Przekład: KONRAD KRAJEWSKI
TORUŃ
Tytuł oryginału:
THE LESSON OF HER DEATH
Copyright © 1993 by Jeffery Deaver All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by „C&T", Torun 2005 Copyright © for the
Polish translation by Konrad Krajewski
Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA
Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK
Korekta:
MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie:
KUP JBORGIS" Toruń, tel. (56) 654-82-04
ISBN 83-7470-018-1
Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (56) 652-90-17
Toruń 2005. Wydanie I. Ark. wyd. 23; ark. druk. 24. Druk i oprawa: Wąbrzeskie
Zakłady Graficzne Sp. z o.o., ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.
Profil
i
Z każdą przejechaną milą jej serce coraz bardziej się wyrywało.
Dziewięcioletnia dziewczynka siedziała rozparta na przednim siedze¬niu, palcem
gładziła zniszczone beżowe oparcie na rękę. Podmuch powie¬trza przez uchyloną
szybę zwiał kosmyk jej jasnych włosów na twarz. Od¬garnęła go i spojrzała na
ponurego posiwiałego mężczyznę około czterdzie¬stki. Prowadził ostrożnie,
wpatrzony w drogę przed długą białą maską sa¬mochodu.
—
Proszę — odezwała się dziewczynka.
-
Nie.
Położyła dłonie na kolana.
Może kiedy zatrzyma się na czerwonych światłach, wyskoczy z samo¬chodu.
Może jak zwolni na tyle...
Zastanawiała się, czy będzie bolało, jak wyskoczy w wysoką trawę ro¬snącą na
poboczu. Wyobraziła sobie, jak koziołkuje po źdźbłach trawy, na twarzy i rękach
czuje chłodne kropelki rosy.
A potem co? Gdzie ucieknie?
Odgłos uruchomionego światła skrętu przerwał jej rozmyślania, pod¬skoczyła jakby
na wystrzał pistoletu. Samochód zwolnił i zakołysał po wje¬chaniu na podjazd
prowadzący do niskiego ceglanego budynku. Zdała so¬bie sprawę, że znikła jej
ostatnia nadzieja.
Auto zatrzymało się z piskiem hamulców przypominającym szloch.
—
Pocałuj mnie — nakazał mężczyzna. Wyciągnął rękę i odpiął p
bezpieczeństwa, ale ten nie chciał puścić. Dziewczynka trzymała się go ni czym
liny ratowniczej.
—
Nie chcę. Proszę.
—
Sarah!
—
Tylko dzisiaj. Proszę.
—
Nie.
—
Nie zostawiaj mnie.
—
Wysiadaj!
—
Nie jestem jeszcze przygotowana.
—
Właśnie, że tak.
—
Boję się.
—
Nic takiego...
—
Nie zostawiaj mnie!
—
Posłuchaj... — Zaczął mówić kamiennym głosem. — Będę w pobliżu, nad
jeziorem Blackfoot. To niecałą milę stąd.
Wyczerpał się jej zasób wykrętów. Sarah otworzyła drzwi, ale nie szyła się z
miejsca.
—
Pocałuj mnie.
Przechyliła się i szybko pocałowała ojca w policzek. Potem wysiadł z samochodu i
stanęła w chłodnym wiosennym powietrzu nasyconym spa linami. Zrobiła kilka
kroków w stronę budynku i obserwowała, jak sam" chód wyjeżdża z podjazdu. Nagle
pomyślała o Garfieldzie naklejonym n tylną szybę kombi. Przypomniała sobie, jak
lizała jego dłonie, nim docisnęła je do szyby. Na to wspomnienie zebrało się jej
na płacz.
Może ojciec zobaczy ją w lusterku, zmieni zdanie i zawróci.
Samochód zniknął za wzgórzem.
Sarah skręciła i weszła do budynku. Przyciskając do piersi pudełko n kanapki,
szła korytarzami powłóczystym krokiem. Chociaż była wyższa o wszystkich dzieci,
które tłoczyły się wokół niej, czuła się z nich najmłodsza.
Najmniejsza. Najsłabsza.
Sarah zatrzymała się przy sali klasy czwartej. Zajrzała do środka. No¬zdrza
zaczęły jej pulsować, a na skórze ze strachu pojawiła się gęsia skór ka. Wahała
się tylko przez chwilę, a potem się odwróciła i zdecydowany krokiem wyszła z
budynku, łokciami torując sobie drogę przez napływają cy strumień wrzeszczących
i śmiejących się dzieci.
Zaledwie kilkanaście kroków od miejsca, gdzie znaleziono ciało, dostrzegł
n0t^Cartka papieru przyczepiona do krzewu dzikiej róży nabrała koloru zakrzepłej
krwi. Oświetlona nisko zawieszonym porannym słońcem, łopo¬cząc na wietrze,
wysyłała sygnał Morse'a.
Bill Corde przeciskał się w kierunku kartki przez krzewy jałowca, ma¬łe klony i
rozłogi forsycji.
Jak mogli jej nie zauważyć?
Zaklął, otarłszy sobie goleń o ukryty pniak, ale się nie zatrzymał.
Corde miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i siwe włosy jak u
perskiego kota, choć zbliżał się dopiero do czterdziestki. Bardzo go to
postarzało. Miał bladą cerę; mimo że był już kwiecień, dopiero dwa ra¬zy wybrał
się na ryby. Z daleka wyglądał na szczupłego, ale spod jego pa¬ska wypływało
więcej wałków tłuszczu, niżby sobie tego życzył. Ostatnio najbardziej forsownym
sportem, jaki uprawiał, był softball. Dziś rano, tak jak zwykle, służbową
koszulę miał czystą i sztywną niczym arkusz ze świeżo ściętej balsy. Kanty jego
brązowych spodni były ostre jak brzy¬twa.
Corde miał stopień porucznika, specjalność — detektyw.
Przypomniał sobie to miejsce sprzed niecałych dwunastu godzin, oświetlone
jedynie latarkami zastępców szeryfa i przez denerwująco bla¬de światło
półksiężyca. Wysłał ludzi, żeby przeczesali teren. Byli młodzi i srodzy (ci po
wojsku) lub młodzi i aroganccy (ci po akademii policyjnej), ale wszyscy pełni
dobrych chęci.
Chociaż byli mistrzami w aresztowaniach włamywaczy do mieszkań i amatorów
przejażdżki kradzionymi samochodami, z morderstwami sty¬kali się głównie,
czytając kiepskie kryminały i oglądając telewizję. Tak sa¬mo z bronią; zapoznali
się z nią na jakichś polach, a nie na profesjonalnej strzelnicy stanowej w
Higgins. Mimo to dostali rozkaz, by przeszukać miejsce zbrodni. Przystąpili do
wykonywania zadania z wytrwałością i za¬pałem.
Jednak żaden z nich nie znalazł kartki papieru, w kierunku której przez gęste
krzewy przedzierał się teraz Bill Corde. Biedna dziewczyna...
¦ która leży u podnóża wysokiego na dziesięć stóp wału z ziemi, ¦¦¦która leży w
chłodnej i wiłgotnej mieszance błota, trawy i niebieskich kwiatów.
¦¦¦której ciemne włosy są zaczesane na bok, której twarz jest pociągła, Szyja
gruba. Jej okrągłe usta są wydęte. Z każdego ucha zwisają po trzy złote kola.
Jej palce u nóg są cienkie, a paznokcie ciemnoczerwone od la¬kieru.
...która leży na plecach, z rękami złożonymi na piersiach, jakby przed¬siębiorca
pogrzebowy już ją ułożył. Różową kwiecistą bluzkę ma wysoko za¬piętą. Spódnica
ułożona pod udami skromnie okrywa kolana.
„Już znamy jej nazwisko. To Jennie Gebben. Była studentką."
Ostatniego wieczoru Bill Corde przykląkł przy ciele, aż trzasnęło mu w kolanie,
i pochylił się nad głową. Perłowe światło księżyca odbijało się w martwych, ale
jeszcze nie zaszklonych, orzechowych oczach dziewczyny. Wyczuł zapach trawy,
błota, metanu, płynów ustrojowych, mięty z ust i perfum, które niczym przyprawy
do ciast parowały z chłodnej skóry.
Wstał i zaczął wchodzić na szczyt wału, który powstrzymywał mętne wody jeziora
Blackfoot. Odwrócił się i spojrzał na nią z góry. Światło ksiꬿyca było blade,
nienaturalne, jakby stworzone do efektów specjalnych. W tym świetle Jennie
Gebben wydawała się poruszać. Nie były to ruchy żywego człowieka; kurczyła się i
skręcała, jakby chciała wtopić się w bło¬to. Corde wyszeptał do niej — albo
raczej do tego, co z niej pozostało — kil¬ka słów, a potem poszedł pomóc
przeszukiwać teren.
Teraz, w świetle poranka, przedarł się przez ostatnią splątaną kępę forsycji i
stanął przy krzewach róży. Dłonią włożoną do małego plastiko¬wego woreczka zdjął
kawałek papieru z rudobrunatnych kolców.
—
To wszystko?! — zawołał Jim Slocum.
Corde nie odpowiedział. Chłopaki z biura niczego wczoraj wieczorem nie
przeoczyli. Nie mogli znaleźć tej kartki, bo był to wycinek z dzisiejsze¬go
Dziennika.
—
Cały teren? — znów zapytał Slocum.
Corde uniósł wzrok i odparł: — Tak, cały.
Slocum chrząknął i dalej rozwijał żółtą taśmę policyjną wokół wilgot¬nego
gruntu, gdzie znaleziono ciało dziewczyny. Slocum był po Cordzie najstarszym
rangą zastępcą szeryfa w New Lebanon. Muskularny m꿬czyzna z okrągłą głową i
dużymi uszami. Od 1974 roku zaczął nosić wygo¬loną fryzurę z bokobrodami i do
tej pory pozostał wierny tej modzie. Poza wyjazdami do parków tematycznych, na
polowania i w Boże Narodzenie do teściów, Slocum rzadko opuszczał hrabstwo.
Rozwieszając taśmę, gwi zdał popularną melodię.
Przy drodze stała mała grupa reporterów. Corde nie udzielił im żad nych
informacji, ale byli to lokalni łowcy sensacji i zachowywali się spo kojnie.
Wszyscy wydawali się przepełnieni dziennikarską żarliwością, lecz nie niepokoili
policjantów. Byli zadowoleni, że mogą robić zdjęcia i przy¬glądać się miejscu
zbrodni. Corde przypuszczał, że chłoną atmosferę miej¬sca, by opisać ją w
jutrzejszych artykułach, które najeżone będą przymiot¬nikami i opisem zagrożeń.
Corde oderwał się od wycinka prasowego w plastikowej torebce i rozej¬rzał się
wokół. W prawo od wału teren wznosił się do ogromnego lasu prze¬ciętego drogą nr
302, autostradą, która prowadziła do skrzyżowania, a po¬tem do kilkunastu szos
hrabstwa, kilku autostrad stanowych i dwóch dróg ekspresowych, a w końcu do
czterdziestu dziewięciu innych stanów i dwóch krajów, gdzie zbiegły morderca
mógł się ukrywać do końca swoich dni.
Spacerując, Corde spojrzał nad lasem i zacisnął usta. On i Slocum przyjechali tu
pięć minut temu, o wpół do dziewiątej. Dziennik docierał do sklepów i domów
około wpół do ósmej. Wycinek prasowy musiał zostać podrzucony w ciągu ostatniej
godziny.
Słuchając szumu wiatru nad napiętym drutem kolczastym, omiótł wzrokiem ziemię
pod krzakiem róży. Znajdowały się tam wgłębienia, które wyglądały jak odciski
stóp, choć były zbyt rozmazane, by nadawać się do identyfikacji. Kopnął grubą
gałąź. Czmychnęła spod niej chmara owadów przypominających małe pancerniki.
Wchodząc na szczyt wału, przytrzy¬mywał się wbitych w ziemię zielonych
metalowych rurek, służących jako poręcz.
Mocno zmrużył oczy, kiedy spojrzał na migoczącą w świetle i pomar¬szczoną przez
wiatr powierzchnię jeziora. Od miejsca, w którym stał, las ciągnął się bez
końca, znikał w oślepiającym blasku.
Posłuchaj...
Nadstawił ucha w kierunku wschodu słońca. Kroki!
Spojrzał ponownie w głąb lasu. Uniósł dłoń, by osłonić się od słońca, ale to nie
pomogło. Światło szczypało go w oczy. Mógł widzieć wszystko al¬bo nic.
Gdzie?
Opuścił dłoń na kolbę służbowego rewolweru.
Biegła prawie całą drogę.
Od szkoły podstawowej w New Lebanon do jeziora Blackfoot tą Drogą 302 (którą
zabroniono jej chodzić) były trzy mile, ale trasą przez las zaj¬mowało to tylko
pół godziny. Wybrała ten drugi wariant.
Sarah unikała błotnistych terenów, nie ze względu na niebezpieczeń¬stwo — znała
każdą ścieżkę we wszystkich lasach wokół New Lebanon —
ale dlatego, że bała się zabłocić buty, które wczoraj wieczorem ojciec
wypastował. Lśniły niczym skrzydło ptaka. Nie chciała też pobrudzić p kolanówek,
które dostała od babci na Boże Narodzenie. Trzymała si ścieżki prowadzącej
między dębami, jałowcami, sosnami i paprociami. W oddali zaśpiewał ptak. Ah-huu-
iiiii. Sarah zatrzymała się, by na niego popatrzeć. Zrobiło się jej ciepło.
Zdjęła kurtkę, podwinęła rękawy białej bluzki i rozpięła kołnierzyk. Pobiegła
dalej.
Kiedy zbliżyła się do jeziora Blackfoot, zobaczyła ojca stojącego z pa¬nem
Slocumem po drugiej stronie wody, jakieś trzysta stóp od gęstego la¬su.
Pochylili głowy. Wyglądało, jakby szukali zgubionej piłki. Sarah ruszy¬ła w ich
stronę, ale po wyjściu zza klonu zatrzymała się. Weszła w snop ja¬skrawego
światła. Miało w sobie coś magicznego — złociste, przesycone kurzem, parą i
kropkami wiosennych owadów, jarzących się w jego pro¬mieniach. Jednak nie
dlatego się zatrzymała. W gęstwinie krzewów obok ścieżki zobaczyła — lub
wydawało się jej, że zobaczyła — kogoś, kto wy¬chylał się i obserwował jej ojca.
Oślepiona światłem nie była w stanie po¬wiedzieć, czy to mężczyzna, czy kobieta,
młody czy stary.
Może to tylko plątanina liści i gałęzi.
Nie. Spostrzegła ruch. To byt człowiek.
Nagle jej ciekawość zastąpił niepokój. Skręciła ze ścieżki i ruszyła w dół
zbocza w stronę jeziora, gdzie brzegiem mogła się dostać do wału. Uważnym
wzrokiem wpatrywała się w pobliską postać i kiedy zrobiła krok naprzód, lśniący
czarny but poślizgnął się na złożonej gazecie ukry¬tej pod stertą suchych liści.
Z jej ust wyrwał się krótki krzyk, w panice wyciągnęła przed siebie rę¬ce.
Chudymi palcami chwytała kępy wysokiej trawy, którą łatwo wyrywa¬ła z ziemi.
Zsuwała się za nią, kiedy ześlizgiwała się w stronę wody.
Słyszałeś tam kogoś? — zawołał Corde do Slocuma.
—
Chyba tak. — Slocum zdjął służbowy kapelusz i otarł czoło. — Ja¬kieś kroki
albo szelest.
—
A teraz?
—
Nic.
Corde poczekał jeszcze pięć minut, a potem zszedł z wału i zapytał: —
Skończyłeś?
—
Tak jest — odparł Slocum. — Wracamy?
—
Ja lecę do St. Louis, żeby porozmawiać z ojcem dziewczyny. Będę o trzeciej
albo trochę później. Spotkamy się wszyscy w biurze między czwartą a wpół do
piątej. Ty tu zostaniesz, aż przyjadą specjaliści od ba¬dania miejsc
przestępstw.
Mam tu czekać i nic nie robić?
To nie potrwa długo. Powinni już być.
Znasz zwyczaje panujące w hrabstwie. Poczekam co najmniej go-
dzinę. — Slocum wyraźnie dawał mu do zrozumienia, co o tym myśli.
Jim, musimy zabezpieczyć to miejsce.
—
To ty tak chcesz. — Slocum nie wyglądał na zadowolonego, ale Cor-de nie
miał zamiaru zostawiać miejsca przestępstwa bez nadzoru, zwła¬szcza że kręciła
się tu chmara reporterów.
—
Ja po prostu nie chcę tu sterczeć cały dzień.
—
To na pewno nie...
Dotarły do nich trzaski i odgłos kroków.
Policjanci odwrócili się szybko w stronę lasu. Corde znów położył rękę na
rewolwerze. Slocum puścił taśmę, która tocząc się, zostawiała za sobą żółty
ogon. On również sięgnął po broń.
Hałas narastał. Nie widzieli dokładnie jego źródła, ale dochodził od krzaku
róży, na którym znaleziono wycinek prasowy.
—
Tatusiu!
Biegła do niego bez tchu, z rozwianymi włosami. Brudną twarz pokry¬wały kropelki
potu. Jedna z jej podkolanówek zsunęła się prawie do kost¬ki. Na rękach i nogach
miała grube warstwy błota.
—
Sarrie!
Wielki Boże! Jego córka. Już ściskał broń i za kilka sekund wycelował¬by do
niej.
—
Sarah, co tu robisz?!
—
Przepraszam, tato. Ja wiem, że to głupie. Ale jak weszłam do szko¬ły, to
poczułam się chora. — Powtarzała słowa monotonnym głosem.
Jezu...
Corde przykucnął przy niej. Poczuł zapach szamponu, który dostała niedawno w
wielkanocnym koszyku. Fiołki. — Nigdy, ale to nigdy nie po¬winnaś być tam, gdzie
tata pracuje. Zrozumiałaś? Nigdy! Chyba że zabio¬rę cię z sobą.
Wydawało się, że wydęła usta ze skruchy. Spojrzała na nogę, a potem uniosła
brudną rękę. — Przewróciłam się.
Corde wyjął gładko zaprasowaną chusteczkę i wytarł błoto z nóg dziewczynki.
Stwierdziwszy, że nie ma żadnych skaleczeń i zadrapań, znów spojrzał jej w oczy.
Wciąż mówił ze złością w głosie, kiedy zapytał: — Czy kogoś widziałaś?
Rozmawiałaś z kimś w lesie?
Tamten upadek nie przyniósł spodziewanego współczucia. Wystras ła się reakcji
ojca.
—
Mów! — nakazał.
Jaka jest najbezpieczniejsza odpowiedź? Pokręciła głową.
—
Naprawdę nikogo nie widziałaś? Zawahała się, a potem przełknęła ślinę. —
Zachorowałam w szkole. Corde przez chwilę wpatrywał się w jej blade oczy. —
Kochanie, poroz¬mawiamy o tym. Nie jesteś chora, tylko tak ci się wydaje.
Młody reporter wyjął aparat fotograficzny i zrobił zdjęcie, kiedy Corde
odgarniał kosmyk jasnych włosów z oczu dziewczynki. Corde groźnie na niego
popatrzył.
—
Jakbym miała widły w brzuchu...
—
Musisz iść do szkoły.
—
Nie chcę! Nienawidzę szkoły! — Jej przenikliwy głos wypełnił po¬lanę.
Corde spojrzał na dziennikarzy, którzy obserwowali rozmowę z róż¬nym stopniem
zainteresowania i współczucia. — No, wsiadaj do samo¬chodu.
—
Nie! — zapiszczała. — Nie pojadę. Nie zmusisz mnie.
Corde chciał krzyczeć ze złości. — Młoda damo, wsiadaj do samocho¬du. Nie będę
dwa razy powtarzał.
—
Proszę. — Na jej twarzy odmalowało się ogromne rozczarowanie.
—
Już!
Kiedy Sarah stwierdziła, że jej plan nie zadziałał, pomaszerowała w kierunku
radiowozu. Corde obserwował ją, po części spodziewał się, że ucieknie w głąb
lasu. Stanęła i uważnie przyjrzała się lasowi.
—
Sarah?
Nie odwróciła głowy. Weszła do samochodu i zatrzasnęła drzwi.
—
Dzieci — mruknął Corde.
—
Ty coś tam znalazłeś? — spytał wtedy Slocum.
Corde przyczepiał kartkę do torebki ze znalezionym wycinkiem. Napi¬sał swoje
nazwisko i podał ją Slocumowi. Krótki artykuł mówił o morder¬stwie, które
wydarzyło się wczoraj wieczorem. Redaktorowi udało się umieścić tylko pięć
akapitów przed oddaniem gazety do druku. Artykuł wycięto z niezwykłą precyzją.
Brzegi były idealnie równe, jakby użyto ży¬letki.
Studentka z Uniwersytetu Audena zgwałcona i zamordowana — głosił nagłówek.
Zdjęcie, które towarzyszyło tej historii, nie przedstawiało miejsca brodni ale
pochodziło z obszernego artykułu sprzed kilku miesięcy o pik¬niku zorganizowanym
przez kościół, w którym Corde brał udział wraz rodziną. Podpis brzmiał: „Oficer
śledczy detektyw William Corde z żoną i dwójką dzieci, Jamiem (15 lat) i Sarah
(9)." Do cholery, Bill...
Przekleństwo odnosiło się do słów niestarannie napisanych czerwo¬nym atramentem
przy zdjęciu.
Obaj je przeczytali: JENNIE MUSIAŁA UMRZEĆ. IM TEŻ TO MO¬GŁO SIĘ PRZYTRAFIĆ.
Wchodzili powoli po schodach. Jeden z mężczyzn czuł pod swoimi butami elegancki
dywan, drugi nic w ogóle nie czuł.
Na zewnątrz zerwał się wiatr. Wiosenna burza szalała na tym luksu¬sowym
podmiejskim osiedlu, choć w środku wspaniałego domu było ciepło, a wiatr i
deszcz wydawały się czymś odległym. Bill Corde, z kapeluszem w ręku i starannie
wytartymi butami, obserwował, jak ten drugi zatrzy¬mał się w ciemnym korytarzu,
potem szybko położył rękę na gałce u drzwi. Zawahał się raz jeszcze, a po chwili
pchnął drzwi do środka. Włączył świa¬tło.
—
Nie musi pan tu wchodzić — rzekł delikatnie Corde.
Richard Gebben nie odpowiedział, tylko wszedł i zatrzymał się na środku
wyłożonego czerwonym dywanem pokoju córki.
—
Ona jakoś to zniesie — rzekł Gebben słabym głosem. Corde nie miał pojęcia,
czy mówi o żonie, która spała w sypialni na dole po zażyciu środków
uspokajających, czy o córce, leżącej teraz na finezyjnie zaokrąglo¬nym
emaliowanym stole koronera, dwieście mil stąd.
Jakoś to zniesie.
Richard Gebben był obciętym na jeżyka biznesmenem, z twarzą ze¬szpeconą
młodzieńczym trądzikiem. Pochodził ze Środkowego Zachodu, był w średnim wieku i
był bogaty. Dla ludzi takich jak Gebben życie opie¬rało się na sprawiedliwości,
a nie na przypadku. Corde podejrzewał, że głównym problemem mężczyzny jest
zrozumienie przyczyn śmierci córki.
—
Sam pan prowadził całą drogę? — spytał Gebben.
—
Nie, przyleciałem lokalnym połączeniem.
Gebben odruchowo potarł zegarkiem ospowaty policzek i w nietypowy sposób dotknął
oczu. Zdawał się zastanawiać, dlaczego nie płacze. Corde wskazał głową na komodę
i zapytał: — Mogę?
—
Pamiętam, jak ostatnio wyjeżdżała do szkoły. W Święto Dziękczy¬nienia...
Co pan mówił?
—
Chciałbym przeszukać jej komodę.
Gebben przytaknął w roztargnieniu. Corde podszedł do komody, ale jej nie
otworzył.
—
Tak, w Święto Dziękczynienia. Całą pościel rzuciła na kupę. Jak pojechała
na lotnisko, żona przyszła tutaj i wszystko uporządkowała...
Corde spojrzał na trzy różowo-białe kraciaste poduszki leżące na koł¬drze i na
wystawiającego spod nich głowę pluszowego psa z czarnymi ocza¬mi.
—
Żonie zajęło dużo czasu, żeby odpowiednio ułożyć tego psa. Gebben
kilkakrotnie głęboko odetchnął, by się uspokoić.
—
Ona... Typowe dla Jennie było, że tak kochała...
Co zamierzał powiedzieć. Kochała życie? Kochała ludzi? Kochała kwia¬ty koty
poezję działalność charytatywną? Gebben zamilkł, przypuszczalnie zakłopotany, że
w tym momencie może myśleć tylko frazesami. Corde wie¬dział, że śmierć ogłupia.
Odwrócił się od Gebbena i zajął się komodą Jennie. Poczuł mieszani¬nę zapachów.
Dziewczyna trzymała kilkanaście buteleczek perfum na to¬aletce. Buteleczka z
L'Air du Temps była pełna, natomiast ta ze zwykłą wodą kolońską prawie pusta.
Wziął ją, spojrzał na etykietę i odstawił. Przez wiele dni pozostanie na jego
dłoni ostry intensywny zapach, który przypominał sobie z wczorajszego wieczoru
znad jeziora.
W komodzie były tylko ubrania. Nad nią wisiała korkowa tablica z wi¬dokówkami i
zdjęciami. Jennie obejmowała na nich chłopców. Twarze by¬ły różne, ale pozy
podobne. Jej ciemne włosy latem wydawały się jeszcze ciemniejsze, choć mogło to
wynikać z tego, że zdjęcia zrobiono wygodną techniką Kodaka. Nosiła je zawsze
spięte z tyłu. Jej sportem była siatków¬ka; dziesiątki fotografii pokazywało,
jak z ogromnym zacięciem na twarzy gra w tę grę. Corde zapytał, czy może wziąć
jedno ze zdjęć ze zbliżeniem Jennie, na którym jej twarz błyszczała od potu.
Gebben wzruszył ramio¬nami. Corde nienawidził tej części swojej pracy —
wdzierania się do cier¬pień innych ludzi.
Dotknął kilku zdjęć przedstawiających dziewczynę z przyjaciółmi. Gebben
potwierdził, że wszyscy oni chodzą do innych szkół, oprócz Emily Rossiter,
obecnej koleżanki z pokoju w akademiku. Corde zobaczył legity¬mację szkolną
Jennie, bilety z koncertów Cowboy Junkies, Bon Jovi, Bil-ly'ego Joela i show
Pauli Poundstone. Na kartce z głupawym królikiem z kreskówek gratulowano jej
zdania egzaminu na prawo jazdy.
Corde wyciągnął krzesło spod jej biurka i usiadł.
Zlustrował wzrokiem zniszczony komputer, obdrapany i pokryty ba-zgrołami.
Zobaczył butelkę tuszu chińskiego. Oprawione zdjęcie Jennie z zaniedbanym
cocker-spanielem. Zdjęcie, jak wychodzi z kościoła. Zosta¬ło zrobione wczesną
wiosną, być może w Wielkanoc; przy jej stopach widać było niebieskie krokusy.
Umarła na dywanie z mlecznoniebieskich hiacyntów.
W zdeformowanym glinianym kubku znajdował się obgryziony żółty ołówek, jego
gumka była wytarta. Corde wziął go do ręki. Pod grubymi opuszkami palców wyczuł
wgłębienie po zębach Jennie Gebben. Potarł drewno i pomyślał, że kiedyś było
wilgotne od jej śliny. Odłożył ołówek.
Przeszukał jej biurko, w którym były zadania domowe, papier do pa¬kowania i
stare kartki z życzeniami urodzinowymi.
—
Nie miała pamiętników albo listów?
Gebben skupił się na detektywie. — Nie wiem. Jeżeli były, to tam. — Głową
wskazał na biurko.
Corde znów przetrząsnął je dokładnie. Żadnych listów z groźbami, kartek od
odtrąconych chłopaków. Żadnej prywatnej korespondencji. Sprawdził w szafie
wnękowej. Odsuwał na bok sterty ubrań i zaglądał na półki. Nie znalazł nic
wartego uwagi i zamknął drzwi dwuskrzydłowe.
Stanął na środku pokoju, dłonie położył na biodrach i rozejrzał się wo¬kół.
—
Była zaręczona? Miała jakiegoś chłopaka na stałe?
Gebben wahał się. — Miała dużo przyjaciół. Nikt jej nigdy nie skrzyw¬dził.
Wszyscy ją lubili.
—
Czy ostatnio z kimś zerwała?
—
Nie — odparł Gebben i wzruszył ramionami w taki sposób, że Cor¬de
zrozumiał, iż tamten nie ma pojęcia, o czym mówi.
—
A może ktoś się w niej kochał?
—
Nikt ze znajomych Jennie by jej nie skrzywdził — wycedził Geb¬ben. Potem
dodał: — Wie pan, o czym myślałem? Od rozmowy telefonicz¬nej z nikim nie
rozmawiałem. Zbierałem się na odwagę. Dla wszystkich tych ludzi... jej dziadków,
przyjaciół, rodziny mojego brata... Jennie wciąż żyje. Z tego, co wiedzą, siedzi
teraz w bibliotece i się uczy.
—
Pójdę już. Gdyby przypomniało się panu coś, co mogłoby nam po¬móc, będę
wdzięczny za telefon. Jeśli pan znajdzie jakieś listy lub pamięt-
nik, proszę nam je jak najszybciej przesłać. Są bardzo ważne. — Podał Gebbenowi
jedną ze swoich tandetnych wizytówek.
Gebben przeczytał ją. Uniósł wzrok i spojrzał poważnie migdałowymi oczami. —
Trzeba jakoś to znieść.
Powiedział to z takim przejęciem, jakby chciał pocieszyć Bilia Corde'a.
Wynton Kresge siedział w swoim biurze w głównym budynku admini¬stracyjnym
Uniwersytetu Audena. Na podłodze pokoju — z wysokim sufi¬tem i wyłożonym dębową
boazerią — leżała granatowa wykładzina, pra¬wie takiego samego koloru jak w jego
samochodzie, ale ta była dwa razy grubsza. Stało też duże mahoniowe biurko.
Czasami, kiedy Kresge przez telefon słuchał osoby, z którą w ogóle nie miał
ochoty rozmawiać, wyobra¬żał sobie, że wyrzuca je ze swojego biura bez robienia
dziury w ścianie. W szczególnie ospałe dni rzeczywiście zastanawiał się, czy go
nie usunąć. Był dobrym kandydatem do wykonania tego planu: Kresge miał 194
cen¬tymetry wzrostu, ważył 118 kilogramów, obwód jego bicepsów wynosił 38
centymetrów, a ud — 61. Tylko niewielką część jego masy stanowił tłuszcz. (Nigdy
nie uprawiał podnoszenia ciężarów, ale muskulaturę zachował od czasów, gdy
podczas studiów grał na pozycji obrońcy w futbolowej druży¬nie Tygrysów, nie
Tygrysów Missouri, ale Tygrysów z Dan Devine.)
Na blacie biurka znajdował się jeden telefon połączony z dwiema linia¬mi, jedna
mosiężna lampa, jedna suszka, jeden oprawiony w skórę kalen¬darz, otwarty na
bieżącym tygodniu, jedno oprawione zdjęcie atrakcyjnej kobiety, siedem
oprawionych zdjęć dzieci i jedna kartka papieru.
Kartka, przytrzymywana przez Kresge'a potężnymi dłońmi, jakby się bał, że wiatr
ją porwie, zawierała słowa: Jennie Gebben. Wtorek, dziesiąta wieczorem. Jezioro
Blackfoot. Akademik McReynolds. Kochankowie, uczniowie, studenci, nauczyciele,
rozbój? gwałt? inne motywy? Susan Bia-gotti? Pod nią leżał toporny plan kampusu,
jeziora i drogi wokół niego. Kresge dotknął ucha końcem swojego niezawodnego
srebrnego długopisu marki Schaeffer, który wypolerował wczoraj wieczorem —
zastanawiał się nad tym, co napisał.
Narysował dodatkowe linie na papierze, skreślał niektóre słowa i do¬dawał nowe.
Rysował właśnie przerywaną linię od kampusu do jeziora, kiedy pukanie do drzwi
poderwało go na fotelu. Zanim jego sekretarka bez zapowiedzi weszła do biura,
zmiął kolejną kartkę i wrzucił ją do kosza.
— Ona chce się z panem widzieć — rzekła sekretarka, ładna kobieta przed
czterdziestką.
—
Zaszył się tu pan jak przed policją...
—
Ja? Przed policją? Już czeka?
—
Powiedziała, że zaraz ma pan przyjść.
Kresge skinął głową. Otworzył górną szufladę i wyjął z niej ciemno¬szarego
półautomatycznego taurusa kaliber 9 mm. Upewnił się, że maga¬zynek jest pełny i
włożył broń do kabury przy pasku. Opuścił pokój z tea¬tralnym niemal wyrazem
determinacji na twarzy, o czym nie wiedział, ale sekretarka spostrzegła.
W taki sposób zbudowałaby dom: znalazłaby jakiś teren — taki jak za oknem, pole
ze złocistymi i białymi kwiatami, z takimi samymi zielono-srebrnymi drzewami. Ze
swojej celi widziała wysoką trawę falującą na wietrze niczym ogon rozleniwionego
kota. Potem zwołałaby przyjaciół — zwierzęta i...
—
Sarah, jesteś tu z nami?
Natychmiast oderwała wzrok od okna i spostrzegła, że patrzy na nią
trzydzieścioro dwoje dzieci i jedna dorosła osoba. Gwałtownie wypuściła
powietrze z płuc, a potem przestała oddychać. W końcu popatrzyła w ich oczy. Jej
serce załopotało i zaczęło bić jak szalone.
—
Mówiłam do ciebie. Chodź tutaj.
Sarah nie ruszyła się z miejsca. Czuła, jak ciepło z jej twarzy rozlewa się na
ręce i pierś.
Na twarzy pani Beiderson pojawił się uśmiech. Miała słodką twarz jak babcia
Sarah. Pani Beiderson często się uśmiechała. Nigdy nie podnosiła głosu na Sarah,
nigdy na nią nie krzyczała, nigdy nie prowadziła za rękę do kancelarii, jak to
robiła z chłopcami, którzy rysowali na ławkach i bili się między sobą. Pani
Beiderson zawsze mówiła do Sarah głosem bazi. Sarah nienawidziła jej najbardziej
na świecie.
—
Sarah, chodź już. To tylko ćwiczenie, nie dostaniesz oceny. Dziewczyna
spojrzała na swoją ławkę. Miała w niej tabletkę, którą da¬ła jej mama, ale nie
nadeszła jeszcze pora, by ją połknąć.
—
Sarah, szybciej!
Sarah wstała z opuszczonymi rękami. Były zbyt ciężkie, by je pod¬nieść. Podeszła
do lochu i odwróciła się w stronę klasy. Uśmiech pani Bei¬derson był niczym
dotyk węża na jej szyi. Spojrzała na drzewa za oknem. Och, jakie one są wolne!
Czuła zapach kory, czuła dotyk meszku na spodzie kapelusza elfa wyrastającego
wśród bluszczu. Widziała drzwi do sekretnego tunelu w jej domu.
Patrząc na twarze swoich kolegów, zauważyła, że Priscilla Witlock się śmieje,
Dennis Morgan wydyma tłuste usta w pogardliwym uśmiechu, a Brad Mibbock wywraca
oczami. Śmiech rozlegał się tak głośno, że aż kłuł ją w twarz. Widziała
zgłaszających się chłopców, którzy wstawali i siadali. Widziała dziewczyny z
długimi, pomalowanymi na czerwono pa¬znokciami, obwieszone bransoletkami;
dziewczyny w jej wieku, z idealnie okrągłymi piersiami, z eleganckim makijażem i
butami na wysokich obca¬sach, dziewczyny, które szydziły z niej...
Pani Beiderson, która widziała jedynie znudzone twarze uczniów i sły¬szała tylko
jęki Sarah, powiedziała: — Sarah, twój wyraz to „klawiatura".
Głos nauczycielki był niczym uderzenie pięścią na boisku. Tata poma¬gał jej przy
tym słowie, ale wiedziała, że ma kilka liter, które są dla niej za trudne.
Zaczęła płakać.
—
Już wcześniej to robiłaś — rzekła uśmiechnięta pani Beiderson głosem
łagodnym i zdradliwym jak u węża. — Sarah, proszę. Razem spró¬bujemy. — Pani
Beiderson dotknęła różowego wisiorka na szyi. — „Kla¬wiatura" jest na liście.
Uczyłaś się z listy?
Sarah przytaknęła.
—
Jak się uczyłaś, to nie ma powodu do płaczu.
Teraz każdy wiedział, że płacze, nawet uczniowie na końcu.
—
Nie potrafię.
—
Chyba nie chcesz nam powiedzieć, że to trudne? „Klawiatura". Między
szlochami Sarah powiedziała „K".
—
Bardzo dobrze. — Wąż się uśmiechnął.
Ugięły się pod nią kolana. — Nie wiem. Ja... — Więcej łez.
—
Jaka jest następna litera?
—
Nie wiem.
—
Spróbuj.
—
K...A...
Pani Beiderson westchnęła. — W porządku, Sarah. Sia...
—
W domu umiałam.
—
...daj. Kto powie?
Priscilla Witlock, nie wstając z ławki, ale ze wzrokiem wbitym w Sa¬rah,
wyrzuciła z siebie głoski. K, L, A, W... Przeliterowała cały wyraz tak szybko,
że Sarah zdążyła tylko zaczerpnąć duży haust powietrza, by stłu¬mić strach.
Potem poczuła to. Najpierw strużka, a następnie powódź. Jej majtki zrobiły się
mokre. Włożyła tam rękę, żeby się powstrzymać, ale wiedziała, że za późno.
Wypływająca z niej ciepła ciecz spływała już po nogach i pa¬ni Beiderson
powiedziała: — Oj Boże, Boże. — Część klasy odwróciła wzrok, co było równie złe
jak to, że pozostali się na nią gapili; tak złe jak świadomość, że wszyscy w
mieście będą o tym wiedzieli, nawet jej dziadek w niebie się dowie...
Sarah wyrzuciła przed siebie ramiona, pobiegła do drzwi i pchnęła je ramieniem.
Szkło trzasnęło i zrobiła się na nim pajęcza sieć. Zeskakiwała po schodach co
drugi stopień, a potem popędziła na oślep korytarzem do frontowych drzwi szkoły,
zostawiając na linoleum smużki i kropki swoje¬go wstydu, niczym fragmenty liter,
które po raz kolejny ją pokonały.
Kobieta powiedziała: — Trzeba zrobić wszystko, co możliwe.
Dziekan Catherine Larraby miała pięćdziesiąt pięć lat i jeśli zmruży¬ło się
oczy, wydawała się podobna do Margaret Thatcher. Siwe włosy, owal¬na twarz,
przysadzista. Mocne szczęki. Oczy zmęczone, ale surowe. Bill Corde pomyślał, że
chłód, który ją otacza, jest czymś normalnym — nie zo¬stał wywołany informacją o
zabójstwie. Nie nałożyła starannie makijażu i puder zgromadził się wokół jej ust
i na czole.
Corde głęboko oddychał. Wciąż był niespokojny po kołyszącym locie z St. Louis, a
jeszcze bardziej po brawurowej jeździe z lokalnego lotniska, by zdążyć na to
spotkanie.
Przez okna słonecznego gabinetu widział teraz wypielęgnowany czwo¬rokątny
trawnik otoczony drzewami pokrytymi jasnozielonymi liśćmi. Chodnikami i
ścieżkami spacerowali studenci. Corde odniósł wrażenie, że poruszają się ospale.
Swoje studia w college'u zapamiętał jako bardziej go¬rączkowe. Ciągle się
spieszył, szybkim krokiem wchodził na zajęcia, spo¬cony i nieprzygotowany.
W drzwiach pojawił się mężczyzna: wysoki, potężnie zbudowany Mu¬rzyn.
—
Och — odezwała się pani dziekan. — Detektyw Corde. Wynton Kresge, szef
ochrony w kampusie. — Corde potrząsnął jego olbrzymią twardą dłoń i zagapił się,
kiedy Kresge rozpiął drogą marynarkę i ukazał odpowiedni sprzęt w postaci
pistoletu.
Pani dziekan spojrzała na Kresge'a. Kiedy zaczęła mówić, wydawało się, że
przemawia przez nią szesnaście tysięcy rodziców jej ośmiu tysięcy podopiecznych.
— Musimy złapać tego człowieka. I złapiemy go!
—
Możliwie jak najszybciej chciałbym porozmawiać z kolegami Jen-n^e i jej
profesorami — wtrącił Corde.
Pani dziekan trzykrotnie przesunęła pióro w krótkich palcach. — Oczywiście —
odezwała się po chwili. — A czy to konieczne?
Corde wyjął bloczek czystych kartek. — Na początek chciałbym zadać kilka pytań.
Mam jej adres. Akademik McReynolds. Zgadza się?
—
Tak, NP — odparł Kresge. Dziekan zmarszczyła zaraz czoło.
Corde zaczął pisać. Używał tylko wielkich liter z zamaszystymi zawi¬jasami, co
nadawało jego pismu nieco orientalnego charakteru. — NP? Tb jakaś tutejsza
korporacja studentek?
—
Nie — wyjaśnił Kresge. — Tak mówią o sobie studenci z akademi¬ków. To
znaczy ci, którzy nie mieszkają w budynkach korporacji. NP ozna¬cza Niezależni
Porąbańcy. — Dziekan przeszyła go wzrokiem i Kresge do¬dał: — No, tak mówią.
Potem dziekan rzekła: — Za tym idzie sporo konsekwencji.
—
Nie rozumiem — przyznał Corde.
—
Możemy zostać pozwani — odparła. — Kiedy wczoraj wieczorem rozmawiałam z
jej ojcem, stwierdził, że zastanawia się nad zaskarżeniem uniwersytetu do sądu.
Powiedziałam mu, że to nie stało się na terenie kampusu.
—
Tak — mruknął Kresge. — Tb znaczy, chciałem powiedzieć, że nie w kampusie.
Corde czekał, aż wszystko sobie wyjaśnią, a potem kontynuował: — Chciałbym mieć
listę wszystkich mieszkańców, pracowników, fachowców z tego akademika...
—
To wielki akademik — rzekła dziekan. — Coś takiego może wywo¬łać, nie
wiem, panikę.
—
...oraz listę profesorów i studentów z jej grup. — Corde zauważył, że
dziekan Larraby niczego nie zapisuje. Usłyszał tylko szelest obok sie¬bie. To
Kresge robił notatki srebrnym długopisem w oprawionym w deli¬katną skórę
terminarzu.
—
Chciałbym wiedzieć — dodał Corde — czy dziewczyna chodziła do terapeuty
lub psychologa. Chciałbym też dostać listę pracowników, którzy mieli wyroki za
przestępstwa kryminalne.
—
Jestem pewna, że nie ma takich — ucięła dziekan Larraby lodowa¬tym głosem
dymisjonowanego premiera.
—
Może pani się zdziwić — odparł Corde.
—
Sprawdzę to — zadeklarował Kresge.
—
Gwarantuję, że wśród naszego personelu nie ma kryminalistów.
—
Przypuszczalnie nie — zgodził się Corde i zwrócił się do Kresge'a: —
Będzie pan moim łącznikiem tutaj?
—
Oczywiście.
Corde przełożył swoje kartki. — Mógłby mi pan dostarczyć tych infor¬macji
możliwie jak najszybciej? — powiedział do Kresge'a.
—
Nie ma sprawy, detektywie — odparł Kresge. — Z przyjemnością przepytam dla
pana niektórych studentów i profesorów. Wielu znam oso¬biście i...
Corde nie nadążał za słowami Kresge'a. Podniósł wzrok i się uśmiech¬nął. —
Słucham?
Kiedy Kresge powtórzył swoją propozycję, na co Corde odparł: — To nie jest
konieczne. Dzięki.
—
Chciałem tylko zaoferować swoją pomoc.
Corde zwrócił się teraz do dziekan: — Potrzebuję jakiegoś pokoju.
—
Pokoju? — zdziwiła się.
—
Na przeprowadzenie rozmów. Najlepiej na terenie kampusu.
—
Zrzeszenie studentów ma do dyspozycji dużo pokoi na swoją dzia¬łalność —
zauważył Kresge.
Corde zrobił notatkę na jednej ze swoich kartek. — A może mi pan je¬den
zarezerwować?
Po chwili wyraźnego zamyślenia Kresge rzekł: — Dobrze.
—
Detektywie... — W głosie dziekan pojawiła się nutka desperacji. Obaj
mężczyźni spojrzeli na nią. Położyła dłonie na biurku, jakby miała za chwilę
wstać i rozpocząć wykład. Palcem dwukrotnie uderzyła w blat i Corde zauważył dwa
pierścionki: z dużym fioletowym kamieniem na le¬wej dłoni i chyba z jeszcze
większym, żółtym — na prawej. Prezenty od sa¬mej siebie, pomyślał Corde. — Mamy
też inny problem — rzekła. — Jeśli pan czyta Dziennik, to musi pan wiedzieć, że
nasza szkoła przeżywa kry¬zys finansowy. Mamy najniższy nabór od dwudziestu
trzech lat. — Uśmiechnęła się smutno. — Skończył się wyż demograficzny.
Corde czytał Dziennik, ale nie miał pojęcia, w jakiej sytuacji finanso¬wej
znajduje się Uniwersytet Audena.
—
Oczywiście leży w naszym interesie znalezienie jak najszybciej te¬go
osobnika, ale nie chcemy, żeby wyglądało, że wpadliśmy w panikę. Już miałam
telefon od jednego ze sponsorów szkoły. Jest zaniepokojony tym, co się
wydarzyło. — Corde spojrzał na nią osłupiały. — Detektywie, kiedy sponsorzy się
niepokoją, ja też się niepokoję.
—
Wzmocniliśmy patrole wieczorne — wtrącił Kresge. Corde stwierdził, że to
dobre posunięcie.
Pani dziekan kontynuowała, jakby niczego nie usłyszała. — Groma¬dzimy teraz
podania na semestr jesienny i jest ich mniej, niż się spodzie¬waliśmy. —
Pogładziła policzek małym palcem, o milimetr od nierówno nałożonego makijażu
pani premier. — Detektywie, czy to możliwe, że zro¬bił to jakiś przybysz lub
ktoś w tym rodzaju?
—
Pani dziekan, niczego nie możemy założyć — wtrącił Kresge. Kresge'a też
zignorowała. Była jego szefową i mogła bardziej na niego
wpłynąć niż Corde.
—
W tym momencie niczego nie wiemy — odrzekł Corde.
—
Chciałbym o czymś przypomnieć — znów odezwał się Kresge. —
0
zabójstwie Biagotti.
Pani dziekan cmoknęła językiem. — Wynton, przecież Susan mieszka¬ła poza
kampusem. Zamordowano ją podczas napadu rabunkowego. Zga¬dza się, detektywie?
—
Susan Biagotti? Przypominam sobie, że wyglądało to na rozbój. Pani dziekan
kontynuowała: — Szkoła nie miała z tym nic wspólnego,
więc...
—
Pani dziekan, sprawa nie została do końca wyjaśniona — wycedzi barytonem
Kresge. — To tylko spekulacje.
—
...po co jednak o tym mówić?
Corde zwrócił się do obojga z nich: — Nie sądzę, żeby te dwie sprawy coś
łączyło, ale zastanowię się nad tym.
—
Nic ich nie łączy — podkreśliła kwaśno dziekan.
—
Tak, proszę pani. Ja też jestem o tym przekonany. A teraz im wcze¬śniej
wrócę do pracy, tym szybciej złapiemy tego faceta. William, mogę li¬czyć na te
informacje...?
—
Wynton!
—
Przepraszam.
—
Uhm, detektywie, a czyja mógłbym pana o coś zapytać? O motywy w przypadku
takich morderstw. Bo ja...
—
Przykro mi, ale się spieszę — przerwał mu Corde. — Będę wdzięcz¬ny, jeśli
w ciągu najbliższej godziny przekaże mi pan jak najwięcej wieści.
1
ten pokój. Proszę nie zapomnieć o pokoju dla mnie.
Kresge przytaknął z ponurą twarzą. — Wszystko zaraz będzie.
Dianę Corde mocno przycisnęła słuchawkę telefonu do ucha. Wciąż trzy¬mała w
umięśnionej ręce torbę z zakupami.
—
Och, nie... — Słuchała jeszcze przez chwilę, a potem odsunęła mi¬krofon od
ust. — Sarah?! Sarah, jesteś w domu?
Cisza, przerywana tylko odgłosami lodówki.
— Nie, jeszcze nie wróciła. Kiedy jest zdenerwowana, czasami ukry¬wa się w
lesie.
Dianę przekrzywiła głowę, kiedy słuchała, jak wszyscy są zaniepo¬kojeni. Pani
Beiderson dodała równie delikatnie, że dziewczynka przed praktycznym testem od
samego rana myślała o niebieskich migdałach. — Naprawdę jej współczuję, pani
Corde, ale musi się bardziej starać. Powin¬na się zmobilizować.
Dianę przytaknęła do telefonu. Wreszcie powiedziała coś, co kończyło większość
takich rozmów: — Porozmawiamy z nią o tym. Na pewno poroz¬mawiamy.
I rozłączyły rozmowę.
Dianę Corde miała na sobie niebieskie dżinsy i bordową bawełnianą bluzkę. Ze
złotym krzyżykiem ukończenia liceum wyglądała jak świeżo nawrócona piosenkarka
country. Jej mąż mawiał, że ma takie włosy, bo używa pianki i zaczesuje je do
tyłu. Szeroka w ramionach i wąska w bio¬drach Dianę miała figurę, która całkiem
nieźle wytrzymała urodzenie dwójki dzieci i czterdzieści trzy lata przyciągania
ziemskiego. Na czole miała małą szramę w kształcie półksiężyca, która pozostała
po uderzeniu w wieku czterech lat końcem metalowej rury.
Dianę położyła zakupy na stole i wróciła do tylnych drzwi, by wyjąć klucze z
zamka.
Nie było kluczy.
Próbowała sobie przypomnieć... szybko wbiegła do domu, kiedy usły¬szała
dzwoniący telefon. Sprawdziła na haczykach, na stołach. Zajrzała do torebki i do
lodówki (nie raz włożyła tam klucze). Na wszelki wypadek po¬szła do samochodu i
wsunęła głowę przez otwarte okno. Były w stacyjce. Pokręciła głową nad swoim
roztargnieniem i wyciągnęła klucze. Ruszyła z powrotem do kuchni. Nagle zamarła
z jedną nogą na schodach.
Jak mogła wejść do środka bez kluczy?
Tylne drzwi były więc otwarte.
Miały tylko jeden zamek, które otwierało się kluczem. Dianę wyraźnie sobie
przypominała, że go zamykała, gdy jechała na zakupy. Ktoś wszedł do domu i
wyszedł, nie kłopocząc się, by zamknąć drzwi na klucz.
Bill był policjantem od dwunastu lat i zdążył narobić sobie wrogów. Setki razy
pouczał ich dzieci, że powinny zamykać drzwi na klucz, kiedy wychodzą z domu.
Jednak Sarah mogła oczywiście zlekceważyć te setki surowych napo¬mnień.
Dziewczynka przypuszczalnie przyszła do domu, by się umyć po zda¬rzeniu w
szkole, a potem pobiegła do swojego magicznego lasu, zapomina¬jąc o zamknięciu
drzwi. Przeprowadzę z nią jeszcze jedną rozmowę... Jed¬nak po chwili
zdecydowała, że nie. Dziecko wystarczająco dużo tego dnia przeżyło. Dziś nie
dostanie bury. Wróciła do kuchni, wrzuciła klucze do to¬rebki i zaczęła
zastanawiać się nad kolacją.
Siedzi w lesie w kręgu magicznych kamieni. Kuli się z kolanami pod bro¬dą. Sarah
Corde oddycha teraz powoli. Dużo czasu upłynęło, nim się uspo¬koiła. Kiedy tutaj
dotarła, biegnąc całe dwie mile ze szkoły, jej sukienka i majtki były już suche,
ale czuła się brudna, jakby czarnoksiężnik oblał ją napojem magicznym. Teraz już
nie płacze.
Sarah leży na trawie, którą wyrwała z pola obok i ułożyła w kole ni¬czym łóżko.
Unosi brzeg sukienki do pasa, jakby chciała, żeby słońce do końca usunęło
resztki trucizny, i zamyka oczy. Sarah jest śpiąca. Jej gło¬wa robi się ciężka
jak kamień. Wydaje się jej, że unosi się w fosie zamko¬wej. Zamku Beiderbug...
Sarah zerka na chmury.
Ogromny pies ze skrzydłami, wiełki jak hrabstwo, rydwan ciągnięty przez latającą
rybę i tam, tam... głowa burzy... to bóg trzymający groźną maczugę. Ma złote
sandały, magiczne buty, które unoszą go nad to straszne miejsce, ziemię...
Gdy zasypia, wyobraża sobie, że bóg zamienia się w czarnoksiężnika. Budzi się po
godzinie lub więcej. Rydwan zniknął, nie ma też latającej ryby i boga z maczugą.
Jednak Sarah zauważa, że ma gościa.
Siada, obciąga sukienkę, a potem wyciąga rękę i ostrożnie sięga po Redforda T.
Redforda. Najsprytniejszy niedźwiedź na całym świecie siedzi po chwili obok
niej, jego włochata twarz patrzy na nią rozbawionymi szklanymi oczami. Dziś
rano, przed wyjściem do szkoły, uściskała go, po¬żegnała ze łzami i posadziła na
łóżku. Nie ma pojęcia, jak się tu znalazł. Za wstążką wokół szyi trzyma kartkę
papieru. Sarah rozwija ją. Przez chwilę jest spanikowana, bo widzi wyrazy, które
będzie musiała teraz przeczytać. Jednak potem się uspokaja i po kolei czyta
słowa. Po piętna¬stu minutach wyczerpującej pracy udaje się jej przeczytać całą
notatkę.
Jest przerażona jej treścią. Niepewna słów uznaje, że musiała źle ją przeczytać.
Próbuje jeszcze raz i stwierdza, że nie, nie pomyliła się.
W pierwszej chwili myśli, że nigdy nie zrobi tego, co sugerują nie¬zgrabne
litery.
Jednak kiedy dziewczynka rozgląda się po gęstym lesie, gdzie tak czę¬sto chowała
się po ucieczkach ze szkoły, w którym czuła się bardziej bez¬pieczna niż w swoim
pokoju, ten strach powoli mija.
W końcu staje się radosnym oczekiwaniem.
Sarah wstaje. Sądzi, że jedna część listu jest na pewno prawdziwa. Naprawdę nic
innego nie pozostało jej do zrobienia.
3
Biuro szeryfa w New Lebanon było niewielkie. Cztery osobne pokoje: sze¬ryfa,
detektywów Corde'a i Slocuma oraz Emmy, dyspozytorki i sekretar¬ki. W centralnej
sali stało osiem standardowych biurek dla zastępców. Z boku ciągnął się długi
korytarz prowadzący do dwóch cel. Przy ścianie stał stojak na trzy karabiny
śrutowe i pięć AR-15. Pomieszczenie zapełnio¬ne było stertami nie przeczytanych
i nie wypełnionych papierów, podobnie jak w każdym innym biurze tego rodzaju w
małym mieście.
Jim Slocum — który niedawno wrócił znad jeziora — uniósł wzrok znad biurka,
gdzie siedział na zniszczonym krześle i pochylał się nad Dziennikiem. Stanął nad
nim szeryf Steve Ribbon. Ribbon, postawny i czerwony od opalenizny niczym
upieczony łosoś, uderzał w potężne udo książką. Czego ten tyci wędkarz chce?
Slocum zmarszczył brwi. — Ale za¬mieszanie. — Uniósł gazetę niczym znak stopu.
Złożył ją na artykule o za¬mordowaniu Gebben.
Ribbon przekrzywił głowę, by chyba rzucić: Tak, tak, czytałem.
—
Jim, wejdź do mnie.
Slocum poszedł za szeryfem do jego gabinetu. Ribbon usiadł, Slocum stał w
drzwiach.
To sprytne, sytuacja się odwróciła.
—
Jest Bill? — spytał Ribbon.
—
Dziś rano poleciał do St. Louis, żeby porozmawiać z ojcem dziew¬czyny...
—
Co?!
—
Poleciał do St. Louis. Chciał porozmawiać z ojcem dziewczyny...
—
Tej zamordowanej? — spytał Ribbon. — Po co? Może mu się wyda¬je, że śpimy
na pieniądzach!
Slocum postanowił nie odpowiadać za Billa Corde'a, tylko rzekł:
—
Chce, żebyśmy się spotkali w sprawie. Chyba o czwartej, jak do¬brze
zapamiętałem.
—
Musimy pilnować każdego grosza. Mam nadzieję, że o tym wie. W każdym razie
chciałem coś z tobą obgadać. Martwi mnie to morderstwo. Słyszałem, że nie był to
napad rabunkowy.
—
Chyba nie.
—
Zauważyłem, że są podobieństwa między tym morderstwem a kil¬koma
przypadkami, o których czytałem. Przyszło mi do głowy, że może mamy do czynienia
z zabójstwem rytualnym.
—
Rytualnym? — niepewnie spytał Slocum.
Książka uderzyła w stół. Tanie wydanie, rozsypywało się po czytaniu w wannie lub
na hamaku. Krwawe rytuały. Na okładce były trzy czarno¬białe fotografie ładnych
dziewczyn, a pod nimi kolorowe zdjęcie poplamio¬nych krwią kart tarota. — Co to?
— Slocum wziął książkę.
—
Chcę, żebyś ją przeczytał i przemyślał. Jest o tym sataniście z Ari¬zony,
sprzed kilku lat. Prawdziwa historia. Bardzo przypomina to, co się zdarzyło
tutaj.
Slocum przeleciał wzrokiem zdjęcia z miejsc przestępstw. — Myślisz, że to ten
sam facet?
—
Nie, jego złapali. Siedzi teraz w więzieniu, ale są... podobieństwa. —
Ribbon przeciągnął słowo. — To przerażające.
—
Boże, ależ one są ładne. — Slocum zatrzymał się na stronie ze zdję¬ciami
ofiar zrobionymi na zakończenie roku szkolnego.
Ribbon w zamyśleniu pogładził czarny poliestrowy krawat i rzekł ła¬godnym
głosem: — Mógłbyś skontaktować się z Higgins. Policja stanowa ma tam wydział
psychologiczny. Zainteresuj ich tym.
—
Tak? — Slocum przeczytał fragment, w którym opisano, co morder¬ca z
Arizony zrobił jednej ze studentek. Niechętnie odłożył książkę i powie¬dział: —
Wspomnę o tym Billowi.
—
Nie, nie musisz. Sam dzwoń do Higgins i umów spotkanie i Slocum się
uśmiechnął. — Okay, nie będę leciał tam samolotem.
—
Co?
—
Nie polecę tam.
—
Dlaczego miałbyś nie...? Ach, tak, rozumiem. A informacja o tym powinna
się rozejść — dodał szeryf.
—
Jak to?
—
No, musimy być pewni, że dziewczyny w mieście zostaną ostrze¬żone.
—
Nie umywamy w ten sposób rąk?
—
Do naszych obowiązków należy ochrona życia.
Slocum znów spojrzał na zdjęcia. Ribbon wychylił się i postukał pal¬cem w
okładkę. — Przeczytaj uważnie. Spodoba ci się. To naprawdę wcią¬gająca lektura.
Miasto New Lebanon z oporami przybrało swą trudną nazwę. Do czasu założenia
osady, co nastąpiło w latach czterdziestych dziewiętnastego wie¬ku, wszystkie
porządne nazwy — europejskie stolice i lodnie brzmiące miejscowości biblijne —
zostały zajęte. Końcowa rozgrywka toczyła się między New Lebanon i New
Luxembourg. Ponieważ pierwsza nazwa mia¬ła starotestamentowe korzenie, wynik
głosowania był przesądzony.
Miasto znajdowało się w hrabstwie Harrison, nazwanym tak na cześć Williama
Henry'ego, nie za jego trzydziestodniowa prezydenturę, ale za rządy jako
gubernatora Terytorium Indiany, w czasie których zdziesiątko¬wał plemiona
indiańskie (uzyskał wtedy przydomek Tippecanoe) i umożli¬wił hrabstwom takim jak
to przybrać charakter, który zachowały do tej pory: zdecydowanie białych,
protestanckich i rolniczych. Ekonomia New Lebanon opierała się na mleku,
kukurydzy i soi, choć znajdowały się tu niewielkie zakłady przemysłowe oraz duża
drukarnia, która wykonywała zlecenia z Chicago, St. Louis i Nowego Jorku (między
innymi drukowano tu skandalizujący magazyn Mon Cher, z którego ścinki miesiącami
pokry¬wały miasto grubą warstwą, co przypominało pola po żniwach z wymłóco-nymi
kolbami kukurydzy).
W New Lebanon znajdował się czteroletni college, jedyny w promieniu stu mil.
Dzięki Uniwersytetowi Audena od sierpnia do maja liczba mie¬szkańców zwiększała
się do czternastu tysięcy. Uniwersytet dawał miej¬scowym szansę pójścia na
koncerty drugorzędnych orkiestr lub przedsta¬wienia teatrów awangardowych, czym
się szczycili, ale rzadko korzystali. Tak naprawdę to tylko zawody sportowe były
okazją do kontaktów między studentami a mieszkańcami miasta, których w zasadzie
nie było stać na czesne w wysokości siedemnastu tysięcy dolarów rocznie, co
pomnożone przez cztery dawało stopień z humanistyki, a na co to komu?
Stali mieszkańcy darzyli studentów mieszanymi uczuciami. Nie moż¬na zaprzeczyć,
że szkoła była kurą znoszącą złote jajka — tysiące młodych ludzi, którzy nie
mieli nic do roboty, tylko jadać na mieście, chodzić do kin, zmieniać
umeblowanie w pokojach w akademikach, a co więcej, każdego roku był nowy nabór,
niczym mioty prosiaków czy cielaków. Niektórzy z mieszkańców czuli nawet dumę,
kiedy profesor ekonomii Andrew Schoen pojawił się w telewizji albo kiedy książkę
profesora anglistyki Johna Stan-leya Harroda pozytywnie zrecenzowano na łamach
New York Timesa ma¬jącego w mieście aż czterdziestu siedmiu prenumeratorów.
Z drugiej strony uniwersytet był ciężarem. Ci szastający pieniędzmi młodzi
ludzie pili i rzygali, natrząsali się ze wszystkiego, wieszali papier toaletowy
na drzewach i tłukli szklane drzwi. Bezwstydnie kupowali pre¬zerwatywy w
obecności małych dzieci. Chodzili ważni jak bankierzy. Pali¬li kukły polityków i
czasami flagę. Byli gejami i lesbijkami. Byli Żydami i katolikami. Byli ze
Wschodniego Wybrzeża.
Bill Corde nie był produktem Uniwersytetu Audena, choć urodził się i dorastał w
New Lebanon. Wyjechał stąd na cztery lata służby wojskowej (w Niemczech
Zachodnich pilnował z M-16 rakiet) oraz do St. Louis, gdzie najpierw był
policjantem patrolującym ulice, a potem detektywem. Wrócił do New Lebanon i po
pół roku uczenia w szkółce niedzielnej i zastanawia¬nia się nad rozkręceniem
biznesu złożył podanie o pracę w biurze szeryfa. Jego doświadczenie było darem
bożym dla Steve'a Ribbona, którego kom¬petencje jako policjanta opierały się na
służbie w siłach powietrznych (on i jego strzelba pilnowali samolotów B-52 w
Kansas). Po roku pracy, jako najstarszy nowicjusz został awansowany na detektywa
i stał się w mieście głównym oficerem śledczym badającym ciężkie przestępstwa.
Na czystej ścianie nad jego uporządkowanym biurkiem stojącym w po-nadstuletnim
budynku wisiały oprawione dokumenty: dyplom z Południo¬wo-Zachodniego
Uniwersytetu Stanowego, certyfikaty z instytutu admini¬stracji w Chicago i z
instytutu policyjnego w Louisville. Brakowało za¬świadczeń, ale brał udział w
licznych sesjach treningowych FBI, w kur¬sach prawa i analizy dowodów. Właśnie
wrócił z Sacramento po tygodniowej sesji na Kalifornijskim Wydziale
Sprawiedliwości.
Certyfikaty, które zawiesił, świadczyły jedynie o tym, że coś udało mu się
ukończyć; Corde po prostu nie grzeszył zdolnościami. Gromadził słowa, które go
opisywały. Był wytrwały, pracowity, stanowczy, ale urodził się ja¬ko materiał na
trójkowicza i nie miało znaczenia, czy nienawidził jakiegoś przedmiotu
(angielski i przedmioty społeczne), czy lubił (psychologia kry¬minalna czy
techniki analizy przestępstw). Pisał powoli, tworzył toporne raporty i choć
oficjalnie pracował od ósmej do szóstej, to często zostawał wieczorami — ślęczał
nad artykułami ze specjalistycznych czasopism lub porównywał profile
podejrzanych w sprawach, które prowadził, z tymi opi¬sanymi w biuletynie
krajowym.
Niektórzy ludzie w mieście — to znaczy ci, którzy z nim współpraco¬wali —
uważali, że traktuje swoją pracę zbyt poważnie. New Lebanon by¬lo miejscem,
gdzie wyznaczona przez kodeks stanowy tysiącdolarowa gra¬nica między drobną a
poważną kradzieżą rzadko była przekraczana, a cztery z sześciu przypadków
śmierci od broni w ostatnim roku to nie¬szczęśliwy zbieg okoliczności. Aż
przyjemnie było popatrzeć na odsetek wykrywalności ciężkich przestępstw, który
osiągnął Corde — 94%, a sto¬sunek skazań do aresztowań wynosił 8,7:10. Corde
przechowywał te dane statystyczne w przestarzałym komputerze, który był
największym ustęp¬stwem biura na rzecz nowoczesnej technologii.
Właśnie skończył przeglądać wstępny raport koronera dotyczący śmierci Jennie
Gebben i wstał od biurka. Wyszedł z gabinetu i korytarzem ruszył do stołówki.
Kiedy szedł, w jego dłoni pojawiła się dwudziestopię-ciocentówka. Obracał ją
między palcami bez końca, płynnie jak sztuk¬mistrz. Ojciec nauczył go tego
triku. Stary Corde kazał ćwiczyć tę sztucz¬kę z ręką wyciągniętą nad starą
studnią z tyłu rodzinnej posiadłości. Jeśli wypuścił monetę, z pluskiem wpadała
do wody. Ojciec nauczył go też korzystać z jego ograniczonej inteligencji. Corde
oglądał ostatnio w telewi¬zji dużo filmów o relacjach między ojcami a synami i
doszedł do wniosku, że było coś istotnego w sposobie, w jaki ojciec nauczył go
tej sztuczki. Odziedziczył po nim jeszcze kilka rzeczy: Budowę. Odrazę do
kredytów hi¬potecznych. Młodzieńczą miłość do polowań i wędkarstwa, a ostatnio
lęk przed tym, że umysł może odmówić posłuszeństwa, choć ciało pozostanie
sprawne.
Corde był naprawdę dobry w tym triku z monetą.
Wszedł do stołówki, która była jedynym pomieszczeniem w budynku mogącym
pomieścić na siedząco pięciu krzepkich mężczyzn — z wyjąt¬kiem głównej sali
konferencyjnej, ale ta została teraz zajęta przez komitet organizujący obchody
stupięćdziesięciolecia miasta.
Skłonił się mężczyznom zgromadzonym wokół obdrapanego stołu z płyty pilśniowej:
Jimowi Slocumowi, T.T. Ebansowi — szczupłemu de¬tektywowi od ciężkich
przestępstw z szeryfostwa hrabstwa Harrison — i jednemu z zastępców szeryfa z
New Lebanon, Lance'owi Millerowi. Na drugim końcu stołu, z pustymi krzesłami
obok siebie, siedział Wynton Kresge. Niespokojny jak uwiązany pies myśliwski w
pierwszym dniu polo¬wań, pomyślał Corde.
Wrzucił monetę do kieszeni spodni i stanął przed rzędem automatów sprzedających
różne artykuły. Już miał zacząć mówić, kiedy wszedł Steve Ribbon. Corde skinął
mu głową i oparł się o automat z colą.
— Cześć, Bill. Jeżeli pozwolisz, to ja najpierw powiem kilka słów o tej sprawie.
— Szeryf skierował rumianą twarz na mężczyzn, jakby zwracał się do tysięcznego
tłumu. Przyjrzał się uważnie Wyntonowi Kresge'owi, który prezentował dwie
osobliwości: był czarny i miał na sobie garnitur. Kresge zauważył spojrzenie i
uznał, że zadano mu w ten sposób pytanie.
—
Jestem z uniwersytetu — przedstawił się.
—
Ach tak. — Ribbon uniósł głos, żeby każdy go słyszał. — Chciałbym tylko
wtrącić swoje trzy grosze. Wszyscy jesteście w grupie specjalnej, a Bill kieruje
śledztwem. — Spojrzał na Ebbansa: — Na co, jak sądzę, sze¬ryf Ellison się
zgadza.
—
Tak — odparł Ebbans. — Ja jestem tutaj tylko do pomocy.
—
Wszyscy — kontynuował Ribbon — macie ogromne doświadczenie. — Z przejęciem
spojrzał szarymi oczami na Corde'a. — A ja jestem przy¬walony pracą...
Corde przytaknął ze współczuciem. Pstrągi pływają bezkarnie i w li¬stopadzie są
wybory.
—
Nie mogę więc zaangażować się w sprawę tak, jakbym chciał, ale proszę
pamiętać, że ludzie będą nas obserwować. Będą ciekawi postępów i dlatego musimy
być, rozumiecie, aktywni. Ja sam przeprowadziłem pew¬ne poszukiwania i jestem
zaniepokojony tymi kultami.
Corde milczał. To Ebbans zapytał: — Kultami?
—
Proponuję, żebyście zaczęli od stworzenia profilu przestępcy.
—
W takich sytuacjach zawsze na początek tworzy się profil. Wynton Kresge
zapisał to.
—
Bezwzględnie — rzekł Ribbon. — Wiem, że wcześniej nie mieliśmy w New
Lebanon morderców, ale ważne jest, żebyśmy działali szybko. W przypadku
rytualnych zabójców trzeba określić, czym się kierują.
Kresge szybko zapisywał. Przestał pisać, kiedy Corde spiorunował go wzrokiem.
Ribbon kontynuował: — Profil powinien zawierać dwie składowe. Po pierwsze,
wygląd fizyczny, po drugie, to, co dzieje się w umyśle charakte¬ryzowanego
osobnika. Na przykład czy ma jakieś zahamowania seksual¬ne, czy nienawidzi
swojej matki, czy ma problemy, które narastają, czy był bity jako dziecko. Takie
rzeczy.
Corde, u którego na ścianie wisiał często używany diagram kolejności działań
przy tworzeniu profilu, przytaknął uroczyście i pozwolił, żeby jego szef dalej
się ośmieszał.
—
To jest ważne — rzekł Miller i pogładził zbyt krótkie, obcięte na je¬żyka
włosy.
—
Zdecydowanie — potwierdził Ribbon. — Czytałem o podobnych sprawach. To
może mieć związek z księżycem. Pomyślcie o tym. Dziewczy¬na została zamordowana,
gdy Księżyc był w kwadrze. Może przestępca ma fizia na punkcie księżyca. W tym
tkwi duży problem. Wiecie dlaczego? Bo są dwie kwadry, pełnia i nów. Cztery
możliwości kolejnego ataku...
—
Co to znaczy? — spytał Wynton Kresge, zanim Corde zdążył zadać to samo
pytanie.
Ribbon wyjaśnił cierpliwie: — Morderca może zabijać cyklicznie. Mo¬im zdaniem w
tym przypadku najbardziej prawdopodobny okres to trzy¬dzieści sześć godzin w
obie strony od pełni Księżyca.
Corde i Ebbans, którzy pracowali razem przez cztery lata, nauczyli się
przekazywać między sobą informacje oczami.
—
Aha — westchnął Kresge i zapisał to. Corde i Ebbans znów porozumiewali się
oczami.
—
To są właśnie moje trzy grosze. Daję wam wolną rękę. Chciałbym być z was
dumny po złapaniu tego szaleńca. — Ribbon wyszedł z pokoju.
Corde zajął miejsce na środku. Zastanawiał się, jak dyplomatycznie wybrnąć z
sytuacji. — No tak, sądzę, że możemy wziąć pod uwagę seryj¬nego mordercę, ale
nie powinniśmy się na tym skupiać. Nie chcemy narzu¬cać nikomu swoich pomysłów.
— Wydawało się, że Slocum chce coś powie¬dzieć, ale nie odzywał się i Corde
mówił dalej: — Daję nam dziesięć dni na aresztowanie podejrzanego. Chcę w ciągu
dwóch lub trzech dni znać jego dane osobowe. — Ze służby w St. Louis przypomniał
sobie regułę czter¬dziestu ośmiu godzin odnoszącą się do śledztwa w sprawie
zbrodni. Jeżeli nie zidentyfikujesz przestępcy w ciągu czterdziestu ośmiu godzin
od popeł¬nienia morderstwa, stracisz co najmniej cztery tygodnie, żeby go
znaleźć.
—
Księżyc będzie w pełni za tydzień — przypomniał Slocum. Przeglą¬dał
Almanach Farmera.
—
Steve zrobił dobre spostrzeżenie — rzekł delikatnie Corde. — Trze¬ba wziąć
pod uwagę, że przestępca kieruje się fazami Księżyca, ale nie po¬winniśmy
zapominać o innych śladach. To tylko jedna z możliwości. — Corde otworzył
kopertę, którą przyniósł Kresge, i wyjął z niej kilka kar¬tek. — Wynton był tak
dobry i przyniósł trochę materiałów na temat ofia¬ry. Chcę, żebyśmy się teraz
tym zajęli.
Corde otworzył również swoją kopertę i wytrząsnął z niej błyszczące zdjęcie
Jennie Gebben na boisku do siatkówki. Uwidaczniało przejrzyste oczy, uśmiech
zachęcający do rywalizacji, plamy od potu na koszulce i wy¬stającą grdykę.
Zauważył po dwa koła w każdym uchu. Kiedy zrobiła so¬bie trzecie przekłucie? —
zastanowił się.
Corde puścił zdjęcie w obieg. Miller tylko zerknął na nie i podał dalej.
—
Nie tak szybko — mruknął ponuro Corde. — Proszę się dobrze przyjrzeć i
zapamiętać, jak wyglądała.
Miller na chwilę się zdenerwował, a potem dostosował się do prośby.
Kiedy zdjęcie zrobiło rundkę, Corde powiedział: — Poleciałem, żeby się spotkać z
jej ojcem, ale niewiele się dowiedziałem. Nie znalazłem żad¬nych listów ani
pamiętników, ale powiedział, że sam jeszcze poszuka. Twierdzi, że nie zna
nikogo, kto mógłby ją skrzywdzić, ale zasiałem w nim niepewność. Może po prostu
o tym nie wie. Na pogrzebie będzie obserwo¬wał, kto przyszedł, a kogo nie ma.
Może przypomni sobie jakiegoś chłopa¬ka lub kogoś innego, kto miał do niej
urazę.
—
To dlaczego poleciał pan tak szybko? — spytał Kresge. — Zastana¬wiam się,
po co.
—
Naprawdę? — odezwał się zamyślony Corde. Wrócił do zdjęć, które przyniósł
Kresge. — Jennie Gebben miała dwadzieścia lat. Była na przedostatnim roku.
Żadnych pożyczek ani stypendium, więc przypu¬szczam, że ojciec za wszystko
płacił. Jej przedmiotem kierunkowym była literatura angielska. Średnia 2,97.
Chciałbym, żebyście to notowali. — Slocum i Miller wyciągnęli pióra. Corde
kontynuował: — Skarbniczka w klubie folklorystycznym. Wolontariuszka w
organizacji charytatywnej. Na początku semestru raz w tygodniu rozwoziła
posiłki, ale po kilku mie¬siącach zrezygnowała. Trzy dni w tygodniu pracowała w
biurze dziekana do spraw socjalnych. Zajęcia, które miała w tym semestrze:
Literatura francuska III. Prowadził Dominique LeFevre. Historia od wojny
secesyj¬nej do stulecia Deklaracji Niepodległości — Randolph Sayles. Krytyka
li¬teracka — Elaine Adler Blum. Twórczość Chaucera — Robert... Ostopo-wiscz. Co
za nazwisko! I jeszcze: Związki między psychologią a literaturą, dziewiętnasty i
dwudziesty wiek. Jej nauczycielem, chciałem powiedzieć profesorem, był Leon
Gilchrist. Zajęcia seminaryjne prowadził Brian Okun. W końcu, źródła naturalizmu
— Charles Gorney.
Corde przez chwilę zastanawiał się, czego dotyczą te wszystkie zaję¬cia. Sam
zmieścił się w pierwszej połówce absolwentów swojej szkoły, ale miał głównie
przedmioty ścisłe. Przerzucał kartki, które przyniósł Kresge, a potem zszył te z
rozkładem zajęć i odłożył je na bok.
—
Mogę coś powiedzieć? — wtrącił Kresge. Corde uniósł wzrok. — Tak.
—
Sprawdziłem w przychodni. Nie chodziła do terapeuty. W ciągu ostatniego
roku tylko raz była u lekarza. Dostała antybiotyki na zapalenie oskrzeli.
—
Nie chodziła do terapeuty — powtórzył Corde. Zapisał ten fakt na kartce.
Nie zauważył, że Slocum i Miller porozumieli się wzrokiem.
—
Poza tym — dodał szef ochroniarzy — na uniwersytecie nie zatru¬dnia się
osób, które popełniły kiedyś ciężkie przestępstwa, chyba że ktoś to ukrył.
—
Czy stawała przed komisją dyscyplinarną? — spytał Ebbans. Kresge odparł,
że nie.
—
A teraz przejdźmy do samego morderstwa — rzekł Corde, zapisu¬jąc uzyskane
informacje. — We wtorek około dziesiątej wieczorem została zgwałcona i
zamordowana, przypuszczalnie przez kogoś, kogo znała.
—
Skąd to wiadomo? — spytał Kresge i Corde spojrzał na niego z iry¬tacją.
—
No cóż...
Ebbans odpowiedział Kresge'owi: — Bo nie uciekła i przestępca ją po¬skromił,
zanim zdążyła stawić opór.
—
Na jakiej podstawie pan tak sądzi?
—
Gdyby się broniła, pod paznokciami miałaby naskórek napastnika.
—
No tak — westchnął Kresge. — Ale skoro go znała, nie mógł to być ten
morderca rytualny.
—
Niezupełnie, przyjacielu. Duży procent morderców rytualnych zna swoje
ofiary — wyłożył mu Slocum.
—
Nie wiedziałem tego.
Spotkanie wymykało się Corde'owi spod kontroli. — Mamy wiele nie¬wiadomych —
powiedział stanowczym głosem. — Może morderstwo nie miało podłoża rabunkowego. A
może miało, tylko napastnik się wystraszył i nie zabrał jej kosztowności.
Slocum roześmiał się. — Bill, ona miała diamentowy naszyjnik. Łatwo mógł go
zerwać. Właśnie tak. — Na własnej szyi zademonstrował zrywa¬nie naszyjnika. —
Nie trwałoby to dłużej niż dwie sekundy.
—
A co koroner powiedział na temat przyczyn śmierci?
—
Tak jak można było przypuszczać. Urazy po duszeniu. Niewielkie Pęknięcia
naczyń krwionośnych na oczach. Pokruszona kość gnykowa. Na¬pastnik najpierw użył
rąk, a potem drutu lub sznura. Koroner powiedział, ze tamten był ponad
trzydzieści centymetrów od niej wyższy. Nie jest sil¬ny. Musiał kilka razy
zaciskać dłonie na szyi. Koroner przypuszcza, że nie jest żonaty albo jego życie
seksualne z żoną nie układa się najlepiej.
—
Skąd wiadomo? — spytał Miller.
—
Ilość spermy. Przypuszczalnie nie uprawiał seksu od czterech, pię¬ciu
tygodni.
—
Może właśnie tak powinien wyglądać seks z żoną — stwierdził J' Slocum.
Miller roześmiał się głośno. Pozostali, oprócz Corde'a, też zarżę
Corde spojrzał na swoje kartki i kilka z nich rozłożył.
—
Musimy się skupić na czterech obszarach. Po pierwsze, centr handlowe i
kierowcy, którzy przejeżdżali Drogą 302. Jim, chciałbym, żeb ty się tym zajął.
To trudne zadanie, ale na tej drodze jest duży ruch i m że znajdziemy kilka
osób, które wracały wczoraj z centrum około dzies' tej. — Corde zrobił notatkę
na małej kartce. — Sprawdź też, czy ktoś zabierał jakichś autostopowiczów...
Teraz TT. Może zajmiesz się dom nad jeziorem?
Ebbans przytaknął i Corde powiedział: — Trzecia działka. Lance i j Sklep na
terenie szkoły oraz rozmowy ze studentami i pracownikami.
—
Tak jest. — Nawet siedząc, Miller wyglądał, jakby stał na warci
Przypominał Corde'owi marynarza zajmującego się sygnalizacją. — A dokładnie...
—
Później ci powiem. Chcę też, żebyś skontaktował się z koncerne
telefonicznym i sprawdził wszystkie rozmowy z akademika od soboty d wtorku.
Miller cicho gwizdnął. — Pewno tego jest bardzo dużo.
—
Zgadza się — przyznał Corde. — Potrzebujemy nakazu, żeby prze¬szukać jej
pokój w akademiku. To tylko pro forma, ale musisz wypełnić od¬powiednie papiery.
—
Dobrze.
—
Na koniec chciałbym, żeby wszystkie odciski palców, które znale¬ziono na
miejscu przestępstwa, porównano z odciskami przestępców se¬ksualnych z hrabstwa.
TT, mógłbyś uzgodnić to ze swoim biurem?
—
Naturalnie. Zażądam wydruku.
—
Wynton, chyba nie macie odcisków palców studentów i pracowni¬ków?
—
To jest moje marzenie. Nie, nie mamy.
Corde znów wrócił do swoich notatek i zaczął coś mówić do Kresge'a, ale
przerwał. Spojrzał na wszystkie twarze. — W jednym punkcie Steve ma rację.
Dziennik i te pismaki będą się nam uważnie przyglądać. Żad¬nych rozmów z
dziennikarzami. Wysyłać ich do mnie, do Steve'a albo sze¬ryfa Ellisona.
Echo potakiwań wypełniło pokój.
Corde znów zwrócił się do szefa ochrony: — William, uch, przepra¬szam, Wynton,
czy dostaliśmy ten pokój?
W zrzeszeniu studentów. Przy kawiarni. Pokój 121. Macie go do
dyspozycji na cały tydzień, na następny też, jeżeli do piątku dacie mi znać.
—
Dzięki.
Kresge chrząknął, co przypominało warknięcie. — Chyba o jednym je¬szcze muszę
wspomnieć. Dziś rano jechałem do pracy przy jeziorze. Zrobi¬łem sobie mały
spacer wokół niego.
—
O której? — Corde zauważył, że w jego głosie pojawił się wyzywa¬jący ton.
Chciałby częściej tak mówić.
—
O wpół do siódmej. Odjechałem stamtąd o siódmej.
—
Widział pan tam kogoś?
—
Tak — odparł entuzjastycznie Kresge. — Czterdzieści jardów od wału
energetycy postawili namiot, taki jaki stawiają w nagłych wypad¬kach i...
—
Wczoraj ich tam jeszcze nie było — uciął Corde. — Przyjechali
0
piątej rano. Gałąź uszkodziła linię. Już sprawdzałem.
—
Och — jęknął Kresge z niezadowoleniem.
—
Widział pan jeszcze kogoś?
—
Nie. — Zajrzał do swojego notatnika oprawionego w miękką skórę. — Już nie
będę się odzywał, ale chciałbym jeszcze zapytać o Susan Biagot-ti, o której
rozmawialiśmy z panią dziekan.
Corde i Ebbans wymienili spojrzenia, ale tym razem nie wywracali oczami.
—
A kto to? — spytał Miller. — Coś mi dzwoni...
—
Studentka z Audena, zamordowana w ubiegłym roku.
—
Tak, przypominam sobie.
Corde był wtedy na miesięcznym obozie szkoleniowym w Fredericks-bergu. Śledztwo
prowadził Ribbon i zanim Corde wrócił do New Lebanon, wiele śladów przepadło.
Nie znaleziono żadnego podejrzanego, co pozwoli¬łoby wszcząć sprawę.
—
Mam zamiar temu się przyjrzeć — odezwał się nagle Corde. — Tak jak mówiłem
podczas rozmowy z dziekan.
—
Ja mam własną teczkę — powiedział Kresge. — Chce pan ksero? Corde
uśmiechnął się zdawkowo. — Dam panu znać, jak będziemy jej
potrzebować.
Kiedy układał swoje papiery, na podłogę wypadła foliowa torebka z wycinkiem z
gazety, który znalazł rano nad jeziorem. Schylił się po nią
1
wyprostował. Nie strzeliło mu w kolanie. Trzydziestodziewięcioletnie
ko¬lano szwankowało przez ostatnie pięć lat. Zastanawiał się, czy samo mo¬gło
się wyleczyć. Puścił wycinek w obieg. — To kolejna sprawa, nad którą musimy się
zastanowić.
Zastępcy szeryfa czytali z odpowiednim zainteresowaniem, marszcząc przy tym
czoła.
—
Wyślę go do analizy do Higgins. Niewiele to da, chyba że znajdą tam
odciski palców albo zauważymy u kogoś wystającą z tylnej kieszeni resztę gazety.
Jednak możecie zwrócić uwagę na siebie i swoje rodziny. Większość takich gróźb
to tylko żarty idiotów, ale niczego nie można być pewnym.
—
Większość gróźb? — spytał Kresge. — Czy to znaczy, że bez prze¬rwy się
pojawiały?
Corde zawahał się, a potem odparł: — Tak naprawdę, to nigdy. Ebbans oderwał
wzrok od wycinka i podał Corde'owi. — Coś mogę po¬wiedzieć o tym facecie —
oznajmił.
—
Co takiego? — spytał Jim Slocum.
—
Bez trudu można było zobaczyć dziewczynę z drogi. Dlaczego na¬wet nie
zaciągnął jej za samochód? Potem wrócił tam rano, żeby zostawić kawałek z
gazety. Wyraźnie nie obchodziło go, czy ktoś go zobaczy. Według mnie to odważny
facet.
Corde wziął plastikową torebkę od Millera. — Odważny albo stuknię¬ty. W każdym
razie niebezpieczny.
4
Zanim Sarah zbliżyła się do domu, przypomniała sobie notatkę, znajdu¬jącą się
teraz w kieszeni sukienki, w którą włożyła też pięć dwudziestodo-larowych
banknotów.
Droga Sarah!
Słyszałem, że wałczyłaś dzisiaj z łatą o szkołę. Wiem, że będzie cię zmu¬szał,
żebyś tam wróciła. Chcę ci pomóc. Tak jak ty, ja też nienawidzę szko¬ły. Musisz
uciec! Pojechać do Chicago łub St. Louis. Nic innego ci nie po¬zostało. Będziesz
tam bezpieczna. Czekam na ciebie.
Twój przyjaciel.
Ten pomysł nie był nowy. Wiele razy Sarah myślała o ucieczce. W mar¬cu, tydzień
przed testem z matematyki, spędziła całą godzinę na dworcu autobusowym.
Gromadziła w sobie odwagę, by kupić bilet i pojechać do babci, ale się
wystraszyła i ze łzami wróciła do domu. Uciec stąd...
Sarah zatrzymała się przed progiem. Stanęła na palcach i zobaczyła, ze jej mama
jest w salonie. Schyliła się, co spowodowało, że zaszeleścił pa¬pier w jej
kieszeni. Kiedy czekała, by mama wyszła z pokoju, wyciągnęła pieniądze i
przyjrzała się banknotom, dotykała ich ostrożnie, jakby były to kartki z księgi
zaklęć. Znów mocno je złożyła i wcisnęła do kieszeni.
Dziewięcioletnią Sarah Corde nie interesowała szkoła, gra w klasy i inne zabawy
z dziećmi, sprzątanie w domu, nintendo, szycie, gotowanie i kreskówki w
telewizji. Jednak gorąco wierzyła w magię i czarnoksiężni¬ków i uznała, że
dostała informację od jednego z nich, który obserwował ją od wielu lat. Był
wszechwiedzący, miły i miał chyba bardzo dużo pienię¬dzy.
Sarah nie była taka głupia. Zrobi dokładnie to, co zaproponował czar¬noksiężnik.
Ku swojej ogromnej radości stwierdziła, że choć skorzysta z je¬go rady i
pojedzie do Chicago, to na pewno da jej jeszcze pieniądze, żeby mogła rozpocząć
podróż dookoła świata.
Trzasnęły frontowe drzwi i zanim Dianę wyszła na korytarz, dziewczyn¬ka była już
na szóstym schodku po trzech głośnych krokach.
Dianę wytarła ręce i podeszła do schodów. Zatrzymała się przy wiesza¬ku i
drewnianej deseczce z namalowaną na niej gęsią w niebieskiej cza¬peczce i
szaliku. Poprawiła ją bezmyślnie i zawołała: — Kochanie! Sarrie?
Nie było odpowiedzi.
Chwilę później: — Kochanie, zejdź na dół.
—
Mamo, idę się kąpać — odpowiedział cichy głos. — Zejdę na kola¬cję.
—
Kochanie, dzwoniła pani Beiderson. Cisza.
—
Sarah...
—
Mamo, chcę się wykąpać. Później pogadamy, dobrze? Proszę.
—
Zejdź zaraz na dół. Wiem, co się stało w szkole. Przekomarzały się przez
kilka minut. Dianę powoli weszła na górę.
Drzwi do pokoju dziewczynki nie były zamknięte, ale Dianę niechętnie na¬ruszała
terytorium swojego dziecka. — Chodź, kochanie. Pomożesz mi w kuchni.
—
Nie chcę! — przeraźliwie krzyknęła Sarah.
Dianę usłyszała, że dziewczynka zaczyna tracić kontrolę. Pora wracać na dół. Me
histeryzuj, proszę. Ataki Sarah wywoływały u matki ogromne współczucie. Chciało
się jej płakać. Jednocześnie wszystko się w niej goto¬wało, nie była w stanie
odróżnić, kiedy Sarah naprawdę wpadła w panikę, a kiedy tylko udaje. Dianę, jak
zwykle w takich sytuacjach, zeszła na dół.
Tchórz...
Zaczął dzwonić telefon.
Spojrzała na niego. — Dobrze, Sarah, porozmawiamy później. Kiedy Dianę weszła do
kuchni, odnotowała, że jest piąta. Wiedziała, kto może dzwonić. Była jego żoną.
Bill zapyta o dzieci i jak minął jej dzień. Nagle zmiesza się i powie, że! musi
dłużej pracować. W ciągu ostatniego miesiąca wracał do domu, kie¬dy podawała
kolację, a często nawet nie udawało mu się zdążyć na wspól¬ny posiłek.
I jeszcze ta paskudna wiadomość: że będzie prowadził śledztwo w sprawie
morderstwa.
Przypomniała sobie te duże czarne litery nagłówka w Dzienniku, ma¬łe literki
tekstu o tej biednej zamordowanej studentce oraz falę bezgra¬nicznego żalu i
współczucia dla niej i dla rodziców dziewczyny. Wiedziała, że jeszcze rzadziej
będzie widziała Billa, dopóki ten mężczyzna nie zosta¬nie złapany.
Podniosła słuchawkę beżowego telefonu.
To nie był jej mąż.
W tle słyszała jakieś dziwne dźwięki, chyba elektronicznego rocka, za: słuchanie
którego łajała Jamiego. Sądziła, że dzwoni jeden z jego kolegów.
—
Mieszkanie państwa Corde — powiedziała bardzo uprzejmie.
—
Pani Corde? — Głos był wysoki, ale wydawał się spokojniejszy niż u
nastolatka, bardziej pewny. Znała wszystkich kolegów Jamiego i nie był to żaden
z nich.
—
Tak. Kto mówi? Mógłbyś przyciszyć muzykę? Spełnił prośbę. — Jest pani
matką Jamiego?
—
Chcesz z nim rozmawiać?
—
Dzwonię ze szkoły. Jestem z grupy zajmującej się przygotowaniem księgi
pamiątkowej. Mamy naprawdę poważny problem. Zgubiliśmy kilka teczek z
dokumentami. A goni nas termin. Teraz dzwonię do każdego i pro¬szę o podanie
paru danych przez telefon.
—
Jamie będzie za którąś godzinę.
—
A czy pani mogłaby udzielić mi kilku informacji?
No, nie wiem... — odparła Dianę. Wiedziała, jakie to ryzykowne
podejmować decyzje za dorastających chłopców.
Dziś musimy skończyć zbierać dane.
Co chciałbyś wiedzieć?
—
Kto jest jego wychowawcą?
To pytanie wydawało się niegroźne. — Pan Jessup.
—
Jest w jakiejś drużynie?
—
Zapasów. Uprawia gimnastykę, ale nie bierze udziału w zawodach. W
przyszłym roku ma zamiar zająć się triatlonem.
—
Triatlon. Zatem uprawia kolarstwo?
—
Trudno go od tego oderwać. Jeździłby nawet po stole w czasie po¬siłków,
gdyby mu na to pozwolić.
Chłopak roześmiał się głośno z dowcipu, który musiał uznać za głupi. Potem
zapytał: — A jaki ma rower?
—
Jakiś włoski, z piętnastobiegową przerzutką. Czy to ważne?
—
Nie, chyba nie. A do jakich kółek należy?
—
Do kółka naukowego i kółka języka łacińskiego. Był też w kółku
fo¬tograficznym, ale zrezygnował, żeby mieć więcej czasu na sport. Czy nie można
tego odłożyć?
—
Nie, naprawdę nie. Jutro musimy rozpocząć druk. A może chciałby, żeby pod
jego zdjęciem pozostało puste miejsce?
—
No, nie sądzę.
—
To jakie są jego ulubione wideoklipy?
—
Nie mam pojęcia.
—
Ulubione filmy?
—
Nie wiem.
—
A ulubione grupy?
—
Grupy?
—
Zespoły muzyczne.
Dianę zdenerwowała się, gdy stwierdziła, jak mało wie o synu. — Mo¬żesz chwilę
zaczekać? — spytała nagle. Odłożyła słuchawkę i pobiegła do pokoju chłopca.
Wzięła kilkanaście kaset i szybko wróciła do kuchni. Za¬częła czytać nazwy do
telefonu: — Tom Petty... uhm, Paul McCartney... o nim oczywiście słyszałam.
—
Ha.
—
Następnie U2, Ice Cube i Run DMC. Ma trzy kasety zespołu Gei¬ger. On jest
chyba z Niemiec.
—
Wszyscy tu znają ten zespół. No cóż, moja wina...
—
Nie wiem, czy to jego ulubieni wykonawcy — ciągnęła. — Ma b dzo dużo
kaset...
—
A czy może pani podać jego maksymę życiową? Ani mi się śni. — To miejsce
niech lepiej pozostanie wolne.
—
No dobrze. Bardzo mi pani pomogła.
—
Kiedy wyjdzie księga?
—
Wkrótce. Może sam ją przywiozę Jamiemu. — Zniżył głos: — Miło byłoby się z
panią spotkać.
Dianę roześmiała się cicho. Rozumiała dumę młodzieńca. — Mnie też będzie miło.
Podrywa cię uczniak! Może mimo wszystko zachowałaś trochę uroku... przynajmniej
w głosie.
Kiedy dostał kartkę, właśnie mówił:
—
Żołnierze określali to jako „odpoczynek w pozycji horyzontalnej". Zapiski
medyczne wskazują, że w szczytowym okresie wojny prawie dzie¬sięć procent
żołnierzy Unii cierpiało na choroby weneryczne.
Prodziekan Randolph Sayles wziął kartkę od asystenta. Rozpoznał eleganckie pismo
dziekan Larraby, tak charakterystyczne jak denerwują¬ce zwroty, których używała,
by wezwać go do siebie.
Zapadła cisza. Zauważył, że nie patrzy na kartkę, ale na wzorki na ka¬tedrze i
na plamę z atramentu.
—
...W Waszyngtonie, przy południowej części Alei Pensylwanii znaj¬dowały
się dziesiątki domów publicznych, w budynkach, w których, jak przypuszczam,
mieszczą się teraz biura lobbystów...
Sayles przyjął typową postawę: stał z obiema rękami na katedrze i wy¬chylał się
do przodu. Pielęgnował klasyczny styl profesorski; był zaniedba¬ny, ciągle czymś
pochłonięty, nosił tweedowe ubrania od Brooks Brothers (niemodne na Wall Street,
ale jak najbardziej na miejscu w Cambridge, Hyde Parku i w Ann Arbor). Miał
zmierzwione rudawe włosy i uśmiechał się niczym roztargniony uczony, choć wcale
taki nie był.
—
...Co zdumiewające, udokumentowano setki przypadków, że kobie¬ty
przebierały się za żołnierzy i krążyły po jednostkach, by świadczyć usłu¬gi
seksualne za pieniądze. Przypuszczalnie stąd narodziło się określenie „służba
wojskowa"...
Te ciekawostki brzmiały frywolnie, ale studenci, którzy w dniu zapi¬sów czekali
od szóstej w kolejce, by dostać się na zajęcia z historii obejmu¬jącej okres od
wojny secesyjnej do stulecia Deklaracji Niepodległości, bar¬dzo je lubili.
Sayles ciężko pracował i doskonalił swoje umiejętności jako wykładowcy. Nie było
dla niego ważniejszej rzeczy niż przekazywanie wie¬dzy Został zatrudniony na
stałe w wieku lat trzydziestu, dwa lata po obro¬nie doktoratu i rok po
opublikowaniu książki „Ekonomia wolności", która miała bardzo przychylną
recenzję na łamach New York Timesa i przez pół roku była pierwsza na liście
książek polecanych przez Narodowe Towarzy¬stwo Historyków.
—
Kiedy wojna, która zdaniem zarówno jankesów, jak i konfederatów miała
trwać nie więcej niż sześć miesięcy, przeciągała się bez końca, mo¬rale wojsk
złożonych przeważnie z żarliwych protestantów zaczęło upa¬dać...
Bardziej problematyczna była druga praca Saylesa —jako prodzieka¬na — której
wręcz nienawidził. Jednak miał na tyle obycia w świecie i do¬świadczenia, by
wiedzieć, że nie przetrwa bez przyjęcia na siebie obowiąz¬ków administracyjnych.
Z mozołem zaczął wprawiać się w prowadzeniu wewnątrzuczelnianych utarczek. Poza
tym jego konikiem była wojna sece¬syjna i czy mogła być lepsza metafora
stosunków panujących w kampusie? Był jak generał Grant: dowodził wojskiem i
ustawiał błyskotliwych i za¬dziornych generałów — to jest studentów — którzy za
dużo pili, kurwili się (albo głośno pomstowali na pijaństwo i rozwiązłość).
Grantowi mimo wszystko udało się wygrać wojnę. I tak jak on, Sayles doszedł do
swojego stanowiska w najtrudniejszym momencie.
—
...Dopiero po klęskach pod Gettysburgiem i Vicksburgiem wśród wojsk
Południa rozpoczęła się gwałtowna odnowa religijna...
Ciepły wiosenny wiatr dotarł do środka przez ogromne okna w sali. Były tak
wysokie, że otwierano je i zamykano długą tyczką. Sala była w połowie pusta.
Sayles zastanawiał się nad tą absencją i spojrzał na jed¬no szczególne miejsce.
Obok też nikt nie siedział...
No tak, nabożeństwo żałobne.
Nie miał siły, żeby w nim uczestniczyć. Tak naprawdę teraz mógł być jedynie
tutaj.
Rozległ się odgłos dzwonka, nie elektrycznego, ale staroświeckiego z metalowym
sercem, i Sayles skończył zajęcia. Podczas gdy studenci wy¬chodzili z sali,
stojąc przy katedrze, ponownie przeczytał notatkę od dzie¬kan. Potem on też
wyszedł. Szerokim chodnikiem podążył do gmachu ad¬ministracji. Po jednej stronie
miał budynki kampusu, a po drugiej pięcio-akrowy czworokątny dziedziniec.
Na pierwszym piętrze wszedł do obszernego sekretariatu. Przeszedł obok jedynej
obecnej tam osoby, sekretarki, z którą dawno temu miał ro¬mans. Przypominał
sobie mgliście jej piersi jak grube naleśniki.
—
Słyszałeś już, panie profesorze? Ta studentka...
Nic nie powiedział, tylko skinął głową i wszedł do dużego gabinetu. Zamknął
drzwi i usiadł na jednym z obszytych czerwonobrunatną skórą foteli stojących
przed biurkiem dziekan.
—
Randy — rzekła wtedy — mamy problem.
Zauważył, że trzyma rękę na porannym wydaniu Dziennika. Zakreślo¬no w nim
artykuł o morderstwie, a nad nagłówkiem ktoś napisał: Dla dzie¬kan Larraby.
Spojrzał na zdjęcie, które zostawił im Corde, potem oddał je pani dziekan. —
Była w mojej grupie.
Dziekan Larraby przytaknęła, nie spodziewając się dalszych wyja¬śnień. Zamknęła
grubą księgę — która chyba była jakimś zbiorem prze¬pisów prawnych, a nie
podręcznikiem akademickim — i przesunęła ją w róg biurka. Palcami pogładziła
fioletowy kamień na pierścionku na le¬wej dłoni.
—
Rozmawiałaś z policją?
—
Co?
—
Była policja...?
—
Tak, był tu detektyw. Ten człowiek — odparła płaczliwym głosem i ruchem
głowy wskazała na gazetę. — Chciał wszystko wiedzieć o tej dziewczynie, Gebben.
Ta dziewczyna Gebben.
Sayles, którego błyskotliwość, tak jak wielu profesorów, polegała głów¬nie na
dobrej pamięci, przypomniał sobie, jak przywitała go dziekan, i za¬pytał: — Jaki
mamy problem? Co jeszcze powiedziała policja?
—
Policja? Nie o tym chciałam rozmawiać — rzekła. — Ta sprawa jest poważna.
Właśnie skończyłam spotkanie z przedstawicielami Price Wa-terhouse. Nie ma
pieniędzy, żeby uruchomić rachunek kredytowy.
—
Co chcesz przez to powiedzieć? — Saylesa ogarnęło przerażenie. Obraz
Jennie Gebben wyparował z jego myśli.
—
Nie dostaliśmy żadnych pieniędzy.
—
Ale w tym semestrze miała być nadwyżka — wyszeptał. — Myśla¬łem, że się
uda.
—
No cóż, nie ma żadnej — rzekła cierpko.
Jak jej nienawidził. Powiedziała mu, obiecała, że będą pieniądze. Przerażenie
przeszło w złość. Przełknął ślinę i spojrzał przez okno na tra¬wiasty
dziedziniec, którego chodnikami chodził tysiące razy.
—
Pewne jest, że nie mamy pieniędzy.
—
To co zrobimy? — W panice uniósł głos. — Nie możemy tego zatu¬szować?
Zatuszować? Już dawno przekroczyliśmy punkt krytyczny. — Uśmiechnęła się, ale
raczej okrutnie. Pomyślał, że przypomina złośliwego ^jwja — Randy, bez tych
pieniędzy trzeba będzie zamknąć szkołę.
A co się stało? Przecież miało być dwa i pół miliona.
Odrzuciła głowę, słysząc pytanie, na które znał odpowiedź. Dlaczego uczelni
brakowało pieniędzy? Uniwersytet Audena od dziesięciu lat bory¬kał się z
niewypłacalnością. Konkurencja ze strony tańszych szkół stano¬wych i zawodowych,
zmniejszająca się populacja młodzieży, wzrastające koszty i nasilające się
żądania płacowe...
—
To morderstwo skupi uwagę opinii publicznej na szkole i jej proble¬mach.
To jest ostatnia rzecz, której potrzebujemy. Nie teraz. Nie możemy sobie
pozwolić, żeby rodzice wypisywali swoje dzieci i, na Boga, nie są nam potrzebne
żadne artykuły w gazetach. — Nie spoglądała na gazetę, tylko bezmyślnie stukała
palcami w ponury nagłówek.
—
Jej śmierć nastąpiła w najbardziej nieodpowiednim momencie — stwierdził
chłodno Sayles.
Dziekan nie zauważyła ironii. Spytała: — Czy ktoś wie o naszej umo¬wie?
Długie ciemne włosy. Często opadały jej na jedno oko. Które? Na pra¬we. Była
pełna namiętności. Gebben. Studentka numer 144691. Płakała, czując zapach
opadłych łiści w łesie.
—
Czy ktoś wie? — zadumał się. Nie, bo ona już nie. Sayles pokręcił głową.
Dziekan wstała i podeszła do okna. Odwróciła się do Saylesa plecami. Miała
masywną sylwetkę, a przy tym sprężystą. Jej powaga i surowość pa¬sowałyby
pilotom samolotów lub chirurgom. Całości dopełniały szorstkie włosy i oczy
podpuchnięte po walce z niesprawiedliwością.
Jennie Gebben. Przygryzała mu kutasa dużymi zębami, przesuwając się wzdłuż całej
jego długości.
Nie umiała bez podpowiedzi zanalizować gry interesów państw euro¬pejskich
związanych z wojną secesyjną, ale wspaniale potrafiła, naciskając piętami tyłek
Saylesa, przyciągnąć go do swojego łona.
Studentka numer 144691.
—
Randy, do połowy czerwca możemy się spodziewać kontroli finan¬sowej.
Jeżeli nie znajdziesz do tego czasu trzech milionów sześciuset tysię¬cy dolarów,
to...
—
W jaki sposób mam zdobyć te pieniądze? — spytał ostrym płaczli¬wym głosem.
Nienawidził takiego tonu, ale nic nie mógł na to poradzić.
— W jaki? — Dziekan Larraby wypolerowała fioletowy kamień
0
spódnicę i spojrzała na Sayłesa. — Randy, to chyba jest jasne. Dobrze
wiesz, co nam grozi, jeśli nie znajdziesz tych pieniędzy.
Wzięła ten pomysł z filmu telewizyjnego.
Opowiadał o trzynastoletniej dziewczynce, której matka i ojczym nie¬nawidzili.
Kiedy zamknęli ją w domu i poszli do kasyna, dziewczyna ucie¬kła przez okno i
pojechała pociągiem towarowym do Nowego Jorku.
Sarah zakręciła kurek przy wannie. Chociaż napełniła ją gorącą wodą
1
dolała fioletowego płynu do kąpieli, nie weszła do niej, jak powiedziała
mamie. Pobiegła na górę, wzięła prysznic i szybko się ubrała. Ubrana te¬raz w
koszulkę, ogrodniczki, buty „Nike" i nylonową wiatrówkę — jej strój podróżny —
słuchała, jak mama na dole przygotowuje obiad.
Na filmie, kiedy dziewczyna znalazła się w Nowym Jorku, zamieszka- ] ła na
ulicy. Musiała jeść chleb, który ktoś jej podrzucał, i paliła papierosy, j Zanim
do mieszkania zabrał ją jakiś facet, by robić z nią coś, o czym Sa¬rah nie miała
pojęcia, zjawiła się mama dziewczyny, przytuliła ją, zabrała do domu i wyrzuciła
ojczyma. Potem pokazali numer 800, żeby dzwonić, jak się wie o jakichś
uciekinierach.
Co za głupi film — równie prawdziwy i interesujący jak reklama płat¬ków
śniadaniowych. Jednak rozwiązywał duży problem, bo pokazał Sa¬rah, jak dostać
się do Chicago i oszczędzić pieniądze od czarnoksiężnika.
Pomyślała jeszcze o tym pociągu.
W New Lebanon nie było kolei, ale jeździły ciężarówki. Każdego popo¬łudnia koło
ich domu przejeżdżał duży pojazd, który wyglądał jak pociąg. Jechał powoli i
Sarah pomyślała, że może chwycić się platformy i wejść na nią. Kiedy kierowca
zatrzyma się na noc, zapyta go, gdzie może znaleźć I ciężarówkę jadącą do
Chicago.
Sarah spakowała plecak. Wzięła pana Jowisza — skarbonkę w kształ- i cie
spadającej gwiazdy — parę dżinsów, bluzki sportowe, buty i majtki, szczoteczkę
do zębów i pastę, spódniczkę i bluzkę, walkmana i kasetę z na- ] granymi
książkami. Oczywiście Redford T. Redford, najsprytniejszy ze | wszystkich
niedźwiedzi na świecie, też będzie z nią podróżował. Wzięła również kilka rzeczy
z toaletki mamy: szminkę do ust, tusz do rzęs, lakier j do paznokci i rajstopy.
Było wpół do szóstej. Ciężarówka zwykle przejeżdżała obok domu o szóstej. Sarah
spacerowała po pokoju. Nagle zdała sobie sprawę, że bę- j dzie jej brakowało
taty. Zaczęła płakać. Będzie też trochę tęskniła za bra- j tem i może mamą, ale
tego nie była pewna. Potem przypomniała sobie,
co napisał do niej czarnoksiężnik — „czekam na ciebie" — i pomyślała o szkole.
Wtedy przestała płakać.
Otworzyła okno wychodzące na ogród z tyłu domu. Po wyrzuceniu ple¬caka na
zewnątrz usłyszała, że głośno zadzwoniły monety w panu Jowi¬szu. Wyszła przez
okno i zawisła na zewnątrz, trzymając się występu. Po¬liczek przyciskała do
żółtego sidingu. Potem zwolniła uchwyt i zeskoczyła na miękki grunt.
Brian Okun po odłożeniu słuchawki zauważył sprzeczność w swoich są¬dach, która
mogłaby się stać drobną filozoficzną zagadką. Kiedy kładł czarną słuchawkę,
pomyślał: Me miał żadnego prawa rozmawiać ze mną w ten sposób, a potem: Me, jak
najbardziej miał prawo tak się zachować.
Okun był chudy jak kowboj. Jego twarz pokrywały kępki czarnej bro¬dy
wyrastającej z bladej skóry. Atramentowe włosy opadały mu na uszy ni¬czym
obwisły beret. Siedział w swoim boksie wychodzącym na dziedziniec i wciąż
zaciskając dłoń na słuchawce, rozwinął wcześniejszą myśl. Me miał żadnego prawa,
bo jako istocie ludzkiej przysługuje mi godność i sza¬cunek. To John Locke. Nie,
jak najbardziej miał takie prawo, bo jest moim szefem i może ze mną robić, co mu
się żywnie podoba. To Niccolo Machia¬velli i Brian Okun.
Człowiek, o którym myślał, to profesor Gilchrist. Okun pracował pod jego
kierunkiem. Kiedy Gilchrist zatrudnił się na Uniwersytecie Audena, hordy
rozgorączkowanych doktorantów szukających pracy jako asystenci raczej omijały go
z daleka. Jego przyjście ze Wschodniego Wybrzeża po¬przedziła opinia, że jest
samotnikiem, ma paskudne usposobienie i w ogóle nie interesują go sporty
uprawiane w kampusie, polityka i administracja. Otworzyło to drogę Okunowi,
który był zaintrygowany osobowością Gil¬christa i znalazł się pod wrażeniem jego
intelektu.
Jakiekolwiek wątpliwości, które miał Okun, znikły po przeczytaniu książki
Gilchrista „Id i literatura". Ta książka zmieniła życie Okuna. Nie spał całą
noc, tylko pochłaniał trudny tekst, jakby to był zbiór komiksów. Skończył
dziesięć po trzeciej po południu, a o czwartej siedział w gabine¬cie Gilchrista
i nachalnie nalegał, by zatrudnił go do prowadzenia semina¬riów z jego kursu
„Psychologia i literatura".
Gilchrist zadał kilka niewinnych pytań na temat przedmiotu, ze znu¬dzeniem
wysłuchał odpowiedzi i zamknął usta świeżemu absolwentowi, z miejsca go
zatrudniając.
Bardzo szybko jednak Okun pożałował swojej decyzji. Profesor okazał się jeszcze
większym odludkiem, dziwakiem i złośliwym sukinsynem, niż głosiła plotka. Narcyz
i gnój. (Okun podobnie jak on miał stopień z psycho¬logii i literatury
angielskiej.) Gilchrist dał mu szerokie pole manewru i eksperymentował przy
kierowaniu jego pracą niczym lekarz szukający antybiotyku na szczególnie groźną
bakterię.
Nie można było przechytrzyć Gilchrista. Okun nie zdziwił się, kiedy stwierdził,
że Gilchrist jest bystrzejszy, niż się wydawał, i w krótkim cza¬sie się
zorientował, że Okun ma ochotę na jego stanowisko. Jednak teraz, po dwóch
semestrach nieustannych przepychanek, jeśli nie bezpardono¬wej walki, Brian Okun
— elegancki, kapryśny, enfant terrible Towarzy¬stwa Języków Nowożytnych — mógł
tylko demonstrować rany po star¬ciach ze swoim szkolnym Wellingtonem.
Na przykład dzisiejszy telefon.
W ubiegłym tygodniu profesor poleciał do San Francisco, żeby wygło¬sić referat
na konferencji poetyckiej. Miał wrócić dziś wieczorem, by zdą¬żyć na jutrzejszy
wykład, ale zadzwonił i powiedział, że zostanie w San Francisco kolejny tydzień,
bo musi jeszcze poszperać w bibliotece. Niespo¬dziewanie kazał Okunowi znaleźć
innego profesora, który wygłosi wykład.
Jego temat brzmiał: „John Berryman, samouszkodzenia i samobój¬stwo oczami
poety". Okun uważał się za specjalistę od Berrymana i bar¬dzo pragnął wygłosić
ten wykład, ale Gilchrist nie zamierzał spełnić jego marzenia. Roześmiawszy się
obraźliwie, kazał Okunowi znaleźć pełnego profesora. Użył właśnie takiego
określenia. Pełnego profesora, bolesne przypomnienie, że Okun jeszcze nim nie
był. Okun zgodził się, wystawia¬jąc do telefonu środkowy palec. Potem odłożył
słuchawkę i to wtedy poja¬wił się w jego myślach interesujący problem
filozoficzny.
Okun krążył teraz po małym zagraconym pokoju. Kiedy zaczął myśleć o przeszłości,
wyobraził sobie niewyraźnie sceny z tragedii wiktoriańskich (Karol Dickens miał
wykład w tym budynku podczas swojego pobytu w Stanach w latach sześćdziesiątych
XIX wieku. Do tego wydarzenia Okun przywiązywał ogromną wagę), ale postać, którą
zobaczył w myślach, nie pochodziła z książek Dickensa. Była to dziewczyna ubrana
w białą ko¬szulę nocną z falbankami; jej długie włosy rozrzucone na poduszce
przypo¬minały ciemną wodę. Dziewczyna z bladą twarzą. Odprężona, rozchylone
usta ukazujące wspaniałe duże zęby. Wydęte wargi. Zamknięte oczy. Jej imie ¦—
Jennie Gebben. I już nie żyła.
Od czasu ukończenia studiów na Yale, Brian Okun nigdy nie wątpił, że zostanie
laureatem nagrody Nobla. Pytanie tylko, czy dostanie ją za li¬teraturę faktu —
za rewolucyjną analizę związków między niezrozumiałą obsesją Yeatsa na punkcie
Maude Gonne a jego twórczością. A może napi¬sze cykl nowel rojących się od
cytatów, pełnych ekscentrycznych postaci, skrzących się subtelnymi metaforami i
gęstych od rozmów prowadzonych dialektami. Zaledwie dwudziestosiedmioletni Brian
Okun, jeszcze przed obroną pracy doktorskiej, czuł się mistrzem erudycji.
Jednak był również przekonany, że jego jasny umysł potrzebuje więcej
doświadczenia życiowego. Tak jak większość absolwentów studiów naby¬wanie
doświadczenia życiowego uważał za równoznaczne z pieprzeniem. Przez następne
pięć lat zamierzał zaciągnąć do łóżka tyle studentek, na ile będzie miał ochotę
oraz siły, żeby potem sobie radzić. W końcu by się ożenił — z inteligentną
kobietą, na tyle nieatrakcyjną, żeby mu się bez¬granicznie poświęciła. Ślub
odbyłby się, zanim jakieś młode Szwedki, z włosami błyszczącymi w ogniu świec,
obudziłyby go w Sztokholmie w dniu wręczania nagród Nobla.
Jednak te marzenia zostały rozwiane przez jedną osobę.
Jennie Gebben była ciekawym stworzeniem. Kiedy po raz pierwszy przeczytał jej
nazwisko na zajęciach, przerwał. Pomylił się. Wydawało mu się, że zobaczył
Jennie Gerhardt, nazwisko jednej z tragicznych bohaterek Theodore'a Dreisera,
postaci, którą profesor Gilchrist poddał szczegółowej psychoanalizie w swoim
słynnym artykule. Okun spojrzał na Jennie sie¬dząca przy stoliku w kształcie
litery U i przez moment popatrzył jej w oczy. Wiedział, jak patrzeć na kobiety.
Po chwili przeprosił za pomyłkę. Kilka osób obecnych w sali skinęło ze
zrozumieniem głowami, żeby poka¬zać Okunowi, że nieobcy jest im naturalizm.
Jennie spojrzała na niego ze znudzoną miną i bezczelnie odparła, że nigdy nie
słyszała o tej swojej imienniczce.
Po trzech dniach umówił się z nią. Był to rekord powściągliwości.
Na uniwersytecie takim jak Audena, w miasteczku z dwoma kinami, niestosowne
związki nie mogły się tak rozwijać jak w dużej metropolii. Okun i Jennie
spędzali wieczory w jej pokoju lub jego mieszkaniu.
Zaczął też ocierać się o fetyszyzm. Skąd to dzikie przyciąganie? Jennie nie
miała uzdolnień artystycznych. Brakowało jej błyskotliwości, była Przeciętną
studentką z wrażliwością artystyczną człowieka ze Środkowe¬go Zachodu (oznaczało
to, że trzeba było jej mówić, co jest ważne, a co nie).
Jej ograniczania zniechęcały go. Jednak wszystko to osłabło, kiedy odkrył, co u
niej lufc>i — sposób, w jaki zakrywała delikatną dłonią usta w czasie brutalnych
scen na filmie, lekkie pomruki, które wydawała, gdy patrzyła na rozrzucol16 po
niebie gwiazdy, sposób, w jaki opuszczała ramię, by po¬zbyć się atł^sowego
ramiączka stanika bez używania palców.
Oczywiście niektóre zachowania Jennie Gebben lubił szczególnie: jej sugestie,
kiedy się kochali, by spróbować „czegoś innego". Czy mógłby wło¬żyć palec, nie.
nie w cipkę, tutaj, tak, tak, mocniej... Czy lubi kobiecy do¬tyk jedwabnych
pończoch? Mocno zawiąże mu czarną pończochę ze szwem na jajach i bidzie masowała
żołądź, aż wystrzeli jak z armaty.
Kilka razy ubrała go w jedną ze swoich koszul nocnych. W takich sy¬tuacjach
wypryskiwał po kilku gwałtownych ruchach.
Okun odczuwał ich związek jako przepełniony namiętnością, ale wie¬dział, że nie
mogą na tym polegać. Nie wtedy, gdy twoją kochanką jest Jennie Gebt>en- Jej
pomruki i pojękiwania miały dla niego zbyt duże zna¬czenie. Stracił kontrolę nad
sobą.
Stało się to pewnego wieczoru. Zaproponował jej wtedy małżeństwo. Ona, mniej
inteligentna, przeciętna osoba, objęła go niczym matka, pokrę¬ciła głową i
rzekła: — Nie, kochanie. To nie tego pragniesz.
Kochanie- Nazwała go kochanie! Rozdarło mu się serce.
Wpadł W wściekłość. Jennie była tym, czego pragnął. Językiem utoro¬wał sobie dr
°Se do jej lekko rozchylonych ust i posmakował ją. To był do¬wód, metafora: był
jej głodny. Płakał, podczas gdy ona patrzyła na niego poważnym wzrokiem i ze
współczuciem odchyliła głowę. Wyrzucił z siebie zawstydzający potok słów: zrobi
wszystko, czego zażąda, znajdzie pracę w prywatnej firmie, zatrudni się w
dochodowym czasopiśmie, zostanie wy¬dawcą... Używał wszystkich melodramatycznych
chwytów z drugorzędnej literatury.
Brian Okun, wnikliwy badacz psychologii i literatury, rozpoznał tę ob¬sesyjną
emanację. Nie był więc zdziwiony, kiedy niemal natychmiast mi¬łość przemieniła
się w nienawiść. Jennie widziała go bezbronnego, próbo¬wała podnieść go na duchu
— ta jedyna kobieta, która go odrzuciła — i znienawidzi ją.
Nawet teraz, miesiące po tym wydarzeniu, dzień po jej śmierci, nie kontrolował
swojej złości, wściekał się na nią za minoderyjne matkowanie. Znów znalazł się
na ścieżce prowadzącej do nagrody Nobla, ale stracił coś trwałego ze swej
osobowości. Utracił samokontrolę, a jego emocje wpadły w poślizg niczym samochód
na zamarzniętym śniegu. Nienawidził jej za to.
Ach, Jennie, co ty ze mną zrobiłaś?
Brian Okun objął się ramionami i czekał, aż przestanie dygotać. Nie przestał.
Oddychał głęboko, by uspokoić łomotanie serca. Nie uspokoił. Po¬myślał, że gdyby
tylko Jennie Gebben przyjęła oświadczyny, jego życie sta¬łoby się zupełnie inne.
Zapach na korytarzu świadczył o tymczasowości. Tania wyblakła farba. Odświeżacze
powietrza i sparciała bielizna. Jak w obozach dla uchodźców. Ściany pomalowane
były na zielono, a linoleum pokryte siwymi plamka¬mi.
Bill Corde zapukał do drzwi. Nikt się nie odezwał.
—
Pani Rossiter? Jestem z biura szeryfa... Ponownie zapukał.
Może pojechała do St. Louis na pogrzeb.
Obejrzał się za siebie. Na korytarzu było pusto. Chwycił za gałkę i pchnął
drzwi.
Otoczył go ostry zapach z pokoju — perfum Jennie Gebben. Corde roz¬poznał go
natychmiast. Na ręce pozostał mu ten sam zapach: po reszcie perfum z buteleczki
stojącej na toaletce w jej domu.
Zawahał się. To nie było miejsce przestępstwa. Studenci mieli prawo do
prywatności i odpowiedniej procedury prawnej. Powinien mieć nakaz, żeby wejść do
pokoju.
—
Pani Rossiter? — zawołał Corde. Kiedy nie rozległa się żadna od¬powiedź,
wszedł do środka.
W pokoju, w którym Jennie i Emily mieszkały, brakowało symetrii. Półki na
książki i lustra znajdowały się na przeciwległych ścianach, ale łóżka pod
różnymi kątami. Odrywając wzrok od podręcznika, jedna z dziewcząt mogła wyglądać
przez małe okno na parking, druga natomiast patrzeć na tablicę informacyjną. Na
jednym z łóżek leżał pluszowy królik.
Corde przyjrzał się części pokoju, który zajmowała Jennie. Nie zauwa¬żył nic, co
mogłoby mu pomóc. Książki, zeszyty, długopisy, plakaty, pa¬miątki, zdjęcia
członków rodziny (Corde zwrócił uwagę, że mała Jennie łu¬dząco przypomina
Sarah), kosmetyki, lokówki, ubrania, kartki papieru, opakowania po deserach,
szampony, płyny kosmetyczne. Na białym sznur¬ku wisiała pastelowa bielizna.
Plakat z zespołem U2, sterty kaset, sprzęt stereo z obdrapaną obudową. Duże
pudełko prezerwatyw (z lateksu, a nie z jagnięcej skóry jak na miejscu
przestępstwa). Jej odzież musiała koszto¬wać tysiące dolarów. Jennie była
sumienną gospodynią. Buty trzymała w małych woreczkach.
Corde spostrzegł też zdjęcie dwóch dziewczyn: Jennie i panienki o de¬likatnej
urodzie, z brązowymi włosami. Czy zdjęcie tej dziewczyny wisiało na ścianie w
domu Jennie? Corde nie mógł sobie przypomnieć. Obejmowa¬ły się i robiły miny.
Ich czarne i brązowe włosy splatały się, dając jedno¬rodny cień.
Wybuch śmiechu na górze przypomniał mu, że jest tu bez nakazu. Odłożył zdjęcie i
odwrócił się do biurka Jennie.
Wjechał na wzniesienie na 302, znajdujące się przy jego domu.
Corde wypisał tu dziesiątki mandatów za jazdę z prędkością docho¬dzącą do
sześćdziesięciu mil na godzinę. Był tu prosty odcinek drogi, na którym
obowiązywało ograniczenie do 25, po ograniczeniu do 50, więc Cor¬de
przypuszczał, że nie może winić kierowców za przekraczanie prędkości. Jednak ten
odcinek znajdował się przy jego domu, gdzie bawiły się jego dzieci. Kiedy nie
miał ochoty wypisywać mandatów, zostawiał wóz patro¬lowy na podjeździe przy
szosie, co skłaniało w gorącej wodzie kąpanych kierowców do gwałtownego
hamowania, po czym na szczycie wzniesienia pozostawały ślady na asfalcie
przypominające smugi pocisków.
Dając dobry przykład, Corde mocno wcisnął hamulec, włączył kierun¬kowskaz i
skręcił na podjazd do domu. Zaparkował przy fordzie, którego kupił od
pośrednika, ale z niewielkim przebiegiem. Wysiadł z samochodu prosto na nisko
zawieszone słońce. Pomachał do Jamiego, który wieszał swój rower na kołkach. W
rękach Jamiego rower wyglądał, jakby ważył co najwyżej kilogram.
Chłopiec miał jasną karnację, był szczupły, ale bardzo silny. Bez prze¬rwy
ćwiczył, raczej skupiał się na wielokrotnym podnoszeniu mniejszych ciężarków,
niż na biciu rekordów. Pomachał do ojca i poszedł na podwórze z tyłu domu, gdzie
będzie odbijał piłkę tenisową o szczyt dachu i chwytał ją na najrozmaitsze
sposoby. Miał wyraz twarzy, który długo dręczył Cor¬de^, aż rozpoznał, że jest
taki sam, jaki widywał u Dianę. Corde lubił my¬śleć, że wyraża tym zadowolenie,
ale też ostrożność i rozwagę. Był dumny z syna — spokojnego i nie sprawiającego
trudności wychowawczych — z pełnym zapałem rozpoczynającego treningi w zespole
zapaśniczym, zdol¬nego ucznia, dobrego z łaciny, biologii i matematyki,
sekretarza w kole naukowym.
Corde był przekonany, że chłopak wyrośnie na Gary'ego Coopera.
Obszedł boczny ogródek ze wzruszoną glebogryzarką ziemią i włączył zraszacz.
Woda zaczęła nasączać błotniste poletko, gdzie przed miesiącem zasiał trawę i
zgodnie z informacją na opakowaniu po sześciu tygodniach powinna ona wspaniale
wyrosnąć. Przez chwilę patrzył na wędrujący strumień wody, a potem ruszył w
kierunku dwupoziomowego domu z ja-skrawożółtym aluminiowym sidingiem. Działka
Corde'a miała około akra powierzchni. Rosła albo będzie rosła na niej trawa (tak
mu przynajmniej obiecywano). Ozdabiały ją krzewy jałowca i małe drzewka, które
za pięć¬dziesiąt lat będą dorodnymi dębami. Od północy posiadłość graniczyła z
podupadającą farmą mleczną, za którą rósł las. Sąsiednie domy, skrom¬ne
dwupoziomowe budynki lub konstrukcje w stylu kolonialnym, znajdo¬wały się na
podobnych parcelach wzdłuż Drogi 302.
Dotarł do niego stłumiony warkot diesla. To ogromna ciężarówka zmniejszała
obroty, gdy wjeżdżała na szczyt wzniesienia. Przypuszczalnie kierowca zwolnił do
dozwolonej prędkości. Corde przez chwilę obserwował majestatyczny pojazd, a
potem skierował się do domu.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Z zamarłym uśmiechem na ustach spojrzał w róg
ogrodu. Coś wychynęło z krzaków. Pies?
Nie!
—
Sarah!
Jego córka wyprostowała się i spojrzała na niego spanikowana niczym jeleń, który
dostrzegł myśliwego. Odwróciła się i pełnym pędem rzuciła się w stronę
ciężarówki, której kierowca z pewnością nie zauważył dziew¬czynki.
—
Sarah, stój! — krzyknął zaskoczony Corde. — Nie! — Pobiegł za
nią.
Piszczała z przerażenia, pędząc przed siebie. Potykała się, szybko przebierając
nogami, i w panice wymachiwała rękami. Biegła prosto w kierunku ogromnych
tylnych kół ciężarówki, które były tak wysokie jak ona.
—
Kochanie, zatrzymaj się! Proszę! — wykrztusił i rzucił się za nią. Zza
paska spodni wypadł mu pojemnik z gazem paraliżującym, kajdanki uderzały go w
plecy.
—
Zostaw mnie! — zawyła Sarah i pognała w stronę kół pojazdu.
Zrzuciła plecak, biegnąc sprintem do samochodu. Wydawało się, że za¬mierza
wskoczyć na ogromne koła, z hałasem wyrzucające kamyczki w po¬wietrze.
Sarah była dwa kroki od kół, kiedy Corde ją złapał. Wylądowali na za¬rośniętym
poboczu, gdy ciężarówka z dudnieniem przejechała obok nich.
Kierowca, nieświadomy toczącej się walki, zwiększył obroty silnika, b
przyspieszyć.
Sarah piszczała i kopała. Spanikowany Corde ukląkł i potrząsnął ją za ramiona.
Uniósł otwartą dłoń. Wrzasnęła z przerażenia. — Co ty robisz?! Co ty robisz?! —
wykrzyczał Corde, który tylko raz w życiu dał klapsa Ja miemu, a Sarah nigdy, i
opuścił rękę. — Mów!
Podbiegła do nich Dianę. — Co się stało? Co się stało?
Corde wstał. Panika znikła, ale pozostało uczucie zawodu. Dianę opa¬dła na
kolana i ujęła twarz dziecka w dłonie. Nabrała powietrza do płuc, by wygłosić
tyradę, ale się powstrzymała, zobaczywszy rozpacz w oczach małej dziewczynki. —
Sarah, chciałaś uciec? Chciałaś uciec z domu?
Sarah wytarła oczy i nos rękawem. Nie odpowiedziała. Dianę po¬wtórzyła pytanie.
Sarah przytaknęła.
—
Dlaczego? — spytał ostro ojciec.
—
Dlatego.
—
Sarah... — zaczął stanowczym głosem.
Dziewczynka się wzdrygnęła. — Tb nie moja wina. Czarnoksiężnik mi kazał.
—
Czarnoksiężnik?
—
Człowiek Słońca.
To jeden z wymyślonych przyjaciół Sarah. Corde przypomniał sobie, że stworzyła
tę postać po pogrzebie jego ojca. Kapłan, wznosząc ramiona do słońca,
powiedział: „dusze wędrują do nieba". Było to dla Sarah pierwsze doświadczenie
śmierci. Corde i Dianę nie zamierzali przekonywać Sarah by zapomniała o tym
niewątpliwie dobrym duszku. Jednak ku rosnące irytacji rodziców dziewczynka w
ostatnim roku coraz częściej się do niego zwracała.
—
Przyniósł Redforda T. Redforda do lasu i kazał mi...
Głos Dianę przeszył powietrze w ogrodzie: — Skończ z tym gadaniem
0
czarach. Słyszysz mnie, młoda damo? Co ty wyprawiasz?
—
Zostaw mnie. — Groźnie zacisnęła małe usta.
—
Wszystko będzie dobrze, kochanie. Nie martw się — rzekł Corde.
—
Nie wrócę do szkoły.
—
Sarrie, nigdy więcej tego nie rób — wyszeptała złowieszczym to¬nem Dianę.
— Rozumiesz? Mogłaś się zabić.
—
Nie zależy mi!
—
Nie mów tak. Nigdy tak nie mów! — Ostre tony w głosach matki
1
córki różniły się tylko wysokością.
Corde dotknął ramienia żony i pokręcił głową. Do Sarah powiedział: — Nic się nie
stało. Porozmawiamy o tym później.
Sarah pochyliła się, podniosła plecak i poszła do domu. Z bezgranicz¬nym żalem
na twarzy obejrzała się za siebie, ale nie na posiniałe twarze rodziców, tylko
na oddalającą się bez niej srebrną ciężarówkę.
Stali w kuchni zakłopotani niczym kochankowie, którzy muszą nagle za¬stanowić
się nad swoim związkiem. Dianę, nie mając odwagi spojrzeć na męża, opowiedziała
mu, co dziś przytrafiło się Sarah w szkole.
—
Nie chciała iść do szkoły — rzekł ze skruchą Corde. — Zawiozłem ją i
zmusiłem, żeby poszła. Chyba nie powinienem.
—
Właśnie, że powinieneś. Bill, nie możesz pozwolić, żeby wynajdy¬wała różne
wymówki. Ona nas wykorzystuje.
—
Co mamy robić? Bierze tabletki?
—
Codziennie, ale chyba jej nie pomagają, tylko szkodzą na żołądek. —
Odruchowo pokazała na ogród. — Czy masz pojęcie, co ona zrobiła? O Boże...
Corde pomyślał: Dlaczego teraz? Ta sprawa z morderstwem i inne rze¬czy.
Dlaczego. Wyjrzał przez okno na rower Sarah, który stał wsparty na bocznych
kółkach. Był pastelowozielony, z jego gumowych rączek żałośnie zwisały tęczowe
wstążki. Pomyślał o Jamiem i jego wyścigowym rowerze, na którym jeździł szybko i
sprawnie niczym motokrosowiec. Sarah wciąż nie potrafiła jeździć bez pomocy
bocznych kółek. Corde czuł się zażenowa¬ny, kiedy rodzina wyprawiała się
wspólnie rowerami do miasta. Starał się unikać nieuchronnych porównań między
swoimi dziećmi. Żałował, że Bóg nie obdarował ich równo talentami. Było to
trudne, ale próbował nie oka¬zywać zbyt często dumy z Jamiego; zawsze pamiętał o
Sarah błagającej o aprobatę, nawet gdy się jej coś nie udawało.
Doszedł do tego przerażający fakt: ktos zaproponował zdezorientowa¬nej
dziewczynce ucieczkę z domu. Corde i Dianę chcieli porozmawiać z nią 0 tym, ale
ona wybuchnęła irytującym śmiechem i odparła, że czarnoksi꿬nik czy też
czarodziejski pies i tak ją obronią albo odleci i schowa się za księżyc. Corde
mógł stawać się srogi, matka grozić klapsem, a dziewczyn¬ka przybierać posępny
wyraz twarz, ale rodzice wiedzieli, że wiara córki w nadprzyrodzonych opiekunów
nie chce zniknąć.
Och, Sarrie...
Chociaż Bill Corde wciąż regularnie chodził do kościoła, przestał się modlić.
Zrezygnował z tego dokładnie dziewięć lat temu. Pomyślał, że gdy¬by to mogło w
czymś pomóc Sarah, powróci do modlitwy.
Powiedział: — Wygląda, że jest emocjonalnie nie...
—
Nie mów tak! — zdenerwowała się Dianę. — Ona ma wysoki ilor inteligencji.
Sama Beiderson mi to mówiła. Sarah blefuje, żeby zwrócić siebie uwagę. A ty,
kurczę, poświęcasz jej...
Corde, słysząc to, uniósł brwi.
—
Okay, ja też — przyznała Dianę.
Corde był poirytowany. — Coś musimy zrobić. Nie możemy dopuś żeby to znów się
powtórzyło. — Pokazał ręką na ogród, jakby tak jak D' ne bał się wspominać, że
ich córka jest śmiertelna.
—
Za dwa tygodnie będzie miała testy kończące semestr.
—
Nie możemy jej teraz zabrać ze szkoły — stwierdził Corde. — powinna znów
powtarzać. — Wyjrzał przez okno. Dlaczego widok stoją go roweru Sarah tak go
niepokoił?
Dodawało mu otuchy, że przeczytała kilka książek. Znalazła kilka koleżanek. Jest
ładna.
I doprowadzało go do rozpaczy, że nie jest jak Jamie.
—
Muszę ci coś powiedzieć — rzekł Corde po chwili wahania. Nie wi dział, jak
Dianę zareaguje.
Pokazał na Dziennik leżący na eksponowanym miejscu: na cztere puszkach z
pomidorami, które stały na środku stołu. Był otwarty na a kule o zbrodni.
—
Ktoś podrzucił na miejsce przestępstwa wycinek o morderstwi Myślę, że to
dobra rada, byśmy za bardzo nie zajmowali się tą spraw Mógł to być też psikus,
choć jeśli nawet to morderca zostawił ten świste nie mam zamiaru się przejmować.
Ale dla pewności naszego domu będ pilnował jeden z zastępców.
Jednak to wydawało się kolejnym ciężarem na barkach żony. — Sar nie może się
więc bawić sama — stwierdziła rzeczowo.
—
Nie poza ogrodem. Musimy to jej jakoś powiedzieć, ale nie może jej
wystraszyć. Tak łatwo ją przerazić.
—
Wciąż ją rozpieszczasz. Nigdy nie dorośnie, jak będziesz ją trak wał w
taki sposób — rzekła Dianę.
—
Myślę tylko, że powinniśmy być ostrożni. To wszystko. — Cor spojrzał na
znajdujące się dwieście stóp od domu ogrodzenie i spostrze wypasające się za nim
bydło. Przypomniało mu to rysunek dalmatyńcz ka, który kiedyś wykonała Sarah.
Był nieporadny niczym gryzmoły trz letniego dziecka. — Niedługo z tego powodu
pęknie mi serce — rzekł. Wygląda mi, że ona jest...
—
Ona nie jest upośledzona — syknęła Dianę.
—
Nie powiedziałem tego.
—
Moja córka nie jest upośledzona. — Skupiła uwagę na lodówce. — Nigdy nie
wspominaj o tym.
6
Rakiety wylatują z trawy z błota nie nie z błota rakiety z serwomechani¬zmami
potężny Dathar ustawia je i wystrzeliwuje za pomocą xaserów... Ich ciała
spadają... Spadają na kwiaty. Spadają. Do. Błota.
Philip Halpern siedział na werandzie za domem, która była teraz dla niego
centrum sterowania statkiem kosmicznym poruszającym się we wszystkich wymiarach.
Nasłuchiwał. Z domu dotarły do niego odgłosy kroków. Ucichły. Spadają do błota,
na kwiaty. Nie nie nie...
Philip był blondynem, miał sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzro¬stu i ważył
sto dziesięć kilogramów. W jego pierwszej klasie szkoły śre¬dniej był tylko
jeden uczeń cięższy od niego. Dziś wieczorem ubrany w ob¬szerne lewisy i
ciemnozieloną koszulę siedział na kupce liści, które wiatr nawiał na werandę.
Chłopak opuścił głowę i spojrzał na torbę leżącą u je¬go stóp. Była to mała
torba na kanapki, do której mógł włożyć lunch, jeśli mama go przygotowała,
kanapki z kiełbasą, chipsy, banany i osiemdzie¬siąt centów w pobrzękujących
monetach na mleko czekoladowe. Chociaż teraz znajdowała się w niej tylko mała
rzecz, chłopiec podnosił ją powoli, jakby była bardzo ciężka.
—
Phathar! — w pobliżu rozległ się szept.
Philip zerwał się na nogi i spytał: — Jano, to ty? — zmrużył oczy i zo¬baczył
chłopca w jego wieku wchodzącego przez sekretne przejście, które wspólnie
zrobili w siatce ogrodzeniowej otaczającej posiadłość Halpernów. — Jano, kurde,
cicho.
Między sobą Philip i jego przyjaciel używali imion z nowego filmu science
fiction, który oglądali cztery razy. Były tajemniczym kodem łączą¬cym ich w tym
obcym dla nich świecie.
—
Phathar, dzwoniłem do ciebie chyba z dziesięć razy. — Jano mówił
wzburzonym głosem.
—
Spokój. Zrozumiałeś? Zamknij się — wyszeptał szorstko Phathar.
Jano — pełne imię: Jano IV z Zaginionego Wymiaru — otworzył towaną furtkę i
wszedł na werandę. — Dlaczego nie oddzwoniłeś? — s tał. — Myślałem, że cię
aresztowali albo co. Człowieku, dziś rano pra się porzygałem. Naprawdę.
—
Uspokój się. Okay? — Chociaż Phathar VII, również wojo z Zaginionego
Wymiaru, był spokojny i opanowany, Philip Halpern, mł chłopak z nadwagą, już i
tak bez tej wizyty kolegi wpadł w panikę. — mamy zrobić? — spytał.
—
Nie wiem. Prawie się porzygałem — powtórzył Jano. Wygląd jakby
rzeczywiście to mu się przytrafiło. Miał wilgotne usta i zaczerwie¬nione oczy.
Choć była dopiero wiosna, jego twarz pokrywały intensywne piegi. Kontrastowały z
bladą cerą.
—
W jaki sposób mogą nas znaleźć?
—
O Jezu!
—
Ale jesteś cykor.
—
Nie jestem. — Oczy Jano błysnęły.
Philip, którego Jano mógł powalić na ziemię jednym ciosem, wycof się. — W
porządku, stary.
—
Musimy zniszczyć dokumenty — stwierdził Jano.
—
A wiesz, ile czasu na to straciliśmy?
—
Mamy w nich nazwiska połowy dziewcząt z klasy. Tajne kody, zdję eia —
rzekł.
—
Trzymam wszystko w ukryciu. Gdyby ktoś próbował...
—
Ale te zdjęcia... —jęknął Jano głosem, który zupełnie nie pasowa do
wojownika z przestrzeni.
—
Posłuchaj — rzekł Phathar. — Gdyby ktoś próbował otworzyć szu¬fladę,
wszystko się automatycznie zniszczy.
Jano popatrzył w mrok. — Kurde, żałuję, że to zrobiliśmy.
—
Przestań tak gadać — wyszeptał Phathar stanowczo. Kropla śl: znalazła się
na ramieniu Jano. Na twarzy chłopca odmalowała się odraz ale nie wytarł rękawa.
— Zrobiliśmy to. Zro-bi-liś-my to. Nie możemy < cić jej życia.
—
Dathar mógł.
—
Ale my nie możemy i przestań jęczeć.
—
Prawie się porzygałem.
Nad nimi rozległo się skrzypienie otwieranych drzwi. Niski głos ws nął: — Phil!
— Obaj chłopcy zamarli. — Phil-lip! — głos jego ojca przeszj noc, jakby silnik
krążownika kosmicznego wszedł w tryb antymaterii. Do cholery, gdzie jesteś?
Przecież jutro idziesz do szkoły.
philip zastanawiał się, czy on sam nie zwymiotuje. Nawet Phathar się trząsł-
Na pewno mnie słyszysz. Masz dziesięć minut. Jak będę musiał cię szukać, to
razem z panem Złotą Rączką.
Kiedy zamknęły się przeszklone drzwi, Phathar powiedział: — Powi¬nieneś już iść.
Jak cię tu zobaczy, dostanę manto.
Jano gapił się na zadaszenie werandy, potem rzekł: — Do jutra. — Od¬szedł w
milczeniu. Phathar uniósł rękę i złożył palce w pozdrowieniu ko¬smicznych
wojowników. Pożegnał znikającą w ciemnościach postać.
Jak ona się męczyła. Pisała słowa dziesiątki razy, potem dokładnie darła kartkę
i wrzucała ją do kosza. Już raz nie udało się jej z nim spotkać. Nie chciała
jeszcze bardziej pogorszyć sytuacji i dopuścić, żeby mama i tata czegoś więcej
się o nim dowiedzieli.
Siedziała przy biurku pochylona nad złośliwymi literami. Pragnęła, żeby pióro
nie poruszało się w przeciwnym kierunku, niż chciała. Kazała mu przesunąć się w
górę, by napisać b, ale zjechało w dół i zrobiło się p. W lewo zamiast w prawo.
Tak się pisze S? Nie. Tak.
Sarah Corde nienawidziła litery S.
Słyszała, jak na zewnątrz w chłodną noc cykają świerszcze i szumią drzewa.
Bolała ją szyja i plecy od napięcia po kolejnej półgodzinie pisania. Spojrzała
na swoje dzieło.
Pszebraszam. Nie mogie wyjść, bo mie nie wypuszczają i jutro pżyjdzie policjant
żeby nas pilnować. Możesz mi pomóc1? Dostaniesz z powrotem pie¬niądze. Jesteś
Człowiekiem Słońca? Mogem się z tobom zobaczyć?
Starannie napisała swoje nazwisko.
Przez chwilę była przerażona, bała się, że Człowiek Słońca nie odczy¬ta listu.
Potem uznała, że skoro jest czarnoksiężnikiem, poradzi sobie.
Złożyła kartkę i napisała jego imię. Włożyła żakiecik i się zawahała. Ponownie
rozłożyła kartkę i na dole dodała kilka słów.
Pszepraszam że robie błędy. Barco pszepraszam.
Wymknęła się tylnymi drzwiami na wietrzną noc. Biegła całą drogę do kregu z
kamieni.
2astępca szeryfa zjawił się o wpół do dziewiątej prawie co do sekundy. Był to
młody, wypasiony i wyszorowany zapaleniec. Przy biodrze miał kolta y n,
kaliber 0.357, z sześciocalową lufą. Mówiąc krótko, spełniał wszy¬stkie
wymagania głowy rodziny co do zapewnienia bezpieczeństwa żonie i dzieciom.
—
Dzień dobry, Tom. — Corde wziął Dziennik z podjazdu i przytrzy¬mał
policjantowi drzwi.
—
Witam, szefie. Ładny ma pan dom.
Corde przedstawił go rodzinie. Diane zaproponowała mu kawę Odmówił z takim
żalem, jakby wątpił w jej umiejętności kucharskie.
Wycofał się do swojego wygodnego punktu obserwacyjnego w posta samochodu marki
Dodge i rodzina zasiadła do stołu. Jamie i Diane rozm wiali z ożywieniem, niemal
się kłócili. Sarah siedziała spokojnie, ale by' rozradowana wieścią, że nie
będzie musiała iść do szkoły. („Zapamięt tylko dzisiaj, jeden dzień. Żadnych
więcej nieobecności do końca roku. zumiesz, młoda damo?" O tak. Ile razy to
słyszała.)
Corde nie przysłuchiwał się rozmowie, ani też nie obserwował eufo Sarah, tylko
czytał krótki artykuł w Dzienniku i był zszokowany.
Wyznawca kultu podejrzany o zamordowanie studentki.
Postawił kawę na stole i wywrócił syrop. Nie zauważył tego. Diane spojrzała na
niego, zmarszczyła czoło i ustawiła buteleczkę.
...Oficerowie śledczy z biura szeryfa rozważają możliwość, że w Ne Lebanon
grasuje jakiś kultowy lub religijny morderca...
Przeleciał wzrokiem artykuł.
...rabunek nie byl motywem zbrodni. Ponieważ panna Gebben została zamordowana na
początku pierwszej kwadry Księżyca, spekuluje się, że dziewczyna jest ofiarą
rytualną, przypuszczalnie nie jedyną w łańcuchu zabójstw. Źródła zbliżone do
biura szeryfa ujawniły również, że grożono je¬go pracownikom śmiercią...
Liczba mnoga?
...Jednak szeryf Steve Ribbon stwierdził dobitnie, że nic nie jest w sta¬nie
wstrzymać śledztwa. „Nie zamierzamy dać się wystraszyć, kimkolwiek są
przestępcy, niezależnie od tego, na ile są szaleni — powiedział Ribbon. — Mamy
wyraźne wskazówki i wykorzystamy je właściwie. "
—
Cholera — mruknął Corde, kończąc w ten sposób dyskusję o wol¬ności, która
rozpętała się przy śniadaniu. Uniósł wzrok znad gazety i spo¬strzegł, że cała
rodzina patrzy na niego.
—
Co się stało, kochanie?
Podał Diane gazetę, a dzieciom powiedział, że wszystko jest w porząd¬ku. Jamie
zaglądał nad ramieniem matki, kiedy czytała.
—
Kultowy? — spytał.
Diane skończyła artykuł i teraz Jamie zaczął go czytać.
Nie rozumiem, co takiego złego jest w tym artykule? — spytała
Dianę.
—
Za dużo rozgłosu — mruknął. — W takich sprawach trzeba działać po cichu.
—
Hm, chyba tak — zgodziła się i zaczęła sprzątać naczynia. Corde wstał, by
przynieść pasek z bronią, ale zanim wyszedł z kuchni,
spojrzał na żonę. Skoncentrowała się na sprzątaniu i wydawało się, że
za¬pomniała o tym, co go zdenerwowało — że ten artykuł był dla mordercy
sygnałem, który, używając słów Steve'a Ribbona, mówił: Możesz grozić Corde'owi,
ale to nic nie da. Idzie jak burza i twoje cholerne groźby nie ro¬bią na nim
żadnego wrażenia. Nawet najgorsze świństwa nie są w stanie powstrzymać naszego
Billa.
Nie posunęli się dalej niż do odpowiedzi typu: „byłam na przyjęciu urzą¬dzanym
przez korporację", „wtedy wieczorem miałem randkę" albo „proszę zapytać kogoś
innego, w ogóle jej wtedy nie widziałam". Nawet gdyby chcieli powiedzieć coś
więcej, to przyjmowali postawę obronną i byli wy¬straszeni. Unikając chłodnego
spojrzenia zielonych oczu Corde'a, chłopcy spoglądali na jego rewolwer, a
dziewczyny na podłogę. Niektórzy czuli się niepewnie, inni byli bliscy łez.
Często rozlegał się płacz.
Pokój 121 w zrzeszeniu studentów nigdy nie pełnił tak ponurej roli.
Pomieszczenie było gorsze niż którykolwiek z boksów do przesłuchań w biurze
szeryfa New Lebanon. Pomalowane na beżowo pachniało perfu¬mami i płynem po
goleniu, kredą, farbami plakatowymi, kiepską kawą i jedzeniem smażonym na
tłuszczu. Corde siedział przy lekkim metalo¬wym biurku, które mógł unieść
kolanami, napinając palce u stóp. Czuł się śmiesznie. Lance Miller przysiadł w
drugim rogu pokoju.
Całe przedpołudnie studenci i pracownicy szkoły przedstawiali Cor-de'owi swoje
wersje eseju pod tytułem: „Jennie Gebben, jaką znałem". Ich wypowiedzi służyły
różnym celom — zrzucali z siebie odpowiedzialność, podkreślali ból po stracie,
chcieli, żeby ich nazwiska stały się znane pu¬blicznie.
Ktoś nawet zaproponował swoją pomoc w ujęciu przestępcy.
Do południa sam Corde zapisał dwa pudełka fiszek. O pierwszej zro¬bił sobie
przerwę. Otworzył aktówkę, by wyjąć z niej nowe opakowanie kartek. Kiedy z
hałasem rozrywał celofan, Miller spojrzał na wnętrze tecz¬ki i zauważył, że
Corde patrzy na zdjęcie przyklejone w środku: Jennie Gebben z twarzą lśniącą od
potu. Corde spostrzegł, że Miller go obserwu¬je, i zaniknął wieko. Miller
poszedł do kawiarni po kanapki.
Po lunchu Miller wyjrzał przez okno i powiedział: — O cholera, znó tu idzie. —
Corde uniósł wzrok i zobaczył Wyntona Kresge'a idącego chod¬nikiem.
—
Czego on chce? — rzucił Corde.
Szef ochrony wszedł do małego pokoju. Miał ze sobą kopertę.
—
Siema, Wynton — przywitał go Corde. — Co pana sprowadza do nas? — Kresge
położył kopertę na biurku. — Co to? — spytał detektyw.
—
Nie wiem. Byłem w ratuszu i spotkałem tam detektywa Slocuma. Napomknąłem,
że będę przechodził obok zrzeszenia studentów, i on popro¬sił, bym to panu
oddał. Powiedziałem, że z przyjemnością. — Nagle prze¬rwał, zadowolony, że tak
gładko wszystko wyjaśnił. Na kopercie była pie¬czątka: Laboratorium
Kryminalistyki. Do użytku wewnętrznego. Fredę-ricksberg. — Czy tam mają wydział,
który poszukuje śladów?
—
To jest laboratorium hrabstwa. Jim Slocum był w biurze? Miał sprawdzać
drogi i centrum handlowe — warknął Corde.
—
Może pan chce, żebym ja zajął się centrum? Zrobię to bardzo chęt¬nie —
zaproponował Kresge.
—
Nie trzeba. — Corde był zły. Wyszedł z pokoju 121 do telefonu,
zde¬nerwowany lekko tymi wieściami.
Kresge na chwilę pozostał w pomieszczeniu. Z zakłopotaniem patrzył na tablicę.
Potem wyszedł. Przechodząc obok Corde'a, pożegnał go gestem dłoni. Corde, z
telefonem przyciśniętym do szyi, skinął głową i obserwo¬wał, jak na korytarzu
znikają jego szerokie plecy w kształcie trapezu.
Zastępca szeryfa, który był w biurze, powiedział, że Slocuma tam nie ma.
Zapytał, czy ma zadzwonić do Corde'a. — Nie — odparł Corde i ze zło¬ścią
odwiesił słuchawkę.
Wrócił do pokoju i zajrzał do koperty, którą przyniósł Kresge.
—
No nie.
Miller spojrzał na niego.
—
Przeoczyliśmy nóż.
—
Na miejscu przestępstwa?
—
Tak. — Corde spojrzał na kiepską odbitkę. Technik położył po pro¬stu broń
na płycie kopiarki. Brzegi były rozmyte, tło ciemne. Ta broń to krótki składany
sztylet z ciemną rękojeścią i cienkim ostrzem. Miał około czterech cali; dwa
cale mniej niż graniczna, dopuszczona przez przepisy stanowe długość. Na
rękojeści znajdował się wzór — jakiś emblemat — w kształcie skrzyżowanych
błyskawic. Corde uznał, że przypomina nieco symbol nazistów.
przeczytał krótki raport z wydziału badania miejsc przestępstw hrab¬stwa
Harrisom Nóż ze złożonym ostrzem znaleziono w kwiatach, w miej¬scu, gdzie leżała
Jennie Gebben. Przestępca nie zaatakował nim dziewczy¬ny — na ostrzu nie
stwierdzono śladów krwi czy tkanki — choć mógł zo¬stać użyty do przecięcia liny,
którą morderca ją dusił.
Steve Ribbon dołączył ręcznie napisaną notkę: Bill — ofiara rytualna? Kolejny
dowód na istnienie jakiegoś kultu. Musisz pójść tym tropem.
—
Lance, ale jesteśmy głupi. Cholernie głupi. Dwa razy przeszukiwa¬łem
miejsce. Slocum i ja. — Czuł, że pali go skóra z powodu tego uchybie¬nia.
Wyciągnął kolejny raport z koperty: na temat wycinka z gazety i na¬pisanej na
niej groźby. Nie doszukano się żadnych odcisków palców. Czer¬wony atrament, w
którym znaleziono kilka włókien markera, pochodził z pióra Flair, sprzedawanego
masowo w całym kraju.
Na formularzu z prośbą o przeprowadzenie analizy, który wysłał mu Corde,
zapytał: Czym wyciął artykuł z gazety? Czymś ostrym — odpowiedział technik.
Wreszcie koperta zawierała nakaz pozwalający przeszukać część poko¬ju, który
zajmowała w akademiku. Dał go Millerowi i powiedział, żeby po¬szedł tam z
zespołem badającym miejsca przestępstw. Potem spojrzał na notatki Millera i
uświadomił sobie, że powinien bardziej zwracać uwagę, co robi młody zastępca
szeryfa. — Zapisałeś wynik meczu, w którym bra¬ła udział...?!
—
A nie powinienem?
—
Tego nie.
—
Myślałem, że mam zapisywać wszystkie szczegóły.
—
Masz zapytać jej koleżanki, kiedy miała okres — nakazał Corde.
—
Nie można pytać o takie rzeczy.
—
Ale zapytaj.
Miller zrobił się czerwony jak burak. — Nie możemy się tego dowie¬dzieć w jakiś
inny sposób?
—
Zapytaj — warknął Corde.
—
Okay, okay.
Corde przeczytał jedną z notatek Millera. JG i jej współlokatorka P^zed kolacją.
Dyskusja? Kłótnia? Nie wiadomo, co powiedziała. Potem JG była zdenerwowana.
Współłokatorka: Emiły Rossiter.
Corde postukał palcem w notatkę. — To jest interesujące. Chcę po¬rozmawiać z tą
Emily. Idź i każ jej zaraz przyjść.
Bill Corde był zdenerwowany na jarzeniówkę, która bez przerwy migota¬ła mu nad
głową. Wyczerpało go też przesiewanie informacji uzyskanych od durnie
zachowujących się młodych kabotynów. Chciał skończyć na dzi¬siaj i wrócić do
swojego biura, kiedy w drzwiach pojawił się młody mężczy¬zna, około
dwudziestopięcioletni. Kręcone czarne włosy związał w koński ogon. Miał wąską
twarz i wystające kości policzkowe, pod którymi rosła czarna broda. Był ubrany w
niebieskie dżinsy i czarną koszulkę. — Detek¬tyw Corde?
—
Tak, to ja. Niech pan wejdzie.
—
Dostałem informację, że chce się pan ze mną spotkać.
—
Jak się pan nazywa? Proszę usiąść.
—
Brian Okun. To dotyczy Jennie Gebben?
—
Tak. — Corde przerzucał fiszki. Powoli, fiszka po fiszce, przypatry¬wał
się swojemu ręcznemu pismu. Zajęło to dużo czasu. Uniósł wzrok. — W jaki sposób
pan ją poznał?
—
Była w grupie profesora Gilchrista. Psychologia i literatura. To
wy¬kładowca. Ja prowadzę seminaria.
—
Jest pan pracownikiem szkoły?
—
Niedawno skończyłem studia. Teraz robię doktorat.
—
Czym się pan zajmuje na zajęciach?
—
Jak już mówiłem, prowadzę seminaria. Dyskutujemy na nich.
—
O czym?
Zaskoczony Okun wybuchnął śmiechem. — Naprawdę chce pan wie¬dzieć?
—
Jestem ciekawy.
—
Podam temat z ostatniego tygodnia: „W jaki sposób John Crowe Ranson i
szkoła Nowej Krytyki zinterpretowaliby poezję twórcy dotknię¬tego dwubiegunową
psychozą afektywną?" Czy słyszał pan o Nowej Kry¬tyce?
—
Nie — odparł Corde. — Wie pan, czy Jennie z kimś kręciła?
—
Kręciła? Co to dokładnie znaczy? To niejasne określenie.
—
Czy się z kimś spotykała?
—
Spotykała? Ma pan na myśli randki? — spytał Okun głosem nasą¬czonym
ironią.
Corde odnosił wrażenie, że chłopak wcale nie jest nieprzyjaźnie nasta¬wiony.
Wyglądał na naprawdę zakłopotanego, jakby detektyw zadawał py¬tania, na które
nie można było normalnie odpowiedzieć. — Chodzi mi o to, cZy Jennie była z kimś
związana na dłużej.
Okun omiótł wzrokiem fiszki Corde'a. — Chyba pan wie, że kilka ra¬zy się z nia-
umówiłem.
Corde, który tego nie wiedział, rzekł: — Właśnie miałem o to zapytać... czy
zazwyczaj umawia się pan ze studentkami?
—
To miasto uniwersyteckie. Z kim innym można się umawiać? — Okun spojrzał w
oczy Corde'a.
—
I to normalne, że profesor umawia się ze swoimi studentkami?
—
Nie jestem profesorem. Już to panu mówiłem. Robię doktorat, więc w pewnym
stopniu też jestem studentem.
Corde palcem potarł styropianowy kubek z chłodną kawą. Wzdrygnął się,
usłyszawszy pisk. — Proszę konkretnie odpowiadać na moje pytania. To jest
poważna sprawa. Jak długo się pan z nią spotykał?
—
Zerwaliśmy kilka miesięcy temu. Umawialiśmy się na randki przez trzy
miesiące.
—
Dlaczego pan z nią zerwał?
—
To nie powinno pana interesować.
—
Ale interesuje, przyjacielu.
—
Proszę posłuchać, szeryfie. Wybraliśmy się wspólnie pięć lub sześć razy.
Nigdy nie spędziłem z nią nocy. Miła osoba, ale nie w moim typie.
Corde już miał na końcu języka pytanie, ale Okun dodał: — Nie mam ochoty mówić
panu, jaki jest mój typ.
—
W jakich okolicznościach zerwaliście ze sobą?
Okun podrzucił ramieniem. — Trudno to nazwać zerwaniem. Nic po¬ważnego nigdy
między nami nie było i nie byliśmy zainteresowani, żeby kontynuować ten związek.
—
Czy pan wie, z kim potem Jennie zaczęła się spotykać?
—
Z kimś się spotykała, ale nie wiem z kim.
Corde przerzucił fiszki. — Interesujące. Kilkoro jej przyjaciół też
po¬wiedziało, że dobrze nie wiedzą, z kim ostatnio umawiała się na randki.
Okun zmrużył oczy i językiem dotknął odstającego kosmyka brody. — Zatem jakiś
tajemniczy facet.
—
Jaką była studentką? — spytał Corde.
—
Trochę powyżej średniej, ale nie miała serca do studiowania. Lite¬ratura
nie była jej pasją.
Mocno zaakcentował słowo literatura. Corde zapytał: — Czy z kimś z grupy była
szczególnie blisko? Nie myślę o panu.
—
Nie mam pojęcia.
—
A w ciągu ostatniego miesiąca spotkał się pan z nią osobiście? Okun
zamrugał oczami. — Osobiście? W jaki inny sposób można
spotykać jak nie osobiście? Może pan myśli o spotkaniach intymnych na gruncie
towarzyskim?
Corde przypomniał sobie, jak przez dziesięć minut próbował obez dnić i zakuć w
kajdanki George'a Kallowoskiego, który w pijanym wi usiłował rozwalić mu
czaszkę. Pomyślał, że Kallowoski był przyjemni szym gościem niż ten chłopak. —
Miałem na myśli, czy spotykał się z nią poza zajęciami.
—
Ostatnio nie utrzymywaliśmy kontaktów towarzyskich. A j mówiłem, nigdy nie
mieliśmy zbliżeń intymnych.
—
Czy miała jakichś wrogów, z kimś darła koty?
—
Tego nie wiem.
—
Czy dobrze żyła ze swoją współlokatorką?
—
Chyba tak. Nie znam Emily tak dobrze.
—
Ale miał pan na tyle bliskie kontakty z Jennie, by wiedzieć, że nr szkała
w pokoju z Emily.
Okun się uśmiechnął. — Co za wnioskowanie! Czy to oznacza, że ch mnie pan złapać
w pułapkę?
Corde przetasował fiszki niczym gracz w blackjacka w Las Vegas. Teraz Emily... —
Uniósł wzrok i zmarszczył brwi. — Więc pan nie spę ani jednej nocy w pokoju
Jennie?
Okun, który patrzył na to przesłuchanie z innego punktu widzę westchnął. — Emily
nie potrafi trzymać gęby na kłódkę. Użyłem eufe zmu, kiedy wspomniałem, że nie
spędziłem z Jennie nocy.
—
Eufemizmu?
—
Nie mówiłem bezpośrednio, ale w przenośni.
—
Wiem, co to jest eufemizm — rzekł Corde, który tego nie wiedzi
—
Chciałem w ten sposób powiedzieć, że nie miałem z nią stosunkó
seksualnych, jedynie długo wieczorami rozmawialiśmy o literaturze. ' wszystko.
Wie pan, odnoszę wrażenie, że to przesłuchanie to rodzaj p watnej zemsty...
—
Myli się pan.
Okun wyjrzał przez małe okno, jakby chciał obserwować gwiaz a potem rzekł: — Nie
wiem, czy pan studiował, ale podejrzewam, że ma pan zbyt wiele szacunku do tego,
co robię.
Corde nic nie powiedział.
—
Może wyglądam na... jak by to pan określił? Na hipisa? Może i glądam na
hipisa, ale ludzie tacy jak ja uczą innych komunikowania si
Myślę, że jest to dość ważne. Jestem więc oburzony, że traktuje mnie pan •ak
jednego z miejscowych przestępców. — Zgadza się pan na pobranie krwi? Krwi?
Żeby zrobić badania DNA i porównać ze spermą znalezioną w cie-
le Jennie Gebben.
Spierdalaj. — Brian Okun wstał i wyszedł z pokoju.
Czy doprowadzasz swojego mężczyznę do szaleństwa?
Dianę Corde siedziała w pomieszczeniu wyłożonym boazerią i przeglą¬dała
„Redbook".
Pytanie 1. Co najbardziej niezwykłego jesteś w stanie zrobić ze swoim partnerem?
A.
Razem pójść na kurs spadochronowy.
B.
Kochać się poza domem.
C.
Kąpać się na golasa.
D.
Pójść na kurs tańca.
Dianę nie spodobało się to miejsce. Za bardzo przypominało gabinet weterynarza,
który sterylizował ich zwierzaki i usuwał im pasożyty. Cze¬kała w wyłożonej
tanim drewnem poczekalni z podnoszonym okienkiem i z żującą gumę recepcjonistką,
która sprawiała wrażenie, że za chwilę za¬pyta: „Teraz przyszła kolej na
zastrzyk przeciwko nosówce, prawda?".
Dianę przełknęła ślinę, mimo że zaschło jej w ustach, i wróciła do czy¬tania
czasopisma.
Pytanie 7. Na ile zdziwiłby się twój partner, gdybyś pewnego popołu¬dnia
zadzwoniła do niego i zaprosiła do eleganckiego hotelu, gdzie w poko¬ju
czekałabyś z szampanem i kawiorem?
A.
W ogóle nie byłby zaskoczony.
B.
Trochę zaskoczony.
C.
Bardzo zaskoczony.
D.
Zdumiony.
Corde i Dianę spotkali się na kolacji dla samotnych zorganizowanej przez kościół
metodystyczny na łodzi mieszkalnej zacumowanej na jezio¬rze Seever. Corde zjawił
się tam tylko z paczkami chipsów i zaczął od głu-P^go żartu („Szkoda, że nie
przyniosłem czegoś na poprawę nastroju"). Potem zwrócił uwagę na Dianę Claudię
Willmot, która układała maryna¬ty w misce, i zaprosił ją na spacer. Zgodziła
się, tylko poprosiła, żeby chwi¬le poczekał, bo chce wziąć torebkę. Chodzili po
parku, aż, dzięki Bogu, lu-nął deszcz i musieli się schować do małej chatki,
gdzie inni samotnicy szu¬kający szczęścia jedli fasolkę, frankfurterki i
żartowali. Corde i Dia rozgrzani i przemoczeni, pocałowali się i wtedy
postanowiła, że wyjdzie niego za mąż.
Była cztery \aia starsza od Corde'a, co jest ogromną różnicą dla lu w wieku, w
którym wtedy byli — mieli po dwadzieścia kilka lat. Di spytała z płaczem: „Co
zrobisz, jak przekroczę trzydziestkę? Ty wciąż dziesz młody..." Bill Corde,
który rzeczywiście martwił się tą różnicą • ku (ale z innego powodu — uważał, że
może go opuścić dla starszego m czyzny) powiedział jej coś, co całkowicie
okazało się prawdą: szybciej włosy posiwieją) mz ona się zestarzeje.
Nie liczył się wszakże z jednym problemem. Diane była rozwó przez dwa lata żyła
ze sprzedawcą w Fredericksbergu. Rozstała się z przed spotkaniem z Corde'em i
kiedy z lękiem zwierzyła się Corde'owi z go małżeństwa, przyjął to z
nonszalancją. Jednak później, gdy rozmyś o wspólnym życiu Diane i Stuarta,
ściskało go w żołądku. Z początku : ne patrzyła na to z dystansem, ale po pewnym
czasie niepokój Corde'a czął się jej udzielać. Nie wiedziała, jak go ułagodzić.
Nie pomagało, g bez przerwy powtarzała częściowo prawdziwie, że jej życie
seksualne Stuartem było nieudane. Chociaż nie rozpamiętywała tego, to jedn
przypuszczała, 2e Corde ma liczne doświadczenia z kobietami, które zas~ ły w nim
narastającą teraz nieufność. Jednak to nie seks drażnił Corde było to coś
bardziej podstępnego — zazdrość, że kobieta, którą chciał ślubić, zwierzała się
innemu mężczyźnie, wypłakiwała się przed nim i cieszała go. Corde nie mógł się
uspokoić, był zażenowany i zasmucony zaprzeszłą zdradą. „Ale to wszystko się
wydarzyło, zanim cię poznałam" odparowała Diane. Tak jak zamierzała, dostrzegł
wtedy jej stanowczo Długo rozmyślał, aż w końcu Diane zdobyła się na blef:
„Skoro masz tak zadręczać, to lepiej, jakbyś znalazł sobie jakąś dziewicę".
Ślub odbył sję składnie w miesiąc od ich spotkania. Oboje uznali za dobry znak i
Się nie pomylili. Przez szesnaście lat małżeństwa, zwrac jąc się do siebie
kocha11™' częściej mówili to szczerze, niż udawali. Di twierdziła, że podstawą
ich sukcesu jest zapominanie, a nie wybacz" grzechów. Jednak najdalej posunęli
się w zdradzie, gdy kochając w pierwszą noc w wynajętym domu, on myślał o Susan
Sarandon, a OJ o Kevinie Costnerze.
Przetrwali kłopoty finansowe, które doprowadziły ich na skraj b kructwa, śmierć
ojca Diane i matki Corde'a, wylew u ojca Corde'a, któ uczynił z niego obcą
osobę, a potem jego zgon oraz inne trudne próbie które ich dotknęły, kiedy
mieszkali w St. Louis.
Dziwne, ale złowieszczy lęk, który odczuwała, nie wynikał z długich nieobecności
męża, czy też z jego obsesji na punkcie pracy. Z pewnych po¬wodów Dianę Corde
sądziła, że to kłopoty z Sarah oddalają ich od siebie. W ogóle tego nie
rozumiała, ale wyczuwała rozdźwięki między nią a mꬿem, a w trudnych chwilach
uświadamiała sobie ich nieuchronność.
Zerknęła na zegarek. Zdenerwowała się, że musi tak długo czekać, i spojrzała na
recepcjonistkę, która przesuwała gumę w ustach, aż znala¬zła dla niej dobre
miejsce, po czym wróciła do wypisywania druków.
Pytanie 11. Czy twój mąż...
Otworzyły się drzwi od gabinetu i wyszła z niego kobieta przed czter¬dziestką.
Miała na sobie piękny różowy strój, olśniewający, wibrujący w świetle. Dianę
długo przypatrywała się sukni, zanim spojrzała tamtej w twarz. Ten kolor pasuje
dziwce. Kobieta, uśmiechając się oficjalnie, po¬wiedziała: — Witam, jestem
doktor Parker. Zechce pani wejść?
0 Boże, to pomyłka. Dianę poczuła, że znalazła się u oszustki. Kiedy wstała,
zastanawiała się, jak stąd uciec. Przychodnia jak u weterynarza, różowy strój, a
jedyne referencje tej kobiety to reklama w książce telefo¬nicznej. Jednak mimo
obaw Dianę weszła do gabinetu. Usiadła w wygod¬nym fotelu. Doktor Parker
zamknęła drzwi. Pokój był mały, pomalowany na żółto i — kolejna niemiła
niespodzianka — nie stała w nim żadna ka¬napa. We wszystkich gabinetach
psychiatrów znajdują się kanapy. Tyle Dianę wiedziała. W pokoju były dwa fotele,
które stały po przeciwnej stro¬nie w zasadzie pustego biurka, dwie automatyczne
sekretarki, lampa i czysta popielniczka na stojaku. Pudełko chusteczek
higienicznych.
Gruba złota bransoletka pani doktor zadzwoniła o blat biurka, kiedy zdejmowała
skuwkę z pióra i brała notatnik.
Z drugiej strony, sądząc po ścianach, terapeutka zdała test. Po jednej stronie
gabinetu stały półki zapełnione książkami o ponurych tytułach ta¬kich jak:
„Psychodynamiczne leczenie dysfunkcji" czy „Zasady psychofar¬makologia. Na
przeciwległej ścianie wisiały dyplomy. Doktor Parker ukończyła Uniwersytet
Illinois oraz z wyróżnieniem Północno-Zachodnią Szkołę Medyczną i Amerykański
College Psychiatrii. Trzy szkoły! Dianę, która skończyła tylko z nie najlepszą
średnią college nauczycielski, gapiła SlL przez chwilę na niesamowite
certyfikaty pełne łacińskich i greckich zwrotów oraz pieczęci i podpisów. Potem
spojrzała na terapeutkę, która Patrzyła na nią wyczekująco.
— No cóż — zaczęła Dianę i zacisnęła spocone dłonie na kolanach. Po-Czuła, że do
oczu cisną się jej łzy. Otworzyła usta, by opowiedzieć o Sarah, a zamiast tego
spytała: — Jest pani nowa w mieście?
—
Rozpoczęłam tu praktykę rok temu.
—
Rok temu — powtórzyła Dianę. — New Lebanon jest chyba dla pa ni za cichym
i za małym miastem...?
—
Lubię małe miasteczka.
—
Małe miasteczka. — Dianę skinęła głową. Na dłuższą chwilę zapa dła cisza.
— No tak, to jest małe miasteczko. To prawda.
—
Kiedy pani do mnie zadzwoniła, wspomniała pani o córce. Proszę mi o niej
opowiedzieć — zachęciła doktor Parker.
W głowie Dianę pojawiła się pustka. — No cóż. Pióro terapeutki zawisło w
powietrzu, gotowe do pisania i pociągni cia za sobą bransoletki z
osiemnastokaratowego złota.
—
Nasza Sarah ma problemy w szkole — wyznała Dianę.
—
Ile ma lat?
—
Dziewięć.
—
Dokładnie?
—
Uch, dziewięć lat i sześć miesięcy.
—
Jest w piątej klasie?
—
Nie, w czwartej. Raz powtarzała.
—
Proszę opowiedzieć mi o jej problemach.
—
To mądra dziewczynka. Naprawdę inteligentna. Czasami, jak co powie... —
Odpowiednie przykłady umknęły z głowy Dianę. — Jednak jej podejście... Jest
leniwa. Nie próbuje. Nie chce odrabiać lekcji. Nie zali cza testów. Czytałam
taką książkę. „Twoje skryte dziecko". — Przerwała czekała, żeby doktor Parker
zaaprobowała tę lekturę. Terapeutka uniósł brwi z lekkim zdziwieniem, co Dianę
odczytała, że nie jest najlepszeg zdania o książce. — Napisano tam, że czasami
dzieci zachowują się źle, chcą zwrócić na siebie uwagę.
—
Powiedziała pani, że dziewczynka jest inteligentna. Czy wie pa jaki ma
iloraz inteligencji?
—
Nie pamiętam — żachnęła się. Powinna to sprawdzić. — Przy mi, ale...
—
Żaden problem. Możemy to uzyskać w szkole.
—
Ona zachowuje się nieprzyjaźnie, głupio, ma napady złości. I wi pani, co
się dzieje? Skupia na sobie uwagę. Myślę, że głównie dlatego rob wolne postępy.
Mamy też syna... Sarah to nasze drugie dziecko... więc są dzimy, że jest
zazdrosna. To bez sensu, bo spędzamy z nią bardzo dużo cza su, znacznie więcej
niż z Jamiem. Nie rozpieszczam jej, nie pozwalam r~ bić bzdur, ale ona w ogóle
mnie nie słucha. Wygląda, jakby mnie całkowi cie ignorowała. Chciałabym więc,
żeby pani z nią porozmawiała. Gdyby pani jej powiedziała...
—
Czy w związku z tym była u terapeuty lub psychologa?
—
Tylko u psychologa w swojej szkole. On polecił mi, żebym się z pa¬nią
umówiła. Potem rozmawiałam o tym z naszym pediatrą, doktorem Slovingiem. To
chyba dobry specjalista?
Doktor Parker najwyraźniej nie zwykła potwierdzać opinii rodziców. Spojrzała
ciepło na Dianę i nic nie powiedziała.
—
W każdym razie doktor Sloving przepisał jej ritalin.
—
Na nadpobudliwość?
To pytanie przyniosło Dianę ulgę. Przynajmniej stary zbzikowany dok¬tor Sloving
właściwie zdiagnozował problem.
Doktor Parker kontynuowała: — Czy córka jest niezdyscyplinowana, zbyt aktywna?
Przejawia kompulsywne zachowania... na przykład często myje ręce?
—
Och, jest bardzo niespokojna. Roztrzęsiona, znerwicowana. Bez przerwy się
kręci. Doprowadza mnie do szaleństwa.
—
Czy doktor Sloving przeprowadzał jakieś psychologiczne testy?
—
Nie, tylko pobrał jej krew. — Dianę zarumieniła się i odwróciła gło¬wę od
terapeutki. — Ale on zna ją od urodzenia... To znaczy, on przyjął to chyba za
najlepszy sposób leczenia.
—
No dobrze — rzekła oschle doktor Parker — skoro zdiagnozował
nadpobudliwość, to dlaczego przyszła pani do mnie?
—
Myślę, że lekarstwo działa. — Dianę zawahała się. — Ale niezbyt dobrze.
Szczerze mówiąc, to w ogóle nie skutkuje. Powoduje, że czasami zachowuje się,
nie wiem, jak postrzelona. I szkodzi jej na żołądek, jest po nim jeszcze
bardziej roztrzęsiona. Mówi, że przewraca się jej w brzuszku. — Spojrzała na
swoje ręce i zauważyła, że kłykcie zrobiły się białe jak kość słoniowa. —
Naprawdę jest z nią coraz gorzej. Ma złe stopnie. Wczoraj próbowała uciec z
domu. Nigdy wcześniej tego nie robiła. Ma też coraz sil¬niejsze napady złości.
Pyskuje częściej niż kiedyś. Mówi do siebie.
—
Pozwoli pani, że zapytam o kilka rzeczy...
Pojawiła się lawina pytań. Dianę próbowała się połapać, do czego zmierza
terapeutka. Jednak bez skutku; kiedy Dianę mogła się zoriento-wać, co terapeutka
ma na myśli, ta zmieniała temat.
—
Ile czasu dziennie ogląda telewizję?
—
Dwie godziny wieczorem, ale tylko wtedy, gdy ma odrobioną pracę domową.
Najbardziej lubi filmy fabularne. Uważa, że sitcomy i reklamy są Słupie. Używa
słowa ohydne.
Znów pojawił się lekki uśmiech. — Zgadzam się z nią, ale pro mówić dalej.
—
Twierdzi, że nie może szybko się uczyć... ale ja wiem, że może. chcę
powiedzieć, że oszukuje... — Dianę zdała sobie sprawę, że właśnie zrobiła. — No
cóż, niektóre rzeczy chwyta tak szybko, że kiedy zachov się idiotycznie, wygląda
to na udawanie.
—
A co łatwo jej przychodzi?
—
Zapamiętywanie filmów i historii, które jej czytamy. I bohateró Jest w
stanie dokładnie odtworzyć sceny. Pamięta dialogi. No i zgaduje kończenia
filmów. Przebiera się w różne stroje. Kocha kostiumy. Ale wszystko nie ma nic
wspólnego z prawdziwym życiem. Szkoła, gotowa szycie, gimnastyka, sport, gry
zupełnie jej nie interesują. — Dianę wróciła wzrok od spojrzenia terapeutki. —
Kiedyś zmoczyła się w klasi
Doktor Parker zacisnęła usta i pokręciła głową. Dianę popatrzyła jej drobne,
regularne pismo w notatkach, które naznaczą jej córkę na c życie. Wzięła
chusteczkę higieniczną i udała, że wyciera nos, a potem zł żyła ją silnymi
palcami i podarła na confetti.
Kolejne pytania. Ciężko już jej było. Dianę usilnie próbowała ukryć wszystkie
problemy rodzinne, tak jak robiła to z biżuterią po matce — nic prawdziwego,
żadnych diamentów, żadnego złota, co wyliczała tylko prz nielicznych wyjątkowych
okazjach. Wyczerpało ją mówienie tej eleganc¬kiej, szykownie ubranej obcej
kobiecie o Billu, o Jamiem, o dziadkach o nieśmiałości Sarah i jej sprytnych
manipulacjach. Doktor Parker spoj¬rzała na zegarek. Czyżby była znudzona?
—
Czy w czasie ciąży piła pani alkohol lub brała leki?
—
Nie, nie piłam. Od czasu do czasu brałam tylenol, ale tylko kilka razy.
Wiem, że nie powinnam.
—
Jakie są pani stosunki z mężem?
—
Doskonałe. Dobre.
—
Czy kłócicie się przy dzieciach? Czy rozmawialiście o rozwodzie
—
Nie. Nigdy.
—
Czy któreś z was pije lub używa narkotyków?
—
Pijemy alkohol tylko towarzysko — odparła urażona Dianę. — Nie używamy
narkotyków. Chodzimy do kościoła.
Zapadła cisza, gdy ręka terapeutki szybko przesuwała się po papierze Po chwili
Dianę powiedziała: — Myślimy, że jeśli ktoś taki jak pani powie jej, żeby
skończyła z tymi wszystkimi bzdurami i wzięła się do pracy, to.. — Zawiesiła
głos.
Terapeutka zagryzła dolną wargę i zlizała z niej odrobinę szminki. Za¬mknęła
drogie pióro. Puściła wargę, odchyliła się do tyłu i oparła o skórza¬ny fotel. —
Pracowałam z dziećmi mającymi problemy z nauką.
—
Ale ona nie jest niezdolna — szybko wtrąciła Dianę. — Mówiłam pani, że jej
iloraz inteligencji...
—
Problemy z przyswajaniem wiedzy nie są pochodną ilorazu inteli¬gencji.
To...
—
Pani doktor — wyjaśniała cierpliwie Dianę — Sarah jest bystrą, nieśmiałą
dziewczynką. Nauczyła się... — Dianę przypomniała sobie zda¬nie z książki „Moje
skryte dziecko". — ...wzorców zachowań polegających na skupianiu na sobie uwagi
mojego męża, mojej i jej nauczycieli. Dosto¬sowaliśmy się do jej oczekiwań.
Teraz chcemy, żeby specjalista taki jak pa¬ni powiedział jej, żeby przyłożyła
się do pracy. Za bardzo się od nas odda¬liła. Posłucha pani. Dlatego tu jestem.
Doktor Parker odczekała chwilę, a potem rzekła: — Chcę coś pani po¬wiedzieć.
Niech się pani nad tym zastanowi i porozmawia z mężem. Po pierwsze, z tego, co
pani mówi, moim zdaniem nie wynika, że dziewczyn¬ka cierpi na zespół braku
koncentracji. Niektórzy psychiatrzy uważają, że ten zespół jest czymś innym niż
nadpobudliwość. Na podstawie własnych badań sądzę, że są ze sobą powiązane.
Jeśli dobrze zrozumiałam, Sarah nie wykazuje ogólnej nadpobudliwości, co my
nazywamy zachowaniem hi-perkinetycznym. Jej nerwowość może być objawem wtórnym;
ma inne za¬burzenia, które sprawiają, że jest niespokojna, roztrzęsiona. Ritalin
to w najlepszym przypadku doraźne rozwiązanie...
—
Ale doktor Sloving powiedział, że pomoże jej w nauce i zapamięty¬waniu.
—
Rozumiem, ale muszę coś wyjaśnić. Przy całym szacunku do wa¬szego
internisty uważam, że lekarze przepisują ritalin trochę zbyt pochop¬nie. Wielu
rodziców woli usłyszeć, że ich dziecko ma zespół braku koncen¬tracji, bo chce,
żeby trudności miały źródło fizyczne, a nie psychiczne.
—
Sarah nie jest chora psychicznie — stwierdziła Dianę lodowatym głosem.
—
Absolutnie nie — podkreśliła dobitnie terapeutka. — Opóźnienie w rozwoju
jest przypadłością powszechną i uleczalną. Takie dzieci określa sie powszechnie
jako głupie, leniwe lub krnąbrne. Obecnie specjaliści nie widzą tego w ten
sposób, ale większość ludzi tak.
Dianę zapiekła ta krytyka pochodząca z ust terapeutki o łagodnej twa¬rzy.
Odezwała się nagle: — Jak pani może mówić coś takiego?! Powinna Pani zobaczyć,
ile czasu poświęca jej Bill. Ja każdego dnia pilnuję, żeby ze¬szła na dół i
odrobiła pracę domową. Czasami przed śniadaniem spędź z nią całą godzinę.
Terapeutka zaczęła mówić uspokajającym tonem: — Na pewno będzie to dla was
trudne, ale trzeba odrzucić wszystkie myśli, że ona jest leniwa głupia lub po
prostu uparta.
—
Z początku nie miałam zamiaru tu przyjść — Dianę wyrzuciła z siebie ze
złością. — Chcę tylko, żeby powiedziała jej pani, że musi przy. siąść fałdów
i...
Doktor Parker uśmiechnęła się. — Pani Corde, wiem, że jest pani trudno się z tym
pogodzić. Chciałaby pani szybko znaleźć źródło kłopotów z córką, ale nie sądzę,
żeby było to takie proste. Jeżeli rozwija się zbyt po¬woli, a sądzę, że tak,
leczenie wymaga, żeby nie oczekiwać od niej zbyt wiele. Trzeba zmniejszać
naciski i chronić ją przed stresem.
—
Właśnie tego ona by chciała.
Doktor Parker uniosła ręce i choć się uśmiechała, Dianę była przeko¬nana, że
terapeutka okazała w ten sposób radość ze zwycięstwa w tej po¬tyczce. Wściekła
się na tę kobietę, która zamieniła to spotkanie w walkę nad losami jej córki. —
Po pierwsze, przeprowadzę testy, żeby dokładnie określić, na czym polega
problem.
Och, przejrzałam cię, złota. Dolary majaczą ci się przed oczami.
—
Potem będzie przychodziła regularnie na sesje i zaczniemy ją le¬czyć,
przypuszczalnie we współpracy ze specjalistami od nauczania.
—
Rozumiem — odezwała się chłodno Dianę, wciąż oszołomiona kry¬tyką pod
swoim adresem.
—
Umówimy się na kolejne spotkanie? — spytała doktor Parker. Dianę zdobyła
się na tyle kultury, żeby grzecznie odpowiedzieć: —
Chyba powinnam porozmawiać o tym z Billem.
Wstała i spostrzegła, że ta ubrana na różowo suka też podnosi się z krzesła i
uśmiechając się, wyciąga rękę. — Czekam na informację od pa ni. To miło, że się
spotkałyśmy.
Może dla ciebie. Dianę z ponurą twarzą podała dłoń lekarce, a po wyszła z
gabinetu.
Na parkingu podarła wizytówkę terapeutki na cztery części i wyrzu ła ją na
wiatr.
Corde i TT. Ebbans stali nad biurkiem w głównym gabinecie biura s ryfa.
Studiowali wydruk, którego Ebbans zażądał z bazy danych hra stwa. Nosił
nagłówek: Rozpoznani przestępcy seksualni. Skazani. Oska żeni.
W ciągu ostatnich trzech lat prokurator okręgowy skazał lub oskarżył jedenastu
gwałcicieli, czterech grożących przy tym bronią, trzech pedofi¬lów, trzech
ekshibicjonistów, kilku podglądaczy i trzech wyjątkowo zaże¬nowanych sodomitów.
—
Mamy wyjątkowo moralną społeczność — skomentował Ebbans, stwierdziwszy, że
liczba przestępstw seksualnych — z wyjątkiem stosun¬ków z owcami — jest niższa
niż średnia stanowa.
Corde i Ebbans uznali, że wszyscy gwałciciele i inni przestępcy seksu¬alni byli
pod lupą. Ebbans miał nieformalnie sprawdzić ekshibicjonistów i podglądaczy. Nie
był zachwycony tą perspektywą.
—
Wiem, że to strata czasu — rzekł Corde — ale musimy to zrobić.
Pojawił się Ribbon. Pociągając się za ucho, popatrzył na listę i zachi¬chotał.
Do pokoju wszedł też Lance Miller, który właśnie wrócił z akade¬mika. Był bardzo
skrępowany.
—
Lance, co masz?
Młodziak powiesił kapelusz na wieszaku przy drzwiach i potem palca¬mi
przygładził obcięte na jeżyka włosy. Podszedł do grupki starszych poli¬cjantów.
Wzrokiem omiótł pokój. — Bill, jak kazałeś, poszedłem do tego akademika ze
specjalistami od badania miejsc przestępstw.
Corde ze zniecierpliwieniem machnął ręką. — Czy Emily przyszła na przesłuchanie?
—
Chwilę z nią rozmawiałem. Ona jest naprawdę ładna...
—
Kto to jest? — spytał Ribbon.
—
Współlokatorka Jennie — odparł Corde.
—
Była cholernie zdenerwowana — kontynuował Miller. — Powie¬działa, że chyba
ktoś włamał się do pokoju i ukradł wszystkie listy Jennie.
Ona...
—
No, no... — odezwał się szeryf. — Robi się ciekawie.
—
Wczoraj wieczorem poszła na nabożeństwo żałobne i zostawiła otwarte drzwi.
W tym czasie ktoś ukradł teczkę Jennie z listami i ważny¬mi dokumentami.
Corde tylko przytakiwał.
—
Pytałem w całym akademiku, ale prawie wszyscy byli na tym na¬bożeństwie i
nikt nie mógł udzielić mi żadnych wskazówek...
—
Może to zrobili ci wyznawcy kultu — podsunął Ribbon, spoglądając na
Corde'a z uniesionymi brwiami.
—
Jest coś jeszcze — dodał Miller.
Spojrzał na biurko i skupił wzrok na jednym zdaniu z wydruku kom¬puterowego:
Odnotowane przypadki sodomii.
—
Emiły dała mi kilka rzeczy, których ten facet nie ukradł.
—
Świetnie — orzekł Corde.
—
Jedna z nich to kalendarz z ubiegłego roku. — Miller chrząknął.
—
I? — spytał Ribbon.
—
Kalendarz kieszonkowy. Był w biurku Emily i dlatego złodziej go nie
ukradł...
—
Lance, co z tym kalendarzem? — Corde coraz bardziej się niecier¬pliwił.
Miller najwyraźniej odczuł ulgę, że może już się oprzeć na materiale
pomocniczym. Otworzył szary podniszczony kalendarzyk na początku ro¬ku. W
kwadracie przy ostatniej sobocie stycznia widniały słowa: Bill Cor¬de. Dziewiąta
wieczorem. Mój pokój.
8
Przesłuchiwałem ją.
—
W jakiej sprawie?
—
W sprawie śmierci Biagotti — odparł Corde. Wpatrywał się w po¬gniecioną
kartkę kalendarza Jennie otwartego na ostatnim dniu tygodnia stycznia. W
czwartek musiała odebrać pranie. W piątek miała pójść do drogerii po szampon,
podpaski i pseudoefedrynę.
W sobotę spotykała się z Billem Corde'em. O dziewiątej wieczorem. W jej pokoju.
Ani Ebbans ze swoją sympatią do Corde'a, ani niedoświadczony Miller nie chcieli,
żeby to wyszło na jaw.
Ribbon spojrzał w niespokojne zielone oczy Corde'a Szeryf mocno pogrzebał w
pamięci i rzekł: — To było po tym, jak wróci¬łeś z oddziału specjalnego. Pod
koniec stycznia. — Wydawało się, że odczuł ogromną ulgę. — Nie spotykałeś się z
nią w innych sytuacjach?
—
Nie.
Potem twarz Ribbona znów się zachmurzyła i spojrzał w kalendarz. —1 Nazwała cię
Bill. Jak do tego doszło?
Ebbans podszedł do swego tymczasowego biurka, żeby przeprowadzić rozmowę
telefoniczną, prawdziwą czy też udawaną.
Corde mówił spokojnym głosem: — Kiedy zadzwoniłem do Jennie, że¬by umówić się z
nią na rozmowę w sprawie Biagotti, po kilku słowach oka¬zało się, że w St. Louis
mieszkaliśmy blisko siebie. Przez chwilę gawędzi¬liśmy towarzysko, a potem na
koniec rozmowy zwróciłem się do niej po imieniu. Chyba dlatego napisała Bill.
—
Znaliście się, kiedy mieszkałeś w St. Louis?
—
Do czego ty właściwie zmierzasz?
—
Do niczego, Bill. Nie sugeruję żadnych świńskich sprawek. Ja po prostu
muszę uważnie się przypatrywać takim sytuacjom.
—
Jakim sytuacjom?
—
Chcę tylko mieć wszystko wyłożone na stół.
—
Wszystko jest wyłożone na stół.
—
To dobrze. Nie mam zamiaru cię więcej denerwować, ale zadam ci jeszcze
jedno pytanie i na tym skończymy. Czy w aktach sprawy Biagotti jest notatka o
twojej rozmowie z Jennie?
—
Nie.
—
Dlaczego?
—
Niczego nie zapisywałem. W tamtą sobotę poszedłem do akademi¬ka. O tej
dziewiątej. Rozmawiałem z Jennie około piętnastu minut. Znała trochę Biagotti i
dlatego się z nią spotkałem. W tej sprawie rozmawiałem z prawie pięćdziesięcioma
studentami.
—
Ale nie ze wszystkimi w sobotę wieczorem.
—
Z większością rozmawiałem później. W niedzielę rano też. I w nie¬dzielę
wieczorem, i...
—
To wystarczająca odpowiedź.
—
I prawdziwa — odciął się Corde.
—
Okay, Bill. Nie wściekaj się. Gdybym ja nie zapytał, kto inny by to
zrobił. Zapomnij o tym.
Ribbon postukał palcem w wydruk z przestępcami seksualnymi. — To dobry pomysł.
Ja sprawdzę też księgarnie z literaturą okultystyczną i te¬mu podobne. Chyba
jest taka niedaleko kampusu, na ulicy Waverly albo Stinsona. W drzwiach wisi tam
tablica informacyjna. Zobaczę, czy są na niej jakieś ogłoszenia, plan... Co mają
wyznawcy kultów? Msze, spotkania, czy może coś innego?
—
Chyba msze — pomógł Miller. — To rodzaj religii.
—
No tak, sprawdzę to. Koniecznie. — Ribbon wrócił do swojego gabi¬netu.
Podłoga skrzypiała pod jego ciężkimi krokami.
Corde zauważył, że Ebbans i Miller gapią się na niego. Ebbans wystu¬kał w końcu
numer w telefonie. Corde podał kalendarz Jennie Millerowi. Dołącz to do dowodów.
I wracamy do pracy.
Po rozmowie z dziekan Larraby czuł się jak generał George Tho który w 1863 roku
zdobył przezwisko Skała Chickamaugi po powstrz niu kontrataku Braxtona Bragga,
co skończyło się pogromem wojsk U Stał przed wszechogarniającymi przeciwnościami
i uginał się pod cię rem nieprzezwyciężonych trudności, ale był pewny siebie i
silny.
Jednak teraz prodziekana i profesora Deana Randolpha Saylesa pacz przeszywała
niczym trójkątne ostrze bagnetu. Po trzech godzin siedzenia w kąciku dla
biznesmenów restauracji Holiday Inn i wypale trzynastego papierosa tego
popołudnia. Towarzyszy mu przy tym czter członków zarządu Uniwersytetu Audena.
Nie widział ich dyplomów, ale w końcu dochodzi do wniosku, że patrzą na
uniwersytet jak na szkołę za¬wodową. Dwóch z nich jest prawnikami, jeden
dyrektorem dużej organi¬zacji charytatywnej i jeden lekarzem. Ich podejście do
uczelni wywodzi się z wydziału nauk politycznych, szkoły biznesu i wydziału
biologii.
Oczywiście nie zdają sobie sprawy z pogardy, jaką żywi do nich Sayles za ich
filisterski pogląd na edukację. Nie może pozwolić, żeby odkryli jego myśli; ci
czterej ludzie albo osobiście, albo poprzez gromadzenie funduszy są
odpowiedzialni za zamknięcie budżetu szkoły wynoszącego jedenaście milionów
dolarów. Sayles, profesor historii, uważa ich za bogatych dur¬niów. Sayles,
prodziekan do spraw finansowych, zanurzony teraz po szyję w gównie, czaruje ich
z fantazją, podczas gdy oni dogadzają sobie podłymi sałatkami owocowymi
podawanymi w tym lokalu nad rzeką.
Od czasu do czasu wydają się zmęczeni profesorem Saylesem i wtedy wbijają wzrok
w pięciostronicowy dokument, który przygotował dla nich dziś rano. Sayles sądzi,
że tak wyglądają inspektorzy federalnego zarządu lotnictwa cywilnego, którzy
badają szczątki rozbitego samolotu.
— Panowie, Uniwersytet Audena jest przecież nie nastawioną na ski instytucją, co
zwalnia go z płacenia federalnego podatku dochodów oraz podatku stanowego.
Jednak bycie korporacją non profit nie oznacz że możemy bezkarnie szastać
pieniędzmi. — Ha, ha, ha. Po kolei spoglą¬da im w oczy. — Te wszelkie kolorowe
słupki, oznaczające zwykle w bilan sach debet i saldo dodatnie, nie są dla nas
tym samym, co, powiedzmy, dl General Motors czy IBM...
Jest płomienny i dowcipny, drażni się ze słuchaczami niczym mist toastów. Tych
niespodziewanych umiejętności nabył w ciągu wielu lat pr wadzenia wykładów dla
dwudziestoletnich żyjących na luzie studentó Jednak ci przybysze ze Wschodniego
Wybrzeża są uodpornieni i w rzec wistości zażenowani zachowaniem Saylesa. Jeden
z nich mówi: — M
zacząć myśleć bardziej globalnie. Otwórzmy szkołę prawniczą albo kształćmy
specjalistów od zarządzania. Trzeba zmienić sposób myślenia.
To ogromne koszty — zauważa Sayles. Co najmniej pięćdziesiąt
milionów.
Może więc system bezstypendialny.
Sayles ponuro kiwa głową, zastanawia się. Ty głupi kutasie. Farmerzy i
sprzedawcy benzyny nie mają zamiaru płacić dużych sum za studiowanie Heideggera
po nocach. — Za mały rynek na coś takiego — mówi.
Jeden z powierników, przystrzyżony, uprawiający golf prawnik, który nie chciał
nawet poczęstować się sałatką z owoców, bo zbyt kaloryczna, mówi: — Nie sądzę,
że powinniśmy zbyt szybko rezygnować z pomocy na podstawie paragrafu 42(f)... —
Zgodnie ze stanowym prawem dotyczącym edukacji prywatne uczelnie mogą ubiegać
się o subwencje, jeżeli przyjmą odpowiednio dużą liczbę studentów pochodzących z
mniejszości, niezależ¬nie od ich wyników w nauce.
Pozostali spoglądają na niego ze zdziwieniem. Przynajmniej w tym momencie Sayles
ma sojuszników. — To tylko propozycja — dodaje pra¬wnik.
— Ale nie trzy miliony sześćset tysięcy — wypowiada powoli Sayles i rozmowa znów
toczy się bez końca. Sayles zaczyna coś rozumieć. Ci lu¬dzie obracają się wśród
klientów, pacjentów i urzędników, którzy stale wy¬pisują im czeki na dziesięć,
dwadzieścia, sto tysięcy dolarów. Mieszkają z posiwiałymi żonami po operacjach
plastycznych i jeżdżą limuzynami do muzeów, restauracji i swoich biur. Poza
odbywającymi się co pół roku spo¬tkaniami na Uniwersytecie Audena, w Palm
Springs i Aspen, nigdy nie widzieli zachodniej części kraju Amiszów. Dochodzi do
wniosku, że ich za¬interesowanie Alma Mater, to tylko interes, nic więcej. Czuje
odrazę, sły¬sząc ich propozycje, kiepskie, a co gorsza oczywiste; są jak
studenci piszą¬cy wypracowanie „Jak ocalić Uniwersytet Audena?".
Zanim zostaną wypite ostatnie krople syropu, Randy Sayles odczuwa ogromną
pustkę, uświadamiając sobie, że sam musi walczyć o szkołę. O szkołę. I o własną
karierę. I być może o swoją wolność.
Przybysze ze Wschodniego Wybrzeża obiecują, że cały czas będą inten¬sywnie
myśleć. Obiecują zwiększyć własne wkłady. Obiecują przeprowa¬dzić kampanię wśród
kolegów. Potem podają ręce Saylesowi, wsiadają do limuzyny (finansowanej przez
uniwersytet, pięćdziesiąt sześć dolarów za godzinę) i jadą do portu lotniczego
hrabstwa Harrisom
Sayles jest ogromnie zrozpaczony. Wraca do swojego gabinetu i wspól-nie z jednym
z prawników szkoły wypełnia formularz do paragrafu 34, który jest żądaniem
natychmiastowej pomocy dla prywatnych instytu edukacyjnych. To zbyt mało. W
najlepszym przypadku Uniwersytet Aude-na otrzyma sześćset tysięcy dolarów, ale
Sayles ponagla prawnika, żeby mimo wszystko wypełnił podanie i przesłał je
faksem. Otumaniony obser¬wuje, jak ubrany na szaro prawnik wychodzi z jego
gabinetu. W jego my. ślach pojawia się wyraźny obraz tego, o czym opowiadał na
jednym z wy. kładów — nie George'a H. Thomasa mobilizującego swoich żołnierzy do
krwawego wyzwania, ale generała Irvina McDowella pod Manassas obser¬wującego z
doprowadzającą do pomieszania zmysłów rozpaczą, jak wielu jego żołnierzy trafia
do nieba pod ogniem karabinów Jacksona.
Specjalnie dla Dziennika: W sali klasy czwartej w szkole podstawowej w New
Lebanon znaleziono wczoraj ciało zabitego kozła.
Woźny zauważył padlinę o szóstej rano. Najwyraźniej została podrzucona, kiedy
szkoła była zamknięta na noc. Wandal włamał się do środka przez okno w toalecie
na parterze. W tym czasie nikogo nie było w budynku.
Ściany klasy wymazano krwią pochodzącą przypuszczalnie z zabi¬tego zwierzęcia.
Pomieszczenie zamknięto na kilka dni, żeby przeprowadzić w nim remont. W tym
czasie uczniowie będą się uczyć w świetlicy szkoły.
Prowadzący śledztwo przypuszczają, że to zdarzenie może mieć związek ze
zgwałceniem i zamordowaniem dwudziestego kwietnia studentki przez tak zwanego
„Księżycowego Zabójcę". Władze szkoły poinformowały, że wandal napisał krwią na
ścianie słowo „Lunatycz¬ny".
To słowo pochodzi z łaciny. „Luna" znaczy księżyc.
Rada szkoły zdecydowała się przeznaczyć środki na zatrudnienie pracownika
ochrony do końca tego semestru.
Ponadto nauczyciele i członkowie komitetu rodzicielskiego zwró¬cili się do
przewodniczącego rady hrabstwa Harrison z żądaniem wprowadzenia w mieście
godziny policyjnej i zwiększenia sił przezna¬czonych do prowadzenia śledztwa.
Jeden z członków komitetu rodzi¬cielskiego, pragnący zachować anonimowość,
powiedział, że jeśli mor¬derca nie zostanie znaleziony w ciągu najbliższych
kilku dni, to rodzi¬ce powinni zastanowić się, czy posyłać dzieci do szkoły.
Następna pełnia Księżyca będzie za pięć dni, w środową noc, 28 kwietnia...
To wymyka się spod kontroli — orzekł Bill Corde.
Steve Ribbon wygładził gazetę. Wydawało się, że nie zamierza polemi¬zować z
wypowiedzianym z zaciśniętymi ustami komentarzem. Zamiast tego zapytał: — Mówisz
o kozie?
Nie, o tych artykułach... — Corde pokręcił głową. — Ludzie to czy-
tają i wierzą...
—
Bill, nie możemy kontrolować prasy. Dobrze o tym wiesz. Z czym kojarzy ci
się to pismo na ścianie klasy?
_ Z czym? Nie wiem. Chcesz przeprowadzić analizę grafologiczną?
—
Lunatyczny. To łacińskie słowo znaczy...
—
To gadanie o księżycu miesza ludziom w głowach — zaprotestował Corde. — To
jakaś sterowana histeria.
—
Nie możesz zaprzeczyć faktom.
—
Steve, to zrobiły na pewno małolaty.
—
Małolaty?
—
Jacyś uczniowie szkoły średniej wpadli na pomysł tego głupiego żartu.
—
Bill, nie jestem o tym przekonany.
—
Gdyby nawet zrobił to przestępca, który zamordował Jennie, to chyba tylko
dlatego, żeby zasugerować, że to wszystko ma jakiś związek z księżycem..
—
Ale jeśli powiążemy...
—
Nie — zaprzeczył Corde. — W ten sposób chciałby wprowadzić nas tylko w
błąd. Po co zabijałby kozę? Dlaczego nie następną ofiarę?
—
To, że nikogo nie zabił, niczego nie oznacza. Może ma mniej, niż
przypuszczałem, dni, w które może zaatakować.
Corde zastanawiał się przez chwilę. — Steve, nie uważasz, że gdyby nie napisali
o tym w Dzienniku, to nikt by czegoś takiego nie wymyślił?
—
Mówisz o tym moim wywiadzie?
Corde postanowił nie odpowiedzieć. Wzruszył ramionami. — Przy cie¬le Jennie nie
znaleźliśmy żadnych śladów wskazujących na wyznawców jakichś kultów, satanistów.
—
A nóż? Zapomniałeś o nożu.
Corde na chwilę zacisnął usta. — To prawda, nie wiem, co zrobić z tym nożem... —
Nie widział powodu, żeby kontynuować ten temat rozmowy. Powiedział tylko: —
Chciałbym, żebyś dał ogłoszenie, że poszukujemy świadków. I trzeba zaznaczyć, że
gwarantujemy zachowanie tajemnicy.
—
A ile to będzie kosztowało? — spytał szeryf.
—
W Przewodniku niewiele, ale musimy też dać ogłoszenie w Bzie niku. To
będzie kosztowało około czterystu dolarów na tydzień. Dostani my chyba rabat.
—
Nie ma tyle w kasie. Resztę pieniędzy wydaliśmy na twój lot do S Louis.
—
Jednak musimy dać ogłoszenie. Do tej pory nikt się nie zgłosił. P trzebny
nam jest jakiś punkt zaczepienia.
—
Ale tylko w Przewodniku, nie stać nas na Dziennik — stwierdź" Ribbon. —
Mam inny pomysł. Zapytaj wszystkich psychologów z hrabstw
0
ich pacjentów. Dowiedz się też o zwolnionych w ciągu ostatniego miesią ca
z Gunderson. W przypadku seryjnych morderstw często tak się robi.
—
Mówisz o szpitalu psychiatrycznym, dwieście mil stąd?
—
Przez Gunderson przewija się wielu szaleńców.
—
A ci psycholodzy będą chronili swoich pacjentów.
—
Nieważne. Przynajmniej w razie czego będziemy mieli to w doku¬mentach.
—
Brakuje nam ludzi. Nie ma kogo wyznaczyć, żeby przepytał wszy¬stkich
terapeutów w hrabstwie...
Przez chwilę patrzyli na siebie i w końcu Corde powiedział twardo: — To ja biorę
odpowiedzialność za sposób prowadzenia sprawy.
Ribbon pogładził wydęte czerwone policzki grubymi palcami. — BilL nie będziemy o
tym dyskutować. — Uśmiechnął się. — Masz absolutnie rację. To twoja sprawa i ty
ponosisz odpowiedzialność. Rób to, co uważasz za stosowne.
Niskie popołudniowe słońce oświetliło biurko i kartkę papieru, którą mia¬ła
przed sobą. Wyciągnęła ręce i snop światła zdawał się ogrzewać jej dło¬nie.
Pyłki kurzu wirowały w promieniach słonecznych i Sarah się rozma¬rzyła. Gdyby
była taka jak pyłek kurzu, uniosłaby się w powietrzu i odpły¬nęła przez otwarte
okno. Nikt by jej nie zauważył. Nikt by się o tym nie dowiedział.
Pochyliła się i wygładziła pognieciony papier. Odczuła lekkie niezado¬wolenie —
była to zwykła kartka papieru maszynowego zapisana czerwo¬nym atramentem.
Spodziewała się, że zostawi informację wykutą w ka¬mieniu albo na dużej brązowej
nadpalonej kartce.
Czubkiem języka dotknęła górnej wargi i w skupieniu wychyliła się do przodu —
Sarah stwierdziła, że czytanie jest trudniejsze niż pisanie, bo nawet jeśli
przeżywa straszliwe męki, przypominając sobie pisownie
1
kształt liter, przynajmniej to ona decyduje, jakich słów użyć. Czytanie
jest czymś przeciwnym. Patrzysz na słowa, które ktoś inny wybrał, a po¬tem
domyślasz się, co one znaczą. To była tortura.
Westchnęła, straciła wątek i zaczęła od początku. Wreszcie po dwu¬dziestu
minutach skończyła czytać. Rozpierało ją szczęście — nie dlatego, że udało się
jej przeczytać list, ale z powodu jego treści.
Sarah!
Dostałem twój Ust. Jestem naprawdę szczęśliwy. Nie przejmuj się błędami. Dla
mnie nie ma znaczenia, jak piszesz. Obserwuję cię i wkrótce cię odwiedzę.
Zostawiłem dla ciebie niespodziankę w garażu. Tak, to ja jestem...
Człowiek Słońca
Była oczywiście szczęśliwa, ale jednak trochę niezadowolona — zosta¬wił list,
kiedy mama wyszła z domu, policjant Tom czytał na werandzie, a ona sama oglądała
popołudniowy film.
Dlaczego — zastanawiała się — Człowiek Słońca nie poczekał na nią i osobiście
nie dał jej listu, tylko włożył go pod poduszkę w jej łóżku?
Powoli...
Dianę chodziła po kuchni.
—
Ona wyglądała jak jakaś zdzira z czterogwiazdkowego hotelu.
—
Powoli — rzekł Corde. — Uspokój się. — Otworzył pierwsze z dwóch piw po
pracy. To było jego ulubione, ale szczególnie lubił odgłos otwieranego kapsla.
Jednak dzisiaj ten codzienny rytuał nie sprawiał mu Przyjemności.
Dianę otworzyła zamrażarkę i wyciągnęła z niej duże opakowanie z zamrożonym
mięsem. Z hukiem wrzuciła je do zlewu. Lód rozprysł się niczym szrapnel. Corde
się cofnął. — Ja tylko zapytałem, jak było.
—
Tak było, że będziemy musieli jej płacić setki dolarów. Setki dola¬rów!
Masz szczęście, że nie musiałeś oglądać tej baby w różowej kiecce, ale najgorsze
było to, co powiedziała o mojej własnej córce. Naprawdę!
~~ Uspokój się i powiedz, co mówiła.
—
Byłam uprzejma, próbowałam nawet żartować. — Dianę odwróciła sie do męża.
— Ona chyba jest ze Wschodu.
Powiedz, co mówiła — powtórzył cierpliwie Corde. Skrytykowała doktora Slovinga,
a mnie traktowała, jakbym pozba¬wiła Sarrie pomocy, bo boję się, co ludzie o
niej pomyślą.
Corde zmarszczył czoło i próbował się nad tym zastanowić.
—
Jej chodzi tylko o nasze pieniądze. To będą setki dolarów...
—
Jesteśmy ubezpieczeni.
—
...za kilka testów. — Skrzyżowała ramiona i jeszcze szybciej zaczę. ła
krążyć po kuchni. — Spojrzała mi w oczy i powiedziała, że Sarrie ma problemy z
przyswajaniem wiedzy.
—
Tak powiedziała? — spytał Corde. Dianę popatrzyła na niego. Więc jednak ma
problemy z przyswajaniem wiedzy?
—
Świetnie! — zagrzmiała Dianę. — Stajesz po jej stronie? Super! Corde
westchnął. — Nie staję po jej stronie. — Wycofał się. — Nie są.
dzisz, że wydatek zdenerwował cię bardziej niż to?
—
Co ty gadasz. — Dwa ziemniaki uderzyły w zlew.
Sarah stanęła w drzwiach i Dianę przestała tak szybko chodzić. Dziewczynka
popatrzyła na nią i powiedziała ostrożnie: — Mamo, chyba muszę wziąć tabletkę.
Dwa następne ziemniaki niczym ręczne granaty wpadły do zlewu. -I Nie. Nie
będziesz już ich brała — stwierdziła Dianę. — Przynieś mi bute¬leczkę.
—
Nie będę?
—
Nie będzie? — spytał Corde.
—
To dobrze, bo ich nie lubię. Są obrzydliwe i przewraca mi się po nich w
brzuszku.
—
Teraz poćwiczysz z tatą pisanie, bo w przyszłym tygodniu masz test i...
—
Nie chcę.
—
Zrobisz tak, jak powiedziałam, młoda damo! — Dianę wyjęła z lo¬dówki
cebulę. Łup, lup — rozległo się w zlewie. —A w sobotę zaprowadzę cię do doktor
Parker. To miła pani i pomoże ci w nauce.
—
Okay — ustąpiła Sarah. Bardziej bała się testu niż gniewu matki.
—
Kochanie — powiedział do niej Corde — biegnij już do pokoju. Za chwilę
przyjdę do ciebie. — Kiedy wyszła, Corde zwrócił się do żony: -ł Czegoś tu nie
rozumiem.
Dianę wyglądała na poirytowaną. — Czego?
—
Myślałem, że nie chcesz iść z Sarah do tej terapeutki.
—
Zrobić klopsy?
—
Uhm, tak.
—
Oczywiście, że pójdę. — Dianę machnęła w jego stronę pęczkiefl* marchewek
i dodała ostro: — Ta kobieta to suka wystrojona jak z żurnala i jak nie pomoże
mojej córce, to niech Bóg ma ją w opiece!
philip Halpern był zdenerwowany, kiedy kluczył z papierową torbą po za¬śmieconym
ogrodzie, by dojść do kamiennego rożna pełnego popiołu, przy¬palonych befsztyków
i kości kurczaków. Chłopiec położył torbę na stożko¬watej kupie popiołu i
przeszukał spodnie przylegające do jego opasłego ciała. W końcu wyciągnął
zapałki z kieszeni koszuli. Sprawiał wrażenie kogoś, kto wprawdzie nie boi się
samego ognia, ale nieodgadnionego ryzy¬ka związanego z brakiem kontroli nad nim.
Z zapalonej zapałki prysły pa¬rzące drobiny siarki. Podpalił torbę,
zastanawiając się, czy dym nie jest trujący. Żałował, że nie poprosił o to
swojego przyjaciela Jano, bo on... Och, nie...
Philip usłyszał kroki. Uniósł wzrok i w mroku spostrzegł rozmytą po¬stać ojca,
potężnego mężczyzny obciętego na jeżyka, ubranego w niebie¬skie dżinsy i
koszulkę. Jedyną wyraźną rzeczą u tego niemrawo porusza¬jącego się człowieka był
żarzący się papieros, który trzymał w palcach opu¬szczonej w dół ręki. Philip
poczuł, że zamarło mu serce.
—
Synu, co robisz? — spytał łagodnie.
—
Nic.
—
Pytałeś, czy możesz coś spalić?
—
Nie, proszę taty.
—
Sam zapalałeś zapałki?
—
Bawiłem się tylko.
—
Bawiłeś się zapałkami?
—
To jest rożen — odparł Philip, próbując mówić spokojnym głosem.
—
Widzę, że to rożen. Pytałeś, czy możesz zapalać zapałki?
—
Nie, proszę taty.
—
Co to ma znaczyć?
—
Hę?
—
Co mówiłem o odpowiadaniu w taki sposób? Zapomniałeś o zasa¬dach?
—
Przepraszam — wyrzucił z siebie Philip.
—
Więc co palisz?
—
Takie papiery, które znalazłem.
—
Te twoje gazetki?
Nie, proszę taty. — Proszę, proszę, proszę. Zostaw mnie w spokoju. roszę. Philip
czuł, że łzy spływają mu po policzkach. Był wdzięczny, że Jest ciemno; płacz to
najlepszy sposób na wyrażenie upokorzenia i złości. ~~ Tb tylko jakieś papiery.
—
Takie jak te gazetki?
—
To nie są gazetki.
Nagle buchnęły płomienie, gdy zapaliła się zawartość torby. Phili wydawało się,
że poczuł okropny zapach. Ludzki zapach. Oczami wyobra, źni zobaczył w
płomieniach żywą istotą. W migoczącym blasku spostrzegł że ojciec zmarszczył
matową skórę na czole.
—
Gdzieś wyszedłeś we wtorek wieczorem — rzekł mężczyzna. — Za¬glądałem do
twojego pokoju i ciebie nie było.
Głos uwiązł Philipowi w gardle, a serce waliło niczym młot parowy, Cała krew
odpłynęła z piersi do twarzy i skroni.
—
Wyszedłeś? Philip przytaknął.
—
Mężczyzna zawsze odpowiada, to dziewczyna zwykle przytakuje głową —
przypomniał ojciec.
—
Tak, proszę taty. Wyszedłem.
—
Dokąd?
—
Tak tylko, przejść się.
—
Uhm — mruknął ojciec. — Jasne. No to pan Złota Rączka czeka.
—
Proszę, tato...
—
Nie jęcz.
—
Ja tylko... Przepraszam. Ja tylko byłem...
Co tylko? Philip nie wiedział, co mówić. Nie mógł powiedzieć prawdy o torbie.
Chciał, żeby zamieniła się w milczący popiół, pragnął śmierci oj¬ca, chciał być
szczupły. Chciał przestać myśleć o piersiach, o dziewczynie, o błocie.
—
Proszę.
—
Wyciągnij rękę.
—
Proszę. — Nawet gdy to mówił, jego ręka się unosiła. Stwierdził, żl mniej
boli, kiedy nie odwraca głowy. Patrzył teraz na swoje palce.
—
Dostaniesz raz za zapałki, raz za gazetki, raz za kłamstwo.
—
Ja nie...
—
Dwa razy za kłamstwo.
Ojciec uniósł pięść i uderzył kłykciami w grzbiet dłoni Philipa. Ch piec zawył z
bólu. Philip wiedział, jak zabije ojca. Nie udusi go w sposó w jaki Hononi
zabili księżniczkę Nanya. Użyje jakiejś broni. Chcia podziurawić ciało ojca.
Fantazjował o tym, podczas gdy grube kłykcie uno¬siły się i spadały. Były niczym
żelazo, niczym xaserowe torpedy.
I znów piekący ból. Philip wyobraził sobie, że ojciec leży przy drodzft krew
tryska z jego głębokich ran.
płomienie z torby migotały na chłodnym wietrze. Ciepło przestało się rozchodzić.
Ojciec po raz ostatni uniósł rękę.
Philip wyobraził sobie ojca leżącego przy drodze.
Wyobraził sobie ojca umierającego na kępie niebieskich kwiatów, umierającego w
błocie.
Billem Corde'em wstrząsają dreszcze i zrywa się ze snu. Jest druga w nocy.
Należy do ludzi, których sny są zakotwiczone w logice, jest przekona¬ny, że
marzenia senne to powtórki zdarzeń z ostatniego tygodnia tak oczy¬wiste jak
rozbłyski świec samochodowych pod wpływem impulsów prądu wysyłanych przez
rozdzielacz. Sny nie są przekazami od przebiegłych bo¬gów ani mrocznymi
pragnieniami tłumionymi od wielu lat.
Jednak dziś w nocy Bill Corde leży rozbudzony z kołaczącym sercem, a nogi ma tak
mokre, że przez chwilę zastanawia się z przerażeniem, czy nie traci kontroli nad
swoim ciałem, tak jak ojciec w ciągu ostatnich dwóch miesięcy swojego życia.
Wyciągnął rękę i lekko się uspokoił, gdy poczuł pot na udzie.
Miał taki sen:
Siedział na werandzie, jednej z tych, które pamiętał z dzieciństwa. Jednak teraz
był dorosły i siwy jak gołąbek. Zdarzyła się straszliwa po¬myłka,
nieporozumienie tak szokujące, że Corde krzyknął z przerażenia. „Wiem —
odpowiedział niewidocznej osobie w domu, która właśnie prze¬kazała mu
informację. — Wiem, wiem, wiem... Ale przez tyle lat myślałem co innego.
Wierzyłem w co innego..."
Och nie, nie...
Jak mógł się tak mylić?
Głos uświadomił w końcu Corde'owi tragiczną prawdę, że choć wie¬rzył, że ma
dwoje dzieci, w rzeczywistości miał jedno — drugie było po pro¬stu snopkiem
ściętej trawy postawionym w ogrodzie z tyłu domu.
We śnie Corde rozpłakał się, a potem się obudził.
Leży teraz w wilgotnej piżamie, słucha miarowego oddechu Dianę i bi¬cia swego
serca. Przypuszcza, że sam sen nie trwał dłużej niż pięć lub dzie¬sięć sekund,
jednak wspomnienie o nim pozostanie na resztę życia — wspomnienie płaczu po
utraconym dziecku i nad sobą, bo połowa radości, którą przez wiele lat czerpał z
życia rodzinnego, okazała się fałszywa.
Ciemnoczerwony cadillac eldorado wjechał na parking i zatrzymał się na miejscu,
w którym widniał czarny napis: Gebben.
Kierowca samochodu popatrzył przez chwilę na napis i pom o miejscu na parkingu,
które właśnie opuścił — przy domu pogrzebo Stokolowskiego, znajdującym się przy
tej samej ulicy. Napis tam — Rodzi, ny i goście — nie był czarny, ale
jaskrawoniebieski. Richard Gebben zau. ważył w tym ponurą ironię — odcień koloru
niebieskiego na domu pogrze-bowym był taki sam jak w logo jego firmy.
Wysiadł z samochodu, przygarbił się i poszedł do małego budynku ze ścianami
wyłożonymi kamyczkami. Niebo wypełnił ryk jumbo, który podrywał się do startu z
pobliskiego lotniska Lambert Field. Kiedy za Gebbenem zaniknęły się grube
szklane drzwi, odgłos samolotu stał się le-dwo słyszalny. — Och — jęknęła
recepcjonistka i spojrzała na niego ze zdziwieniem. Nie odezwali się do siebie,
gdy przechodził obok niej.
W sekretariacie uściskała go jego zapłakana sekretarka.
—
Nie... — zaczęła. — Nie musiał pan dziś przychodzić.
—
Musiałem — rzekł łagodnie i schował się w swoim sanktuarium. Usiadł na
fotelu obrotowym i spojrzał przez okno na zachwaszczony plac ogrodzony drutem
kolczastym i na opuszczoną bocznicę kolejową.
Gebben — potężny mężczyzna o ospowatej twarzy, Amerykanin ze Środkowego Zachodu,
założyciel od podstaw Firmy Gebben S.A., prosty człowiek potrafiący podejmować
błyskawicznie decyzje, był teraz jak spa¬raliżowany. Potrzebował pomocy, modlił
się o nią.
Obrócił się powoli na fotelu i spojrzał na mężczyznę stojącego w drzwiach, który
mógł mu przynieść tę pomoc. Tamten był ostrożny i pe¬łen szacunku, ale nie
wystraszony. Nawet wśród potężnych osób uchodził¬by za olbrzyma. Opuściwszy
muskularne ramiona, cierpliwie czekał w drzwiach. To jedyny człowiek na świecie,
któremu Gebben mógł powie¬rzyć zbadanie losów córki. Mężczyzna wszedł do środka
i po zachęcie usiadł na wyściełanym krześle stojącym przy biurku.
—
Bardzo współczuję, panie Gebben.
Chociaż Gebben nie wątpił w szczerość słów przybysza, to zabrzmiały twardo w
jego spierzchniętych ustach.
—
Dziękuję, Charlie.
Czterdziestojednoletni Charles Mahoney miał sto dziewięćdziesiąt je¬den
centymetrów wzrostu i ważył sto trzydzieści kilogramów. Przez trz naście lat był
policjantem w Chicago. Pięć lat temu w jego obecności zmar zakuty w kajdanki
przestępca podejrzany o popełnienie morderstwa. Mia dwa złamane żebra i
uszkodzone płuco. Na piersi podejrzanego znalezio¬no idealny odcisk kolby
policyjnego rewolweru. Mahoney nie był w stani gaśnic, w jaki sposób doszło do
tego dziwnego wypadku, i postanowił zrezygnować z pracy w policji, zanim sąd
hrabstwa mógł znaleźć jedyne sensowne wyjaśnienie.
Mahoney był teraz szefem służby ochrony w firmie Gebbena. Lubił to zajęcie
bardziej niż pracę w policji. Kiedy jakiś niepożądany gość został znaleziony za
ogrodzeniem, w magazynie lub na parkingu i miał wrażenie, ze połamano mu żebra
lub uszkodzono klatką piersiową, nigdzie tego nie zgłaszał. Jedynie ludzie,
którym rzeczywiście połamano żebra, awanturo¬wali się, ale tym Mahoney mógł bez
ogródek powiedzieć, żeby się zamknę¬li i byli szczęśliwi, że tylko na tym się
skończyło. Rzadko byli, ale siedzie¬li cicho.
Richard Gebben, który szczęśliwym trafem uniknął służby wojskowej, znał historię
Mahoneya z Chicago, bo szef ochrony był dla niego namiast¬ką kumpla z wojska. Od
czasu do czasu razem pili i opowiadali wojenne i podróżnicze przygody, choć
właściwie to Mahoney opowiadał, a Gebben tylko wtrącał: „To musiały być niezłe
jaja" albo „Tak trzeba było". Gebben zawsze wtedy wypisywał czek.
Gebben popatrzył teraz w oczy Mahoneyowi. — Charlie, chcę cię o coś prosić.
—
Pewnie, ja...
—
Pozwól mi skończyć.
Mahoney spojrzał na małą ciężarówkę. Była to jedna z zabawek, które wydział
zasobów ludzkich w firmie Gebbena rozdawał na Boże Narodze¬nie. Na boku
przyczepy znajdowało się niebieskie logo firmy. Mahoney nie miał dzieci, więc
nie dostał ciężarówki. Trochę go to zdenerwowało.
—
Jak zgodzisz się mi pomóc, dostaniesz dziesięć tysięcy gotówką, pod
warunkiem...
—
Dziesięć tysięcy dolarów?
—
Pod warunkiem, że zostanie to między nami.
9
o kolei ułożyła słowa w głowie. Wypowiedziała je głośno: — „Jak starzec,
łagodnie kona, / Duszy swej «W drogę!» mówiąc z cicha..."*
* John Donné „Waleta, żalu zabraniająca" [A Valediction: Forbidding Mourning]
(tłum. "wstaw Barańczak).
Dziewczyna leżała na jednoosobowym łóżku na żółtym uniwersytec-kim kocu, pod
kołdrą, którą kupiła jej mama. Lampy w pokoju były wyłą. czone, niebieskie
światło sączące się przez zasłony przypominało spaliny samochodów ciężarowych.
Łzy spływały jej z oczu, ślina skapywała na koc pod głową.
Przypomniała sobie ostatnie słowa, które powiedziała do niej Jennie Gebben.
„Ech, dzieciaku, wkrótce się zobaczymy''.
Emily Rossiter gorączkowo wyszeptała: — „A w krąg rodzina zasępio¬na / Nie wie,
czy zmarł, czy wciąż oddycha..."
Nie zadziałało. Słowa nie miały żadnej mocy. Położyła książkę na czo¬ło, a potem
zrzuciła na podłogę. Dwudziestoletnia Emily, która była wyjąt¬kowo piękna i
miała gęste i ciemne kręcone włosy, bawiła się teraz nimi nerwowo. Znów
wyrecytowała fragment wiersza.
Na pukanie do drzwi w przerażeniu wciągnęła powietrze do płuc.
—
Emily Rossiter? — dał się słyszeć męski głos. Drzwi były cienkie. Poczuła,
że pukanie wpadło w rezonans z biciem jej serca. — Tu zastępca szeryfa Miller.
Byłem tu przedtem. Czy mogłaby pani spotkać się z detek¬tywem Corde'em? Chciałby
z panią porozmawiać.
Rozległ się głos portierki: — Emily? Jesteś tam? Ten dżentelmen chce z tobą
pogadać.
—
Zawiozę panią.
Słyszała, jak rozmawiają ze sobą. Nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego
słowa. To...
Och, nie... Klucz! Portierka ma klucz. Emily zrzuciła z siebie nakrycie i
zeskoczyła z łóżka. Stanęła na środku pokoju jak dziecko, ze złączonymi
kolanami. Znów pukanie.
Emily weszła do szafy wnękowej i usiadła na podłodze zasłanej wie¬szakami,
kulkami kurzu i folią z pralni chemicznej. Po cichu zdjęła kilka zimowych kurtek
i dokładnie się nimi przykryła.
—
Emily?
Oddychaj powoli, oddychaj powoli. Nie mogą cię tu znaleźć... Jesteś ze mną
bezpieczna, dzieciaku.
Nikt nie włożył klucza do drzwi. Po chwili usłyszała oddalające sif kroki,
ucichł brzęk okropnego wyposażenia policjanta. Mogła bezpiecznie wyjść z szafy,
ale ukrycie pod atłasami i kaszmirami dodawało jej otuchy i postanowiła tam
pozostać. — „Taka bądź, choć nam nie po myśli / To, że odległym błądzę kołem..."
Zabrali Jennie.
Zabrali jej listy.
A teraz chcą zabrać mnie...
Ech, dzieciaku... Emily położyła głowę na grubej zamszowej kurtce.
—
„Stałość twa obieg mój uściśli / I każe skończyć, gdzie zacząłem."
Zielony rower marki „Schwinn" stał w garażu. Rozwieszono na nim lamp¬ki
choinkowe — na kierownicy, na błotnikach, na dodatkowych kółkach, wszędzie.
Lampki były włączone i rowerek jarzył się jak miasto oglądane z lądującego
samolotu.
Blask odbijał się też od powierzchni kałuży znajdującej się na podło¬dze garażu.
Sarah stała w drzwiach i z podziwem patrzyła na zjawisko. Pomyśla¬ła o scenie z
filmu „E.T.", który widziała pięć razy. Przypomniała sobie, jak stwór z kosmosu
sprawił, że rowery uniosły się do nieba.
Obeszła rower dookoła, z fascynacją przypatrywała się lampkom. Ten rower ją
przeraził, kiedy go dostała dwa lata temu. Pod naciskiem matki kilka razy
próbowała na nim jeździć bez pomocy bocznych kółek, ale raz omal nie wywaliła
się jak długa na betonowym podjeździe. Z krzykiem po¬biegła wtedy do domu.
Unikała nawet jeżdżenia z dodatkowymi kółkami, bo dzieci, które pędziły jak
szalone na swoich dużych rowerach z przerzut-kami, mogły ją widzieć.
Jednak teraz patrzyła na rowerek bez przerażenia. To nie był tylko ro¬wer, ale
coś więcej. Coś pięknego i tajemniczego. Oczywiście ze sznurem podłączonym do
gniazdka nie mogła jeździć, ale mogła usiąść na siodełku i udawać, że pedałuje —
podróżuje po niebie.
Mogła polecieć do domku Człowieka Słońca i podziękować mu...
Mogła być królową nieba, gdyby plamki żółtych światełek były gwia¬zdami w jej
własnej konstelacji...
Weszła w kałużę nieruchomej wody i sięgnęła do kierownicy.
—
Sarrie, co ty robisz?
Jamie stał w drzwiach i wkładał brązowe skórkowe rękawiczki. Zdjął styropianowy
kask i odłożył go na półkę. Stanął na chwilę z rękami zało¬żonymi na biodrach, a
potem podszedł do roweru Sarah.
—
Nic. — Cofnęła się i spuściła wzrok.
—
Sama to zrobiłaś? Nie opowiedziała.
—
To bardzo głupie.
—
Nie jestem głupia — rzekła łagodnie.
Podszedł do gniazdka, wyciągnął wtyczkę i zaczął zwijać kabel.
—
Nie rób tego!
—
Zobacz sama! Spójrz na to! — krzyknął. Uniósł kawałek przewód którym był
owinięty rower. Kawałek kabla na pedale nie miał plastików izolacji, był tylko
miedziany drut. Pokazał na podłogę. — I woda jest t rozlana.
—
Nie krzycz na mnie!
—
Jak będziesz robiła głupoty, to będę na ciebie krzyczeć.
—
Przestań! Przestań!
—
Skończ z tymi pieprzonymi napadami złości. To nie działa odburknął.
Okręcił taśmą izolacyjną goły drut, a potem ostrożnie zwinął przew i włożył go
do pudełka z napisem Lampki choinkowe.
—
Nie powinnaś tego robić — mruknął złowieszczo.
W drzwiach pojawiła się Dianę. — Co tu się dzieje? Słychać was w domu.
—
Sarah bawi się lampkami choinkowymi — poinformował Jami
—
Sarah, to prawda?
Dziewczynka z grymasem wykrzywiła usta. — Powiedział, że jeste głupia.
Dianę zwróciła się do niego. — Jamie?
—
No, bo była głupia. Prąd ją mógł kopnąć.
—
To było ładne, a on wszystko zniszczył.
—
Mamo... — wyszeptał z rozpaczą.
Dianę odwróciła się do córki. — Miałaś nie ruszać ozdób. Jak coś z szczysz,
zapłacisz ze swojego kieszonkowego.
—
Ja niczego nie ruszałam! — krzyknęła Sarah i wybiegła z garaż Jamie zdjął
swój rower z kołków na ścianie. Dianę podeszła do chło
ca i wyszeptała do niego z groźbą w głosie: — He razy mam ci powtarza żebyś nie
przezywał jej od głupich.
—
Ale bawiła się...
—
Nieważne, co robiła. To najgorsze dla niej. Żeby to było ostatni ra
—
Mamo.
—
Po prostu nigdy jej nie wyzywaj.
—
Ale nie rozu...
—
Słyszysz mnie?
Mocnymi dłońmi nacisnął hamulce roweru. Dianę powtórzyła pytani — Tak — mruknął
oficjalnie.
Głos Dianę stał się łagodniejszy: — Jak znów zobaczysz, że coś taki go robi,
powiedz mi. Twoja siostra przechodzi teraz trudny okres. Naw drobiazgi sprawiają
jej problemy.
.— Dobrze. — Ze wściekłością poruszał w tył i w przód rowerem. Dianę wytarła
dłonie w spódnicę. — Przepraszam, że się zdenerwowa¬łam.
—
Okay, nie szkodzi — mruknął.
—
Masz dziś wieczorem zawody?
—
Aha.
—
Przyjedziemy.
—
Ty i Sarah?
—
Ojciec musi pracować. To bardzo ważna sprawa. Wskoczył na rower i wyjechał
na podjazd.
—
Powinieneś też się zgodzić, by ten policjant odwoził cię do szkoły. Ojciec
nie chce, żebyście ty i Sarrie wychodzili z domu sami.
Wzruszył tylko ramionami.
—
Jamie — krzyknęła, spojrzawszy na półkę przy drzwiach. — Zacze¬kaj.
Kask...
Jednak chłopiec zdawał się nie słyszeć. Wychylił się gwałtownie, gdy
przyspieszył po chwili, i skręcił z podjazdu na drogę.
Pomyślał, że to czaszka, ale nie był pewien.
—
Watkins?
—
Tak, to ja.
Me, niemożliwe. Jim Slocum wszedł do małego biura bez okien znaj¬dującego się w
budynku stanowym w Higgins. Przedstawił się. Gabinet nie wywarł na nim żadnego
wrażenia, jego własny pokój w biurze szeryfa w New Lebanon był większy i miał na
dodatek okno. To pomieszczenie pachniało cebulą i było zaśmiecone książkami,
teleksami i odbitkami no¬tatek służbowych. Zerknął na kilka z nich i pomyślał,
że muszą być śmier¬telnie nudne. Miesięczny raport wydziału sprawiedliwości na
temat za¬bójstw. Przemoc w rodzinie — Przegląd. Środkowy Zachód.
Slocum zmrużył oczy i spojrzał na przeszkloną biblioteczkę za Watkin-sem. Nie,
to chyba stary grapefruit, o którym zapomniał ten facet. Albo może jajko
strusia.
Earl Watkins był niski i zaokrąglony, miał na sobie niebieską koszulę 2 guzikami
na kołnierzu. Na jego nosie tkwiły okulary z metalowymi oprawkami. Zaokrąglone
usta układały się w literę O nad podbródkiem 2 głębokim dołkiem. — Proszę
usiąść.
Slocum usiadł na twardym dębowym krześle. — Cóż to tam jest?
Wzrok podążył za palcem zastępcy szeryfa. — To? Czaszka. Widzi pan dziurkę po
kuli? — Watkins, olbrzymi jak Kapitol mężczyzna, z plamami potu pod pachami, był
agentem specjalnym wydziału ciężkich przestęp policji stanowej.
Slocum zaczął mówić: — Mamy nadzieję, że rozjaśni nam pan syt cję. Pomoże
określić profil mordercy. Mamy jakieś nietypowe ślady.
—
Nietypowe ślady? — spytał powoli Watkins. Slocum przedstawił mu krótko
sprawę zabójstwa Gebben, a potem
dał: — Zdarzyło się to podczas pierwszej fazy Księżyca, a pod dziewcz
znaleźliśmy nóż kultowy. — Podał Watkinsowi fotokopię.
Spojrzał na nią bez emocji. — No tak. Kiedy miała urodziny?
Slocum szybko zamrugał oczami. Otworzył prawie pustą aktówkę, z rzał do niej, a
potem zamknął. Przypomniał sobie dokładnie miejsce biurku, gdzie zostawił resztę
dokumentów.
—
Hm, gromadzeniem dokumentów zajmuje się ktoś inny. Prześlę nu kopie.
—
Kilku sprawców czy jeden? — spytał Watkins.
—
Nie wiem. Wokół było dużo śladów stóp. Większość męskich. M ich zdjęcia.
Zostawię odbitki, jak pan chce.
—
Nie, nie. — Watkins przyjrzał się zdjęciu noża. — No cóż, tak... C zabił
ją tym nożem?
—
Nie. Udusił.
—
Sam nie wiem, co to za godło. Ma pan jakiś pomysł?
—
Wygląda na niemieckie. Chyba nazistowskie.
—
To nie jest swastyka.
—
Nie — przyznał Slocum. — Nie myślałem o swastyce. Widziałem na jakimś
filmie w telewizji. Gestapo miało taki emblemat...
—
Nie gestapo, ale SS. Schutzstaffel.
—
Tak. Takie dwie błyskawice.
—
Tylko że w godle SS były równoległe, a tu są skrzyżowane. — W kins
pomachał kartką. — Na nożu jest nazwa producenta?
—
Nie. Tylko wytłoczony napis „Korea" na rękojeści.
—
Bezużyteczne — orzekł Watkins. — Ile było spermy? Slocum poszukał
odpowiedzi na suficie. Pomyślał, że Watkins zby
szybko i bezpośrednio zadał to pytanie. Nie zobaczywszy obrączki na jeg palcu,
zastanowił się, czy detektyw nie jest czasem gejem. — Lekarz sądo wy ocenił, że
około trzech uncji.
—
Aha — mruknął Watkins. Złączył palce i objął dłońmi tył głowy. Potem zadał
Slocumowi dziesiątki pytań: czy skrępowano ofiarę, czy prze stępca spotkał
dziewczynę przypadkowo, czy może ją porwał, czy były ja¬kieś ślady alkoholu, w
jaki sposób ułożono ciało Jennie na kwiatach, czy znaleziono jakieś obce ciała w
jej pochwie lub odbycie, czy była ładna, czy nie zauważono odcisków ust lub
innych śladów wskazujących, że morder¬ca pil JeJ krew lub mocz-
To już chyba przesada — rzekł Slocum urażony ostatnim pyta-
niem.
—
A jakieś odciski palców?
—
Na nożu, tak. W innych miejscach też znaleziono mnóstwo śladów. Mam osobę,
która porówna je z odciskami złapanych przestępców seksu¬alnych.
—
To dobry punkt wyjścia.
—
Muszę być pewien, że to się nie powtórzy — powiedział Slocum z nieukrywaną
szczerością.
—
Naprawdę? — Detektyw wydawał się rozbawiony. Podrapał fotoko¬pię
paznokciem, a potem spojrzał obojętnie na czarny toner, który pozostał mu na
kciuku. I zaraz też przerwał Slocumowi opowieść o kozie, którą znaleziono w
szkole podstawowej, pytaniem: — Proszę mi opowiedzieć o tej drugiej.
—
Słyszałem tylko o jednej kozie.
—
Mówiłem o drugiej ofierze.
—
Mieliśmy tylko jedno morderstwo.
—
Kiedy pan dzwonił — przypomniał Watkins, wpatrując się w kart¬kę papieru —
powiedział pan „zabójstwa".
—
Naprawdę? Do tej pory było tylko jedno, ale obawiamy się, że w przyszłym
tygodniu będzie powtórka. Zbliża się pełnia Księżyca.
—
Szeryf Steve Ribbon jest pana przełożonym, prawda?
—
Tak.
—
A Hammerback Ellison jest szeryfem hrabstwa Harrison? Jesienią obu czekają
wybory?
Linia oddzielająca to, co powinien, a czego nie powinien mówić, za¬wsze była dla
Jima Slocuma nieostra. — Chyba tak. Nie jestem pewien, czy będą kandydować.
Watkins wytarł pot z czoła. Slocum zidentyfikował ten zapach. To jed¬nak pot, a
nie cebula. Watkins uśmiechnął się szeroko. — Dużo ludzi mówi, że Ribbon zaczyna
świrować.
Slocum odwrócił wzrok od spojrzenia Watkinsa i przyjrzał się grzbie¬towi książki
„Współczesna socjopatologia". — Nic o tym nie wiem.
—
No pewnie, lepiej tak dla pana. — Watkins uśmiechnął się, jakby trafił do
dołka za pierwszym uderzeniem. — Dobrze, więc chciałby się pan wiecej
dowiedzieć, żeby...
—
No tak...
—
Nie dziwię się. — Potem uśmiech zniknął z jego twarzy i rzekł: Na
podstawie jednego morderstwa i faktów, które znamy, jest za wcześ by orzec, z
czym mamy do czynienia. Potrzeba więcej informacji.
—
I nie może pan nam podsunąć jakiegoś pomysłu opartego na za żeniu, że
morderstwo ma związek z jakimś kultem?
—
Mogę dać książkowy profil typowego mordercy kultowego, ale nie należy
traktować tego bezkrytycznie. Nie mam pojęcia, czy to może mieć zastosowanie w
tym przypadku.
—
Rozumiem. Pewnie.
—
Zatem to wszystko?
—
Tak. — Slocum wyprostował się i otworzył notatnik. Kiedy to bił, spojrzał
na czaszkę. Przez jego głowę przebiegła myśl: Gdzie coś taku go można dostać1?
Cholerny pech — wyrzucił z siebie Amos Trout. — Dlaczego to musiało! zdarzyć
akurat teraz?
—
Jak to w drodze. Powinien pan...
—
Nie stać mnie na nową. Musi pan ją zakleić. Trout stał z mechanikiem na
parkingu warsztatu samochodoweg
przy centrum handlowym Oakwood. Patrzył na wannę z wodą tak br ną, że mogła
pochodzić ze starej papierni nad rzeczką Higgins. W war pływała opona Goodyear i
z jej boku wydostawał się równomierny str mień tłustych bąbelków.
Czterdziestoczteroletni Trout był ubrany w ciemne spodnie i białą 1 szulę z
krótkimi rękawami. Miał krótko obcięte włosy, które czesał do łu. W plastikowym
etui tkwiącym w kieszonce trzymał trzy pióra, ma kalkulator i rozliczenie
podatkowe ze sprzedaży. Handlował wykładzir mi podłogowymi. Patrzył smutnym
wzrokiem na bąbelki. — Ile będzie ko sztowała łata?
—
Pięć dolarów i siedemdziesiąt pięć centów.
—
Jakbym był w domu, sam bym to zrobił — stwierdził Trout.
—
Ale nie jest pan w domu.
—
To niewielkie przebicie, powietrze powoli ucieka. Całe przedpo dnie
jeździłem z tą przebitą oponą. Gdybym dobrze napompował, to moż bym dojechał.
—
Może, ale ja bym nie ryzykował. Bez zapasowego koła. Trout nie byłby tak
zdenerwowany, gdyby tego wieczoru nie jechs
z żoną do Minnesoty, żeby łowić tam duże leniwe szczupaki północnoame¬jykańskie,
siedzieć na krzesełku ogrodowym i pić koktajle przy brązowej przyczepie
samochodowej. Dopiero za cztery tygodnie wróci do tych swo¬ich wykładzin
podłogowych — nieograniczony wybór kolorów, gąbka za darmo, jeżeli dzisiaj
dokonasz zakupu.
—
Niech pan ją zaklei — rzekł. — Tylko dobrze, bo tego buicka czeka długa
droga.
Cztery błogosławione tygodnie, choć, niestety, z żoną.
Mechanik przystąpił do pracy. Po chwili uniósł kawałek szkła niczym lekarz z
Dzikiego Zachodu, który właśnie wyjął kulę z ramienia uzbrojo¬nego bandyty. — To
jest to. Gdyby opona miała stalowy pas, nic by się nie stało.
Trout przyjrzał się kawałkowi szkła. — Wiem, skąd się wzięło. We wtorek
wieczorem wracałem do domu trzysta dwójką. Wie pan, gdzie jest ten zakręt przy
zaporze? Przy jeziorze Blackfoot, gdzie wszyscy wędkują?
Mechanik posmarował łatę i zaczął ją nakładać na przebicie. — Aha.
—
No więc byłem na zakręcie, kiedy jakiś facet wbiegł na jezdnię.
—
Może światła panu akurat nawaliły? Mógłbym sprawdzić...
—
Nie, wszystko w porządku, czasem tylko z długimi światłami jest coś nie
tak.
—
To mogę...
—
Nie potrzeba. No, i zjechałem z szosy, żeby go nie walnąć. Narobi¬łem
hałasu. On jakby zamarł. A ja wjechałem na butelkę po piwie. Ci węd¬karze
wszędzie śmiecą. W Minnesocie to się nie zdarza.
—
Naprawdę?
—
Przestraszyłem się na śmierć, jak zobaczyłem tego faceta — konty¬nuował
Trout. — On też był przestraszony, tak jak ja.
—
Nie ma mu się co dziwić. Nie chciałbym znaleźć się pod kołami buicka.
—
Niby tak. — Trout spojrzał na zegarek. Dochodziła druga. Zapłacił za
usługę. — Sprzedaje pan propan?
—
Tak, tankujemy.
—
Nie, chodzi mi o butle.
—
To tylko w sklepie turystycznym.
—
No tak. Dziś mam długą przerwę na lunch, ale myślami to jestem Już jakby
na wakacjach.
Świst powietrza w uszach prawie zagłuszał odgłos zmienianych biegów.
Jamie Corde przerzucił na wyższy bieg, kiedy wjechał na szczyt wznie¬sienia na
Drodze Starej Farmy. Pod nim, w odległości około mili, w polu wśród mgieł,
wznosiła się szkoła — kompleks pokrytych papą budynków z cegły stał na porosłej
żółtozieloną trawą działce z parkingami.
To był jego ulubiony odcinek drogi — stromy zjazd po gładkim asfaj. cie, gdzie w
odpowiednich porach dnia prawie nie było ruchu. Chociaż dziś jechał włoskim
rowerem wyścigowym, to jednak często pędził w dół tego zbocza swoim starym
trzybiegowym schwinnem wyposażonym w prędko¬ściomierz. Któregoś letniego dnia,
gdy opony aż napuchły z upału, zbliżył się do pięćdziesięciu mil na godzinę,
zanim zahamował przed światłami na skrzyżowaniu Drogi Starej Farmy z szosą nr
116.
Ruszył w dół.
Jamie Corde bardzo lubił biegać i był bardzo dobrym biegaczem, ale wiedział, że
nie ma nic bardziej fascynującego niż poczucie prędkości osią¬ganej w sztuczny
sposób, na przykład zjeżdżając na nartach w Kolorado lub pędząc na rowerze w dół
takiego stoku jak ten — bez wysiłku, z prze-rzutką szczękającą pod noskami butów
sportowych, jakby siły natury za¬bierały cię tam, gdzie sam byś nie dotarł.
Rower trzymał się pewnie pod jego mocnymi rękami, podczas gdy przerywana linia
na środku jezdni rozmywała się w jednolity szary pasek. Jamie wychylił się do
przodu, by zmniejszyć opór powietrza, i skupił się na omijaniu kamyczków. Nie
myślał o mamie, siostrze ani tacie. Z wyjąt¬kiem paru ujęć Grega LeMonda myślał
jedynie o prędkości, i tylko o pręd¬kości.
W połowie wzniesienia ku swojej ogromnej satysfakcji wyprzedził sa¬mochód. Co
prawda był to volkswagen diesel, prowadzony przez kobietę przypominającą panią
Keening, jego staroświecką nauczycielkę łaciny. Jednak mimo wszystko to
samochód. Wpadł w ekstazę, zobaczywszy, że kobieta spojrzała na niego z pełnym
dezaprobaty podziwem.
Pół mili przed nim, u podnóża zbocza, znajdowało się skrzyżowanie. Z
niezadowoleniem stwierdził, że w złym momencie wystartował do swej szaleńczej
jazdy. Gdyby odczekał trzy lub cztery minuty i rozpoczął zjazd po zmianie
świateł na czerwone, mógł dojechać do skrzyżowania przy zie¬lonych światłach.
Wtedy płynnie przejechałby krzyżówkę. Jednak teraz światła zmieniły się na
żółte. Droga nr 116 była zatłoczona i uprzywilejo¬wana przez te światła;
kierowcy na Drodze Starej Farmy często ze znie¬cierpliwieniem musieli czekać na
skrzyżowaniu długie minuty.
Powoli nacisnął tylny hamulec. Pac. Nagle coś uderzyło go w prawa, łydkę. Był
przekonany, że najechał na jakieś małe zwierzę — mysz polną lub pręgowca — i
pędzące koło podrzuciło je do góry. Niemal jednocześnie wyczuł, że dźwignia
hamulca zaczyna stawiać opór. Zerknął na kierowni¬cę i stwierdził, że docisnął
hamulec już do końca.
Wtedy spojrzał na tylne koło. W nogę nie uderzyło go zwierzę, ale gu-m0wa
wkładka hamulca, która wypadła z obudowy. Metal wydawał się lekko wygięty i
chłopiec z przerażeniem zdał sobie sprawę, że kiedy wczo¬raj wieczorem wieszał
rower na kołkach w garażu, musiał uderzyć w me¬talową koszulkę, w której była ta
wkładka, i obluźnić ją. Ojciec ostrzegał go wiele razy, żeby uważał, jak wiesza
rower na ścianie, ale uporczywie lekceważył jego radę.
Był dwieście jardów od skrzyżowania i wciąż przyspieszał. Rower wpadł w
wibracje. Jamie mocno zacisnął drżące dłonie na kierownicy i roz¬jeżdżał kolejne
kamienie i gałęzie; jechał zbyt szybko, by je omijać. Pot wy¬wołany paniką
strumieniami spływał mu z szyi i spod pach. Przeszyły go lodowate dreszcze, gdy
pot zaczął parować ze skóry. Lekko nacisnął hamu¬lec. Bez rezultatu. Nacisnął
mocniej. Nagle uniosło się tylne koło i chłopiec omal nie przekoziołkował na
rowerze. Naciskał dźwignię hamulca do koń¬ca, ale rower mimo wszystko
przyspieszał.
Mignęła mu przed oczami grupka wysokich dębów. Ciężarówka stoją¬ca na poboczu,
słupki płotu. Pobocze tutaj było wąskie. Równolegle do tra¬sy jego szaleńczej
jazdy ciągnęło się ogrodzenie z drutu kolczastego, które by go poraniło, gdyby
zjechał na żwir obok jezdni.
Jamie Corde, piątkowy uczeń z przedmiotów ścisłych, wie, że śmiertel¬na prędkość
w atmosferze ziemskiej wynosi około stu trzydziestu mil na godzinę, wie, że
ludzkie organy nie są w stanie wytrzymać natychmiasto¬wego hamowania, gdy
prędkość przekracza pięćdziesiąt. Spogląda na ruch na drodze, na pędzące
ciężarówki i samochody osobowe. Łzy wywołane wiatrem i strachem spływają z jego
przymrużonych, szczypiących oczu i rozwiewają się na włosy. Unosi się na
siodełku, by zwiększyć opór powie¬trza. Przypomina sobie modlitwę ze szkółki
niedzielnej. Próbuje zahamo¬wać stopami, ale szybko zdziera podeszwy sportowych
butów. Stawia nogi na pedałach i rower znów przyspiesza.
10
'iedemdziesiąt pięć jardów...
Skończył się zjazd, ale Jamie pędził z prędkością sześćdziesięciu mil 1 godzinę.
Pęd powietrza zagłuszał szum kół i trzaski przerzutki. Kilka owadów zginęło na
twarzy chłopca. Lekka rama roweru podskakiwał, i wpadała w drgania na każdym
kamieniu.
Jamie wjechał na środek drogi, gdzie było mniej kamieni. Kawałek bu telki lub
plama oleju mogły spowodować śmiertelny wypadek.
Pięćdziesiąt jardów od skrzyżowania...
Usłyszał klakson za sobą, być może ta z volkswagena ostrzegała go Czterdzieści
jardów...
Ktoś w samochodzie, czekający na zmianę świateł, spojrzał w lusterk wsteczne i w
odbiciu Jamie zauważył zdumienie w jego oczach. Trzydzieści...
Na skrzyżowanie drogą nr 116 wjeżdżały dwa japońskie samochód; kierujące się na
północ i cysterna jadąca na południe. Jamie Corde zaczął pedałować.
Nie mógł się zatrzymać w porę. To było oczywiste. Albo przemkni między
samochodami, albo zostanie staranowany. Pochylił się, by prz brać aerodynamiczną
sylwetkę, wrzucił najwyższy bieg, puścił przedni h mulec i kręcił pedałami jak
nigdy dotąd. Ogarnęło go przyjemne uczu spokoju. Samochody były z innej
rzeczywistości. Tak samo wiatr, drut k czasty i droga. Sam rower. Strach
zniknął. Chłopiec był ponad to wszy ko. Błękitnowłosa kobieta prowadząca
volkswagena, kierowca wpatrują się w lusterko, drzewa, ptaki zrywające się do
lotu, wystraszone jazdą J miego — to nie miało najmniejszego znaczenia.
Uśmiechnął się i starał kręcić pedałami tak szybko, by nadążyć za wirującymi
kołami. Jechał raz szybciej.
Piętnaście jardów...
Samochodem czekającym na zielone światła był nissan z numerem jestracyjnym DRT
345. Dziesięć...
Stare ślady hamowania tworzące sinusoidę przecinały oba pasy ru Prędzej,
prędzej, prędzej!...
Na poboczu leżała roztrzaskana skrzynka z brzoskwiniami, zwi niebieskich bibułek
walały się dookoła. ...szybciej niż światło...
Jadący na południe z prędkością około sześćdziesięciu pięciu mil godzinę taurus
zaczął hamować i wpadł w poślizg trzydzieści stóp od mi sca, gdzie na
skrzyżowanie wjeżdżał rower. Tył szarego kombi zarzu ' w lewo. Kierowca
kontrolował poślizg, co oznaczało, że wjechał na pr ciwległy pas ruchu i
kierował się dokładnie w stronę pędzącego rowe
Pasażer na przednim siedzeniu spuścił głowę.
Rozległ się głośny klakson samochodu.
Kierowca zasłonił ręką oczy.
Brzęk.
Jamie Corde odniósł wrażenie, że ktoś pstryknął za jego głową palca¬mi, gdy
przejeżdżał przed maską kombi. Zderzak samochodu o kilka cali minął tylne koło
roweru. Łączna prędkość pojazdów była nie mniejsza niż sto dziesięć mil na
godzinę.
Do uszu chłopca docierał odgłos klaksonu i pisk zablokowanych kół. Po chwili
przejechał drogę nr 116. Na niebezpiecznej skądinąd nawierzchni, pokrytej
kamykami i plamami oleju, czuł się tak pewnie jak na gładkim torze wyścigowym.
Rozluźnił zdrętwiałe nogi i jechał siłą rozpędu. Roztrą¬ciły się klaksony
samochodów. Wiedział, że sypią się za nim przekleństwa, przynajmniej z kombi
pełnego ludzi.
Jednak co innego mógł zrobić, jak tylko zostawić ich daleko z tyłu?
Jamie Corde znów zaczął kręcić pedałami — wściekle, żeby jeszcze zwiększyć
szybkość. Kiedy zbliżył się do szkoły, stanął na pedałach. Spo¬glądał w niebo i
głęboko wciągał do płuc gorące, gęste powietrze, śmiał się i krzyczał niczym
oszalały na pustyni kowboj.
Jim Slocum rozpakował batona i ugryzł kawałek, który przycisnął do podniebienia.
Położył dolara na ladzie.
—
Zaraz porozmawiamy — rzekła młoda kobieta za ladą.
—
Niech się pani nie spieszy.
Slocum oparł się o ladę w sklepie ze słodyczami w centrum handlo¬wym Oakwood.
Zjadł kolejny kawałek batona Milky Way, który był jego ulubionym. Zawsze był i
będzie. Otworzyły się drzwi do sklepu. Slocum ob¬serwował nastoletniego chłopca,
który wszedł do środka. Gruby. W brud¬nym ubraniu. Długie jasne włosy miał
sztywne od spreju lub przetłuszczo¬ne. Slocum rozpoznał Philipa Halperna. Ten
spojrzał na niego z nieukry¬wanym zaskoczeniem. Podszedł do szklanych pojemników
z cukierkami i zaczął napełniać torbę.
Slocum się zdenerwował. Poczuł wstręt do chłopca za otyłość i brak sil¬nej woli.
Chciał powiedzieć: „Synku, jak będziesz tyle jadł co do tej pory, kopniesz w
kalendarz przed dwudziestką". Jednak zachował te myśli dla siebie. Podobnie jak
inni zastępcy szeryfa w New Lebanon Slocum jeździł na interwencje do
zaniedbanego domu Cretha Halperna. Ojciec mógł na-Pedzić strachu — rozbiegane
oczy i promieniująca z niego złość. Były ma¬rynarz garbił się na kanapie,
naciągał skórę na zgiętym palcu ręki 1 uśmiechał się, patrząc na krwawe ślady na
lodówce.
Jego żona, cuchnąca dżinem, przykładała łód do twarzy i mówiła z jacką
szczerością: „My się tylko wygłupialiśmy, to wszystko". Mieli rów. nież córkę.
Slocum mógł się założyć, że dziewczynka zajdzie w ciążę, za. nim skończy
szesnaście lat.
Chłopcze, jak będziesz taki gruby, nie przyjmą cię do wojska, a co wte¬dy
zrobisz? Jim Slocum był przekonany, że wszystkie problemy emocjonaj. ne można
rozwiązać futbolem lub służbą wojskową.
Klientka odeszła od lady.
—
Proszę pani — zwrócił się Slocum do sprzedawczyni — pytam wszystkich
handlowców z tego centrum, czy mieli otwarte we wtorek wie¬czorem.
—
To ma związek z tą zamordowaną studentką?
—
No tak, oczywiście.
—
A czy ten facet, no, wie pan... — Zmarszczyła brwi.
—
Nie rozumiem.
Dotknęła natapirowanych ciemnych włosów. — Słyszałam, Debbie Lipp mi mówiła, że
on poluje na brunetki. Kupiłam rozjaśniacz do włosów. Chcę się zrobić na
blondynkę. Czy to pomoże...
Slocum obserwował, jak łza zbiera się w jej oku, a potem spływa na tusz na
rzęsach.
—
Nie ma potrzeby. Z tego, co wiemy, wcale nie wyszukuje brunetek. Ma pani
teraz bardzo ładne włosy. — Uśmiechnął się. — I seksowne.
—
Boję się. — Załamał się jej głos. — Wieczorem wracam do domu, a Earl, mój
mąż, kończy pracę dopiero o jedenastej. Będę siedziała w przy¬czepie trzy
godziny! Sama... Nie mogę oglądać telewizji, bo na zewnątrz jest wtedy głośno.
Nie mogę czytać. Tylko siedzieć. Jestem tak rozbita, że nie mogę nawet robić na
drutach. Obiecałam siostrzenicy kamizelkę na urodziny i nie zdążę jej zrobić...
— Chwilę płakała po cichu.
—
Robimy wszystko, żeby złapać tego skurczybyka. A teraz wrócę do tego
pytania o wtorek.
—
Niestety, w niczym nie mogę pomóc. We wtorek zamknęliśmy o siódmej.
No tak, śłepa uliczka. — Wie pani, niech mi pani zważy dziesięć deko tych
żelków. Jakie są smaki?
—
Może być arbuzowy?
—
Tak. — Slocum zapłacił. Wziął resztę i uśmiechnął się zalotnie do
sprzedawczyni. — Przy okazji tu wpadnę i zapytam, co u pani.
Przełknęła ślinę i otarła łzę końcem rękawa. — Lepiej chyba, jakby w tym czasie
tropił pan mordercę.
—
Cały czas się tym zajmujemy — rzekł kamiennym głosem. Wziął cukierki i
podszedł do drzwi. Spojrzał na młodego Halperna. — Jak jesteś głodny, to jedz
jabłka — rzucił.
Przeszedł przez zaniedbany ze względu na recesję plac centrum han¬dlowego i
dotarł do ostatniego sklepu na swojej liście. Wykładziny podło¬gowe i dywany. W
środku przy biurku siedział młody mężczyzna z krótko przystrzyżonymi włosami.
Mozolnie pisał w książce zamówień.
—
Dzień dobry — powiedział Slocum.
—
Zapraszam. Jakie wykładziny pana interesują? Mamy specjalny...
—
Czy we wtorek ten sklep był długo otwarty?
—
Tak. Większość sklepów z wykładzinami i dywanami zamyka się wcześnie, ale
my jesteśmy ponad to. Bo wieczory są bardzo ważne. Mężo¬wie przychodzą wtedy po
pracy, żeby odebrać zakupy, które wcześniej zro¬biły ich żony...
—
Pracował pan w ostatni wtorek?
—
Nie, pan Trout. Amos Trout.
—
Będzie dzisiaj?
—
Tak. Nie ma go teraz, bo coś się stało z jego samochodem. Przedłu¬żył
sobie przerwę na lunch. Powinien być w każdej chwili.
—
Zajrzę tu później.
Skierował się do wyjścia i w połowie drogi omal nie wpadł na Adeline Kraskow. —
No proszę, proszę!. — Slocum okrążył ją.
—
Cześć, Jim — odezwała się chropawym głosem.
Była młoda i mogłaby być ładna, gdyby coś zrobiła ze swoimi włosami; luźne
kosmyki kojarzyły się Slocumowi z kablami. Mogłaby też zmniejszyć piersi i
pogrubić nogi (była to rada, której nie udzieliłby żadnej kobiecie). Addie miała
też wysuszoną skórę, wystające kości policzkowe i nałożyła skromny makijaż. To
ostatnie kazało Slocumowi myśleć, że rozpaczliwie poszukuje mężczyzny.
—
Co się stało? — spytał.
—
Pracuję nad reportażem opisującym, w jaki sposób to morderstwo kultowe
wpłynęło na interesy.
—
Negatywnie?
—
Niestety. Ludzie są wystraszeni. Siedzą w domach i nie wydają pie¬niędzy.
A ty co tu robisz?
—
Nie mogę powiedzieć.
Chwilę stali w milczeniu. Slocumowi przez głowę przemknęło kilka odpowiedzi: że
obiecał przywieźć żonę do centrum handlowego, że mógł to Zrobić w niedzielę i
podczas gdy ona robi zakupy, chciał porozmawiać z Amosem Troutem ze sklepu z
wykładzinami. Spytał jednak: — Mam t chę czasu, może się czegoś napijemy?
—
Czemu nie — odparła Adeline Kraskow. Wepchnęła notatnik dużej torebki i
razem przeszli przez centrum handlowe.
Znali się dokładnie od roku, od czasu, gdy w Dzienniku zaczęła pi o sprawach
kryminalnych. Piersiasta panna Kraskow nie miała poję że Slocum regularnie
uprawia z nią seks akrobatyczny lub miłość fran ską — oczywiście w kolorowych
marzeniach, gdy kochał się w mało uro maicony sposób z żoną lub ze swoją prawą
ręką. Przypuszczał, że gdy" w rzeczywistości Addie zgasiła papierosa (paliła bez
przerwy) i rozpi mu rozporek, zrobiłby się bezwładny jak roślina, ale cały czas
siedział obok niej i niby przypadkiem przyciskał kolano do jej uda, podczas g
ona zadawałaby poważne dziennikarskie pytania. Teraz zaprowadził ją ciemnego
zakątka, gdzie mieściła się jedyna w centrum restaura z prawdziwego zdarzenia.
—
Jesteś na służbie?
—
Nie, teraz robię za tajniaka. I mogę pić.
—
Jesteś przecież w mundurze.
—
Ale mam na sobie fikuśne bokserki. — Wybuchnął śmiechem, że pokazać, że to
żart. Uśmiechnęła się z kokieteryjnym lekceważeniem, mówili czystą whisky i
Slocum zapłacił.
—
Dzięki. — Zapaliła papierosa, wciągnęła dym do płuc i wydmu-nęła go na
plastikowy abażur ozdobiony drozdami. — Więc nie macie ' szcze żadnych
wskazówek?
—
Mówiłem ci...
—
A czy istnieje jakiś związek z zabójstwem Susan Biagotti?
—
Bill nie chce, żebym udzielał na ten temat informacji.
—
To oczywiste, ale przecież ja nie mogę zadawać tylko pytań, które ludzie
chcą odpowiadać. Sprawa zabójstwa Biagotti nie została jaśniona. Steve Ribbon
myśli głównie o wyborach i sknocił to śledztwo, raz druga dziewczyna została
zamordowana.
—
Addie...
—
Chyba nie wiesz, jaka jestem uparta. Powiedz mi coś. Cokolwi Obiecuję, że
twoje nazwisko nie pojawi się w artykule.
Slocum westchnął.
Addie wychyliła się do przodu i wyszeptała: — Zaufaj mi.
Ciepło, którego odmawiała rodzicom, przelewała na dzieci. Przynajmniej to mogła
powiedzieć Diane o tej kobiecie.
—
Cześć, Sarah — zawołała radośnie terapeutka. — Jestem doktor Parker. Jak
się dziś czujesz?
przez chwilę cała trójka stała w milczeniu w poczekalni przypomina¬jącej gabinet
weterynarza. — Kochanie, przecież wiesz, jak odpowiedzieć odezwała się w końcu
Dianę.
—
Nie będę pisała żadnego testu z ortografii — burknęła dziewczyn¬ka ponurym
głosem. — Nie wrócę do szkoły.
—
Teraz, Sarah, porozmawiamy o czymś innym — powiedziała łago¬dnie
terapeutka. — Dzisiaj nie będziemy myśleli o teście ortograficznym.
—
Sarah — warknęła Dianę — nie zachowuj się w ten sposób. Doktor Parker nie
wtrącała się do rozmowy matki z córką, tylko
uśmiechając się, wyciągnęła rękę. Sarah potrząsnęła nią gwałtownie, a potem
cofnęła się i zaczęła się rozglądać. Dianę pomyślała ze smutkiem, że dziewczynka
stała się wstrętnym bachorem.
—
Wejdź do środka — nakazała terapeutka. — Chcę ci pokazać kilka rzeczy. —
Ruchem ręki zaprosiła dziewczynkę do gabinetu. Dianę zerknꬳa do środka i
spostrzegła na biurku kilka ciemnozielonych pudełek. Wi¬dniały na nich wielkie
litary SWBID.
Potem spojrzała na terapeutkę, by ocenić jej dzisiejszy strój. Przylega¬jąca do
ciała czerwona sukienka z jedwabiu i czarne pończochy. W New Le-banon! Czy to
nie któraś dziewczyna słynnego gangstera włożyła czerwo¬ną sukienkę, kiedy
chciała go wydać?
Dianę ruszyła za Sarah, ale doktor Parker pokręciła głową i wskazała na kanapę w
poczekalni. — Dziś tylko Sarah i ja.
—
Och, oczywiście.
Dianę, czując, że została zganiona, wycofała się na kanapę i obserwo¬wała, jak
recepcjonistka otwiera opakowanie z gumami do żucia. Włożyła jedną do ust. Wtedy
też zauważyła, że Dianę patrzy na nią, i podsunęła jej pudełeczko.
—
Dziękuję, nie żuję gumy.
Kiedy terapeutka zamykała drzwi, Dianę spostrzegła, że jej córka spo¬gląda ze
strachem na pudełka. Drzwi się zatrzasnęły. Dianę westchnęła 1 bez celu
przerzuciła stare czasopisma znajdujące się w koszyku. Z wysił¬kiem wyjęła jedno
i położyła je na kolanach. Zaczęła odwracać kartki.
Kilka minut później Dianę zamknęła nie przeczytane czasopismo 1 skuliła się na
kanapie przytłoczona poczuciem klęski.
Pognębił ją mąż, w obecności którego Sarah była odprężona, śmiała Sle; który
potrafił mówić dziwnym, pełnym niedorzeczności językiem Sa-rah, a Dianę nie
potrafiła.
Pognębiła ją sama Sarah swą przebiegłą taktyką polegającą na wpą. daniu w panikę
i wybuchaniu płaczem.
I ta psychologiczna dziwka, która tak ochoczo wyciągała ich skromne
oszczędności.
Pognębiło ją też własne poczucie winy.
Dianę Corde patrzyła niewidzącym wzrokiem na błyszczące czasopi. smo
naszpikowane efektownymi zdjęciami modelek, podczas gdy jej nogi drżały z
poczucia straszliwej kary. Dianę Corde, dobra metodystka, zosta¬ła nauczona
wierzyć w boską sprawiedliwość, nabrała przekonania, że ka¬ra jest czymś
uczciwym i oczyszczającym. Jednak to nieprawda, bo osobą pokutującą za grzechy
nie jest matka, która je popełniła, ale córka.
Czy w czasie ciąży pila pani alkohol?
Oczywiście, że nie.
Co za pytanie! Żadna kobieta w ciąży nie pije. Żadna nie bierze table¬tek. Żadna
nie zażywa aspiryny. Wystarczy przeczytać artykuły w gaze¬tach na temat zdrowia
i wiadomo, jak postępować w ciąży.
Picie alkoholu? Żadna zdrowa na umyśle kobieta nie będzie piła pod¬czas ciąży.
Chyba że...
Chyba że ktoś, kogo kochasz, zrobił być może coś bardzo złego. Na przykład twój
mąż. I po informacji w gazetach sąsiedzi patrzą na ciebie z politowaniem lub w
ogóle odwracają głowy. Dzwonią późno wieczorem i przez chwilę nasłuchują, zanim
odłożą słuchawkę, jakby byli ciekawi, czy twój oddech jest bardziej nerwowy niż
ich.
Chyba że ta osoba, może twój mąż, nic nie robi, nic nie mówi, zupełnie nic,
tylko czeka, aż skończą się pieniądze i jedynym rozwiązaniem jest przeprowadzić
się z ekskluzywnego przedmieścia do małego, zaniedbane¬go rolniczego miasteczka
i rozpocząć życie od nowa.
Jego życie.
I w konsekwencji twoje.
Czy nawet gdy jesteś w ciąży, nie jest to dostateczny powód, by pić? Tylko po
to, by zabić milczenie osoby, która nic nie robi, by usunąć ciężką,
przytłaczającą ciszę. Tabletki jedna po drugiej. Kolejne drinki. I kolejne.-By
rozerwać ponurą sieć zawisłą nad stołem przy śniadaniu. By zasnąć, nawet jeśli
budzisz się rano z głową jak w imadle. Żadna kobieta nie pije w ciąży.
Och, Sarah...
Dianę Corde spojrzała na tandetne drzwi oddzielające ją od poszkodo¬wanej córki,
a potem znów skupiła się na czasopiśmie. Czytała uważnie każde słowo artykułu o
wycieczce wzdłuż Loary, jakby miała zdawać z te¬go egzamin.
Nie lubię jej — stwierdziła Sarah, gdy wracały samochodem do domu.
—
Dlaczego?
—
Dała mi te wszystkie głupie rzeczy do robienia. Rysunki i odpowie¬dzi na
pytania. Już to miałam w szkole.
—
Nie była dla ciebie miła?
—
To pani Beiderbug...
—
Beiderson.
—
Pani Beiderson jest dla mnie miła i przez to czuję się obrzydliwie. I tak
samo obrzydliwie czułam się przy tych testach u doktor Parker.
—
Ona chce ci pomóc.
—
Nienawidzę jej!
—
Sarah, nie mów tak.
—
Ona chce, żebym pisała ten test z ortografii w szkole. Widziałam, że z nią
rozmawiałaś. Powiedziała ci to?
Tak. Dianę zawahała się, a potem rzekła: — Doktor Parker chce, że¬byś się
uczyła. Następnym razem nauczy cię kilku sztuczek, które pomo¬gą ci pisać testy.
—
Nie wrócę do szkoły.
Cierpliwość Dianę była na wyczerpaniu. Nie odezwała się.
—
Nienawidzę tego. Szkoła jest głupia. A Człowiek Słońca... — zawie¬siła
głos.
—
My też nienawidziliśmy szkoły. Bez przerwy ci to z tatą powtarza¬my.
Wszyscy nienawidzą. — Mówiła przez mocno zaciśnięte zęby. — Pa¬miętasz, jak
napisałaś ładne wypracowanie o ptakach?
Sarah dostała za nie trójkę z plusem, swoją najlepszą ocenę z angiel¬skiego.
Napisała to wypracowanie na jedną stronę, podczas gdy inni uczniowie na cztery
lub pięć.
—
Nie chcę pisać żadnych testów — jęknęła Sarah. — Nie zmusicie mnie!
—
Dziś wieczorem razem pouczymy się słów. A potem pojedziemy na zawody
Jamiego.
—
Nie — oznajmiła. — Chcę, żeby tata mi pomagał.
—
Tata długo pracuje. — Dianę wjechała samochodem na podjazd. Pomachała ręką
do zastępcy szeryfa siedzącego w radiowozie zaparkowa¬nym przed domem. Skinął
głową i wrócił do lektury gazety. Z wściekłością Wcisnęła hamulec.
—
Ona bez przerwy pracuje — stwierdziła Sarah. Wysiadły z samochodu i przez
garaż przeszły do drzwi z tyłu domu.
—
To nieprawda. Spędza z tobą bardzo dużo czasu. Dziś wieczorem nie będzie
też na zawodach Jamiego.
—
Zapasy są głupie!
—
Nie krytykuj brata! On sobie dobrze radzi w szkole... — Dianę by¬ła
przerażona tymi słowami. Spojrzała ukradkiem na Sarah, ale dziew¬czynka nie
wychwyciła tej mimowolnej zniewagi.
—
Mamo, spójrz, coś jest na schodach.
Dianę zobaczyła małą białą kopertę. Sarah podniosła ją ochoczo i spoj¬rzała na
nią. Potem zmarszczyła czoło i podała kopertę mamie. Weszły obie do domu. Dianę
zatrzymała się w korytarzu, światło słoneczne sączy¬ło się przez otwarte drzwi.
Padało na jej dłonie, które zrobiły się krwisto¬czerwone. — Idź na górę i wyjmij
książki.
Dziewczynka głęboko westchnęła i poczłapała po schodach. Koperta była
zaadresowana do Policjanta Corde'a. Dianę rozerwała ją i wyjęła zawartość.
—
Co to jest?! — krzyknęła z góry Sarah. Dianę aż podskoczyła. — Nic,
kochanie.
Wrzuciła błyszczące zdjęcie z polaroidu do koperty i włożyła ją do kie¬szeni.
Zadzwoniła do biura szeryfa. Odebrała dyspozytorka. — Emma, mówi Dianę Corde.
Poszukaj mojego męża i powiedz mu, żeby przyjechał do domu. Wszystko w porządku,
ale muszę się z nim szybko spotkać.
Odłożyła słuchawkę i ruszyła w kierunku frontowych drzwi, by zawo¬łać
pilnującego domu policjanta. Doszła jedynie do salonu, zatrzymała się, oparła o
ścianę i wybuchła płaczem.
11
1
Bill Corde kucnął swobodnie przy Sarah. Zastanawiał się nad słowami, a potem
rzekł: — Kochanie, muszę cię o coś zapytać i powiedz mi prawdę, jeśli mnie
kochasz.
—
Tak, tato. — Dziewczynka ostrożnie spojrzała mu w oczy. — Zrobi¬łam coś
złego? Przepraszam.
—
Nie, nie, kochanie. — Krwawiło mu serce, gdy spojrzał w jej skru¬szone
oczy. — Jestem tylko ciekawy. Czy ktoś ostatnio nie robił ci zdjęcia?
—
Zdjęcia? Nie.
—
Albo tylko zapytał, czy może zrobić? Ktoś obcy, jak wracałaś ze szkoły do
domu?
—
Nie.
—
Jesteś pewna?
—
Czy coś zbroiłam? — Wydawała się bliska płaczu.
—
Nie, nic. Wszystko w porządku. Nic nie zbroiłaś. Byłem tylko cie¬kawy.
Biegnij teraz na górę i umyj się przed obiadem.
Corde wrócił do Steve'a Ribbona i Toma, którzy powoli obchodzili płot wokół
posesji Corde'a. — Nic, Bill — orzekł Ribbon. — Żadnych śladów stóp.
—
Trawa jest sucha. Czego się spodziewałeś?
—
Byłem tutaj całe popołudnie — powiedział zastępca szeryfa w swo¬jej
obronie. — Nie mogę być jednocześnie przed i za domem.
—
Tom, przecież cię nie obwiniam.
Ribbon odsłonił oczy niczym indiański wojownik z równin i spojrzał na las. — Czy
ktoś tam mieszka?
Corde oparł się o pochylony, przeżarty przez termity słupek płotu i zmrużył
oczy. — Pięćset akrów lasu, głównie prywatnego. Kilka domów. Za nim jest rzeka,
obok prywatny rezerwat, dalej uniwersytet i centrum miasta. Mógł zjawić się z
każdego kierunku. Mógł zaparkować na trzysta dwójce przy moście i dojść tu na
piechotę. Nikt z sąsiadów nic nie widział.
Corde znów przyjrzał się zdjęciu w plastikowej torebce, w której się te¬raz
znajdowało. Przedstawiało dziewczynkę w wieku Sarah — twarzy nie było widać —
leżącą w trawie. Miała podciągniętą sukienkę, środek zdję¬cia zapełniał trójkąt
białych majtek.
Z tyłu zdjęcia napisano czerwonym flamastrem: DETEKTYWIE, ZA DUŻO PRACUJESZ.
—
Cholera. — Wykrzywił usta, jakby ta informacja sprawiła mu fi¬zyczny ból.
— To chyba nie jest ona. Mówi, że ostatnio nikt nie robił jej zdjęcia, a wiem,
że mnie by nie oszukała. Ale, do diabła...
—
Powinniśmy zlecić analizę grafologiczną — stwierdził zastępca sze¬ryfa. —
Trzeba porównać pismo z wycinka prasowego, który znaleźliśmy nad jeziorem, z tym
na zdjęciu.
—
Jestem pewien, że jest takie samo — rzekł Corde. — Nawet ja wi¬dzę
podobieństwa.
—
I nikt nic nie zauważył? A syn?
—
Nie. Nikogo nie było w domu.
—
Stary, bardzo ci współczuję — rzekł Ribbon.
—
Współczujesz? — mruknął Corde, wchodząc do domu.
Dianę ze złączonymi dłońmi siedziała na kanapie. Corde usiadł obok niej i objął
jej ręce. — Może to tylko głupi żart i nie ma nic wspólnego ze sprawą.
—
Żart? To nasza córka! — wyszeptała ze złością.
—
Nie wiadomo. To może być kto inny. Mówiła, że nikt nie robił jej zdjęcia.
—
Tak powiedziała? Bill, przecież znasz Sarah. Połowę czasu żyje we własnym
świecie.
—
On próbuje mnie wystraszyć, to wszystko. Posłuchaj, jeśli to Sarah jest na
zdjęciu i chciał ją skrzywdzić, to dlaczego tego nie zrobił?
Zamknęła oczy i na jej twarzy pojawiły się zmarszczki. Przez chwilę wydawała się
o dziesięć lat starsza, niż rzeczywiście była.
—
Jeśli ktoś tu ma się bać, to przede wszystkim ja.
—
Ale mnie pocieszyłeś — odparowała.
—
Kochanie, ten facet nie jest głupi. Morderstwo policjanta jest zbro¬dnią
zagrożoną karą śmierci.
—
Czy on o tym wie? — prychnęła.
—
Dianę!
Jak burza pobiegła do kuchni.
Nic więcej nie można było zrobić. Corde wyszedł na zewnątrz, żeby po¬rozmawiać z
Ribbonem. Dziesięć minut później Dianę wystawiła głowę za drzwi i powiedziała
złowieszczo monotonnym tonem, że obiad już gotowy. Corde zaprosił Steve'a
Ribbona i zastępcę, ale nie mogli zostać albo, co bardziej prawdopodobne, nie
chcieli. Odjechali. Corde wszedł do jadalni, a po chwili zjawili się Jamie i
Sarah. Cała rodzina usiadła do obiadu.
Corde powiedział delikatnie dzieciom, że mogą być ludzie, którzy są zadowoleni z
tego, co robi, by zakończyć śledztwo, więc nie powinny I dzie chodzić same i
muszą trzymać się blisko domu. Nie rozmawiać z cymi. Potem Corde wykrzesał z
siebie siły, by żartować i opowiadać o mie z gafami sportowymi, który ostatnio
widział. Tylko raz zapadła grot wa cisza, kiedy Corde przerwał w pół słowa i
wyjrzał przez okno na pog żony w ciemnościach ogród. Szybko wstał i zaciągnął
zasłony. Wszys patrzyli na niego. Potem usiadł i zjadł trzecią dużą porcję
fasolki szpa gowej, choć nie miał już na nią ochoty, ale wydawało mu się, że to
będz zabawne. Wieczór stał się w miarę normalny.
T.T. Ebbans miał zwyczaj przeprowadzać rozmowy wieczorami w do¬mach. Nie
przesłuchiwał w godzinach pracy w biurach, bo wtedy wszyscy instynktownie
próbowali kłamać, szukali wymówek, usprawiedliwiali swoich szefów, kolegów z
pracy, klientów, wierzycieli.
Ebbans lubił wieczory. Przypominały mu zupełnie inny okres jego ży¬cia sprzed
wielu lat. Gęsty zapach nocy, spokój, monotonna szarość jaskra¬wych za dnia
kolorów, przyspieszone bicie serca — preludium do nocnych akcji specjalnych w
jego barwnym życiorysie.
O wpół do jedenastej dotarł do ostatniego domu, budynku w stylu ko¬lonialnym
znajdującego się na działce schodzącej do jeziora Blackfoot. 0 tej porze w New
Lebanon większość mieszkańców przed piętnastym ro¬kiem życia i po trzydziestce
była w łóżku. Jednak w tym domu paliły się światła. Zastukał mosiężną kołatką w
kształcie głowy lwa i niemal na¬tychmiast otworzyły się drzwi. Czekali na niego
we dwoje. Komunikacja między domami nad jeziorem Blackfoot była doskonała.
Przedstawili się formalnie. Hank, wysoki, brzuchaty, z gęstymi włosa¬mi,
powiedział: — Proszę wejść. Poczęstuje się pan czymś?
—
Jeśli nie sprawi to kłopotu, to napiję się wody.
—
Chętnie służę. — Lisa, wciąż w stroju pośrednika w handlu
nieru¬chomościami, białej bluzce i schludnej czerwonej spódnicy, znikła niczym
wystraszona mysz.
Hank ruchem ręki zaprosił Ebbansa do salonu, w którym było czysto jak na sali
operacyjnej. Biały dywan, śmietankowa sofa pokryta folią. Podróbki
staroświeckich mebli w kolorze białym i złotym. Lisa weszła do pokoju i podała
wodę zastępcy szeryfa. Oboje patrzyli na niego, gdy pił ją do końca. Nie był
wcale tak spragniony, ale nie wiedział, gdzie odstawić szklankę. Podał ją Lisie.
— Dziękuję.
Kobieta wróciła po chwili. Usiedli. Folia głośno zaszeleściła.
—
Przyszedł pan w sprawie tego morderstwa — rzekł Hank.
—
Przepytuję wszystkich z okolicy, czy czegoś nie słyszeli lub nie wi¬dzieli
wtedy. To znaczy około dziesiątej.
—
We wtorek, prawda? — spytała Lisa, robiąc ruch ręką, jakby prze¬rzucała do
tyłu kartki niewidzialnego kalendarza.
—
Nic nie widzieliśmy — rzekł Hank.
—
Nic — powtórzyła jak echo Lisa. — Niczego nie zauważyliśmy. Przykro nam,
ale nie możemy pomóc. — Hank dodał też, że Ebbans powi¬nien wiedzieć, jak to
jest.
Zastępca pozwolił im chwilę milczeć i potem spytał Lisę: — To znaczy, ze kiedy
indziej wieczorem coś pani zauważyła.
Lisa na chwilę rozłożyła ruchliwe dłonie. Ebbans spostrzegł, że na czerwonej
spódnicy pozostały po nich ślady potu. — Słucham?
Odezwał się Hank: — Nic nie...
Ebbans mu przerwał, zwracając się do jego żony: — Pytała pani, to był wtorek.
Jestem po prostu ciekawy, czy zauważyła pani coś szczego" nego w inny dzień.
Popatrzyła na niego przez chwilę i wybuchła śmiechem. — Och, roz miem, o co panu
chodzi. Nie. Zapytałam, czy to był wtorek, dla pewnoś Przez Seana... — Szybko
zamrugała oczami.
Hank powoli obrócił głowę w jej stronę.
Ebbans wyobraził sobie, że przez cały wieczór ustalali, żeby zatrzyma to w
tajemnicy. Lisa zaczęła się trząść. Ebbansa ciekawiło, jak głośna 1 dzie
awantura w domu, gdy wyjdzie.
—
Kto to jest Sean? — spytał.
—
Nasz syn — mruknął Hank.
—
No właśnie, i byt w domu we wtorek. Pamiętam. — Z trudem prze łknęła ślinę
i Ebbans zastanawiał się, czy kobieta nie wybuchnie płaczer
—
Wtedy późno wrócił do domu z klubu strzeleckiego.
—
Która mogła być godzina?
Spojrzała na męża i postanowiła nie kłamać. — Około dziesiątej.
—
Sean jest teraz w domu?
—
No, jest — przyznał Hank — ale nie sądzę, żeby wiele pomógł.
—
Było ciemno — wtrąciła Lisa — chyba niewiele mógł zobaczyć.
—
Wszystko, co mówicie, pozostanie tajemnicą. Nikt się nie dowie, on
przekazał nam jakieś informacje.
Hank podszedł do schodów i zawołał syna. Za chwilę zjawił się wysok chłopak w
dżinsach i koszulce. Wyglądał na pewnego siebie. Uśmiechną się i spojrzał
Ebbansowi prosto w oczy. Ebbans, który miał dwie córki i nigdy tego nie żałował,
pomyślał, że byłoby wspaniale mieć takiego syna.
—
Słyszałeś o dziewczynie zamordowanej przy wale?
—
Tak. Dowiedzieliśmy się o tym następnego dnia.
—
Wiem, że wróciłeś wtedy o dziesiątej z klubu strzeleckiego. Jakiej broni
używasz?
—
Winchestera 75 z lunetą.
—
Dobra broń. W czym się specjalizujesz?
—
Strzelec wyborowy ze wszystkich postaw.
Ebbansowi z wrażenia opadła szczęka. Spytał: — Po dziesiątej wych dziłeś z domu?
—
Wyrzucałem jeszcze śmieci do pojemnika. Zauważyłem szopa pra cza i
pogoniłem go w kierunku jeziora. Wtedy po drugiej stronie zapory z" baczyłem
dwie siedzące osoby.
Co robiły?
Nie bój się powiedzieć, że nie wiesz, jeżeli to prawda — wtrąciła
Lisa.
—
Chyba mieli ze sobą torbę ze sprzętem sportowym, ale mógł to być worek
wędkarski albo co innego. Nie łowili ryb.
Możesz opisać tych ludzi?
—
Niestety nie. — Odruchowo skinął głową w kierunku, gdzie musia¬ła być
zapora. — Byli daleko. Widziałem tylko ich sylwetki.
—
A możesz powiedzieć, czy to byli mężczyźni, kobiety, chłopcy? Biali czy
czarni?
—
Wydawało mi się, że są to uczniowie ze szkoły. I chyba to nie byli
Afroamerykanie — dodał formalnym językiem.
—
Co robili?
—
Po kilku minutach wstali, zabrali to, co mieli ze sobą i podeszli do wału.
W ręce jednego z nich coś błysnęło. Wyglądało, że to nóż, bo tak to trzymał.
—
Mogła to być butelka lub puszka z wodą sodową? — spytał Ebbans.
—
Mogła. Chwilę siedzieli na wale, potem jeden z nich na coś pokazał i
pobiegli w krzaki. Pomyślałem, że to jakieś młoty.
—
Młoty?
—
No, jacyś bezmózgowcy, debile. Wstawiłem więc rowery do garażu.
—
Czy potem się pokazali?
—
Nie, ale zauważyłem mężczyznę, który przeszedł w pobliżu. Star¬szy facet,
około sześćdziesiątki, tyle co dziadek. Łowił ryby. Zarzucił węd¬ki, a na głowie
miał czerwony kapelusz wędkarski.
—
Widziałeś go później?
—
Nie. Ale mogę się za nim rozejrzeć. Z wielką chęcią.
—
Nie, kochanie — wtrąciła Lisa. — I tak dużo pomogłeś.
—
To do ciebie nie należy — rzekł Hank kategorycznym tonem kie¬rownika
średniego szczebla.
—
Nie wykorzysta pan jego imienia? — spytała jeszcze Lisa. — Nie będzie pan
rozmawiał z dziennikarzami?
—
Wszystkie nazwiska pozostaną w tajemnicy. Obiecuję. — Ebbans spojrzał na
zegarek i powiedział, że już musi iść. Podziękował Lisie za wo¬dę, a Hankowi, że
poświęcił mu swój czas. Potem zwrócił się do chłopca: — Odważnie się zachowałeś.
Bardzo nam pomogłeś. Będę wdzięczny, jak je¬szcze coś będziesz mógł dla nas
zrobić.
W drzwiach uścisnął tylko dłoń Seana.
*
Rozmawiali po ciemku.
Brian Okun powiedział: — Pomyśl o tym, co mówisz. To, co nazywas melancholią, to
po prostu cynizm.
Młoda kobieta zastanowiła się i rzekła: — Nie, nie sądzę.
—
Czytałaś coś Wallace'a Stevensa?
Byli w mieszkaniu Okuna w centrum New Lebanon, pół mili od unj. wersytetu.
Znajdowała się tam jedyna w mieście dzielnica z domami czyn-szowymi —
trzypiętrowymi budynkami wybudowanymi osiemdziesiąt lat temu.
—
Tyle, żeby wiedzieć, że był smutasem — odparła Dahlia.
—- Smutni ludzie nie piszą takiej poezji, tylko sceptycy. Jest w nim ja¬kaś
siła.
A „Poranek niedzielny"? — spytała. — Gdzie tu widzisz tę siłę? Kobieta jest u
kresu wytrzymałości. Jest niemal sparaliżowana myślą, że nie ma Boga.
—
„Poranek niedzielny" jest najbardziej... — Okun znalazł słowo, któ¬re
wyrażało lekceważenie. — ...najbardziej przystępnym kawałkiem. Nie liczy się,
ale skoro o nim wspomniałaś, to nadal będę twierdził, że tylko cynicy mogą
odnieść takie wrażenie.
Dahlia pochodziła z Wichity, ale wśród przodków miała Indian ze Wschodniego
Wybrzeża. Była niska i odznaczała się bujnymi kształtami (Okun mówił, że jest
pulchna — kolejny ukłon w stronę Dickensa). Żało¬wał, że wie tak mało na temat
współczesnych poetów. Powiedział: — Za¬pominasz, że Stevens był prawnikiem w
towarzystwie ubezpieczeniowym. Biznesmenem... Poczekaj teraz! Poczekaj chwilę!
Okun, który leżał nagi między ciemnymi i gładkimi udami Dahli, ze¬sztywniał na
moment, wyciągnął z niej penisa i obficie wytrysnął na czar¬ne włoski. Potem
mocno przytulił się do niej i przez chwilę leżał nieru¬chomo.
Pocałował ją w pierś i spytał: — Dobrze ci jest?
To pytanie oznaczało, czy miała orgazm. Kiedy odparła niepewnie, że świetnie,
zsunął się z niej i zaczął recytować z pamięci poemat Stevensa „Uwagi o fikcji
absolutnej".
Umawiali się na randki od roku, kiedy Okun zakochał się w Jennie Gebben. Po
zerwaniu z Gebben Okun i Dahlie nadal się spotykali, ale znacznie rzadziej, by
ospale uprawiać seks. Nie padło ani jedno słowo o małżeństwie, o monogamii, ani
nawet o jakimś luźnym związku.
Chociaż z nikim nie był bardziej szczery niż z nią, to dzisiaj nieświa¬domie
brała udział w eksperymencie, który właśnie zaczynał.
Włączył światło i zapalił papierosa. Patrzył na plamę farby na suficie, która w
jakiś dziwny sposób nasuwała mu myśl o odciętym uchu Vincen-van Gogha. — Byłem
dzisiaj w gabinecie Leona Gilchrista.
On gdzieś wyjechał, co? __ Do San Francisco. Bierze udział w konferencji
poetyckiej na Uni-wersytecie Berkeley.
_- Chyba tam nie pasuje.
—
Nie mam pojęcia, jak go zaklasyfikować. To dziwny typ.
—
No, jest błyskotliwy — stwierdziła Dahlia.
—
Mówiąc oczywiste prawdy, poniżasz się. — Tego wymyślonego przez siebie
aforyzmu Okun często używał.
—
I jest przenikliwy.
—
Przenikliwy? To bzdura.
—
No, nie wiem. Może nie. Na pewno jest zasadniczy. Mam problem, żeby go
opisać. Taki nijaki.
—
Oksymoron. Jak może być jednocześnie zasadniczy i nijaki? Wytarła sobie
podbrzusze prześcieradłem. — Nie wiem.
—
Na biurku leżał brudnopis oceny mojej pracy, którą pisze dla rady
wydziału...
—
Przeglądałeś papiery na jego biurku? — spytała.
—
Napisał, że nie chce ze mną pracować w następnym semestrze. Za¬lecił, żeby
promotor uważnie przyjrzał się mojej rozprawie doktorskiej.
—
Co?! — Była zszokowana.
—
Napisał, że jestem arogancki i zbyt powierzchowny, żeby być uta¬lentowanym
profesorem. Stwierdził, że gdyby uczelnia chciała mnie zatru¬dnić po obronie
doktoratu, to tylko jako bibliotekarza.
Wszystko to była prawda. Kiedy Okun po raz pierwszy przeczytał oce¬nę pisaną
przez Gilchrista, niemal poczuł fizyczny ból. Teraz nabrał do te¬go dystansu,
ale gdy zacytował miażdżące słowa krytyki, zaczął się trząść ze złości.
—
Brian, dlaczego on tak napisał?
—
Bo jest mściwym bucem. Nie ustępuję mu wiedzą, łatwiej nawiązu¬je kontakty
z ludźmi i chcę zająć jego miejsce. Wie o tym.
—
A dlaczego szperałeś mu na biurku?
—
Jestem jego asystentem — warknął Okun. — Kto, jak nie ja, może nneć dostęp
do jego biurka? — Potem dodał wstydliwie: — Jesteś w stanie dochować tajemnicy?
—
Brian!
—
Gryzę się tym i muszę się komuś zwierzyć. To dotyczy jego. Gile sta...
—
A ty umierasz, żeby mi o tym opowiedzieć.
—
Nie powinienem.
—
Mów.
—
Czy wiesz, że romansował z Jennie Gebben?
—
Z tą dziewczyną, którą zamordowano? O mój Boże!
—
Od początku sierpnia.
—
Nie!
—
I on lubi sado-maso.
—
Czułam to — przyznała Dahlia, zaskakując Okuna, który zmy ten szczegół,
podobnie jak cały romans. Spytał, skąd wzięły się u niej kie przypuszczenia, ale
pokręciła głową i odpowiedziała, że nie wie.
Okun kontynuował: — Wiązał ją i chłostał po piersiach. I sikał na Ona na niego
chyba też.
—
Boże!
Przerażenie, które wyrażała szeroko otwartymi oczami, wygląd wspaniale. Okun
uśmiechnął się i zachichotał. Dahlia zmarszczyła czo skrzywiła usta i uderzyła
go otwartą dłonią w ramię. — Ty draniu, ws stko to zmyśliłeś.
Parsknął śmiechem. — Wątpię, żeby Gilchrist odróżniał Jennie dziury w ścianie,
ale ty we wszystko uwierzyłaś.
—
Gnojek z ciebie. Zamierzasz rozsiewać plotki?
—
On chce mnie udupić. Źle trafił.
—
Przecież mogą go aresztować.
—
Kochanie, zrezygnuj z tak oczywistych wniosków. Był w San Fr cisco, kiedy
ją zamordowano. Szybko to sprawdzą. Wcale nie chcę, żeby szedł do więzienia,
chcę tylko, żeby spocił się ze strachu.
—
Wiesz, co o tym myślę?
—
Że jestem mściwy i małostkowy? — spytał z zaciekawieniem.
—
Że chyba powinieneś zrezygnować z tej części plotki o sikaniu. N" tego nie
kupi.
—
Dobra uwaga — rzekł Okun, zawsze chętnie przyjmujący dobre dy. — Nie
należy przesadzać ze zboczeniami. Pocałuj mnie.
—
Nie.
—
Dlaczego nie?
—
Bo mnie przerażasz, Brian.
—
Ja?
—
Tak, ty.
Pocałuj mnie.
—
Nie.
—
Tak — nakazał i zastosowała się do jego polecenia.
Ochroniarz poprowadził Corde'a i Ebbansa przez śmietnik do awaryjne¬go wyjścia w
akademiku.
Było wcześnie rano następnego dnia. Wilgotne powietrze przenikał za¬pach bzów,
dereni i smoły z dachu, gdzie pracowali dekarze.
Corde i Ebbans powrócili do akademika, żeby znaleźć Emily. Corde myślał, że może
ją zastaną, nim wyjdzie z budynku. Nie zastali, choć jej łóżko zostało posłane,
a mydło w mydelniczce było mokre. Detektywi cze¬kali na nią dwadzieścia minut,
ale się nie pojawiła. Kiedy podenerwowa¬ny ochroniarz miał ochotę się poskarżyć,
Corde wyjrzał przez okno na par¬king.
—
Zaraz.
Napisał notatkę do Emily na swojej wizytówce i zostawił ją na biurku. Potem
zwrócił się do Ebbansa: — Idziemy.
Ebbans podążył za nim obserwowany przez ochroniarza z dużym opuchniętym nosem.
Ten nie uśmiechnął się ani razu przez cały ranek.
Bill Corde zamknął drzwi awaryjne zardzewiałą sztabą i wyszedł na parking za
akademikiem. We trzech ruszyli zarośniętym pasem ziemi od¬dzielającym akademik
od parkingu. Mieli przed sobą trawę i zielska oraz beczki na ropę pomalowane na
zielono-biało. — Czy to są kolory szkoły? — spytał Corde ochroniarza.
—
Nie, szkoła ma czarno-złote.
—
Okropne.
—
Oddaje się im honory, nie ubiera się w nie — burknął ochroniarz. —
Przynajmniej ja.
Zauważyli jednak, że nie wszystkie beczki są ziełono-białe. Jedna była czarna.
—
Spaliła się? — dociekał Corde, podchodząc do beczki.
—
Głupi żart i tyle. — Ochroniarz potarł duży spękany nos. — Tacy sa.
studenci. Wszystko niszczą.
Corde zajrzał do beczki.
—
Trzeba ją przeszukać, ale powoli.
Razem przewrócili ciężką beczkę na ziemię. Z wysypanego popiołu niosła się szara
chmura. Corde i Ebbans klęknęli i zaczęli przeszukiwać Popiół ostrożnie, by go
nie pokruszyć. Znaleźli dwie poczerniałe spirale, które były grzbietami
notatników. Reszta to sterta popiołu i zwitków pionego plastiku.
Corde znalazł kilka fragmentów białego nie zapisanego papieru, żył je na bok.
Potem natknął się na kawałek zielonego wydruku zap nego liczbami.
—
Co to?
Ebbans wzruszył ramionami. — Nie znam się na inteligentnych p stępstwach.
Corde włożył strzęp kartki do foliowej torebki.
Ebbans wyciągnął pincetę ze swojego szwajcarskiego scyzoryka. D katnie chwycił
nią kawałek fioletowego pomarszczonego papieru. Za wało się na nim jedynie pismo
w lewym górnym rogu.
14 marca, 1 Jennie Ge McReyn Aude New
—
Jej listy! — rzekł triumfalnie Ebbans. — Nareszcie coś masz.
—
To tylko kupka popiołu.
Ebbans często pracował jak pies tropiący po węchu. — Może nie. ba szukać dalej,
zobaczymy, co znajdziemy...
Obaj mężczyźni pochylili się i zaczęli dalej rozgrzebywać popiół. Ki skończyli,
jedynym efektem ich wysiłku były znalezione na początku kaj ki papieru i dwa
pobrudzone mundury, których, jak się wydawało, nic nie mogło uratować.
Nawet z oddali widzi strach w ich oczach, w ich postawie, w ich ostroż¬nym
chodzie.
Jadąc ulicą Rzeżuchy, skrótem do biura szeryfa, Bill Corde obserwuje ludzi na
chodniku. Zasłony są zaciągnięte. Więcej niż zwykle sklepów nie jest jeszcze
otwartych, choć nastał już wspaniały wiosenny dzień w mie¬ście, które od stu
pięćdziesięciu lat zawsze budziło się bardzo wcześnie.
Ludzie są płochliwi. Jak bydło w czasie burzy. Corde bębni palcaffli w
kierownicę. Nie chciałby porównywać mieszkańców swojego miasta do hodowanego na
rzeź bydła.
Sklep żelazny Ace'a. Lamstona, Longa, Webba... Sklepy dziedziczon* z pokolenia
na pokolenie. Sklepy, obok których przechodził, w których ku¬wał i do których
przyjeżdżał na interwencje. Z ich właścicielami spoty-J si? na zebraniach
komitetu rodzicielskiego. Jednak dzisiaj, gdy prze-źdża wzdłuż długich od
porannego słońca cieni, z trudem poznaje ulicę jej mieszkańców. Czuje się jak
żołnierz w okupowanym kraju. Myśli ó swojej służbie wojskowej —jak kiedyś
zabłądził w starej dzielnicy Ber¬lina.
Zatrzymuje się radiowozem na światłach przy głównej ulicy miasta.
Nagłe pukanie w szybę samochodu podrywa go na siedzeniu.
Gail Lynn Holcomb — jego koleżanka ze szkoły średniej — ponownie puka
zaczerwienionymi kłykciami. Corde opuszcza szybę i patrzy na po¬marszczoną
przypudrowaną twarz kobiety.
— Bill, jak wygląda sytuacja? — Nie ma potrzeby mówić bardziej szczegółowo.
Kontynuuje: — Czy nie puszczać Courtney do szkoły? Może lepiej, jak zostanie w
domu...
Corde uśmiecha się i mówi, że nie powinna się martwić.
Jednak widzi, że jego słowa są bezcelowe. Ona się martwi. Jest prze¬rażona.
Kiedy mówi jej, że zabójstwo Gebben to pojedynczy wypadek, dostrze¬ga też coś
innego. Ona jest z niego niezadowolona.
Corde jest zastępcą szeryfa w małym mieście od dziewięciu lat, czyli osiem lat
dłużej, niż potrzeba, żeby zrozumieć niejednoznaczną pozycję po¬licjanta w
miasteczku takim jak New Lebanon. Ludzie tutaj szanują go, bo tak zostali
nauczeni, a to, czego nauczą się mieszkańcy małych miast, zostaje im na całe
życie. Pukają do jego okien grubymi nerwowymi dłoń¬mi, pytają o radę, zapraszają
na lunche w Klubie Rotary i kupują od nie¬go orzeszki ziemne, kiedy zbiera
pieniądze na komitet rodzicielski. Żartu¬ją z nim, kłaniają się, podają mu rękę
i wypłakują się w jego potężne ra¬mię.
Jednak istnieje dystans, który wcale się nie zmniejsza, bo Bill Corde jest
przypomnieniem, że długie ramię występku może sięgnąć do środka tego małego
bezpiecznego miasteczka. Mieszkańcy uważają, że New Leba¬non nie zasługuje na
taki sam los jak wschodnia część St. Louis, południo¬wa Chicago, czy też Bronx,
a Bill Corde jest umundurowanym dowodem, ze ten los jest tylko inny, jeżeli
chodzi o skalę, ale nie o charakter.
Teraz Corde widzi Gail Lynn — podenerwowana kobieta z szopą blond włosów,
uginająca się pod ciężarem chipsów, coli i opakowanymi w celofan C1astami,
niewprawna w robieniu sobie makijażu, ale dobra matka i żona —¦ jest bardzo
obrażona.
Och, jak ona go nienawidzi!
Bo codziennie, w przerwach między operami mydlanymi i sitcom musi pilnować, aby
mąż i córka zamykali drzwi i okna, kontrolować r ki córki i zastanawiać się nad
drogami do pracy, sklepów i szkół...
Bo jutro rano Courtney, dziewczyna z grubymi nadgarstkami i cie mi na powiekach
nad błękitnymi oczami, może nieostrożnie wejść do sy, gdzie będzie czekał na nią
mężczyzna z cienkim drutem przezna nym dla szyi młodej dziewczyny...
Bo życie Gail Lynn Holcomb już jest jednym nieustającym pasm kłopotów i z
pewnością nie potrzebuje kolejnego — narastającego z k dym dniem poczucia
strachu, że Bill siedzi spokojnie w swoim bezpi nym dodge'u i nie potrafi
schwytać tego szaleńca.
—
Robimy wszystko, co w naszej mocy — rzuca Corde. Zmieniają się światła.
—
Nie powinnaś się przejmować — dodaje i wjeżdża na skrzyżow Nic mu już nie
powiedziała, tylko zacisnęła niestarannie pomalow
usta i patrzyła, jak samochód skręca w ulicę Główną.
12
Specjalnie dla Dziennika: Gazeta dowiedziała się, że oficerowie śl czy z New
Lebanon i z biura szeryfa hrabstwa Harrison wypracow profil „Księżycowego
Zabójcy", który 20 kwietnia zgwałcił i zamord wał 20-letnią studentkę
Uniwersytetu Audena.
Behawioryści stwierdzili, że mężczyzna, którego motywem m być mord rytualny,
przypuszczalnie ma około dwudziestu lat, jest b' ły i mieszka w promieniu
dziesięciu mil od miejsca zbrodni.
Przestępca może mieć obsesję na punkcie literatury okultysty nej, która w
większości ma charakter pornograficzny. Prawdopodob ma problemy seksualne i w
dzieciństwie był molestowany.
Być może pochodzi z rozbitej rodziny, w której przynajmniej je z rodziców było
zwolennikiem surowej dyscypliny.
Nie są znane religie ani kulty, w których składa się lub składa Księżycowi
ofiary z ludzi. Oznacza to, że „Księżycowy Zabójca" mó stworzyć własną religię
podobnie jak Charles Manson lub Jim Jon Księżyc może mieć istotne znaczenie, bo
w mitologii i niektórych re giach reprezentuje kobiecość. To właśnie kobiet lęka
się i nienawi" morderca.
Oficerowie śledczy rozważają możliwość związku tego morderstwa ze śmiercią innej
studentki uniwersytetu, Susan Biagotti, lat 21. Wy¬darzenie to miało miejsce w
ubiegłym roku.
Istnieje przekonanie, że morderca może znów zaatakować w cza¬sie zbliżającej się
pełni Księżyca, co nastąpi w środę, 28 kwietnia. Za¬stępcy szeryfa i pracownicy
ochrony uniwersytetu zwiększyli liczbę patroli na terenie kampusu i zaapelowali
do młodych kobiet, by uni¬kały samotnego wychodzenia z domów...
Corde rzucił Dziennik na biurko Jima Slocuma i spytał: — Jak do tego do¬szło?
Slocum potarł policzek. — Skąd ja mam wiedzieć? Steve wysłał mnie do Higgins,
żebym porozmawiał z policjantami stanowymi. To była taka nagła sprawa.
—
I nie sprawdziłeś dróg i centrum handlowego, jak cię prosiłem?
—
Sprawdziłem. Zrobiłem radiowozem prawie dwieście mil. Niczego nie
znalazłem.
—
A rozmawiałeś z dziennikarzami?
—
Po co? — zmarszczył czoło i ręką plasnął w gazetę. — Może byłem trochę
nieostrożny, bo po rozmowie z policją stanową sporządziłem notat¬kę służbową i
dałem ją do przeczytania wszystkim zajmującym się spra¬wą. Jest w twoim koszyku.
Nie widziałeś jej? Założę się, że informacje wy¬ciekły od policji stanowej.
Corde był wściekły. Krzyczał na całe biuro: — Żadnych dziennikarzy! Nic nie może
trafić do prasy bez mojej wiedzy. Zrozumiano?!
Czterech zastępców szeryfa przytaknęło. Ich zastygłe twarze wyraża¬ły sprzeciw
wobec niezasłużonej nagany.
—
Ale, Bill — rzekł Slocum —jest w tym sporo racji. Chociażby zwią¬zek z
księżycem. Ta zwariowana notatka, nóż...
—
Cholerny zbieg okoliczności — burknął Corde.
—
Wszyscy coś wiedzą o pełni Księżyca. Pamiętasz Eda Wembkiego?
—
Tego nie zrobił facet, który zadłużył farmę i zwariował — stwier¬dził
Corde.
—
Ale Ed zabił bankiera w czasie pełni Księżyca.
—
Bo tego dnia komornik ogłosił licytację. I po co ta gadka o Biagot¬ti? Kto
to wyciągnął?
Slocum wzruszył ramionami. — Przecież zajmujemy się tą sprawą, a Przynajmniej
masz taki zamiar.
—
Jim, nie chodzi mi o to, czy to trafne posunięcie — rzekł Corde mionym
głosem — ale dlaczego informacja o tym dostała się do prasy Uderzył ręką w
gazetę. — Teraz nic nie możemy zrobić, ale w przyszło
—
W przyszłości nie będę ufał tym facetom ze stanowej — zape żarliwie
Slocum. — To na pewno.
Corde przez chwilę wpatrywał się w artykuł. Mlasnął językiem. Okay, co się
stało, to się nie odstanie. Teraz chciałbym, żebyś rozwi ulotki apelujące o
zgłaszanie się świadków. Daj je na parkingach dla żarówek i wzdłuż Drogi 116. To
droga dojazdowa do autostrady między nowej, jak się jedzie z Hallburton.
—
Miasto jest prawie martwe. Wątpię, żeby był jakiś ruch ci rowek.
—
Mimo wszystko rozwieś. Ulotki będą po południu.
—
Jasne — mruknął Slocum. Corde poszedł do swojego gabinetu. Z trzaskiem
otworzył okno. N
zdążył usiąść, do biurka podszedł już T.T. Ebbans ze swoim egzemplarz Dziennika.
—
To my mieliśmy przeciek — stwierdził ze wściekłością Ebbans. Corde
prychnął i zatrzasnął drzwi. — To nie jest przeciek, jeśli sze
nie ma nic przeciwko temu. — Sięgnął do swojego pudełka i odszukał tatkę
służbową, którą napisał Slocum. Były w niej prawie te same infi macje co w
gazecie. Na górze Slocum nabazgrał: Coś do przemyślenia.
Podał notatkę Ebbansowi, który ją przeczytał i orzekł: — Watkins z się na
rzeczy, ale, do cholery, jest za wcześnie na tego rodzaju profil. Po nien o tym
wiedzieć.
Corde skinął na biuro Ribbona. — Ja myślę, T.T. — wyszeptał — Steve robi za
geniusza, który powstrzyma rytualnego mordercę, co? Zw szcza jak uda mu się go
powiązać z zabójstwem Biagotti.
—
Chyba tak — odparł Ebbans — ale nie powinien w taki spo" szkodzić
śledztwu.
Corde wzruszył ramionami. — Jak złapiemy tego faceta, to Ribbon pewno wspomni o
Biagotti na tej samej konferencji prasowej. Poza tym gadka o Księżycowym Zabójcy
odciąga uwagę od szkoły.
—
Dlaczego?
—
T.T., ty nie mieszkasz w New Lebanon. To ta cholerna szkoła n utrzymuje.
Jeśli Auden upadnie, to co zostanie? Prawie nic. Farmy. P przedstawicielstw
handlowych. Ubezpieczenia.
Corde zmiął Dziennik i wrzucił go do śmieci. Zaczął chodzić po pokój a potem
nagle się zatrzymał. — Nie mogę tego tak zostawić.
Ebbans spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem.
Dziś spotkała mnie znajoma. Była tak przestraszona, jakby mor-
derca stał za jej plecami. Jak tak dalej pójdzie, to ktoś zastrzeli pod
drzwiami chłopaka roznoszącego gazety lub mleko. Kto tu zgłosi się jako
świadek, jeśli wszyscy zaczną myśleć, że prześladuje ich wilkołak lub in-
ny potwór?
—
Bill, plotka już się rozeszła. Nic nie możesz zrobić.
—
Właśnie, że mogę.
Corde podniósł słuchawkę telefonu. Zadzwonił do Dziennika, a potem do WRAL,
lokalnej stacji telewizyjnej w Higgins. Dowiedział się, kiedy ga¬zeta zamyka
numer, a telewizja kończy pracę nad programami informa¬cyjnymi i zapytał, czy są
zainteresowani oświadczeniem oficera kierujące¬go śledztwem. Zapisał kilka
informacji, a potem odłożył słuchawkę. Eb¬bans spojrzał w kierunku gabinetu
Ribbona i uniósł brwi. — Nie uciek¬niesz tak łatwo — zanucił.
Corde wzruszył ramionami i zabrał się do pisania. Po pół godziny mę¬ki spłodził
komunikat. Wielokrotnie go przepisywał. W końcu podał kart¬kę Ebbansowi.
Oficerowie śledczy z biura szeryfa w New Lebanon sprawdzili kil¬ka wskazówek w
sprawie gwałtu i morderstwa na studentce Uniwersy¬tetu Audena. Chociaż mówi się,
że to morderstwo jest ofiarą złożoną przez wyznawców jakiegoś kułtu, oficerowie
śledczy twierdzą, że to tyl¬ko jedna z możliwości, i badają również założenie,
że wplątany jest w to jakiś kolega lub znajomy ofiary. Jeżeli ktoś posiada jakąś
informację, proszony jest o natychmiastowe skontaktowanie się z biurem szeryfa w
New Lebanon. Zapewniamy całkowitą anonimowość.
—
Źle tego nie napisałeś. No, może poza tym, że nie wygląda to na no¬tatkę
prasową. Inaczej piszą w gazetach, jakoś lepiej.
—
Nieważne. Wygładzą to. Co sądzisz o treści?
Ebbans wzruszył ramionami. — W porządku, pod warunkiem, że Rib-bon się nie
wścieknie... Bill, jednak powinieneś wziąć coś pod uwagę. Gdy¬byśmy utrzymywali,
że szukamy mordercy rytualnego, moglibyśmy uśpić czujność przestępcy.
Prawdopodobnie zrezygnowałby z gróźb pod twoim adresem, a tak to może narobić ci
kłopotów.
Corde nie zastanawiał się nad tym. Wygładził kartkę z komunikatem. Zgadzam się,
że jest to ryzyko, ale moje ryzyko i je podejmę. Musimy znaleźć jakichś
świadków.
Wróciwszy do pracy po lunchu, Corde zaparkował na placu przy rat Spostrzegł
Ribbona wysiadającego z radiowozu.
Szeryf uśmiechnął się głupawo i pomachał do niego. Corde podsze samochodu. Obaj
mężczyźni oparli się o zderzak.
—
Siema, Steve. Szeryf skinął głową.
Słońce oświetliło twarz Ribbona, na której pojawiły się rumie Przypomniało to
Corde'owi, że w każde Boże Narodzenie Ribbon prze rał się za świętego Mikołaja i
brnąc w śniegu i błocie, odwiedzał przy py kempingowe i zrujnowane domy we
wschodniej części New Leb zamieszkałe głównie przez rodziców samotnie
wychowujących dzieci.
Kiedykolwiek Corde formułował opinię o Ribbonie, taką jak ta, kt podzielił się
dziś rano z T.T. Ebbansem, próbował ją łagodzić wspomnie¬niem, w jaki sposób ten
człowiek spędza Wigilię.
—
Bill, muszę ci o czymś powiedzieć. — Pod potężnym ramieniem Ribbon trzymał
złożony Dziennik.
—
Mów.
—
Byłem właśnie w hrabstwie, w biurze Hammerbacka. Wczoraj wie¬czorem miał
telefon od dziekan Larraby z uniwersytetu. Znasz ją, praw¬da?
Corde mruknął twierdząco.
—
Dobra, więc do rzeczy. — Ribbon chrząknął. — Widziałem ten ra¬port na
temat spalonych listów. Były to listy tej Gebben?
—
Tak.
Ribbon długo i z przerwami wypuszczał powietrze z płuc. Potem znó wziął oddech i
powiedział: — Ktoś widział, jak wychodziłeś z jej poko w ten dzień, kiedy
ukradziono jej listy
Corde spojrzał na chropowaty asfalt.
—
W środę po południu — rzekł Ribbon. — Następnego dnia po derstwie.
—
Tak, byłem tam w środę. Chciałem porozmawiać z jej koleżs
—
Nic nam o tym nie mówiłeś, kiedy Lance powiedział, że zginęły 1 sty i...
—
Steve, poszedłem tam bez nakazu. Drzwi były otwarte i wszys wiedzieli, że
dziewczyna nie żyje. Bałem się, że dowody zaczną znih Szybko rozejrzałem się po
pokoju, to wszystko.
—
I nie widziałeś...
—
Nie, żadnych listów nie było.
Jezu, Bill. — Ribbon postanowił nie wspominać o najpoważniej-
szym podejrzeniu, które głównie go dręczyło — o przypuszczeniu, że Cor-
de sam zniszczył listy. Zamiast tego powiedział: — Jeżeli coś byś wtedy
znalazł, to nie moglibyśmy wykorzystać tego w sądzie. Sprawa mogłaby
się skomplikować.
—
Gdybym coś znalazł, zadzwoniłbym po nakaz i cierpliwie czekał, aż Lance
lub T.T. go przywiozą. Martwiłem się przede wszystkim, żeby nie zginęły żadne
dowody.
—
Co i tak się stało.
—
Zgadza się.
Wzrok Ribbona krążył między ratuszem a chevroletem. — No, to po kłopocie.
Przynajmniej na razie. Hammerback ma poważniejsze problemy na głowie, a dziekan
nie ma zielonego pojęcia o nakazach i innych proce¬durach. Zachowuje się, jakby
ktoś jej wsadził gorący kartofel pod ogon, bo nie podoba się jej sposób, w jaki
traktujemy uniwersytet i o niczym jej nie informujemy. Ale, Bill, na litość
boską, jak nie będziemy ostrożni, to mo¬żemy mocno dostać po dupie...
Corde wytrzymał spojrzenie Ribbona. — Steve, nie spaliłem tych li¬stów.
—
Oczywiście, że nie. Wiem o tym. Ani przez chwilę tak nie myślałem. Chcę
tylko ci powiedzieć, co mogą pomyśleć pewni ludzie, którzy nie zna¬ją cię tak
bardzo jak ja. Musisz się mieć na baczności, to chyba jasne? No, to pora wracać
do kieratu.
Frontowe drzwi do biura szeryfa otworzyły się szeroko i do środka wkro¬czył
Wynton Kresge. Corde'owi zapadł w pamięć widok Kresge'a wchodzą¬cego do pokoju w
taki sposób — pewnym krokiem, z szarą kopertą pod pa¬chą. Stało się to
zwyczajem. Kresge rzucił kopertę na biurko i stanął dum¬ny niczym pies
myśliwski, który przyniósł zastrzeloną przepiórkę.
—
Dzięki, Wynton. — Corde usiadł przy wolnym biurku i otworzył ko¬pertę.
Wciąż się zamartwiając tym, co mu powiedział Ribbon, dodał obo¬jętnie: — To
wszystko.
W ułamku sekundy Kresge przemienił się z potulnego baranka w roz¬złoszczonego
pitbulteriera. Ebbans zauważył tę przemianę i się skrzywił, natomiast Corde
niczego nie był świadomy.
—
Detektywie, jedna rzecz mnie tu ciekawi — powiedział podniesio-nym głosem
Kresge.
Corde uniósł wzrok. — Słucham?
—
Jak właściwie powinienem się tu nazwać?
Corde zamrugał oczami. — O czym pan mówi?
_ Mówię, że u pana nie pracuję. Nie dostaję ani złamanego grosza od piasta,
pracuję na pana konto, a pan mnie traktuje jak chłopca roznoszą, 'go pizzę.
v Corde spojrzał na Ebbansa, szukając pomocy, ale twarz zastępcy sze-*fa
ukryła się pod maską. Corde spytał Cresge'a: — Co też pan... , — Zamordowano
tę dziewczynę i ja mówię: „Pomogę wam przepyty-ą ać ludzi". Mówię: „Pomogę wam
szukać śladów", „Pomogę wam rozwie¬rać ulotki", a pan traktuje mnie jak
pomocnika kelnera. Mówi pan...
—
Ależ nie...
o Kresge zaczął krzyczeć: — Mówi pan: „Nie, Wynton, dziękujemy, jesteś \rny\
Nie potrzebuję twojej pomocy". _ O kurde —jęknął Ebbans.
—
Odbiło panu?!
ż — Nie widzę, żeby miał pan zbyt wielu ludzi do roboty. Nie widzę też \^dnych
podejrzanych. Proponuję, że wam pomogę, a pan co mówi? „Tb n czystko. Możesz
odejść. Zadzwonię, jak będę potrzebował jakichś waz¬ach informacji..." — Na jego
twarzy rysowała się groźba. vw Praca w całym biurze zamarła. Nawet sama
dyspozytorka stanęła \y drzwiach do swojego pokoju i oparła się o framugę.
Słuchawki krępowa-jej głowę.
Corde wstał z czerwoną twarzą. — Nie muszę tego słuchać.
—
A ja jestem ciekawy, co pan ma przeciwko mnie.
—
Nic nie mam.
—
Nie chce pan mojej pomocy, bo jestem czarny.
Corde wściekle machnął ręką. — Nie chcę pana pomocy, bo pan się na W nie zna.
—
Skąd pan to wie? Wypróbował mnie pan chociaż raz?
—
Nigdy pan nie pytał, czy może pomóc.
^gN — Naprawdę?! — Kresge spojrzał na Ebbansa. — Nie pytałem? Nie łaszałem się
na ochotnika?
—
Pytał, Bill — zwrócił się Ebbans do Corde'a. Corde spojrzał spode łba.
No, to powodzenia, detektywie — rzekł Kresge. — A gdyby pan cze-0ś potrzebował
od ochrony uniwersytetu, to proszę porozmawiać z jed¬nym z ochroniarzy. Mają
mundury. Zarabiają siedem dolarów dwadzieścia ieć centów na godzinę. Będą
szczęśliwi, jak będą mogli coś dla pana zro-J,ić Może pan dać im nawet napiwek.
Ebbans i Corde zmrużyli oczy, pewni, że karbowana szyba rozpadnie sję w drobne
kawałki. Jednak Kresge delikatnie zamknął drzwi i nerwo¬wym krokiem poszedł
wijącą się ścieżką do podjazdu.
Ebbans wybuchnął śmiechem. Czerwony ze złości Corde odwrócił się do niego. — To
nie jest, do cholery, śmieszne.
—
Właśnie, że jest.
—
Co się z nim stało? Co ja takiego zrobiłem?
—
Nie uczyli was, jak nawiązywać kontakty społeczne? — spytał Ebbans.
—
To nie jest śmieszne. — Usłyszeli samochód odjeżdżający z piskiem opon. —
Do cholery! — zaklął Corde. — Nie rozumiem, co ja takiego złego zrobiłem.
—
Mógł być pomocny Dlaczego go nie przeprosiłeś?
—
Przeprosiłem?! — wrzasnął. — Za co?
—
Nie wziąłeś go poważnie.
—
On jest tylko ochroniarzem.
—
Ciągle nie bierzesz go poważnie.
—
Nie ma dla mnie znaczenia, że jest czarny — stwierdził Corde. — Skąd mu to
przyszło do głowy?
—
Nie wściekaj się.
—
Sukinsyn.
—
Może cię oskarżyć. O dyskryminację — powiedział Ebbans. Corde'owi zajęło
chwilę czasu, zanim zorientował się, że Ebbans żar¬tuje. — Idź do diabła.
—
Wszystko bierzesz poważnie, tylko nie jego.
Corde pokręcił ze złością głową, a potem wstał. Poszedł do automatu z kawą i
wrócił po minucie, sącząc smakującą spalenizną ciecz. Wziął ko¬pertę
przyniesioną przez Kresge'a. Wpatrywał się bezmyślnie w kilka ży¬ciorysów, które
były w środku. — Liczę bardzo, że mnie zaskarży. Miałbym okazję powiedzieć mu
kilka rzeczy w sądzie.
—
Bill, uspokój się.
Corde zaczął czytać życiorysy. Chwilę potem uniósł wzrok i chciał coś
Powiedzieć, ale zamknął usta i wrócił do czytania. Pół godziny później był Już
spokojny. Spytał Ebbansa: — Jest na nich skrót CV. Co to znaczy?
—
Nie wiem. Gdzie?
—
Na górze. Czekaj, jest napisane. Curriculum Vitae. Co to?
—
To chyba greckie określenie na życiorys.
—
Profesorowie... — mruknął Corde i znów zagłębił się w lek Gdy skończył,
przeczytał je ponownie, a potem zwrócił się do Eb
sa: — Coś tu może być. To interesujące...
Podał Ebbansowi życiorys Randolpha Saylesa. — Co ci to mówi? Ten przeczytał go
uważnie. — Nie wiem.
—
To jeden z profesorów Jennie. W ciągu ostatnich dwunastu lat p cował w
trzech innych uczelniach jako wizytujący profesor. W dw z nich przez okres
jednego roku, ale Loyolę, w Ohio, opuścił po trzech siącach.
—
No i...?
—
Potem przez dziewięć miesięcy, zanim wrócił na Uniwersytet Au na, zbierał
informacje i pisał książkę. Dziewięć miesięcy. To razem z t trzema miesiącami
daje pełny rok.
—
Ci profesorowie bez przerwy podróżują. Może wziął urlop.
—
Ale nie opublikował żadnej książki od powrotu z Loyoli. A było cztery lata
temu.
—
Może wyda w najbliższym czasie.
—
No więc pospekulujmy Chyba to prawdopodobne, że wyrzucili z Loyoli i nie
chciał tutaj od razu wracać. Wyglądałoby to dziwnie. Musi by wyjaśniać, dlaczego
go zwolnili.
—
Można to sprawdzić. Corde podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Gdy to
robił, Ebb
mówił dalej: — Nie wiem, ale zwolnienie z pracy to słaby powód, że uważać go za
podejrzanego...
No chyba, że został zwolniony, bo sypiał ze studentką, a potem ją roryzował,
kiedy zagroziła, że wszystko rozgłosi.
Dziekan College'u Loyoli, mieszczącego się w pobliżu Columb w Ohio, upewnił się
najpierw, czy może o tym rozmawiać z Corde'em, ! nawet potem konsultował się
przez telefon z prawnikiem szkoły, na któ pytania może odpowiadać. Okazało się,
że na wszystkie.
Po odłożeniu słuchawki Corde powiedział do Ebbansa: — Żadne gro by nie wchodzą w
grę. Nic takiego nie przedostało się do opinii publiczn Sayles sam zrezygnował.
I co teraz z tym zrobić?
—
Myślę, że chodzi tu o coś innego. — Ebbans pokazał na życiorys. Randy
Sayles jest prodziekanem do spraw finansowych.
Coś kojarzę.
A Jennie Gebben pracowała u niego.
Byli w ogrodzie. Owiewało ich na przemian chłodne i ciepłe powietrze. Kiedy
Corde i Dianę siedzieli przytuleni do siebie na kocu, Corde przypo¬mniał sobie
to zjawisko ze swoich młodzieńczych lat. Nazywali je ciepło-chłodem. Były to
występujące na przemian ciepłe i chłodne podmuchy wia¬tru, hulającego nad polami
otaczającymi szkołę średnią w New Lebanon. Kolega ze szkoły miał wyjaśnienie:
kiedy mężczyzna i kobieta to robią, po¬wietrze wokół nich się nagrzewa i takie
pozostaje przez wiele godzin. Dla chłopców ciepły wiatr był dowodem, że gdzieś,
w kierunku, skąd wieje, dziesiątki dziewcząt uprawia seks.
Corde i Dianę wyszli na zewnątrz, by obserwować zjawisko, które re¬klamowano
jako deszcz meteorów. Po otrzymaniu przerażającego zdjęcia Corde zdobył się na
wyjątkowy wysiłek: przyjechał wcześniej do domu i pozostał na wieczór. Zauważył
informację o meteorach i kiedy Sarah i Ja¬mie poszli do łóżek, spytał zaskoczoną
żonę, czy nie ma ochoty na randkę w ogrodzie. Dianę rozłożyła koc i usiedli obok
siebie. Obok postawili pełną do połowy butelkę wina. Spletli dłonie, słuchali
świerszczy i sów. Ciepło-chłodny wiatr krążył nad nimi.
Niebo było czyste i dominował na nim zbliżający się do pełni Księżyc. Przez
piętnaście minut zobaczyli tylko jeden meteor, ale był bardzo efek¬towny — jego
długi biały warkocz zajął pół nieba. Po zniknięciu rozpalo¬nej skały widok
meteoru długo pozostał im przed oczami.
—
Wypowiadasz życzenia, kiedy spadają?
—
Myślałem, że ty.
—
Nie wiem, czego sobie życzyć.
—
Jak się zdecydujesz — rzekł Corde — nie mów życzenia głośno. Z meteorami
jest chyba tak samo jak ze świeczkami urodzinowymi lub obojczykami kurczaka.
Pocałowała go, przygryzając mu wargę. Położyli się na wilgotny od ro¬sy koc i
całowali się namiętnie, czasami brutalnie, przez prawie pięć mi¬nut. Wsunął rękę
pod jej sweter, a potem pod biustonosz. Poczuł, że jej cia¬ło naprężyło się, a
sutek natychmiast zrobił się twardy.
—
To pożądanie — wyszeptał z uśmiechem.
—
Raczej zimno — odparła, wybuchając śmiechem. — Znam miejsce, Sdzie jest
cieplej.
—
Ja też. — Przesunął dłoń w kierunku jej dżinsów.
Dianę chwyciła ją obiema rękami. — Chodź ze mną. — Wstała i gnęła go w stronę
domu.
—
Czy to ma coś wspólnego z twoim życzeniem? — spytał.
Leżeli w tej samej pozycji jak w ogrodzie. Teraz jednak byli nadzy i | li na
pikowanej sześciokątnej kołdrze, którą matka Dianę zaczęła w tym roku, kiedy
zajęto ambasadę w Teheranie, a skończyła po kat fie Challengera. Światła zostały
przygaszone. Corde zlizał resztki sz ki z ust Dianę i odwrócił ją na plecy.
—
Poczekaj minutę — rzekła, wstając. — Muszę coś włożyć. Minęła obiecana
minuta. Potem kilka następnych. Usłyszał wodę ]
nącą z kranu. Usłyszał odgłos mycia zębów. Odwrócił się na plecy i zaczął go
ściskać, żeby pozostał twardy.
Usłyszał wodę spuszczaną w sedesie. Ścisnął mocniej.
Potem usłyszał odgłos otwieranej i zamykanej apteczki. Przestał | ściskać; był
twardy jak u nastolatka.
Ale przez dziesięć sekund.
—
Ochhhh, Bill...
Rozległ się żałosny jęk Dianę, bardziej wstrząsający niż krzyk. Cor zerwał się
na nogi i pobiegł do łazienki. Myślał jedynie, że powinien da sobie trochę czasu
i wyjąć pistolet z szuflady stolika przy łóżku.
Niebieskie opakowanie po krążku dopochwowym leżało przy stopac Dianę. Sam krążek
na zlewie przypominał bladożółty pęcherz.
Dianę szlochała i zakrywała się rękami. Osłaniała swoją nagość nawet przed
mężem.
Bill spostrzegł na podłodze mały biały kwadracik. Podniósł go, pod¬czas gdy
Dianę wyciągnęła zza drzwi czerwony frotowy szlafrok. Włożyła go i mocno
zawiązała pasek. — Było w środku — wyszeptała i odwinęła z rolki długi kawałek
papieru toaletowego, by wziąć do niego krążek. Nid sła go do kosza niczym
zmiażdżoną osę. Tak samo postąpiła z opakowa¬niem. Potem zaczęła dokładnie
szorować mydłem ręce w gorącej wodzie.
To zdjęcie zostało zrobione w tym samym czasie co fotka pozostawiona na schodach
z tyłu domu. Była na nim Sarah lub inna dziewczynka, z pod¬ciągniętą sukienką
leżąca na trawie. Kąt, pod którym zrobiono zdjęcie, by taki sam jak poprzednio,
podobnie oświetlenie. Zdjęcia różniły się tylko dwoma szczegółami. To drugie
zrobiono ze znacznie mniejszej odległości -fotograf znalazł się tylko kilka
kroków od dziewczynki.
Inna była też informacja napisana na odwrocie czerwonym flama strem. Brzmiała:
CORAZ BLIŻEJ.
Corde otworzył stojak na broń i wyjął z niego długiego sfatygowanego
re¬mingtona. Wsunął trzy naboje i z szuflady biurka wyjął cylindryczny
chro¬mowany zamek. Rozdzielił go na dwie części, umieścił po obu stronach osłony
spustu i zamknął z lekkim szczękiem. Jeden klucz umieścił na bre¬loczku, a drugi
wraz z bronią zaniósł do salonu, gdzie siedziała Dianę ze wzrokiem wbitym w
podłogę. Jej usta były cienką linią.
—
Jak on to robi? — Głos Dianę łamał się z frustracji.
—
Nie wiem, kochanie.
—
Dlaczego zastępca go nie zauważył?
—
Myślę, że mógł zostawić to drugie zdjęcie w tym samym czasie co pierwsze.
Prawdopodobnie jest teraz daleko stąd.
—
Mógł... prawdopodobnie... Czy ktokolwiek coś wie o tym człowieku? Corde
bezmyślnie ugniatał klucz. Me. Do chołery, nic nie wiemy.
Po chwili powiedział: — Jutro porozmawiam z Tomem. Każę mu cho¬dzić wokół domu i
sprawdzać w lesie.
Corde postawił broń w rogu pokoju. — Nie ma naboju w komorze. Mu¬sisz
przeładować. To wszystko. Przeładuj i naciśnij. Wiesz, jak zrobić. Ce¬luj nisko.
— Dał jej klucz. Wstała i włożyła go do swej torebki. Widząc broń, wydawała się
spokojniejsza; zaczęła odzyskiwać kontrolę nad sobą.
—
Poczekaj chwilkę — rzekł Corde. Wyjął klucz z jej torebki i poszedł do ich
sypialni. Wrócił po chwili z grubym złotym naszyjnikiem. Wsunął na niego klucz i
zapiął na szyi Dianę. Pocałował ją w czoło.
—
Ten łańcuszek dałeś mi wraz z pierścieniem klasy.
—
Uważałem, że jest na tyle długi, żeby wszystkim dać do zrozumie¬nia, że
powinni trzymać ręce z daleka. — Klucz spoczął w rowku między Piersiami.
Uśmiechnęła się, uściskała Corde'a i trochę jeszcze sobie popłakała.
—
Wiesz, ten naszyjnik jest tylko pozłacany.
—
Dziewczyny tylko udają, że nie potrafią odróżnić czystego złota, ale to
pierścień sprawił mi znacznie większą przyjemność.
Corde ujął dłońmi jej twarz. — Przeżyjemy to bez problemów. Ani to¬bie, ani
dzieciom nic się nie stanie. Obiecuję. Robi to wszystko tylko po to, Zeby mnie
zdenerwować.
Dianę otarła oczy i poszła do sypialni. — Bóg dodaje mi sił — rzekła na koniec.
*
Na początku nikt w mieście nie zwracał na to uwagi; były to w wię ści drobiazgi.
Na przykład więcej ludzi zaczęło kupować Dziennik i pie sze, co robili, to
otwierali gazetę na stronie, gdzie podawano fazy Księ ca na następne trzydzieści
dni.
Sprzedaż amunicji śrutowej i innych nabojów była dwukrotnie wi sza niż zwykle o
tej porze roku (do rozpoczęcia sezonu pozostało jesz dużo czasu). Dział sportowy
w supermarkecie, który normalnie sprz wał tony wyposażenia sportowego do
bejsbolu, teraz większość pieni zarabiał na tanich strzelbach, a nawet na
pistoletach na sprężony d nek węgla.
Kawiarnie opustoszały, bo rodzice zakazali córkom wychodzenia zmierzchu na
randki. Średnia ocen na Uniwersytecie Audena znacz wzrosła, gdy studenci zamiast
obmacywać się na świeżym powietrzu 1 błagać o wierność w długie letnie noce,
siedzieli w pokojach i wertow książki. Sporo studentów przerwało semestr i trzy
tygodnie wcześ~ wróciło do domów.
Bezpańskie psy chodziły głodne.
Niezręcznie sformułowane oświadczenie, napisane przez Cord które miało uspokoić
mieszkańców New Lebanon, nie wywarło żadn wpływu na histeryczne zachowania.
Bob Siebert wrócił późno do swojej przyczepy mieszkalnej zaparko nej przy Drodze
302. Otworzył drzwi i w ciemnej kuchni spostrzegł, że go pięcioletni syn celuje
mu w serce ze strzelby na jelenie. Wiedząc, w świetle księżyca widać tylko jego
sylwetkę, zamarł, bał się odezwać, piero po usłyszeniu krótkiego trzasku iglicy
znów zaczął oddychać. Zab chłopcu broń i wybuchnął histerycznym śmiechem;
dziękował Bogu, syn nie wiedział, jak załadować strzelbę. Przestał się śmiać,
kiedy ot rzył zamek i wypadł z niego nie wystrzelony nabój. Nogi ugięły się pod
S bertem i zrobiło mu się mokro w spodniach. Ze szlochem skulił się podłodze.
Chłopiec powiedział: „Tato, myślałem, że jesteś Księżyco Człowiekiem".
We wtorek, dzień przed pełnią Księżyca, pojawiły się pierwsze
fiti.
Nikt nie widział, kto to zrobił, w rzeczywistości prawie nikt nie roz znawał
rysunków na pierwszy rzut oka. Clara i Harry Botwell wra z kolacji do domu swoim
starym buickiem. Prowadziła Clara jako le dysponowana. Harry pokazał na ścianę
banku w New Lebanon i po dział, że ktoś namalował na niej ogromnego żelka. Clara
przyjrzała malunkowi i spytała, dlaczego ktoś miałby malować żelka na ścianie.
__ O rany — wyrzuciła z siebie — to nie żelek, ale półksiężyc. — ^ panice dodała
gazu i przemknęła przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, uderzając w bok
toyoty. Para wyszła ze stłuczki bez szwanku, ale kierowca potrąconego samochodu
ze złamaną ręką trafił do szpitala.
Bank nie był jedynym miejscem, gdzie namalowano półksiężyc. Tego wieczoru około
trzystu mieszkańców miasta wystukało numer 911 (więk¬szość z nich po raz
pierwszy w życiu), by poinformować o kilku innych ry¬sunkach księżyca. Wszyscy
rozmówcy byli bardzo wstrząśnięci; artysta ja¬ko farby użył krwi.
Tego wieczoru Randołph Sayles, profesor i dziekan, badacz gospodarki Unii i
apologeta Konfederacji Stanów Ameryki, siedział w swoim ogrodzie, palił
papierosa i patrzył na oświetlone blaskiem księżyca niebo. W ręku trzymał kartkę
z faksu. Sayles strząsnął popiół na ziemię i spuścił wzrok. Przy jego
zabłoconych butach z ziemi wyrastał korzeń drzewa, który zale¬dwie kilka cali
dalej znów chował się pod powierzchnię, jakby nawet ta krótka wyprawa na świat
okazała się nie do zniesienia. Usłyszał kroki. Rozpoznał je.
Joan Sayles była kościstą kobietą, z krótkimi jasnymi włosami, wysta¬jącymi
biodrami i długimi piersiami. Dziś miała na sobie białą zawiązaną z przodu
bluzkę i krótkie szerokie szorty. Usiadła obok męża. Z jej ud zwi¬sała
pomarszczona biała skóra.
Miała stanowisko pełnego profesora socjologii na Uniwersytecie Aude-na. Była o
rok starsza od Saylesa i miała o dwa punkty wyższy iloraz in¬teligencji, choć
oboje mieścili się wysoko. Kiedy się spotkali na ostatnim roku studiów
(studiowali na tej samej uczelni), jedno z nich nie miało żad¬nych doświadczeń
seksualnych i nie była to Joan. Nawet jako asystentka miała profesorskie
zacięcie i instynktowną umiejętność radzenia sobie w życiu instytucji. Doceniał
te jej zalety, choć za późno zdał sobie sprawę, ze wykorzystała je nie tylko po
to, żeby zdobyć posadę, ale też jego. Powio¬dło się jej na obu frontach; wzięli
ślub dzień po obronie przez niego dokto¬ratu. Chociaż ani przez moment nie
rozpaliła w nim namiętności — uczu¬la takiego, jakiego doznawał, stojąc na
katedrze — to wszystko było w po¬rządku. Kochał ją (przynajmniej w to wierzył).
W każdym razie potrzebo¬wał żony (tego był prawie pewny). Stabilizacja i
inteligentny partner to Kolumny doryckie sukcesu na uniwersytecie Środkowego
Zachodu.
— Co ty tu robisz? — spytała, mrużąc oczy od niebieskawego światła Księżyca. Ten
gest sprawił, że kąciki ust uniosły się jej w groteskowym Usmiechu, który mu się
nie spodobał. Spostrzegła przy nim mały, pokryty błotem szpadel, a potem
spojrzała na jego buty. — Uprawiasz ogrody przy księżycu?
Uznał, że jej pytanie, choć wyglądało na zwykłą ciekawość, przesiać nięte było
ironią.
Co ona wie? — pomyślał.
—
Wyszedłem pooddychać świeżym powietrzem — odparł. — Bj dziś wieczorem na
zebraniu?
—
Już się skończyło. — Miała przy sobie plik zszytych papierów < sany gumką.
Na górze pierwszej kartki zapisała jakieś uwagi. Zauwa ocenę — 3/3+. Była
surowym nauczycielem.
—
Co robisz? — powtórzyła. Kiedy nie odpowiedział, spytała: — ] jakiś powód,
żeby mnie ignorować?
Przeprosił ją tak szczerze, że oboje byli zaskoczeni. Potem poda faks. Władze
stanu odrzuciły prośbę o nadzwyczajną pożyczkę.
—
Och. — Oddała faks i zapaliła papierosa. Zwisał jej z wargi, sprawiło, że
jej usta wydawały się jeszcze bardziej obwisłe i wywinięte, ciągnęła się, a
potem długim palcem dotknęła języka i usunęła z niego j kiś paproch. —
Współczuję.
Sayles w odpowiedzi ścisnął jej kolano.
—
Wiesz, co napisał jeden z moich studentów? — spytała. — Ter brzmiał: Czy
miasta takie jak New Lebanon mają podupadłe części śr mieścia. Napisał, że nie.
Raczej podupadłe osiedla przy trasie. Postawiła mu piątkę z minusem. To uczciwa
ocena.
—
Sprytne — rzekł Sayles.
—
Wiesz, jakbym musiała rozpocząć wszystko od nowa, zajęłabym i czymś mniej
poważnym. Językami romańskimi lub wychowaniem stycznym. Może literaturą
rosyjską...
Znów dotknęła języka, jakby się upewniała, czy nie zdrętwiał.
—
Policja chciała mnie przesłuchać — wtrącił.
—
W sprawie tej dziewczyny z twojej grupy, którą zamordowano? Sayles
przytaknął.
—
Sypiałeś z nią?
Tak naprawdę to nie było pytanie. Więc ona o tym wie. Jego milczenie było
odpowiedzią, którą zrozumiała. — Sprawiało ci 1 przyjemność?
—
Czasami.
—
Czy policja sądzi, że miałeś coś wspólnego z tym morderstwem
—
Oczywiście, że nie.
Skąd ona to wszystko wie?
Joan skończyła palić papierosa i wyrzuciła niedopałek na ziemię. Nie zdeptała
go. Przerzuciła papiery w ręku i powiedziała: — Wiesz, jestem zaskoczona, że
studenci drugiego roku w ogóle nie potrafią pisać. — Wróci-ja do domu wąską
ścieżką zasłaną czerwonymi i purpurowymi liśćmi spa¬dającymi z rosnących w
rzędzie drzew morwowych.
T.T. Ebbans chciałby być na miejscu tego mężczyzny, z którym rozmawiał
opierającego się o wygiętą gałąź i połączonego z haczykiem zanurzonym w mętnej
wodzie długą żyłką, wędką i kołowrotkiem. Mężczyzny w czer¬wonym kapeluszu.
—
Takie noszą wędkujący na muchę — rzekł Ebbans, ruchem głowy wskazując na
kapelusz.
—
Tak.
Ebbans schylił się i zajrzał do wiaderka, w którym do góry brzuchami pływały
trzy blade sumy. — To chyba nudne.
—
Nie łowię na muchy. Kapelusz dostałem od żony w prezencie. — Po chwili
dodał: — A kartę to mam, tylko zostawiłem ją w domu.
—
Aha — mruknął Ebbans. — A nie łowił pan przypadkiem we wto¬rek wieczorem
na jeziorze Blackfoot?
—
No cóż, miałem swój wieczór...
—
Jak to? — spytał Ebbans.
—
Pracuję całymi dniami w fabryce kontenerów. Wyjeżdżam do pracy o siódmej.
Spanie. Jedzenie. Ryby. Praca. Tak wygląda moje życie. Wieczo¬ry są dla mnie.
—
Parę osób widziało kogoś podobnego do pana. Chrząknął tylko.
—
We wtorek zamordowano tam dziewczynę.
—
Tam? Cholera! Nie wiedziałem. Tak, byłem tam we wtorek.
—
Kiedy pan skończył?
—
Wpół do dziesiątej. Może o dziesiątej. Późno przyjechałem, bo była burza.
—
Czy kogoś pan widział?
—
Kiedy już kończyłem, zjawiło się dwóch dzieciaków. Mieli sprzęt, ale nie
łowili. Pomyślałem, że mają czerpak i chcą nakopać robaków.
—
To były dzieciaki?
—
Wyglądali na nastolatków.
—
Zna ich pan?
—
Nie przyglądałem się im z bliska. Byli na dole wału i szli pod do jeziora.
Jeden z nich był bardzo gruby i dlatego się tak wlekli. Ten by miał na sobie
jakieś ciemne ubranie. Drugi był chudy. Włożył k chyba siwą.
—
Po ile mieli łat?
—
Chyba szkoła średnia. Nie wiem.
—
Biali? — spytał Ebbans.
—
A skąd by się tu wzięli inni?
—
Chciałbym porozmawiać z tymi chłopakami albo przynaj z jednym z nich. Będę
wdzięczny, jak da mi pan znać, kiedy ich zob
—
Pewnie.
—
Zapomnę wtedy powiadomić zarząd związku o karcie, którą zo wił pan w domu.
—
Teraz będę o niej pamiętał — odrzekł. — Wie pan, jak to jest. przerwy coś
na głowie.
Kościół metody styczny w New Lebanon ogłosił dzisiaj, że zawiesza zaję w szkółce
niedzielnej po akcie wandałizmu dokonanym przez osobę, k władze nazywają
„Księżycowym Zabójcą".
„Władze" nazywają?
Na drzwiach sałi dla dziewcząt, r.a parterze, w szkole mieszczącej przy ulicy
Klonowej 223 i sąsiadującej z kościołem, znaleziono wykona krwią rysunek
półksiężyca.
Krew pochodziła przypuszczalnie z zabitej kozy, którą podrzucono ka dni temu do
budynku szkoły podstawowej w New Lebanon.
Skąd oni to wiedzą? Ja jeszcze o tym nie wiem.
Frekwencja w szkołach miasta gwałtownie spadła, gdy Księżycowy bójca zaczął
grasować po ułicach New Lebanon...
„Grasować" po ulicach?
Dziś w nocy będzie pierwsza pełnia Księżyca od czasu zamordowa studentki
Uniwersytetu Audena...
Jennie. Nazywała się Jennie Gebben.
...mieszkańcy miasta są proszeni o pozostanie w domach po zach słońca...
Bill Corde siedział w pokoju 121 należącym do zrzeszenia studen i przez pięć
minut wpatrywał się w Dziennik, zanim go wyrzucił. Otwo kopertę, którą zabrał z
biura. Zawierała raport z laboratorium hrabst na temat badań porównawczych krwi
z kozy i krwi, którą wykonano gr fiti.
Skąd oni to wiedzą? Ja jeszcze o tym nie wiem.
W drzwiach pojawił się mężczyzna. Corde spojrzał na niego.
Przepraszam, jestem profesor Sayles. Chciał się pan ze mną wi¬dzieć?
—
Proszę wejść i usiąść. — Corde odłożył na bok raport z laborato¬rium i
ręką wskazał na krzesło przy miniaturowym biurku.
Sayles usiadł i powoli podciągnął nogi. Odsunął krzesło od biurka. — To ma
związek z zamordowaniem Jennifer Gebben? Corde natychmiast spytał: — Była w pana
grupie?
—
Tak. — Sayles spojrzał na zegarek. Spod niebieskiej marynarki wyszedł mu
pognieciony mankiet koszuli. — Pracowała też u mnie w nie¬pełnym wymiarze godzin
w dziale pomocy socjalnej.
—
Dobrze pan ją znał?
—
Staram się znać wszystkich moich studentów.
—
Jednak ją znał pan lepiej niż innych — ciągnął Corde.
—
Grupa, w której była, jest duża. Kurs historii wojny secesyjnej cie¬szy
się ogromną popularnością. Staram się zapoznać możliwie jak najwię¬cej
studentów. Kontakty międzyludzkie w grupie mogą być bardzo inspi¬rujące. Nie
przypomina pan sobie tego?
Corde, który podczas nauki w szkole starał się schodzić nauczycielom z oczu,
powiedział: — Dlaczego pracowała u pana? Przypuszczam, że nie potrzebowała
pieniędzy.
—
Czemu pan tak przypuszcza? — spytał posępnie Sayles.
—
Nie była objęta programem „studia za pracę" i nie brała żadnych pożyczek
czy stypendiów. Pewnie tak by pozostało do końca, gdyby nie podjęła pracy w
niepełnym wymiarze godzin ze stawką pięć dolarów dzie¬sięć centów za godzinę.
—
Wie pan, docenia się nie tylko potrzebujących studentów. Jennie pomagała
organizować ostatni coroczny marsz na rzecz chorych na AIDS. Rozwoziła też
charytatywnie posiłki.
—
Miesiąc lub dwa — rzekł Corde.
—
Miesiąc lub dwa.
—
Jak to się stało, że zaczęła pracować u pana?
—
Rozmawialiśmy o tym, jakie to dziwne, że ja... profesor historii...
zostałem prodziekanem do spraw finansowych i spytała, czy może mi asy¬stować.
—
W jakich okolicznościach doszło do tej rozmowy?
—
Ależ proszę pana! — Sayles wpadł w wściekłość. — Nie pamiętam
^go.
—
Czy była z kimś z grupy szczególnie zżyta?
—
Nie zwróciłem na to uwagi.
—
Czy widział ją pan z kimś, kto nie był studentem? Sayles wzruszył
ramionami. — Nie.
—
Jak często przychodziła do pana do pracy?
—
Kilka razy w tygodniu.
—
Spotykał się pan z nią na stopie towarzyskiej?
—
Nie. Czasami jadaliśmy wspólnie obiad po pracy. Najczęściej z nymi
osobami. To wszystko.
—
Nie uważa pan tych obiadów za spotkania towarzyskie?
—
Nie.
Corde patrzył w ciemne oczy mężczyzny, który z kolei przypatrywał trzem brudnym
paznokciom u jego prawej ręki.
—
Profesorze, czy zażądano, żeby zrezygnował pan z naucz w College'u Loyoli?
Sayles wyciągnął rękę do krawatu w czerwono-żółte paski, ale się wstrzymał.
Lekko tylko przekrzywił głowę, by dać chyba upust swe oburzeniu. — Tak, zgadza
się.
—
Ponieważ związał się pan ze studentką?
—
Związał? No tak.
—
I szantażował ją pan?
—
Nie. Mieliśmy romans. Zerwałem z nią. Nie była szczęśliwa z powodu i
zadzwoniła na policję. Powiedziała, że ją szantażuję. To była prawda.
—
A romansował pan też z Jennie Gebben?
—
Nie! Jestem oburzony, że pan o to pyta.
—
Ja tylko wykonuję swoją pracę — stwierdził Corde ze znużenie
—
Jeśli pan uważa, że ktoś z uniwersytetu miał coś wspólnego z śmiercią... —
Sayles mówił teraz ostrzejszym tonem. — ...jest p w okropnym błędzie. Już i tak
krąży dużo bezpodstawnych plotek na mat morderstwa. Nawet bez takiego
odstraszania rodziców i sponso trudno jest zarządzać szkołą i gromadzić fundusze
na jej prowadzę Niech pan przeczyta gazetę. To pańska instytucja stwierdziła, że
mord stwo miało demoniczny aspekt.
—
Musimy brać pod uwagę wszelkie możliwości. Sayles znów ponurym wzrokiem
spojrzał na zegarek. — Za pięć min
zaczynam zajęcia.
—
Profesorze, a gdzie pan był wtedy wieczorem, kiedy zamordow tę dziewczynę?
Parsknął śmiechem. — Pyta pan poważnie? — Na co Corde uniósł jjjwi i Sayles
odpowiedział: — Byłem w domu.
Czy mógłby ktoś to potwierdzić? — Corde spojrzał na wąską złotą obrączkę. — Może
pana żona?
Byłem sam. Żona do północy siedziała w bibliotece. — Ze złości
mówił stłumionym głosem.
Z tego co wiem, Brian Okun spotykał się z Jennie, tak?
—
Spotykał się? Tak można to nazwać. On spał z nią.
Koślawym pismem Corde zrobił notatkę na kartce. — Od kogo pan o tym usłyszał?
—
Nie mogę sobie przypomnieć.
—
A jaka jest pana opinia o nim?
—
O Brianie? Chyba pan go nie podejrzewa?
—
Prosiłem o opinię.
—
Jest błyskotliwy, ale musi w jakiś sposób zapanować nad swoją
in¬teligencją. Dbając o swój interes, jest arogancki, ale w żadnym przypadku nie
skrzywdziłby Jennie. — Sayles obserwował wolno piszącego Corde'a. — Mogę już
iść?
Corde skończył pisać i uniósł wzrok. — Ja...
—
Proszę zrozumieć. Nie mogę panu pomóc. Nie mam nic więcej do powiedzenia.
— Sayles wstał. Nie mógł być już bardziej opryskliwy.
Ten napad złości wydawał się nieproporcjonalny do okoliczności roz¬mowy. Na
początek utwierdziło to Corde'a w podejrzeniach wobec tego człowieka. Jednak
jedno spojrzenie w twarz Saylesa powiedziało mu co in¬nego. Źródłem jego
oburzenia była pogarda. Gardził sobą, bo zakochał się w Jennie Gebben.
Niezależnie od jej talentów seksualnych — a Corde wyczuwał tu je, skoro Sayles i
Okun ryzykowali swoje kariery, by ją po¬siąść — była tylko przeciętną studentką,
dziewczyną z przedmieścia, dość wulgarną, córką drobnego biznesmena,
wolontariuszką rozwożącą posiłki, zwyczajną młodą kobietą.
Randolph Sayles, doktor nauk, po prostu czuł się poniżony, że poko¬chał tę
pospolitą dziewczynę.
Corde mógł go zwolnić. I niczym zdegustowany kot, który w końcu uciekł z ramion
swojego pana, profesor wymaszerował z pokoju 121. Nie spieszył się ani nie
ociągał, skupił się na tym, żeby zapomnieć o wcześniej¬szym czasie niewoli.
Corde po powrocie do biura zauważył na biurku Slocuma stertę świeżo
Wydrukowanych ulotek, które miały być gęsto rozwieszone wzdłuż Drogi
116. Patrząc jeszcze na raporty o zaginionych kozach, stwierdził, że Sio. cum
gdzieś wyszedł.
Dawała znać o sobie ciężka noc — to drugie zdjęcie, poczucie winy, że nie
poszedł na kolejne zawody zapaśnicze z udziałem Jamiego, koszmar-ny sen, który z
miejsca go obudził. Nie mógł ponownie zasnąć; trzymając śrutówkę na kolanach,
siedział dwie godziny w łazience z tyłu domu i ob-serwował las, by wypatrzeć
intruza. W pewnym momencie był nawet pe-wien, że zobaczył twarz osoby
zaglądającej do domu. Posunął się do tego, że załadował broń i wyszedł na
zewnątrz. Jego dłonie drżały w niecierpli-wym oczekiwaniu, ale też z chłodu
kończącej się nocy. Jednak kiedy wy¬szedł boso na wyłożoną kamiennymi płytami
werandę, stwierdził, że ten obraz był tylko oświetloną przez księżyc plątaniną
gałęzi drzew i liści.
Odwrócił się, by wejść do domu, i wtedy wystraszył się na śmierć, zo¬baczywszy
zbiegającą po schodach Sarah. Popatrzyli na siebie; Corde — przerażony, Sarah
bardziej zawiedziona niż kiedykolwiek do tej pory. Szł; potem do tylnych drzwi i
Cordeuwi przemknęła przez głowę myśl, że jest lunatyczką. Jednak nie; zeszła
tylko, by napić się wody. — A co, popsuło się coś w twojej łazience? — spytał
wtedy Corde i jego serce przestało bić jak oszalałe. Napiła się wody, a potem
zaczęła wyglądać przez okno, aż zniecierpliwiony wygonił ją do łóżka.
Nie mógł zasnąć do piątej.
Przy śniadaniu rozegrała się walka. Sarah gwałtownie odmówiła, gdy mama kazała
jej pouczyć się przed pójściem do szkoły. Corde musiał uspo¬kajać zarówno żonę,
jak i córkę. Nie stanął po niczyjej stronie, więc obie były na niego złe.
Teraz w swoim gabinecie Corde zamknął drzwi i usiadł przy biurku. Dziesięć minut
układał wysokie sterty fiszek, zatłuszczonych i pogiętych od ciągłego
przekładania. Rozkładał je, aż pokryły całe biurko.
W jego dłoni pojawia się zmatowiała dwudziestopięciocentówka i za¬czyna się
przesuwać między jego palcami. Patrzy tak na kartki i po kilku minutach nie
znajduje się już w biurze szeryfa, ale w kampusie Uniwer¬sytetu Audena. Jest
wtorek, 20 kwietnia, godzina 16:30.
Corde wyobraża sobie, jak Jennie Gebben opuszcza salę wykładową profesora
Saylesa i idzie do księgarni uniwersyteckiej, trzy przecznice da¬lej, by
zrealizować czek na trzydzieści pięć dolarów. Kamera bezpieczeń¬stwa przy
okienku kasowym robi jej zdjęcie. Dziewczyna ma na sobie bia¬łą bluzkę z
kołnierzykiem z przypinanymi rogami. Jej ciemne włosy są proste, gęsty kosmyk
opada na czoło. Migawka uchwyciła ją z przymknie tymi oczami. Na zdjęciu jest
godzina 16:43:03. Potem Jennie idzie do aka demika. zjawia się tam o piątej.
Zamyka się w pokoju z Emily Rossiter na około godzinę. Koleżanki z piętra nie
słyszą rozmowy, ale odnoszą wraże-me) że dziewczyny się kłócą.
2 raportu Lance'a Millera wynika, że w czasie, gdy Jennie przebywa¬ją w
akademiku, nie przeprowadzano z niego rozmów zamiejscowych, tyl¬ko lokalne, z
których większość była nieistotna. Tylko jednego rozmówcy nie udało się
zidentyfikować. Na liście znajdowały się numery telefonów Randy'ego Saylesa i
Briana Okuna, a także Emily, która pracowała jako pomoc na wydziale socjologii.
Piętnaście po szóstej Jennie bierze prysznic i z wciąż mokrymi włosa¬mi w
towarzystwie trzech innych dziewczyn idzie do stołówki. Zachęcają Emily, żeby do
nich dołączyła, ale ona markotnie odmawia. Dziewczęta je¬dzą obiad i rozmawiają.
Jennie je w pośpiechu i szybko wychodzi. Jej ko¬leżanki wracają do akademika o
wpół do ósmej i przez pół godziny ogląda¬ją program rozrywkowy w telewizji.
Jennie przychodzi do sali telewizyj¬nej, chwilę ogląda program, a potem spogląda
na zegarek. Wydaje się zde¬nerwowana, strapiona. Piętnaście po ósmej wychodzi ze
świetlicy i mówi jednej z koleżanek, że wróci przed północą.
Następna informacja o Jennie Gebben pochodzi z godziny dziesiątej pięćdziesiąt
osiem. Została zgwałcona i uduszona, jej ciało leży na kępie niebieskich
hiacyntów u podnóża wału przy jeziorze Blackfoot.
Miejsce jej śmierci: Dziewiętnaście śladów butów wokół jej ciała, więk¬szość z
nich to odciski pozostawione przez mężczyzn lub nastoletnich chłopców. Ford
pikap pokryty 530 fragmentarycznymi i 130 kompletnymi odciskami palców. Kawałki
typowego, praktycznie niemożliwego do ziden¬tyfikowania papieru maszynowego.
Folia z opakowań po przekąskach. Niedopałki papierosów, butelki po piwie i
napojach gazowanych, puszki, prezerwatywa, z nasieniem innym niż znalezione w
ofierze.
I nóż (którego pochodzenia nawet FBI nie jest w stanie zidentyfiko¬wać, mimo
współpracy z prefekturą policji w Seulu i konsultacji z dwuna¬stoma profesorami
religii, kryminologii i parapsychologii z całego kraju).
Żaden z odcisków palców znalezionych na miejscu przestępstwa nie odpowiada tym
zgromadzonym w hrabstwie Harrisom Odciski są teraz w Higgins i w Waszyngtonie,
gdzie porównuje się je ze stanową i federal¬na, bazą danych. Z drzwi pokoju w
akademiku zebrano 184 odciski palców, z których sześćdziesiąt dwa pozostawiła
Jennie lub inne studentki z pię¬tra. Pozostałych jeszcze nie zidentyfikowano.
Po zgłoszeniu kradzieży listów należących do Jennie Emily Rossiter znika
policji. Nieobecna w pokoju 121, nie odbiera telefonów.
Corde przegląda uważnie notatki dotyczące zabójstwa Susan Bia — ta sprawa
zaprowadziła go do Jennie Gebben. Piętnastego styc ubiegłego roku Susan Biagotti
została zamordowana w swoim mieszk poza kampusem przy użyciu młotka w czasie
napadu rabunkowego, jak Corde mówił Ribbonowi, związku z Jennie tu nie było.
Dziewc znały się tylko przelotnie. Susan mieszkała dwa domy od Briana Ok lecz
Corde nie może znaleźć żadnych innych związków między nimi. nastego stycznia
minęły trzy dni od nowiu Księżyca.
W beczce po paliwie znaleziono kartki z trzech rodzajów papieru, gowłóknisty
biały papier makulaturowy wyprodukowany przez Ha: mili, lekko barwiony na
fioletowo papier listowy z Crane i perforowany p pier w biało-zielone paski do
drukarek. Producenta tego ostatniego nie udało się jeszcze określić. Analiza
przy użyciu ninhydryny ujawniła dwa częściowe odciski palców na papierze
listowym i jeden kompletny na wy¬druku komputerowym. Wszystkie trzy pozostawiła
Jennie. Laboratorium hrabstwa stwierdza w raporcie, że popiół z beczki odpowiada
50-75 kart¬kom papieru. Popiół był tak wypalony, że nie udało się wykryć żadnych
znaków wodnych, odcisków palców lub pisma.
Na wydruku komputerowym znalazły się kwoty z przedziału od 2670 dolarów do 6800.
Użyto drukarki dziewięcioigłowej. Słaba jakość czcionki sugeruje, że zastosowano
urządzenia o dużej szybkości druku lub że ta¬śma była zużyta. Zarówno technicy z
hrabstwa, jak i ze stanowego biura śledczego stwierdzają, że papier i atrament
są zbyt typowe, by dostarczyć dalszych wskazówek, chyba że zostaną znalezione
odpowiednie odnośniki.
Jennie zmarła w wyniku uduszenia. Morderca dusił ją rękami, a po¬tem użył sznura
lub przewodu. Śmierć nastąpiła szybko. Nie zmarła na stojąco; pięty butów
zrobiły głębokie dołki w błocie, zanim się zsunęły, a podeszwy jej stóp były
czyste. Sperma, którą znaleziono w jej ciele i na niej, pochodziła od jednego
mężczyzny, grupa krwi B+. Istnieją ślady, na podstawie których można stwierdzić,
że morderca odbył też stosunek analny.
Nie znaleziono sznura użytego do duszenia, choć jeden z techników za¬uważył
świeży ślad po cięciu na lince do suszenia bielizny, zwisającej z po¬rzuconego
samochodu. Lekarz sądowy stwierdził, że obrażenia na szyi dziewczyny mogą
pochodzić od linki tego typu, ale o niczym to nie świad¬czy. Ponadto nóż jest
ostry niczym brzytwa, a laboratorium hrabstwa po¬daje, że linka z forda została
przecięta ostrym narzędziem. Na ostrzu zna¬leziono włókno bawełniane pochodzące
z majtek Jennie.
O Jennie Gebben Corde wie, że:
Umawiała się często, choć nie były to typowe randki w Burger Kingu juD w kinie.
Po prostu znikała wieczorami, czasami na cały weekend. Rzadko rozmawiała o
towarzyszach eskapad, choć to, co robiła, wywoływa¬ło dużo zamieszania. Seks był
ulubionym tematem Jennie. Nie chłopcy, randki, ani też pierścionki. Seks.
Wielokrotnie widziano, jak Jennie ma-sturbuje się w łazience; nie zwracała
jednak uwagi, że ktoś to widzi. Lubi¬ła rozmawiać bez ogródek (Kiedyś byłam z
Jennie w sali do nauki własnej. Panuje zupełna cisza, a ona unosi głowę i mówi:
„Brałaś w tyłek? Ja bar¬dzo lubię.", Naprawdę tak zapytała...)
Jej niechęć do rozmawiania o swoich kochankach wywołała plotki, że sypia z
wykładowcami. W ubiegłym roku wiosną wyjechała przypuszczal¬nie z jakimś
profesorem. Utrzymywali to w tajemnicy, ale mówiło się, że był z wydziału
pedagogicznego i planowali małżeństwo.
Dużo dziewczyn uważa postępowanie Jennie za skandaliczne, ale ich pogardliwe
opinie wyraźnie podszyte są zawiścią.
Wielu studentów mówi, że postrzegało ją jako osobę poszukującą, nie¬spokojną,
nieszczęśliwą. Kilkoro z nich podało tę samą wersję pewnego zdarzenia: Kiedyś
późnym wieczorem Jennie stała sama na klatce schodo¬wej w akademiku. Płakała, a
jej głos odbijający się od betonowych ścian dał się słyszeć jako rozpaczliwe,
żałosne zawodzenie. „Jestem taka samot¬na..." —jedna ze studentek twierdzi, że
Jennie właśnie to powiedziała. In¬na, z dołu, usłyszała: „Gdybym tylko go
miała..."
Nie była religijna i nie chodziła do kościoła w New Lebanon. Miała kil¬ka kaset
z muzyką New Age i kryształowe naszyjniki, ale mało intereso¬wała się
spirytyzmem czy okultyzmem. Studenci przedstawiają sprzeczne opinie na temat jej
relacji z rodzicami. Jennie odnosiła się chłodno do mat¬ki. Z drugiej strony jej
stosunki z ojcem były burzliwe. Przez telefon za¬pewniała z dziwną żarliwością,
że go kocha i bardzo go jej brakuje. Innym razem rzuciła słuchawką i oznajmiła:
„Co za chuj".
Bill Corde rzuca monetę na stół i zbiera fiszki, rozpatruje wszystkie te fakty i
próbuje wyobrazić sobie mordercę. Jednak widzi rozpaczliwie ma-to. Znacznie, ale
to znacznie mniej niż w opisie w Dzienniku (który zdener¬wował go między innymi
dlatego, że wątpił, iż sam może stworzyć tak ży¬wy obraz mordercy). Technika
tworzenia profilu przestępcy, którą stoso¬wał Corde, opierała się na schemacie
opracowanym przez Narodowe Cen¬trum Analizy Ciężkich Przestępstw; odpowiedni
diagram na żółtawej kartce papieru wisiał na korkowej tablicy za jego biurkiem.
Jest to długi Proces gromadzenia niezliczonych faktów, składania modelu, analizy
prze¬stępstwa, aż w końcu wyłania się powoli odpowiedni profil. (Wie, że
proce¬dura Narodowego Centrum zawiera szósty, optymistyczny punkt koń wy:
aresztowanie mordercy — krok, który wydawał się rozpaczliwie o gły w tym
momencie, osiem dni po znalezieniu ciała Jennie Gebben w cie, wśród hiacyntów,
nad tym mrocznym zastygłym jeziorem.)
Corde zna wiele szczegółów dotyczących Jennie Gebben. Wie, że B * Okun nie mówi
prawdy, przypuszczalnie tak samo profesor Sayles. Wie, krótko przed zabójstwem
Jennie przy wale było dwóch chłopców i jed z nich miał nóż. Tu ślad się urywa i
trzeba jeszcze sporo dociekać. Wiece rozmów, więcej faktów do odgrzebania...
chociaż zastanawia się skry Czy to nie jest jedynie gra na zwłokę? To
oczekiwanie, żeby portret p stępcy spadł z nieba i był tak wyraźny, jak zdjęcie
Jennie, które trz; w portfelu.
Bill Corde przerzuca fiszki.
Bardziej wierzy, niż wie. Ma w rękach dużo informacji, ale praw kryje się gdzieś
pomiędzy faktami, w lukach jego wiedzy, jak cienie tych cholernych kartkach.
Teraz Corde widzi jedynie ciemność tak gęs jak wody jeziora Blackfoot. Dociera
do niego tylko odblask podwójny księżyców z naszyjnika zamordowanej dziewczyny.
Corde ma nadzieję na olśnienie, ale boi się, że długo, bardzo długo dzie musiał
na nie czekać.
14
Kłopoty pojawiły się przy pierwszej niesymetrycznej figurze.
Resa Parker przekartkowała zieloną broszurę z wybitym dużymi cz nymi literami
tytułem na okładce: Testy z koordynacji wizualno-motory nej. Zaznaczyła miejsce,
w którym Sarah Corde zaczęła mieć trudno przy wykreślaniu nieregularnego
czworokąta.
Terapeutka odłożyła tę broszurę i przejrzała książkę Skala Wechsle badania
inteligencji dzieci — testy SWBID. Uważnie studiowała zawiło zadań. Testy z
głośnego czytania pokazały, że Sarah, uczennica kl czwartej, czyta jak
pierwszoklasistka. Szło jej lepiej, gdy nie miała o niczeń czasowych.
Wyniki były gorsze, niż terapeutka się spodziewała.
Sarah siedziała teraz przed nią i męczyła się nad ostatnim z tes który miał
sprawdzić jej zdolność pisania. Doktor Parker widziała nie kój u dziewczynki —
rozbiegane oczy, drżące kolana, kroplisty pot. Te
neutka, która od sześciu lat zajmowała się takimi badaniami, musiała bez przerwy
konfrontować swoją złość, brak pewności siebie, zniechęcenie i ich przyczyną;
usilnie próbowała zarazić dziecko spokojem. — Sarah, nie denerwuj się. — Szeroki
uśmiech. — Nie musisz się spieszyć.
Zwróciła uwagę na proces przyswajania. Sarah nie wypowiadała gło¬śno nie znanych
lub trudnych słów. Patrzyła na nie, nie poruszając usta¬mi, aż wykorzystała
wszystkie swoje umiejętności fonetyczne i potem po¬woli zapisywała wyrazy
koślawymi literami. Dziewczynka wychyliła się do przodu, głęboko zmarszczyła
brwi, gdy próbowała przywołać z pamięci słowa. W jej oczach wyraźnie widoczna
była udręka spowodowana ciągłym przezwyciężaniem barier.
U dzieci policjantów częściej stwierdza się kłopoty z nauką niż w przy¬padku
innych rodziców. Doktor Parker poczuła żal do Billa Corde'a. Była to uraza,
której nigdy nie ujawni, ale Corde, żeby ją przekonać, musiałby włożyć bardzo
dużo pracy. Dianę Corde starannie odsiewała to, co ma po¬wiedzieć, i doktor
Parker zastanawiała się, do jakiego stopnia ten człowiek pomaga swojej córce, w
przeciwieństwie do tego, w co Dianę wierzyła lub chciała, żeby robił.
Terapeutka wiedziała też coś innego — że dziewczynka będzie w sta¬nie zrobić
tylko niewielkie postępy i będzie wymagało to ogromnego wysił¬ku i nakładu
pracy.
—
Niestety, czas się skończył — rzekła doktor Parker i zabrała notat¬nik
dziewczynce, całej spoconej i prawie bez oddechu. Przyjrzała się nieu¬dolnej
próbie opisania prostego rysunku z książki — chłopca z kijem bejs-bolowym. Sarah
zaczęła: Nazywa się Fredie Freddie. Chciał gradź w bejs-boi tyklo... Pismo było
okropne. Historia ciągnęła się na pół strony; w tym czasie przeciętne dziecko
bez problemu zapisałoby trzy lub cztery kartki. ~ W porządku, Sarah, bardzo
dobrze. To był ostatni test.
Sarah patrzyła żałosnym wzrokiem, jak doktor Parker wkłada zapisa¬ną kartkę do
teczki. — Zdałam?
—
Tutaj nie zdajesz testów. One tylko mają mi powiedzieć, w jaki spo¬sób
mogę ci pomóc, żebyś lepiej uczyła się w szkole.
—
Nie chcę wracać do szkoły.
—
Rozumiem, Sarah, ale to nie jest dobry pomysł, żebyś znów powta¬rzała
klasę. Chyba nie chcesz rozstać się ze wszystkimi koleżankami, Które przejdą do
następnej klasy?
—
Tak — odpowiedziała bez wahania Sarah. — Bardzo bym chciała. Doktor Parker
wybuchnęła śmiechem. — A jeśli zadzwonię do pani
eiderson i poproszę, byś robiła ustnie wszelkie testy, to będzie lepiej?
—
Nie będę musiała pisać odpowiedzi?
—
Właśnie.
—
A zgodzi się?
—
Jestem pewna, że tak. — W rzeczywistości rozmowa już została
przeprowadzona.
—
Atest z literowania? Boję się literowania. — Mówiła potulnym gfo. sem.
Terapeutka zauważyła, że była to manipulacja. Sarah musiała wcze¬śniej z
powodzeniem stosować ten sposób.
—
Chcę, żebyś jednak odpowiadała. Zrobisz to dla mnie?
—
Muszę wtedy stać przed całą klasą. Będą się ze mnie śmiać.
—
Nie, będziesz sama. Tylko ty i pani Beiderson.
Dziecko instynktownie wyczuło, że negocjacje już się skończyły i nicze¬go więcej
nie osiągnie. Spojrzała na doktor Parker i niepewnie przytaknꬳa. — Dobrze.
—
To świetnie. A teraz...
—
Mogę skończyć opowiadanie w domu?
—
Jakie opowiadanie?
—
Freddie i bejsbol. — Głową pokazała na broszurę.
—
Niestety nie, Sarah. Miałyśmy na to tylko tyle czasu. Dziewczynka
wykrzywiła twarz w ogromnym rozczarowaniu. — Ale
nie zdążyłam zapisać dodatkowej części!
—
Nie? — spytała Parker. — To jaka jest ta dodatkowa część? Sarah zerknęła
na te same dyplomy, które w ubiegłym tygodniu tak
uważnie studiowała Diane Corde. Potem odwróciła się z powrotem, spoj¬rzała w
oczy terapeutki i powiedziała: — Freddie wybija piłkę na ulicę. To¬czy się po
chodniku do sklepu. A tam stoi pan Pillsit... — Sarah szeroko otworzyła oczy. —
On kiedyś grał w Orłach z Chicago. To był zespół, który miał prawdziwe orły.
Mogły nurkować na boisko, porywać piłkę i lecieć z nią nad trybuny. Zespół
wygrywał wszystkie mecze. Pan Pillsit mówi Freddiemu...
Doktor Parker uniosła dłoń. — Sarah, czytałaś gdzieś tę historię?
Pokręciła głową. — Wymyśliłam ją, tak jak miałam to zrobić. Myśld' tam, że o to
chodzi. Przepraszam... —Teatralnie spuściła wzrok. — Zrobi¬łam coś złego?
—
Nie, wcale nie. Mów dalej.
—
Pan Pillsit mówi Freddiemu: „Jeżeli naprawdę chcesz grać w bejs¬bol, mogę
cię zrobić najlepszym graczem, jakiego jeszcze nie było, tylk° musisz znaleźć
najwyższe drzewo w lesie orłów i wejść na sam czubek. J6" steś na tyle odważny,
żeby to zrobić?"
Freddie oczywiście podjął się zadania. Sarah z entuzjazmem opowia¬dała jego
dalsze przygody. Nie zwróciła uwagi, że terapeutica wyciągnęła rekę z
bransoletkami, nonszalanckim gestem wzięła złote pióro i niewy¬raźnymi znakami
stenograficznymi zaczęła zapisywać opowieść o poszuki¬waniu przez Freddiego
magicznej piłki —jego walce z Hugo Pazurem, naj¬okrutniej szym z orłów, budowie
nowego budynku klubu po pożarze stare¬go, ucieczce z domu i zamieszkaniu w dużym
gnieździe z rodziną pięknych złotych orłów. Freddie nigdy nie wrócił do domu,
choć został słynnym gra¬czem w bejsbol.
Zanim Sarah skończyła, doktor Parker zapisała dziesięć stron papie¬ru
stenograficznego. — Sarah, to bardzo interesująca historia.
—
No może — rzekła Sarah głosem recenzenta telewizyjnego. — Ale na rysunku
był Freddie i piłka bejsbolowa, więc nie mogłam o niczym in¬nym pomyśleć.
Terapeutka powoli przekartkowała notatnik. — Dobrze, przejrzę wszystko, co
napisałaś. A ty będziesz musiała pouczyć się do testów.
—
Chcę, żeby tata mi pomagał.
Po chwili terapeutka uniosła wzrok. — Przepraszam, Sarah. Co po¬wiedziałaś?
—
Chcę, żeby tata pomagał mi się uczyć. Może?
—
Tak, oczywiście — odparła zamyślona Resa Parker. Całkowicie po¬chłonęła ją
opowieść o chłopcu, bejsbolu i gadającym orle.
Tu jest federalne pozwolenie na broń, a tu licencja prywatnego detekty¬wa ze
stanu Missouri.
Szeryf Steve Ribbon przyjrzał się plastikowym kwadracikom z portfe¬la mężczyzny.
Nigdy nie widział federalnego pozwolenia na broń. Ani li¬cencji prywatnego
detektywa ze stanu Missouri.
—
Chyba w porządku — rzekł.
Charlie Mahoney włożył portfel z powrotem do kieszeni. Miał na sobie garnitur
biznesmena — w delikatną różowo-niebieską kratkę, choć z da-ka wydawał się
jednolicie szary. Ribbonowi bardzo podobał się ten gar¬nitur. Wskazał ruchem
głowy na krzesło, obserwował mężczyznę, którego Pewność siebie płynęła z dwóch
źródeł: przez wiele lat był policjantem i za-blł też człowieka.
Mahoney rzucił drogi i gruby, jasnobrązowy płaszcz na wolne krzesło Usiadł przy
biurku naprzeciw Ribbona. Porozmawiał obojętnie o pięknej Wl°sennej pogodzie, o
kłopotach z przylotem do New Lebanon i o rolni-charakterze miasta. Potem zamilkł
i obok Ribbona spojrzał na
ogromną mapę hrabstwa. W tym momencie Ribbon poczuł się wyjątko^ nieswojo. — Tak
właściwie to co mogę dla pana zrobić?
—
Jestem tutaj jako konsultant.
—
Konsultant...
—
Reprezentuję interesy Jennie Gebben. Byłem w Chicago detekty. wem w
wydziale zabójstw. Mam wiele doświadczenia. Proponuję wan swoje usługi. Za
darmo.
—
Ale chodzi o to...
—
Aresztowałem lub asystowałem przy aresztowaniu ponad dwustu podejrzanych o
morderstwa.
—
Ja chciałem tylko zauważyć, że pan jest cywilem.
—
To prawda — zgodził się Mahoney. — Będę szczery. Nie jestem w stanie
powiedzieć, jak bardzo pan Gebben jest zrozpaczony tym, co się stało. Szeryfie,
to nie ma nic wspólnego z waszym doświadczeniem w ła¬paniu przestępców. Gebben
uważał, że to jego obowiązek przysłać mnie tu¬taj. Jennie była jego jedynym
dzieckiem.
Ribbon skrzywił twarz ze współczucia. — Wiem, co przeżywa. Sam mam dzieci. Ale
wie pan, jak to jest. Przepisy. W Chicago chyba też obo¬wiązywały?
—
Pewnie. — Mahoney przyjrzał się ogromnej zarumienionej twarz Ribbona i
zdobył się na odrobinę cynizmu. — Ale chyba krótka rozmowa nie powinna niczemu
zaszkodzić.
—
Sądzę, że nie.
—
Pan prowadzi sprawę?
—
W pewnym sensie — odparł Ribbon. — Mamy w biurze starszego detektywa,
który wykonuje większość pracy. Nazywa się Bill Corde. Świetny facet.
—
Bill Corde. Czy ma doświadczenie?
—
Tak.
—
I jaką przyjął strategię?
—
Sądzi, że zrobił to ktoś, kto ją znał. Ktoś ze szkoły.
Mahoney pokiwał głową w sposób, który dał do zrozumienia Ribbono-wi, że jest
zatroskany. — To statystyka.
—
Słucham?
—
To ostrożne podejście. Większość ofiar wcześniej...
—
...znała swoich oprawców.
—
Właśnie. Z tego co czytałem, odniosłem wrażenie, że ta sprawa j^4
nietypowa. Jakieś dziwne ślady... Wie pan, o czym mówię?
Wiem. — Ribbon zniżył głos. — Na początku miałem dużo proble¬mów. Pojawiły się
dowody wskazujące na jakiś kult.
Kult. — Mahoney znów skinął głową, ale tym razem z życzliwością. ^_ jakby to
była ofiara rytualna. Właśnie. Te kozy i krew. Księżyc i inne wskazówki. Osoba,
która wpadła na ten pomysł, wykonała kawał dobrej roboty
Ribbon przestał być ostrożny, ale powiedział: — Wciąż się zastana¬wiam, do
jakiego stopnia mogę panu zaufać. Ja...
—
Charlie — poprawił go. — Wystarczy Charlie. — Uniósł dłonie i pożółkłymi
palcami wskazującymi. — A teraz, żeby było ci przyjemniej, daj mi powiedzieć o
nagrodzie.
—
Nagrodzie?
—
Pan Gebben jest bardzo bogatym człowiekiem. Wyznaczył dwadzie¬ścia pięć
tysięcy dolarów za złapanie mordercy.
Ribbon zagryzł policzek, by powstrzymać uśmiech. — To wspaniało¬myślne...
Chociaż taka nagroda może wywołać prawdziwe polowanie. W hrabstwie wielu ludzi
trzyma legalnie broń.
Mahoney zmarszczył czoło i się poprawił: — Powinienem powiedzieć: nagroda tylko
dla zawodowców. Dla policjantów. Nie ma więc ryzyka, że ktoś nie znający się na
rzeczy narobi szkody.
—
Panie Mahoney.
—
Jestem policjantem, ty też.
—
Charlie. Charlie, to stawia nas w złym świetle. Chciałem powie¬dzieć, że
jesteś osobą z zewnątrz i może wyglądać, że sami nie dajemy so¬bie rady.
—
Albo inaczej. Tak bardzo dbacie o mieszkańców, że postanowiliście
Przezornie zaangażować specjalistę do pomocy. — Mahoney zrobił chwilę Przerwy,
by spojrzeć na zegarek. — To chyba wszystko. Jak chcesz, możesz "Hue jutro
wykopać z miasta, ale dziś zostaję, a nikogo tu nie znam. Mo-Ze pójdziemy na
drinka i powspominamy wojsko. Nie ma chyba więcej możliwości w tym mieście.
eniem ryb picie to najprzyjemniejsze zajęcie.
Ribbon chciał powiedzieć, że można jeszcze gwałcić studentki przy , e"e
księżyca, ale się ugryzł w język. — Są też inne rozrywki, ale poza
Wi
drżącą dłonią wzięła ze swojego biurka wizytówkę. Zaczęła się wpatry-^ c w biały
prostokącik. Był sztywny i miał ostre rogi. Wbiła jeden z nich Cluk z
obgryzionym paznokciem i pojawiła się strużka krwi.
Emily Rossiter usiadła na łóżku, ale po chwili pomyślała, że oni mogij tu
siedzieć. Przypuszczalnie zaglądali między materac a sprężyny. Doty. kali
poduszki. Przesuwali dłonie po tym samym prześcieradle, na który* się kochała.
Wyrzuciła wizytówkę i zanim ta wpadła do kosza, wirowafo w powietrzu, ukazując
zapisane na niej słowa: Proszę do mnie zadzwonii Det. William Corde. Emily
zastanawiała się, czy grzebali nawet w śmie. ciach. Potem wyszła na korytarz do
telefonu.
Wybrała numer i lekko zesztywniała, gdy ktoś odebrał telefon. — Mówi Emily...
muszę się z tobą spotkać... Nie, teraz. — Chwilę wysłucbj. wała gwałtownych
protestów, a potem powiedziała wyzywająco: — Choda o Jennie. — Po drugiej
stronie linii zapadła cisza.
Ale dlaczego go puściłaś? Jest przecież fajny. Teraz usidli go Donna. On ma
takie zajebiste oczy. Ja...
Philip Halpern powiedział w myślach: Zamknij się.
W pokoju, który dzielił z siostrą, był tylko jeden telefon. Siostra bez przerwy
z niego korzystała.
Chłodny wieczorny wiatr wpadł przez otwarte okno i uniósł zieloną płachtę, która
dzieliła pokój na dwie części. Na odrapanych ścianach wi¬siały dziesiątki
pogniecionych plakatów, były to rozkładówki z magazynów młodzieżowych. Wiatr
odrzucił na bok zasłonę usianą czerwonymi kwiat¬kami i na chwilę Luke Perry i
Madonna stanęli twarzą w twarz z Ulicz¬nym Wojownikiem i Terminatorem.
W pachnącej stęchlizną połowie pokoju, która należała do Philips, znajdowały się
sterty komiksów, książki science fiction, bloki rysunkowe, plastikowe figurki
komiksowych bohaterów i złoczyńców. Setki magazy¬nów, Fangoria, CineGove, Heavy
Metal — większość z nich bez okładek. Philip, którego nie było stać na ich
kupowanie, regularnie przeszukiwał pojemniki na makulaturę za przedsiębiorstwem
kolportażowym i wybie¬rał z nich zdekompletowane niesprzedane egzemplarze
czasopism. Na ko¬modzie i biurku spoczywały pojazdy kosmiczne, idealnie
poskładane, al« pokryte warstwą brudu. W kącie stał częściowo ukończony wieszak
robio-ny na zajęcia w szkole.
W pokoju dominował ogromny, wykonany ręcznie wyszukanymi liter* mi, napis:
Wejście wzbronione. Tę informację otaczały dziesiątki liter z * fabetu
runicznego i małe rysunki gargulców i smoków.
Philip leżał na zapadającym się łóżku. Materac był teraz suchy, ^ upstrzony
setkami starych plamek po moczu. Chłopiec powiedział ro°*| com, że musi się
uczyć do klasówki, i poszedł do swojego pokoju. OjO który wydawał się mile
zaskoczony z tego powodu, włączył telewizor, by i ?äc Koło fortuny. Jednak
Philip się nie uczył. Czytał Heinlena, Asimo-va czytał Philipa Dicka (czasami
był przekonany, że opętał go duch Dic¬ka) Leżąc na łóżku, wpatrywał się w
kwiatki i w myślach projektował la¬ser aż przyszła siostra i zadzwoniła do
koleżanki. Do cholery. Zamknij się.
Nagle ojciec otworzył drzwi i powiedział: — Koniec z telefonami. Do łóżek. —
Wyłączył światło. Drzwi się zamknęły.
...teraz, staruszku... musisz odejść. O tak, już jutro.
Philip skierował laser w stronę miejsca, gdzie wcześniej stał ojciec, by
sprawdzić działanie urządzenia. Próba udała się znakomicie. Philip wy¬myślał
bardzo skuteczną broń.
Syknął i znów wypalił.
—
Dupek — mruknęła Rosy.
—
Powiedz to jemu.
—
Mówię do ciebie — odparła. Usłyszał, jak siostra rozpina zamek u dżinsów.
Zastanawiał się, co włoży do snu.
—
A ty jesteś kurwą — powiedział Philip.
—
Chciałbyś.
—
Suka.
—
Pedał.
Zaskrzypiały sprężyny materaca, gdy zwaliła się na łóżko. Philip leżał dziesięć
minut w bezruchu — dopóki nie usłyszał miarowego oddechu sio¬stry. Wstał,
owiewał go chłodny wiatr wpadający przez otwarte okno. Wy¬szedł przez nie i
kiedy zeskoczył na gąbczastą ziemię, znów znalazł się w Zaginionym Wymiarze. Był
wojownikiem Phatharem, który zatoczył się lekko, wyprostował i pewnym krokiem
wydostał sie ze skąpanego w świe¬tle księżyca ogrodu.
15
* rofesor Randolph Sayles zastanawiał się, dlaczego nie ma tutaj świer-^Czy ani
cykad. Nasłuchiwał. Był koniec kwietnia. Za wcześnie na nie? le znał się na
owadach. Nauka przedmiotów przyrodniczych przychodzi-. z trudem; ocena z
biologii na studiach licencjackich znacznie obni¬ża mu średnią. Dwadzieścia
sześć lat później wciąż doprowadzało go to a° wściekłości.
Dziesięć minut czekał w Parku Pamięci, zanim się zjawiła. Uważał ^ Emily
Rossiter jest jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie spotkał. Jej ur^ zowe
kręcone włosy okalały bardzo bladą twarz o greckich czy też w}^ skich rysach. Z
samego tylko względu na jej urodę mógłby żyć z nią wjec2 nie. Bez końca byłby
szczęśliwy i zakochany.
Jednak kiedy teraz do niego podeszła — pod szpalerem pączkujący,^ klonów, w
prowokującym świetle księżyca, prześwitującym między młody, mi liśćmi — przeżył
szok. Wyglądała jak bezdomna — rozmamłana, z na¬brzmiałą twarzą,
przetłuszczonymi potarganymi włosami, obwisłymi ustami, w brudnym ubraniu. Do
tego miała rozbiegany wzrok i obłąkań¬czy uśmiech.
Jednak mimo jej niekontrolowanego zachowania, mimo swojej złości i strachu o
nią, Randy Sayles niczego bardziej nie pragnął, niż się z nią ko¬chać. Tutaj,
natychmiast, na trawie, w błocie, gorące ciało na gorącym cie¬le w chłodnym
wiosennym powietrzu... Chciał przewrócić ją na ziemię i przytulić się do niej,
mocniej, coraz mocniej... Chciał wykorzystać jej bez¬radność. Chciał poczuć jej
słone, przetłuszczone włosy między zębami.
Kiedyś raz próbował ją uwieść. Natarcie skończyło się niepowodze¬niem i otarło
się o próbę gwałtu. Spoliczkowała go do krwi. Przeprosił ją i nigdy więcej się
do niej nie zbliżył. Dziwne, ale to przykre wspomnienie rozpaliło w nim
pożądanie.
Stał przygarbiony, z rękami w kieszeniach, kiedy podeszła do niego odległość
dwóch kroków. Znajdowali się pod latarnią, jej światło wydaw ło się bardziej
przytłumione i upiorne niż światło Księżyca w pełni.
—
Wiesz, co się z nią stało? — Słowa z trudem wydostawały się z
ust.
—
Dlaczego chciałaś się spotkać?
—
Z Jennie. Wiesz, co się z nią stało?
Zaczęła iść, jakby nagle przypomniała sobie o jakimś spotkaniu, les podążył za
nią, trochę z tyłu. Pięć minut szli w jednym kierunku, a tern skręcili na
północ, w ścieżkę prowadzącą do ceglanego kręgu o nego betonowymi ławkami, a za
nimi bukszpanowym żywopłotem. Gd; ktoś chciał do nich podejść, zauważyliby go
odpowiednio wcześnie.
Sayles, rozmawiając ze studentkami, instynktownie szukał ucieczki.
—
Gdzie mieszkasz? W akademiku? — spytał.
—
Och, dzieciaku — wyszeptała w przestrzeń.
—
Zastanów się, czy nie pojechać do domu. Powinnaś zawiesić mestr. Pomogę ci
załatwić formalności.
Dzieciaku...
Co chciałaś przekazać przez telefon? Mówiłaś chaotycznie. Nie wiedziałam, że
będzie tak ciężko. Jest tak ciężko bez niej.
—
Czego chcesz ode mnie?
Światło księżyca tworzyło na jej twarzy dwie smugi prowadzące od do ust. Sayles
stał z rękami w kieszeniach, ona obejmowała piersi, których nigdy nie widział. —
Spotkałeś się z nią wtedy wieczorem, kiedy umarła? — spytała. Nie mógł określić
jej stanu. Zdecydowanie, rezygna¬cja?
—
Nie — odparł.
—
Nie wierzę ci.
Znajdowali się w małym parku poza terenem kampusu, w miejscu, gdzie kochankowie
od lat rozpinali setki ubrań, gdy leżeli na pachnącej trawie. Dziś wieczorem w
parku było pusto albo tak się wydawało.
—
Wiesz, co się z nią stało? — spytała Emily
Po chwili Sayles się odezwał: — Dlaczego mnie o to pytasz?
—
Ach, dzieciaku — mruknęła Emily. — Dzieciaku, dzieciaku...
—
O czym ty mówisz? Co wiesz? — spytał Sayles wściekłym szeptem. Ogarnęły go
emocje i nie mógł się powstrzymać, by nie chwycić jej mocno za ramiona.
Wydawało się, że nagle oprzytomniała. Cofnęła się. Kręcąc głową, wy-buchnęła
płaczem. — To boli...
—
Jest tu ktoś ? — dało się słyszeć szorstkie wołanie.
Za nimi rozległy się kroki. Ktoś w pobliżu wszedł między drzewa i ukrył się za
żywopłotem. Emily zaczęła się oddalać. Sayles ruszył za nią. Machała wściekle
ręką, jakby opędzała się od rozszalałej pszczoły.
—
Powiedz mi, czego chcesz? — wyszeptał ze złością.
Emily weszła szybko na ścieżkę. Poszedł za nią, ale intruz — ochro¬niarz —
skierował snop światła w ich stronę. Oboje się uchylili. Emily za¬dęła biec.
—
Zaczekaj! — wyszeptał Sayles. Potem wszedł w krzaki, by uniknąć wzroku
ochroniarza. W ciemnościach pośpieszył w kierunku, w którym, Jak sądził,
pobiegła Emily.
nathar biegł powoli ścieżką, z trudem łapał oddech. Przypomniało mu to 0
Jutrzejszej koszmarnej lekcji wuefu; będą biegać na 880 jardów — dla n.lego była
to tortura w najczystszej postaci. Wyobraził sobie, jak porusza 8le z trudem,
uginając się pod swoim ciężarem, podczas gdy inni, którzy skończyli bieg,
krzyczą i się śmieją. — Dawaj, Phil. Szybciej, Phil. ciejl — Zagotowało się w
nim.
Wyszedł z lasku i przeszedł kilkanaście kroków, zanim poczuł z wody i błota.
Znalazł się u podnóża wału przy jeziorze Blackfoot. Ścisn^ go w kroczu, ale
przyznał, że mimo przerażenia, jakie przeżył w ostatni wtorek wieczorem, w
swojej duszy z innego wymiaru chciałby ponownig przeżyć to pół godziny, które tu
spędził.
Światła. Odgłos pędzącego samochodu. Skulił się i pobiegł w niskie za-rośla
cykuty. Światła przesunęły się nad jego głową niczym wiązki z flektorów w obozie
jenieckim i samochód oddalił się, wypełniając powie-trze głośnym piskiem opon.
Phathar wszedł w błoto i zaczął szukać noża, który zgubił w tamtą noc. Był
zdruzgotany swoją nieostrożnością niegod-ną Phathara (ale typową dla otyłych i
niezdarnych pierwszoroczniaków ze szkoły średniej). Do przodu i do tyłu,
przeszukiwał teren, używając małej latarki wielkości pióra, owiniętej w czarny
papier, by światło się nie roz¬praszało.
Powoli odzyskiwał spokój. Zapach wody i błota oraz hałas kumkają¬cych żab
skojarzyły mu się z lekcjami biologii —jego ulubionymi. Przypo¬mniał sobie, jak
pewnego wieczoru pomagał nauczycielowi zbierać żaby z brzegów Des Plaines. A
nazajutrz nauczyciel podziękował mu przed ca¬łą klasą. Twarz Philipa
zaczerwieniła się z rzadko odczuwanej dumy. Czuł się na tyle śmiały, że zbierał
żaby dla tych, którzy sami nie chcieli tego ro¬bić. Tamtego dnia złapał ich
kilkanaście. Jedna dziewczyna podziękowała mu i powiedziała, że jest odważny.
Patrzył na nią w osłupieniu.
Po półgodzinie daremnych poszukiwań noża w błocie zrezygnował. Musiał już iść;
ojciec w każdej chwili mógł wpaść do jego pokoju. Ruszył wolno. Usłyszawszy
kroki, zamarł. Pot zrosił mu czoło, włoski zjeżyły si z tyłu szyi. Wycofał się w
zarośla cykuty Kroki stawały się coraz głośni sze. Schował się pod grube
gałęzie. Wychylił się i wyjrzał.
Dziewczyna.
Philip natychmiast się uspokoił, dreszcz przeszył jego tłuste ciało.
Chyba kolejna studentka. W tym samym wieku co pierwsza. Tylko l', dniejsza, nie
taka kobyła. Znów zrobiło mu się gorąco w kroczu. Była sa ma. Zastanawiał się,
jak wyglądają jej piersi ukryte pod grubym swetre Miała luźną powiewającą
spódnicę. Philip poczuł ból w nabrzmiewając członku. Dziewczyna przeszła obok
cykuty i stanęła pośrodku polany.
Chodziła tam i z powrotem, wpatrywała się w ziemię, aż podeszła kępy niebieskich
kwiatów. Upadła na kolana, brudząc spódnicę bło Pochyliła się. Nie widział, co
robi, tylko słyszał, że mruczy do siebie.
Emily! — zawołał z oddali zdyszany męski głos.
philipowi natychmiast opadł i chłopak skulił się pod drzewem. Dziew-vna skryła
się w kwiatach. Drogą 302 biegł jakiś mężczyzna. Zatrzymał się i spojrzał na
jezioro. Światło księżyca świeciło mu prosto w oczy i Phi¬lip zauważył, że
mężczyzna zmrużył oczy. Patrzył na miejsce, gdzie scho¬wała się dziewczyna, ale
jej nie widział. Zawołał jeszcze raz i zaczął wra¬cać drogą, którą przyszedł.
Wkrótce zniknął.
Dziewczyna usiadła. Philip usłyszał szelest liści, kiedy się podnosiła. W
pobliżu rozległo się pohukiwanie sowy. Philip przygiął gałąź, by lepiej
przyjrzeć się dziewczynie. Zastanawiał się, jak wygląda jej tyłek, czy jej
piersi pachną tak samo jak u tamtej — plackiem nadziewanym dynią. Za¬stanawiał
się, czy ma jasne, czy ciemne włoski między nogami. Penis znów zaczął mu
napierać na materiał ciasnych dżinsów.
Piękna dziewczyna powoli wstała i weszła na ścieżkę. Philip zauwa¬żył, że
zapomniała wziąć torebkę. Puścił gałąź. Odbiła do góry i zasłoniła mu widok.
Wyszedł spod drzewa na polanę. Chwycił torebkę i nie otwiera¬jąc jej, podniósł
do twarzy. Pachniała perfumami cytrynowymi, skórą i ko¬smetykami. Wsunął ją pod
koszulę i poszedł za dziewczyną.
Księżyc w pełni wisi wysoko nad New Lebanon.
Większość mężczyzn jest niewidoczna w swoich maskujących strojach myśliwskich,
choć czasami można zobaczyć odblask pierścieni szkoły, bły¬szczących
niebieskawoczarnych luf i słuchawek. Unikając kolców, ukry¬wają się za kępami
krzaków, trzęsą się z zimna, bo myśleli, że pod koniec kwietnia powinno być
znacznie cieplej. Chodzą dwójkami lub trójkami po opustoszałych ulicach. Krążą
samochodami. Niektórzy byli wojskowi po¬czernili policzki i poczuli, że od
dwudziestu pięciu lat nie przeżywali takie¬go podniecenia.
Wielu mężczyzn przemierza pola, gdzie, jak sądzą, mają małe szanse na
znalezienie mordercy, ale jak im się poszczęści, światło księżyca wyra¬źnie
oświetli cel. Ich strzelby załadowane są solą, śrutem lub amunicją na Jelenie.
Sporo myśliwych napełniło pociski rtęcią, by mieć pewność, że jak tylko
postrzelą przestępcę, to na pewno już więcej nie podniesie głowy.
Niektórzy wzięli z domów piwo i pieczone kurczaki i rozpalili ogniska, maJąc
nadzieję, że sama ich obecność powstrzyma mordercę. Inni nato¬miast traktują
swoją rolę strażników znacznie poważniej i wierzą, że przy-°sć New Lebanon
zależy tylko od ich czujności i pewnej ręki. Jim Slo-fUm' Lance Miller, którzy
pozbyli się oznak policyjnych, są w jednej z ta-Klch grup.
Do ósmej nie ma żadnej strzelaniny. Mniej więcej o tej samej porze BU] Corde
skręca w Drogę 302 i kieruje się do domu. Czego można było sie spodziewać, jako
pierwszy używa broni jeden z myśliwych. Strzela do swo¬jego kolegi śrutem. Na
szczęście trafia go tylko pięcioma lub sześcioma śrucinami. Drugą ofiarą jest
kot, a trzecią plakat z Tomem Cruise'em, co mogło nie być przypadkiem.
Sytuacja nie zmienia się do dziewiątej, kiedy to Waylon Sinks, żonglu. jąc
litrową butelką budweisera i szesnastomilimetrowym browningem przechodzi nad
płotem. Postrzelił się śmiertelnie, bo nie zabezpieczył bro¬ni. Biuro szeryfa w
New Lebanon, jak też inne biura w hrabstwie Hani-son, odbiera dziesiątki
telefonów. Większość z nich informuje, że zauważo¬no Księżycowego Zabójcę, który
czasami ma przy sobie długi nóż lub linę. Zwykle pojawia się w ogrodach i
zagląda do okien. Zdarza się, że wchodzi po ścianach i spaceruje po dachach.
Policjanci niewiele mogą zrobić. Jeż¬dżą do zgłoszeń i w świetle ich latarek
niepokojące cienie całkowicie zni-kają.
Światło księżyca oświetla New Lebanon.
Jest tak dominujące, że kiedy wstrzyma się oddech, można usłyszeć brzęczenie
żarówek lub szum krwi w uszach. Księżyc leje się promieniami i w całym mieście
widać niespokojne twarze w oknach oraz słychać wycie psów — choć to nie jasny
dysk księżyca je drażni, ale nieustannie krążą¬ce postacie samozwańczych
strażników, które w upiornym blasku wydają się cieniami.
Corde przyjechał do domu o wpół do dziewiątej. Odesłał Toma, zastępcę szeryfa,
do niespokojnej żony i dzieci. Dianę i Jamie byli na zawodach za¬paśniczych w
szkole, które Corde tak bardzo chciał obejrzeć. Wszedł do do¬mu, zastanawiał
się, czy nie powinien dać Tomowi jakiegoś prezentu; przez kilka dni ten pogodny
młody człowiek był bardziej opiekunem do dzieci niż strażnikiem.
Corde zdjął zabłocone buty i uściskał Sarah. Umył ręce i twarz w zle¬wie w
kuchni, a potem nalał córce coli, a sobie wody sodowej. Tylko szklan¬ki z
postaciami z filmów animowanych Warner Brothers były czyste, wic* sobie wziął ze
Strusiem Pędziwiatrem, a Sarah dostała z Porkym.
Przystąpili do pracy.
Dziś wieczorem dziewczynka była wyjątkowo poirytowana. Nauka oo początku szła
źle. Sarah często się wygłupiała, mówiła bez sensu, żart0" wała i kręciła.
Wprawiało to Corde'a w podły nastrój, bo Dianę powiedzi*' ła mu, że pani
Beiderson zgodziła się przeprowadzić test dla Sarah w'
vch warunkach niż dla reszty klasy, i pomyślał, iż głupota córki zostanie uznana
za niewdzięczność.
Siedzieli na kanapie w salonie, wokół nich walały się różne papiery. Sarah
wydawała się tak mała i przytłoczona przez ten bałagan, że Corde zebrał
wszystkie kartki w jedną stertę. Ćwiczyli głoskowanie. Jak dotąd, po dwunastu
próbach, najlepszy wynik, jaki osiągnęła, to dwadzieścia dwa punkty na
pięćdziesiąt możliwych. Do zaliczenia testu potrzeba było trzy¬dziestu trzech
punktów.
Wcześniej Corde wypisał dla doktor Parker czek na osiemset osiem¬dziesiąt
dolarów. Było to dwa razy więcej, niż wydał na ocieplenie całego poddasza.
—
Spróbujemy jeszcze raz — zaproponował.
—
Tatusiu, nie chcę już. Proszę. Źle się czuję.
—
Kochanie, jeszcze kilka wyrazów. Doszliśmy dopiero do litery M.
—
Jestem zmęczona.
Jednego był pewien, że jego zdenerwowana córka nie jest wcale zmę¬czona. Znów
znaleźli się na pozycjach bojowych, kartka z wyrazami do przeliterowania leżała
między nimi.
—
Okay, wyrazy na M. Jak mordęga — zażartował.
—
Nie chcę zdawać tego cholernego testu — stwierdziła obrażonym tonem.
—
Nie przeklinaj.
—
To gówniany test! Nie chcę...
—
Młoda damo, nigdy nie używaj tego słowa.
—
...go zdawać. Nienawidzę doktor Parker.
—
Tylko jeszcze słowa na M.
—
Jestem zmęczona — jęknęła.
—
Sarah, przeliteruj „marmur".
Zmrużone oczy, język między zębami, wyprostowane plecy. — M-A-R-M-U-R.
—
Bardzo dobrze, kochanie. Wspaniale. — Corde był zaskoczony. »Marmur"
znalazł się po stronie plusów, tak samo jak: „maszyna",
"marka", „miska", „mląko". Sarah miała mniej szczęścia przy: „miasto", "^ecz",
„mokasyn", „moloch", „melon" i „mikser". Doktor Parker nie suge¬rowała tego, ale
Corde starał się ilustrować słowa. Wydawało się to pomy-8 °we, ale nie pomagało.
Nastrój Sarah stopniowo się pogarszał. Bujała nogą i wykręcała palce.
~~ Teraz przeliteruj słowo „matka".
Sarah zaczęła płakać.
Corde się spocił. Przeszedł to już wiele razy, niepowodzenia córki były jego
porażkami. Chciał nią potrząsnąć. Chciał chwycić ją za ramiona, po. stawić przed
Jamiem i powiedzieć: „Jesteście z tej samej gliny. Nie ma mię. dzy wami żadnej
różnicy. Nie rozumiesz tego? Po prostu musisz ciężej pro-cować. Ciężej! Dlaczego
nie chcesz?". Miał ochotę zadzwonić do doktor Par. ker i powiedzieć jej, żeby w
tej chwili przywiozła tu tę swoją wystrojoną dupę. Zamiast tego rzekł zmęczonym
głosem: — Dobrze ci idzie. Znacznie lepiej niż na początku.
—
Nie, wcale nie! — wyrzuciła z siebie. Wstała.
—
Siadaj, młoda damo. Już literowałaś to słowo. Spróbuj jeszcze raz. „Matka"
—
M-A...
Corde usłyszał ciężki oddech. Przypomniał sobie, jak Diane bardzo się męczyła
przy porodzie dziewczynki. Oddychaj, oddychaj, oddychaj...
—
Będzie K-A. Nie, poczekaj. M-A... Zapomniałam. Poczekaj, pocze¬kaj...
Corde odłożył kartkę na stół, gdzie leżały inne nieudane testy, i wziął czysty
arkusz papieru. Zaczął pisać. — M-A-T...
—
Nie! — wrzasnęła.
Corde zamrugał oczami, usłyszawszy tak głośny krzyk, przesycony przerażeniem. —
Sarah!
—
Nie umiem! Nie umiem! — Krzyczała jak z bólu.
Corde wstał, wywracając krzesło. Był przekonany, że dziewczynka ma jakiś atak.
—
Sarah! — znów krzyknął. Z przerażenia dostał gęsiej skórki. Chwycił ją za
ramiona. — Sarah, przestań!
Znów wrzasnęła, była bliska histerii.
Potrząsnął nią mocno, aż jej włosy utworzyły złocistą chmurę wokół głowy.
Wywróciła się szklanka i brązowy napój chlusnął na dywan. Sarah wyrwała się z
uścisku i pobiegła po schodach do swojego pokoju. Aż za¬drżały gipsowe ściany w
domu, kiedy trzasnęła drzwiami.
Corde rozdygotanymi dłońmi wycierał rozlaną na dywanie colę, kiedy rozległ się
dzwonek u drzwi.
—
O Boże, co znowu?
Steve Ribbon stał oparty o framugę i patrzył nad trawnikiem. — BiU> możemy
chwilę porozmawiać?
Corde spojrzał w kierunku pokoju Sarah, a potem znów na Ribbon8' — Wejdź.
Ribbon się nie poruszył. — Rodzina w domu?
Tylko Sarah. Jamie i Dianę są na zawodach. Zaraz powinni wrócić.
Szeryf nie odzywał się przez chwilę. — Nie wyjdziesz na zewnątrz? Corde pokręcił
głową. — Nie bardzo mogę. Sarah czuje się nie najle¬piej.
Wyszedł w końcu na ganek. Ribbon zamknął za nim drzwi. Corde strząsnął colę z
palców. Radiowóz szeryfa stał na podjeździe. Prowadził Jim Slocum. Z tyłu
siedział potężny blondyn z pobrużdżoną twarzą. Wzrok wbił w zagłówek przed nim.
Ribbon zlustrował oświetlony światłem księżyca ogród, przyjrzał się starannie
przystrzyżonej trawie. — Bill, muszę z tobą pogadać — rzekł. — Znaleźli
koleżankę Jennie z pokoju. Emily Rossiter.
Corde skrzyżował ramiona.
Znaleźli... Nie znaleźliśmy. Corde zrozumiał tę różnicę.
Teraz on z kolei zaczął przyglądać się nieskazitelnemu trawnikowi. Z miejsca,
gdzie Corde stał, wydawał się geometryczną figurą, której nazwy nie mógł sobie
przypomnieć... prostokątem pochylonym w jedną stronę.
— Ktoś uderzył ją w głowę, a potem wrzucił do jeziora Blackfoot, za¬raz przy
wale. Utonęła. Poza tym paskudnie ją poranił. — Ribbon prze¬rwał. — Ślady są
podobne do tych, które znaleziono przy Jennie Gebben. Bill, znam twoją opinię,
ale wygląda, że mimo wszystko zbrodnię popełnił morderca kultowy.
Dowody materialne
i
Lekarz sądowy był podenerwowany Po raz drugi w ciągu dwóch ty stał wieczorem w
błocie obok mrocznego jeziora. Nie było śladu po j zwykłym zachowaniu jak u
pogodnego telewizyjnego doktora.
Na twarzy miała smugi brudu, zabłocone włosy przykleiły się wokół jej głowy
niczym u łysiejącego mężczyzny. Wciąż piękna Emily Rossiter leża¬ła na kocu, z
twarzą do góry. Czarna ohydna rana szpeciła jej skroń. W kroczu głęboko tkwił
duży haczyk — skryty w kępce ciemnych włosów łonowych — połączony z linką, która
podciągała jej spódnicę.
Grupa ludzi z sąsiedztwa i reporterów stała na obrzeżu miejsca zbro¬dni —
trawiastego zbocza wału, który okalał jezioro Blackfoot.
Lekarz sądowy, szczupły mężczyzna około pięćdziesiątki, powiedział do T.T.
Ebbansa: — Została uderzona w skroń twardym nieregularn przedmiotem. Przyczyną
śmierci było utopienie.
—
Gwałt?
—
Tym razem nie.
—
A haczyk? — spytał Ebbans. — Został włożony po jej śmierci?
—
Daję głowę.
Do Ebbansa zwrócił się teraz Jim Slocum: — Mamy do czynienia z p fanacją po
śmierci. To typowe w przypadku morderstw rytualnych.
Ebbans podszedł do dziennikarzy i powiedział, że za dziesięć szeryf Ribbon
będzie miał konferencję prasową. Dołączył do Billa de'a stojącego na drodze.
Detektywie Corde! —Addie Kraskow gorączkowo pomachała ręką. Larnin°wana
plakietka z napisem Dziennik zadyndała na jej piersi. — Po¬przednio zaprzeczał
pan, że chodzi o seryjnego mordercę. Czy zmienił pan zdanie?
Corde zignorował ją, a Ebbans powtórzył: — Konferencja prasowa za dziesięć
minut.
Addie nie zadawała dalszych pytań; spostrzegła możliwość zrobienia dobrego
zdjęcia i wysłała swojego człowieka, by sfotografował ciało zamor¬dowanej
dziewczyny, które właśnie pakowano do worka przed zaniesie¬niem do ambulansu.
Pojazd stał przy trójkołowym dziecięcym rowerku. Fotograf uwijał się jak
spanikowany karaluch, by objąć na tym ujęciu ro¬werek i ciało w worku.
Przybyli płetwonurkowie z oddziału ratunkowego hrabstwa i ubrali się w
kombinezony. Jeden z nich spojrzał na jezioro i mruknął: — Jak w dupie.
Corde surowo powiedział mężczyźnie, żeby zachowywał się profesjo¬nalnie.
Poza terenem akcji stał Wynton Kresge. Opierał się o starego beżowe¬go dodge'a
aspena, na dachu którego obracał się niebieski kogut. Na drzwiach samochodu
namalowana była foka, symbol szkoły, zadrukowana nazwą uniwersytetu i słowami
Veritas et Integritas. Ebbans skinął Wynto-nowi głową. Corde i Kresge ignorowali
się nawzajem.
—
Nadepnąłem mu na odcisk, czy co?
—
Bill, nie masz się czym przejmować.
—
A czy mieliście szansę zbadania miejsca przestępstwa, zanim wszyscy
zaczęli się tam kręcić?
—
Było nietknięte, ale znaleźliśmy tylko ślady butów.
Corde spojrzał na policjantów stojących przy jeziorze. Był wśród nich jasnowłosy
mężczyzna, którego widział w samochodzie Ribbona. Ebbans podążył za jego
wzrokiem. — To Charlie Mahoney. ~— I co on tu robi?
—
Reprezentuje rodzinę.
—
Hm. Jaką rodzinę?
—
Pracuje dla ojca Jennie.
—
No i?
~~ Nie pytaj mnie.
—¦ No dobra, zobaczmy, co mamy. — Corde ruszył w stronę jeziora. Bill, poczekaj
chwilkę...
Zatrzymał się. Ebbans stanął obok niego. Mówił teraz szeptem. Corde przechylił
głowę w jego stronę, żeby lepiej słyszeć. — Chcę, żebyś o tym wiedział — zaczął
Ebbans i się zawahał. — To gówno prawda, ale...
Corde był zaskoczony. Nigdy nie słyszał, żeby Ebbans przeklinał Co, T.T.?
Wpatrywali się w ślad na trawie pozostawiony przez wózek, któ transportowano
ciało Emily do ambulansu.
—
Czy był jakiś związek między tobą a Jennie? Corde uniósł wzrok i spojrzał
na hipnotyczny blask świateł na
lansie. — Mów dalej. Co chcesz przez to powiedzieć?
—
W hrabstwie gadają, że spaliłeś te listy, bo... no wiesz...
—
Nie wiem.
—
„Spotykałeś się z nią". Ktoś tak powiedział. Dlatego chciałeś szczyć
dowody. Ja nie wierzę...
—
T.T., nie zrobiłem tego.
—
Wiem. Tylko mówię, co słyszałem. Krążą takie plotki i są z ju tych, co
same nie znikają.
Corde był w zarządzie miasta dostatecznie długo, żeby wiedzieć, plotki nie
cichną z dwóch powodów. Ponieważ ktoś tego nie chce. Albo są prawdziwe.
—
Kto za nimi stoi? — spytał Corde.
—
Nie wiem. Wydaje się, że Hammerback jest po twojej stronie, ale ma na
głowie wybory. Jak się okaże, że kłamałeś, z miejsca cię zniszczy.
0
innych nic nie wiem.
Kropelki rosy obok butów Corde'a w świetle reflektorów wyglądały ni¬czym
miniaturowe lampki choinkowe. — Dziękuję, T.T., że mi o tym po¬wiedziałeś.
Ebbans poszedł do ambulansu, a Corde w kierunku jeziora, w którego wezbranych
wodach unosiły się bąbelki powietrza wypuszczane przez pł* twonurków szukających
dowodów związanych ze śmiercią pięknej młodej kobiety — której historia życia i
sekrety na zawsze pozostaną tajei
1
Corde nigdy nie zapisze ich na jednej ze swoich starannie uporządko nych
fiszek.
Przez dłuższy czas Corde stał w gęstym błocie i patrzył na wodę. myślał jednak o
odciskach palców, śladach butów, broni czy pozos ściach włókien, lecz medytował
nad losem dwóch dziewczyn zamordo nych w tym ponurym miejscu. Zastanawiał się,
jaka ostatecznie lekcja z ich śmierci.
*
rjgraz jest spokojna. — Dianę Corde rozmawiała z doktor Parker w jej ga¬binecie-
— Nigdy wcześniej nie widziałam u niej takiego ataku. Bill kazał ¦ej
przeliterować jakieś słowo, a ona po prostu wpadła w szał.
Matka. Takie słowo miała Sarah przeliterować. Dianę ukryła to przed elegancką
panią doktor. Nie powiedziała też, jak bardzo zdenerwowała ją obojętność
Corde'a, gdy mówił, które słowo tak bardzo przeraziło Sarah.
Szkoda, że pani do mnie nie zadzwoniła — stwierdziła doktor Par-
ker. — Dałabym jej środek uspokajający. Miała atak panicznego strachu,
dzieci takie napady są bardzo niebezpieczne.
Chociaż terapeutka mówiła łagodnym głosem, to Dianę znów usłysza¬ła naganę.
Zaczęła się tłumaczyć oschłym tonem: — Nie było mnie w do¬mu, a mąż dostał wtedy
tragiczną wiadomość. Nie mogliśmy od razu zare¬agować.
—
Przecież po to ja tu jestem.
—
Przepraszam — mruknęła Dianę. Potem się zezłościła na siebie. Dlaczego się
czuję winna? — Nie posłałam jej...
—
Wiem — rzekła doktor Parker. — Zadzwoniłam do szkoły po pani telefonie.
—
Tak? — zdziwiła się Dianę.
—
Naturalnie. Sarah jest moim pacjentem. Ponoszę odpowiedzialność za ten
incydent. — Ta szczerość zaskoczyła Dianę, ale odniosła wrażenie, że terapeutka
nie przeprasza, tylko stwierdza fakt. — Źle oceniłam jej od¬porność. Umie dobrze
się maskować. Myślałam, że bardziej potrafi radzić sobie ze stresem. Myliłam
się. Nie chcę, żeby wróciła do szkoły w tym se¬mestrze. Musimy ustabilizować ją
psychicznie.
Dziś terapeutka ubrana była na ciemnozielono, z kołnierzykiem pod S2yję. Dianę,
kiedy weszła do gabinetu, chciała ją skomplementować, ale zmieniła zdanie.
Doktor Parker otworzyła grubą teczkę. Znajdowało się w niej kilka roszur, na
których było widać bazgroły Sarah. — Właśnie skończyłam Pracować nad diagnozą.
Po pierwsze, miałam rację, że powinna przestać brać ritalin.
Jestem pewna, że zawsze masz rację.
Nie wykazuje ogólnej nadpobudliwości. Jest opanowana, gdy nie Lnajduje się w
sytuacji stresowej. Zaobserwowałam, że jej niepokój i brak centracji mogą być
objawami pierwotnego upośledzenia funkcji. ~~ Więc to może być przypadek —
rzekła Dianę.
—
Tak. Oczywiście.
—
Przeprowadziłam test Wechslera na inteligencję. Test z pjs i dwa inne
testy. Wyniki pokazują, że pani córka cierpi na silne upośle nie umiejętności
czytania...
—
Nie mam ochoty pani słuchać — wyrzuciła z siebie Dianę. — j nie jest
upośledzona.
—
Pani Corde, wcale tego nie powiedziałam. Zaburzenia w umieję ści czytania
noszą też nazwę dysleksji.
—
Dysleksja? Przestawia się wtedy litery?
—
Między innymi. Dyslektycy mają problemy z nowymi wyraża których wcześniej
nie widzieli... z kolejnością liter i konstruowa zdań. Trudności sprawia im też
pisanie. Bardzo niechętnie ćwiczą, cierpi również na dysortografię i ma problemy
z głoskowaniem.
Skończ z tymi mądrymi słowami i rób to, za co ci płacę.
íze niż Izałam
-
óżnica Kończy
t
dpksia
—
Ma też matematyczny odpowiednik dysleksji — dyskalkulię. nak jej głównym
problemem jest czytanie i pisanie. Jej łączny, werb i przedstawieniowy iloraz
inteligencji mieści się w najwyższym zakresie, w górnych pięciu procentach.
Nawiasem mówiąc, jej IQ jest wyższe i u przeciętnego studenta medycyny.
—
Sarah? — wyszeptała Dianę.
—
Ma też o sześć punktów wyższy iloraz niż wasz syn. Sprawdza w szkole.
Dianę zmarszczyła brwi. Niemożliwe. Nagle kompetencje pani do znów wydały się
podejrzane.
—
Czyta jak dziecko trzy lata od niej młodsze. Zwykle ta róż z wiekiem się
powiększa. Bez nauczania specjalnego, gdy Sarah ukończy piętnaście lat, będzie
przypuszczalnie pisała jak jedenastolatek, a cz jak dziewięcio- lub
dziesięciolatek.
—
Co możemy zrobić?
—
Lekcje prywatne i nauczanie specjalne. Natychmiast. Dysleksj8 stanowi
problem w każdym przypadku, ale jest on szczególnie poważ-gdy dotyczy dziecka o
takiej inteligencji i kreatywności.
—
Kreatywności? — Dianę nie była w stanie powstrzymać się od *J buchnięcia
śmiechem. Pewno doktor pomyliła teczki. — Ona nie W\ w ogóle kreatywna. Nigdy
niczego nie narysowała. Nie zaśpiewała żao piosenki. Nie potrafi nawet brzdąkać
na gitarze. Najwyraźniej nie też pisać...
—
Pani Corde, Sarah jest jednym z najbardziej kreatywnych z którymi miałam
do czynienia. Prawdopodobnie potrafiłaby roC ffSZyStko, o czym pani wspomniała.
Jednak nie próbuje, bo boi się trudno¬ści Jest nastawiona na porażkę. Ma niskie
poczucie własnej wartości.
—
Ale my ją zawsze zachęcamy.
__ Pani Corde, rodzice najczęściej zachęcają swoje opóźnione dzieci, by robiły
to, co ich kolegom nie sprawia żadnych trudności. Jednak Sarah jest inna. Takie
zachęty przynoszą odwrotny skutek.
__ No cóż — mruknęła chłodno Dianę — z pewnością nie ukrywa pa¬ni swojego
zdania.
Doktor Parker uśmiechnęła się, ale ten uśmiech nic nie znaczył dla Dianę, która
po raz pierwszy odetchnęła z ulgą, stwierdziwszy, że to tera-peutka stwarza
sztywną atmosferę. Nie miała problemów, by powiedzieć bez ogródek: — Wszystko
ładnie i pięknie, pani doktor, ale jak, do diabła, mamy pomóc naszej córce?
—
Powinniście znaleźć korepetytora, i to dobrego. To dużo kosztuje, ale to
konieczne. Zalecam, żebyście poszukali kogoś na uniwersytecie.
—
Dlaczego my nie możemy jej pomóc? Bill i ja?
—
Sarah potrzebuje specjalisty.
—
Ale...
—
To jest ważne, żeby spotykała się z kimś, kto zna się na rzeczy. Dianę
pomyślała, że to niezwykłe, iż jednocześnie można kogoś niena¬widzić i
podziwiać.
—
Poza tym ja też chciałabym z nią pracować. Dopóki nie sprawimy, że
nabierze pewności siebie, nie zrobi żadnych postępów. Jej poczucie wła¬snej
wartości zostało prawie całkowicie stłumione.
—
Co może pani zrobić, czego my nie możemy? No dobrze, być może sposób, w
jaki próbowaliśmy ją uczyć, był zły, ale zapomina pani, że za¬wsze ją
wspieraliśmy. Bez przerwy powtarzaliśmy, że jest dobra, zdolna.
—
Ale wam nie wierzy. Nie ma powodu. Każecie jej ciężej pracować, a to nie
przynosi żadnych efektów. Mówicie, że dobrze postępuje, a ona opuszcza lekcje.
Wmawiacie jej, że jest inteligentna, ale wszystko wskazu¬je ze to nieprawda.
Pani Corde, działacie w jak najlepszej wierze, lecz wa¬sze wysiłki przynoszą
skutki odwrotne od zamierzonych. Powinniście za-
ecać Sarah do robienia rzeczy, w których jest naprawdę dobra¬ły,.~~ Nie słyszała
pani, co mówiłam? Ona w niczym nie jest dobra. Nie 1 nawet pomagać mi w kuchni
lub przy szyciu. Ona jedynie bawi się sa-a> chodzi do kina i ogląda telewizję.
g. ~~ Ach. No właśnie. — Doktor Parker uśmiechnęła się niczym szachi-* JJówiący
„mat".
lane zamrugała oczami. Co mam tu powiedzieć?
—
Chciałabym możliwie jak najszybciej spotkać się z Sarah. Moglajjy pani
ustalić termin z Ruth? — Zagadkowe oczy, tak chętnie wyrażając, lekceważenie,
spojrzały na inną teczkę.
—
Oczywiście. — Dianę wstała. Potem zaczęła się wahać. Znów usiadła. — Pani
doktor...
—
Słucham?
—
Skąd się bierze ta dysleksja? — wyrzuciła z siebie Dianę.
—
Przepraszam. Zapomniałam o tym z panią porozmawiać. — Za¬mknęła drugą
teczkę i skupiła całą uwagę na Dianę. — Dokładnie nie wie¬my. Większość lekarzy
przypisywała ją kiedyś przyczynom fizycznym, na przykład złej koordynacji między
półkulami mózgowymi w procesie zapa¬miętywania. Te teorie zostały
zdyskredytowane, ale problemy ze słysze¬niem i widzeniem mogą mieć decydujące
znaczenie. Moim zdaniem źródła dysleksji tkwią zarówno w naturze, jak i
wychowaniu. Czynniki genetycz¬ne mają ogromny wpływ i okres prenatalny jest
bardzo krytyczny. Jednak ważny jest też sposób, w jaki rodzice i nauczyciele
postępują z dzieckiem.
—
Prenatalny? — spytała Dianę, a potem mimochodem dodała: —Je¬żeli matka
pali, pije lub bierze narkotyki w czasie ciąży, to może wywołać" u dziecka
dysleksję?
—
Do pewnego stopnia, ale zazwyczaj takie postępowanie powoduje obniżenie
ilorazu inteligencji... — Doktor Parker zmrużyła oczy i przerzu¬ciła swoje
notatki. — Chyba mówiła pani, że zachowywała abstynencję w czasie ciąży?
—
Tak, naturalnie — odparła Dianę. — Po prostu jestem ciekawa... Rozumie
pani, jeżeli ktoś, kogo kochamy, ma jakiś problem, chcemy wszy¬stko o nim
wiedzieć. — Dianę wstała. Wyczuła, że doktor Parker uważnie się jej przypatruje.
— Idę, umówię się na następny termin.
—
Proszę chwilę poczekać. — Doktor Parker zamknęła pióro. — P8111 Corde,
moje podejście do terapii polega między innymi na tym, że my na* prawdę jesteśmy
naszymi rodzicami. — Uśmiechnęła się. Dianę sądził* że po raz pierwszy szczerze.
— Rodzicami nazywam wszystkich, którzy otwierają nam oczy na świat, nie tylko w
pozytywnym sensie. Co nam <**' ją, co dla nas robią, zawiera wiele zła, ale też
dobra.
Dianę spojrzała na nią i próbowała nie okazywać żadnych uczuć. C8» kiem dobrze
się jej to udało, nawet kiedy terapeutka powiedziała: — Sp0* tkałam się tutaj z
wieloma rodzicami i rozmawiałam w takimi, którzy W* li tu z powodu swoich
rodziców. Pani Corde, niezależnie od tego, co p80 dręczy, proszę za bardzo się
nie obwiniać. Moim zdaniem Sarah jest bar-?20 szczęśliwą dziewczynką.
Właściwie było to naruszenie własności prywatnej, ale na wsi granice nie są tym
samym co w mieście. Możesz chodzić, polować i łowić ryby na tere¬nie prawie
każdej posiadłości. Dopóki niczego nie niszczysz, dopóki się odwzajemniasz, nikt
nie będzie miał do ciebie pretensji.
Corde prześlizgnął się pod drutem kolczastym i wszedł do zaniedbane¬go lasku
przy swojej działce. Poszukał ścieżki i dotarł do polany, w cen¬trum której
znajdował się ogromny głaz naniesiony tu kiedyś przez lodo¬wiec.
Miał dwadzieścia stóp wysokości i był gładki jak skóra pstrąga. Corde wspiął się
na głaz i usiadł na jednym z wgłębień od zachodniej strony.
Ona ubrana jest w turkusowy sweter z wysokim kołnierzem zakrywa¬jącym częściowo
jej pulchną szyję.
Na południu widział szary dach, który wydawał się doczepiony do mło¬dych sosen,
choć w rzeczywistości pokrywał jego dom. Obok komina zau¬ważył jaśniejszy
skrawek, gdzie latem ubiegłego roku wymieniał gonty.
—
Mieszkał pan kiedyś w St. Louis, prawda? — pyta Jennie Gebben.
Ależ ona jest piękna. Proste i długie włosy. Obfite piersi okryte deli¬katnym
materiałem. Cienkie białe pończochy pod czarnymi dżinsami. Jest bez butów i
przez delikatny nylon widać wyjątkowo długie, pomalowane na czerwono paznokcie.
—
Tak — odpowiada jej. — Zgadza się. — Chrząka. Czuje bliskość sy¬pialni. W
powietrzu unosi się zapach kadzidełka i perfum.
—
Osiem, dziewięć lat temu? Byłam mała, ale chyba widziałam pana w
telewizji, a może w gazecie.
—
Wszyscy policjanci pojawiają się od czasu do czasu na antenie. Konferencje
prasowe i inne okazje. Przechwycenie narkotyków.
Jest sobota wieczorem, styczeń, rok temu. Gałęzie uderzają o okno po-*oju w
akademiku. Bill Corde siedzi na krześle, a Jennie Gebben podcią¬ga stopy w
białych pończochach i kładzie się na łóżku.
—
To było coś innego — mówi. — Nie konferencja prasowa. Zaraz, upominam
sobie coś. To było...
Przestaje mówić.
Bill Corde siedzi teraz na gładkim kamieniu w spokojnym mieście ew Lebanon i
obserwuje, jak słońce zniża się nad horyzont przesłonięty ^niną krzewów i cykuty
oraz małymi dębami, które wkrótce zmarnie-ą z braku światła.
Oddano strzały! Oddano strzały! Dziesiąta trzydzieści trzy. Jednost, czekam na
odpowiedź...
Kiedy słońce coraz bardziej się zniżało, a ziemia robiła tysiące kilo trów w
przestrzeni, Corde czuł, że las się budzi. Narastały zapachy: g' mchu, gnijących
liści opadłych jesienią, kory, piżma, pozostałości po rzętach.
...posiedzenie komisji ds. użycia broni Wydziału Połicji w St. Lo Sprawa numer
84-403. Detektyw sierżant William Corde przydzielony wydziału kradzieży mienia o
dużej wartości, obecnie zawieszony w wiązkach na czas tego śledztwa...
owie-wne-ianej
Corde pomyślał, że byłby szczęśliwy jako myśliwy. Chciałby w dziewiętnastym
wieku. Oczywiście było wiele rzeczy, które współcze go pociągały. Na przykład
furgonetki, gry telewizyjne, pizza, kompute i proch strzelniczy nie wywołujący
korozji. Jednak uczciwie mógł po1 dzieć, że chętnie zapomniałby o tym wszystkim
i po obudzeniu się pe go ranka chciałby zobaczyć, jak Dianę piecze chleb z mąki
kukurydzian w piekarniku przy kominku. Potem z Jamiem poszliby zastawiać puła] i
polować. Cały dzień krążyliby po lasach takich jak ten.
Odp. No, sprawcy...
Pyt. Wiedział pan, że byli uzbrojeni w karabiny szturmowe?
Odp. Karabiny szturmowe nie, ale wiedziałem, że mają broń... Sp, cy zgarnęli
pieniądze i biżuterię i wciąż byli w sklepie. Rozkazałem ludziom zająć pozycje w
alejce za sklepem. Planowałem, że wejdzie, bocznym wejściem i zaskoczymy
napastników.
Corde słuchał kłapnięć rozlegających się gdzieś w lesie. Pomyślał, kie to
dziwne, że jakieś stworzenie porusza się za nim, przypuszcza, w niewielkiej
odległości, a on nie widzi w tym żadnego zagrożenia. Odi wał obojętność
otoczenia, jakby natura się z nim nie liczyła i uznała, że nie ma dla niej
znaczenia i nie warto go krzywdzić.
Pyt. Sierżancie Corde, może pan powiedzieć, co się wydarzyło?
Odp. Tak. Na alejkę wychodziło ze sklepów wiele drzwi. Przez nie\ gę
powiedziałem policjantom, żeby weszli drzwiami 143.
Pyt. Przez nieuwagę?
Odp. To była pomyłka. Drzwi, które prowadziły do sklepu jubilers, go, miały
numer 134. Ja...
Pyt. Przestawił pan cyfry?
Odp. Tak. Inspektor straży pożarnej podał mi właściwy numer di Zapisałem go, ale
kiedy przez krótkofalówkę podawałem, którymi drzi mi mają wejść, źle go
przeczytałem.
pyt. Więc policjanci weszli do centrum handlowego złymi drzwiami. Odp- Nie,
tylko próbowali. Te drzwi były zamknięte. Kiedy je otwiera¬li, myślaC> że to
właściwe wejście, napastnicy wydostali się na alejkę i otwo-rzyli ogień do
policjantów. Byli odwróceni... Pyt. Kto był odwrócony?
Odp. Policjanci. Dwóch z nich zostało zabitych, a dwóch rannych. Pyt. Czy
bandyci zostali aresztowani? Odp. Tylko jeden.
Był zawieszony na sześć miesięcy z pensją wynoszącą połowę dotych¬czasowych
zarobków. Tydzień przed terminem przywrócenia do służby zrezygnował z pracy.
Zamknął się w domu na przedmieściu i rozmyślał
0
ludziach, którzy zginęli, zastanawiał się, jakiej pracy mógłby się podjąć.
Setki, tysiące razy odtwarzał w myślach tragiczne zdarzenie. Przestał cho¬dzić
do kościoła, nie zwrócił się jednak w stronę butelki. Spędzał czas przed
telewizorem, pracował dorywczo jako ochroniarz oraz na budowach. W końcu spłaty
kredytu za jego schludny dwupoziomowy dom pochłonęły całe ich oszczędności i z
Sarah w drodze nie mieli innego wyboru, tylko wrócić do New Lebanon.
Uprawianie ogrodu, heblowanie i piłowanie, nauczanie... długie, bar¬dzo długie
dni. Potem zobaczył ogłoszenie w gazecie; szukano kandydatów a zastępcę szeryfa.
Złożył podanie.
Po powrocie do New Lebanon Bill i Dianę pięć lat mieszkali z ojcem Billa, kiedy
to dostał udaru. Pięć lat, kiedy mieli możliwość porozmawia¬nia o tym, co
wydarzyło się w centrum handlowym, ale ci dwaj mężczyźni spędzali czas na
polowaniach na bażanty, oglądaniu filmów, naprawianiu gaźników i wspominaniu
matki Billa, a żony ojca.
Pewnego dnia, miesiąc przed wylewem, który zmienił skomplikowany mózg w proste
urządzenie, Corde na kuckach ostrzył kosiarkę w garażu oj¬ca. Usłyszał kroki i
uniósłszy wzrok, zobaczył, jak staruszek, blady i sku¬lony,
wylizuje z opakowania jogurt Dannona. Potem rzekł: — Najwyższy czas, żebyśmy
przestali myśleć o St. Louis. — Corde wstał powoli, strzeli¬ło mu w kolanie.
Odwrócił się do ojca i chrząknął. Starszy mężczyzna po¬ddział uroczyście: — Za
dziesięć dolarów ja od razy przestaję. — Corde ^"zasnął trawę z rąk i sięgnął do
kieszeni po banknot. — Masz — rzekł. Jciec wyszedł na podwórze, a Corde,
przytłoczony wyrzutami sumienia, *rócił do ostrzenia kosiarki.
pyt. Gdyby ktoś inny przeczytał numer drzwi policjantom na alei, nie . °Szłoby
do tego tragicznego zdarzenia? Albo gdyby pan się tak nie spieszył
1
Powoli przeczytał numer?
Odp. (niedosłyszalna). Pyt. Mógłby pan powtórzyć?
Odp. Przypuszczałnie ten nieszczęśłiwy wypadek by się nie wy W New Lebanon
nikomu o tym nie mówił. Dokumenty sprawy zn wały się w St. Louis. Gdyby Steve
Ribbon, Hammerback Ellison, Jim ai cum lub Addie Kraskow z Dziennika zadali
sobie trochę trudu, wszystko by tam znaleźli. Jednak w biurze szeryfa w New
Lebanon tylko przejrzeB jego życiorys i przyjęli za prawdziwe oświadczenie, że
po prostu zwolnił sic z pracy. Uwierzyli też w jego wyjaśnienie, że czuł się
wypalony w z przestępczością w dużym mieście i chciał wrócić do spokojnego rodź'
go miasta. Poza tym miał wtedy sześcioletniego syna i oczekiwał na n dżiny
drugiego dziecka.
Kto chciałby jeszcze coś sprawdzać?
Kolejne kłapnięcie. Corde się odwrócił. Zwierzę stało się czymś rze wistym.
Jeleń. W pobliżu zobaczył dwie łanie. Bardzo lubił obserwowa zwierzęta.
Wyglądały elegancko w ruchu, ale kiedy się zatrzymywały zawsze, jakby gdzieś się
śpieszyły i tylko na chwilę znieruchomiały, można lepiej się im przyjrzeć — były
naprawdę wspaniałe. Corde żało że nie jest poetą. Ogromnie chciał wyrazić
słowami to, co czuł w tym mencie: że cała wiedza odbija się w oczach jelenia.
Znikające słońce.
Niewidoczny ruch w lesie o zmroku.
Bezgraniczny smutek, kiedy zboczyłeś z drogi, którą Bóg ci wyzna Trzasnęła mokra
gałąź i jeleń się oddalił. Bill Corde zsunął się z głazu
i powoli poszedł do swojego dwudziestowiecznego domu, gdzie był pf
telewizja i jego rodzina.
2
Specjalnie dla Dziennika: Dwa dni po zabójstwie drugiej stude Uniwersytetu
Audena — kolejnej ofiary osobnika określanego j „Księżycowy Zabójca" — John
Treadle, przewodniczący rady hrabs Harrison, nakazał, by biuro szeryfa w New
Lebanon wystawiło n" patrole w mieście.
Jednak podkreślił: „Mimo wszystko dziewczyny nie powinny zmroku chodzić same po
mieście, dopóki nie złapiemy tego człowie
Ciało pochodzącej z St. Louis studentki, Emily Rossiter, znalezio¬no w jeziorze
Blackfoot podczas pełni Księżyca. Dziewczynie zadano cios w głowę i wrzucono do
wody, by się utopiła. Podobno ciało zostało okaleczone.
„Pracujemy dwadzieścia pięć godzin na dobę, żeby wyjaśnić spra¬wę tych morderstw
kultowych" — powiedział wczoraj wieczorem Ste¬ve Ribbon, szeryf New Lebanon.
Dodał, że zdecydował się na niezwy¬kły krok i zaangażował konsultanta z
zewnątrz, by pomógł w prowa¬dzeniu śledztwa.
„Ten człowiek ma ogromne doświadczenie. Wiele lat pracował w wielkim mieście
jako policjant wydziału kryminalnego. Udzielił już pewnych wskazówek co do
sposobu działania mordercy."
Powołując się na względy bezpieczeństwa, szeryf Ribbon nie podał tożsamości
konsultanta ani nie poinformował, jaka jest dokładnie je¬go rola w śledztwie.
Izba Handlowa ocenia, że ta seria morderstw będzie kosztowała miasto około
miliona dolarów.
Najbardziej boi się tego, że tata wystraszył Człowieka Słońca.
Od kilku dni tatuś późno wstaje, je z nimi śniadanie i wraca do domu przed
kolacją. Najgorsze jest jednak to, że chodzi na długie spacery po le¬sie za
domem, gdzie mieszka Człowiek Słońca. Sarah uważa się za eksper¬ta od
czarnoksiężników i wie, że oni nie lubią ludzi, którzy w nich nie wie¬rzą. Tata
z pewnością należy do takich osób.
Chociaż długo przepytywała Redforda T. Redforda na temat czarno¬księżnika, miś
się nie odezwał. W magicznym kręgu zostawiła dla Czło¬wieka Słońca prezenty i
kilka z ogromnym wysiłkiem zapisanych kartek. Nie zabrał ich ani nie
odpowiedział.
Sarah rozmyśla o kolejnej próbie ucieczki, ale ponieważ mama zgodzi-,a się z
doktor Parker, że na razie nie będzie chodziła do szkoły, jest skłon¬na odłożyć
swoją decyzję na później. Słucha książek z kaset, przegląda siążki obrazkowe,
ogląda telewizję i bawi się pluszowymi zwierzątkami.
Wieczorami Sarah wygląda przez okno. Pewnego razu, gdy ubywający lezyc jasno
świeci na niebie, wydaje się jej, że widzi postać mężczyzny spacerującego po
lesie. Włącza lampkę przy łóżku i macha do niego. Męż-jjzyzna zatrzymuje się i
spogląda na dom, ale nie odpowiada. Potem zni-
Sarah wpatruje się w przestrzeń, aż drzewa zaczynają się kołysać, 0j^Ie°o się
otwiera i pojawiają się na nim niezliczone gwiazdy, planety,
rzymy i zwierzęta. Wtedy ona wsuwa się pod kołdrę. W dłoni mocno ści¬ska
magiczny kwarc i przypuszczając, że Człowiek Słońca może być na ze wnątrz, w
myślach wysyła mu informacje.
Sarah chciałaby, żeby ojciec znów zaczął długo pracować. I spełnia się jej
życzenie. Tata wychodzi przed śniadaniem i wraca, kiedy ona jest juL w łóżku. Po
dwóch dniach niewidzenia rano zostawia dla niej liścik, aleja-kiś nieciekawy.
Sarah ze smutkiem myśli, że Człowiek Słońca jest znacz¬nie mądrzejszy od taty.
Ma nadzieję, że czarnoksiężnik wróci i podzieli się z nią swoją mądro¬ścią.
Wierzy w to. Wie jednak, że to marzenie będzie trudne do spełnienia więc powinna
być cierpliwa. Musi na to poczekać.
Philip zamknął drzwi do swojego pokoju i natychmiast znów stali się
wo¬jownikami, wysokimi, dostojnymi i niewzruszonymi, próbującymi zrozu¬mieć ten
dziwny wymiar.
Jano rozejrzał się po pokoju. — Jest siostra?
—
Nie.
Chłopcy, którzy znali siostrę Philipa, a było ich wielu, nie nazywali jej „Rose"
lub „Rosy", lecz „Halpern", co zdaniem Philipa wszystko o niej mówiło.
—
No i co? — wyszeptał natarczywie Jano.
—
Jak co? — Phathar wepchnął do ust pełną garść prażonej kukury¬dzy.
—
Zrobiłeś to? — spytał cicho Jano. Miał zaczerwienione oczy i pod nosem
wisiał mu chyba zaschnięty gil. Phathar zastanawiał się, czy jego kolega płakał
(Phathar przypuszczał, że on był jedynym pierwszoklasistą, który nadal płacze).
—
Tę dziewczynę nad jeziorem? — powtórzył. — Emily jakoś tam. Za¬biłeś ją?
—
Nie. — Zjadł kolejną garść kukurydzy.
—
Nie wierzę ci — wyszeptał Jano.
—
Nie zabiłem jej, koleś.
—
Chciałeś sobie podymać i ją zabiłeś.
—
Nie ja. — Grubym palcem Phathar wydłubał łupinę z zębów.
—
Ja powiem, że się trochę wkurzyłem. I co teraz zrobimy?
—
Weź sobie kukurydzy.
—
Kurde, trochę za dużo się porobiło. Ona też nie żyje, a ty...
—
Co ja? Widziałeś, jak Hononi wykosili Valanów. Kobiety i dzie wszystkich.
—
To film.
Wcale nie planowałem jej zabijać — powtórzył cierpliwie Phathar.
A znalazłeś nóż? Nie, bo byłem sam.
Mówiłem ci, że nie mogę przyjść. Może go nie zgubiłeś.
—
Zgubiłem.
Kurde, powinniśmy wszystko zniszczyć — rzekł Jano.
Przecież wiesz, że w kartotece zamontowałem samolikwidator.
Najlepszy. Zobacz. — Phathar podszedł do metalowej szafki na dokumen¬ty.
Otworzył ją i wysunął szufladę. W środku były sterty tabel, rysunków i
skoroszytów. Na wierzchu leżała spirala z urządzenia grzewczego. — Zo¬bacz, tu
jest wyłącznik, który zamówiłem. Doskonały. Jak otworzysz sza¬fkę i go nie
wyłączysz... — Włożył rękę do szafki i pokazał na dwa drewien¬ka owinięte
przewodem i dotykające jeden drugiego, co przypominało du¬żą klamerkę do
bielizny. — ...jak ktoś otworzy szafkę, to obwód się za¬mknie. Spirala w kilka
sekund zrobi się czerwona i wszystko podpali.
—
Super — mruknął Jano z podziwem. — A jak dom się zapali? Phathar nie
odpowiedział. Przez zamknięte drzwi słyszał, jak ojciec
Philipa nuci starą piosenkę „Strangers in the Night".
Jano zajrzał do szuflady. — A co to? — Wyciągnął brązową torebkę pachnącą
błotem.
Phathar zamarł. Znalazł się w niezręcznym położeniu. Jano był jedy¬nym jego
przyjacielem w szkole i nie mógł zrobić tego, co chciał: krzyknąć, żeby z
powrotem odłożył torebkę. Powiedział po prostu: — To jej.
Jano otworzył ją z trzaskiem. — Tej drugiej dziewczyny?! Więc to zro¬biłeś!
Phathar wyciągnął rękę i zamknął torebkę. — Spoko. Widziałem ją, ale...
—
Kurde, dlaczego się wypierasz? ...nie zabiłem jej.
To dlaczego wziąłeś torebkę?
—
Nie wiem. — Faktycznie Phathar zastanawiał się nad tym wiele razy- —
Ładnie pachnie.
~~ Z nią też skończyłeś? — Jano nie wyglądał już na wystraszonego, ale na
zaciekawionego.
~~ Straciłeś słuch? Kompletnie ogłuchłeś?
~~ Phathar, powiedz mi. Ja wszystko ci mówię. Jak to wyglądało?
Pogięło cię? Szedłem za nią chwilę, a potem się zwinąłem. Jakiś łe-sie tam
kręcił. ~~ Kto?
—
Nie wiem.
—
Znaleźli ją w jeziorze. Fuj! Jak to z nią robiłeś, to fiut odpadn od tej
wody. Co jest w torebce?
—
Nie wiem. Nie otwierałem jej. — Phathar wstał i zabrał torebkę k ledze.
Włożył ją do szafki i umieścił na niej kolejną spiralę grzejną z mknął szufladę.
—
To chyba nie jest dobre miejsce — stwierdził Jano.
—
Czemu?
—
Nawet jak samolikwidator zadziała, to ta skóra tak szybko się ni zapali.
Phathar uznał, że może to być prawda. Z powrotem wyjął torebkę i po. dał Jano. —
Weź ją i gdzieś wyrzuć.
—
Nie da rady. Nie chcę, żeby mnie z nią złapali. Dlaczego jej nie spa lisz?
—
Nie mogę. Ojciec znów mi wpieprzy... Ale może schowam ją pod we¬randę i
spalę wieczorem, jak będzie grał w karty.
'orna
ięre-i ład-liona
Z salonu dobiegł okropny brzęk tłuczonego szkła. Chłopcy popatrzyli na brudną
ścianę, za którą rozległ się hałas. Philip wrzucił torebkę do pu¬stego
opakowania po prażonej kukurydzy i wsunął do plastikowego worka na śmieci
stojącego w kącie pokoju. Potem obaj wyszli na korytarz.
Matka Philipa klęczała na rozstawionych kolanach i podpierała si kami. Spódnicę
miała podciągniętą do szczupłych bioder. Oczy na jej. nej twarzy były prawie
zamknięte, a głowa kołysała, gdy chude ramii.-próbowały uchronić ciało przed
upadkiem na podłogę. Pan Halpern stał nad nią, dłonie zaciskał na poplamionej
pomarańczowej bluzce. M< z rozpaczą w głosie: — Wszystko w porządku. Wszystko
gra. No już, wszystko gra...
—
Zostaw mnie! Zostaw mnie! — powtarzała kobieta wibrując, pranem. W dłoni
trzymała kawałek białej szmaty. Poplamiony dywan mokry od świeżych wymiocin. W
powietrzu unosił się kwaśny zapac' nu. Philip wybuchnął płaczem.
—
Pani Halpern — wyszeptał Jano. Ojciec Philipa uniósł wzrok. — Wynoście się
stąd. Obaj.
—
Ale ona jest chora — rzekł Jano.
—
Nie jest chora — zakwilił Philip.
—
Spierdalać! — wrzasnął ojciec. — Obaj. Już! — Tupnął nogą, j byli psami.
—
Proszę — Philip zwrócił się do Jano.
—
Ale...
Proszę — powtórzył Philip. Jego przyjaciel wybiegł z domu. Wyglą-¦ c za nim,
Philip słyszał, jak matka szura butami. Ojciec podniósł ją na fotel i c°ś ^° n^
wyszeP^- Philip przeszedł obok rodziców i tylnymi d^wiami wydostał się z domu.
Wszedł pod werandę.
Worek z torebką ukrył pod warstwą miękkiej ziemi i przykrył liśćmi. Ależ był
zmęczony.
Był zmęczony z wielu powodów. Ojciec chodził w podartych koszulkach i spuszczał
mu lanie. Matka przygotowywała mu na lunch tłuste kanapki _ jeżeli w ogóle je
przygotowywała — i zapominała o praniu. Wszędzie mial wrogów, gdziekolwiek się
obrócił. Siostra była kurwą, on był gruby. Ona była Halpern, a on Philip. Miał
dwójkę z wuefu i czwórkę z biologii. Kiedy z domu dobiegł odgłos kolejnej
rozbijanej szklanki, skupił się na jed¬nej myśli: obrazie nieśmiałej dziewczyny,
która pochylała się nad stołem laboratoryjnym i mówiła mu, jaki jest odważny,
podczas gdy on wbił igłę w mózg żaby, rozciął jej brzuch i obserwował
nieprzerwane bicie małego serca zwierzęcia.
Bill Corde siedział w niesławnym pokoju 121 zrzeszenia studentów. Był sam,
spowity przez znajomy teraz zapach tłustego mięsa, papieru i kawy.
Kolejni studenci, kolejne fiszki. Pytania, które dziś zadaje, są podob¬ne do
tych sprzed tygodnia, ale nie takie same.
Dziś pyta o dwie ofiary.
Corde robi notatki, zapisuje wszystko koślawymi literami, ale czas po¬święcany
temu jest bezproduktywny — słyszy znane informacje lub do¬wiaduje się
niepotrzebnych szczegółów. „Emily często wkładała tę szykow¬ną sukienkę, ale
potem ktoś ukradł ją z pralni. To było przed zabójstwem, w znaczy dzień
przed..." Corde skinął głową i zapisał ten fakt, choć nie był Pewien, jakie ma
znaczenie i czy w ogóle wykorzysta tę informację. Jed¬nak bał się, że ten
szczegół może ulec zapomnieniu. Często miał takie uczucie.
Różne myśli przeszkadzały CordeWi w przesłuchaniach; nieokreślo-y niepokój
związany z pojawieniem się Charliego Mahoneya, tajemnicze-8° konsultanta, wcale
nie był nieistotny. Ribbon przedstawił sobie ich obu, a e Mahoney prawie się nie
odezwał i w pośpiechu opuścił biuro. Od tej po-Corde go nie widział.
Corde zapytał Ribbona, jak wyglądają „wskazówki co do sposobu dzia-ia mordercy",
których zgodnie z wypowiedzią szeryfa dla Dziennika 2lelił Mahoney, ale nie
uzyskał jasnej odpowiedzi. — Mahoney jest tu tylko obserwatorem. Mówiłem to
głównie za względu na opinię publik Chciałem trochę uspokoić ludzi w mieście.
A kto, do diabła, wystraszył ich gadaniem o Księżycowym Zabójcy
—
Nie chcę, żeby cywil zajmował się tą sprawą — rzekł Corde.
—
Wiem, że nie chcesz — odparł zagadkowo Ribbon i wrócił do swoj go
gabinetu.
Teraz, tkwiąc w pokoju 121, Corde spojrzał na zegarek. Wyszedł stołówki i kupił
mrożoną kawę. Wypił ją w trzech łykach. Najchętniej szedłby do domu. Omal tego
nie zrobił, ale zmienił postanowienie — al zwyciężyło w nim poczucie obowiązku —
i zawołał ostatnią studentkę; po¬zostałym kazał przyjść następnego dnia.
Dobrze, że został. To właśnie ta ostatnia studentka powiedziała mu o tajemnicy
Jennie Gebben.
Dziewczyna była zaokrąglona i miała grube nadgarstki. Musiała się przejmować
podwójnym podbródkiem, bo podczas przesłuchania wysok trzymała głowę. Jej poza i
droga kwiecista sukienka sprawiały, że wyglą¬dała niczym pobłażliwa arystokratka
ze Wschodniego Wybrzeża.
Leniwe cedzenie słów rodem z Południa od razu rozwiało to wrażenie -— Mam
nadzieję, że będę mogła pomóc. To straszne, co się stało.
Czy znała którąś z zamordowanych dziewczyn? Tylko Jennie. Jak dłu¬go ją znała?
Dwa lata. Tak, chodziły razem na niektóre zajęcia. Nie, nie Umawiały się na
wspólne randki.
—
Znasz profesora Saylesa lub Briana Okuna?
—
Przykro, ale nie.
—
Czy wiesz, z kim kręciła? Dziewczyna dotknęła pulchnej szyi. Przypomniało
to Corde'owi urzekającą szyję Jennie. Oderwał wzrok
od białej skóry i skupił spojrzenie na jeszcze bielszych fiszkach.
—
Mówi pan o mężczyznach, z którymi kręciła?
—
Studentach, profesorach, kimkolwiek.
—
...albo dziewczynach? Corde przyłożył pióro do kartki.
—
To znaczy?
Studentka bawiła się nerwowo wyszukanym koronkowym mankiet sukienki. — Wie pan o
Jennie i tej dziewczynie?
Po chwili zapisał „Biseksualna?" precyzyjnymi równymi literami 11 prosił, by
mówiła dalej.
Dotknęła językiem różowej pełnej wargi i omiotła wzrokiem W Corde'a. — To tylko
plotki. Wie pan, jak to jest. — Zamknęła obfite
Proszę mówić.
W końcu powiedziała: — Opowiadano, że kiedyś w akademiku kilka 0sób widziało
Jennie w łóżku z inną dziewczyną.
Skóra nie była już blada, ale płonęła żywym ogniem. I kto to był?
—
Podobno... leżała w takiej pozycji, że nie można było jej zobaczyć. Chyba
pan wie, o czym mówię.
—
A kim były te dziewczyny, które to widziały?
—
Nie mam pojęcia. Myślałam, że pan wszystko o tym wie. — Za¬chmurzyła się,
ale na jej perfekcyjnej skórze nie pojawiła się ani jedna zmarszczka. —
Oczywiście słyszał pan o tej kłótni?
—
Posłucham ciebie.
—
W niedzielę, przed swoją śmiercią, Jennie długo rozmawiała przez telefon.
Było późno i mówiła głównie szeptem, ale odniosłam wrażenie, że rozmawia z kimś,
kogo rzuciła. Zna pan ten ton? Wtedy, kiedy silimy się na złośliwość, bo chcemy
powiedzieć nie. Wszystko słyszałam, telefon jest przy moim pokoju. Wyszłam, żeby
ją uciszyć i wtedy wyraźnie usłyszałam, jak mówi: „Kocham ją, a nie ciebie, i na
tym koniec." Potem z trzaskiem powiesiła słuchawkę.
—
Kocham ją"?
—
Właśnie. Tego jestem pewna.
—
To ona dzwoniła, czy do niej był telefon?
—
To drugie.
Me ma możliwości, by zidentyfikować rozmówcę. — Kobieta czy m꿬czyzna?
—
Wyglądało, że rozmawia z mężczyzną, ale może myślę swoimi ka¬tegoriami. W
jej przypadku wszystko było możliwe. Nic więcej już nie wiem.
—
Nikt mi o tym wcześniej nie mówił. Wzruszyła ramionami. — A pytał pan?
—
Nie.
—
To wszystko wyjaśnia.
Po jej wyjściu Corde złożył fiszki i wrzucił je do aktówki. Zauważył, że
tefon na korytarzu jest wolny. Szybko podszedł do niego. Kiedy czekał,
8z ktoś odbierze, obok niego, głośno rozmawiając, przeszło dwóch młodych
^ężczy2n.
— Wcale mnie nie słuchasz. Mówię, że postrzeganie a rzeczy¬wistość to nie to
samo. Istotna jest ich adekwatność. Zaraz ci to udawa¬li te- Widzisz tego
policjanta?... — W tym momencie odezwał się T.T. Eb-4118 i Corde nie usłyszał
końca dyskusji.
Pożądał jej.
Co za zjawisko! Prawie się ślinił, nozdrza mu pulsowały, jakby wy wał jej
zapach. Niczego więcej nie pragnął, tylko rozpiąć jej białą bl i wziąć do ust
sterczące sutki.
Brian Okun powiedział do Victorii Feinstein: — Myślę o seminari na temat
identyfikacji z płcią w epoce romantyzmu. Jesteś zaintereso na udziałem w
dyskusji?
—
Ciekawy pomysł — rzekła i skrzyżowała nogi ukryte pod obcis czarnymi
dżinsami.
Siedzieli w stołówce studenckiej, na stoliku między nimi stała ka Victoria była
najlepszą studentką Okuna. Przybyła tutaj z Central Par z Siedemdziesiątej
Drugiej Ulicy. Przeczytał jej pierwszą pracę semes^ ną „Feminizm a Nowa Lewica"
i podbudowany widokiem jej sterczą piersi i twardych półdupków uznał, że ma
wszystko, co Jennie Geb i znacznie więcej.
Niestety, dowodziło to wyraźnie, co z goryczą stwierdził, że w których
dziedzinach — na przykład semiotyce i literaturze południo amerykańskiej
(aktualnie bardzo modnej) — wie zdecydowanie więcej niego. Z radością się z tym
obnosiła. Tłumione nadzieje Okuna wyparo ły pewnego dnia, kiedy zobaczył, jak
Victoria Feinstein całuje się z j dziewczyną przy jego sali. Jednak wciąż ją
podziwiał i często z nią roz wiał.
Martwiło go, że używa swojego błyskotliwego umysłu w tak tande sposób.
—
Dlaczego romantyzm, a nie klasycyzm?
—
Już było — odrzucił jej pomysł.
—
Być może — zastanawiała się — powinieneś zdecydować się na maty
porównawcze... wiek augustiański a romantyzm. Znasz łacinę?
—
Tak, mirabile dictu* Ale ja już ustaliłem program. Mam nadzi że się
przygotujesz. Chciałbym, żeby dyskusja była klarowna, gejów" transwestyczna i
transseksualna.
—
Chodzi ci o różnorodność opinii? — spytała Victoria. Roześmiał się głośno.
Dlaczego, ach, dlaczego nie chcesz dosiąść m
go konika?
* Mirabile dictu — rzecz zadziwiająca.
Była na tyle uprzejma, że bez naprowadzania zadała odpowiednie tanie: — To
seminarium będzie z Gilchristem?
Leonem? Nie, to mój pomysł. On pojechał do San Francisco. Wróci jylka dni. —
Gilchrist zadzwonił do Okuna poprzedniego dnia wieczo¬rem by powiedzieć, że
przyjeżdża za trzy dni i żeby przygotował pytania j0 egzaminu końcowego. Okun
odnotował, że ten sukinsyn zatelefonował gkurat wtedy, gdy inny profesor
zastępował go na wykładzie — chciał się ,wnić, że Okun nie stoi przed jego
studentami. Co on tam robi?
—
Chyba liże rany.
—
Jakie rany? — spytała.
—
Rozumiesz, dziewczyna.
—
Dziewczyna?
Wyglądał na zmieszanego. — Chyba ty mówiłaś mi o tym?
—
Nie wiem, o co ci chodzi.
—
Jak ona miała na imię? Ta pierwsza dziewczyna? Chyba Jennie. Myślałem, że
to ty o nich mówiłaś...
—
Nie.
—
Więc kto? — Spojrzał w sufit. — Nie przypomnę sobie... Nieważne, każdym
razie słyszałem, że byli razem.
—
Biedna dziewczyna — stwierdziła, marszcząc brwi. — Gilchrist, ówisz? Nie
przypuszczałabym, żeby on i Jennie. Słyszałam, że jest sado¬masochista.
Okun przytaknął ze zrozumieniem, tłumiąc urazę, że ona była drugą osobą, która
najwyraźniej wiedziała coś o jego profesorze, z czego on nie zdawał sobie
sprawy.
Kontynuowała: — Zastanawia mnie to. Sądziłam, że Gilchrist to kla¬syczny
pederasta... Wiesz, uważam, że powinni kastrować gwałcicieli.
Okun rozmyślał przez chwilę. — To może być temat kolejnego semina-num.
„Okaleczenie i kastracja jako metafora w literaturze Zachodu".
Oczy Victorii rozbłysły. — Widzisz, masz pomysł.
3
I
,le była pewna, skąd wzięły się drgania. Może nieprawidłowe ustawienie °* albo
za niskie ciśnienie w oponach.
Jadąc do domu z Uniwersytetu Audena, Dianę Corde zauważyła, że lerownica wydaje
się wibrować; obrączka na jej palcu głośno dzwoniła Plastik. Potem uświadomiła
sobie, że z samochodem wszystko jest w po-
rządku, tylko jej ręka trzęsie się gwałtownie. Po raz pierwszy w życiu ro2 mowa
o pieniądzach sprawiła, że zaczęły drżeć jej dłonie.
Dianę wracała ze spotkania z kierowniczką ds. przyjęć szkoły ^ cjalnej na
Uniwersytecie Audena. Kobieta, która wyglądała na profesjona listkę (żadnych
zmysłowych kolorów, dzwoniących bransoletek, czy wy2v wającego makijażu)
wyjaśniła procedurę zapisów. Teczka Sarah, którą doktor Parker już przesłała do
szkoły, zostanie przejrzana przez specjalną komisję. Dziewczynkę skieruje się do
jednej z klas lub wyznaczy indywi. dualnego nauczyciela.
—
Jestem pewna, że pani córka zostanie przyjęta — stwierdziła ko¬bieta.
Dianę omal nie rozpłakała się ze szczęścia.
Potem kierowniczka przestudiowała jakąś kartkę papieru. — No dobrze... Czesne za
nauczanie specjalne na tym poziomie wynosi osiem ty¬sięcy czterysta dolarów. W
tym jest...
—
Na rok? — przerwała jej Dianę. Straciła oddech.
Kobieta się uśmiechnęła. — Och, proszę się nie martwić. Nie za se¬mestr, ale za
cały rok. Proszę się nie martwić.
Osiem tysięcy czterysta. Suma ta przekraczała roczne zarobki Dianę, kiedy
pracowała jako recepcjonistka u doktora Bullena, najstarszego gine¬kologa w New
Lebanon. — Czy ubezpieczenie to pokryje?
—
Ubezpieczenie medyczne? Nie.
—
To trochę drogo.
—
Szkoła specjalna na naszym uniwersytecie jest jedną z najleps w hrabstwie.
—
Kupiliśmy właśnie nową lodówkę.
—
No cóż.
Dianę przerwała milczenie. — Doktor Parker wspomniała też o ] watnym
nauczycielu. Trzy razy w tygodniu, tak mówiła. He to by ko wało?
Kobieta radośnie poinformowała, że dwieście siedemdziesiąt dola tygodniowo.
Proszę się nie przejmować.
Dianę wygładziła granatową spódnicę i przyjrzała się zagniecen na materiale.
Czuła się odrętwiała; być może złe wiadomości działają'' czulająco.
—
Zatem pani widzi — z uśmiechem rzekła kierowniczka — że | ła jest lepszym
wariantem.
flo cóż, Dianę Corde wcale tego nie dostrzegała. Wariantem? Widzia¬ła jedyme' ze
wszyscy żerują na problemach dziewczynki — ta dziwka doktor Parker, ta bezczelna
kierowniczka i zarozumiali nauczyciele, których wysiłki nic nie dadzą i umysł
Sarah pozostanie taki, jakim stwo¬rzył go Bóg.
__ Muszę porozmawiać o tym z mężem.
_- Pani Corde, myślę, że naprawdę będziemy mogli pomóc pani córce. Ma braki,
które można usunąć naszymi metodami nauczania. — Gdy to słyszę, rozpiera mnie
radość. — To mogę zacząć wypełniać formularz dla Sarah? Złożenie podania nic nie
kosztuje.
Och, co za prezent!
—
Dlaczego nie? — spytała zupełnie zniechęcona.
Wjeżdżając teraz na podjazd, Dianę pomachała Tomowi. Wyszorowany i rumiany
policjant stał obok radiowozu. Po dwóch zdjęciach z pogróżka¬mi i drugim
morderstwie Tom regularnie obchodził ogród z tyłu domu. Do tego z lornetką
teatralną żony, którą kupiła, jak byli w teatrze w Ply¬mouth. Często z niej
korzystał, wypatrując w lesie intruza. Muskularny młody mężczyzna wyglądał
głupio z delikatną plastikową lornetką, ale Dianę była mu wdzięczna za jego
trud. Nie było więcej gróźb i poczucie zagrożenia prawie zanikło.
—
Kawy, Tom?
Grzecznie odmówił i wrócił między drzewa.
Z domu wyszedł Jamie, naciągał koszulkę na umięśnione ciało. Był uosobieniem
gracji; Dianę z przyjemnością patrzyła, jak wsiada na rower i balansuje,
wkładając rękawiczki bez palców. — Gdzie jedziesz?
—
Poćwiczyć.
—
Kiedy są te zawody?
—
W sobotę.
—
A jak twoja ręka?
—
W porządku. Nic się nie stało.
—
A garaż wygląda wspaniale.
—
Dzięki. Umyłem okna. Zarosły brudem.
Umyłeś okna?! — spytała z udawanym zaskoczeniem. ~~ I dobrze się bawiłem.
Znalazłem stary plastikowy dysk.
Zagramy dziś wieczorem. ~~ Okay. Powinniśmy mieć podświetlany. Muszę jechać. —
Ruszył ro-reni, nie chwytając za kierownicę. Kiedy jechał podjazdem, zapinał rę-
Wiczki. Obserwowała, jak się pochyla i zaczyna pedałować umięśniony-
179
7—
W domu Sarah bawiła się pluszowymi zwierzątkami. Kiedy Di wiedziała jej, że do
końca roku nie będzie chodziła do szkoły, rozpro niała, jakby dostała
bożonarodzeniowy prezent. Zmartwiło to Dianę; czyła w wyrazie twarzy dziewczynki
triumf rozpuszczonego dziecka w końcu postawiło na swoim.
—
Człowiek Słońca... wrócił.
—
Tak? — spytała z roztargnieniem Dianę.
—
Obronił mnie przed panią Beiderbug.
—
Sarah, już ci mówiłam.
—
Panią Beider-son. — Zerwała się z miejsca i pobiegła do ku Dianę powiesiła
jej kurtkę. — Kto to jest ten Człowiek Słońca?
—
Mamo. — Dziewczynka się zirytowała. — To czarnoksiężnik, mieszka w lesie.
Dziś go znów widziałam. Myślałam, że już nie wróci, cił czary na panią Beider...
— Uśmiechnęła się złośliwie. — Beiderson i muszę chodzić do szkoły.
—
Tylko przez pewien czas. Nie zawsze. Chociaż wiara dziewczynki w bajkowe
stwory często denerwow
Dianę, to w tym momencie sama chciała mieć takiego Człowieka Słoń który by się
nią opiekował lub przynajmniej wyczarował forsę na sz' specjalną. Przerzucając
pocztę, spytała: — Tata dzwonił?
—
Nie.
Dianę weszła do kuchni i z lodówki wyjęła cztery duże kotlety scha we. Posiekała
grzyby i przysmażyła je z oregano i tartą bułką, a potem stawiła, żeby nadzienie
ostygło. Zaczęła nacinać kotlety.
—
Jesteś pewna, że tata nie dzwonił? Może Jamie odebrał telefi
—
Mamo, widzisz jakąś informację na kartce?
—
Nie możesz normalnie odpowiedzieć? — warknęła Dianę.
—
Nie, nie dzwonił. Dianę ostrożnie nacięła ostatni kotlet.
—
Nigdy już nie pójdę do szkoły — oświadczyła Sarah.
—
Sarah, mówiłam ci tylko... Dziewczynka weszła na schody. Nuciła wesoło: —
Nigdy, nigdy
cej... Człowiek Słońca, Człowiek Słońca... Te dzieci. Czasami...
Przypuszczam, że był to Leon Gilchrist — powiedziała dziewczyna.
Cynthia Abrams była studentką drugiego roku. Szczupła, bystra i sądna,
bezpretensjonalna. Corde ją polubił. Miała długie i czarne po jące włosy, ufne
oczy i kolczyki w kształcie afrykańskich bożków. Była
- ną roku i przewodniczącą kampusu. Odpowiadając na pytania, sie-r a}a oparta
łokciami na niskim biurku. Papierosa trzymała tak, by dym Je przeszkadzał
Corde'owi.
Corde spuścił wzrok i zobaczył nazwisko profesora na kartce. W notat¬ce
znajdowała się informacja, że Leon Gilchrist był w San Francisco, gdy ełniono
pierwsze morderstwo, i trzy dni temu też go jeszcze nie było. Corde postawił
znak zapytania przy nazwisku.
—
Myślisz, że mieli romans?
—
Tego nie jestem pewna, słyszałam tylko plotki, że spotykała się z różnymi
wykładowcami. Z jednym lub dwoma była dość mocno związa¬na. Ostatnio obiło mi
się o uszy nazwisko profesora Gilchrista.
—
Od kogo słyszałaś o Gilchriście?
—
Nie pamiętam.
—
Czy wiesz o jakimś konflikcie między nimi?
—
Nie. Tak naprawdę to ja nic nie wiem. Mówię tylko o tym, co sły¬szałam.
Corde zerknął do swojej otwartej teczki na zdjęcie Jennie Gebben. — A czy znasz
kogoś, kto mógłby chcieć wyrządzić krzywdę Jennie lub jej ko¬leżance z pokoju?
—
Absolutnie nie, ale powiem o czym innym. Wygląda pan na rozsąd¬nego
człowieka i chyba mogę mówić z panem szczerze.
—
Nie krępuj się.
—
Społeczność gejowska z uniwersytetu nie cieszy się zbyt dużą sym¬patią w
New Lebanon.
To nie nowość dla Billa Corde'a. Brał udział w pracach komisji, która miała
zarekomendować władzom stanowym wykreślenie z kodeksu karne¬go stosunków
homoseksualnych odbytych za obopólną zgodą. Był za takim rozwiązaniem z dwóch
powodów: ponieważ uważał, że nikogo poza zainte¬resowanymi nie powinno to
obchodzić, a poza tym traktowanie tego jako mezgodne z prawem pogarsza
statystykę i utrudnia prowadzenie docho-zen. Nigdy do tej pory nie słyszał tak
zażartej dyskusji, jak podczas
0 wartego dla publiczności spotkania w budynku władz hrabstwa Harri-son.
~~ Czy pan wie, że Jennie była biseksualistką? — spytała.
—
Tak.
~- Informacja o tym nie pojawiła się jeszcze w prasie, ale kiedy to na-*-Pi,
zostanie powiązana z kultowymi czy satanistycznymi wątkami. Je-111 Przeciwna
łączeniu homoseksualizmu z przestępczością
—
Nie widzę powodu, żeby szukać związku między tymi dwien, sprawami —
stwierdził Corde. — Na pewno takie sugestie nie wyjdą z szego biura...
W głowie Corde'a pojawiła się nowa myśl.
—
Czy Emily była... — Tak to chyba trzeba określić? Czuł się ja kruchym
lodzie. — Czy była lesbijką?
sksual.
—
Nie wiem. Nie znałam jej tak dobrze.
—
Czy sądzisz, że Jennie mogła być celem ataku, bo była biseksu
na?
—
Przestępstwo wynikające z dyskryminacji?
—
Nie zakłada się takich w naszym kodeksie. Uniosła brwi. — Za dwa lata
kończę studia. Mam nadzieję, że do tego
czasu to się zmieni.
—
Teraz mnie interesują przede wszystkim motywy.
—
Domyślam się. Istnieje jednak możliwość agresji skierowanej prze¬ciw
homoseksualistom na terenach, które... — Starała się być delikatna. — ...są
trochę opóźnione.
Corde brał pod uwagę ten motyw, ale nie mógł zbyt dogłębnie go prze¬analizować.
Chciał mieć przed sobą wszystkie fiszki. Chciał przeczytać, co inni studenci i
profesorowie mu powiedzieli. Potrzebne mu było więcej i formacji o Emily.
—
Bardzo mi pomogłaś. Czy wiesz coś jeszcze?
—
Chciałabym jeszcze o czymś powiedzieć.
—
O czym?
—
Wczoraj wieczorem rozmawiałam o tym z koleżanką z pokoju, torią.
—
Tak?
—
Wysunęła pomysł, żeby operacyjnie kastrować gwałcicieli. Czy ] pisze pan
petycję do władz stanowych?
—
Chyba nie — odparł Corde. — Rozumiesz, policjanci nie powinni angażować
się w politykę.
akim*
Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy był tak niemile widziany.
—
Detektywie, to jasne, że macie do czynienia z szaleńcem, j psychopatą. To
nie student, a tym bardziej wykładowca. Każdy z nich Oj* doskonałe referencje i
nieskazitelną przeszłość. Waszego plotkarstwa m można zaakceptować.
—
No cóż — odrzekł Corde dziekan Catherine Larraby. — jednak o Leona
Gilchrista. Pani nie odpowiedziała na moje pytanie
Chyba pan nie sugeruje, że ma coś wspólnego ze śmiercią tych dwóch dziewczyn?
A czy miał kiedyś jakieś kłopoty ze studentami? Tutaj lub w innej
gzkole?
__ Nie traktuję tego pytania poważnie — wyszeptała pani dziekan. — Leon
Gilchrist jest wybitnym naukowcem. Mamy szczęście, że pracuje na naszym
uniwersytecie...
Z wielu źródeł słyszałem, że Jennie utrzymywała bliższą znajo¬mość z co najmniej
jednym wykładowcą. Jedna z przesłuchiwanych osób sądzi, że mógłby to być
Gilchrist.
—
Pracownikom uniwersytetu nie wolno umawiać się na randki ze itudentami.
Złamanie tej zasady grozi zwolnieniem. Kto panu to mówił?
—
Zapewniłem, że dochowam tajemnicy.
Szukała sposobu, by wyciągnąć z niego tę informację. Nie znalazłszy,
powiedziała: — Niemożliwe. To podłe plotki. Leon nie jest zbyt lubiany...
—
Nie? — Zrobił krótką notatkę na białej sztywnej karteczce.
—
Proszę nie wyciągać z tego zbyt daleko idących wniosków — wark¬nęła. —
Profesorowie często są jak dzieci. Leon jest trochę infantylny i nie kontroluje
tego. Narobił sobie wrogów. Ludzie tak błyskotliwi są wdzięcz¬nym tematem
plotek. Nie odpowiedział pan teraz na moje pytanie. Czy jest podejrzanym?
—
Nie.
—
Był na konferencji poetyckiej w Berkeley, kiedy popełniano te zbro¬dnie —
rzekła.
—
Wiedziała to pani przed, czy dopiero po?
—
Słucham? — spytała ostrożnie.
—
Jestem ciekawy, czy po zabójstwie Jennie miała pani pewne podej¬rzenia w
stosunku do profesora Gilchrista i postanowiła sprawdzić, gdzie był w tym
czasie.
Spojrzała lodowatym wzrokiem. — Detektywie, pozwoli pan, że nie bedę tego
komentować.
—
A czy może pani...
—
Została zamordowana przez szaleńca! — Ostry głos pani dziekan pełnił
pokój. — Tego samego, który zdewastował szkołę podstawową 1 kościoły. Gdybyście
poważnie zaczęli szukać tego psychopaty, a nie zaj¬mowali się banalnymi
plotkami, Emily by żyła.
Pani dziekan, musimy brać pod uwagę wszelkie poszlaki. . ~~ Zapewniam pana, że
Leon w żaden sposób nie był związany z Jen-nie i nie ma nic wspólnego z
morderstwami. Teraz muszę pana przeprosić,
jestem w trakcie spotkań poświęconych gromadzeniu nadzwyczajny k funduszy.
Nawiasem mówiąc, jest to konieczne głównie dlatego, że nie z}a paliście tego
szaleńca.
Kiedy Corde wyszedł, dziekan Larraby chwyciła słuchawkę i warknę, ła do
sekretarki: — Czy Gilchrist wrócił z Kalifornii? Kiedy można się
g„ spodziewać?... Kto jest jego asystentem? — Czekając na odpowiedź, »
wściekłością stukała stopą o podłogę. — Kto? Okun? Zadzwoń do niego i powiedz,
że chcę się z nim widzieć. To bardzo pilne.
Charlie Mahoney był zmęczony miastem New Lebanon. Jego opinię utwierdził podły
posiłek w restauracji — zwłaszcza niestrawny klops (z kawałkami chrząstki), źle
utłuczone ziemniaki (kleista papka) i nie naj¬lepszy bourbon (oleisty). Po
obiedzie nastąpił długi wieczór w pokoju mo¬telowym, przed małym telewizorem nie
podłączonym do telewizji kablo¬wej. Znużenie osiągnęło punkt krytyczny podczas
przerwy na reklamy — cztery bite minuty zachęcano do kupna takich towarów, jak
karma dla świń, kultywatory, używane samochody i nafta. Do kurwy nędzy, dla kogo
ta reklama nafty?
Leżał na zapadającym się łóżku i wpatrywał się w ozdobiony stiukami sufit.
Stiuki. Kto wymyślił stiuki? I dlaczego pokryto nimi sufit, na który musisz
patrzeć, bo nie ma nic innego do roboty. Jak dużo puszczalskich studentek z
nogami w górze leżało na tym łóżku, gapiło się na sufit i my-słało: stiuki kto
do cholery wymyślił stiuki Jezu kiedy ten sukinsyn zamie¬rza skończyć?...
Kiedy Mahoneya znudziła sztuka dekoracyjna Środkowego Zachodu, zaczął rozmyślać
o Richardzie Gebbenie. Wrócił do rozmowy w St. Louis.
Mahoney, człowiek, który nie litował się nad nikim, a zwłaszcza nad swoim
szefem, odczuwał niezrozumiałe, ale prawdziwe współczucie, gdy obserwował, jak
Richard Gebben bezmyślnie jeździ po biurku małą cięża¬rówką, bożonarodzeniowym
prezentem.
Gebben — prefabrykaty tworzące świat.
—
Żona, matka Jennie... nie wiem, kiedy dojdzie do siebie. Moz* w ogóle. Nic
nie robi, ale czasami ma, nie wiem, napady aktywności. Ls^ w łóżku, a potem
zrywa się i czyści srebra. Srebra, Charlie. Na Boga, cież mamy służącą.
Odrzutowiec zaczął kołować przed startem i ryk silników wypełnił be żowy pokój.
DC-10 był już chyba nad Illinois, gdy Gebben znów się zwał.
—
Jennie — rzekł, zwracając się do Mahoneya, a nie do ducha cot
Mówił następnie o reputacji. O mediach, o nieporozumieniach. Mówił 0
kłopotliwych odkryciach. Potem przerwał i przestał jeździć samochodem, kiedy
wyjrzał przez okno i spojrzał na wysoki szary hangar dla samolotów. Richard
Gebben mówił o swojej córce kurwie.
Dla Mahoneya — człowieka, który zetknął się z dowodami chyba wszelkich praktyk
seksualnych wymyślonych przez rodzaj ludzki — fakt, ze Jennie sypiała zarówno z
kobietami, jak mężczyznami, był mało istot¬ny. Jednak trochę go zaskoczyła, że w
epoce szerzącego się AIDS, miała aż tyle bab i facetów między nogami.
— Charlie, nie interesuje mnie, co będziesz musiał zrobić. Ten gość, Corde, ma
zamiar rozłożyć jej życie na czynniki pierwsze. Charlie, nie mo¬gę na to
pozwolić. Dobrze wiesz, co się dzieje przy takich dochodzeniach. Roztrząsają
każdy szczegół. Wymyślają różne historie. Gazety lubią takie śmieci. Ten schemat
bez przerwy się powtarza. Widziałeś, jak to wygląda.
Nie, Mahoney nigdy nie widział. Natomiast widział, jak to Ismalah R obraził
Devona Jefferiesa, który potem poszedł do swojej budy na South Halsted, wziął
MAC-10 i nafaszerował Ismalaha R czterdziestoma lub pięćdziesięcioma kulami. Ten
dupek zginął na miejscu i nikt w jego spra¬wie nawet nie kiwnął palcem.
To widział Mahoney.
Teraz widział też godnego współczucia Richarda Gebbena z ospowatą twarzą i
wilgotnymi od łez oczami, próbującego ocalić resztki z tego, co po¬zostało po
jego córce.
W ten sposób Gebben wyjaśnił Mahoneyowi jego zadanie w New Leba-non. Dziesięć
tysięcy dolarów wystarczyło, by Mahoney bezwzględnie za¬akceptował misję, co
podkreślił, przytakując zachęcająco i rzucając słowa współczucia.
Jednak Mahoney wiedział coś jeszcze.
Gebben odbywał liczne podróże służbowe do miejsc, które miały małe znaczenie
(jeżeli w ogóle) dla jego firmy zajmującej się blachami stalowy¬mi. Były to
niepotrzebne wyprawy. Do Acapulco, Aspen, Puerto Vallarta.
alm Beach. Zawsze towarzyszyła mu ponętna sekretarka o blond wło-Sach, młoda
asystentka z działu sprzedaży lub stenografka. Stanowiły *zór dla jego córki.
Była to lekcja, którą pojęła, i to dobrze. Być może wła-śnietoją zabiło.
I kto wie? Może sam Gebben odwiedzał Jennie późno w nocy, kiedy matka twardo
spała...
Jako policjant Mahoney wielokrotnie stykał się z rozpaczą. Przypo-lał sobie, jak
wchodził po cuchnących odchodami schodach w kamieni¬cy czynszowej. Zapukał do
drzwi, by przekazać pewną informację mlod*; kobiecie. Słuchała, przytakując
energicznie głową. Na ręku trzymała cór kę, która we włosach związanych w
warkoczyki miała małe plastikowe zg. bawki — lokomotywy, buteleczki, pieski,
lalki. Kobieta powtarzała: „rozu. miem, rozumiem", a Mahoney myślał: Rozumiesz?
Ty nieszczęsna dziwko tu wszystko jest proste. Twój stary kręcił w narkotykach.
Oczywiście Mahoney wiedział, że to nie jest wcale takie proste.
Tak skomplikowane, że ona nigdy tego nie zrozumie. Zagmatwane jak powody, dla
których Gebben chciał na zawsze ukryć przed światem sekre¬ty swojej córki.
Powody, których Charlie Mahoney, leżący teraz na nierów¬nym łóżku i oglądający
reklamy, nigdy nie pozna.
Wcale tego nie pragnął. Dostał dziesięć tysięcy dolarów i miał specjal¬ne
zadanie do wykonania.
Urealniło się w osobie Steve'a Ribbona, który zapukał do drzwi i zawo¬łał: —
Charlie? Trochę się spóźniłem. Przepraszam. Jesteś tam?
—
Tak, już idę.
Mahoney kazał mu czekać całą minutę; przeciągnął się, wstał i otwo¬rzył drzwi.
Ribbon uśmiechnął się nieśmiało niczym kadet z akademii policyjnej podczas
promocji. Szeryf, który był o dziesięć lat starszy od Mahoneya, za¬chowywał się
jak młodzieniaszek i Mahoney pomyślał: Te małe miastecz¬ka naprawdę dobrze
konserwują.
—
Steve — odezwał się energicznie — no jak tam?
Podali sobie dłonie i Ribbon wszedł do środka. — Podoba mi się spo¬sób, w jaki
trzymałeś rękę w marynarce, kiedy otwierałeś drzwi.
—
Taki nawyk.
—
Wyglądasz całkiem nieźle. A wczoraj wieczorem trochę nam zeszło na gadaniu
i wspominaniu. Piękna sprawa. Wypijesz dzisiaj drinka?
—
Pewnie.
Ribbon nalał whisky do pogiętych plastikowych kubków będących na wyposażeniu
pokoju hotelowego. Stuknęli się i wypili. Ribbon był w mun¬durze i kiedy Mahoney
spojrzał na jego głowę, zdjął kapelusz i położył ff> na toaletce.
—
Chyba jesteś trochę zmęczony naszym małym miastem?
—
Zmęczony? — burknął Mahoney. — To raj na ziemi. — Ściąga marynarkę.
Powiesił ją i nalał więcej cierpkiej whisky.
Wzrok Ribbona ześlizgnął się na duży ciemnoszary pistolet, który siał wysoko na
biodrze Mahoneya.
Steve, dzisiaj rozmawiałem z Ebbansem, Jimem Slocumem i inny-
mi chłopakami zajmującymi się sprawą. Próbowałem ich wysondować. —
jilahoney spojrzał przenikliwie w oczy Ribbona, który zmieszał się i na
chwile odwrócił wzrok. Było to śmieszne. W ten sposób Mahoney zwykł
kiedyś patrzeć na przestępców i teraz bardzo mu tego brakowało. —
Chciałbym pogadać z tobą o kilku rzeczach...
Ribbon zachowywał się identycznie jak przestępcy: uważnie przypa¬trywał się
pokojowi, jakby chciał zapamiętać wygląd ściany, okna czy drzwi.
—
Ale na początek dobra wiadomość. Właśnie rozmawiałem z Gebbe-
nem.
—
Tak?
—
Mówiliśmy o tej nagrodzie.
—
Nagrodzie? — Ribbon zmarszczył czoło. Potem przytaknął. — Aha, przypominam
sobie, że coś mi o tym wspominałeś.
—
Gebben upoważnił mnie, żebym część już wypłacił.
—
Charlie, jeszcze nikogo nie złapaliśmy. — Ribbon parsknął śmie¬chem.
—
Powiedziałem mu, że odwaliliście kawał porządnej roboty, i chce was
wesprzeć.
—
To naprawdę miłe z jego strony.
—
On jest wspaniałomyślnym człowiekiem. Niestety, musimy też po¬rozmawiać o
pewnej nieprzyjemnej sytuacji.
—
Nieprzyjemnej...
Ribbon oblizał brzeg kubka. Mahoney dał mu chwilę czasu na uspoko¬jenie, zanim
powiedział: — Nie chciałbym się narzucać, to ty przecież je¬steś tu szefem.
—
Doceniam twoje zdanie. Na pewno masz więcej doświadczenia niż każdy z nas.
— Ribbonowi mąciło się w głowie, skupił się więc na whisky. Pił długo, a potem
zajął się napełnianiem kubka.
—
Bardzo nie chciałbym o tym mówić. —- Śmiało, Charlie.
—
No cóż, dotyczy to Bilia Corde'a...
^orde wjechał na drogę dojazdową do ratusza i spostrzegł trzech zastęp¬ów
szeryfa stojących przed nowym nissanem pathfinderem z napędem na cztery koła.
Był piękny. Bardzo się Corde'owi podobał. Nie widział nic złe-8° w kupowaniu
zagranicznych produktów, jeżeli były lepsze niż amery¬kańskie. Problemem dla
niego byłoby testowanie takiego pojazdu -— sztował przecież ponad dwadzieścia
tysięcy dolarów.
Corde oderwał uwagę od samochodu i przyjrzał się opasłemu Doddo Humphriesowi,
którego wyciągnięto z radiowozu, a potem prowadzo przez parking. Kiedy tamci
przechodzili obok, Corde zapytał: — Kto j szczęśliwym posiadaczem tego cacka?
—
Steve.
Zaskoczony Corde parsknął śmiechem. — Steve Ribbon?
—
No tak. Wyjechał nim dziś rano od dilera.
—
Niech to diabli. A miał jeździć swoim dodge'em, aż się rozleci. Corde
spojrzał na ciemnoczerwony pojazd; chromowane powierzchnie gotały w słońcu. —
Dał zły przykład — powiedział do Lance'a Millera. Teraz wszyscy będą chcieli
zmieniać samochody.
Weszli do skrzydła budynku, w którym znajdowało się biuro sze Połowa pracowników
wyszła, by oglądać nowy zakup szeryfa. Jim Sloc przypatrywał się stercie listów.
Corde przypuszczał, że zawierały nic znaczące informacje i zeznania. Takie listy
towarzyszą każdemu jawne dochodzeniu.
—
Dodd, ty musisz z tym skończyć — zwrócił się Corde do tanta.
—
Z czym skończyć? — spytał mężczyzna sennym głosem. Przy drodze 116 jego
toyota ścięła słupek billboardu reklamując
herefordzką rasę świń. Tablica spadła na tył samochodu. Miller zatrzym go,
wracając akurat do biura.
Kiedy do pokoju wszedł Miller, Corde oderwał wzrok od raportu z zi trzymania. —
Dwa przecinek cztery promila. Znacznie więcej niż dopi szcza prawo. Na pewno się
z tego nie wywinie.
—
Rzygał i na podłodze jest pełno szkła z jego koszuli — poinformo¬wał
Miller.
—
Daj mu papierowe ręczniki i niech posprząta. Nie można się tak upijać rano
w powszedni dzień.
—
Tym razem straci prawo jazdy — stwierdził Miller.
—
Nie ma to dla niego znaczenia — odparł Corde. — To był jego o ni samochód.
W drzwiach pojawił się Steve Ribbon i spojrzał na Corde'a. — B chciałbym chwilę
z tobą porozmawiać.
Corde poszedł za nim do jego gabinetu. Szeryf zamknął drzwi, usi i wydął
policzki. Ołówkiem zaczął na skórze wybijać rytm. Corde uznał,
rozmowa nie będzie krótka, i usiadł na krześle po przeciwnej stronie biurka.
Bill... — Ołówek przestał być pałeczką do gry na perkusji, zamie-
nił się w rakietę, która wylądowała na biurku. — Już nie mam siły z tą
biurokracją.
Corde czekał.
—
Hrabstwo, stan i cholera wie, co jeszcze...
—
Okay, Steve, co się stało?
—
Miałem telefon od Ellisona.
—
Aha.
—
Bill, trudno mi o tym mówić.
Corde roześmiał się ponuro. — Więc wyrzuć to z siebie jak najszybciej.
—
Hrabstwo przejmuje sprawę Gebben i Rossiter — rzekł Ribbon. Minęło kilka
sekund, nim na policzkach Corde'a pojawiły się rumień¬ce. — Hrabstwo...
—
Teraz TT będzie nią kierował.
—
No cóż, Steve, sądzę, że hrabstwo, jak zechce, może przejąć każde
śledztwo. Ale nigdy...
—
Bill.
—
Chodzi o to, że nigdy wcześniej tego nie robili. Ale rozumiem ich. Jestem
może trochę zły. Tylko tyle mogę powiedzieć. Nie sądzę, żebyśmy dali Ellisonowi
jakiś powód do takiej decyzji.
—
A sytuacja w akademiku?
—
Jaka sytuacja?
Ribbon przyjrzał się uważnie uszkodzonemu ołówkowi. — Bill, myślą, że spaliłeś
jej listy i pamiętnik. Corde nic nie powiedział.
—
Oni tam dziwią się, że poleciałeś do St. Louis zaraz po morder¬stwie. A
kiedy jednak nic tam nie znalazłeś, to poszedłeś do jej pokoju w akademiku,
zabrałeś istotne dowody i spaliłeś. Bill, nie patrz na mnie w taki sposób. Oni
myślą, że próbujesz ukryć jakiś związek między tobą a mą. w następnym miesiącu
będzie dochodzenie w tej sprawie i do tego czasu zostałeś odsunięty od śledztwa.
Praprapradziadek Wyntona Kresge'a, Charles Monroe, był niewolnika jednym z dwóch
na małej farmie pod Ford Henry, w Tennessee. Wieść ni sie, że kiedy 1 stycznia
1863 roku Proklamacja Wyzwolenia Niewolnikó weszła w życie, Monroe poszedł do
swojego właściciela i powiedział: — Przykro mi to mówić, panie Walker, ale
wyszło nowe prawo i nie może już pan mieć niewolników.
—
Wydali je w Nashville? — spytał Walker.
—
Nie, proszę pana. W stolicy, w Waszyngtonie — odparł Monroe.
—
Niech to diabli — mruknął Walker i dodał, że sam musi je zoba¬czyć.
Ponieważ on i jego żona byli analfabetami, musieli kogoś poprosić, żeby
powiedział im więcej o tej deklaracji. Ich ujmująca naiwność zosta
zademonstrowana, kiedy wybrali Abigail, ich niewolnicę, by potwierdził' tę
wiadomość. Zrobiła to, przeczytawszy obwieszczenie z Proklamacją które unikało
niewygodnej dyskusji, w jaki sposób wprowadzić decyzję Lincolna i uwolnić
niewolników na terenie Konfederacji.
—
Do cholery, ma rację — rzekł Walker. Potem życzył Monroe'ov szczęścia i
zapytał, czy przypadkiem nie chciałby pracować na jego farmie za zapłatą. Monroe
zgodził się z wielką radością. Wynegocjowali pens, oraz opłatę za wikt i
opierunek. Monroe pracował na farmie do czasu mał¬żeństwa z Abigail. Walkerowie
urządzili im wesele, a Monroe dał pierw¬szemu synowi na imię Walker.
Taka historia rodzinna.
Przypuszczalnie jak inne ubarwiona i tylko częściowo prawdziwa. Wyntona Kresge'a
najbardziej interesowało, jak jego dzieci zareagują na tę opowieść. Najstarszy
syn, osiemnastoletni Darryl, wpadł w przerażenie, gdy dowiedział się, że jego
przodkowie byli niewolnikami. Kresge czuł się podle, że chłopak został
zawstydzony. Burknął, że skoro urodził się w Sfc nach, a nie na Wybrzeżu Kości
Słoniowej, to dlaczego jest tym tak zszoko¬wany.
Dla odmiany najstarsza córka, szesnastoletnia Sephana, często mawiała z ojcem o
ciężkiej doli Monroe'a. Właśnie tak to nazwała. Ciężko dola. Nienawidziła
Monroe'a, że dalej pracował u Walkera. Nienawidzić go, że nie wpakował kuli w
głowę właściciela i nie podpalił farmy. Seph8' na miała na ścianie plakaty ze
Spikem Lee i Wesleyem Snipesem. Dziew' czyna była bardzo ładna. Kresge od kilku
lat prowadził z nią poważne mowy.
piąte dziecko Kresge'a, noszące imię intrygującego przodka, miało oSiem lat i
bardzo lubiło tę opowieść. Charles często chciał ją odgrywać i nalegał, żeby
Kresge był panem Walkerem, a sam stawał się kimś podob¬nym do swojego imiennika.
Kresge zastanawiał się, co jego najmłodszy syn, dwuletni Nelson, powie o swoim
przodku, gdy zapozna się z tą histo¬ria,.
Takie to myśli krążyły po głowie Kresge'a, kiedy próbował czytać, siedząc na
ogromnym niewygodnym fotelu obrotowym. Cały zesztywniał, czuł, że ponoszą go
nerwy, więc wstał i podszedł do okna w drugim ro¬gu jego gabinetu. Oparł się
rękami o parapet i zrobił dwanaście pompek. Potem kolejnych dwanaście i jeszcze
dwanaście, aż poczuł pot pod ko¬szulą.
Okno nie wychodziło na dziedziniec szkoły, ale na handlową część New Lebanon.
Widać z niego było witryny sklepowe, światła na przyczepach samochodów i talerz
anteny satelitarnej na Tawernie. Odczuwał niepokój, a jego mięśnie drżały, gdy
użył ich w niewłaściwy sposób, w szacownym biurze, na szacownym uniwersytecie,
na szacownym białym uniwersyte¬cie, gdzie musisz trzymać nerwy na wodzy i
przedstawiać swoje racje, bo wszyscy podejrzani tutaj to dobrzy studenci, bardzo
pilni, tylko czasami skłonni do wygłupów.
Usiadł na parapecie i opuścił potężne ramiona.
Myśl o przodku (przypuszczalnie dlatego, że Walker w końcu uzyskał wolność)
przywołała najważniejszy problem Wyntona Kresge'a — nie był tym, kim chciał.
A mianowicie policjantem.
Gliniarzem w Des Moines lub w Cape Girardeau, Missouri. W Sand-wich, Illinois.
Gliniarzem wypisującym mandaty na autostradzie, gdyby pozwolili mu krążyć
podrasowanym czterocylindrowym dodge'em, zatrzy¬mywać piratów drogowych,
pijanych kierowców i tropić pedofilów.
Co za ironia — nie, wyjątkowa złośliwość losu — że każdego dnia ^"esge dostawał
życiorysy od policjantów z całego kraju. Od prawdziwych GLINIARZY! Chcieli
pracować u niego. Szanowny panie. Jako połicjant z dziesięcioletnim stażem
poszukuję pracy w prywatnej firmie ochroniar-Jestem gotowy przyjąć każdą
propozycję...
To jak cios w szczękę. Niesamowite!
Kresge upadłby na swoje potężne kolana zawodnika drugiej linii, by pałować
pierścień akademii policyjnej któregoś z tych petentów i bez za¬mówienia
zamieniłby się pracą. Złote odznaki, kuratorzy, policjanci aczy, policjanci
patrolowi, technicy badający miejsca przestępstw.
Wszyscy oni chcieli siedzieć na obrotowym fotelu Kresge'a obitym popę]ja ną
skórą, kręcić się wte i wewte i przez trzy godziny między rozpoczęcie pracy a
lunchem zastanawiać się, jak rozmieścić ochroniarzy na czas zj zdu absolwentów.
A Kresge nie chciałby jedynie być krawężnikiem obchodzącym swój I
wir.
Chciał prowadzić RSP (Ruchome Stanowisko Patrolowe — radiów dla każdego innego;
Kresge nauczył się tego skrótu), chciał kopnia rozwalać drzwi do kryjówek
podejrzanych o morderstwo, chciał stav handlarzy narkotyków pod ścianą, z
uniesionymi rękami na zniszczony cegłach, i krzyczeć: GDZIE JEST TOWAR? (Czy to
tak się mówi? Wiele j nauczył, ale jeszcze więcej nie wiedział.)
Jednak miał naprawdę poważny kłopot. Jego najważniejszym cele w życiu było
zostać gliniarzem. Ale pragnął też, żeby pensja przekracz-jego wiek. Zarabiał
teraz pięćdziesiąt trzy tysiące dolarów rocznie (maj czterdzieści dwa lata, był
dumny z takiego osiągnięcia). Znajdował si więc w stanie zawieszenia. W sytuacji
bez wyjścia. W pułapce. Wynto Kresge dostawał pensję do osiągnięcia przez
starszego detektywa lub ja kiegoś policyjnego administratora, ale będącą
marzeniem ściętej głowy nowicjusza. Po pójściu do akademii nie dostawałby
żadnych pieni a potem z trudem wyciągałby dwadzieścia tysięcy, dwadzieścia pięć
z nad godzinami. Gdyby był sam, poradziłby sobie po zmianie pracy. Gdyby i tylko
żonę — być może.
Ale Wynton Kresge miał siódemkę dzieci. Kochał policję, a pragnął te być dobrym
ojcem. Chciał zapewnić potomstwu wykształcenie. Myśl o spotkaniu rodzinnym, na
którym poinformowałby wszystkich, że musz zacisnąć pasa. Tata ma zamiar zostać
policjantem i jego zarobki spadn o połowę. (Wyobrażał sobie, jak delektuje się
ciszą, która zapadłaby po oznajmieniu tej nowiny.)
Oglądał więc powtórki Policjantów z Miami i musztrował swoich lu¬dzi, jak
postępować z niezrównoważonymi psychicznie studentami (NP ~~ to policyjny skrót
określający tę przypadłość) i demonstrantami, którzy mogliby próbować podpalić
stadion (do tej pory nie było takiej próby). Swó. trzynastostrzałowy pistolet o
kalibrze 9 mm nosił na biodrze załadowań gotowy do użycia, gdyby pojawił się
jakiś stuknięty snajper z karabine szturmowym (podobnego przypadku też jeszcze
nie było). Z pięćdziesieO jardów położyłby go trupem na pagórku dziedzińca.
Takie kompetencje miał Wynton Kresge, by pracować w policji.
poza tym dużo myślał o zabójstwie Jennie Gebben i Emily Rossiter. poświecił temu
większość czasu tego gorącego popołudnia. Podszedł teraz ?0 biu^3' zważy*
książkę w dłoni i lekko wyrzucił w górę niczym monetę nodczas podejmowania
decyzji. Tak rzeczywiście było. Kiedy Kresge złapał Wiązkę, która spadła tytułem
do góry, wyszedł nagle z gabinetu.
Zginęła dokładnie dwa tygodnie temu. Zajęło mi całe czternaście dni, żę¬ty
utracić sprawę.
Pięć minut Corde szukał drobnych przed automatem. Czekał na na¬pad wściekłości,
ale się nie doczekał. Wrzucił trzydzieści pięć centów i wci¬snął przycisk kawa z
mlekiem i cukrem. Parująca ciecz głośnym strumie¬niem napełniała delikatny
tekturowy kubek. Brzmiało to identycznie jak odlewający się facet.
Podszedł TT Ebbans. Szukał w kieszeniach. Corde wyciągnął w jego kierunku dłoń
pełną monet. Ebbans wziął kilka i kupił sobie batona obla¬nego masłem
orzechowym. — Przepraszam, Bill.
Corde wypił łyk kawy. Miała słony posmak. Automat sprzedawał za¬równo kawę, jak
i rosół.
—
To jakaś paranoja. Nie wiem, co się dzieje. Co Ribbon powiedział?
—
Zostałem odsunięty od prowadzenia sprawy. Zamierza walczyć o
przeprowadzenie dochodzenia, ale mu nie wierzę. Nic nie zrobił, żeby mnie
bronić.
—
Chodzi o te spalone listy?
—
Aha.
—
Czy ktoś widział, jak je zabierałeś? Mają świadka albo odciski pal¬ców?
Czy wiesz, skąd mogą pochodzić zarzuty?
—
TT, teraz odbywa się polowanie na czarownice — odparł Corde. — Na właściwe
procedury przyjdzie czas później, aż zostanę zmieszany z bło¬tem.
Aż odkryją, co się stało w St. Louis. Kiedy będzie za późno.
Kiedy po przerwie Ebbans odezwał się ponownie, oburzenie w jego gło-Sle było
wyraźnie słyszalne: — Hammerback kazał mi sprawdzić każdą sieczkę i wszystkie
zwolnienia w ostatnim czasie ze szpitala Gunderson.
"— Słyszałem już o tym. — Corde pokręcił głową.
Ebbans mówił dalej: — Mam też porozmawiać z psychologami szkol-"tynii i
psychiatrami w mieście i dowiedzieć się, czy któryś z pacjentów nie
¦ Jak to się mówi, niebezpiecznych skłonności.
"- Niczego nie powiedzą. To tajemnica zawodowa. Hammerback powi-0 tym wiedzieć.
—
Chyba piszą coś o tym w tej książce, którą Ribbon pożycza ró ludziom.
Corde wskazał w kierunku jeziora Blackfoot. — No cóż, Emily szkała w pokoju z
Jennie. Do cholery, to przecież byłoby bardzo dzi gdyby morderca kultowy wybrał
ją jako drugą ofiarę. Mam rację?
—
Mówię ci tylko, co mi kazano.
—
Wiem, T.T.
Ebbans długo patrzył na egzemplarz Dziennika, który leżał w bufeci Na stronie
tytułowej widniał nagłówek: Kolejna zabita dziewczyna. Kult znów straszy. Dalszy
ciąg horroru.
—
O co tu chodzi? — spytał, wskazując na artykuł.
—
Okazało się, że to jej chłopak, którego rzuciła, ale w artykule \ wiązali
to z Księżycowym Zabójcą. Niech to szlag trafi! Co za kretyństwo.. No dobrze,
T.T., sprawa jest teraz twoja. Powiem ci, co ostatnio odkryłen o Jennie. Miała
kogoś, przyjaciółeczkę, i pokłóciła się z kimś, kto nie I z tego zadowolony.
Może dziewczyny zostały zamordowane, bo były lesb kami...Nie zapominaj też o
Gilchriście. Pewno dużo może powie o Jennie.
—
No nie wiem. Muszę się całkowicie skupić na poszlakach związa nych z
kultem. Zapomnieć o uniwersytecie i życiu osobistym ofiar, są polecenia.
Corde otarł oczy. — Skurczybyki. Nie ma co, najpierw straciłem pra a teraz
trzeba zapomnieć o szkole. Nie chcą też słyszeć, że ofiara mog być lesbijką...
T.T., nie wiem, co się dzieje. Największym problemem w 1 śledztwie nie jest
morderca, ale my sami. Wspaniali faceci.
—
Chyba tak.
Corde wylał kawę i rzekł: — Wiesz, co sądzę? Znalazłeś się w trud sytuacji.
—
Dlaczego?
—
Powiem to, co obaj przypuszczamy. Nie zrobił tego jakiś pomyl' niec.
Oznacza to, że straciliśmy dużo czasu. Ta panika i artykuły w pra kierują
śledztwo w złym kierunku. Trafiłeś w sam środek tego szamb
—
To prawda, Bill. Jednak mam nadzieję, że nie się obrazisz, jak' okaże,
że...
—
Zostaniesz wtedy gwiazdą, ale będziesz miał u boku Ellisona i J bona,
szczególnie że zbliża się listopad.
—
Rozumiem, o czym mówisz, jednak ja chcę po prostu dopaść tego i ceta,
niezależnie kim jest. To się tylko dla mnie liczy. Nie znam się na l lityce.
Wydaje się, że niektórzy wykorzystują śmierć tych dziewczyn
^jasnyCh celów. Robi mi się niedobrze, gdy widzę, jak wszystko przekrę-
C8^Ebbans skończył jeść batona. Zgniótł opakowanie i wyrzucił. Rozejrzał , wokół
i rzekł cichym głosem: — Wiem, że jesteś odsunięty od sprawy
się'
• będziesz teraz jedynie łapał pijaczków na drogach, ale ponieważ dałeś mi
ffSZyStkie swoje notatki i dowody, dostaniesz coś w zamian. Co takiego?
Mówiłem ci, że ktoś spowodował, żebyśmy przestali interesować ę uniwersytetem?
Takie polecenie dostałem od Ribbona i Hammerbacka, ale wiesz, kto za tym stoi?
—
Oczywiście. — Corde skrzywił twarz. — Dziekan Larraby.
—
Wcale nie. Twój przyjaciel, Randy Sayles.
Corde chwilę się zastanawiał. — No proszę, poroszę. To cenna wie¬dza... Nie
słyszałeś tego.
Ebbans dotknął ucha. — Jestem głuchy jak pień.
:edy Bill Corde wyszedł z bufetu, wpadł na potężnego Wyntona Kres-'a. —
Przepraszam — rzucił grzecznie Corde i uśmiechnął się, zanim ypomniał sobie, że
jest zły na szefa ochrony.
Kresge zamrugał oczami i odpowiedział na uśmiech. On też na chwilę pomniał o
swojej złości. Zignorował Corde'a i odwrócił się w drzwiach do ima Slocuma. W
ręku trzymał otwartą książkę i palcem wskazywał na jakiś ustęp.
—
Tak, szefie — mówił Slocum do Kresge'a. — Mamy wszystko pra¬wie pod
kontrolą, ale dziękuję za pana zainteresowanie.
—
Uważam, że powinien pan to przeczytać... — Kresge zachowywał S'C tak,
jakby się kłócił z nieuprzejmą kelnerką.
Slocum przybrał oficjalny ton. — Szefie, jak pan wie, mamy skompli¬kowaną
sytuację...
Corde opuścił biuro. Wsiadł do radiowozu i uruchomił silnik. Z budyn-u wyszedł
Wynton Kresge i podszedł do swojego oldsa, który stał na par-nLu dwa miejsca od
pojazdu Corde'a. Między nimi była pusta prze¬ceń. Nowy samochód Kresge'a ładnie
się prezentował. Zdawało się, że Wszyscy z wyjątkiem Corde'a mają nowe wozy.
Kresge rzucił książkę na klif Rdzenie i zapalił silnik. Obaj siedzieli w
swoich samochodach , a kroków od siebie i wpatrywali się w przestrzeń przed
sobą, podczas 'Silniki pracowały na jałowym biegu, do if arc^zo sPiCty Bill
Corde zgasił motor, zawahał się, a potem podszedł ^"esge'a. — Możemy
porozmawiać?
Kresge też wyłączył silnik i wysiadł. Stanął obok Corde'a. By} go wyższy i
potężniejszy. — Chodzi o sprawę sprzed tygodnia... — Corde. — Chciałem
przeprosić. Z początku nie sądziłem, że masz ra • i to, co powiedziałem, nie
miało nic wspólnego z tym, kim jesteś. Jeśli w jakiś sposób uraziłem, to
przepraszam.
Na moment zapadła pełna wrogości cisza i Corde nie mógł wymv nic innego, tylko
wyciągnął rękę. Kresge spojrzał w dół, wydawało się"] znalazł się w kropce.
Chwycił wyciągniętą dłoń i mocno nią potrząsnął'. Ja czasami jestem wybuchowy.
—
A ja w przypadku takich śledztw bardzo się angażuję. Ogron frustracja.
—
Rozumiem. — Z grymasem na twarzy kiwnął głową w kier biura szeryfa.
—
A ty co tam robiłeś?
Kresge wyłowił książkę z przedniego siedzenia samochodu, czyłem ją dzisiaj
czytać. Nie uważam się za eksperta, ale sądzę, że szu eie niewłaściwego gościa.
Corde zerknął na grzbiet książki: Funkcjonowanie psychicznie chor osobników: Tom
trzeci. Zachowania przestępcze.
—
Posłuchaj. — Kresge otworzył książkę, znalazł podkreślony i i przeczytał:
— „Analizując zabójstwa popełnione przez socjopatów i ] chopatów (określeń tych
używamy wymiennie) w Anglii, Szkocji i Pó nej Irlandii w latach 1956-1971
stwierdziliśmy (Irvine & Harring 1972), że liczba zbrodni, dla których
faktycznie czynniki astronomie lub astrologiczne miały znaczenie, jest znikomo
niska. Z osiemdziesie dziewięciu psychopatycznych morderców skazanych za swoje
zbrod w rzeczywistości tylko jeden świadomie popełnił przestępstwo w cz pełni
Księżyca. Wnikliwe wywiady i skrupulatna analiza zapisków I zbrodniarza z
Manchesteru wykazały, że zabijał przypadkowo wybrany ludzi lub zwierzęta przez
piętnaście lat, pięć razy w roku, zawsze w i pełni Księżyca. Nie miał kontaktów
seksualnych z ofiarami, tak napra« dę czuł do nich wstręt. Z drugiej strony w
raporcie Scotland Yardu stfl dzono, że od 1961 roku do chwili obecnej (tylko dla
tego okresu takie < są dostępne) w czasie pełni Księżyca popełniano średnio
dziesięć derstw rocznie. Taki wybór terminu wskazujący na psychopatyczne zac»
wania miał wprowadzić w błąd, natomiast prawdziwe podłoże zbrodni zemsta, napad
rabunkowy, gwałt lub przestępczość zorganizowana.'
—
Przeczytałeś im to? — Corde ruchem głowy wskazał na bit
—
Próbowałem. Nie byli zainteresowani.
^ A ja mogę pożyczyć tę książkę i odbić niektóre strony? Ciężko na-¦ ana i
chciałbym powoli ją przeczytać. P1 pojutrze muszę ją oddać.
_ Sam ją zwrócę dziś wieczorem. — Po chwili spytał: — Skoro są-^jsz że nie
zrobił tego żaden psychol, to kogo byś szukał?
__ Nikt nie jest zainteresowany moją opinią.
—
Ja jestem. Podziel się swoim zdaniem.
_ Na początku byłem niemal pewien, że zrobił to kochanek dziewczy¬ny Jakiś
profesor albo student. Powinieneś zobaczyć, co się dzieje w kam¬pusie. Młodzież
na swoim. Robią, co im się żywnie podoba. Muszę powie¬dzieć, że to łatwy łup dla
wykładowców, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Dlatego na początku tak
przypuszczałem, ale było to, zanim... — Cresge uniósł wyprostowaną rękę jakby w
pozdrowieniu i zacisnął pięść. Wycze¬kująco spojrzał na Corde'a.
—
Nie rozumiem.
—
Chodzi o nóż. Założyłem, że to jakiś dzieciak, młody chuligan.
—
Aha. — Corde z roztargnieniem skinął głową. — Jaki nóż?
—
„Przychodzę w pokoju." — Kresge znów zacisnął pięść. — „Przyby¬wam z
krainy, która istnieje i nie istnieje."
—
O czym mówisz?
—
Nie oglądałeś Zaginionego Wymiaru? Corde odparł, że nie.
—
Wyświetlali ten film w kinie kilka miesięcy temu.
—
Nie przypominam sobie. — Corde pomyślał o filmie ze stworami, które miały
czerwone oczy — Zaraz, poczekaj, coś niby... węże.
—
Tak. To Hononi. Walczyli z Naryanami w Zaginionym Wymiarze.
—
Ale cóż ma to... — Uniósł rękę i zacisnął pięść.
—
To pozdrowienie Naryanów. — Kresge parsknął gardłowych śmie¬chem. — Nie
przypominasz sobie?
—
Nie.
—
Chcesz powiedzieć, że tego nie wiecie.?... O tym znalezionym nożu? Nożu
kultowym.
—
Widziałem go na biurku zastępcy... — podkreślił jeszcze Kresge.
—
Aten symbol na nożu...? Jest z filmu? Naprawdę tego nie wiecie?
, Corde palcami zasłonił oczy. — Nie mogę w to uwierzyć! — Odwrócił Sle w stronę
biura. — Cholera, muszę im o tym powiedzieć...
Jednak nagle się zatrzymał. Patrząc na wiekowy ratusz, na chwilę we-ał Policzki.
— Wynton, masz ochotę na małą przejażdżkę?
—
Pewnie. Radiowozem?
—
Ale bez syreny.
—
Okay, to jedziemy.
Przyjechali do sklepu z zabawkami chwilę po zamknięciu. Dwaj po mężczyźni razem
podeszli do wejścia. Kresge zatrzymał się niepewnie z rękami na biodrach, gdy
Corde zapukał do drzwi. Po kilku sekuni zjawił się właściciel.
—
Owen, możesz otworzyć? To ważne.
—
Bill, już czas na kolację.
—
Otwórz, mam interes do ciebie.
—
Może potem zadzwonisz...
—
Owen, to sprawa urzędowa.
Drzwi otworzył gruby mężczyzna z wąsami, ubrany w kraciastą ko¬szulę i
niebieskie dżinsy. W sklepie panował półmrok. Wiszące na ścianie kostiumy, hełmy
i maski potworów sprawiały, że miejsce wyglądało niesa¬mowicie, niczym muzeum
figur woskowych nocą. Zabawki w rogu sklepu błyskały czerwonymi światełkami.
Corde rozejrzał się wokół i trzepnif-ciem w wyłącznik zapalił światło. Zmrużył
oczy i podszedł do stoj który zauważył za Owenem. Gapił się na trzydzieści noży
takich jak który znaleziono pod Jennie Gebben.
—
Co to?
—
A jak myślisz? — Jakby Corde pytał, kim był Jerzy Waszyn
—
Owen!
—
To są noże przeżycia Naryanów z Zaginionego Wymiaru. — Wycia.-gnął rękę w
sposób, w jaki wcześniej zrobił to Kresge. — „Przychodź? w pokoju z..."
—
Tak, tak, wiem — mruknął Corde. — Produkuje to wytwórnia mowa?
—
Wytwarzane są na licencji w Chinach albo Korei. Takie różne dżety. Hełmy,
karabiny xaserowe, peleryny, chusty... wszystko, co poją"1 ło się w filmie.
—
On nie przypomina sobie tego filmu — wtrącił Kresge.
—
Naprawdę? — spytał Owen. — To jak żółwie Ninja kilka lat Koszulki,
zabawki. Nazywają to sprzedażą wiązaną.
A ile sprzedałeś tych noży? __ One idą najlepiej.
Corde spojrzał na Kresge'a i rzekł: — Tak przypuszczałem. Ile sztuk?
To chyba już trzeci stojak — odparł Owen. — Dlaczego o to pytasz? __ potrzebne
do śledztwa. _ A niech to!
Corde wyciągnął pióro. Podał je Owenowi wraz z plikiem karteczek.
—
Mógłbyś wypisać nazwiska wszystkich, którzy kupowali noże?
—
Żartujesz. — Owen parsknął śmiechem i spojrzał na Kresge'a. — On żartuje?
—
Nie sądzę — odparł Kresge.
Uśmiech znikł z twarzy Owena. — Praktycznie każdy dzieciak z New Lebanon kupił
taki nóż. Zajmie mi godzinę, zanim przypomnę sobie poło¬wę z nich.
—
Więc najlepiej zacznij od razu.
—
Bill, pora właśnie na kolację.
—
Im wcześniej skończysz, tym szybciej zjesz.
Bill Corde zaparkował radiowóz przy dużym logo wydawanego w Frede-ricksbergu
Dziennika. Nazwa napisana została ponadstuletnią czcionką, taką samą jak w
winiecie gazety. Corde i Wynton Kresge wysiedli z samo¬chodu i poszli do biura
ogłoszeń. Dziewczyna siedząca za biurkiem strze¬liła z gumy do żucia i schowała
ją gdzieś w ustach. — Witam panów. Czym mogę służyć?
—
W ubiegłym tygodniu dzwoniłem tutaj w sprawie ogłoszenia zwią¬zanego z
prowadzonym śledztwem.
—
Ach, ta zamordowana dziewczyna. Słyszałam też o drugim zabój¬stwie.
—
To z panią wtedy rozmawiałem?
—
Nie, z moją szefową, Juliette Frink. Dziś wyjechała, ale ja mogę Przyjąć
zamówienie. Jak długo ma być drukowane?
—
Tydzień.
—
Jaki wymiar?
Corde spojrzał na wzory ogłoszeń leżące na biurku pod pleksiglasową szybą. _
Wynton, jak sądzisz?
—
Powinno być dość duże — odparł Kresge.
Corde wskazał na jeden z wzorów. — Myślę, że takie. Dziewczyna spojrzała na
wzór. Zapisała wielkość. W którym miejscu ma być to ogłoszenie?
—
Nie zastanawiałem się nad tym. Na stronie tytułowej?
—
Nie dajemy żadnych na tej stronie.
—
No, to nie wiem. Które działy są najbardziej poczytne?
—
Komiksy, a potem sport.
—
Strony z komiksami to chyba nie najlepsze miejsce na ogłoszę tego typu —
uznał Corde.
—
Ale kobiety nie czytają sportu — rzekł Kresge.
—
Ja czytam — stwierdziła dziewczyna.
—
Może na stronie, gdzie są reklamy filmów — zaproponował Kres
—
Dobry pomysł — zgodził się Corde.
Zapisała. — Juliette mówiła, że jako służba publiczna macie zniż Ogłoszenie więc
będzie kosztowało czterysta osiemdziesiąt pięć dola i siedemdziesiąt centów.
Poza tym dwieście dolarów za skład. Macie więcej?
—
Że co?! — Corde zamrugał oczami. Pomyślał o kawałku linki, ] uduszono
Jennie, o haczyku z wędki umieszczonym w ciele Emily Ros ter.
—
Mówię o zdjęciach.
—
Nie. Tylko tekst. — Napisał treść ogłoszenia, wyjął portfel i sekretarce
swoją kartę Visy.
Wzięła ją i wyszła, by potwierdzić stan konta.
—
Co ty robisz? — spytał Kresge. — Zwrócą ci potem pieniądze? Corde
prychnął. — Chyba powinieneś wiedzieć. Zostałem odsunięty c
sprawy.
Kresge zmarszczył czoło. Na jego szerokiej twarzy pojawiły się głeb kie
zmarszczki. — Kurczę, zwolnili cię?
—
Zawiesili.
—
Dlaczego?
—
Twierdzą, że zabrałem listy z pokoju Jennie.
—
A zabrałeś? — spytał Kresge, ale tak niewinnie, że Corde pars śmiechem.
—
Nie — odparł.
—
To nie fair — stwierdził. Potem dodał: — Chcesz zapłacić z właso.
kieszeni?
—
Aha.
Jednak okazało się, że nie zapłaci. Wróciła sekretarka, była zmiesza na. —
Przepraszam, panie policjancie... Przekroczył pan limit. Bank zaakceptuje
wypłaty. — Oddała kartę.
200
J
Corde odczuł nagłą potrzebę wyjaśnienia tego. Jednak musiałby opo¬wiedzieć
dziewczynie długą historię o dwójce dzieci — z których jedno mia¬ło kł°P°ty z
czytaniem — o psychiatrze, nowej lodówce, bezustannym ocie¬nianiu dachu i o
synu, który za kilka lat pójdzie na studia. — Uch... — Spojrzał na tył
zaśmieconego biura ogłoszeń, tam szukając rozwiązania.
Wtedy odezwał się Kresge: — Proszę pani, Auden ma tu otwarty kre¬dyt, prawda?
—
Uniwersytet? Tak. Biuro spraw studenckich. Ogłoszenia o zaba¬wach i
rozgrywkach sportowych. Jesienią byłam na zjeździe absolwentów. Zapamiętam go do
końca życia.
—
Tak, to była wspaniała zabawa — mruknął Kresge. — Czy może pani obciążyć
rachunek szkoły?
—
Pracuje pan na uniwersytecie?
—
Tak, proszę pani — odparł Kresge. — Pracuję. — Wyjął identyfika¬tor. —
Autoryzuję przelew. To oficjalna sprawa.
Pogmerała pod biurkiem i wyciągnęła formularz. — Tutaj proszę pod¬pisać.
—
Skoro ja decyduję — rzekł Kresge — to zamawiam druk przez dwa tygodnie.
Weźcie to ogłoszenie w taką ramkę.
—
Załatwione.
—
To wspaniałomyślne z twojej strony, Wynton — podziękował Corde. — Jestem
bardzo zobowiązany.
—
Ludzie łatwo zapominają — powiedział łagodnie Kresge. — To by¬ty też moje
dziewczyny.
Corde spędził wieczór, rozmawiając z rodzicami chłopców, którzy kupowa¬li
sztylety Naryanów. Był wyrozumiały, żartował, robił wszystko, żeby je¬go
rozmówcy się odprężyli. Nie, nie, nie podejrzewamy Todda Sammiego Bilhego
Alberta, naprawdę nie, ponieważ chodzi z Jamiem na kółko nau¬kowe...
—
Ja tylko — mówił — zbieram informacje.
Przytakiwali ponuro, odpowiadali na wszystkie pytania i uśmiechali Sl? przy jego
żartach. Ale byli wystraszeni. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety. . drugie
zabójstwo potwierdziło teorię kultu. Pogłoska, że Corde wy-^^griął coś od
pucułowatej Gail Lynn Holcomb, okazała się całkowicie nie-a*dziwa. Ale ludzie
mieli powód, żeby się bać. Dla porządnych obywa¬teli New Lebanon to sam szatan
przybył do miasta; dwa morderstwa pg. pełniono w jego imieniu, a jeszcze więcej
miał w swoich planach.
Corde chodził od domu do domu, bez szczególnego przekonania prze. pytywał
rodziców, co minuta po minucie robiły ich dzieci wieczorem dwu-dziestego
kwietnia. Corde jako ojciec wiedział, że musieliby być jasnowi-dzami, żeby mu
podać tak szczegółowe informacje.
Sporo słyszał, ale wciąż nie znalazł żadnych wskazówek.
Około północy w myślach Corde'a otworzyła się zakurzona szufladka. Taka
zawierająca przepisy obowiązujące w wydziale szeryfa. Kiedy zerk¬nął do niej,
spostrzegł coś o funkcjonariuszach, którzy mimo zawieszenia kontynuują policyjną
robotę; są winni podszywania się pod funkcję zastęp-cy szeryfa. Zajrzał głębiej
i zobaczył słowo „wykroczenie", choć w jego umy¬śle jak zwykle było bardzo
mroczno i w rzeczywistości słowo mogło brzmieć „przestępstwo"...
Corde nagle poczuł ogromne zmęczenie. Wrócił do domu. Zastępca sze¬ryfa
hrabstwa, który wieczorami zastępował Toma, tkwił na podjeździe. Corde
podziękował mu i wszedł do domu. Dzieci spały w swoich pokojach. Żona też. Corde
był z tego zadowolony. Nie spieszył się, by powiedzieć Dia¬nę, że został
zawieszony.
Następnego ranka wstał wcześnie. Pocałował Dianę; nie skorzystał z okazji, by
podzielić się z nią złą nowiną. Wymknął się z domu na pota¬jemne spotkanie z
T.T. Ebbansem. Spotkali się przy biurze szeryfa, na ubi¬tym placu, gdzie czasami
zastępcy grali w koszykówkę. Obaj czuli się jak szpiedzy lub jak członkowie
brygady antynarkotykowej pracujący w ukry¬ciu. Krążyli wokół, unikali widoku z
zabrudzonych okien biura.
Corde powiedział o nożu i Ebbans klepnął się w czoło. — Niech to dia¬bli,
widziałem ten film.
—
Ja też, T.T., i jestem pewien, że oglądali go wszyscy zastępcy — P0'
wiedział szeptem. — Założę się, że Ribbon ma nawet komiks. Wczoraj wie¬czorem
rozmawiałem chyba z trzydziestoma ludźmi. Tutaj jest lista i no¬tatki. Ale nic
użytecznego.
Ebbans wziął kartkę. — Bill, uważaj na siebie. Corde poklepał wymownie kaburę.
—
Nie o tym myślałem. Zapomniałeś, że jesteś zawieszony?
—
To zbyt poważna sprawa, żeby zostawiać ją Ribbonowi. Masz to, o co cię
prosiłem?
Ebbans podał Corde'owi plastikową torebkę zawierającą zielony ciąg komputerowy,
który znaleziono w spalonej beczce po oleju. — ^l zgub jej, Bill. Dużo ryzykuję.
—
Myślę, że znalazłem eksperta, który będzie nam w stanie pomóc.
A ja zająłem się też Gilchristem. Ale zapomnij o nim. W sobotę,
przed zabójstwem Jennie, pojechał do San Francisco wygłosić referat. Był ^m też,
kiedy zamordowano Emily. Chyba jeszcze nie wrócił.
—
Mimo wszystko porozmawiaj z nim. Może coś wiedzieć o chłopa¬kach Jennie.
Albo o dziewczynach.
—
Może zagadnę go o to przypadkiem — dodał Ebbans. — Weszliśmy w bagno z
tymi chorymi psychicznie, a informacje z księgarni z literaturą okultystyczną
prowadzą donikąd. Te poszlaki związane z kultem są na wodzie pisane. Sądzę, że
trzeba o tym powiedzieć Hammerbackowi i Rib-bonowi.
—
Zaczekaj — mruknął ponuro Corde. — Ciebie też odsuną wtedy od sprawy i Jim
Slocum będzie prowadził śledztwo.
—
No — odezwał się Ebbans radośnie — to wtedy niech się strzegą wszystkie
wilkołaki i wampiry!
Halo! Pani Corde? Nazywam się Ben Breck.
Dianę ostrożnie trzymała słuchawkę. Ożywiony głos mężczyzny suge¬rował, że to
akwizytor. — Tak?
—
Jestem ze szkoły eksperymentalnej na Uniwersytecie Audena. To pani
rozmawiała z działem rekrutacji o prywatnym nauczycielu?
Okazało się jednak, że to jest sprzedawca, ale mimo wszystko Dianę nie odłożyła
słuchawki. Breck sprzedawał coś interesującego.
—
Jestem wizytującym profesorem z Chicago. Zauważyłem formularz podania o
przyjęcie pani córki do szkoły specjalnej.
Ile to będzie kosztowało, wizytujący profesorze z dużego miasta? Sto do¬larów za
godzinę? Dwieście?
—
Córka spotyka się z Resą Parker, psychiatrą z naszego miasta. Po¬leciła,
żebyśmy poszukali prywatnego nauczyciela zajmującego się nau¬czaniem specjalnym.
—
Znam doktor Parker. — Potem Breck dodał: — Mam ogromne do¬świadczenie,
więc sądzę, że będę w stanie pomóc.
—
Doktorze Breck, dziękuję za telefon, ale...
—
Wiem, pieniądze.
—
Słucham?
—
Niepokoi się pani o opłaty na uniwersytecie. Wcale się nie dziwię,
skandalicznie wysokie. Mnie by nie było stać.
Ojej, doktor z poczuciem humoru. Jakie krzepiące. ~~ To jeden z moich problemów
— przyznała Dianę.
—
Myślę, że moja propozycja będzie rozsądna. Biorę dwadzieścia larów za
godzinę.
Breck wymienił sumę, która dwa tygodnie temu zmroziłaby Dianę teraz poczuła się,
jakby wkładała do kieszeni znalezione banknoty. — ko tyle?
—
Chciałbym wykorzystać wyniki pracy z pani córką. Oczywi anonimowo.
Zamierzam opublikować w American Journal of Psychol artykuł opisujący moje
badania. Poza tym piszę książkę, która pomoże uczycielom lepiej rozwiązywać
problemy z nauczaniem opóźnionych ci.
—
No, nie wiem...
—
Mam nadzieję, że pani przemyśli moją propozycję. Z kwestionari sza wynika,
że Sarah ma duże możliwości.
—
Czy wcześniej pracował pan z uczniami takimi jak Sarah? — s tała Dianę.
—
Z setkami. W większości przypadków udaje się zmniejszyć opóźni nie w
umiejętności czytania o pięćdziesiąt procent. Czasami nawet wię
—
Jakie techniki pan stosuje?
—
Ocenianie, nadzór, techniki behawioralne. Nic rewolucyjnego. 7 nych
tabletek, leczenia...
—
Sarah źle znosi leki. Miała problemy po ritalinie.
—
Niczego takiego nie stosuję.
—
No cóż — westchnęła Dianę — porozmawiam o tym z mężem.
—
Czekam na informację od pani. Myślę, że ja i Sarah będziemy m gli sobie
nawzajem pomóc...
Siedem dni do półksiężyca. Wiesz, gdzie masz swoją broń?
T.T. Ebbans wszedł do biura szeryfa New Lebanon, spojrzał na na i spytał: — Kto
to powiesił?
Jim Slocum oderwał wzrok od Dziennika i odparł: — Ja.
—
Mógłbyś to zdjąć?
—
Pewnie. Ale pomyślałem, że przyda się takie przypomnienie. P niesie
morale.
Ebbans usiadł przy biurku. Leżało na nim piętnaście listów od lu którzy
twierdzili, że wiedzą, kim jest morderca, bo im się przyśniło (ośmi ro z nich),
mieli wizję (czworo) lub skontaktowali się podczas seansu s
jytystycznego z ofiarami (dwoje). Ostatni list przesłał mężczyzna utrzy¬mujący,
że w poprzednim życiu był Kubą Rozpruwaczem, którego duch zmaterializował się na
osiedlu pod Higgins. Było też dwadzieścia dziewięć telefonów dotyczących
śledztwa. Ebbans próbował na nie odpowiedzieć, gje w dwóch pierwszych
przypadkach telefony były rozłączone, a gdy wy¬kręcił trzeci numer, usłyszał
nagrany głos mężczyzny opowiadającego, jak bardzo lubi obciąganie. Ebbans
odłożył słuchawkę i kazał Slocumowi sprawdzić pozostałe wiadomości.
Informacja Corde'a o nożu ucieszyła go, jak i przygnębiła. Rozradowa¬ła, bo była
to solidna wskazówka. Jak każdy policjant wolał jeden mocny dowód niż dziesiątki
wyrafinowanych spekulacji opartych na przypuszcze¬niach. Natomiast przygnębiła,
bo oznaczała, że kierunek śledztwa, który odziedziczył, prowadzi w ślepą
uliczkę. Ostrzeżenie Corde'a o trudnej sy¬tuacji startowej, które początkowo
zlekceważył, wróciło teraz do niego. Ribbon nie był zadowolony z dzisiejszego
artykułu w Dzienniku. „Kulto¬wa" broń okazała się filmową zabawką. Szeryf
stwierdził chłodno: — Chy¬ba twoi chłopcy powinni to sprawdzić na początku. Moi
chłopcy.
Ebbans wrócił do sterty raportów o zwolnionych pacjentach ze szpita¬la
psychiatrycznego w Higgins. Dziesięć minut później drzwi otworzyły się
gwałtownie i niepewnie stanął w nich mężczyzna w niebieskich dżinsach i roboczej
koszuli. Ebbans zmarszczył czoło, próbując go sobie przypo¬mnieć.
Ten w czerwonym kapeluszu, teraz bez kapelusza.
—
Detektywie?
—
Proszę wejść.
—
Pomyślałem, że przyda się wam ta informacja — rzekł. — Pytał pan o tych
chłopaków, których widziałem wtedy wieczorem, kiedy zamor¬dowano tę dziewczynę.
Nad jeziorem. Jak teraz odjeżdżałem stamtąd, zja¬wi! się jeden z nich. Miał przy
sobie sprzęt wędkarski, ale nie łowił, tylko chodził w kółko i się rozglądał.
Może to Księżycowy Zabójca?
Ebbans wstał i spytał: — Jest tam jeszcze?
—
Był, jak odjeżdżałem.
—
Miller, chodź, zrobimy sobie wycieczkę.
W
,fl?cjaki jest powód?
Dlaczego ten gość jest twoim przyjacielem?
Jano nie miał żadnej odpowiedzi. Philip to dziwoląg. Był gruby i miał Paskudną
skórę — nie chodzi o pryszcze, te mieli wszyscy, nawet Steve
Snelling, któremu nie oparła się żadna dziewczyna. To było coś więcej ni brud,
za jego uchem skóra zawsze była szara. Rzadko miał czyste ub nie. Śmierdział. I
nie uprawiał żadnych sportów. Nie był w stanie zagr w softball, a co dopiero
mówić o gimnastyce. Jano przypomniał sobie, j jego przyjaciel naprężył się, by
unieść się na poręczach. Wygięły się i o nie pękły pod jego ciężarem. Dlaczego
byli przyjaciółmi?
Tego popołudnia Jano krążył wokół jeziora Blackfoot, miał przy so szare
łuszczące się pudełko na sprzęt, wędkę i kołowrotek. Szukając śl dów, usiłował
nie myśleć o tym strasznym wieczorze 20 kwietnia. Czuł si źle. Nie był
przygnębiony, ale przestraszony, niemal spanikowany. Wyd wało mu się, że jakiś
wojownik Hononów, ubrany w niewidzialną pele nę, z krzykiem podbiega do niego od
tyłu, przygotowuje się do skoku, b" żej, coraz bliżej, by posiekać go na
kawałki. Serce Jano biło jak oszalał ogrzewało pompowaną krew. Czuł, że
przerażenie oblewa go niczym go ca woda. Niczym sperma.
Wyobraził sobie leżącą w błocie dziewczynę. Miała zaciśnięte pal u rąk, otwarte
usta, gołe stopy z długimi palcami...
Nie, nie, nie! To nie aktorka grająca w filmie, nadnaturalnej wielko na ekranie
kina w centrum handlowym. Jest dokładnie tym, kim jest ładna, mocno zbudowana,
pachnąca miętą, do tego trawą i kwiatami. Ni porusza się. Nie oddycha. Nie żyje.
Jano wzdrygnął się, czując, że okrążają go oddziały Hononów. S strzegł, że
patrzy na pogniecione i zabłocone niebieskie kwiaty u jego stóp. Pomyślał o
Philipie topiącym tę drugą dziewczynę, przytrzymującym j Co on, Jano, zamierza
teraz zrobić? Z kim mógłby porozmawiać? Z nikim.. Panika się wzmogła i
rozpaczliwie wciągnął powietrze do płuc.
W końcu się uspokoił.
Dlaczego on jest twoim przyjacielem?
No cóż, on i Phathar dużo rozmawiali o science fiction. O filma I o
dziewczynach. Jak na gościa, który się nigdy nie umówił na randkę, Philip był
ekspertem od seksu. Chodzącą encyklopedią terminów, które powinien znać każdy
piętnastolatek. Powiedział Jano, jak zaspokajają sl* geje i jak można poznać, że
dziewczyna jest dziewicą, obserwując sposób, w jaki się pochyla, żeby zawiązać
sznurowadła.
Jednak Jano uznał, że najbardziej łączy ich nienawiść do ojców. Pna' thar bał
się swojego, bo jego stary to kompletny świr. (Kiedyś w
Halloweeo
ojciec Philipa wyszedł na podwórze i podkradł się z tyłu do dzieci zbiera jących
słodycze. W rękach trzymał krowie jelita. Po prostu stał i gapn*
Da przerażone dzieciaki.) Ale ojciec Jano był jeszcze gorszy. Był jak wojow¬nik
Hononów ukrywający się pod peleryną, krążący po domu, jakby Jano # ogóle nie
istniał. Przemyka zwykle obok, patrzy dziwnym wzrokiem na syna, potem znika.
...Zalążek wymiaru rozdyma się, pęcznieje, w końcu eksploduje, cala ^zbierająca
energia królestwa Naryanów spływa na ziemię...
Film miał szczęśliwe zakończenie. Jano nie sądził, że tak samo będzie z jego
życiem. Wszedł na szczyt wału i upadł na kolana. Wychylił się do przodu i
przyjrzał się swemu rozmytemu odbiciu w nieruchomej wodzie. Nie podobało mu się,
że powierzchnia wody jest tak spokojna. Sprawiało to, że wyglądał jak śmierć. Ta
jego pociągła twarz. Zniżył głowę. Zastana¬wiał się, jak to jest oddychać wodą
zamiast powietrzem.
Jano, popatrz. Czy kiedyś dotykałeś tutaj dziewczyny? Czy smakowa¬łeś
dziewczynę?
Patrzył na wodę. Czuł jej oleisty kwaśny zapach.
Jano, czy ty kiedyś pieprzyłeś dziewczynę?
Zniżył bardziej głowę i mógł już posmakować wody. Mógł ją polizać. W ten sam
sposób Phathar dał mu możliwość posmakowania ust dziew¬czyny, jej języka, cipki.
Mógł wchłonąć wodę, wchłonąć dziewczynę, rozpłynąć się w niej na za¬wsze. W tej
księżniczce...
—
Przepraszam, młody człowieku. — Głos przeszył go lodowatym dre¬szczem.
Zerwał się na równe nogi. — Możemy chwilę porozmawiać? — Za¬stępca szeryfa był
wysoki i bardzo szczupły.
Usta Jano były suche jak jezdnia latem. Poruszał językiem między kleistymi
zębami i nic nie powiedział.
—
Jak masz na imię?
—
Ja niczego nie zrobiłem.
—
Chciałbym tylko z tobą porozmawiać. — Zastępca się uśmiechnął, *k Jano
wcześniej widział taki uśmiech. Fałszywy. Taki sam uśmiech go-^ił na twarzy jego
ojca. — Wiem, że dziesięć dni temu wieczorem łowiłeś tu z kolegą ryby.
Jano nie był w stanie mówić. Spostrzegł, że jego skóra kurczy się Przerażenia.
Wyobraził sobie, że czupryna jego gęstych włosów wyraźnie zy Rozległy się za nim
kroki kolejnej osoby. Odwrócił się. Lance Miller uśmiechnął się szeroko.
Cześć, jak się masz. Jano nie odpowiedział, rugi policjant spojrzał na Millera i
spytał:
—
Znasz go?
—
Pewnie, T.T. — odparł Miller. — To syn Billa Corde'a. Jamie, nie
przedstawisz się sam?
6
Mam wykład — wyrzucił z siebie Sayles spanikowanym głosem.
—
Powiedział, że teraz albo nigdy.
—
WYKŁAD!
—
Profesorze — rzekła sekretarka wydziału — ja tylko przekazałam wiadomość.
—
Kurwa mać.
—
Profesorze, nie musi być pan zaraz wulgarny...
Była godzina dziewiąta. Sayles siedział przy swoim biurku i ściskał mocno
słuchawkę, jakby chciał wydusić z niej rozwiązanie dylematu. Jego ostatni wykład
w tym roku zaczynał się za godzinę. Traktował o obcho¬dach stulecia Deklaracji
Niepodległości w 1876 roku. Ich wymownym zwieńczeniem (to określenie studentów,
nie jego) była masakra oddziału Custera. Dla niego utrata tego wykładu
graniczyła z nieprzyzwoitością. Tb gówniane gromadzenie pieniędzy
zdezorganizowało jego pracę dydaktycz¬ną. Dławiła go wściekłość.
—
Powiedz mu, żeby poczekał.
Zadzwonił do dziekan. Jej sekretarka powiedział, że wyszła.
—
Kurwa mać.
Tak, nie, tak, nie. Sayles rzekł do słuchawki: — Okay. Spotkam się z nim. Poproś
Darby'ego, żeby mnie zastąpił.
—
Studenci będą niezadowoleni.
—
To ty mówiłaś, że teraz albo nigdy!
—
Ja tylko...
—
Powiadom Darby'ego. — Sayles rzucił słuchawkę i wybiegł z %d°v netu do
swojego samochodu. Wyjeżdżając z rykiem silnika z parkingu ka¬dry, zostawił za
sobą ślady przypalonej gumy, jakby był szesnastolatkie111 w ukradzionej
corvecie.
Spacerował po złocistym dywanie, patrzył na plamy po coli, którą rozla 8 Sarah w
wieczór, kiedy zamordowano Emily
—
Och, Bill.
To wcale nie oznacza, że zostałem zwolniony. Wciąż dostaję pensję.
A co to były za listy?
—
Kto wie? Znaleźliśmy popiół i nadpalone kawałki.
Spojrzał na żonę. Zanim Diane zrobiła coś, czego się lękała, szeroko otwierała
oczy. Stawały się zdumiewająco ogromne i ciemne jak noc. Teraz to się zdarzyło.
Bill Corde chwilę czekał, jakby mierzył sobie temperaturę. Nie pojawi¬ło się
uczucie zawodu, więc powiedział: — Nie wziąłem ich.
—
Rozumiem.
Nie był w stanie określić, co znaczy to słowo. Uwierzyła mu? A może miała
wątpliwości?
—
Nic nie wiedzą o St. Louis? — spytała.
—
Nie mówiłem im o tym. — Nie powiedział jej, że Jennie wiedziała. Skinęła
głową. — Może powinnam rozejrzeć się za pracą.
—
Przecież nie zostałem zwolniony. Ani...
—
Tylko głośno myślę. Chyba dobrze...
—
No cóż, niech ci będzie.
—
Chyba dobrze byłoby o tym porozmawiać.
Nie porozmawiali, bo w tym momencie na podjazd wjechał radiowóz.
Corde przyłożył twarz do szyby. Poczuł zapach amoniaku. Po chwili otworzyły się
przednie drzwi samochodu. — To TT Ktoś z nim jest... Co on wyprawia? Przywiózł
tu zatrzymanego...?
Ebbans wysiadł z radiowozu i otworzył tylne drzwi. Ze środka wyka-raskał się
Jamie.
Halbert Strumm, który mieszkał w autonomicznej enklawie na terenie hrabstwa
Harrison noszącej nazwę Millfield Creek, doszedł do fortuny na zwierzęcych
odpadach. Przemieniał je w dodatki do uprawy roślin ogrodo-^ch, na czym
uzyskiwał wielokrotne przebicie. Szczerze i z dramaty-raem Strumm mawiał, że
wchodzące na rampę odrętwiałe wałachy oży-laJą się na myśl, że ich szczątki
zostaną pieczołowicie rozsypane pod fi-dendronem rosnącym przy Park Avenue w
Nowym Jorku. Tego typu ko-mentarze sprawiały, że wszyscy jego pracownicy
patrzyli na niego Pogardą lub politowaniem, podobnie jak większość jego
znajomych. Chociaż Strumm i jego żona Bettye nie studiowali na Uniwersytecie ^
ena, to obrali tę szkołę jako cel swojej działalności charytatywnej. Ich ^°jność
jednak nie była całkowicie bezinteresowna, nieodmiennie oczeki-cykl rewanzu-
Wypisywali czek na tysiąc dolarów, jeśli dostali karnet na koncertów. Pięćset
dolarów — loża na stadionie. Pięć tysięcy — wy¬cieczka ze studentami archeologii
na wykopaliska do Sudanu, która sta}a się koszmarem z powodu błazenady tej pary
Teraz Sayles, wjeżdżając na podjazd do domu Strummów, nie był pe. wien, jak
parze spodoba się propozycja, którą zamierzał przedstaw Strumm, olbrzymi
mężczyzna, łysy, szeroki w ramionach, z potężny dłońmi, zaprowadził go do
szklarni. Znaleźli się między tysiącami roś które wcale nie były zdrowsze od
tych w ogrodzie Saylesa, nie karmion przecież resztkami starych zwierząt. Ta
niesprawiedliwość ogromnie przygnębiła.
—
Hal, mamy problem i potrzebujemy twojej pomocy.
—
Chodzi o pieniądze, tylko po to przyjeżdżacie.
—
Masz rację. — Sayles poczuł się znieważony. — Nie zaprzeczam, Hal, ale
chyba wiesz, ile uniwersytet znaczy dla miasta. Grozi, że straci¬my szkołę.
Strumm ściągnął brwi i oderwał zielony wąs u winorośli. — Napraw¬dę?
—
Już przygotowaliśmy brudnopisy wymówień dla kadry.
—
Ładne rzeczy! — Pyk.
—
Potrzebujemy pieniędzy i potrzebujemy twojej pomocy. W przesz ści zawsze
byłeś wielkoduszny.
—
I dzisiaj też jestem we wspaniałomyślnym nastroju. Serce Saylesa zaczęło
mocno bić, krew pulsowała mu w skroniach.
—
Jestem skłonny wam pomóc. Przypuszczam, że chodzi o duże j niądze.
—
Zgadza się.
—
Wiesz, że kończyłem szkołę stanową?
—
Nie wiedziałem, ale to chyba dobrze.
—
Gówno dobrze — warknął Strumm. — Mieliśmy kiepskich nau cieli.
Beznadziejnych. Gdybym jeszcze raz musiał pójść do szkoły, to' brałbym taką z
dobrą kadrą.
—
Auden ma niezły zespół.
—
Ma też ładny stadion.
Sayles potwierdził, bo to była prawda. — Wzorowany na stadionie > dier Field w
Chicago.
—
Naprawdę? Mam jakieś marzenia — rzekł Strumm. — Kiedy1 wiek się starzeje,
coraz więcej myśli o swoich marzeniach.
—
Wszyscy to mają.
—
Jedno z moich marzeń, to zarobić dużo pieniędzy. Ty szurnięta cioto, już
ci się to udało.
—
Kolejne, to podzielić się nimi ze szkołą taką jak Auden... Kpisz ze mnie
czy mówisz poważnie?
—
A w zamian... No, wyduś wreszcie!
—
...wybudujecie stadion futbolowy mojego imienia. Rozumiesz, mia¬łem swoją
szansę i nie wykorzystałem jej. Więc najlepiej, jak będę miał stadion.
—
Hal, ale u nas już jest stadion.
—
Imienia Barnesa. Kto to był?
—
Jeden z absolwentów z lat dwudziestych. Filantrop. Jego fundacja est wciąż
w mocy.
—
Więc nie zmienicie nazwy stadionu?
—
Jest w warunkach darowizny. Nic nie możemy z tym zrobić. Strumm przyjrzał
się chorej roślinie i spryskał jej liście cieczą z poje-
lika opatrzonego napisem „Strumm's Extra". Extra co? — zastanawiał lie Sayles.
Biznesmen powiedział: — Ale dość o tym. Mam też inne marze-de. Zawsze chciałem
mieć reaktor jądrowy swojego imienia.
—
Reaktor jądrowy?
—
W Champaign-Urbana mają chyba reaktor do badań nazwany czy¬imś imieniem.
Pomyślałem, że to równie dobry pomysł jak stadion.
—
Hal, nie potrzebujemy reaktora. Nie mamy wydziału nauk ści¬słych. U nas
dominuje humanistyka.
Co jest w tych biało-żółtych pojemnikach? Stare konie? Stare świnie? Gówno
Strumma?
—
Wypiszę wam czek na dwieście tysięcy dolarów, jeśli wybudujecie reaktor i
nazwiecie go moim imieniem.
—
Hal, potrzebujemy trzech i pół miliona — rzekł spokojnie Sayles.
Pyk.
~ Tak dużo? Poza moim zasięgiem. To był zły rok dla firmy. Zastój w gospodarce.
Ludzie pozbywają się roślin. Od tego zaczynają. Nie jestem °dporny na recesję,
jak wszyscy mówią.
bud
"~ Auden zostanie zamknięty. , Nawet gdybym miał stadion i reaktor swojego
imienia, nie znalazł-ym więcej niż ćwierć miliona. ~~ Możemy nazwać katedrę
twoim imieniem. Budynek. Mamy kilka
Trzysta tysięcy maksymalnie. Może na wydział weterynaryjny wy-ym się o trzysta
pięćdziesiąt, ale na tym koniec. Hal, nie chcemy otwierać wydziału
weterynaryjnego.
ynków. Możesz wybierać.
sWałb
—
Więc nie ma o czym mówić. Pyk.
Całą drogę do kampusu Sayles jechał siedemdziesiąt mil na godzinę Na parkingu
zostawił samochód częściowo na krawężniku. Pędem prze. mierzył korytarze budynku
wydziału i zatrzymał się przed drzwiami <j0 swojej sali wykładowej. Zbierał się
w sobie i słuchał, jak Glenn Darby wy. jaśnia jego nieobecność.
Złapał oddech, potem pchnął drzwi i pewnym krokiem ruszył w stro¬nę katedry. Był
w połowie drogi, gdy studenci zorientowali się, że wrócił. Zaczęli klaskać.
Oklaski stawały się coraz głośniejsze, dołączyły do nich gwizdy i krzyki. Kiedy
dotarł do podium i wpiął sobie mikrofon, burza oklasków przeszła w owację na
stojąco. Dopiero po pięciu minutach ud mu się uciszyć studentów.
Potem — z trudem powstrzymując łzy — Randy Sayles zaczął mówić, płomiennie i
donośnym głosem. Być może wygłaszał ostatni wykład na Uniwersytecie Audena. Albo
może nawet ostatni wykład na jakiejkolwiek uczelni.
Corde przestał spacerować. Siedział na kanapie, przygarbiony i ponury. Dianę
zajmowała krzesło obok. Ręce trzymała na kolanach. Jamie Corde siedział między
rodzicami. Wyglądało, jakby się skurczył. — Synu, to jest poważna sprawa. Nie
muszę ci tego powtarzać.
—
Ja niczego nie zrobiłem.
—
T.T. powiedział, że byłeś nad jeziorem tego wieczoru, kiedy zamor¬dowano
Gebben.
—
Byłem sam. Łowiłem ryby. To wszystko.
—
Kochanie, proszę — odezwała się Dianę.
Wzrok wlepiła w mleczne szkło talerza na słodycze, więc nie moż było stwierdzić,
czy mówi do ojca, czy syna.
—
Jamie, chcemy ci wierzyć, tylko że T.T. rozmawiał z kilkoma osoba¬mi,
które widziały dwóch chłopców, a ty odpowiadasz opisowi jednego z nich.
—
Jednak mi nie wierzycie. Myślicie, że kłamię. — Było to stwierdze¬nie
oczywistego faktu. Nie patrzył na Corde'a, nie wytrzymałby jego spój' rżenia,
ale tak samo ojciec nie był w stanie spojrzeć w oczy chłopca.
—
Synu, musimy wiedzieć, co się wydarzyło. Nie przypominam sobie> gdzie
byłeś wtedy wieczorem. Ja...
Jamie wychylił się do przodu. — Przecież ty w ogóle się nie interes^' jesz, co
robię wieczorami.
piane wtrąciła surowo: — Nie mów w taki sposób do swojego...
Chłopak kontynuował: — To gdzie byłem wczoraj wieczorem? Albo dwa dni temu?
Kurczę, skąd ty miałbyś to wiedzieć...
Synek! — zganiła go matka, ale łagodnym tonem.
Chłopiec chwilę milczał, a potem rzekł: — Poszedłem łowić ryby. By¬łem sam.
Corde, detektyw od ciężkich przestępstw, znał wiele sposobów, dzięki którym mógł
wyciągnąć z chłopca prawdę. Blefowanie i zastraszanie. Na¬uczył się ich z
czasopism, biuletynów i na seminariach. Doskonalił podczas nie kończących się
kursów. Praktykował na złodziejach samochodów i wła¬mywaczach. Nie mógł teraz
wykorzystać tych technik. Bardzo pragnął po¬znać prawdę, ale tylko jednym
sposobem.
—
Łowiłeś przy wale?
—
Nie, trochę dalej, z jakiegoś ogrodu.
—
Mówiłem ci, że masz nie wchodzić na teren prywatny. Jamie milczał.
Corde zapytał: — Widziałeś wtedy tę dziewczynę lub jakiegoś niezna¬jomego?
—
Nie. Łowiłem, a potem wróciłem do domu.
—
Dlaczego mi wcześniej o tym nie mówiłeś? Wiedziałeś, że prowadzę śledztwo.
—
Bo byłem tam sam i niczego nie widziałem. Co miałem mówić?
—
Jamie, proszę.
Chłopak odwrócił wzrok. — Idę do swojego pokoju.
—
Jamie... — Corde wychylił się i dotknął kolana syna. Chłopiec nie
zareagował. Corde zadał pytanie, z którym zwlekał: — W tamtą środę wie¬czorem
też nie było cię w domu?
—
Bill, o co ty właściwie pytasz? — zaniepokoiła się Diane.
Jamie spojrzał na ojca. — Chce wiedzieć, gdzie byłem, kiedy zamordo¬wano tę
drugą dziewczynę. O to pyta.
—
Zaczekaj chwilę — rzekł Corde. — Nie możesz tego tak lekceważyć. T-T. i
Steve zamierzają z tobą rozmawiać...
Jamie beztrosko wyszedł z salonu. Twarz Corde'a zrobiła się czerwona Ze
wściekłości. Wstał, a potem powoli znów usiadł na kanapie.
—
Dobrze wiesz, że nie ma z tym nic wspólnego — stwierdziła Diane.
—
Wiem, że tam był. — Corde spojrzał na nią żałośnie. — Wiem też, Ze mnie
okłamuje. Tyle wiem.
*
Droga Sarah...
Ponownie przeczytała list, ale z trudem, bo przeszkadzały jej odg} rozmowy
dochodzące z salonu. Coś działo się z Jamiem. Brat trochę j przerażał. Czasami
go ubóstwiała. Na przykład gdy włączał ją do tego < robił — powtarzał żarty, by
je zrozumiała, lub zabierał na zakupy do i trum handlowego. Ale czasami patrzył
na nią, jakby nie istniała, patr poprzez nią. Wszystko trzymał w ukryciu i
sekrecie. W jego komodzie zr lazła czasopisma ze zdjęciami pań bez żadnych ubrań
i mnóstwo egz plarzy Fantagore, zawierających filmowe zdjęcia potworów i
sztyletoy nych lub zarzynanych ludzi.
Domyślała się, że tata znalazł te czasopisma i stąd ta kłótnia.
Próbowała ją zignorować i skupić się na swoim problemie.
Zastanawiała się mianowicie, co dać Człowiekowi Słońca.
Chciała, żeby było to coś szczególnego. Coś osobistego. Jednak kie próbowała
myśleć o prezencie, w głowie miała pustkę. Może...
Hałasy dobiegające z sąsiedniego pokoju stawały się coraz głośniejsz Jamie był
wściekły, a rodzice mówili ponurymi głosami. Tak samo rozn wiali, gdy dziadek
zachorował w środku nocy i zabrali go do szpitala. Nig dy nie wrócił już do
domu.
Potem głosy ucichły i usłyszała, jak Jamie poszedł do swojego pokoju Rozległa
się muzyka z filmu science fiction, który oglądał kilka razy.
Co spodobałoby się Człowiekowi Słońca?
Kiedy rodzice szli na przyjęcie, mama zawsze zabierała ciasta albo < w tym
rodzaju. Ale Sarah nie umiała piec. Rozejrzała się po pokoju, prz rżała
zabawkom, kasetom wideo, pluszowym zwierzątkom... Och, to ch ba dobry wybór, bo
dwa tygodnie temu sprawił, że Redford T. Redfor przyleciał do kamiennego kręgu,
więc jasne, że lubi zwierzęta, a one jeg
Wybrała jedno: małego cynamonowego misia, którego mama nazwa Czatni.
Zawiązała różowy szalik wokół szyi Czatniego i zaniosła go do oh Razem wyjrzeli
na ogródek. Z kieszeni wyjęła list. Tym razem przeczj ła go głośno, żeby miś
usłyszał, co napisał do niej Człowiek Słońca.
Droga Sarah, przyjdź na spotkanie przy naszych magicznych mieniach. Będę łam o
trzeciej. Nie mów o tym nikomu. Zapewniam' że już nigdy nie będziesz musiała iść
do szkoły.
Podejrzewam, że pan stara się coś ukryć — odezwała się dziekan raby.
grian Okun wykrztusił: — No tak, oczywiście... Co ja mogę powie¬dzieć? To mój
przełożony. Nauczyłem się od niego więcej o literaturze niż 0d kogokolwiek
innego.
Dziekan kontynuowała: — Był w San Francisco, kiedy popełniono morderstwa. Zatem
plotki, że jest zamieszany w te zabójstwa, są bezpod¬stawne.
—
Chce pani powiedzieć, że Leon jest podejrzany?
—
To policja. Pan wie, jacy to ludzie. Głupcy. Ale mnie nie chodzi o te
morderstwa, tylko o to, czy profesor Gilchrist umawiał się na randki i Jennie
Gebben lub Emily Rossiter. Może pan wie, czy był z którąś z nich w zażyłych
stosunkach?
—
Dlaczego mnie pani o to pyta?
—
Pan jest jego najbliższym współpracownikiem. Okun pokręcił głową. — Ale
skoro nie jest podejrzany...
Dziekan odwróciła do Okuna kwadratową, pełną dostojeństwa twarz. W ten sposób
okazywała szczerość, ale mówiła z groźbą w głosie. — My¬ślę, że dla wykładowcy
najbardziej podłym sposobem wykorzystywania ojej pozycji jest uwodzenie
studentek.
—
Zgadzam się na sto procent, ale nie wierzę, że dotyczy to profesora
Gilchrista. Rzeczywiście słyszałem plotki, ale tylko o nim i Jennie. Nic o
Emily.
—
Zatem coś do pana dotarło.
Milczał chwilę, jego rozbiegany wzrok wyrażał zakłopotanie. — Nie można przecież
wierzyć zaraz w plotki krążące po kampusie...
—
Jeżeli sypiał z nią, to od razu go zwolnię.
—
Oczywiście narażony był na pokusy. Mieszka sam. Jest odludkiem. ¦— Okun
pokręcił głową. — Nie, niemożliwe. Jak go znam, to nigdy się z nią nie umówił. —
Zniżył głos. — Obiło mi się zresztą o uszy, że jest... aa... homoseksualistą.
Fakt, że pani dziekan pochodzi z Południa, wyraził się zarówno w gry¬masie na
twarzy, jak i akcencie. — To prawie to samo — mruknęła. Okun zastanawiał się
przez moment. — Ja...
—
Tak?
Pokręcił głową. — Chcę coś zaproponować, ale nie wiem, czy to dopu¬szczalne.
—
Proszę mówić.
—
No... — Okun się zająknął, wzrokiem omiótł dyplom dziekan. Uni¬wersytet
Kentucky. Wspaaniała szkooła...
—
Mam nadzieję, że jest pan lojalny przede wszystkim w stosunku naszego
uniwersytetu.
Westchnął. — Pani dziekan, jestem równie zbulwersowany jak Mówiąc szczerze,
zainwestowałem dużo czasu i wysiłku we współp z Leonem. Darzę go ogromnym
szacunkiem i chcę, żeby został oczysz ny z zarzutów. Chciałbym mieć możliwość
udowodnienia jego niewinn Proszę mi pozwolić przeszukać jego gabinet, może uda
mi się znaleźć coś o Jennie. Jakiś list od niej albo zapisek w jego kalendarzu
na biurku. Je-śli niczego takiego nie będzie, zaakceptujemy, że to tylko
koszmarne plo ki. Natomiast jeśli coś znajdę, obiecuję, że pokaże to pani i
wtedy po mie pani właściwą decyzję.
—
To bardzo odważny pomysł.
—
Wcale nie jestem odważny. Ten uniwersytet spełnia moje nia. Wiele mu
zawdzięczam. — Zawiesił głos. — Jednak jest pewien blem...
—
Słucham.
—
Narażam się na ogromne ryzyko. To jest szpiegowanie. — Rozlo~ dłonie i
roześmiał się z tego niewyszukanego określenia. — Leon zwo1 mnie bez namysłu,
jak odkryje, że przeszukiwałem jego osobiste r
—
Jeśli sypiał z Jennie, z miejsca jego zwolnimy. Nic wtedy nie b panu
groziło.
—
Ale jak tego nie robił... — Ty głupia suko. — Wtedy — dodał d katnie —
znajdę się w trudnym położeniu.
—
Oczywiście. — Dziekan zastanawiała się, a Okun niecierpliwie czekiwał, że
jej myśli podążą we właściwym kierunku. W końcu po~ działa: — Jest na to prosty
sposób... Składał pan podanie o etat wykłado cy?
—
To jest uwarunkowane przyjęciem dysertacji.
—
Porozmawiam z członkami komisji kwalifikacyjnej. Nie mogę ty panu
zagwarantować wysokiej pensji.
—
Jestem uczonym — podkreślił Okun. — Pieniądze nie są dla najważniejsze.
Przez okno dobiegło brzęczenie starej kosiarki. Wiał wiatr, ale Ok nie wyczuwał
zapachu ściętej trawy. Przyjrzał się robotnikowi, który po szał się niczym
robot. Zrobiło mu się go żal, że prowadzi takie beznadz ne życie; tyle lat bez
żadnych podniet intelektualnych.
Dziekan spytała z fałszywą skromnością: — Zatem doszliśmy do po zumienia?
Okun przypomniał sobie cytat z Nietzschego. Sparafrazował go trochę, Dy}
zadowolony z efektu. Człowiek jest jedynym stworzeniem, które czyni hietnice i
spełnia groźby.
Po nieprzespanej nocy Corde wiózł Jamiego do biura szeryfa. Z zaczer¬wienionymi
oczami, wściekły i wyczerpany, prowadził w milczeniu. Nato¬miast Jamie był
bardzo rozmowny, niemal podniecony, jakby jechali na ry¬by. Nawet szczęśliwszy
niż podczas takich wypraw. Corde aż się gotował z tego powodu.
Przypomniał sobie, jak oczy chłopca błyszczały, kiedy zabierał go na nielegalną
przejażdżkę radiowozem. Wspaniały Jamie od kilku lat nie miał takiego
pragnienia. Corde spojrzał na niego, a potem skupił się na drodze. Święcie
wierzył, że gdzieś głęboko w synu tkwi jego własna natu¬ra, dlatego też często
rozumieli się bez słów. Jednak teraz bolało, och, jak bolało, gdy widział, że
chłopak się odgradza — tak jak on — paplaniem za¬bezpiecza się niczym zatrzymany
przestępca. A Corde przez pięć mil jazdy do biura szeryfa nie wydobył z siebie
ani jednego słowa.
Witam, Bill. Cześć, Jamie.
Miller pomachał im niepewnie ręką. Corde spojrzał na diagram astro¬logiczny,
który wisiał w widocznym miejscu nad biurkiem Slocuma, i ski¬nął głową obu
mężczyznom. Za drzwiami do gabinetu Ribbona Corde zo¬baczył szeryfa i Charliego
Mahoneya, Przedstawiciela Rodziny. Rozma¬wiali. Szeryf uniósł wzrok, spojrzał na
Jamiego i podszedł do mężczyzn. Mahoney stanął w drzwiach.
Na długo zapanowała cisza, zanim Corde powiedział: — James mi mówił, że był sam
tego wieczoru.
Ebbans przytakiwał. Na jego twarzy błąkał się uśmiech, który nic nie znaczył. —
No cóż... — zaczął i zamilkł.
Nikt się nie odezwał. Ribbon patrzył przenikliwie na chłopca. Corde wbil wzrok w
podłogę.
—
Jamie — wydusił w końcu Ebbans — chcemy zadać ci kilka pytań, masz nic
przeciwko temu?
—
Nie, proszę pana.
—
Może pójdziemy do gabinetu z tyłu?
Chłopiec spojrzał na ojca i poszedł za Ebbansem. Corde ruszył mi. Ribbon go
zatrzymał. — Bill, zostań chwileczkę.
Ebbans i Jamie zniknęli za drzwiami. Nie oglądali się za siebie,
—
Bill, najlepiej, jakbyś tu poczekał.
—
Chcę być z moim chłopakiem.
—
Mc nie powiedział? — spytał cicho Ribbon.
—
Mówi, że był sam i nie widział tej dziewczyny ani nikogo inn
—
Czy podejrzewasz, że kłamie?
Corde spojrzał w oczy Ribbonowi. — Nie. A teraz, jeśli pozwolisz... Ribbon
dotknął jego ramienia. — Bill, zastanawialiśmy się nad tym Lepiej, jakbyś
zostawił go samego.
—
On jest nieletni. Mam prawo być obecny podczas...
Corde zawahał się i Ribbon wyraził słowami jego myśl: — Bill, on nie jest
podejrzany. Traktujemy go jako świadka.
—
Ale...
Ribbon pokręcił głową. — Lepiej dla śledztwa i dla ciebie, gdyby cię tam nie
było. Rozumiesz, chcemy uniknąć wszelkich nieprawidłowości.
Corde odwrócił się od niego. Pomyślał, jak łatwo mógłby zdjąć rękę Ribbona ze
swojego ramienia i wejść do pokoju, gdzie był Jamie. Zamiast tego zdjął kapelusz
i rzucił na biurko.
Steve Ribbon podszedł do okna, wyglądał chwilę na zewnątrz, a potem powiedział:
— Musimy się w najbliższym czasie wybrać na ryby.
—
Pewnie tak, Steve — odparł cicho Corde.
Ty mały śmieciu. — Charlie Mahoney krążył powoli wokół Jamiego. Był zaskoczony,
że chłopak nie płacze. Postanowił spróbować ostrzej. — Ty pierdolony kłamco.
Wiem, że kłamiesz. Twój ojciec wie i ty wiesz.
—
Byłem sam. — Jamie spojrzał na drzwi. Ebbans wyszedł kilka mi¬nut temu,
żeby przynieść colę. Jamie zrozumiał teraz, że nie wróci.
—
Przestań wciskać kit. Co ty sobie wyobrażasz? Myślisz, że to tak jak
złamać godzinę policyjną i że dostaniesz tylko naganę? Stracisz kie¬szonkowe?
Mówię o więzieniu*. O latach gnicia w Warwick. Ile masz lat? Szesnaście?
—
Piętnaście. Głos chłopca zaczął drżeć.
—
Teraz masz piętnaście, ale kiedy dojdzie do procesu...
—
Mojego? — Jego głos się załamał.
—
Będziesz miał szesnaście lat i trafisz do więzienia z dorosłymi, ki cię,
gówniarzu, czeka koniec.
Zaczął płakać.
Nie zrobiłem tego. Przysięgam, że nie. Mahoney usiadł i wychylił się do przodu.
— Ty mały bucu, nie wiesz, c0 tu chodzi?! Musimy kogoś znaleźć, a że nikogo nie
mamy, to ty jesteś głównym podejrzanym!
Jamie otarł twarz. — A gdzie jest tata? Wyszedł.
—
Nie! Mówił, że będzie ze mną.
—
Tylko cię tu przyprowadził. I powiedział, że kłamiesz. Jamie spojrzał na
drzwi. Zaciskał zęby i ciężko oddychał. — Nie.
—
Powiedział, że go okłamujesz i że nas też będziesz próbował.
—
Nie powiedział tego. Nie mógł.
—
Do cholery, z kim tam byłeś? Z kim sobie obciągałeś?
—
Nie jestem homo.
—
Nie jesteś. Więc nie masz nic przeciwko miłej cipce. Samotnie
spa¬cerującej dziewczynie. Lasce z college'u. Byłeś jednym z tych, którzy ją
rżnęli?
Łzy płynęły mu ciurkiem. — Niczego nie zrobiłem.
—
Ile razy widziałeś ten film?
—
Jaki film?
Mahoney wychylił się do przodu i wrzasnął: — Przestań świrować! Ile razy
widziałeś Zaginiony Wymiar?
Jamie spuścił wzrok i poskubał obgryziony paznokieć. — Parę. Nie pa¬miętam.
Mahoney wycedził: — Twój ojciec dał nam kilka par twoich spodenek. Miałeś je na
sobie, jak trzepałeś kapucyna. Są więc próbki spermy Porów¬namy je z tym, co
znaleziono w dziewczynie.
—
Mój tata... — wyszeptał Jamie.
—
Wiemy, że było was dwóch. My...
—
Dał wam moją bieliznę?
—
Mamy wystarczająco dużo, żeby cię oskarżyć, ale nie chcemy, żeby ten drugi
dupek wałęsał się po ulicach. Podasz jego nazwisko i jesteś wol¬ny. Mogę ci to
zagwarantować.
Jamie spojrzał rozpaczliwie na drzwi.
—
Byłem sam.
Mahoney długo czekał, a potem wstał i kopnął krzesło. — Muszę iść do kibla. Srać
mi się chce, gdy widzę takich gnojków jak ty. Wrócę za trzy mi¬nuty, Zastanów
się głęboko, smarkaczu.
Mahoney wyszedł z pokoju. Drzwi pozostały uchylone i przez szczelj nę Jamie mógł
zobaczyć tylne drzwi ratusza. Spojrzał przez szybę na paj king i grube drzewa za
nim.
Na zewnątrz był majowy szkolny dzień. Słońce świeciło jasno, owady migotały w
jaskrawym świetle niczym iskry. Na zewnątrz, na lekcji wue-fu dzieciaki
ustawiały się na zbiórce przed grą w softball, biegały, gra}v w piłkę nożną i
golfa.
Na zewnątrz był zupełnie inny wymiar niż tu, gdzie siedział.
Słońce zaświeciło jaśniej. Nie, przybliżyło się do niego! Był zaskoczo¬ny, gdy
stwierdził, że zerwał się na równe nogi, nie siedzi już na twardym krześle.
Idzie teraz przez pokój przesłuchań. Wychodzi na mroczny kory¬tarz, cały czas
wpatruje się w szybę. Zatrzymuje się na chwilę. Światło za¬czyna się do niego
zbliżać, początkowo wolno, a potem coraz szybciej. Ser¬ce Jamiego bije wyjątkowo
głośno, systematycznie przyspiesza. Światło wypełniło pole widzenia chłopca,
oświetliło jego zaczerwienioną skórę. Źródło blasku znalazło się bardzo blisko.
Jamie domyśla się teraz, że nie było to bicie serca, ale odgłos jego kroków na
deskach podłogi z kasztano¬wego drewna. Unoszą się jego dłonie z
rozczapierzonymi palcami. Szyba w drzwiach rozpryskuje się na zewnątrz na
miliony kawałków. Jamie Cor-de zanurza się w złocistym świetle.
Jeden z nich wzdrygnął się, usłyszawszy hałas. Drugi nie zareagował.
Mahoney spojrzał na przerażoną twarz T.T. Ebbansa, który wybiegł na korytarz za
biurem szeryfa. Patrzył, jak tylne drzwi, teraz prawie bez szy¬by, zamykają się
powoli.
Zajrzał do pokoju przesłuchań, a potem spojrzał na rozbite drzwi i zo¬baczył
jeszcze za nimi Jamiego uciekającego z budynku...
—
Szefie, lepiej, żeby pan...
Ebbans odwrócił swoją wymizerowaną twarz do Mahoneya. — Jamie nie mógł tak po
prostu uciec. Co pan mu powiedział?
Mahoney wskazał ruchem głowy na potłuczoną szybę. — Lepiej, żeby pan go
odszukał. Pan chyba wie, gdzie uciekł.
—
Muszę powiedzieć, że jest pan wyjątkowym skurwysynem — rzekł spokojnie
Ebbans.
—
Ale, szefie, on uciekł.
Co pan tu robi?
Mahoney, krążący po pokoju odpraw, przyjrzał się kawie, którą pił- — Dobry
gatunek.
—
Był pan z moim synem?
—
Ja tylko go pilnowałem. T.T. z nim rozmawiał. Corde wyszedł na korytarz i
stwierdził, że pokój przesłuchań jest pu-
sty. Kiedy wrócił, Mahoney sypał cukier do filiżanki.
—
Gdzie on jest?
—
Pana syn? Chyba pojechał z T.T. nad jezioro. Nie wiem. Corde podszedł do
frontowych drzwi. — Powinien mi powiedzieć. Mahoney zauważył koperty ewidencyjne
ze zdjęciami polaroidowymi,
na których znajdowały się notki. — Co to?
Ribbon odpowiedział niepewnie, jakby pytał o zgodę Corde'a: — Ktoś podrzucił je
Billowi. Przypuszcza, że może to być jego córka.
—
Pokazywał pan jej, pytał o te zdjęcia?
—
Nie, nie widziała ich. Córka ma problemy z przyswajaniem wiedzy. Przeżywa
teraz trudny okres. To by ją wytrąciło z równowagi.
—
No tak. — Mahoney parsknął nerwowym śmiechem. — To wstydli¬wa sprawa,
ale...
—
Pytałem ją, czy ostatnio ktoś robił jej zdjęcia, ale odpowiedziała, że
nie.
—
Mówi pan, ze jest upośledzona?
—
Nie jest upośledzona — odparł spokojnie Corde. — Ma IQ wyższe od
przeciętnej. Cierpi tylko na dysleksję i dyskalkulię...
—
Może ktoś kazał jej pozować i ostrzegł, żeby nikomu o tym nie mówiła.
Często zdarzają się takie przypadki.
—
Znam swoją córkę.
—
A pana syn ma polaroid? — spytał Mahoney, dotykając palcami zdjęć.
Corde zwrócił się do Ribbona: — Możemy porozmawiać na osobności?
Obaj poszli do gabinetu szeryfa, prowadził Corde. Ribbon zostawił drzwi otwarte.
Corde sięgnął ręką do tyłu i je zamknął. Rzadko tracił pa¬nowanie nad sobą, ale
problem polegał na tym, że nie wiedział, kiedy to nastąpi.
Ribbon rzekł: — W porządku, Bill, rozumiem... Corde ze wściekłości zacisnął
zęby. — Nigdy więcej tego faceta! Nie chcę, żeby wchodził mi w drogę.
—
On...
—
Daj mi skończyć. Może Jamie wie więcej, niż mówi, ale ani on, ani zaden
inny chłopak z miasta nie zrobił tych zdjęć. Nie mam zamiaru słu¬chać tego
pieprzenia.
—
Mahoney nie zna Jamiego i nie możesz go potępiać, że zadaje pytania.
—
Właśnie, że mogę! To kolejny fałszywy trop. Całe miasto zwariow, ło.
Gazeta odlicza dni do następnej pełni Księżyca i znów ludzie będą siebie
strzelać.
—
To ja wpadłem na poszlakę z księżycem, nie Charlie.
—
On przesłuchiwał Jamiego? Ribbon się zawahał. — On nam trochę pomaga.
Bill... to słynny dętek
tyw od zabójstw.
—
Steve, skończ z tym lepiej.
—
Potrzebujemy każdej pomocy. To nie jest przypadkowy znajomy od kieliszka,
który się wziął nie wiadomo skąd.
—
Wiesz, gdzie TT. zabrał mojego syna?
—
Nie wiem, czy w ogóle zabrał. A tym bardziej gdzie. Corde otworzył drzwi i
wrócił do pokoju odpraw.
—
Detektywie, pan zaczeka — odezwał się Mahoney. Corde podszedł prosto do
wyjścia.
—
Hej, detektywie... Corde się nie zatrzymał.
Okno było otwarte. Podmuchy wiatru przynosiły woń bzu. Czuło się też inne
zapachy, które mogły się przebić w zatęchłym pokoju. Ranek był spo¬kojny. Ojciec
Philipa poszedł do hurtowni. Matka spała. Nie obudziła dzie¬ci na czas do
szkoły. Philip leżał w łóżku i jadł krakersy. Okruszki pokry wały jego pierś i
brzuch. Czekał do dziesiątej, aż skończy się lekcja wuefu. Wtedy obudzi matkę i
każe jej napisać usprawiedliwienie spóźnienia.
Usłyszał kroki na zewnątrz. Przewrócił się na bok i wyjrzał prze okno. — Hej,
Phil! — Głos ponaglał.
Philip spojrzał na krzaki bzu. Zobaczył Jamiego Corde'a, bladeg i spoconego. —
Jano, co się stało?
—
Przeszedłem się koło szkoły. Co ty robisz w domu? — Zanim Phili mógł
odpowiedzieć, Jamie kontynuował natarczywie: — Chodź tutaj. Mu szę z tobą
porozmawiać.
Philip stoczył się z łóżka, włożył dżinsy i szybko wyszedł. Siostra spa ła pod
zmiętą różową kołdrą z satyny. Matka drzemała w pokoju rodziców. Miała otwarte
usta, szminka zostawiła wilgotne czerwone ślady na po¬duszce, przypominające
plamy świeżej krwi. Philip wyszedł na werand z tyłu domu.
—
Cześć, stary — zawołał Philip, wchodząc boso na schody. — Co-
Byłem na policji.
Chłopiec zamarł. — Co im powiedziałeś?
Nic — zakwilił Jamie. — Nic.
Cholera. Ten nóż. O to chodzi. Philip był tego pewien. Czuł, że pot wy¬stąpił mu
na czoło. Poszedł w krzaki i usiadł. Jamie też. Co wiedzą?
—
Że z kimś tam byłem. Mają twój przybliżony rysopis.
—
Kurczę. Jak to odkryli? — Podejrzliwość odmalowała się na okrą¬głej twarzy
Philipa.
—
Niczego im nie powiedziałem. Mój ojciec... — wykrztusił Jamie. — "n... —
Nie mógł się zmusić, żeby powiedzieć coś więcej na ten temat. Wy-braził sobie,
jak ojciec przeszukuje brudne rzeczy, wyciąga jego bieliznę
i wkłada do worka ewidencyjnego... — Powiedzieli, że obaj trafimy do wię-ienial
Co mamy robić? Kurde...
Ręce Jamiego dygotały, natomiast Philip zachowywał spokój. W wy¬miarze, w którym
spędzał większość czasu, wszystko było możliwe, inne, niż się wydawało. Klony to
sodowe silniki pomocnicze międzygalaktycz-nych pojazdów. Chodniki były
kryształowymi pomostami znajdującymi się tysiąc stóp nad plazmowym jądrem
planety. Gwiazdy nie były gwiazdami, ale dziurami w śmiesznie małym
trójwymiarowym wszechświecie, przez które spoglądali wszechpotężni,
wszechwiedzący Strażnicy, wielcy na try¬liony trylionów lat świetlnych. W
świecie Philipa grubi chłopcy w brud¬nych dżinsach stawali się muskularni, mogli
włożyć peleryny i zniknąć, gdy pojawili się wrogowie. — Musimy się
zdematerializować.
—
Zdematerializować?
—
Tak, w Wymiarze. — Potem dodał szeptem: — Na zawsze.
—
To był tylko film — wyszeptał Jamie.
—
Obaj się wpieprzyliśmy — kontynuował Philip spokojnym głosem. — Chcesz iść
do więzienia? Potem co? Wrócisz do domu i będziesz mie¬szkał z ojcem? — W jego
uśmiechu odbiło się znużenie. — Jano, ten wy¬miar wciąga.
Jamie milczał.
—
Złożyliśmy przysięgę — rzekł bez emocji Philip. — Złożyliśmy Przysięgę...
—
Nie powinniśmy jej tego robić.
—
Przysięgę na życie. — Philip spojrzał na niebo poprzez grono fiole¬towych
kwiatków bzu. — Tamten wymiar jest prawdziwy, ten nie. Złożyli¬śmy
przysięgę. Wycofujesz się z niej?
Jamie chwycił czarną gałąź pokrytą pączkami i kwiatami, zdarł z ¦ korę, jakby
usuwał skórę z kości, i wyrzucił kij wściekłym ruchem. ^
—
Pamiętasz Dathara? — spytał Philip. — Jak wyskoczył z bud\ rządu? Myśleli,
że go mają, ale im uciekł.
—
Nie uciekł. Zginął. Strażnicy wskrzesili go, ale zginął.
—
To na jedno wychodzi — wyszeptał Philip. — Wyrwał się. Jamie milczał.
Odgłos syreny, wyjącej niczym wiertarka dentystyczna, wypełnił po<j. worze przed
domem. Uśmiech znikł z twarzy Philipa, gdy radiowóz zatrzy. mał się z piskiem
opon. Gapił się na swojego przyjaciela. — Powiedziałeś
im!
—
Nie! —Jamie zerwał się na nogi.
Rozległy się kroki. Biegnący mężczyźni się rozproszyli. Ebbans, Sio-cum, Miller
i dwóch innych zastępców.
—
Sprzedałeś mnie! — Philip wrzasnął, zmuszając swoje tłuste ciel¬sko do
biegu. Stopy stawiał na zewnątrz, jego brzuch i cycki kołysały się z każdym
krokiem. Piekły go otarte nogi, ciężko pracujące serce przeszy¬wał ostry ból.
—
Stój, chłopcze!
—
Zatrzymajcie go! Złapcie!
Slocum zachichotał. — Jak na grubasa nieźle biega.
Ktoś inny parsknął śmiechem i powiedział: — Dawajcie lasso.
Bez problemów dopadli Philipa i powalili go na ziemię. Śmiali się, jak¬by
złapali prosiaka na rożen. Pojawiły się kajdanki, które zostały zapięte na
pulchnych nadgarstkach.
Jeden z policjantów zadał Jamiemu jakieś pytanie, ale do chłopca nic nie
dotarło. Słyszał jedynie wypełniający podwórze głos Philipa, który krzyczał: —
Wydałeś mnie, wydałeś, wydałeś!
8
Corde zatrzymał się za domem.
Zobaczył zdezelowaną kosiarkę do trawy, stertę przeżutego przez ter-mity drewna
na opał, naoliwiony cylinder silnika leżący pod papą, zardze¬wiałe narzędzia,
cztery napchane worki na śmieci, łyse opony, pojemnik na śmieci wypełniony wodą.
Trawnik z placami ubitego błota porastały chwasty. Na zniszczonym białym
oszalowaniu domu prześwitywały mlecz'
Ione plamy z poprzedniego malowania. Ponurą scenerię ożywiały po-n
°Z'ańczowoczerwone kwiaty pelargonii rosnących w glinianych donicach. 111 W domu
byli: T.T. Ebbans, Jim Slocum, Lance Miller i dwóch zastęp-z hrabstwa. Charlie
Mahoney się nie zjawił. Philip i Jamie siedzieli kanapie. Creth Halpern stał nad
synem i patrzył na niego. Skrzyżował ranu°na' a na JeS° twarzy gościł tajemniczy
uśmiech. Jane Halpern sie¬działa na krześle z boku. Miała zaczerwienione oczy,
jej wilgotne usta bły¬szczały Corde niewiele o niej wiedział. Przypominał sobie
jedynie, że była ładną, szczupłą cheerleaderką w szkole średniej w New Lebanon;
chodzi¬ła klasę niżej. Nie przytyła, teraz była tylko pijana.
W domu śmierdziało. Jedzeniem i pleśnią. Czuł też zapach zwierzęcia, ak przez
mgłę przypomniał sobie psa buszującego w zielsku za szopą.
ez otwarte drzwi wpadało ostre światło, co było czymś niezwykłym w tym
zawilgoconym pokoju — ujawniło warstwę brudu i kłęby kurzu. Okna były
przysłonięte. Corde nastąpił na coś twardego. Kopnął wysuszo¬ną kupę psa.
Przysiadł przy Jamiem. — Nic ci nie jest?
Chłopak spojrzał na niego w milczeniu, z zapiekłą nienawiścią. Cor-de'owi
zebrało się na płacz. Ruchem dłoni przywołał Ebbansa i obaj ode¬szli na bok. —
T.T., co się wydarzyło? Czy ty i Mahoney wystraszyliście Ja-miego i
przyjechaliście za nim tutaj?
Ebbans zachował się przyzwoicie. Spojrzał Corde'owi w oczy i odparł uczciwie: —
Przepraszam, Bill. Właśnie tak było. Mahoney poprosił, czy na kilka minut mógłby
sam zostać z chłopakiem, i Steve na to pozwolił. Nie wiem, o co chodziło.
Przysięgam.
—
Chyba nie sądzisz, że Philip to zrobił?
—
Chodź zobaczyć, co znaleźliśmy. — Ebbans zaprowadził go do ra¬diowozu.
Wewnątrz leżała sterta pornomagazynów i pełnych przemocy ko¬miksów, również
szkicowniki i notatniki. Corde przerzucił toporne rysun¬ki statków kosmicznych i
potworów, montaże zdjęć wyciętych z rocznika szkoły, przedstawiających
dziewczyny uwięzione w wieżach i lochach, Przykute łańcuchami do ścian, otoczone
przez wężowate stwory. Na więk¬szości kartek znajdowały się insygnia Naryanów.
Corde pomyślał o zdjęciu Sarah, na którym miała podniesioną spód¬niczkę.
—
Zainstalował urządzenie zapalające. Kiedy otworzyliśmy szufladę, Sdzie to
wszystko trzymał, zadziałało, ale przepalił się bezpiecznik i nie ma żadnych
szkód. Lance przeszukał podwórze. Znalazł strzępy bokserek, które chłopak
próbował spalić. — Ebbans dotknął plastikowej torebki. —
Są poplamione i może to być sperma. Znaleźliśmy też zdjęcia nagiej d czyny Z
polaroidu. Z polaroidu.
—
Jennie?
—
Trudno powiedzieć czyje. Widać tylko piersi.
—
Ale to nie są... — Corde uniknął spojrzenia Ebbansa. — ...zdj małej
dziewczynki, prawda?
—
Nie — odparł Ebbans i kontynuował: — Znaleźliśmy też zabłoco buty. Robię
odciski.
;
Z werandy odezwał się Slocum: — Wszystko pasuje do profilu, tych okropności,
sytuacja w domu, wszystko.
Corde go zignorował i spytał Ebbansa: — Nie przesłuchiwałeś go na osobności? On
ma prawo do obecności rodziców.
—
Nie, w ogóle z nim nie rozmawiałem. Jednak ojciec wcale go ni chroni. To
on nas wysłał do rożna. Powiedział, że widział, jak Philip coś palił w ten
wieczór po pierwszym morderstwie.
Corde gapił się na piętrzący się stos na tylnym siedzeniu samochodu. Pośrodku
tablicy informacyjnej Corde'a wisiał slogan, który wyciął ze spe¬cjalistycznego
miesięcznika kilka lat temu. Jasnożółty błyszczący wycinek głosił: Dowody
materialne są podstawą śledztwa. Patrzył teraz na dowód; materialne. Dowody,
które mogą zaprowadzić dwóch chłopców do więzii nia na czterdzieści lat. Jednym
z nich był jego syn.
Fantazyjnym samochodem hrabstwa przyjechali Ribbon i Ellison boku pojazdu
widniał napis: Jeśli piłeś, bądź tak miły i nie jedź. Ebb powiedział im, co
znaleziono.
W domu Halpern pochylał się nad synem, który patrzył wprost prz> siebie. — Co,
do diabła, dzieje się w twojej głowie?
Oczy chłopca błyszczały. Milczał. Na jego twarzy nie widać było smut ku ani
przerażenia. Wydawał się opanowany.
Philip bywał w domu Corde'a raz, dwa razy w tygodniu. Ale czy chłopiec zrobił
Sarah zdjęcie? Zostawił wycinek z pogróżkami na krz róży i zdjęcie w opakowaniu
z krążkami dopochwowymi?
Czy to on zamordował Jennie Gebben i Emily Rossiter?
Spojrzał na okrągłą, pulchną twarz Philipa, pokrytą smugami brui i czekolady.
Nie wyrażała poczucia winy, raczej oszołomienie.
—
Jamie, chodź ze mną — rzekł Corde.
Slocum odwrócił głowę. — Bill... może to nie jest dobry pomysł, żeb; rozmawiał z
nim na osobności.
Corde stłumił wściekłość i zignorował zastępcę. Gestem ręki przywo-syna.
Chłopiec wstał i podążył za nim na werandę. Ribbon ruszył do ¦zodu.
Corde zatrzymał go spojrzeniem. — Zostaw mnie samego z moim chło¬pakiem.
Szeryf zawahał się, a potem cofnął.
Jamie oparł się o poręcz na werandzie i odwrócił do ojca. — Nie mam nic do
powiedzenia.
—
Jamie, dlaczego się tak zachowujesz? Chcę ci pomóc.
—
No tak, oczywiście.
—
Powiedz mi tylko, co się wydarzyło.
—
Nie wiem, co się wydarzyło.
—
Synu, rozmawiamy o morderstwie. Oni szukają, żeby za to posłać kogoś do
więzienia.
—
Ty szukasz.
—
Ja?
—
Chcesz, żebym wrobił Phila?
—
Chcę, żebyś powiedział prawdę. Tu i teraz.
—
Bill? — Ribbon stanął w drzwiach. — Możesz być obecny przy prze¬słuchaniu,
ale...
—
Mam to gdzieś! — Corde eksplodował. — Odwal się! Nie masz for-alnego
powodu, żeby go oskarżyć. Zadzwoń do prokuratora okręgowego, apytaj!
—
Mogą nam zarzucić utrudnianie śledztwa — powiedział delikatnie bbon. —
Wszyscy za to zapłacimy.
—
Jamie, dlaczego? — Corde patrzył błagalnym wzrokiem. Wyciągnął kę, by
dotknąć ramienia chłopca, ale się powstrzymał. — Co takiego zro¬biłem? Dlaczego
nie chcesz mi nic powiedzieć?
Chłopiec spuścił wzrok i pozwolił Ribbonowi zaprowadzić się do za¬niedbanego
domu, podczas gdy pytania jego ojca trafiały w próżnię.
Wysoka trawa kołysała się na wietrze, promienie słońca migotały na li¬ściach
małych drzewek. Sarah weszła do kamiennego kręgu i usiadła. Ostrożnie
skrzyżowała nogi. Z plecaka wyjęła misia, którego zamierzała dać Człowiekowi
Słońca. Posadziła go obok siebie.
Zerknęła na zegarek. 2:40. Zamknęła oczy, żeby skojarzyć, że to za dwadzieścia
trzecia. Nienawidziła liczb. Czasami trzeba liczyć do stu, żę¬ty zacząć od nowa,
innym razem do sześćdziesięciu.
Za dwadzieścia minut zjawi się Człowiek Słońca.
Przypomniała sobie musztrę w drugiej klasie. Nauczycielka przes ła wskazówki na
zegarze i potem pytała różnych uczniów o godzin ćwiczenie napełniało ją
śmiertelnym przerażeniem. Zapamiętała, jak uczycielka wskazuje na nią kościstym
palcem. Teraz Sarah. Która jes dżina? Krzyknęła, że nie wie nie zna się nie
pytaj nie pytaj nie pytaj, kała całą drogę do domu. Wieczorem tata kupił jej
elektroniczny zeg-który miała teraz na ręku.
Nagły podmuch wiatru zarzucił jej włosy na twarz. Położyła się, j poduszki użyła
plecaka. Czasami po południu ucinała tu sobie drze^ Rozglądając się wokół,
zastanawiała się, skąd może przybyć Czło Słońca. Nad horyzontem zauważyła sierp
Księżyca w nowiu. Wyobr sobie, że niebo jest ogromnym oceanem, a księżyc to
paznokieć olbrz który pływa pod gładką powierzchnią wody. Potem zaciekawiło ją,
dla go można widzieć księżyc w ciągu dnia.
Zamknęła oczy i zaczęła rozmyślać o pływającym olbrzymie; unosi miona duże
niczym góry, porusza długimi na milę nogami i szybko p mierzą niebo. Sarah bała
się wody. Kiedy rodzina pojechała do akwap ku w centrum miasta, Sarah bawiła się
w brodziku dla małych dzi Wstydziła się tego, ale było to lepsze niż
przerażenie, które by odczuw gdyby weszła do basenu dla dorosłych; woda
sięgałaby jej do nosa i mógłby zepchnąć ją w jeszcze głębszą część pływalni.
Żałowała, że nie umie pływać. Mocnymi pociągnięciami rąk jak Ja Może to jeszcze
jedna rzecz, o którą poprosi Człowieka Słońca. Spojrzał na zegarek. 2:48.
Policzyła na palcach. Dwie minuty. Nie! Dwanaście. mknęła oczy i zaczęła chwytać
kępki trawy obok jej bioder, udawała, pływa, mknie w basenie niczym łódź
wyścigowa, tam i z powrotem, ra je dzieci topiące się w głębokiej wodzie, mija
brata, raz, potem nastę i następny...
Pięć minut później usłyszała zbliżające się kroki. Serce Sarah zaczęło bić mocno
w radosnym oczekiwaniu. Kiedy wys z basenu, który sobie wyobraziła, otworzyła
oczy.
Boże, co też moje oczy widzą.
Bill Corde nie mógł się nadziwić, że gabinet Wyntona Kresge'a jest duży.
—
Luksusy.
—
No cóż. — Kresge wyglądał na niespokojnego. Gabinet był znacznie większy
niż którekolwiek z pomieszczeń w
rze szeryfa. Corde z przyjemnością spacerował po zielonym grubym d
¦ zastanawiał się, dlaczego dwa wzorzyste orientalne dywaniki leżą je¬nie i za
.
—
Jeszcze nie widziałem tak dużego biurka. ___ No cóż.
Corde usiadł na jednym z foteli dla gości, większym i wygodniejszym jego fotel w
domu, w którym często wypoczywał w pozycji półleżącej, bował przysunąć go do
biurka, ale nie dał rady. Musiał wstać, żeby to
bić.
—
To był gabinet dziekana lub kogoś takiego — wyjaśnił Kresge. — Odszedł na
emeryturę, a potrzebny był jakiś pokój dla mnie. Oni chyba chcieli mieć czarnego
na tym korytarzu. Kiedy się wchodzi głównymi scho¬dami, można zobaczyć, jak
siedzę przy tym dużym biurku. To pozytywnie wpływa na obraz szkoły. Myślą, że
sam też powinienem się cieszyć. Słabo mnie znają. No, to podobno złapano
jakiegoś dzieciaka...
—
Tak. Kolegę mojego syna.
—
No cóż. — Kresge pomyślał, że mógłby zapytać, jak bliskiego, ale
zrezygnował.
—
Dowody mocno go obciążają. Dziwny chłopiec, a jego ojciec jeszcze gorszy.
— Corde uświadomił sobie, że wciąż trzyma kapelusz. Rzucił go ni¬czym dyskiem na
siedzenie innego fotela. Otworzył aktówkę. — Chodzi o drobną przysługę.
—
Oczywiście — rzekł z zapałem Kresge.
Corde wychylił się do przodu i położył przed Kresge'em plastikową to¬rebkę. W
środku znajdował się nadpalony fragment wydruku komputero¬wego.
—
Co to?
—
Kawałek kartki, który znaleźliśmy...
—
Nie, ja pytam o to. — Szef ochrony wskazał na biały kartonik przy¬czepiony
do torebki czerwonym sznurkiem.
—
To? Świadczy, że dowód został wciągnięty do ewidencji.
—
Jest tu twoje nazwisko.
—
To nieważne, Wynton. Ten fragment...
—
To dla sądu?
—
Zgadza się. Prokurator może dopasować dowody materialne do °koliczności
przestępstwa.
—
Rozumiem. Bo gdyby była luka w łańcuchu dowodów, adwokat m°głby je
zdyskwalifikować?
—
Tak. — Jako że przyszedł z prośbą o pomoc, Corde był miły dla ^esge^,
który uważnie przypatrywał się kartonikowi. Wreszcie Corde mógł dokończyć: —
Chciałbym wiedzieć, skąd pochodzi ten fragment druku. Pomyślałem, że...
—
Opierasz się o nie.
—
...może ze szkoły. Co?
—
Opierasz się o nie właśnie.
Kresge ruchem ręki kazał mu się odsunąć. Corde z powrotem usiadł i Kresge
wyciągnął plik wydruków komputerowych spod sterty czasopis Corde opierał się o
nie ręką.
—
To wydruki z działu księgowości. Co tydzień rozsyłają je po ws stkich
wydziałach. Na moich wyciągach są wydatki na ochronę, rzeczy ste i zaplanowane,
przydział środków. Takie sprawy finansowe.
—
A wiesz, z jakiego to jest wydziału? Kresge spojrzał na wydruk. — Nie mam
pojęcia.
—
Możesz się tego dowiedzieć?
—
Formalnie nie mam dostępu do dokumentów z działu księgowoś
—
A nieformalnie? — spytał nieśmiało Corde.
—
Zobaczę, co da się zrobić. — Po chwili spytał: — Do czego to trzebne,
skoro złapaliście tego chłopaka?
Corde powoli zdjął kłaczek, który przyczepił mu się do obcasa, i długo ociągał
się z odpowiedzią. W tym czasie do gabinetu wpadła atrakcyjna blondynka ze
stertą pism do podpisania. Szef ochrony wstał i nieporadnie przedstawił ich
sobie oficjalną formułką. Nie mieli nic wspólnego ze sobą z wyjątkiem niechęci
do tego przypadkowego spotkania. Jednak Corde byl wdzięczny za to najście —
wydawało się, że wszystkie pytania wyparowa¬ły z głowy Kresge'a. Kiedy podpisał
dokumenty i wrócił do rozmowy, o i więcej nie pytał.
Sarah mogła wyczuć jego obecność, jakby unosił się nad nią, tak jak i grzane
promieniami słonecznymi powietrze.
Rozejrzała się wokół, spojrzała na polanę, las, wysokie trawy.
Kolejne kroki, szelest liści, trzaskanie gałęzi.
(Zatem: Nie lata, nie wyłania się z nicości, nie pływa. Chodzi, rządku.)
Sarah spodziewała się zobaczyć łunę, gdy nadchodził, ale widziała ko drzewa,
gałęzie, liście, trawę, cienie. Kroki rozlegały się coraz bb;
Nieregularne, niepewne. Potem go zobaczyła: postać w lesie, przedzierają¬cą się
przez krzewy w jej kierunku. Mniej przypominał czarnoksiężnika, bardziej
potężnego mężczyznę idącego z hałasem przez las. (To też w po¬rządku.)
—
Jestem tutaj! Tutaj! — Wstała i wymachiwała ręką. Zatrzymał się,
zlokalizował ją i powoli zmienił kierunek, odgarniając
gałęzie.
Wzięła pluszowego misia i pobiegła w stronę przybysza. — Jestem tu¬taj! —
wołała.
Uniosła się gałązka z jasnozielonymi liśćmi i wyłonił się zastępca sze¬ryfa. Z
munduru otrzepał kurz i liście.
—
Tom! — wrzasnęła. Jej serce zamarło.
—
Hej, dziewczynko, jak się tu dostałaś, że się nie pobrudziłaś? — Zdjął
liść z włosów, a potem pacnął się w czoło. — Ale robactwo. — Przyj¬rzał się
dłoni.
Zawiedziona Sarah patrzyła na niego.
—
Nie powinnaś tutaj być. Mogłaś narobić mi kłopotów. Masz trzy¬mać się
blisko domu. Ale dość tego gadania. Mama chce cię zaraz widzieć. Mówi, że masz
spotkanie z panią doktor.
—
Teraz nie mogę wrócić do domu. — Wzrokiem omiotła las. Na pew¬no uciekł!
Policjant go wystraszył.
—
No, nie wiem — rzekł spokojnie Tom. — Twoja mama powiedziała, żebym cię
przyprowadził.
—
Nie teraz. Proszę. Może za pół godziny? — Była bliska płaczu.
—
O, masz ze sobą uroczego kolegę. Jak ma na imię?
—
Czatni.
—
To może wrócisz teraz z Czatnim do domu, a potem razem przyj¬dziemy tutaj.
Będę pilnował, żeby nic ci się nie stało. Zgadzasz się?
Gdy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, rzekł:
—
Mama będzie niezadowolona, jeżeli cię teraz nie przyprowadzę, jak Prosiła.
Chyba nie chcesz, żeby była na mnie zła?
To prawda. Jeśli teraz nie wróci do domu, jeśli przepadnie spotkanie 2 doktor
Parker, mama będzie wściekła na Toma. Sarah nie była w stanie gnieść myśli, że
ktoś może się wściekać z jej powodu. Ludzie cię nienawi-Za-> gdy ich
denerwujesz, śmieją się z ciebie.
Ponownie rozejrzała się wokół siebie. Człowiek Słońca pewnie znikł, ciekł i jest
teraz daleko.
"— Dlaczego ty jesteś taka smutna?
— Nie jestem smutna. — Sarah weszła w trawę. — Tędy. Lepsza dro¬ga. —
Wyprowadziła go z wysokiej trawy na pas ziemi za pastwiskiem dla krów i
skierowała się w stronę domu. Była pewna, że nigdy nie spotka się z Człowiekiem
Słońca.
Specjalnie dla Dziennika: Policja poinformowała, że zatrzymała ucz-nia pierwszej
klasy szkoły średniej w sprawie „Księżycowego Zabój¬cy". Oskarża go o
zamordowanie dwóch studentek Uniwersytetu Au-dena.
Piętnastolatek, którego tożsamość ze względu na wiek nie może być ujawniona,
został aresztowany przez zastępców szeryfa z miasta i z hrabstwa wczoraj po
południu w swoim domu.
„Idealnie odpowiada profilowi, który opracowaliśmy" — powie¬dział szeryf New
Lebanon Steve Ribbon. „Zgromadził kolekcję porno¬graficznych zdjęć i rysunków
dziewczyn. Wydaje się, że planował całą serię przestępstw."
Szeryf Ribbon dodał, że policjanci rozważają możliwość, iż nasto¬latek był
zamieszany w zabójstwo innej studentki uniwersytetu, Su¬san Biagotti, które
miało miejsce w ubiegłym roku.
Stwierdził: „Do tej pory wszystko wskazywało, że dziewczyna zo¬stała zamordowana
podczas napadu rabunkowego. Jednak teraz wy¬daje się prawdopodobne, że było to
pierwsze w serii zabójstw."
Niektórzy z mieszkańców New Lebanon przyjęli wiadomość o are¬sztowaniu z
umiarkowaną ulgą. „Oczywiście jesteśmy zadowoleni, że został schwytany" —
powiedziała jedna z mieszkanek New Lebanon, która odmówiła podania swojego
nazwiska — „ale pozostaje wiele py¬tań. Czy działał sam? Czy moje dzieci mogą
bezpiecznie chodzić do szkoły?"
Inni byli mniej powściągliwi w swoich opiniach. „Znów możemy swobodnie oddychać"
— powiedział jeden ze sklepikarzy z ulicy Głów¬nej, który również chciał
zachować anonimowość. „W ciągu kilku tygo¬dni moje obroty spadły do zera. Mam
nadzieję, że trafi na krzesło elek¬tryczne."
Zgodnie z prawem stanowym za morderstwo osoba piętnastoletnia może być sądzona
jak dorosły, ale przestępcy poniżej osiemnastego ro¬ku życia nie można skazać na
karę śmierci. Jeśli sąd oskarży nastolat¬ka o morderstwo pierwszego stopnia,
grozi mu wyrok od trzydziestu pięciu lat do kary dożywotniego więzienia. W takim
przypadku dopie¬ro po upływie dwudziestu pięciu lat będzie mógł się ubiegać o
zwolnie¬nie warunkowe.
Dianę natknęła się w czasopiśmie na dowcip rysunkowy o psychiatrach i wycięła go
dla doktor Parker. Przedstawiał małą rybkę siedzącą w fote¬lu i trzymającą
notatnik. Obok niej na kanapie leżał olbrzymi rekin. Ryba mówiła do niego: „Ależ
nie, to zupełnie normalne, że chcesz zjeść swojego psychiatrę". Dianę
przyglądała się uważnie rysunkowi, wprawdzie nie było jej do żartu, ale rekin
miał tak zabawną minę, że wybuchnęła śmie¬chem.
Jednak doktor Parker roześmiała się jeszcze głośniej, kiedy zobaczyła wycięty
rysunek. Może mimo wszystko ta kobieta ma poczucie humoru. Przypięła zaraz
wycinek na tablicy. Dianę wpadła w ekstazę, jakby dosta¬ła złotą gwiazdę w
szkole.
Sarah siedziała w poczekalni. Doktor Parker chciała najpierw poro¬zmawiać z
Dianę. Samą. Zaniepokoiło to Dianę, zastanawiała się, jaką złą informację
usłyszy. Zobaczywszy jednak, że doktor Parker się śmieje, uznała, że nie
pojawiły się kłopoty. Kiedy terapeutka szperała na biurku, powiedziała jej o
Benie Brecku.
—
Breck? Chyba słyszałam to nazwisko. Zaraz sprawdzę. — Obróciła się na
krześle i odszukała grubą książkę. Otworzyła ją i przekartkowała. — Tutaj. Ma
czterdzieści jeden lat... Robi wrażenie. Dyplom z wyróżnie¬niem z Yale, tytuł
magistra i doktora tamże. Doktorat z pedagogiki w Chi¬cago. Pracował w kilku
uczelniach Ligi Bluszczowej. Obecnie na stałym etacie w Chicago. Dużo publikuje
w czasopismach specjalistycznych. Jest wizytującym profesorem na Uniwersytecie
Audena, prawda? Ma pani szczęście.
—
Więc pani uważa, że powinnam skorzystać z jego propozycji?
—
Tanie korepetycje udzielane przez eksperta. Nie ma dużego wy¬boru.
—
To już się zdecydowałam.
—
Myślę, że Sarah zrobi szybkie postępy. — Doktor spojrzała na ze¬garek. —
Ta sesja będzie bardzo krótka. Kilka minut z panią i kilka z Sa¬rah. Za
dzisiejsze spotkanie nie wezmę opłaty.
—
Mój horoskop na ten miesiąc musiał przewidywać: Spotkasz dwóch
Wspaniałomyślnych terapeutów.
Poczucie humoru doktor Parker wyczerpało się na rysunku; zignoro¬wała żartobliwą
uwagę Dianę i zaczęła nerwowo grzebać w szufladzie biurka. W końcu wyciągnęła
małe czarne pudełko.
—
Sarah ma zawsze nosić to z sobą — pouczyła terapeutka
powiedzieć mężowi i synowi, żeby zostawiali ją samą. Nie dotykać nie słuchać,
nie wypytywać dziewczynki, chyba że sama zacznie mó pierwsza.
Dianę zadała najbardziej niewinne pytanie, jakie przyszło jej do wy: — To
magnetofon?
—
Tak.
—
Do czego ma służyć?
—
Zamierzam odbudować u Sarah poczucie własnej wartości.
—
W jaki sposób?
—
Sarah napisze książkę — odparła zwięźle. Dianę uśmiechnęła się odruchowo.
Potem uznała, że żart był w z'
guście i zmarszczyła czoło. Doktor Parker przesunęła magnetofon, cz kasetę i
instrukcję w jej stronę. Dianę zgarnęła to wszystko i niepe trzymała. Kiedy
terapeutka nic nie powiedziała, Dianę spytała: — P żartuje, prawda?
—
Żartuję? — Doktor Parker spojrzała, jakby to Dianę zrobiła smaczną uwagę.
— Pani Corde, chyba powinna już pani wiedzieć, że rz ko żartuję.
Dianę Corde była przekonana, że doskonałość dziecięcych palców jest wodem na
istnienie Boga. Przypomniała sobie o tym, gdy obserwow jak córka trzyma
magnetofon, sprawdza go podejrzliwie i obraca w bla¬dych dłoniach. Dianę
rozpakowała pogiętą instrukcję i wzięła od Sarah magnetofon. Postawiła go na
ławie w salonie. W lewej ręce trzymała dwie baterie i nową kasetę.
—
Chyba powinnyśmy... — Przyjrzała się instrukcji.
—
Daj — rzekła Sarah. Dianę czytała. — Musimy...
—
Daj. "
Klik, klik, klik. — Dobrze.
Dianę spojrzała na magnetofon. Sarah włączyła urządzenie, jednocze¬śnie wcisnęła
przyciski Play i Record i powiedziała: — Raz, dwa, trzy.
—
Jak to zrobiłaś? Czytałaś instrukcję?
Sarah cofnęła taśmę i wcisnęła inny przycisk. Brzęczący głos Dianę powtórzył:
„Czytałaś instrukcję?"
—
Mamo, to jest bardzo łatwe. — Spojrzała na magnetofon, a potem z powrotem
na mamę. — Doktor Parker chce też, żebym wymyślała opo¬wieści i umieściła je w
swojej książce.
Tak właśnie mówiła.
Nie wiem, o czym pisać. Może o Buxterze Fabrykancie?
Chyba ta historia spodobałaby się doktor Parker. Jest o psie, który został
prezydentem, prawda?
Lubię Buxtera... — Sarah potarła nos. — ...ale ja już napisałam tę historię.
Mogę napisać o pani Kaczorowej... Nie, nie! Napiszę historię o pa¬ni Beiderbug.
Sarah, nie śmiej się z nazwisk.
—
To będzie ładna historia. — Wrzuciła magnetofon do plecaka z ry¬sunkiem z
Barbie.
W drzwiach pojawił się Jamie. Jadł kanapkę, a w ręku trzymał szklankę mleka. Ze
sposobu, w jaki patrzył na Sarah, Dianę domyśliła się, że chce coś powiedzieć,
ale nie w obecności dziewczynki. Odwrócił się i wrócił do kuchni. Dianę
usłyszała, jak otwiera lodówkę i wyciąga z niej plastikowy dzbanek z mlekiem.
Wstała i poszła do kuchni. Z zamrażarki wyjęła opakowanie z kurcza¬kiem i
położyła na papierowych ręcznikach. Zwlekając, rozcięła folię. Ja¬mie siedział
przy stole i w milczeniu wpatrywał się w szklankę z mlekiem. Wypił. Wstał,
ponownie napełnił szklankę i wrócił na krzesło. To dziwne — pomyślała — Sarah ma
problemy z językiem, ale rozmowa z Jamiem często bywa trudniejsza.
—
Masz trening? — spytała.
—
Tak. Później.
—
A potem ćwiczenia siłowe?
—
Dzisiaj nie mam.
Nic więcej nie mogła zrobić z kurczakiem. Postanowiła ugotować zie¬mniaki, bo
chciała mieć pretekst, by jak najdłużej pozostać w kuchni. Za¬częła je obierać.
Panowała grobowa cisza. W końcu Dianę powiedziała: — Jamie, my wiemy, że nie
miałeś z tym nic wspólnego.
Prokurator nie postawi chłopca przed wielką ławą przysięgłych, ale stanowczo
ostrzegł Corde'ów, że będzie musiał zeznawać na procesie Phi-lipa. Istnieje też
możliwość, że pojawią się nowe dowody, które bardziej go obciążą.
Jamie wypił mleko jak pijak piwo. Wstał, Dianę modliła się, żeby po¬szedł tylko
do lodówki, nie wychodził z kuchni. Po raz kolejny napełnił szklankę i usiadł.
Spytał: — Czy tata przeszukuje mój pokój?
—
Co?
Kiedy nie powtórzył pytania, powiedziała: — Twój ojciec nigdy by tego nie
zrobił. Jeżeli coś cię gnębi, porozmawiaj z nim.
—
Jasne. — Jej syn siedział z przekrzywioną głową, wpatrywał w szklankę.
Dianę chciała mu powiedzieć, jak bardzo go kocha, jak bard są z niego dumni, że
to zdarzenie nad jeziorem — cokolwiek się wydarzy" ło — było tylko drobnym
incydentem w skomplikowanym życiu rodzinnym i nie naruszy istoty miłości. Jednak
się bała. Była przekonana, że gdyby to powiedziała, słowa zmieniłyby serce
chłopca w kamień, twardy jak jeg0 wyrzeźbione mięśnie, i odsunąłby się jeszcze
bardziej od niej.
—
Jamie...
W drzwiach stanęła Sarah. — Mamusiu, przyjechał! Doktor Breck!
Dianę spojrzała w kierunku salonu i zobaczyła samochód zaparkowa¬ny na
podjeździe. — Okay, za chwilę będę.
Sarah wyszła i Dianę zwróciła się do syna: — Tata cię kocha.
Wstała i wybiegła z kuchni z dłonią we włosach. Czuła, jak napinają się jej
mięśnie karku. Jej syn nic nie powiedział.
10
Podejrzany został ujęty, ale Tom, zastępca o różowych policzkach, wciąż poważnie
traktował swoje zadanie.
Nikt do tej pory nie zwolnił go z obowiązków. Poza tym dobrze pamię¬tał, że
przynajmniej raz ktoś zakradł się tu za jego plecami oraz że Sarah wymknęła się
do lasu. Nie pozwolił więc Benowi Breckowi postawić nogi na werandzie, dopóki
nie uzyskał zgody Królowej.
Dianę skinęła głową. — Wszystko w porządku. Spodziewaliśmy się tej wizyty. —
Zwróciła się teraz do mężczyzny stojącego na betonowym cho¬dniku. — Doktor
Breck?
— Wystarczy Ben. — Minął zastępcę i wszedł do domu.
Breck miał około stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, ciemne,
przyprószone siwizną, potargane włosy, ciemne oczy i powierz¬chowność dziecka —
jeśli wziąć pod uwagę na przykład głos lub twarz. Pa¬trząc na niego, wiedziało
się, jak wyglądał, kiedy miał dwanaście lat. Był w dobrej formie fizycznej, ale
blada cera mylnie sugerowała, że jest słabe¬uszem. Włożył czarne dżinsy,
ciemnoniebieską koszulę i sportową tweedo-wą marynarkę. Miał małe dłonie i
delikatne palce. Garbił się. Dianę, przy¬zwyczajona do wojskowej postury męża,
była z początku zdegustowana, ale niemal natychmiast ta niechęć zmieniła się w
sympatię do odmienno¬ści. Przyniósł ze sobą wysłużoną teczkę.
Dianę wskazała na kanapę. On pokazał jeszcze na okno. — Dzieje się tu, hm, coś
złego?
' Chodzi o zastępcę szeryfa? Nie, mąż jest detektywem. Bierze udział w
śledztwie w sprawie tych zamordowanych dziewczyn. Studentek?
—
Tak. Biuro szeryfa czasami wyznacza zastępców, żeby pilnowali do¬mów
oficerów śledczych.
Sarah zbiegła po schodach i stanęła w łukowatym wejściu do salonu. Ściskając
plecak, patrzyła na Brecka. Dianę zauważyła, że zmieniła ubra¬nie, miała teraz
na sobie ulubioną koszulkę, jaskrawoniebieską, z koni¬kiem morskim. Odgarnęła
włosy z twarzy i stała w milczeniu.
—
Sarah, to jest doktor Breck.
—
Jest pan moim nauczycielem.
—
Zgadza się. Cieszę się, że się spotkaliśmy — rzekł Breck. Ku zaskoczeniu
Dianę dziewczynka podała mu rękę.
Przez salon szybko przeszedł Jamie w spodenkach kolarskich i bluzie sportowej.
—
Och, Jamie...
Zerknął na trójkę osób w pokoju i nic nie powiedział. Wyszedł fronto¬wymi
drzwiami. Zobaczyła, jak wskakuje na rower i szybko odjeżdża pod¬jazdem.
—
Trening zapasów — wyjaśniła Breckowi.
—
Aha. — Breck odwrócił się do Sarah: — Co tu masz?
—
Plecak.
—
I co w nim jest?
—
Barbie. I Redford T. Redford...
—
To jeden z pluszowych misiów. — Dianę czuła potrzebę, by obja¬śnić.
—
To pomysłowe imię.
—
On jest najsprytniejszym niedźwiedziem na świecie — oznajmiła Sarah. — Mam
też magnetofon.
—
Magnetofon? Ojej, nagrywasz, co mówię? Jak szpieg?
—
Nie! — Sarah się uśmiechnęła. — Piszę opowiadania.
—
Opowiadania? — Breck szeroko otworzył oczy. — Nigdy nie pozna¬łem nikogo,
kto by pisał opowiadania.
—
Doktor Parker chce, żebym napisała książkę.
—
Ja też piszę książki, ale są bardzo nudne — stwierdził Breck. — Studenci
korzystają z nich na zajęciach. Założę się, że twoje będą bardziej interesujące
niż moje... Sarah, możesz usiąść obok mnie?
—
Coś przynieść? — spytała Dianę.
—
Solniczkę — odparł Breck.
—
Słucham?
—
A gdyby się dało, to cały karton.
—
Soli?
—
Tak, proszę.
Dianę poszła do kuchni, a Breck spytał Sarah: — Jak się głoskuje lik"?
—
S-T-O-L-I-K.
—
Bardzo dobrze. Sarah rozpromieniała.
—
A „wideo"?
Zamknęła oczy, myślała. Potem pokręciła głową i powiedziała: — W-I-D-O-E. Nie,
E-O.
—
Dobrze. A „wideoklip"?
Dziewczynka zamilkła, jej nastrój zmienił się gwałtownie. — Nie wiem. —
Przybrała ponury wyraz twarzy.
—
„Wideoklip" — powtórzył Breck.
Dianę, wracając z niebieskim kartonem, poczuła impuls elektryczny na twarzy —
była to znajoma jej obawa. Staje się nerwowa, facet, zaraz się zablokuje i
wpadnie we wściekłość...
Breck otworzył teczkę i wyjął kartkę czarnego papieru. Dianę podała mu sól.
Breck usypał dużą kupkę, a potem równomiernie rozprowadził sól na kartce. Matka
i córka obserwowały — jedna z fascynacją, druga z re¬zerwą.
—
Razem przegłoskujemy — rzekł Breck do Sarah.
—
Nie wiem jak. — Patrzyła na sól. Dianę stała w drzwiach, aż do¬strzegła
spojrzenie Brecka, które uznała za prośbę o prywatność. Wycofa¬ła się do kuchni.
—
Daj mi rękę — poprosił Breck dziewczynkę.
Sarah zrobiła to z ociąganiem. Chwycił jej palec wskazujący i naryso¬wał nim w
soli literę W. — Czujesz ją? — spytał. — Czujesz, jak wygląda ta litera?
Sarah przytaknęła. Breck wygładził sól. — Napisz ją jeszcze raz. Zawahała się, a
potem napisała literę. Wyszła koślawa.
—
Spróbujemy I.
—
To sama potrafię.
Pół godziny pisali litery. Dziesiątki wyrazów. Chociaż Sarah wkładała ogromnie
dużo wysiłku, by je poprawnie literować — co najczęściej się je]
, ^aJo — Breck wydawał się nie zainteresowany efektami tych starań, c 1 bardziej
instruktorem rzeźby niż nauczycielem — nalegał, by dziew-
vnka wyczuwała kształt liter. Dianę przyczaiła się niczym podglądacz ^serwowała
przez niedomknięte drzwi.
1 pod koniec lekcji dał Sarah zeszyt ćwiczeń z literami do odwzorowa¬nia
zawierający opowiadanie, które jej czytał. Oświadczyła, że to „piekiel¬nie dobra
historia", choć już w połowie domyśliła się zakończenia. Breck udzielił jej
wskazówek, jak ma korzystać z zeszytu, po czym wstał i wy-szedł. Zostawił Sarah
z jej książką, magnetofonem i wytartym pluszowym misiem.
—
Halo. Pani Corde? — zawołał Breck.
—
Jestem tutaj.
Wszedł do kuchni, gdzie Dianę szybko wróciła do obierania ziemnia¬ków.
—
Jest pan wspaniały. Podsłuchiwałam — przyznała.
—
To są znane techniki. Dobre stosunki z dzieckiem. Stymulacja wie¬lu
zmysłów. Praca nad sprawnością motoryczną. Wykorzystywanie wro¬dzonych talentów
do kompensowania niedoborów.
—
Prawdziwy artysta z pana.
—
Lubię to, co robię. To optymalna motywacja w każdym przedsię¬wzięciu.
Optymalna? Przedsięwzięcie?
—
Napije się pan kawy?
—
Chętnie.
Nalała do dwóch filiżanek i zaczęła paplać o ogrodzie i sprzedaży wy¬pieków na
rzecz komitetu rodzicielskiego, którą kieruje. Mówiła chaotycz¬nie, ale nie
potrafiła temu zaradzić. Breck, który popijał kawę małymi łyczkami, wyglądał na
niespokojnego. Wyjrzał na ogród. Kiedy Dianę przerwała, powiedział: — Lubię okna
na całą ścianę. W moim domu w mieście mam okna wykuszowe.
—
W jakim mieście?
—
W Chicago. Południowa część. Tylko że nie widzę pól, ale jezioro... A co
do Sarah, to powinna zrobić szybkie postępy. Jak się domyślam, dok¬tor Parker
kazała jej nagrywać opowieści, żeby nabrała poczucia własnej wartości?
—
Zgadza się.
—
Ona ma bujną wyobraźnię.
—
Ona zawsze wymyślała różne rzeczy. Czasami mnie to denerwuje, bo nie wiem,
co jest prawdą, a co fantazją.
—
Przypadłość, na którą wielu z nas cierpi. Przypadłość.
Na długo zapanowała cisza. Breck wciąż się przypatrywał, ale ni< trzył teraz na
pastwisko, tylko w oczy Dianę.
—
Pracuje pani?
—
Tak. Właśnie skończył pan z jednym z moich szefów. Mam jes: dwóch.
Jamie... pan go widział... i mąż. Bez przerwy trzeba koło nich cha! dzić.
—
Och, pani syn. Kolarz. Czy ma jakieś problemy z nauką?
—
Żadnych. Dobry uczeń i sportowiec.
—
To nic niezwykłego. Które to jest dziecko, ma przy dysleksji istotne
znaczenie. Mąż jest policjantem?
—
Detektywem. Pracuje jak wariat, rzadko bywa w domu. — Dianę omal nie
dodała: „I na koniec został odsunięty od śledztwa", ale zamiast tego,
powiedziała tylko: — Ale w New Lebanon nie ma wiele zabójstw.
—
Z tego co czytałem, w mieście panuje nerwowa atmosfera.
—
To przez to gadanie o Księżycowym Zabójcy, o kultach. Te wszy kie
brednie...
—
To są brednie?
—
No, złapali tego chłopaka. Właściwie nie powinnam tego panu mówić, ale
Jamie właśnie z tego powodu jest rozdrażniony. To jego kolega.
—
Naprawdę? — Breck ze współczuciem zmarszczył czoło. — Biedny dzieciak.
—
Mam zamęt w głowie. Nie chciałam tego mówić w obecności Sarah, ale wie
pan, dlaczego pilnuje nas zastępca szeryfa? Dostaliśmy pogróż1"'
—
To straszne.
—
Chciano zmusić Billa, żeby zaprzestał śledztwa.
—
I policja sądzi, że zrobił to kolega syna?
—
Philip miał ciężko. Przy takich rodzicach, nic dziwnego, że zsze na złą
drogę. Jestem pewna, że był bity. Matka pije, ale grozić mojej có ce... Ja bym
mu nie popuściła. U mnie nie znajdzie współczucia.
—
Ale skoro go aresztowano, to po co jeszcze ochroniarz?
—
To cały Bill. Niech to pozostanie między nami, on nie jest przek nany o
winie chłopca. Poprosił, żeby policjant jeszcze przez kilka dni p nował domu.
Nie mogę powiedzieć, że mi to przeszkadza. — Zawahała si — Chyba nie powinnam...
Myślę, że zdradzam panu tajne informacje.
Breck skinieniem głowy potwierdził, że będzie dyskretny, i Dian znów zaczęła
mówić o komitecie rodzicielskim. Po dziesięciu minuta
ck spojrzał na zegarek i wstał. — Dziękuję za kawę. Chciałbym zostać i żei —
rzekł szczerze — ale muszę przygotować wykład.
Kiedy Dianę ściskała jego dłoń, zauważyła, że przygląda się szcze-,,oin jego
ciała: miękkim włosom, powiekom, ustom; ocenia je. Jakby chciał uniknąć
skupiania się na postaci Brecka jako osoby. Albo jako m꿬czyzny
Nagle uświadomiła sobie, że od lat nie prowadziła w kuchni poważnej rozmowy z
mężczyzną, pomijając oczywiście męża i syna. To następny wtorek? — spytała.
Czekam na to z niecierpliwością. — Potem Breck dodał: — Bardzo miło się nam
rozmawiało. Myślę, że mamy dobry kontakt.
—
To ważne?
—
Naturalnie. — Breck ponownie chwycił jej dłoń. Mocno ją ściskał, kiedy
mówił: — Nie ma pani pojęcia, jak ważne są stosunki prywatnego nauczyciela z
rodzicami.
NOTATKA SŁUŻBOWA
DO: Akta OD: Dennis B. Brann DATA: 8 maja
ODNOŚNIE: oskarżenie publiczne przeciw Halpernowi, nieletniemu
W załączeniu obszerne fragmenty mojej rozmowy z Philipem Halper-nem, oskarżonym
w tej sprawie. Przesłuchanie miało miejsce dzisiaj w biurze szeryfa New Lebanon,
po rozprawie, na której wyznaczono kau¬cję w wysokości 1 miliona dolarów. Kaucja
nie została wpłacona. Wielka lawa przysięgłych hrabstwa Harrison postawiła
Philipowi jeden zarzut morderstwa pierwszego stopnia, jeden zarzut pozbawienia
życia pierwsze¬go stopnia, jeden zarzut gwałtu pierwszego stopnia i jeden zarzut
sodomii pierwszego stopnia w związku ze śmiercią Jennifer Gebben oraz jeden
za¬rzut morderstwa pierwszego stopnia i jeden zarzut pozbawienia życia
pierwszego stopnia w przypadku śmierci Emily Rossiter.
Badania porównawcze DNA wykazały, że sperma znaleziona na 1 w Gebben pochodziła
od Philipa (zob. Załącznik „A").
DBB: Philip, chciałbym porozmawiać z tobą o tym, co wydarzyło się lad jeziorem.
Wszystko, co mi powiesz, nawet jeśli przyznasz się do zarzu¬canych ci czynów,
pozostanie między nami. Sąd nigdy się o tym nie dowie.
PH: Tak, proszę pana.
DBB: Powiedz mi, co wydarzyło się wieczorem, w czwartek, stego kwietnia.
PH: Byłem z Jamiem... DBB: Chodzi o Jamiego Corde'a?
ci3gu
PH: Tak, łowiliśmy ryby, ale nie brały i pomyśleliśmy, że jak w (. dnia padało,
to robaki będą płytko. Chcieliśmy ich nakopać i weszliśmy n wał. Było około
dziesiątej. Jak szliśmy, spojrzeliśmy w dół i zobaczy^-8 coś białego.
Pomyśleliśmy, ja pomyślałem, że to jest, wie pan, taka lalkj jak te, które
reklamują czasami na ostatnich stronach czasopism...
DBB: Lalka?
PH: Można ją nadmuchać, a potem robić z nią te rzeczy. DBB: Chodzi o
nadmuchiwaną lalkę?
PH: Aha. I powiedziałem, żebyśmy zeszli zobaczyć. Nie była to lalka ale
dziewczyna. Leżała i wyglądało, że nie żyje. DBB: Gdzie leżała?
PH: Przy samochodzie. Starym fordzie. DBB: W jakiej pozycji?
PH: Leżała na plecach. Nikt tu nie podsłuchuje? Nie ma tu żadnego mikrofonu?
DBB: Nie, nie ma. Możesz mówić swobodnie.
PH: Leżała na plecach w błocie. Ręką zasłaniała twarz, miała zaciśnię¬te
wszystkie palce. Wyglądała dziwnie. Zeszliśmy z Jamiem do niej. Naj¬pierw
uważaliśmy, że śpi, ale pomyślałem, że może nie żyje. Na początku nie chciałem
jej dotykać. Staliśmy i patrzyliśmy na nią, a potem na siebie. Nie wiedzieliśmy,
kurde, co robić. Nic nie mogliśmy wymyślić. W końcu pochyliłem się i dotknąłem
jej szyi. Chciałem, tak jak pokazują w telewi¬zji, sprawdzić jej puls. Niczego
nie mogłem wyczuć i...
DBB: Mów.
PH: Dalej jej dotykałem. Jamie też się schylił i dotknął jej nogi. Była zimna,
ale nie zesztywniała, no, jak trup. Ja... DBB: Mów.
PH: Pomacałem jej, no, cycki. Potem podciągnąłem spódnicę, Jamie powiedział:
„Człowieku, przesadzasz". Mówił dalej: „Powinniśmy po kogoś zadzwonić. Mówię
poważnie. Zadzwonimy po mojego tatę". Aleja ciągle ja macałem. Nie mogłem
przestać. Rozciąłem jej majtki nożem.
DBB: Nożem Naryanów?
PH: Aha. Ściągnąłem z niej całą bieliznę. Jamie zaczął jej dotykać, tam na dole
włożył kilka razy palec... Potem zrobiłem to. Wie pan, o co cho¬dzi. Nie mogłem
się powstrzymać.
DBB: Więc co to było? pH: Nie wiem, to mój pierwszy raz. DBB: Co się potem
wydarzyło?
PH: No, jakby skończyłem. Spytałem Jamiego, czy on też chce, ale nie chciał.
Trząsł się z nerwów. Wróciliśmy do domów. DBB: Dotykałeś jej potem?
PH: O, tak. Chciałem, żeby lepiej wyglądała. Obciągnąłem spódnicę i skrzyżowałem
jej ręce.
DBB: Dlaczego to zrobiłeś?
PH: W filmie, który oglądałem, Zaginiony Wymiar — to naprawdę do¬bry film —
bohater przywrócił tej księżniczce życie. Zabili ją Hononi. Byli bardzo źli.
Dathar ułożył ją w taki sposób.
DBB: Chciałeś ją wskrzesić?
PH: Nie wiem.
DBB: Czy wcześniej widziałeś tę dziewczynę?
PH: Nie.
DBB: A czy mógłbyś mi opowiedzieć o tych zdjęciach dziewczyn, które trzymałeś w
swojej szafce? O rysunkach?
PH: To był rodzaj zabawy, którą wymyśliliśmy z Jamiem. Pomysł wzię¬liśmy z
filmu...
DBB: Zaginiony Wymiar1?
PH: Chcieliśmy stworzyć grę komputerową, ale nie umiemy za dobrze programować,
więc wymyśliliśmy zabawę na planszy. Postaciami były nie¬które dziewczyny ze
szkoły. Wycięliśmy ich zdjęcia z rocznika.
DBB: Czy był to rodzaj religii lub kultu?
PH: Nie. Tylko gra. Mieliśmy zamiar ją sprzedać Parker Brothers lub Miltonowi
Bradleyowi. Chciałem zarobić dużo pieniędzy, kupić sobie dom 1 się
przeprowadzić.
DBB: A czy w tamten wtorek widziałeś kogoś nad jeziorem?
PH: Kilku facetów łowiło ryby, ale było ciemno.
DBB: A wiesz, kto mógłby ją zamordować?
PH: Nie.
DBB: Rozpoznajesz tę fotokopię? PH: To mój nóż.
DBB: Jesteś pewien, że twój? Może tylko jest podobny do twojego? PH: Nie wiem.
Wygląda jak mój. DBB: Masz go jeszcze? PH: Zgubiłem. Chyba nad jeziorem. DBB:
Philip, ty znałeś Susan Biagotti? PH: Kogo?
DBB: To studentka z Uniwersytetu Audena. PH: Nie znałem. Nigdy o niej nie
słyszałem. DBB: Została zamordowana w ubiegłym roku. PH: Nic o tym nie
wiedziałem. Naprawdę, panie Brann. DBB: Ponownie poszedłeś nad jezioro
dwudziestego ósmego? Wiecz rem dwudziestego ósmego.
PH: Nie. Jamie tak panu powiedział? DBB: Nikt mi tego nie mówił. Prokurator
przypuszcza, że tam byłeś. PH: Nie byłem.
DBB: Więc nie chodziłeś nad jezioro?
PH: Nie wiem. Nie pamiętam.
DBB: Zastępcy szeryfa znaleźli ślady butów blisko miejsca, gdzie za¬mordowano
Rossiter. Pasują do odcisków twoich butów, które trzymałeś w garażu.
PH: No... (długa przerwa). Sami zrobili te ślady.
DBB: Philip, jestem po twojej stronie. Musisz być ze mną szczery. Wiem, że
jesteś wystraszony i wiele się wydarzyło, ale musisz mi powie¬dzieć prawdę.
PH: Nie wiem, co się wydarzyło.
DBB: A czy groziłeś detektywowi Corde'owi albo jego rodzinie? PH: Nie. Nigdy.
Kto to mówił? DBB: Philip, uspokój się. Czy jest coś, co mogłoby pokazać, że nie
za¬mordowałeś Rossiter? PH: Nie wiem.
Dziekan rozmawiała przez telefon, kiedy wszedł. Spojrzała na Wynto Kresge'a,
ruchem ręki zaprosiła go do środka i odłożyła słuchawkę.
— Chciała się pani ze mną widzieć? — spytał.
Dziekan wstała i przeszła przez gabinet. Był bardziej luksusowy i jego, ale nie
zazdrościł. Za dużo finezyjnych ozdób z drewna, wazonó
, olbrzymich dziewiętnastowiecznych portretów. Zamknęła drzwi i wróciła fla
swoje miejsce.
Kresge był zmęczony i też usiadł.
—
Wynton — zaczęła. — Możemy porozmawiać o tych incydentach?
—
Incydentach?
—
O zabójstwach dziewczyn.
—
Naturalnie.
—
Wspominałam już, jak ważne jest dla szkoły, by nie wiązano jej z tą
sprawą. Trudno na razie określić straty, jakie przyniosło śledztwo prowa¬dzone
przez detektywa Corde'a. Kilku naszych kredytodawców powiedzia¬ło otwarcie
profesorowi Saylesowi, że nie będą refinansować swoich poży¬czek, bo słyszeli o
lesbijskich orgiach w akademikach. Dzięki Bogu, że zła¬pali tego młodzieńca.
—
Jestem pewien, że Bill nic nie mówił o orgiach.
—
Wynton, to tylko tak nawiasem mówiąc — rzekła dziekan. — We¬zwałam pana z
innego powodu. Obawiam się, że muszę pana zwolnić.
—
Zwolnić?
—
Dostałam sprawozdanie z księgowości. Czy umieszczał pan ogło¬szenie w
Dzienniku?
Ogłoszenie. Za które Bill Corde nie był w stanie zapłacić. — Tak. Zga¬dza się.
—
Nie miał pan prawa zatwierdzać żadnych wydatków nie związa¬nych z ochroną.
—
Moim zdaniem to był wydatek na ochronę. Chodziło o znalezienie morderców
naszych studentek.
—
Wynton, postąpił pan samowolnie. Ociera się to o defraudację.
—
Pani dziekan, to pomówienie — stwierdził Wynton Kresge, który miał więcej
książek prawniczych niż na temat polowań.
—
Poważnie naruszył pan przepisy. Dział kadr skontaktuje się z pa¬nem w
sprawie odprawy, co jest wyjątkowo wspaniałomyślne, biorąc pod uwagę
okoliczności.
Nie powiedziała nic więcej, skuliła się i czekała na napaść.
Kresge pozwolił jej pomyśleć o kłopotach, jakie ją czekają ze strony ko¬misji
stojącej na straży równych praw w dziedzinie zatrudnienia i spytał spokojnie: —
Zwolnienie obowiązuje od dzisiaj?
—
Tak, Wynton. Bardzo żałuję.
—
Cóż, pani dziekan, mam nadzieję, że to jedyna rzecz, której będzie Pani
żałować — rzekł zagadkowo i wyszedł z gabinetu.
Łoskot.
Leżał na dolnej pryczy i patrzył na cewki xasera nad głową, fci usłyszał hałas.
Philip Halpern zamrugał oczami i poczuł ucisk w żołądku. Od r rozpoznał odgłos.
Zamknęły się drzwi chevroleta kombi należącego do jfr go rodziny. Zaczęły mu się
pocić dłonie, palce drżeć. Wstał i spojrzał prze, grube kraty i cienką szybę, by
zobaczyć to, czego oczekiwał — spodzie się, że matka przyjedzie w odwiedziny.
NIE, NIE, NIE!
O Boże! Znalazł ją — reklamówkę z torebką zamordowanej dziewi ny! Jego ojciec,
znajdujący się kilkanaście kroków od niego, uniósł to: którą Philip zagrzebał
pod werandą z tyłu domu.
Chłopiec patrzył na ojca rozmawiającego z szeryfem Ribbonem mieli ponury wyraz
twarzy. Ribbon wskazał na celę. Ojciec długo spo| dał w tym kierunku, jakby się
zastanawiał, czy odwiedzić syna. Potem od¬wrócili się i ulicą oddalili od
aresztu.
ipib
Ci mężczyźni wyglądali jak starzy dobrzy kumple, kiedy siedzieli w loka¬lu, w
boksie zrobionym z zielonych plastikowych płyt. Ich potężne ręce wy¬gięły się w
łuki nad dużymi białymi filiżankami. Jak faceci, którzy za chwilę wstaną, gdy
usłyszą hymn amerykański. Jak faceci, którzy kupili gaźnik o dziewiątej i do
wpół do jedenastej miał zostać zainstalowany. Ja faceci rozmawiający o cenie
propanu i na co najlepiej biorą okonie. Teraz ci dwaj mężczyźni rozmawiali o
morderstwie.
—
Mój chłopak ma mnóstwo problemów — rzekł Creth Halpern. Waży zdecydowanie
za dużo. Jest wrażliwy jak dziewczynka. Nie wier skąd on to ma. Jego matka jest
alkoholiczką, wiesz o tym. Może pomies ły mu się geny.
Steve Ribbon przytaknął i dalej mieszał kawę, na którą nie miał | ty. Słuchał.
Było to wyjątkowo smutne.
—
Te zdjęcia — wyszeptał Halpern, jakby przyznawał się do czeg o czym do tej
pory głośno nie mówił. — Te, które odszukali twoi ludz Czasami znajdowałem pisma
z gołymi panienkami. Ale nie takie jak Pio boy. Bardziej świńskie, ze zdjęciami,
jak się pieprzą. Nie wiem, skąd je brał. Bałem się, że ma kontakt z jakimś
starszym facetem. Phil jest trochę dziewczyński, jak już mówiłem. — Halpern
uśmiechnął się i spojrzał na
telkf piwa> kiedy rozwodził się nad drugą wielką tragedią w swoim ży-ku Ale
nie było żadnych pedalskich zdjęć. clU' Creth, do czego ty właściwie
zmierzasz? — spytał Ribbon.
On nie mógł nikogo skrzywdzić. Nie chcę, żeby trafił do więzienia. Pokazałeś nam
szorty, które próbował spalić. Byłem wtedy wściekły. Chciałem go ukarać. Teraz
czuję co innego. A dlaczego to ze mną rozmawiasz? Wynająłeś przecież Dennisa
granna.
Nie mam przekonania do prawników. Nie polubiliśmy się z Bran-
nem-
_- Creth, przyszłość Philipa nie wygląda ciekawie.
—
To nie jest zły chłopak, ale tylko do wszystkiego rozczarowany. Wiesz, co
by się z nim stało, gdyby znalazł się w więzieniu? — Halpern
jrzał na Ribbona, który milczał, ale doskonale wiedział, jak chłopak zo-łby
potraktowany w więzieniu stanowym w Warwick, prawdopodobnie ' ż pierwszego dnia.
—
Nie mogę powiedzieć, żebym kochał tego chłopaka — przyznał Hal¬pern. — Już
dawno przestałem się starać, ale... no, nie wiem.
—
Brann to niezły krętacz. Może dużo namieszać.
—
No dobrze. Zobacz, co znalazłem. — Halpern położył na stoliku brudną i
podartą reklamówkę. Drobiny kurzu i okruszki popcornu, które się z niej
posypały, rozpłynęły się w rozlanej kawie. — Znalazłem to tam, gdzie Philip się
bawił. W jego kryjówce. Pod werandą za domem.
Ribbon otworzył torbę. W środku znajdowała się zabrudzona błotem torebka.
Wytrząsnął ją na stół. Spojrzał na Halperna i wyszeptał szorstko: — To jednej z
tych dziewczyn? Co ty mi, do diabła, dajesz? Creth, to pogrą¬ży go do końca.
—
Nie, wcale nie. — Halpern pokręcił głową. — Musisz to zobaczyć.
Stali przy parterowym budynku z żółtej cegły, w Higgins. Obaj pochylali się nad
wydrukiem komputerowym.
—
Musimy coś z tym zrobić — rzekł Steve Ribbon. — Do cholery, to jakiś
przekręt.
Charlie Mahoney oddał Ribbonowi wydruk i uniósł foliową torebkę z przypiętym
kartonikiem ewidencyjnym. Przeczytał znajdujący się w środku odręczny list.
Ribbon machał wydrukiem, jakby suszył atrament. — Mówi, że to jest pewne na
pięćdziesiąt procent. Myślę, że nie możemy tego zignorować.
—
Ja też tak uważam. Kto to mówi? Jakie są jego kompetencje?
—
To grafolog. Pracuje jako ekspert sądowy. Charlie, to jest szczalny
materiał dowodowy. Jak Brann położy na tym łapę, to wr do punktu wyjścia.
Wszyscy wtedy bekniemy.
—
Wszyscy — powtórzył powoli Mahoney. Spojrzał na RiDDo z uśmiechem, który
nie znaczył nic innego, jak tylko: Ty tłusty narąf^ ^ wsioku.
o**
Ribbon kontynuował: — Sprawa znów stanie się głośna. Zaczną m, o Jennie i jej
przyjaciółce. O szkole. Obaj dostaniemy po dupie. — Zer na kartkę.
—
Założę się, że napisał to ojciec chłopaka, żeby go wyciągnąć.
—
Nie, on nie. Nie znasz go. Nie pomógłby mu w ten sposób. Ale że sam
chłopak to napisał i schował, wiedząc, że znajdziemy.
—
Jeżeli istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że list jest pra dziwy,
to musimy go dać Brannowi. Takie jest prawo. — Mahoney rzył w stronę Ribbona
gruby palec. — Powiem coś, co ci się spodoba, rowałeś śledztwem dwa tygodnie,
zanim przejęło ją hrabstwo. Wszy o tym wiedzą. Wpadłeś po szyję w gówno, tak jak
my wszyscy... — O nie słowa powiedział stosownym głosem.
Ribbon uniknął jego nieustępliwego spojrzenia. — To nie dyskw kuje zarzutów
zamordowania samej Gebben.
—
Do cholery, Ribbon, od samego początku trułeś o seryjnym mo cy kultowym.
Jeżeli chłopak nie zamordował tej drugiej dziewczyny, to z twoją teorią?
—
Widziałeś go — odparł Ribbon. — I te wszystkie czasopisma, z cia, tę całą
pornografię, przedmioty kultu. Nóż. Jest winny czy nie?
Mahoney wzruszył ramionami. — Chyba tak.
—
Może sam przyzna się do winy? — rzekł Ribbon i ku uldze M neya usunął
białą pianę z kącika ust.
—
Sam się przyzna. No cóż...
—
Możesz to zrobić? — spytał Ribbon. — Czy wcześniej wydobyłeś o kogoś
przyznanie się do winy?
Tamten parsknął śmiechem.
—
Wygląda mi, że jesteś w tym dobry.
—
No wiesz — mruknął Mahoney. Był zadowolony z komplemeń ale jednocześnie
czuł ogromną pogardę do Ribbona, że ucieka się do takie go środka.
—
Jest teraz w areszcie. Mahoney spojrzał na zegarek.
—
Chyba im wcześniej, tym lepiej? — naciskał Ribbon.
„ A zastępcy?
Mogę tak zaaranżować, że będziesz z nim sam.
J^ie miał przy sobie wyrzutni xaserowej o energii pięćdziesięciu tysięcy dżuli-
Nie miał nawet rugera 0,22 ojca. Ale Philip Halpern miał jedną broń.
Odwrócił się od okna i ściągnął z pryczy prześcieradło. Podniósł je do
wjlg0tnych ust i zębami zrobił cztery dziurki w słabym materiale. Podarł
prześcieradło na paski i związał je razem. Przesunął stół dokładnie na śro¬dek
pokoju, wgramolił się na blat i chwycił metalową osłonę żarówki. Opadł na niego
tuman kurzu. Zaczął kasłać i mrugać oczami. Czuł ostry zapach swojego potu i
pachnącego żywicą lizolu. Sznur wykonany z prze¬ścieradła założył na szyję i
zawiązał na sznurze elektrycznym.
Spojrzał do góry. Energooszczędna Znak Handlowy Zastrzeżony 60W Made in USA.
Światło z żarówki oślepiło go. Wyrazy się rozpłynęły, a plamki brudu i
przysmażone owady na metalowej oprawie stały się nie¬odróżnialne. W pokoju
zrobiło się jasno jak w niebie. Philip Halpern opu¬ścił ręce.
Usłyszeli głośny jęk chłopca.
Lance Miller przekrzywił głowę i powiedział: — Chyba słychać, że nie najlepiej
się czuje. Może trzeba mu coś podać?
—
Pewnie — odparł zastępca z hrabstwa. — Na przykład lodowato zimną
dziewczynę.
Lance Miller uniósł wzrok znad USA Today. — Już miał dwie. — Wrócił do artykułu
o prezenterze Jayu Leno.
—
Może jakiś kawałek z nieboszczyka? — zastanawiał się zastępca.
—
To obrzydliwe — odparował Miller. Kolejny jęk, głośny i niesamowity.
—
Może powinniśmy sprawdzić, co się dzieje?
—
A widziałeś zdjęcia cycków jego siostry? — spytał Miller.
—
Jakoś nie.
—
Próbował je spalić.
—
Cycki?
—
Nie, zdjęcia — odparł Miller.
—
Ale podobały ci się?
—
Takie zwykłe zbliżenia. Z polaroidu.
—
Nie, te cycki — rzekł zastępca.
—
Nieduże. Zdjęcia są mało wyraźne. Nie użył lampy błyskowej. Znów usłyszeli
jęk i popatrzyli na siebie. — Wali gruchę — stwier
zastępca.
—
A jak naprawdę coś mu jest?
—
Nie wiem. Ty teraz zajrzyj, a ja później.
—
Jak narzygał, nie będę sprzątał.
—
Będziemy ciągnąć zapałki.
Lance Miller wszedł do aresztu i skierował się do celi Philipa. Zobaczył:
chłopca, sznur, stolik.
—
Cholera jasna! — Grzebał się z kluczem. Szeroko otworzył drzwi celi i
skoczył na stolik, chciał chwycić chłopca za ramiona.
W tym momencie Philip opadł na niego.
Za nim zwisał długi pas prześcieradła, którego nie przywiązał do lam py ani do
niczego innego. Ciągnął się niczym ogon peleryny z Wymia Przeciwko Millerowi
Philip wykorzystał tajną broń — nie pięćdziesiąt t sięcy dżuli, nie xaser, nie
bicz Hononów, ale swoje sto kilogramów w Zastępca, próbując złapać równowagę,
zsunął się na betonową podło i upadł na plecy. Philip zwalił się bezpośrednio na
niego. Rozległ się gł śny trzask. Lance Miller zawył i stracił przytomność.
Philip zabrał klucze Millera i jego smitha & wessona. Wyszedł z ceL Otworzył
tylne drzwi aresztu, wślizgnął się do ratusza i opuścił budyne tylnym wyjściem.
Kiedy znalazł się na zewnątrz, zaczął biec. Był coraz da lej od ratusza i
centrum miasta. Z trudem łapał oddech. Gdy poczuł na stający ból w piersiach,
przez głowę przebiegła mu myśl: cieszył się, oma nie skakał z radości, że siedzi
w areszcie i przepadła mu lekcja wuefu z ko szmarnym biegiem długodystansowym.
Teraz pochylił głowę i biegł szyb ciej niż podczas zajęć w szkole. Szybciej niż
kiedykolwiek w życiu. Phili biegł, biegł, biegł.
Chwilę. Co to?
Bill Corde stanął w drzwiach do aresztu i patrzył, jak jeden z zastę ców klęczy
i pochyla się nad innym — chwilę, ten to przecież Lance Mili — i całuje go.
Chwilę. Nie.
Co to jest?
Sztuczne oddychanie. Biały na twarzy i oblany potem Lance Miller 1 żał na
podłodze. Machał rękami, jakby przywoływał śmigłowiec rato czy, kopał nogami i
szeptał między „pocałunkami" tamtego: — Odczep si
odczep, wynoś! — Zastępca zaciskał mu nos i potem napełniał jego płuca
powietrzem.
—
Chyba to nie jest mu potrzebne — zauważył Corde.
—
Znam się na tym. Robiłem to wcześniej — rzekł zastępca-ratownik, kiedy
kładł obie dłonie na piersi Millera. Mocno nacisnął. Corde usłyszał chrzęst
uszkodzonego żebra.
—
Odczep się — mruknął jeszcze Miller i zemdlał.
—
Nie wygląda, żeby miał atak serca — stwierdził Corde.
—
Zobacz, co narobiłem — rzekł ratownik. Wstał, był przybity. Corde ukląkł i
sprawdził Millerowi puls. — Chyba nie jest tak źle. Dla¬czego nie zadzwoniłeś po
karetkę?
—
No tak, mogłem to zrobić. Ale ten dzieciak uciekł. — Ominął Cor-de'a i
pobiegł do telefonu.
—
Co?
—
Gdzie mam zadzwonić? Pod 911?
—
Co to znaczy „uciekł"?
Ściskając słuchawkę telefonu, zastępca wyrzucił z siebie: — Wybiegł z aresztu
pięć minut temu. Halo, potrzebna karetka w biurze szeryfa. Ma¬my rannego
policjanta. Zrobiłem mu reanimację, ale nic nie pomogło.
Corde przebiegł przez areszt, wypadł tylnymi drzwiami, a potem zna¬lazł się
przed tylnym wyjściem z ratusza. Otwarte na oścież drzwi wycho¬dziły na skąpany
w słońcu parking. Do cholery, wydostał się na zewnątrz! Nie było żadnego śladu
po zbiegłym chłopcu. Corde potruchtał z powrotem do biura. Rozległ się chrapliwy
dźwięk syreny.
Corde kazał dyspozytorce wezwać Ebbansa, a sam zadzwonił do domu Ribbona. —
Cześć, Ettie, możesz mu powiedzieć, żeby natychmiast tu przyjechał? Uciekł
nam... Tak? Gdzie? Na rybach? W cholerę!
Jim Slocum wbiegł przez otwarte drzwi i minął zastępcę z hrabstwa, który
niecierpliwie czekał na karetkę. — Bill, co się stało? Słyszałem po¬gotowie.
—
Halpern zniknął.
—
Zniknął? Jak to...
—
Uciekł, chciałem powiedzieć. Mocno poturbował Lance'a.
—
Bez jaj. — Slocum uśmiechnął się szeroko. — To nieźle zadziorny Jak na
takiego tłuściocha. A gdzie Steve?
—
W sobotę po południu? Jak myślisz? W swoim cholernym nowym samochodzie...
Ma w nim telefon?
—
Nie — odparł Slocum. — Chciał zainstalować stare CB, ale nie m°gł sobie
poradzić.
—
Podaj rysopis i powiedz, żeby nie zrobili mu krzywdy podcza trzymania.
—
Mogę powiedzieć, ale nie wiem, czy to coś da. — Slocum poszedł pokoju
dyspozytora.
Pojawili się sanitariusze z niskimi noszami na kółkach. Ostrożni dali ciało
Lance'a Millera, dali mu zastrzyk i zawieźli do ambulans Znów się ocknął, klął
siarczyście, kiedy sanitariusze zamykali drzwi.
Dwadzieścia minut później zjawił się Ebbans, a pięć minut po nim honey.
—
Wspaniale, zwiał nam morderca — wykrzyknął Mahoney, ki usłyszał nowinę.
—
O, chyba straciłem jakieś przesłuchanie — rzekł głośno Corde. Mahoney
spojrzał na sufit.
—
Mamy teraz następny dowód — odezwał się radośnie Slocum. Nie uciekałby,
gdyby nie był winny.
Corde spojrzał na niego, jakby pytał, skąd biorą się dzieci.
—
Trzeba zadzwonić do stanu i powiedzieć, że podejrzany wydos się na wolność
— uznał Ebbans.
—
Możesz wspomnieć, że ma broń — wtrącił zastępca specjalizuj się w łamaniu
żeber.
Zapadła cisza. Wszyscy odwrócili głowy w jego kierunku.
Zastępca zarumienił się, a potem rzekł: — Zapomniałem o tym powi dzieć przez to
całe zamieszanie z Lance'em. Chłopak ma rewolwer L ce'a. Myślałem, że zgarnął
też dodatkowe komplety naboi, ale spadły p pryczę. Wziął tylko broń. Dobrze, że
nie znalazł reszty amunicji.
—
Nikt nie powinien wchodzić do celi z bronią! — przypomniał Co~ de. — Nie
zostawił jej w skrzynce?
—
Chyba zapomniał.
—
Jezu — wyszeptał Corde. — Chwyć za telefon — nakazał Slocum wi. — Niech
hrabstwo i stan wydadzą listy gończe. Uzbrojony i niezró noważony emocjonalnie.
Powiedz im, że jest wystraszony, ale nie powini być groźny.
—
Detektywie, zachowuje się pan, jakby prowadził śledztwo — wt cił Mahoney.
— Muszę chyba przypomnieć, że został pan zawieszony.
Pozostali spojrzeli na Corde'a ostrożnym wzrokiem. Oczekiwali, -wybuchnie.
Jednak on nawet nie usłyszał tych słów. Był w zupełnie innym miejscu, dysząc i
plując, biegł za chłopcem między krzakami i drzewai — Nie ma jeszcze prawa
jazdy. Jest za młody. Będzie próbował wydosi się z hrabstwa pieszo. Jak do tego
doszło, że uciekł?
Nie wiem. Chyba jeszcze nie mieliśmy takiego przypadku.
Może wsiadł do autobusu dalekobieżnego pod Fredericksbergiem?
Może — wycedził Corde. — A park stanowy?
No jasne — rzucił Slocum. — Dojdzie do rzeki, weźmie jakiś kajak
jub łódkę i popłynie na południe...
Otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł szeryf hrabstwa Harri-son
Hammerback Ellison. Był potężnym mężczyzną, ale do tego miał spi¬czastą twarz,
bardzo małe stopy i wąskie kostki. — Przed chwilą dostałem telefon. Ten chłopak
uciekł?
—
Tak. — Ebbans wstał i wziął jego kapelusz. — Ma broń. Pojedzie¬my we dwóch
do parku stanowego. Bill, może być? — spytał Ebbans. Mówił ostrym głosem,
prowokował tych, którzy kwestionowali przywódz¬two Corde'a.
Dzięki ci za to, TT Corde przytaknął i nakazał Slocumowi: — Jim, sprawdź Drogę
302, na wypadek gdyby próbował łapać okazję. Ja zajmę się Sto Siedemnastką w
kierunku rzeki. Może tam go znajdę.
Slocum spojrzał na Ebbansa, który powiedział: — Jim, wykonaj.
Potem Corde zwrócił się do Mahoneya: — Charlie, niech pan sprawdzi centrum
miasta. Może próbuje nas przechytrzyć i ukrywa się tutaj, aż zro¬bi się ciemno.
—
Nie sądzę, żeby był tak przebiegły, ale to nie jest zły pomysł — od¬parł
Mahoney po chwili wahania.
Wszyscy pospieszyli na parking. Slocum szybko odjechał. Ellison i Eb¬bans też
znikli w chmurze pyłu i dymu po przypalonych oponach. Corde zwlekał. Zapalił
silnik i powoli wyjechał z parkingu.
Nie skręcił jednak w prawo, w ulicę Rzeżuchy, która prowadziła bez¬pośrednio do
Drogi 117, ale w lewo. Mocno nacisnął pedał gazu.
Potęgą Waszej mądrości, siłą Waszej mocy, prowadźcie mnie, Strażnicy, do
Zaginionego Wymiaru, z ciemności do światła.
Philip zatrzymał się, by powąchać broń zastępcy szeryfa. Pachniała oli¬wą,
plastikiem i metalem ogrzanym do 37°C przez jego tłusty brzuch. Był to mały
rewolwer, ale bardzo ciężki.
Systemy uzbrojone. Torpedy mserowe w wyrzutniach...
Philip jest w lesie, który podchodzi pod dom rodziców. Chłopca otacza¬ją wątłe
sosny, ostre łodygi dzikich słoneczników i wysokie, pochyłe trawy.
Między drzewami widzi chevroleta. Widzi taśmę izolacyjną przytrzyjjj cą
kratownicę samochodu, którą matka uszkodziła, gdy dwa lata temu chała z drogi.
Widzi rożen i werandę z tyłu domu. Jej siatkowe drz^6" szeroko otwarte — tak je
ojciec zostawił po odgrzebaniu torebki. Philip ^ dzi zieloną rozpadająca się
szopę w ogrodzie. Pod jednym z okapów zn^ duje się ogromne, obrzydliwe gniazdo
os. Od tygodnia dręczy go niczyj
duży pryszcz. Kiedy zabije ojca i Jano — który go wydał Hononom
Wpa
kuje resztę kul w gniazdo os.
Skup się na celu, wchodzisz teraz w tryb Wymiaru...
Nie, napomina się, nie wpakuję wszystkich kul w gniazdo os. Zacho¬wam jedną.
Philip wychodzi z lasku i rusza w stronę domu. Wierność. Zaginionemu Wymiarowi.
Z ciemności do światła.
12
To na pewno nie pomoże — rzekł Creth Halpern.
Żona patrzyła na niego z zaciekawieniem, jakby stał przed nią i bez¬głośnie
poruszał ustami. Jakby słowa brzęczały wokół jej głowy niczym ró' pszczół w
starym pudełku.
rao
Oboje byli zaskoczeni tym komentarzem. Od wielu lat nic nie móv o jej piciu.
Wlała zawartość grubej szklanki do ust i przełknęła. Napełni¬ła ją ponownie i
odstawiła plastikowy pojemnik do lodówki, w której znaj¬dowały się plasterki
sera, prawie puste pudełko z zapiekankami, opako¬wanie ziemistej wołowiny i pół
litra mleka. Oparła się o ścianę. Halpern ściskał w dłoni śrubokręt, którego
używał do otwierania zaklejonych far¬bą okien. Wcisnął końcówkę w szczelinę i
podważył, wgniatając drewno parapetu. Okno ani drgnęło. — Cholera!
Żona sączyła drinka i patrzyła na kwitnący bez za oknami, na któryc wisiały
zasłony w małe brązowe tipi.
Halpern nie mógł zrozumieć, dlaczego ona wygląda tak dobrze. Rano — lekko
nabrzmiała twarz, wieczorem — martwe oczy, ale były to jedyne zewnętrzne oznaki
pijaństwa. Ubiegłego lata jeden z kolegów Philipa do¬stawiał się do niej.
Chuderlawy dzieciak ze szkoły średniej! Halpern mu¬siał przyznać, że ma
niesamowite ciało i silny organizm. Jak ona była w stanie wychylać kolejki
szybciej niż ci wszyscy faceci w knajpie i mie wciąż gładką twarz i ułożone
włosy? Zrobione paznokcie? Ogolone nogi
Nasz syn siedzi w areszcie — rzekła, jakby oznajmiała świeżą no-
^_ On tego nie zrobił. Jutro powinni go wypuścić.
Och, przestań, przecież robił z nią te rzeczy... — Jej głos wcale nie
wskazywał, że jest pijana. Zastanawiał się, czy to przyzwyczajenie. Próbo¬wał
przypomnieć sobie jej głos, kiedy się poznali i zaczęli spotykać w za¬jeździe w
New Lebanon, gdzie była kelnerką. Nie mógł. Bardzo go to przy¬gnębiło.
Żona mówiła do zagraconego podwórza: — Nie mogę zadzwonić do mo¬jej matki. Jak
mogłabym tam zadzwonić? Tak mi wstyd.
—
No pewnie, w końcu zrobił parę rzeczy tej dziewczynie. Powinien dostać za
to lanie i dostanie, ale nikogo nie zabił. Mogę przysiąc. Musimy mu jakoś pomóc.
—
O, tak. Tylko w jaki sposób?
—
Chyba jest jakaś instytucja. Trzeba porozmawiać z... Nie wiem. Z kimś
porozmawiać.
—
O to ci chodzi? No jasne. Gdybyś zarabiał pieniądze, to co innego.
—
Jej głos był czysty jak gin.
—
Dzięki mnie ma gdzie mieszkać. Karmię go. Ciebie też. I nie tylko.
—
Dwie złośliwości w ciągu jednego dnia. Halpern był zdenerwowany.
—
Gdybyś zarabiał pieniądze...
—
Pieprzę zarabianie pieniędzy. Ty też możesz zarabiać.
—
...moglibyśmy sobie pozwolić na parę rzeczy.
—
Zabraniam ci podjąć pracę?
—
Nic nie pamiętasz. Nic nie pamiętasz.
—
Nie mogę z tobą rozmawiać, kiedy jesteś w takim stanie.
—
A jak to się stało, że już ze mną nie sypiasz? — spytała z
zacieka¬wieniem.
W Halpernie zawrzało, ale natychmiast się uspokoił. Myślał, żeby ją
spoliczkować, paraliżowały go jednak wyrzuty sumienia. Tak jak żona, za¬czął
patrzeć przez okno. Uświadomił sobie, że większość ich kłótni miała właśnie taki
przebieg — ona pijana, on rozmyślający o innych miejscach i ludziach; oboje
wyglądający przez okno. Chciał ją uderzyć, ale nie miał tyle energii lub
nienawiści.
—
Idź w diabły — mruknęła, jakby pokazywała drogę.
Halpern chwycił śrubokręt i zaczął mocno go ściskać. Czuł sprężystość gumowanej
rączki pochlapanej farbą. Podszedł powoli do zlewu, wychylił sie do przodu i
wściekłym ruchem wbił śrubokręt w szczelinę okna. Potem odrywał kawałki drewna z
miękkiego sosnowego parapetu.
Aż usłyszał brzęk garnków. Tłumiony odgłos otwieranych drzwi do lodówki.
Wlewanego płynu. Usłyszał głos żony: — Philip! Halpern się odwrócił. Chłopak
wszedł tylnymi drzwiami i stanął ria środku kuchni.
—
Jak się wydostałeś? — spytał ojciec. Odczuł ogromną, nieprzepaj tą chęć,
by podejść do chłopca i rozkwasić mu nos. Krzyczeć na niego. (C0 krzyczeć? „Jak
mogłeś to zrobić tej biednej dziewczynie'? Jak mogłeś, ty głu. pi mały gnojku ?"
Krzyczeć: „Co ja zrobiłem, że stałeś się taki podły? Kocha¬łem cię! Naprawdę
kochałem! Jestem zrozpaczony!")
Stał jak sparaliżowany, śrubokręt wyślizgnął mu się z ręki. Philip by} kilka
kroków od niego. Jego górna warga błyszczała od smarków, czoło lśniło od potu, a
otłuszczona klatka piersiowa ciężko się unosiła.
—
W jaki sposób...
—
O Boże — wyszeptała żona. Creth Halpern też spostrzegł broń.
—
Co tam trzymasz? — spytał.
Philip spojrzał na matkę. Szklanka wypadła jej z ręki, uderzyła
0
podłogę i zostawiła smugę cieczy na lodówce. Jej gładkie dłonie
zakoń¬czone równymi, pomalowanymi na czerwono paznokciami uniosły się do ust.
Philip z powrotem odwrócił głowę w stronę ojca. Poruszał ustami jak ryba — nie
wydobywały się z nich żadne słowa. W końcu przełknął ślinę
1
powiedział słabym głosem: — Przyszedł pan Złota Rączka.
—
Posłuchaj, młodzieńcze. Odłóż broń.
—
Złota Rączka czeka.
—
Philip, nie rób tego — prosiła matka. Wybuchła płaczem. — Proszę, nie rób
tego.
—
Nigdy nic ci nie zrobiłem — powiedział chłopiec do ojca.
—
Synu...
Philip uniósł rewolwer i wyrzucił z siebie: — Złota Rączka i Złota Rączka, na
okrągło tylko ta Złota Rączka...
—
Synu, chciałem ci tylko pomóc.
—
Ja niczego ci nie zrobiłem — wyszeptał Philip.
—
Synu, ja wiem już, że nie skrzywdziłeś tych dziewczyn.
—
Rozmawiałeś z szeryfem. Widziałem.
—
Dałem im torebkę, którą schowałeś. List! W środku był list. Wiesz, o czym
mówię! On świadczy, że nie zabiłeś tej dziewczyny.
Przykro mi, tato, ale pan Złota Rączka czeka. — Halpern nigdy nie zal u niego
głosu tak pewnego, dorosłego i przerażającego. s Chciałem ci pomóc —
powtórzył ojciec. _ Wyciągnij rękę — nakazał Philip.
pili Corde cicho ominął drzemiącego starego kundla, przywiązanego do niszczonej
poręczy na frontowej werandzie. Wśliznął się do domu i ruszył głąb po różowym
chodniku pokrytym ciemnymi plamami. Czuł zapach moczu psa, starego jedzenia i
środka dezynfekującego. W kuchni zobaczył Philip3 trzymającego rewolwer, obok
stał jego ojciec. Zobaczył też białą ko¬biecą rękę zakończoną długimi
pomalowanymi paznokciami. Corde wszedł do jadalni. Zostawił rewolwer w kaburze,
tylko zdjął kapelusz i położył go na zakurzonym telewizorze Sanyo. Zatrzymał się
przy stole, który pokry¬wały zatłuszczone talerze, resztki jedzenia i okruchy po
wczorajszej pizzy. Pośrodku plastikowego blatu lśniła duża plama wyschniętego
ketchupu.
—
Cześć, Philip — odezwał się cicho Corde.
Creth Halpern się wzdrygnął, usłyszawszy głos. W drzwiach pojawiła się twarz
jego żony. Philip bez zainteresowania spojrzał na detektywa, po¬tem znów na
ojca. — Wyciągnij rękę.
Halpern powiedział powoli do Corde'a: — On zdobył broń.
—
Wyciągnij rękę!
Halpern uniósł ręce nad głowę.
—
Nie do góry. Pan Złota Rączka czeka. Wyciągnij rękę. Wiesz, jak to zrobić.
—
Phil — mruknął Corde. Chłopiec zerknął tylko na niego i znów wbił wzrok w
ojca. Kiedy Corde zrobił krok w kierunku salonu, Philip uniósł broń i wymierzył
w sam środek piersi ojca.
—
Philip — powiedział Corde jakby od niechcenia — czemu nie odło¬żysz broni?
Proszę.
Jego rodzice patrzyli bezradnie na Corde'a. Widział rozpacz na ich twarzach,
przy czym głębszą u ojca.
—
Proszę, kochanie. Proszę, synku — kwiliła matka.
Philip spojrzał na nią. Uśmiechnął się i nakazał: — Otwórz lodówkę.
—
Proszę, kochanie...
—
OTWÓRZ JĄ!
Krzyknęła i szybko otworzyła drzwi. Philip wystrzelił w dolną część Pojemnika.
Rozległ się ostry ogłuszający huk. Szkło eksplodowało, uniosła się z niego
mgiełka ginu. Matka znów krzyknęła. Corde ani Halpern się nie poruszyli. Philip
odwrócił się ponownie do Corde'a.
—
Nikt cię nie skrzywdzi — zapewnił Corde. Philip roześmiał się triumfalnie.
— Pan myśli, że jestem głupi? ty
sam sposób próbowali z Datharem. Chcieli go wykiwać. Okłamywali ale on im nie
wierzył.
—
Phil, chcemy ci pomóc.
—
Jamie mnie wydał.
Corde odparł surowym tonem: — Nie, to nieprawda. Rozmawiałi
—
Wydał!
—
Nie! — krzyknął wściekle Corde, ryzykując, że sprowokuje chło ca. —
Rozmawiałem z nim o tym, co się wydarzyło. Ktoś z biura szeryfa i nabrał. Nie
wiedział, że pojadą za nim. Próbował cię ratować. Ma dla cie¬bie wiadomość... —
Corde uniósł dłoń w pozdrowieniu Naryanów.
Rewolwer w dłoni Philipa się zakołysał. — Tak powiedział?
—
Tak, na pewno.
Philip przytaknął i lekko się uśmiechnął. Potem odwrócił się do i rzucił ponurym
głosem: — Nie odwiedziłeś mnie w areszcie.
—
Powiedzieli, że nie mogę. Są wyznaczone godziny odwiedzin, łem zajrzeć do
ciebie dziś po południu. To tak jak w szpitalu, kiedy p chaliśmy do babci.
Powiedzieli mi, że odwiedziny są o czwartej.
Philip spojrzał na Corde'a, który rzekł: — To prawda, Philip. Chłopiec omiótł
wzrokiem podłogę.
Kiedy na zewnątrz Charlie Mahoney usłyszał wystrzał i krzyk, odłożył
krótkofalówkę, przez którą właśnie wezwał TT Ebbansa i Hammerba Ellisona. Z
kieszeni wyciągnął zarejestrowany pistolet i ruszył na we" dę.
Przyjechawszy za Corde'em, czekał na schodach i zastanawiał się zrobić dalej.
Wystrzał rozwiał wątpliwości. Skulił się, spojrzał przez rdzewiała, porwaną
siatkę i wczołgał się na werandę. Żółtawozielony wan na podłodze był brudny i na
kolanach drogich kraciastych spodni honeya pojawiły się podkowy brudu.
Obserwował rozmowę Corde'a i Halpernów, aż po cichu podjechały dwa radiowozy.
Cofnął się wtedy do drzwi, otworzył je i ruchem ręki przy¬wołał policjantów.
Ebbans i Ellison pobiegli za dom, a Slocum i zastę z hrabstwa weszli na frontowe
schody, gdzie Mahoney kazał im pozos
Mahoney wczołgał się do salonu.
—
Synu, proszę. Niczego nie osiągniesz w ten sposób...
—
Philip, tata, mama i ja chcemy ci pomóc. Philip teraz płakał. — Tylko mnie
bije. Nic nie zrobię, a on mnie bije-
Chcę, żebyś był silny — odparł Halpern. — Tylko to. Wiem, że masz to w sobie.
Wszystko będzie w porządku. Zobaczą list i cię zwolnią. Qorie, powiedz o
liście... _~ Liście?
Powiedz mu o tym liście! — nalegał rozpaczliwie Halpern. Mahoney wstał i poszedł
do jadalni. Wstrzymał oddech, nie dlatego, że nje chciał robić hałasu, ale przez
zapach moczu psa i gnijącego jedzenia. O jakim liście, Halpern? — spytał Corde.
—
Szeryf nic ci nie mówił?
Mahoney ruszył naprzód. Zaskrzypiała podłoga.
Corde odwrócił się szybko i zobaczył go. — Nie!
Oczami jak srebrne dolarówki chłopiec spostrzegł Mahoneya. Uniósł broń. Mahoney
zrobił to samo. Corde rozłożył ręce i stanął między nimi, plecami do Philipa.
Nerwy napięły się mu do granic wytrzymałości na myśl o wylocie lufy smitha &
wessona dwa kroki za nim i browningiem w tej samej odległości przed nim. — Do
cholery, Mahoney, co tu robisz?!
—
Ty skurwysynu. Corde, zejdź mi z drogi! Do kurwy...
—
Wynoś się stąd, to nie twój interes! — Corde krzyczał. Mahoney tańczył w
drzwiach, szukając pozycji do strzału. Chłopiec zamarł z przera¬żenia, jego broń
mierzyła w kręgosłup Corde'a. — Philip! — krzyknął Cor¬de nad ramieniem. —
Odrzuć broń. Nic ci nie zrobimy. Tylko...
—
ZEJDŹ Z DROGI! — wrzasnął Mahoney.
Philip opuścił rękę. Ojciec spojrzał na niego i poprosił: — Odłóż ją. Rewolwer
znalazł się jeszcze niżej.
Na podłodze mignął jakiś cień. — Rzuć broń! — wrzasnął Mahoney i strzelił dwa
razy w sufit.
Ebbans i Ellison wpadli do kuchni. Philip obrócił się w ich stronę. El-lison
krzyknął przerażony: — On strzela, brać go! — I już ich dłoni nie by¬ło widać
zza wściekłych błysków z luf. Mahoney rzucił się na dywan. Cor¬de, upadając na
podłogę, usłyszał świst pocisku koło lewego ucha. Philip obracał się wkoło.
Potem upadł. Corde podczołgał się do niego, krzycząc: — Nie, nie, nie! — Ojciec
Philipa jakby zastygł, rękę wyciągał w kierunku syna.
Zapadła głucha cisza. Charlie Mahoney wstał i oparł się o różowy me¬talowy stół.
Strącił doniczkę, która rozprysła się na dywanie. Jaskrawo-czerwony kwiat
pelargonii miał kolor krwi tryskającej z szyi i piersi Phi¬lipa i rozlewającej
się po brudnej podłodze, która kiedyś musiała być biała.
Osaczanie
HRABSTWO HARRISON INCYDENT Z BRONIĄ KOMISOA DOCHODZENIOWA PODSUMOWANIE
Przedmiotem badań komisji była śmierć nastolatka, Philipa Arthi Halpema, lat 15
(dalej jako „Podejrzany"), który został śmiertelnie strzelony przez policjantów
z: hrabstwa po jego ucieczce z aresztu w N. Lebanon, gdzie przetrzymywano
Podejrzanego. Oskarżano go o mordę stwo, pozbawienie życia, gw^łt i sodomię.
Ósmego maja po południa Podejrzany został ostrzelany przez Thor sa T. Ebbansa,
głównego zastępcę, oraz Bradforda Ellisona, szeryfa hr stwa Harrison. Ustalono,
że następca Ebbans oddał dwa strzały, które 1 fiły Podejrzanego w pierś,
na^omiast szeryf Ellison strzelił cztery razy, i trafiając w szyję. Wszystkie
pociski zostały znalezione. Stwierdzono śmierć Podejrzanego na miej^cu
zdarzenia.
Fakty związane z incyde ntem nie podlegają wątpliwości. Podejrzany miał przy
sobie nabity rewolwer smith & wesson o kalibrze 0,38. Tego sa¬mego dnia zabrał
go podczas ucieczki z aresztu zastępcy z New Lebanon-którego ciężko poturbował.
Podejrzany zachowywał się jak osoba niep0-czytalna, najwyraźniej miał zamiar
zastrzelić swojego ojca. Na miejsc zdarzenia obecni też byli: m^tka
Podejrzanego, William Corde, de
j^ew Lebanon, i Charles Mahoney, prywatny detektyw z Missouri — za¬gazowany jako
konsultant w biurze szeryfa z New Lebanon.
Kiedy detektyw Corde próbował nakłonić Podejrzanego do poddania, szeryf Ellison
i zastępca Ebbans weszli do domu tylnym wejściem. Pan Mahoney stwierdził, że
Podejrzany nagle uniósł broń i według jego słów: za chwilę by strzelił do
detektywa Corde'a i do mnie, bałem się o nasze oezpieczeństwo". Pan Mahoney
oddał dwa strzały, oba niecelne. Szeryf El¬lison i zastępca Ebbans usłyszawszy
te strzały, przypuszczali, że to Podej¬rzany, który odwrócił się i skierował w
ich stronę broń, zaczął strzelać. Od¬powiedzieli ogniem, co zakończyło się
śmiercią.
Komisja stwierdza, że użycie broni przeciwko Podejrzanemu było uza¬sadnione i
zarówno szeryf Ellison, jak i zastępca Ebbans nie przekroczyli przepisów.
Detektyw Corde zeznał, że Podejrzany nie miał zamiaru strze¬lać i zgodziliśmy
się z nim, iż pan Mahoney zbyt pochopnie otworzył ogień, co w efekcie
doprowadziło do śmierci Podejrzanego. Jednakże podjął decy¬zję w wyjątkowo
stresującej sytuacji i Komisja jest skłonna przyjąć, że w tych okolicznościach
jego zachowanie było uzasadnione.
Ojciec Podejrzanego zeznał, że wcześniej przekazał szeryfowi Steveno-wi
Ribbonowi z biura w New Lebanon list, który podawał w wątpliwość winę
Podejrzanego. Szeryf Ribbon, domyślając się znaczenia tego listu, osobiście
zawiózł go do laboratorium stanowego do ekspertyzy. Ze wzglę¬du na złą wymianę
informacji żaden z policjantów będących na miejscu zdarzenia nic nie wiedział o
tym dokumencie. Jednak jako dowód ma on tylko znaczenie w przypadku jednego z
morderstw, o których popełnienie Podejrzany został oskarżony; jest nieistotny,
jeżeli chodzi o ucieczkę z are¬sztu i agresywne zachowanie, co doprowadziło do
strzelaniny.
Dlatego KOMISJA DOCHODZENIOWA STWIERDZA, iż:
1.
Nikt nie ponosi odpowiedzialności za śmierć Philipa Arthura Hal-perna.
2.
Ten przypadek śmierci nie zostanie przekazany do rozpatrzenia wielkiej
ławie przysięgłych hrabstwa Harrisom
3.
Nie istnieją powody, by zwolnić, zawiesić, ukarać grzywną albo udzielić
nagany szeryfowi Bradfordowi Ellisonowi lub zastępcy Thomaso-
T. Ebbansowi za konsekwencje wydarzeń, które miały miejsce 8 maja w domu Cretha
A. Halperna.
Oto Bill Corde.
Wypisuje trzy mandaty za parkowanie — po przesunięciu grubych 2wigni
parkometrów, by się upewnić, że domniemani przestępcy faktycz¬nie przekroczyli
czas, a nie po prostu zapomnieli wrzucić pieniędzy, wynika to wcale ze
wspaniałomyślności Corde'a, ale z faktu, że nikt kłóci się z policjantami
bardziej zażarcie niż sprawcy wykroczeń na kingach.
Zatrzymuje gremlina Trudy Parson, żeby poinformować, że nie prawy kierunkowskaz,
a lewy z tyłu jest słabo widoczny.
Tankuje plymoutha i przez pół dnia czatuje na punkcie kontroli s kości. Łapie
tylko akwizytora z Chicago. Wypisuje mu mandat — nie przestaje na ostrzeżeniu —
bo kierowca ma na sobie siwy jedwabny nitur, na małym palcu nosi sygnet i jest
mocno opalony, choć to dopiero łowa maja.
Wiłam, panowie. Chyba nie wieziecie piwa? Pytam, bo żaden z was wygląda na
osiemnaście łat i jeżełi jest to piwo, mam nadzieję, że znaleź ście je przed
chwiłą na ulicy i macie zamiar zaraz jej wylać, a puszki sprze¬dać. Mam rację?
Corde zażądał przeprowadzenia dochodzenia w sprawie zarzutów, zniszczył listy
Jennie Gebben.
Ponieważ przywrócono go na stanowisko, a śledztwo zostało zakońc ne, prokurator
okręgowy mówi mu, że dochodzenie będzie jak inscenizacja hipotetycznej sprawy
dla studentów. Corde wcale nie jest przekonany, a potem zastanawia się jakiś
czas i pisze kolejny wniosek o szczegóło przeprowadzenie dochodzenia. Dzień
później dostaje telefon od sekret sędziego, który mówi, że podanie zostało
odrzucone i prześlą mu de listem poleconym.
Corde otrzymuje też inne oficjalne pismo. To pochodzi z biura pro ratora
stanowego stanu Missouri. Znajdują się w nim podziękowania list i informacja, że
ktoś z biura sprawdzi uprawnienia prywatnego de tywa Charlesa Mahoneya,
mieszkańca St. Louis, oraz jego pozwolenia broń palną.
Biuro szeryfa hrabstwa oficjalnie zamyka śledztwo w sprawie zabój¬stwa Gebben i
Rossiter. Kiedy Corde chce zobaczyć list, czy też to, co Creth Halpern dał
Ribbonowi, sam Hammerback Ellison dzwoni do niego do do¬mu i przypomina, że już
pozbyto się tych spraw. Użył właśnie takiego określenia. Pozbyto się. Corde
mówi, że rozumie, ale czy mógłby mimo wszystko zobaczyć ten list. Ellison
odpowiada, że nie, bo został odesłany do archiwum.
Corde idzie na zawody zapaśnicze, w których bierze udział Jamie, i ogląda, jak
chłopak sromotnie przegrywa. Rodzina miała zamiar wspól¬nie zjeść na mieście,
ale po tej klęsce sportowej nikt nie jest w nas
Jamie mówi, że zostaje z kolegami z klubu, a Corde, Dianę i Sarah jadą do domu
na tosty.
Corde'em miotają sprzeczne uczucia odnośnie doktor Parker, która do tej pory
uszczupliła konto Corde'ów znacząco i przemieniła Sarah w ma-niaczkę
opowiadającą historie. Dziewczyna nagrała już cztery kasety na swoją książkę.
Kiedy Corde pyta, jak długa będzie ta książka, Sarah mówi, że będzie miała
miliony dżilionów stron. Corde stwierdza, że to dość dużo, więc jak długo trzeba
będzie ją czytać? Odpowiada, że ciągle. Pew¬nego dnia Corde spostrzega, że
dziewczynka ze smutkiem wygląda na ogród. Pyta, co się stało, myśląc, że nauka
sprawia jej trudności. Ona mówi, że martwi się, bo Człowiek Słońca, jej
czarnoksiężnik, chyba od¬szedł na zawsze. Nie widziała go od dłuższego czasu.
Corde chciałby ją po¬cieszyć, ale nie wie jak. Każe się jej umyć, bo czas na
obiad. Ona zrezygno¬wana wykonuje polecenie.
Dianę jest zadowolona, że Sarah nie bierze już ritalinu, bo właśnie przyłączyła
się do grupy „Ameryka bez narkotyków" w komitecie rocznico¬wym i jest osobiście
odpowiedzialna za przygotowanie na czwartego lipca platformy z hasłem: Powiedz
po prostu nie! Któregoś ranka Dianę maluje w swoim pokoju paznokcie na wściekło
czerwono. Corde obserwuje tę czynność i myśli o zapachu, który przypomina mu
lakier, który jako chło¬piec rozprowadzał na samolotach z balsy, by usztywnić
papierowe skrzy¬dła. To z kolei każe mu myśleć o Philipie Halpernie. Nie dzieli
się tym z żo¬ną, tylko mówi jej, że wygląda ładnie, ot tak...
Dianę jest również jego źródłem informacji na temat nauczyciela Sa¬rah, Bena
Brecka. Corde'owi nie udało się jeszcze z nim spotkać. Sarah zrobiła duże
postępy od czasu, gdy razem pracują. Dziewczynka często
0
nim mówi, ale Corde nie czuje się zazdrosny, choć myśli o miesiącach
mę¬czarni, kiedy z nią pracował. Teraz zjawia się ten facet i w ciągu kilku
ty¬godni wszystko ulega poprawie. Cóż zrobić?
Corde jedzie z Jamiem na ryby. Wsiadają do aluminiowego kajaka
1
płyną na głębszą wodę. Ich karty są w porządku, a Corde ma ze sobą sznurek
z węzełkami, by się upewnić, że złowione okonie są wymiarowe. Corde ma nadzieję
złapać dużego szczupaka maskinunga; byłoby to wspa¬niale trofeum na ścianie w
pokoju Jamiego. Chłopiec wciąż jest ponury 1 małomówny. Corde dręczy się tym, aż
w końcu pyta otwarcie, czy nie chciałby porozmawiać o Philipie, ale chłopiec
odpowiada, że nie. Jednak Pieć minut później Jamie ni z tego, ni z owego zaczyna
się głośno zastana¬wiać, czy Philip nie pomyślał, że go zdradził.
Wyciągają kajak nabrzeg i siadają na płaskim kamieniu o kolorze s li. Corde
wyjaśnia, że pwiedział Philipowi, zanim ten został zastrzelon że Jamie wcale go
nie wydał, tylko został oszukany. Philip zrozi i uwierzył. Corde włożył w te
słowa trzydzieści dziewięć lat swojego ucz wego życia. Wyraz twany Jamiego nie
zmienia się i w milczeniu wraca do łowienia ryb. Po pięciu minutach Jamie pyta,
czy Corde przyjdzie na nałowe zawody zapaśnicze. Corde mówi, że nic — ani pożar,
ani powó ani nawet wyprzedaż w Sears — mu w tym nie przeszkodzi. Na twa chłopca
pojawia się grymas przypominający uśmiech. Przytakuje. Co wie, że między nimi
znów zaczyna się nawiązywać nić porozumienia.
Corde dzwoni do gabinetu Wyntona Kresge'a i ku swojemu zaskocz niu dowiaduje się
od sebetarki, że Wynton już nie pracuje w szkole. Czy to oznacza, że sam
odszedł, czy został zwolniony? — pyta Corde. kretarka odpowiada, że znaczy to
tyle, ile powiedziała. Dzwoni do Kr ge'a do domu, ale go nie ma albo tak żonie
kazał mówić. Corde zosta wiadomość.
Oto Bill Corde, który jedzie nad mroczne jezioro Blackfoot, do ciemn go wału,
ciemnych drzew, szarozielonego błota. Wysiada z radiowo i przedziera się przez
splątane krzewy. Nie ma tu nic więcej do ogląda" dzięki gapiom, wędkarzom, dwóm
gwałtownym burzom i jednemu torn do, które pewnego dnia przetoczyło się nad New
Lebanon i pokryło mi sce zbrodni gałęźmi i milionami młodych liści.
Oto Bill Corde. Przesuwa zmatowiałą monetę między palcami i spa ruje po miejscu
podwójnego morderstwa, po gruncie, który wydaje s drżeć pod nim.
Sprawa jest zamknięta, ale on wciąż tu chodzi. Pochyla się, kopie g łązki, kupki
liści i zgniecione puszki po piwie. Czasami się zatrzym i mrużąc oczy, wpatruje
się w gęstwinę drzew.
Oto Bill Corde.
l tej
Wiesz, o czym mówię? — spytał mężczyzna. Był szczupły, łysy i miał sobie
niebieski garnitur, którego poliestrowe włókna błyszczały nicz mika. Do białej
koszuli dołożył krawat w czerwono-czarne paski. — O tej inwestycji przy Drodze
117.
—
Walt...
—
Pozwól mi wyjaśnić.
Profesor Randy Saylesnie czuł się najlepiej. Chociaż odczuł ogromna ulgę, niemal
się popłakał, gdy śledztwo w sprawie śmierci Gebben został zakończone, a młodego
Halperna pochowano, to znowu teraz dowiedz
się, że sytuacja finansowa uniwersytetu jest gorsza, niż dziekan Larraby
początkowo mówiła. Wczoraj zadzwoniła z informacją, że potrzebny jest dodatkowy
milion. Do mężczyzny, w biurze którego teraz siedział, rzekł cierpliwie: — Mów.
Wyjaśnij.
—
Została wyceniona na dziewięć, pożyczyliśmy siedem i kiedy zaj¬mowaliśmy
nieruchomość, rynek się załamał i była warta pięć. Stracili¬śmy w ten sposób
dwieście tysięcy dolarów. Do lutego pozbyliśmy się całej rezerwy, bo
udzieliliśmy z dziesięć takich pożyczek. Co ja mówię, około dwudziestu.
Gabinet nie przypominał biura prezesa banku, raczej wyglądał jak po¬kój
dyrektora galerii. Na ścianie wisiała nowoczesna litografia, ale Sayles zauważył
nalepkę na ramie i wiedział, że nie patrzy na autentyk. Nie na¬leży się zresztą
spodziewać, że da się dobrze zainwestować w sztukę w sie¬ci Walgreena, zwłaszcza
gdy kupuje się dwa w cenie jednego.
Sayles wyciągnął z teczki plik papierów. — Walt, nie przyszedłbym tu z prośbą,
gdyby sprawa nie była poważna. Szukamy możliwości wyrówna¬nia niedoboru i
zamknięcia budżetu na ten rok w wysokości trzynastu mi¬lionów.
—
Wszędzie jest ciężko.
Sayles usiłował nie okazywać desperacji. Wyobraził sobie, jak stoi przed
studentami. Pewny, dowcipny, z uśmiechem na twarzy. Wykorzystał teraz wszystko,
czego się nauczył w ciągu dwudziestu lat pracy dydaktycz¬nej. — Nasi sponsorzy
zobowiązali się do przekazania około siedmiu mi¬lionów. Prowadzimy rozmowy...
Bankierowi też nieobce były teatralne gesty. — Wyjrzyj przez okno. Co widzisz?
Sayles kontratakował: — Widzę miasto, które bardzo ucierpi, gdy Uni¬wersytet
Audena zostanie zamknięty.
Niezła próba. Bankier się uśmiechnął i pokręcił głową. — Mówię o tym budynku
pięćdziesiąt jardów stąd. Jedni sprzedali, drudzy kupili, powa¬żne firmy, a
teraz znowu muszą go sprzedać. My jesteśmy bardziej rzetel¬ni, ale tylko trochę.
Wydział pożyczek nie zatwierdzi ani centa dla szkoły. — Bankier w dalszym ciągu
mówił głosem cichym i monotonnym, jedno¬cześnie skręcając kędzierzawe brwi
między palcami. Ubrany był w paste¬lowy garnitur z tworzyw sztucznych, miał
pożółkłe zęby i błyszczące prze¬rzedzone włosy. Pod biurkiem stukał
nieregularnie czarnymi butami z po¬marszczonej skóry. Jednak Sayles wiedział, że
moda na Wall Street nie ła¬godzi obyczajów tego człowieka.
—
Będzie to tragedia, jeżeli Auden zostanie zamknięty — stwierd głośno.
—
Jeszcze większa tragedia będzie, jak podpiszę nieściągalną poży kę i
prokurator z Higgins mnie oskarży.
—
Walt, przestań. Przecież nie kupujesz sobie porsche. Nie aresztuj cię za
pożyczenie pieniędzy uniwersytetowi.
Bankier spojrzał na Saylesa; wyglądał, jakby badał mu puls. Sayl-pomyślał:
Jestem jak farmerzy, którzy zgłaszają się po pożyczkę, mając z zabezpieczenie
głównie strach przed utratą posiadłości należących od dwu stu lat do ich rodzin.
Randy Sayles, prodziekan do spraw finansowych, wiedział, że nigdy nie patrzy się
na człowieka tak przenikliwie, jak wted gdy wręcza mu się czek na dużą sumę.
—
A jeżeli dostaniecie udział w nowym akademiku? — zaproponował profesor. —
Kosztował dwadzieścia trzy miliony.
—
Koszt to nie cena. A jak szkoła padnie? Po co nam akademik uniwersytetu.
—
Sama działka jest warta trzy miliony.
—
Ale nie z pustym akademikiem.
—
Będziecie mieli parking przy samej autostradzie.
—
Przykro mi.
Te dwa słowa przeszyły serce Saylesa. Wstał i z rozpaczą w głosie która
sprawiła, że obaj poczuli się wyjątkowo nieswojo, rzekł: — Byłeś m ją ostatnią
szansą. — Przez chwilę się nie odzywali. Sayles wziął swoj sprawozdania
finansowe i włożył je do wytartej teczki.
Ruszył w stronę drzwi.
—
Poczekaj...
Sayles zrobił w tył zwrot i zobaczył, że tamten się zastanawia. Banki ra
najwyraźniej coś oświeciło. Zapisując nazwisko i numer telefonu n kartce, rzekł:
— Ja tego nie napisałem. Nie dostałeś tej kartki ode mnie Nie znasz mnie.
Sayles spojrzał na gryzmoły. Fred Barrett. Przy nazwisku znajdow się numer
telefoniczny. Numer kierunkowy 312. Chicago.
—
Kto to?
Chwila milczenia, nim bankier rzekł: — Nie wiem, o czym mówi
Znalazł to zupełnie przypadkowo.
Ponieważ Brian Okun rozgłosił już plotkę, że Jennie Gebben i Gilchrist byli
kochankami, nie przejmował się obietnicą daną pani kan: że przeszuka gabinet
profesora w poszukiwaniu dowodów. Byłby
dowolony, gdyby mógł powiedzieć, że nic nie znalazł, i na tym by się skoń¬czyło.
Kiedy potem Gilchrist przedstawiłby zjadliwą ocenę jego pracy, twierdziłby, że
profesor szuka zemsty.
Cudowne ułożenie dla całej sprawy.
Jak z romansu, można powiedzieć.
To był dobry plan, ale pomyślał o lepszym, kiedy kładąc na biurko Gil-christa
kartkę z ocenami, zauważył kopertę zaadresowaną kwiecistym pi¬smem. Nadawcą była
studentka. Okun wziął żeberkową kopertę i ku swo¬jemu ogromnemu rozbawieniu
wyczuł, że papier jest perfumowany. Gil¬christ, który w końcu wrócił z San
Francisco, miał w tym momencie wy¬kład i jego asystent mógł usiąść w
profesorskim fotelu. Otworzył nie zaklejoną kopertę.
Zła konstrukcja wiersza, pomyślał krytyk Okun.
Pieszczoty twoje, gdy je wspominam/ wspaniałego ptaka w moich ustach...
Uznał, że dalby jej dwójkę za formę i trójkę z minusem za treść (Brak ci
oryginalności, metrum monotonne, a ten miód to już wyjątkowo wy¬świechtana
metafora spermy). Jednak nie miało to znaczenia, bo jak są¬dził, wiersz ten miał
najwyżej jednego żarliwego czytelnika.
Okun siedział teraz w gabinecie dziekan Larraby. Obserwował, jak czyta wiersz,
wodząc po nim kościstym, pomarszczonym palcem wskazu¬jącym. — Pan nie... —
Zawahała się. — Pan nie wyciągnął tego listu z je¬go skrzynki pocztowej?
Ty głupia babo, na kopercie nie ma znaczka ani stempła, więc jak mógł zostać
wysłany? Okun odparł delikatnie: — Nie zrobiłbym niczego nie¬zgodnego z
przepisami. Leżał na jego biurku.
—
Km jest ta dziewczyna? Ta Doris Cutting.
—
Jego studentka. Nic o niej nie wiem.
—
Amoże pan wie, czy zabrał ją ze sobą do San Francisco?
Właśnie powiedziałem, że jej nie znam. Już zdążyłaś stetryczeć? Okun zmarszczył
brwi. — Zastanawiam się.
—
To mi już wystarczy.
Trudno mi go oskarżać — przyznał Okun. — Wiele mnie nauczył. Ale sypiać ze
studentką... Studia to ciężki okres w życiu młodych ludzi, zanowalem go... —
Lekko wykrzywił usta w grymasie zawodu. ^ "~ Zwolnimy go. Nie mamy wyboru.
Trzeba to zrobić. Poczekamy tyl-' az skończy się semestr. Kiedy ma ostatni
wykład? ~~ Za dwa dni.
—
To potem powiem mu o zwolnieniu. Kiedy wyjadą studenci. Mu my unikać
rozgłosu. Do tego czasu dochowa pan tajemnicy?
Przytaknął z ponurą miną. — Jak pani sobie życzy. — Wstał i ruszył w stronę
drzwi.
—
Brian? — Kiedy się odwrócił, rzekła: — Chciałam tylko powiedzieć, że jest
mi bardzo przykro. Wiem, że była to trudna decyzja dla pana. P stawić dobro
szkoły nad osobistą lojalność. Będę o tym pamiętała.
—
Czasami — zauważył Okun — jak powiedział Immanuel trzeba poświęceń, by
dojść do wyższego dobra.
2
Powiedziałeś, że je wypastujesz.
—
Wypastuję.
—
Powiedziałeś, że dzisiaj.
—
Dzisiaj je wypastuję — rzekł Amos Trout, kuląc się w krzywym zie¬lonym
fotelu. Wziął pilota i zwiększył głośność.
Jego szczupła, żylasta żona przelała ciasto do miski i uznała, że nie po¬zwoli
mężowi się wykręcić. Rozbiła jajko i powiedziała: — Kiedy byłam w kościele, Ada
Kempie spojrzała na moje nogi. Na pewno na nogi, bo nic innego nie było wokoło.
Jak podniosła głowę, aż błyszczało jej w oczach. Myślałam, że zapadnę się ze
wstydu pod ziemię.
—
Powiedziałem, że wypastuję.
—
Masz. — Podała mu granatowe czółenka, jakby wręczała pistolety do
pojedynku.
Trout wziął je i spojrzał na ekran telewizora. Nie byłoby tak źle, gdy¬by nie
to, że Chicago grało z Nowym Jorkiem i mecz przy tym wyniku nie zbliżał się do
końca. Teraz Metsi wskoczą na trzecie miejsce.
No i ona paplała. Amos Trout jeszcze bardziej zwiększył głośność i zszedł z
butami do piwnicy. (Nie są wcale takie zdarte, żeby ta szczerba¬ta suka Ada
Kempie rżała z nich swoim pyskiem wysmarowanym tanim kremem.)
—
...piłka na lewo... złapał ją łącznik. Bekhend! Co za chwyt! Będzie rewanż
u siebie... Biegnie...
KLIK. Telewizor zamilkł. Kroki żony rozległy się nad nim, gdy szła kuchni.
To bołi. Och, jak czasami to boli.
Trout wykrzywił twarz, a potem wziął gazetę z dużej sterty, która się
zgromadziła, kiedy byli na wakacjach w Minnesocie. Rozłożył ją na pokry¬tym
plamami brązowym linoleum. Wstał powoli i wziął przybory: niebie¬ską pastę,
szczotkę i szmatkę do polerowania. Położył je przed sobą. Uniósł po kolei buty i
ocenił, ile pracy wymagają. Odwrócił jeden z nich. Wypadł z niego odłamany
paznokieć. Postawił but na gazecie i kiedy roz¬prowadzał pastę, skupił się na
czytaniu.
Trout chwilę czytał, a potem wstał. Rzucił buty na suszarkę do bieli¬zny. Jeden
z nich zostawił niebieską smugę na emaliowanym metalu. Za¬brał gazetę do kuchni,
gdzie żona ze skrzyżowanymi nogami siedziała przy telefonie.
—
Za głośno był ten mecz — rzuciła do męża. — Wyłączyłam telewi¬zor. — I
wróciła do rozmowy telefonicznej.
—
Odłóż słuchawkę — nakazał.
Zadrgała jej skóra na szyi. Spojrzała na niego zmrużonymi oczami. — Ale
rozmawiam z matką.
—
To skończ rozmowę.
Przypatrywała się pożółkłej tarczy obrotowej, szukając wyjaśnienia te¬go
nerwowego zachowania męża. — Mamo, zadzwonię później. Wziął od niej słuchawkę i
wcisnął widełki.
—
Co ty robisz?
—
Będę dzwonił.
—
To nie masz zamiaru wypastować mi butów?
—
Nie — odparł i zaczął wybierać numer.
Centrum handlowe Oakwood. Bill Corde nienawidził centrów handlo¬wych.
Ale przecież te sklepy lśnią czystością, a ceny są rozsądne... Sears gwarantuje
satysfakcję i gdzie indziej masz większy wybór? Tutaj możesz kupić gorące
krokiety po chińsku, taco, twarde ciasteczka pani Field i mrożony jogurt. Możesz
objąć ramieniem żonę, zaprowadzić ją do sekret¬nego sklepiku i postawić przed
manekinem ubranym w czerwone jedwab¬ne majtki i biustonosz oraz czarny pas do
pończoch. Potem muskać ją w szvJę, gdy ona rumieniąc się i wstydliwie kręcąc,
pozwala ci kupić... no cóż, może nie tę bieliznę, ale ładną seksowną koszulę
nocną.
Jednak dla Corde'a centra handlowe kojarzyły się z centrum Fairway w St. Louis,
gdzie z jego powodu zginęło dwóch policjantów. Dlatego wła¬śnie nigdy tam więcej
nie poszedł.
Spojrzał na zabawki. W oknie wystawowym stał wycięty z karto Dathar-IV. Górował
nad armią wojowników z Zaginionego Wymiaru. C de przyglądał się przez chwilę, a
potem ruszył dalej, aż znalazł Podłogi dla wszystkich. Był kilka kroków od
wejścia, gdy wyskoczył przed niego mło¬dy mężczyzna w sportowym ubraniu. Nie
miał więcej niż dwadzieścia je¬den lat. — Skąd ja pana znam — wyrzucił z siebie
młodzieniec. — Już wiem, pan z gołą podłogą!
—
Ja...
—
A podłogi są jak pan i ja. Potrzebujemy czasami nowych ciuchów. Nudzą się
nam stare ubrania. Co ma pan teraz w szafie? Dwurzędową ma¬rynarkę, spodnie,
bermudy, parę koszul, ha, mundur albo dwa. Mam ra¬cję? Niech pan pomyśli, jak
zazdrosna jest pańska podłoga.
—
Ja nie...
—
Pan nie zdaje sobie sprawy, ile może zdziałać nowa wykładzina dy¬wanowa.
Wpłynąć na spokój umysłu. Na małżeństwo. — Był jak pitbulte-rier z małymi
jasnymi wąsami. — Chce pan porozmawiać o stresie? To mo¬że najpierw: jakiego
koloru jest wykładzina w pańskim domu?
—
Ja naprawdę nie jestem zainteresowany...
—
Czyli gołe podłogi? Więc jednak porozmawiajmy o stresie.
—
Nie szukam dywanów. Tylko Amosa Trouta.
—
Nie chce pan kupić dywanu?
—
Nie.
—
To pan? Od szeryfa? — Trout wyszedł z zaplecza. Przywitał się.
—
Zaraz, szeryfie — wykrzyknął chłopak — a czy na waszym poste¬runku jest
wykładzina?
Trout odprawił go machnięciem dłoni.
—
Nadgorliwy — orzekł Corde, gdy usiedli przy biurku Trouta.
—
Hm. Nie. Upierdliwy, ale dobrze sprzedaje wykładziny. Za trzy ta będzie
dilerem samochodów, a zanim skończy dwadzieścia osiem lat, prawdopodobnie będzie
już sprzedawał boeingi. Nie mogę długo utrzymać takich chłopaków...
—
Widział pan ogłoszenie w Dzienniku? — uciął Corde.
—
Zaraz po tym morderstwie pojechałem z żoną na urlop do Minne¬soty.
Zupełnie przypadkowo je zauważyłem, gdy rozłożyłem gazetę, żeby wypastować buty
żony. Pan czyści buty żonie?
—
One to lubią, prawda? A teraz proszę mi powiedzieć, czy jechał pan Drogą
302 tamtego wieczoru? To znaczy we wtorek 20 kwietnia.
—
Tak. Jechałem do domu. Po dziesiątej, wpół do jedenastej > później. Wtedy
sprzedawaliśmy w promocji wykładziny akrylowe. Szło dobrze, że musiałem zostawać
dłużej, żeby zaksięgować wpływy, podliczać wpłaty gotówką, czeki, do tego
upusty. Może pan sobie wyobrazić. Dopie¬ro w aucie mogłem coś wypić. No więc
jechałem przy jeziorze, kiedy ten fa¬cet nagle wbiegł na jezdnię. Lewy reflektor
mi szwankował, ale chyba mnie nie widział z powodu tych krzaków wyrastających
nad szosę. Hrab¬stwo powinno coś z tym zrobić.
—
A pan dobrze go widział?
—
Jasne. Był przede mną, skakał, jak taka żaba, po rozgrzanym asfalcie.
Kiedy mnie zauważył, zatrzymał się. Śmignął z drogi i tyle.
—
Miał jednak w pobliżu samochód?
—
Tak, ale nie wiem, jakiej marki.
—
Jasny czy ciemny?
—
Ten samochód? Raczej jasny.
—
Przypomina pan sobie numer rejestracyjny?
—
Nie wiem nawet, czy samochód miał tablicę. Czy to była półcięża-rówka, czy
sedan. Po prostu nie zwróciłem uwagi. Myślałem jedynie, żeby wyminąć tego
faceta. Resztki napoju wylały się na podłogę. Po raz pierw¬szy byłem zadowolony,
że mam rdzawoczerwone wnętrze...
—
To był dorosły mężczyzna, nie chłopak?
—
Nie, to nie był chłopak. Na oko miał koło czterdziestki.
—
Może go pan opisać?
—
Dobrze zbudowany, ale nie gruby. Krótkie włosy, niezbyt ciemne, zaczesane
do tyłu. Miał ciemne spodnie i jasną marynarkę, ale jakby wy-brudzoną.
—
No i biały?
—
Słucham?
—
Jakiej był rasy?
—
A, rozumiem. Tak, biały.
—
Jakaś czapka, buty, inne rzeczy?
—
Nie pamiętam. Jak już mówiłem, naprawdę dość szybko go wymi¬nąłem.
—
A gdyby pan zobaczył jego zdjęcie, więcej mógłby sobie pan przypo¬mnieć?
—
Na przykład w czasie konfrontacji? Spróbowałbym.
—
I nic już więcej pan nie pamięta?
—
Nie.
—
Nic niezwykłego? Niech się pan zastanowi.
—
Nie, nic. Jedynie pomyślałem, że ten facet musi mieć dryg do
maj¬sterkowania. To znaczy zna się na samochodach. Miał zamiar sam wymie¬nić
kabel zapłonu. Nie wszyscy to potrafią. Dlatego prawie się zatrzyma-łem.
Chciałem mu pomóc...
—
Kabel zapłonu?
—
Ale było tak późno. Żona chodzi po ścianach, jak nie wrócę do jede¬nastej.
Nie ma znaczenia, że muszę pracować.
—
I on grzebał przy samochodzie?
—
Niezupełnie. Niósł ten kabel do samochodu.
—
Może pan go opisać?
—
No, po prostu kabel zapłonu. Biały, gruby. Wyglądało, że jest owi¬nięty w
folię.
—
A mogła to być linka do suszenia bielizny? Amos Trout chwilę milczał. —
Jak najbardziej.
Dianę weszła do salonu i spostrzegła, że Ben Breck wycina litery z papie¬ru
ściernego. Sarah siedziała na kanapie i go obserwowała. — Winien je¬stem nowe
nożyczki — powiedział.
—
Słucham?
—
Miałem tylko ten twardy papier. Stępiłem nożyczki.
—
Nieważne — mruknęła Dianę. — Co wy właściwie robicie?
—
„Przechowywanie" — rzekł uroczyście Breck i podał Sarah literę E. —
Dotknij jej. Poczuj. — Sarah przejechała dłonią po literze. — E — po¬wiedziała.
Litera dołączyła do PRZECHOWYWANI na stole. Sarah prze-głoskowała słowo,
dotykającej każdej litery. Breck zgarnął je i schował za plecami. Potem podawał
po kolei Sarah, która zamknąwszy oczy, odgady¬wała, co to za słowo.
Dianę obserwowała z narastającym napięciem. Po dziesięciu minu¬tach Breck
powiedział: — Sarah, to byłby koniec na dzisiaj. Dobrze ci szło, ale musisz
popracować nad b id, a także n i u. Mylą ci się te litery.
—
Będę się uczyła. — Sarah zebrała litery z papieru ściernego i wło¬żyła je
do plecaka z lalką Barbie, w którym nosiła magnetofon, kasety i ćwiczenia. Dianę
objęła ramieniem córkę.
—
To do czwartku, co? — rzucił Breck.
—
Doskonale — wyrzuciła Dianę. — Będę cały dzień w domu. — Po¬tem się
poprawiła: — Chciałam powiedzieć, my będziemy w domu.
Sarah podbiegła do drzwi. — Mamo, ja na razie wyjdę.
—
Nie oddalaj się tylko od domu. Breck i Dianę poszli do kuchni. Bez pytania
Dianę nalała z ekspresu
kawę do dwóch filiżanek. Breck spojrzał na jej czerwone paznokcie, a po¬tem jego
wzrok zsunął się na bluzkę z rozpiętymi na piersi dwoma guzika-
Wydawało się, że jest zachwycony. Wstrzymała się z opinią na ten te¬rn^-
Wstrzymała się też z opinią o sobie.
Breck długo patrzył na zdjęcie Corde'a w mundurze. Wisiało na lodów¬ce, obok
orła, którego Sarah wycięła z kolorowego kartonu.
—
To chyba ekscytujące być żoną policjanta.
—
Raczej niedogodne. Bez przerwy mamy telefony od naszych przyja¬ciół, żeby
coś zrobił ze strefami parkowania, w sprawie mandatów i inne. A pan był kiedyś
żonaty?
—
Nie. Nigdy nie miałem tego szczęścia. — Pił kawę małymi łykami. Dianę
obserwowała go uważnie.
—
Chyba za mocna. To pewnie przez tę gorącą wodę z kranu.
—
Wcale nie.
—
Najgorsze u Billa jest to, że wpada w obsesje. On...
—
Chyba chce pani powiedzieć, że jest kompulsywny.
—
Jaki?
—
Kompulsywny oznacza, że uporczywie powtarza jakąś czynność, natomiast
pojęcie obsesji odnosi się do natrętnych myśli.
—
Ach, więc ma to i to. — Wybuchli śmiechem, a potem Dianę mówi¬ła dalej: —
Nie może po prostu przestać. Jest pracoholikiem. To nie jest wcale takie złe, bo
nie muszę się o wszystko martwić. Kiedy jest w domu, to zajmuje się domem. Ale
gdy się na coś uprze, to zachowuje się jak te¬rier, który ściga szczura. Wczoraj
wieczorem poszłam spać, a on do półno¬cy palił światło. Bill mówi, że
prowadzenie sprawy jest jak budowanie mu¬ru. Zawsze znajdzie się dużo cegieł,
jak się dobrze poszuka.
—
A on szuka?
—
Tak, bez przerwy.
—
Kilkakrotnie występowałem w sądzie jako biegły. Mówiłem tam na temat
psychologii obserwacji. Świadkowie często widzą rzeczy, których nie było, a nie
zauważają faktów. Zmysły bardzo nas oszukują.
—
Ja na pewno chcę się trzymać z daleka od jego śledztw. To takie po¬nure.
Zupełnie inaczej ogląda się to w telewizji.
Dlaczego się nie ożenił?
—
Prowadziłem badania nad przemocą — kontynuował Breck. — Dwóch moich
współpracowników zajmowało się socjopatami...
—
To jest to samo co psychopata? Jak Tony Curtis w tym filmie „Psy¬choza"?
—
Chyba Tony Perkins.
—
No tak, tak. — Czterdzieści jeden lat i nieżonaty.
—
Oni pracowali z nikczemnymi charakterami... Nikczemnymi.
—
...i doszli do wniosku, iż widowiska, filmy, które minimalizują Zna czenie
przemocy, wywierają szkodliwy wpływ. Powodują rozchwianie są dów moralnych i
prowadzą do sytuacji, w których ludzie stosują przemoc bo czują, że nie
naruszają norm współżycia. Obserwujemy...
Dianę wychyliła się do przodu. Jej dłonie pokryły się potem, gdy próbowała
nadążyć za jego tokiem myślenia.
—
...wiele przypadków, że młodzi ludzie reagują gwałtownym afek¬tem po
obejrzeniu filmu i...
—
Hm. Afektem?
Zauważył, że się pogubiła, i pokręcił głową w przeprosinach. — Afekt to silne
wzburzenie, dotyczy sfery emocjonalnej. Jest też tak, że dzieciaki oglądają na
ekranie, jak ludzie wylatują w powietrze, są mordowani, i to ich wcale nie
porusza. Nic nie odczuwają. Albo, co gorsza, reagują śmie¬chem.
—
Chciałabym, żeby Jamie nie oglądał tych filmów... Bo weźmy tego jego
kolegę. Obaj zwariowali na punkcie Zaginionego Wymiaru. I jak to się skończyło.
—
Chodzi o tego chłopca, który zamordował dwie dziewczyny? — spy¬tał Breck.
— Film mógł mieć ogromny wpływ na jego postępowanie.
Dianę lekko zacisnęła usta. — Chociaż chłopak został zastrzelony i wszystko go
obciąża, Bill wciąż uważa, że tego nie zrobił.
—
Tak? — zapytał Breck z zaskoczeniem. — Ale nie macie już prze¬cież tego
ochroniarza...
—
Niech pan poczeka, aż wiadomość dotrze do mediów.
—
Wiadomość?
—
Pojawił się nowy świadek. — Z goryczą wyrzuciła z siebie tę infor¬mację.
—
Ale we wszystkich gazetach piszą, że to ten chłopak był mordercą.
—
Nie tylko gazety, wszyscy w mieście tak uważają. Ludzie są szcz꬜liwi, że
sprawa się zakończyła. Ale nie mój Bill. O, nie. On wciąż prowa¬dzi dochodzenie.
Nie rezygnuje. Dziś zaczął sprawdzać nowy ślad. Chce udowodnić, że chłopak tego
nie zrobił.
Dianę zauważyła, że mówi ze złością. Spoglądała przez okno na miej¬sce, gdzie
przez te długie tygodnie parkował radiowóz Toma.
—
Kiedy był pan dzieckiem, wszystko było jasne, zakończenie oczywi¬ste.
Wiedział pan, kto jest czarnym charakterem. Nawet jak mu się udało ulnknąć
sprawiedliwości, wciąż pozostawał negatywnym bohaterem. Te-r8z nic nie
wiadomo...
Breck skończył kawę. — Macie wspaniały dom.
Dianę wydawało się, że powiedział to ze smutkiem, ale zanim usłysza¬ła
cokolwiek, co potwierdziłoby jej wrażenie, dodał: — Wie pani, na co ^am ochotę?
—
Proszę powiedzieć — zachęciła z uśmiechem. Kokietowała niczym ba/manka.
—
Może pójdziemy na spacer. Pokaże mi pani waszą posiadłość.
—
Bardzo chętnie. — Włożyła żakiet i wyszli na zewnątrz. Pokazała mu ogród
ziołowy, plac pokryty błotem, gdzie powinien być
trawnik, i miejsce, w którym z cebulek wyrosłyby rośliny, gdyby nie poja¬wił się
tu jeleń. Breck mruczał z zachwytu, potem poszedł na tył działki. Stanął przed
niskim płotem. — Chodźmy kawałek do lasu.
—
Dobrze — zgodziła się Dianę i poprowadziła go do bocznego wyj¬ścia. —
Musimy pójść dłuższą drogą.
—
Nie możemy przejść przez ten płot? — spytał Breck.
—
Widzi pan te krowy?
—
Tak, i co z tego?
—
Ile kosztowały pana buty?
—
Ach, rozumiem.
Oboje wybuchli śmiechem. Minęli pastwisko i weszli w wysoką trawę i guzkowate
dąbki, które porastały obrzeża lasu. Dianę nie była wcale za¬skoczona, kiedy już
poza widokiem z domu Breck chwycił jej dłoń. Nie za¬skoczyło jej też, że mu na
to pozwoliła.
Więc to nie ten chłopak?
—
Nie. Mają nowego świadka.
Ich wzrok niespokojnie krążył po szarozielonej kratce linoleum, koń¬czącej się w
ciemnych rogach kantyny budynku hrabstwa. Znów zaczęli obserwować półksiężyce
lodu pływające w coli.
—
Coś trzeba z tym zrobić. — Mężczyzna, który to powiedział, był gruby. Pod
jego białą koszulą z krótkimi rękawami brzuch napierał na ela¬styczny pasek u
spodni kupionych w Sears. Miał jasne włosy, zaczesane do tyłu i sztywne od
odżywki. Nazywał się Jack Treadle i poza innymi zaję¬ciami był też
przewodniczącym rady w hrabstwie Harrisom Na całej twa-rzy miał fałdki tłuszczu:
na oczach, ustach, na podbródku. Małym palcem dotknął policzka i przez skórę
pogładził ząb.
—
Ja też tak sądzę — zgodził się drugi mężczyzna. Miał również laną twarz,
ale nie był tak otyły. Tak samo jak Treadle włożył białą k0b lę z krótkimi
rękawami, a na nią płową sportową marynarkę. Buli Coo był pośrednikiem w handlu
nieruchomościami i burmistrzem New Le non. Ci dwaj mężczyźni byli głównymi
graczami w „Owalnym Gabine-' hrabstwa Harrison.
—
No to nieźle — rzekł Treadle. — Ten chłopak...
—
On miał broń — stwierdził defensywnie Cooper.
—
Może miał, ale ten raport na temat wydarzeń jest gówno wart. winniśmy go
aresztować, potem zwolnić, a nie zabijać.
—
No cóż...
—
Ktoś za to beknie.
—
Niepotrzebnie strzelano do chłopaka — zgodził się Cooper.
—
Zastrzelono go — prychnął Treadle.
Wokół nich wolno mówiący małomiasteczkowi prawnicy i ich klienci jedli kanapki z
pasztetówką i makaron z serem po 1,59 dolara. Treadle człowiek, który życzliwie
traktował tępych przyjaciół i pomniejszych w. gów. Tutaj był w swoim żywiole i
podczas posiłku, przytakując, przywi się z połową stołówki.
Dodał: — Hammerback i Ribbon sprytnie się ustawiali. Grali ro wielkich szeryfów,
chcieli mieć prasę, chcieli głośnego aresztowania, chci li powiązać zabójstwo
studentki w ubiegłym roku z seryjnym mordere tym cholernym oprawcą kóz. No i
mają artykuły w prasie, która teraz z czyna się zastanawiać, dlaczego
pozwoliliśmy zastrzelić niewinnego dzi ciaka. Inspektorzy zaglądają nam przez
ramię i prawdopodobnie w Hi gins zjawi się komisja ds. etyki. Dobiorą się nam do
dupy. Musimy im rz cić kogoś na pożarcie.
—
Wiem, że myślisz o kimś z New Lebanon. — Cooper chrząknął i tarł usta
grubą serwetką.
—
Wcale nie. Nie ma to dla mnie znaczenia. Jeżeli wybierzemy ko z hrabstwa,
ja to ogłoszę i zarobię punkty, jeżeli kogoś z miasta, ty o t: poinformujesz.
Przykre, że trzeba to zrobić, ale musimy się oczyścić. N możemy tuszować sprawy.
—
Nie pomyślałem o tym. — Cooper odprężył się, a potem dodał: A co z
Mahoneyem?
—
Jak to co?
—
Corde dał mi odbitkę listu, który wysłał do prokuratora stanów go. Chce
głowy Mahoneya. Ribbon trzęsie dupą z tego powodu.
—
A o co w tym chodzi?
Mahoney w ogóle nie powinien zostać zaangażowany do śledztwa, t cywilem — odparł
Cooper.
No tak. — Treadle zarechotał. — To nie dałbym już złamanego gro¬za Mahoneya. Co
się stało, to się nie odstanie. Takie śmieci jak Maho¬nie pozostawiają żadnego
śladu.
Jaki mamy wybór? Kogo możemy skaleczyć? Jest Ellison — zaproponował od
niechcenia Treadle, stwierdzając oczywiste. — Potem Ribbon. Ale oni są za
wysoko. Zarzuty przeciwko nim nas też obciążą... że niezbyt uważnie
przyglądaliśmy się ich pracy.
—
Kilku zastępców szeryfa z hrabstwa pracowało przy tej sprawie, a przez
pewien czas śledztwo prowadził Bill Corde.
—
Corde to sprytny gość i on, on... — Treadle zająknął się, szukając słów.
—
Znalazł nowego świadka.
—
Znalazł tego świadka — zgodził się Treadle. — I on...
—
Nie srał w gacie — podsunął Cooper.
—
Fakt, nie srał.
—
Ale — rzekł powoli Cooper — jest pewien kłopot.
—
Jaki?
—
Nie słyszałeś? Mógł niby niechcący zniszczyć pewne dowody. Krą¬żyła
plotka, że sypiał z Gebben. To była zwykła... no, wiesz kto. W każdym razie
spaliły się jakieś listy, które mogły coś powiedzieć o związkach tej dziewczyny
z Corde'em. Zaniechano dochodzenia...
—
Jakiego dochodzenia?
—
Właśnie mówię. Czy Corde nie zniszczył dowodów. Nie stwierdzo¬no, że był
niewinny, tylko po prostu zrezygnowano ze śledztwa.
Treadle'owi zabłysły oczy. — Myślisz, że możemy to wykorzystać?
—
To zależy — odparł Cooper — czy będziemy chcieli.
B^i Corde rozmawiał z Dianę z automatu. Zapadł już zmrok. Corde znaj¬dował się
przed sklepem wielobranżowym, niebezpiecznie blisko Drogi 117. Co szósty lub
siódmy samochód przejeżdżał obok niego tak szybko, że strumień powietrza za
pędzącym pojazdem unosił mu mundur. Wydawało się, że kierowcy go prowokują.
—
Mówisz: Jamie? — spytał. — Co się z nim dzieje?
—
Wraca późno do domu. Nie dzwoni ani nic. Chcę, żebyś z nim poro¬zmawiał.
To już drugi wieczór z rzędu.
—
Dobrze, porozmawiam, ale teraz... — Corde poczekał, aż cyklon za
osiemnastokołową ciężarówką przetoczy się dalej, i kontynuował: — Teraz jestem
trochę zajęty. Ten nowy ślad w sprawie Gebben... Nic mu sj stało?
—
Oczywiście, że nie. Przecież już mówiłam — odparła z irytacją
ne.
—
Jestem na autostradzie — poinformował Corde, by wyjaśnić 5 rozkojarzenie.
Potem dodał: — Dziś wieczorem z nim porozmawiam.
—
Nie chcę, żebyś tylko z nim porozmawiał. Chcę...
—
Co?
—
Już nic.
Corde zignorował tę oschłość i spytał: — A jak Sarah?
—
Miała świetną lekcję z Benem i nagrała dwa następne rozd książki.
Pieniądze z ubezpieczenia jeszcze nie przyszły. Może powini zadzwonić.
Jestem na autostradzie.
Diane mówiła dalej: — To ponad dwa tysiące. Wycięcie jajników ma¬mie kosztowało
trzy i pół tysiąca. Jestem szczęśliwa, że Ben bierze tylko dwadzieścia dolarów
za godzinę. To prawdziwe wybawienie.
—
Tak. — Co za Ben? A, korepetytor. — Dobrze. Muszę kończyć.
—
Poczekaj. Jeszcze jedno. Zespół nie ma autobusu, żeby pojechać na zawody w
Higgins. Jamie chce wiedzieć, czy zawieziesz jego i Daveya.
—
Chyba tak. Pewnie.
—
Nie zapomnisz? To ostatnie zawody w tym sezonie.
—
Nie zapomnę.
Zbliżał się kolejny samochód. Ten nie przejechał. Zatrzymał się. Corde uniósł
wzrok i zobaczył, że Steve Ribbon i Jack Treadle patrzą na niego. Ribbon miał
ponurą minę.
Cholera!
Był to samochód Jacka Treadle'a: mercedes kupiony za najniższą ce¬nę, ale
wyposażony w bajerancki telefon. Zatrzymał się przy radiowozie Corde'a. Obaj
mężczyźni wysiedli. Corde uświadomił sobie, że Diane wciąż do niego mówi.
Powiedział: — Muszę kończyć. Będę w domu około ósmej. — I odwiesił słuchawkę.
Treadle został przy samochodzie, a Ribbon podszedł do Corde'a. W po¬zdrowieniu
skinęli głowami. — Bill, jak idzie praca nad nowym tropem?
—
Powoli, ale w dobrym kierunku.
—
Może się tam przejdziemy? — zaproponował Ribbon. Wskazał na zacieniony
plac zarośnięty świeżo skoszoną trawą, obok olbrzymiego dębu.
To wydaje się znajome. Nie zetknąłeś się z tym wcześniej?
Córcie wszedł pod grube konary drzewa, uważnie studiował wyraz rzy Ribbona,
potem popatrzył na Treadle'a. Wyłowił monetę z kieszeni "zaczął powtarzać
sztuczkę.
Miał wiele spraw do przemyślenia, ale skupił się na jednym czysto raktycznym
problemie: w jaki sposób przekaże Dianę wiadomość, że zo-gtal zwolniony.
3
Możemy sprzedać samochód...
Dianę Corde sprzątała w szafkach. Stół i blaty kuchenne były zasta¬wione
puszkami i pudełkami. Corde zdjął buty i usiadł przy stole w kuch¬ni. W jego
kierunku potoczył się słoik z wieprzowiną i fasolą. Złapał go, za¬nim spadł na
podłogę. Chwilę czytał etykietę, a potem odstawił.
—
Samochód? — spytał.
—
To nie koniec świata, przecież masz dwie ręce. Możemy sprzedać drugi
samochód, nie będzie nam potrzebny. Uratujemy w ten sposób ubez¬pieczenie i
będziemy mieli na utrzymanie.
Spojrzał z powrotem na słoik. — Dlaczego zaraz uważasz, że zostałem zwolniony?
—
Bo wyglądasz na przygnębionego, jakbyś miał kłopoty z pracą.
—
Zaproponowano mi stanowisko szeryfa — obwieścił.
Po tylu latach małżeństwa wciąż czasami nie wiedziała, kiedy Corde żartuje.
Odstawiła dwie puszki z fasolą, sięgnęła po trzecią, a potem za¬stygła.
—
Mówię poważnie — zapewnił Corde.
—
Domyślam się, że coś więcej się za tym kryje.
—
Zwolnili Steve'a Ribbona. Spaprał śledztwo, ale jest związany z Bullem
Cooperem i Treadle'em. Zapewnią mu jakąś ciepłą posadkę w hrabstwie. Ja mam być
szeryfem, a Jim Slocum ma się zajmować ci꿬kimi przestępstwami. To TT dostał
wymówienie. Dzięki nowemu świad¬kowi wiemy, że Philip był niewinny. Musieli
znaleźć kogoś odpowiedzial¬nego za śmierć chłopca. TT. został kozłem ofiarnym.
—
Nie było żadnego dochodzenia?
—
Niczego mu nie zarzucono. Po prostu go zwolnili.
—
To smutne. Zawsze go lubiłam. Jest porządnym człowiekiem.
—
Bardzo porządnym — potwierdził gorliwie Corde.
Usiadła na krześle, które jej podsunął. Sami odnawiali te krzesła | de'owi
przypomniał się ostry zapach preparatu do usuwania farby.
—
Czy to z powodu T.T. jesteś tak zdenerwowany? — spytała Di
—
Częściowo. Muszę też zrezygnować z prowadzenia śledztwa.
—
Boisz się, że teraz będziesz tkwił za biurkiem?
—
Aha — mruknął. Potem uświadomił sobie, że nie powinien jej o kiwać,
przynajmniej kiedy kłamstwo było tak wyraźne. — Właściwie"^ nie. Martwi mnie, że
Slocum będzie prowadził śledztwo w sprawie Geb-ben.
—
Dlaczego?
Corde parsknął śmiechem. — Kochanie, pracuję ze Slocumem od lat Dobrze mu życzę,
ale Jim może złapać mordercę wrzucającego ciało do do¬łu z wapnem, z portfelem w
kieszeni i nożem w zębach, a mimo to sknocić sprawę.
Dianę patrzyła na artykuły spożywcze, jakby tam szukała słów w obronie zastępcy.
— No tak — mruknęła.
—
Nie zamierzam pozwolić, żeby ten przestępca się wymknął.
—
Na pewno zezłości cię moje pytanie, ale chyba więcej byś zarabiał?
—
Trochę.
—
O ile?
—
Pięć...
—
...set?
—
...tysięcy.
—
Och. — W jej głosie było dostatecznie dużo szacunku do pienięd-,, żeby
sprawić mu ból. Dianę wstała. Trzecia puszka z fasolą dołączyła do rodzeństwa na
półce i Dianę zajęła się teraz przyprawami. — Nic nie ja¬dłeś. Co zrobić na
obiad? Może burrito?
—
Nie chcę, żeby ten facet się wywinął.
—
Slocum prowadzący śledztwo nie oznacza, że przestępca uniknie kary. Jim
nie będzie przecież sam zajmował się sprawą, prawda?
—
Będzie miał do pomocy kilku nowicjuszy, prawdopodobnie z hrab¬stwa. Sprawa
jest teraz bardzo kłopotliwa. Chcą ją jak najszybciej zakoń¬czyć.
Dianę skończyła z żywnością w paczkach. — Zapytam cię o coś. Gdy¬by ten typek
nie podrzucił nam tych zdjęć Sarah, czy byłbyś na niego tak zawzięty?
—
Może nie.
—
I bez wahania objąłbyś nowe stanowisko?
—
Zawsze chciałem być szeryfem — odparł Corde.
No, ale on nic nie zrobił Sarrie i teraz znikł. Uciekł, prawda?
Niekoniecznie.
Diane chwilę milczała. — Chciałeś tego od dawna. Wszyscy w mieście uważali, że
bardziej nadajesz się na szeryfa niż Steve Ribbon. Wiele razy mógłbyś zostać
wybrany, gdybyś tylko chciał.
—
Nie mogę powiedzieć, że bronię się przed tym stanowiskiem... Mo¬że powiem
inaczej. Skoro Steve odszedł, potrzebują nowego szeryfa. Będę to ja albo Slocum.
Jesteśmy najstarsi stażem.
—
No cóż, kochanie — rzekła Diane — moim zdaniem nie powinieneś przepuścić
tej okazji. Nie możesz pracować na konto Jima. Nie chcę o tym nawet słyszeć.
Corde uśmiechnął się zirytowany. — To byłby trudny okres dla całego New Lebanon.
Możesz mi wierzyć.
Rozcięła celofan opakowania z kostkami rozbratla. Miękkie i błyszczą¬ce wypadły
na deskę do krojenia. Wzięła nóż i zaczęła kroić mięso na mniejsze kawałki.
Żałowała, że nie może porozmawiać o tym z Benem Breckiem. Nie po to, żeby
zapytać go o radę, ale by powiedzieć, co czuje. Nie spoglądając na męża, rzekła:
— Bill, muszę być z tobą szczera... — Rzadko używała jego imienia. Czasami w
związku z drogimi prezentami, które od niego dostawała, częściej w połączeniu ze
zdaniami takimi jak to: — Za kilka lat Jamie idzie na studia i wiesz, jak
wyglądają rachunki dok¬tor Parker.
—
Pięć tysięcy ma więc już swoją przyszłość.
Dłuższy czas milczeli. Diane przerwała ciszę. — Okay, powiedziałam, czego chcę.
Może teraz pójdziesz porozmawiać z Jamiem? Powinien za¬wsze dzwonić, jeśli ma
zamiar spóźnić się na kolację. Wrócił jakby nigdy nic, nie powiedział nawet
„cześć" i poszedł do swojego pokoju. Słucha te¬raz tej okropnej muzyki rockowej
z wyciem i krzykami.
—
Może to znaczy, że czuje się już lepiej.
—
Mógłby to wyrazić przez wcześniejszy powrót do domu i słuchanie Bee Gees
lub Sinatry.
—
Nie jestem dziś w nastroju, żeby z nim rozmawiać. Może jutro. Wytarła
dłonie z kurzu i starej mąki. Corde przypatrywał się bąbel¬kom w budweiserze i
nie widział, jak Diane zaciska usta i dłonie.
On wcale nie chce nic zrobić dla tych dziewczyn zamordowanych nad jeziorem,
które by nie zginęły, gdyby nie były tam, gdzie nie powinny. Te dziwki z
kampusu. Nie, on chce ocałić tych policjantów, których, jak sądzi, porzucił na
betonie w centrum handlowym Fairway, porzucił jak zniszczo¬ne lalki, czym się
wydawali na zdjęciu na pierwszej stronie gazety.
Bill, dla nich jest już za późno. Za późno.
Głośno rzuciła do męża: — Nie bądź taki przybity. Przemyśl wszys dokładnie.
Cokolwiek zdecydujesz, i tak przyrządzę burrito na obiad, p tem obejrzymy film z
Farrah Fawcett i pozwolę ci zgadnąć, kto jest mo dercą. Teraz podlej trawnik,
jeżeli ptaki coś jeszcze zostawiły.
Odwróciła się do zlewu, uśmiechnęła promiennie i zganiła się za s je
tchórzostwo.
O wpół do dziewiątej rano Bill Corde wkroczył do biura szeryfa i powie niebieską
kurtkę i kapelusz. Potem wszedł do gabinetu Steve'a Ribbo gdzie zebrali się
wszyscy policjanci oprócz dwóch zastępców, którzy byli patrolu. Przywitali go
skinieniem głowy. Zatrzymał się w drzwiach, a tem usiadł między nimi — naprzeciw
biurka, przy którym, na starym fi telu Ribbona, siedział Jim Slocum.
Na blacie leżało poranne wydanie Dziennika. Nagłówek głosił: Biu szeryfa
ponownie otwiera sprawę zabójstwa studentek z Uniwersytetu dena. Podtytuł:
Śmierć nastolatka „tragicznym wypadkiem".
—
Witam panów — rzekł Slocum. — Wszyscy słyszeliście wiadomo że Steve się
przeniósł. Jesteśmy z tego powodu naprawdę szczęśliwi. ' prosiłem was, żebyśmy
trochę pogawędzili. Powiem też o zmianach, jakie zamierzam wprowadzić. Jeżeli
będziecie mieli jakieś pytania, proszę mi przerywać. Dobrze?
Lance Miller, skrępowany wokół żeber bandażem, odparł: — Dobrze.
—
To świetnie. Zmiany, które mam zamiar wprowadzić, nie będą ra¬dykalne, ale
pomyślałem, że możemy ulepszyć naszą pracę. — Spojrzał na kartkę. — Po pierwsze,
zmienimy kody radiowe. Często prowadziliśmy przez radio towarzyskie pogawędki i
to się musi zmienić. Można sobie w ten sposób narobić kłopotów. Od dzisiaj
będziemy używać znormalizo¬wanych kodów policyjnych. Tak jak widzieliście w
telewizji. Dziesięć-czte-ry. Dziesięć-trzynaście. Takich. Jest ich trzydzieści
cztery. Musicie się ich wszystkich nauczyć. Nie chcę, żebyście mówili A, B, C.
Powinniście Adam, Boy, Charles i tak dalej. Nie będziemy używać wojskowych.
Wiem, że nie¬którzy z was nauczyli się Alpha, Bravo, Charlie, Delta. Nie
jesteśmy woj¬skowymi i nie ma powodu się tego wstydzić.
Dwóch zastępców przytaknęło, by pokazać, że się nie wstydzą. Dobrze ci życzę,
ale... Bill Corde podciągnął się na krześle i skrzyżował ramiona.
—
To dziesięć-cztery? — spytał Slocum. Zastępcy uśmiechnęli się uprzejmie.
—
Następna rzecz. Chciałbym, żebyście się nie krępowali i mówili mi dalej po
imieniu. Przez wiele lat byłem dla was Jim i nie chcę żadnych oznak
służalczości, żadnego „szeryfie". Obiecujecie?
—
Tak jest, szeryfie! — Jeden z zastępców zasalutował sprężyście i wszyscy
wybuchli śmiechem.
—
Pomyślałem też, żeby wyposażyć was wszystkich w krótkofalówki. Burmistrz
Cooper uważa, że to dobry pomysł, ale problemem jest znale¬zienie pieniędzy. Być
może będziecie musieli trochę poczekać. Chciałem jednak, żebyście wiedzieli, że
jest to na naszej liście życzeń...
Przez następne dziesięć minut Corde robił wszystko, by skupić uwagę, gdy Slocum
przedstawiał plan podziału New Lebanon na rejony i stworze¬nia specjalnego
zespołu antynarkotykowego.
Jeden z zastępców zmarszczył czoło i powiedział: — Jim, ja do tej po¬ry chyba
nikogo nie aresztowałem za twarde narkotyki. Tylko trochę traw¬ki. Albo koki na
uniwersytecie. A wy?
Inni zastępcy odparli, że rzadko.
—
To nie znaczy, że sytuacja się nie zmieni — stwierdził Slocum i uniósł
Time'a z artykułem o narkomanii w małych miasteczkach.
W tym momencie Corde myślami opuścił już pokój.
Pół godziny później zastępcy szeryfa wyszli, niosąc ze sobą odbitki z nowymi
kodami radiowymi, z których będą odpytywani w przyszłym ty¬godniu. Corde
podciągnął wtedy krzesło bliżej biurka.
—
Bill, cieszę się, że zostałeś. Chciałbym porozmawiać z tobą o kilku
sprawach.
—
Ja też.
—
Trochę rozmyślałem i chcę ci powiedzieć, co postanowiłem. To dziw¬na
sytuacja, masz dłuższy staż, ale to mnie awansowali. Wymyśliłem więc coś, co
powinno ci się spodobać.
—
Mów.
—
Chcę stworzyć nowe stanowisko. Będzie się nazywało wiceszeryf. — Slocum
zawiesił głos, dał Corde'owi czas na rozkoszowanie się tym sło¬wem. Gdy się nie
odezwał, Slocum spytał: — Wiesz, kto je obejmie...? Pew¬nie. — Slocum
rozpromieniał. — Brzmi całkiem nieźle, prawda?
—
Ale co właściwie się za tym kryje?
—
Nie myśl, że robię ci prezent. Nie, bracie. Musisz na to zapracować. Bill,
rozmyślałem o twoich talentach. Łatwo zauważyć, że jesteś lepszym
administratorem ode mnie. Chcę przerzucić na ciebie część obowiązków. Ustalanie
harmonogramu, nadgodziny, sprawy personalne, płace. Co na to powiesz,
wiceszeryfie?
Corde wstał, zamknął drzwi, a potem wrócił na krzesło. Bez trud wytrzymał
spojrzenie Slocuma. — Jim, teraz ty jesteś szeryfem i my§[ że bez problemów
poradzisz sobie z prowadzeniem biura. Ja mam je(} no zadanie i tylko jedno. Chcę
dopaść mordercę Jennie Gebben. Znajd go, niezależnie czy jest w New Lebanon,
Fredericksbergu, Chicago cz Meksyku, i postawię przed sądem. Teraz powiedz mi,
jaki jest budź na zastępców.
—
Co? — Slocum był zbyt zaskoczony, by zmarszczyć czoło.
—
No, budżet? — spytał niecierpliwie Corde. — Czy Steve nie pok zywał ci
budżetu biura?
—
Tak, gdzieś... — Chwilę sprawdzał na biurku, jakby szukał czego czego nie
chce znaleźć. — Bill, nie wiem, czy możesz zajmować się tylk jedną sprawą. Ubył
nam jeden człowiek, a Lance ma połamane żebra, chyba przesadne żądanie. Muszę
się nad tym zastanowić...
—
Tu jest jakiś wydruk komputerowy. Slocum wyciągnął go i rozłożył. — I
która to kolumna? Tu jest napis
ne „Personel".
—
To się zgadza. Podaj ten nasz budżet.
—
Które to?
—
Daj mi. — Corde popatrzył spode łba. — Tego się obawiałem. Ni wiele
zostało na podwyżki. Nie starczy na zatrudnienie nowego praco-ka.
—
Podwyżki? Powinienem dać ludziom podwyżki? Corde robił już notatki dla
siebie. Potem powiedział: — Do końca ro
zostało nam pięć tysięcy na podróże i wyposażenie... Chciałbym, żebyś go nie
wydawał. Będę potrzebował większość tych pieniędzy, jeśli ni wszystkie.
—
Wyposażenie? Mówiłem wam, że mam kłopoty z pieniędzmi krótkofalówki.
Chciałem wszystkim kupić glocki. A jeden kosztuje pona czterysta dolarów.
—
Glocki? Nie potrzebujemy piętnastostrzałowych pistoletów. Slocum chwilę
milczał, a potem rzekł: — Bill, to ja jestem szeryfer
Rozpatrzę twoją prośbę, ale niczego nie obiecuję.
Corde rzucił wydruk na biurko. — Okay, Jim, nie potrafię powiedzi tego jakoś
delikatnie. — Przerwał, mimo wszystko szukał łagodniejszyc słów. — Mogę jedynie
dodać, że to samo powiedziałbym Steve'owi lub Ja kowi Treadle'owi. Mianowicie:
Dostałeś ciepłą posadkę i cieszę się z te powodu, ale zostałeś awansowany tylko
dlatego, że ja odrzuciłem propoz cję. Za to mam obiecane, że ja będę prowadził
dochodzenie w sprawie Ge
i wszystkie pieniądze, do ostatniego centa, będą do mojej dyspozycji. J^edy to
się skończy, z przyjemnością pomogę ci przy papierkowej robocie j nawet nauczę
się nowych kodów radiowych, ale na razie pozostaniemy prZy tym, co powiedziałem.
Corde spojrzał na zszokowaną twarz Slocuma, która powoli przybiera¬ją ponury
wyraz. Corde zastanawiał się, czy jego słowa tak naprawdę przyniosły jakąś
korzyść, pogłębiając niezdecydowanie kolegi.
—
Bill, nie musisz zachowywać się w ten sposób.
Skończyła się błazenada i teraz w oczach Slocuma odbiła się świa¬domość, że
został awansowany z braku innych kandydatów. Corde wi¬dział też zawiedzioną
nadzieję, która równie dobrze mogła być jego udziałem, gdyby życie potoczyło się
trochę innym torem. Zabolało go to — ze względu na siebie, jak i Slocuma — ale
nie przeprosił. Wstał i pod¬szedł do drzwi. — Liczę, że nie wydasz tych
pieniędzy, bo mogę ich po¬trzebować.
Oto rachunki Wyntona Kresge'a: 132,80 dolarów — GMAC. 78,00 — Vi¬sa. 892,30 —
Union Bank and Trust (kredyt hipoteczny). 156,90 — Union Bank and Trust
(pożyczka skonsolidowana). 98,13 — prąd. 57,82 — tele¬fon. 122,78 — sklep z
artykułami dla dzieci. 120,00 — Corissa Hanley Du¬ke, pomoc domowa. 245,47 —
American Express. 88,91 — Mobil (przeklę¬ci Teksańczycy, przeklęci Arabowie).
34,70 — Sears. To tylko za maj.
Nie miał ochoty dodawać rachunków za cały rok i nie ośmielił się obli¬czyć
wydatków dzieci na kosmetyki, hamburgery, stroje ninja, deskorolki, buty Nike'i,
rękawiczki, piłki do koszykówki, lekcje gry na pianinie, chi¬psy, programy
komputerowe, koszulki ze Spike'em Lee i Bartem Simpso-nem, kasety Run DMC Ice-T
Janet Jacson Pauli Abdul The Winnas gumo¬wate misie biały cheddar prażoną
kukurydzę pepsi dietetyczną i wszystko inne, co wpadało do czarnej dziury
dziecięcego kapitalizmu.
Daria podeszła do drzwi jego pokoju i powiedziała, że hydraulik wła¬śnie
skończył pracę.
—
Dobrze — mruknął Kresge. — Ile wyszło? — Otworzył książeczkę czekową i
wyrwał z niej kartkę. Podał ją czystą.
—
Sto dwadzieścia cztery dolary, misiaczku.
—
Ile?!
—
Nie możemy się kąpać w zimnej wodzie. — I poszła.
Zapisał: Czek 2025. Kwota — $124. Sukinsyn hydraulik. Dlaczego — zastanawiał się
— im więcej zarabiasz, tym więcej wydajesz? Po ślubie z Darią zamieszkali na
kempingu na południe od dzielnicy handl< w Columbii w Missouri. Był pomocnikiem
szefa ochrony na uniwersytecj Zarabiał dziewiętnaście tysięcy dolarów rocznie.
Mieli rachunek oszczep nościowy. Prawdziwy rachunek dający odsetki — niewielkie
co prawda ale zawsze. Mogłeś patrzeć na długi ciąg liczb i poczuć, że do czegoś
doj¬dziesz w życiu. A teraz, zero. Teraz, długi.
Tego było za wiele. Myśli o rachunkach, głodnych dzieciach, żonie, bra¬ku
zatrudnienia sprawiły, że zaczęły pocić mu się dłonie, a żołądek w wrócił się o
180 stopni. Przypomniał sobie, jak z budynku rektoratu roz¬mawiał ze studentem,
któremu się nie powiodło. Sześćdziesiąt stóp nad chodnikiem. Kresge spokojny, na
ile było go stać. Żadnej liny. Stał na wy¬stępie szerokim na czternaście cali.
Jakby wyglądał na kumpli, by zagrać z nimi w bilard. Powoli przekonywał chłopca.
Kresge nie odczuwał wtedy ani śladu przerażenia, które dopadło go teraz, gdy
ułożył w rządku wy¬pchane białe koperty z rachunkami i przyciągnął do siebie
książeczkę cze¬kową z niebieskimi plastikowymi okładkami, która wkrótce zostanie
zu¬pełnie wyczyszczona.
Zadzwonił telefon. Odebrał. Słuchał, a potem spojrzał na zegarek. W końcu
powiedział: — No, nie wiem. — Słuchał dalej. — Chyba tak. — I odłożył słuchawkę.
4
Wynton, nie bądź tak ponury. Wyglądasz jak chodzący nagrobek.
Corde wyjechał radiowozem zza rogu i wcisnął pedał gazu. Czterocy-lindrowy
silnik został podrasowany w fabryce, żeby pojazd mógł ścigać szybkie samochody
sportowe. Obu mężczyzn wcisnęło w winylowe siedze¬nia.
Wynton, głowa do góry, rozchmurz się rozchmurz się rozchmurz się.
—
A ty co tam masz? — Kresge spojrzał na siedzenie pod tyłkiem Cor¬de^. — Na
czym to siedzisz?
Opierał się na drewnianych kulkach połączonych razem. Wyglądało to jak
wycieraczka pod drzwiami. — Dobrze robi na plecy — objaśnił Corde. — Masuje je.
Kresge odwrócił głowę, jakby zapomniał, że zadał pytanie.
—
Lubisz łowić ryby? — spytał go Corde.
—
Dzisiaj odpada.
—
Co odpada?
po chwili Kresge wrócił do rozmowy. — Łowienia ryb.
—
Nie jedziemy na ryby — poinformował Corde. — Ale czy lubisz?
—
Lubię polować.
—
A ja wędkować — rzekł Corde. —Ale polowania też są niezłe. Przejeżdżali
obok jeziora, nad którym zamordowano Jennie Gebben
i Emily Rossiter. Corde nie zwolnił i żaden z nich nie powiedział ani sło¬wa,
gdy wjechali na autostradę prowadzącą do Fredericksbergu.
Po dziesięciu minutach Kresge dotknął lufy karabinka służącego do rozpędzania
demonstracji, opartego między nimi z muszką do góry. — Czym jest naładowany?
—
Podwójne ładunki śrutowe.
—
Myślałem, że solą, plastikowymi kulami lub czymś takim.
—
Nie. Śrutem ołowianym.
—
Nie musicie używać stalowego ze względu na ochronę środowiska?
—
To nie jest tak, że bez przerwy strzelamy z tej broni do ludzi.
—
No jasne. Czy ty kiedykolwiek jej użyłeś?
—
Kilka razy mierzyłem, ale nie pociągnąłem za spust. Cieszę się, że mogę to
powiedzieć. Ty masz ładną żonę.
—
No.
—
Ile masz dzieci?
—
Siedmioro. A gdzie to my jedziemy?
—
Do Fredericksbergu.
—
Po co?
—
Po to.
—
Aha.
Dwadzieścia minut później wjechali na duży parking i weszli do bu¬dynku
hrabstwa. Mijając biuro szeryfa, Corde zauważył, że malowany jest jeden z
gabinetów. Dawny pokój TT. Na tabliczce obok drzwi nie było żad¬nego nazwiska.
Mógł sobie wyobrazić, że wkrótce będzie tu widniało S.A. Ribbon. Corde i Kresge
poszli dalej, do biura znajdującego się na koń¬cu korytarza. Wykonany złotymi
literami na karbowanym szkle napis gło¬sił: Sekretarz hrabstwa.
Kresge zatrzymał się, by się przyjrzeć plakatowi Poszukiwany. Do Corde'a
powiedział: — Załatw sprawę, a ja tu poczekam.
—
Nie, nie, wchodzimy obaj.
Corde pchnął drzwi obrotowe i znaleźli się w mrocznym starym gabi¬necie.
Dominował w nim przykurzony olejny portret sędziego, który wy¬glądał tak, jakby
podczas pozowania rozmyślał o okrutnych i niezwykłycri karach.
Przy biurku pod oknem siedział posiwiały łysawy mężczyzna. Miał na sobie
pogniecioną białą koszulę, muszkę i szelki. Ruchem ręki zaprosi} mężczyzn do
środka.
—
Proszę panowie, złóżcie kości. — Sekretarz przekopał stertę papie-rów na
biurku. — Co my tu mamy, co my tu mamy... Okay, to tutaj. — Wy¬ciągnął kilka
kartek, gęsto pokrytych małym drukiem. Położył je przed so¬bą. — Corde, jest pan
wariatem, żeby rezygnować z takiej szansy.
—
Pewnie jestem — odparł Corde.
—
Mogę powiedzieć, że byli wkurzeni. Nikt nie chciał, żeby to tak się
potoczyło.
—
Hm.
—
Nie domyśliliście się.
—
Ja tak.
—
O czym on mówi? — Kresge spytał Corde'a. Sekretarz dodał głośno, jakby
chciał, żeby ktoś go podsłuchał: — Nikt
tutaj naprawdę nie jest szczęśliwy, że odziedziczyliśmy... wiecie kogo.
Corde przypuszczał, że chodzi o Ribbona. — Nie możecie mnie za winić.
Sekretarz przybrał poważną minę, a potem rozłożył przed sobą papie¬ry.
Przerzucił kartki w segregatorze. Zatrzymał się na jednej stronie i pa¬trząc w
tekst, zaczął szybko wyrzucać z siebie słowa: — Okay, proszę pod¬nieść prawą
dłoń, mocą praw nadanych mi...
Corde spoglądał na ponury portret nad ich głowami. Kresge podążył za nim
wzrokiem. Sekretarz przestał czytać i spojrzał na Kresge'a. — Nie zamierza pan
podnieść dłoni?
—
Ja? — spytał Kresge.
—
To pan jest przecież przyjmowany na zastępcę.
—
Ja?! — Jego baryton niemal przeszedł w tenor.
—
Wynton, podnieś dłoń — nakazał Corde. Kresge posłuchał polecę
nia.
—
Mocą praw nadanych mi przez hrabstwo Harrison, Wyntonie Wa¬shingtonie
Kresge, zostaje pan mianowany zastępcą specjalnym szeryfa zgodnie z Kodeksem
Stanowym, ustęp 15, paragraf 131.13. Proszę powta¬rzać za mną. — Ja, Wynton
Washington Kresge...
Kresge chrząknął i zaskoczony spojrzał na Corde'a. — Co to znaczy?
—
Rób, o co cię prosi — odparł Corde.
—
Ja, Wynton Washington Kresge, przysięgam stać na straży praw
obowiązujących w tym stanie. Niestrudzenie służyć i ochraniać obywateli
fcrabstwa Harrison oraz władze samorządowe tu urzędujące...
—
Jeśli pan nie chce powiedzieć „tak mi dopomóż Bóg" — podsumo¬wał urzędnik
— proszę dodać „uroczyście przysięgam".
—
Tak mi dopomóż Bóg — zakończył Kresge.
Corde uścisnął mu dłoń, a sekretarz podał trzy kartki do podpisania.
—
Nic mi nie powiedziałeś — wyszeptał Kresge do Corde'a.
—
Wynton, potrzebuję cię. Pomyślałem, że jeśli cię tu przywiozę, bę¬dziesz
mniej skłonny powiedzieć nie i szukać jakiegoś ciepłego gniazdka gdzie indziej.
—
Detektywie, jestem bardzo wdzięczny. Naprawdę wdzięczny, ale nie widzę
możliwości, żebym mógł się wywiązać z obowiązków.
Corde uśmiechnął się tajemniczo. — Nie masz możliwości, żeby się nie wywiązać.
Powiedz o tym swojej pięknej żonie. Na pewno dojdziesz do ta¬kiego samego
wniosku.
Urzędnik się niecierpliwił. — Porozmawiacie później, dobrze? — Skoń¬czył
papierkową robotę i złożył kilka kartek przypominających wezwanie do sądu. Jedną
wręczył Kresge'owi. — Proszę pójść do głównego archi¬wum. Zostawi tam pan
odciski palców i odbitkę dowodu tożsamości, którą trzeba zrobić w dziale kadr.
To w tym samym budynku. Bill powie panu, gdzie to jest. Obie kopie muszą zostać
poświadczone notarialnie. Lucy mo¬że to zrobić, jeśli nie wyszła na lunch. W
takim przypadku idźcie do ban¬ku rolnego. Niech pan zapyta o Sally Anne. Proszę
mi potem przynieść jed¬ną kopię...
—
Ale ja nawet tego wszystkiego nie przemyślałem.
—
Jest pan zastępcą specjalnym, co ładnie brzmi, ale to najniższe
sta¬nowisko, jakie mamy. Ma pan pozwolenie na broń?
—
Tak. Zaliczyłem kurs z broni strzeleckiej w Higgins. Mój wynik...
—
Musi pan sobie sam kupić broń, ale do dwustu dolarów kwota zo¬stanie panu
zwrócona. Może być pistolet automatyczny, ale musi pan uży¬wać tylko dozwolonych
naboi. Takich jak tutaj wypisano. — Podał Kres-ge'owi odbitkę kiepskiej jakości.
— Nic cięższego. Za łatwo pociąga się za spust.
Kresge przytaknął i Corde zauważył, że przestał dyskutować.
Urzędnik kontynuował: — Pańskie zarobki to dwadzieścia dziewięć tysięcy pięćset
dolarów. Zostaje pan przydzielony do Billa i musi wykony¬wać wszystkie jego
polecenia. Ha, ha, niezła kombinacja. Jak skończycie sprawę Gebben i złapiecie
tego świra, możliwe, że znajdziemy panu jakąś stałą posadę w hrabstwie, ale musi
pan skończyć stanową akadernj cyjną. Dostanie pan dodatek, gdy tydzień pracy
będzie dłuższy niż dzieścia pięć godzin. Musi pan przejść badania lekarskie i
ubezpieczyć" dzinę. Ma pan żonę i dzieci?
—
Siódemkę.
—
Dzieci — dodał Corde. — Żonę ma jedną.
—
Jeszcze coś... — Tamtem rzucił Kresge'owi książkę z zielonymi p stikowymi
okładkami. Miała co najmniej trzysta stron. — Tu jest kodeks karny i do tego
Przewodnik procedur dla zastępcy szeryfa. Proszę to p czytać. I nauczyć się.
—
Tak jest. — Twarz Kresge'a pojaśniała skrywaną dumą. — Mani zasalutować?
—
Tutaj wszystko jest. — Sekretarz postukał palcem w Przewodnik tJennie...
Chciałaś poznać kogoś, kto cię nauczy miłości, a znalazłaś tyl tego, który
nauczył cię umierać.
Dlaczego wyszłaś tamtego wieczoru? Powiedziałaś, że wszyst skończone.
Wierzyć ci czy nie?
Niewiedza jest prawie tak ciężka, jak życie bez ciebie. Dlaczego, dzieciaku,
dlaczego? Wkrótce się spotkamy,
—
Gdzie to było?
—
W torebce Emily. Tej nocy, kiedy się utopiła.
—
Myśleli, że młody Halpern to napisał? Piętnastoletni chłopak?
—
Aha.
Siedzieli w biurze szeryfa New Lebanon. Mundur Kresge'a był równi nieskazitelny
jak Corde'a. Kresge odłożył zapakowany w folię list Emily, podczas gdy Corde
głośno czytał raport. — „Analiza grafologiczna doku mentu. Moim zdaniem jako
specjalisty prawdopodobieństwo, że badan list napisała Emily Rossiter, nie jest
większe niż pięćdziesiąt procen Najistotniejsze podobieństwa między pismem w tym
dokumencie i w d starczonych próbkach to: pochyłość pod kątem pięciu stopni,
krótkie pa łeczki i ogonki oraz duże litery z zawijasami. Różnice są dość duże,
ale m gły zostać spowodowane upojeniem alkoholowym, użyciem narkotykó
zburzeniem emocjonalnym lub niestabilnością podłoża, na którym pisa¬li
i.
Dlaczego Philip nic nie powiedział na ten temat?
—
Może nie widział tego listu. Albo widział, ale nic dla niego nie zna-yl. —
Corde długo patrzył na list, a potem rzekł: — Załóżmy, że rzeczy¬wiście napisała
go Emily, zgoda?
—
Zgoda.
—
Czy to nam coś mówi?
—
Tak, dwie rzeczy. Po pierwsze, jest to list pożegnalny, co oznacza...
—
Sugeruje — poprawił Corde.
—
Sugeruje, że Emily popełniła samobójstwo. Nie została zamordo¬wana.
—
Okay. A po drugie?
—
Młody Halpern nie zamordował Jennie. Chciałem powiedzieć, że nie wydaje
się to prawdopodobne.
—
Dlaczego?
—
Ponieważ osoba, o której Emily wspomina, to przypuszczalnie, no, być może
morderca. Ktoś, z kim Jennie miała romans, jak się domyślam. Na pewno nie
romansowała z Philipem Halpernem.
—
Mówisz o tym fragmencie, gdzie pisze, że wszystko skończone?
—
Tak. Odnosi się wrażenie, że chodzi o koniec romansu.
—
A teraz zastanów się nad pytaniem: „Dlaczego wyszłaś tamtego wieczoru?"
Może pisze o tym wtorku? — Corde otworzył aktówkę. Teraz zniszczone zdjęcie
Jennie Gebben świeżo po meczu siatkówki spoglądało na sterty grubych fiszek z
pogiętymi rogami. Pogrzebał w jednym ze sto-sików i wyciągnął kartonik.
—
Bill, to twój komputer?
—
Komputer, mówisz... Tego wieczoru, kiedy Jennie została zamordo¬wana,
między piątą a szóstą miała poważną rozmowę z Emily. Być może się kłóciły. Emily
była w podłym nastroju. Nie poszła z koleżankami na ko¬lację... Bo może Jennie
miała zamiar spotkać się z kochankiem, byłym ko¬chankiem, i rozłościło to Emily.
—
No może.
—
Poczekaj. — Corde wyszperał kolejną fiszkę. — Dziewczyna, która
poinformowała mnie, że Jennie była biseksualna, wspomniała również o kłótni z
kimś w niedzielę przed jej zamordowaniem. Miała powiedzieć: „Kocham ją, a nie
ciebie". Może zgodziła się spotkać z tym mężczyzną...
—
Albo kobietą — dodał Kresge.
Corde uniósł brwi, godząc się z tą uwagą. — Być może, ale Trout, fi cet od
wykładzin, powiedział, że widział mężczyznę... Może zgodziła i spotkać z nim po
raz ostatni, a on ją zamordował?
—
Brzmi sensownie.
—
A te badania DNA? Znaleziono spermę Philipa.
—
Do cholery, to prawda. — Kresge zmarszczył czoło.
—
Nie zgadzaj się ze mną za szybko.
Kresge zastanawiał się chwilę i stwierdził: — Może kochanek ją z mordował, a
Philip zjawił się później i ją zgwałcił...
—
Jeżeli nie żyła, to nie był gwałt, ale zbezczeszczenie zwłok. To je
wykroczenie.
—
Och. — Kresge wyglądał na zakłopotanego. — Cholernie dużo m szę się
jeszcze nauczyć.
Corde się zastanawiał: — Czemu Emily nie zgłosiła się do nas i nie wiedziała, co
wie? Czemu nie chciała, żeby aresztowano mordercę?
—
Może nie znała jego nazwiska. Jeżeli dziewczyny kochały się w s bie, to
mężczyzna, z którym Jennie miała romans, był między nimi kość' niezgody. Emily
nie chciała nic o nim słyszeć.
—
Dobra uwaga, Wynton, a mimo wszystko mogła przyjść i powie¬dzieć nam, że
ktoś, z kim Jennie romansowała, zamordował ją.
Kresge zgodził się z tym.
—
No cóż, wygląda na to, że Emily popełniła samobójstwo — stwier¬dził chwilę
później Corde. — Przypuszczam, że prawie oszalała z żalu. Nie pomyślała o
policji. Wiedziała jedynie, że jej kochanka nie żyje.
Kresge przytaknął. — Tak. Zgadzam się z tym.
—
Wiemy więc, co musimy zrobić. — Wybrał jeden plik fiszek i wrę¬czył go
Kresge'owi. — Z tego, co wiemy o Jennie, mogła romansować z wie¬loma osobami.
—
Ale wśród nich było chyba niewielu profesorów.
—
Profesorów?
Kresge postukał palcem w plastik. — Emily pisze o profesorze. Tak? Corde uważnie
szukał odpowiedzi w liście. Uniósł wzrok i pokręcił gło¬wą. — Dlaczego tak
uważasz?
—
Pisze „nauczy". Po prostu założyłem, że miała na myśli jednego z
profesorów.
—
Ale Emily mogła użyć tego słowa w ogólnym znaczeniu.
—
No tak — ustąpił Kresge. — Jednak może oszczędzimy dużo czasu, zaczynając
od wykładowców.
Corde zebrał fiszki i włożył je do teczki. — Wynton, wiesz, i tym razem włączymy
syrenę i światła.
Myślisz, że oni się martwią? Wkrótce się przekonasz.
Myślisz, że cię potrzebują, ale sposób, w jaki cię pragną, jest chłodny
jak księżyc...
Jamie Corde słuchał słów piosenki sączącej się ze słuchawek walkma¬na. Leżał na
plecach i patrzył na zachodzące słońce. Chciał odgadywać czas na podstawie
położenia słońca, ale nie wiedział jak. Chciał określać kierunki, patrząc na
drzewa, ale nie mógł sobie przypomnieć, na podsta¬wie których gatunków. Chciał
podróżować w różnych wymiarach... Ze względu na chłodny wiatr Jamie wyżej
zasunął kurtkę i schował się głę¬biej w niskiej trawie. Zbliżała się pora
kolacji, ale nie był głodny.
Podkręcił głośność w magnetofonie.
Zrób to sobie, zrób to sobie, zrób to sobie, Zrób sobie przysługę i...
Jamiego ciekawiło, skąd wzięła się ta kaseta. Po południu wrócił do domu po
wyczerpującym treningu zapasów i znalazł ją na parapecie. Naj¬nowsza kaseta
zespołu Geiger — z małym zdjęciem pięciu chudych i dłu¬gowłosych niemieckich
muzyków ubranych w skóry. Na chudej szyi gita¬rzysta miał założony stryczek.
Rodzice nigdy by mu jej nie kupili. To bardzo świeża kaseta; zakazano jej
sprzedaży na Florydzie, w Atlancie i Dallas. Większość sklepów mu¬zycznych w
hrabstwie Harrison odmówiła jej sprzedaży. Może zostawił ją Philip, kiedy po raz
ostatni był u niego. Jedna z piosenek zespołu, z inne¬go, mniej kontrowersyjnego
albumu, została wykorzystana w Zaginionym Wymiarze i dwaj chłopcy często
słuchali tej ścieżki dźwiękowej.
Myślisz, że oni się martwią?
Chwycił magnetofon w obie dłonie, uniósł do twarzy i przycisnął do po¬liczka.
Zrób to sobie, zrób to sobie, zrób sobie teraz...
Pomyślał o szkole, o kółku naukowym, którego zajęcia właśnie teraz się odbywały.
Może koledzy rozejrzeli się wokół i zapytali, gdzie jest Ja¬mie. Nikt nie
wiedział. Może potem ktoś napomknął o Philipie, ale dużo o nim nie mówiono, bo
na zajęciach odbywała się akurat impreza z okazji zakończenia roku szkolnego.
Wszyscy mieli się bawić, pić colę, opychać się preclami i rozmawiać o wakacjach,
a nie o tych członkach kółka, którzy byli grubi, dziwni i zostali zastrzeleni
przez policję.
Nie oczekiwano też od nich, że będą rozmawiać o chłopcach, którzy nie przyszli
na imprezę, tylko siedzieli przy grobie... przyjaciołach, z których gdy ich nie
było w pobliżu, naśmiewano się, że są pedałami; pieprzyć ich pieprzyć ich
pieprzyć ich...
Zrób to sobie, zrób to sobie, weź brzytwę, weź sznur, nie masz żadnej nadziei,
tylko zrób to sobie...
Jamie spojrzał na nagrobek i dowiedział się, że drugie imię Philipa brzmiało
Arthur. Zastanawiał się, czy po kimś z rodziny. Wydawało się dziwne, że jego
rodzice dali mu dwa imiona, bo to typowe dla normalnych rodzin, a rodzice
Philipa byli kompletnie stuknięci.
Jamie usiadł i spojrzał na nakrapiany granit. Jednak tym razem wi¬dział: JAMES
WILLIAM CORDE. Jamie wyobraził sobie swój własny po¬grzeb i zobaczył ojca
stojącego przy grobie. Nie wyglądał na szczególnie za¬smuconego. Patrzył w
przestrzeń, myślał o Sarah. Wyobraził sobie też, jak siedzi samotnie przed swoim
grobem i wodzi palcem po literach nazwiska. Opuszcza jednak drugie imię.
Ominęli supersprzedawcę i weszli prosto do kantorka Amosa Trouta.
—
Przepraszam, że znów pana niepokoję — rzekł Corde i przedstawił go
KresgeWi.
—
A nie potrzebuje pan czasem wykładziny podłogowej? — spytał go zaraz
Trout.
Kresge odparł, że na razie nie, ale porozmawia o tym z żoną.
—
Czy mógłby pan przejrzeć tę księgę i poszukać mężczyzny, którego pan
widział wtedy wieczorem? — poprosił Corde.
—
Jak już mówiłem, nie zapamiętałem zbyt wielu szczegółów. Ten stary buick
nieźle ciągnie...
—
A ja mam oldsa, bierze zakręty jak żaden inny — wtrącił Kresge. — General
Motors potrafi robić samochody.
—
Dobrze pan mówi — westchnął Trout.
—
Gdyby pan mógł wskazać osoby podobne do faceta, którego pan wi¬dział,
ułatwiłoby to nam pracę. — Corde podał mu księgę pamiątkową Uniwersytetu Audena.
Trout zaczął szybko przerzucać kartki.
—
Proszę się nie spieszyć — rzekł Corde.
Serce Corde'a biło mocniej za każdym razem, gdy Trout oddzierał ka¬wałek papieru
i zakładał stronę. Kiedy skończył, otworzył na zaznaczo¬nych stronach i wskazał
trzech mężczyzn. — Nie dam głowy, ale mógł to być jeden z tych facetów.
Corde wziął księgę i spojrzał na nazwiska. Zerknął na Kresge'a, który wolno
przytakiwał. Corde podziękował Troutowi i holując Kresge'a, wy¬szedł ze sklepu.
Nie kłopotał się, by zapisać nazwiska na fiszkach.
J^resge, wróciwszy ze swojej pierwszej sesji zdjęciowej, wybrał najlepsze
zdjęcia.
W kwietniu na miejscu przestępstwa Jim Slocum zapomniał o ręcz¬nym nastawianiu
ostrości w swoim aparacie fotograficznym i w ciemno¬ściach czasami kierował
dalmierz na krzaki lub skały. Wiele jego zdjęć by¬ło rozmazanych, kilka —
prześwietlonych. Ale Kresge solidnie przyłożył się do fotografowania.
Siedzieli w pokoju, który był tutejszą sypialnią Corde'a. Otoczeni re¬sztkami po
gotowanych na parze kurczakach pili kawę (Corde) i mocną herbatę Lipton
(Kresge). Przypatrywali się zdjęciom.
Fotografie śladów butów przy wale zostały przypięte na tablicy obok ogłoszenia
gwarantującego trawniki grube jak futro kota. Pośrodku tabli¬cy znajdowały się
małe zdjęcia polaroidowe zrobione przez Kresge'a.
—
Myślę, że te dwa — rzekł Corde, wskazując na jedno ze zdjęć Slo-cuma i na
zrobione przez siebie.
—
Na pewno? — spytał Corde. — Podeszwa jest podobna, ale spójrz na rozmiar.
Ślady na miejscu przestępstwa są większe.
—
Grunt był bardziej wilgotny — odparł Kresge. — To znaczy przy wale.
Czytałem książkę na temat ekspertyz sądowych. Początkowo myśla¬łem, że dotyczy
tylko badań medycznych, ale chodziło o procedury prawne i kryminalistyczne.
—
Hm — mruknął Corde, próbując ukryć wzburzenie.
—
No, i przeczytałem w tej książce, że ślady butów mogą się zmieniać w
zależności, jak daleko znajdują się od źródła wody i czy wysychają, czy chłoną
wilgoć. Aten wał przecieka powyżej miejsca, gdzie...
—
Skąd wiesz?
—
Wszedłem do góry i zobaczyłem.
—
Zatem ślad jest rozmyty. Okay, ale jednak ten że odcisk buta na zdjęciu
zrobionym po morderstwie nie jest wyżłobiony tak jak na two¬im.
—
Myślę, że jest — zaprzeczył Kresge. — On nie tkwił w jednym miej¬scu.
Zauważ, że zewnętrzne części podeszew zrobiły głębsze ślady. Ozna¬cza to, że ten
ktoś chodzi jak pingwin.
—
Zgadza się — przyznał Corde.
—
Sądzę więc, że pochodzą od jednej osoby.
—
Ja też, Wynton. — Corde zastanowił się nad tą informacją. ^ ślę, że
jesteśmy już bliscy prawdopodobieństwa winy, ale ja cholernie / bię motywy. Co
my jeszcze mamy? — Przerzucił fiszki i wyciągną}
z nich. Przeczytał je powoli, potem powiedział: — Przypominasz sobie nacf palony
fragment wydruku, który ci pokazywałem? Ten, co znalazłem akademikiem Jennie?
—
Wiem, ale wtedy do niczego go nie dopasowałem.
—
Chciałbym, żebyś jutro rano sprawdził, skąd pochodził ten wydruk Kresge
wykrzywił twarz. — Bill, nie wiem, czy mi w szkole na to p0!
zwolą. Zapomniałeś, że zostałem zwolniony?
—
Wynton, nie mogą nie pozwolić. Mamy nakaz sądowy. Musisz za-cząć myśleć
jak policjant.
Kresge przytaknął nerwowo. — Dopiero zaczynam pracę w policji.
—
To nie jest usprawiedliwienie.
O dziesiątej następnego dnia obaj weszli po schodach do domu z ciemno¬czerwonej
cegły. Zadzwonili do drzwi.
Wynton Kresge spostrzegł, że Corde stanął z boku drzwi, jakby się obawiał, że
ktoś z domu może do niego strzelać. Kresge nie spodziewał się tego, ale poszedł
w ślady detektywa.
Drzwi otworzyła blondynka około czterdziestki. Ubrana była w białą bluzkę z
wąskimi rękawami i szeroką plisowaną spódnicę w ciemną krat kę. Przechylała się
pod ciężarem dużej teczki. Odstawiła ją na podłogę
Corde spojrzał wyczekująco na Kresge'a, który chrząknął i spytał: Dzień dobry,
czy mąż jest w domu?
Przyjrzała się im niespokojnie. — O co chodzi?
—
Proszę powiedzieć, czy jest w domu — rzekł Corde. Kresge uznał, że on by
się tak nie odezwał. Odpowiedziałby na pyta
nie.
Kobieta wpuściła ich do środka. — W swoim gabinecie z tyłu domu.
Mężczyźni ominęli ją. Uśmiechnęła się dziwnie. Tym gestem lekko rozmazała
szminkę na ustach. — Tam. — Wskazała pokój, a potem się od¬daliła. Dłoń Corde'a
powędrowała do kolby jego rewolweru. Kresge postą pił tak samo. Zapukali do
drzwi i weszli, nim usłyszeli zaproszenie.
Mężczyzna obrócił się na starym fotelu biurowym, z którego obicia wy stawały
kłaczki wypełniacza. Kresge zastanawiał się, czy znalazł ten fote na ulicy w
swoich biednych studenckich czasach i trzymał go z sentymen tu. Nozdrza Kresge'a
rozszerzyły się, gdy wyczuł zapach zawilgoconeg dywanu. Miał ochotę podejść do
najbliższego okna i otworzyć je szeroko papiery i książki zajmowały każde wolne
miejsce i pogłębiały duszną at¬mosferę, tak samo stare fotografie na ścianach.
Wszystko było pokryte cienką warstwą kurzu.
Randy Sayles ołówkiem zaznaczył miejsce, w którym skończył czytać, spinaczem
założył stronę i zamknął grubą książkę.
Na krzaku za oknem usiadła sójka i zaczęła dziobać mały biały owoc morwy.
Bill Corde powiedział: — Profesorze Sayles, przyszliśmy pana areszto¬wać pod
zarzutem zamordowania Jennifer Gebben.
5
Sayles odchylił się w fotelu. Na jego twarzy rysował się smutek, ale nie
przesadny, jak u dalekich krewnych na pogrzebie.
Słuchał, jak Corde recytuje pouczenie zatrzymanego o przysługują¬cych mu
prawach. Potem Corde bezceremonialnie wyjął kajdanki ze skó¬rzanego futerału na
pasku. Sayles wyszeptał jedno słowo. Corde sądził, że było to „Nie". Profesor
gładził językiem usta. Jedno kółko. Drugie. Uniósł dłonie i położył je na
kolanach; wydawały się brudne ze względu na ciem¬ne włoski na skórze. Corde
zauważył, że czubki jego butów skierowane są na zewnątrz. — Może pan wyciągnąć
ręce? — poprosił.
—
Dlaczego sądzicie, że to ja? — spytał z niekłamanym zaciekawie¬niem. Nie
wyciągnął rąk.
—
Zjawił się nowy świadek i rozpoznał pana na zdjęciu w księdze
pa¬miątkowej. Widział pana przy zaporze tamtego wieczoru. Ręce...
Sayles skinął głową i powiedział: — Mężczyzna z samochodu. Omal mnie nie
potrącił.
—
Poza tym odciski pańskich butów pasują do śladów znalezionych na miejscu
przestępstwa — dodał Kresge i spojrzał na Corde'a, by spraw¬dzić, czy dobrze
zrobił, udzielając tej informacji.
—
Odciski moich butów? — Sayles odruchowo spojrzał w zabłocony kąt gabinetu,
gdzie przypuszczalnie ostatnio stały te buty. — Wzięliście odciski z ogródka?
—
Tak — odparł Kresge. — Właściwie to zrobiliśmy zdjęcia. Sayles wykręcał
dłonie, jego twarz wyrażała smutek maratończyka,
który pół mili przed metą musi zejść z trasy z powodu kurczy. — Pójdzie¬cie ze
mną? — Sayles wstał.
—
Po co? — spytał Corde.
—
Nie zamordowałem jej. — Wydawało się, że Saylesa ogarnęła skr-na apatia.
—
Będzie pan miał swój dzień na tłumaczenia w sądzie.
—
Mogę to teraz udowodnić.
Corde spojrzał mu w oczy. Spostrzegł w nich raczej rozczarowanie rozpacz. Głową
wskazał na drzwi. — Pięć minut, ale w kajdankach. — piął mu je na nadgarstkach.
Po wyjściu z domu Kresge wyszeptał: — Zapytam wprost. Jeśli pod rżany mówi, że
nie zrobił tego, dajemy mu szansę przedstawienia nowy-dowodów? Chcę poznać
reguły.
—
Wynton — odparł cierpliwie Corde — tutaj nie ma żadnych re" Obaj podążyli
na zewnątrz za Saylesem. Poszli na tył domu — ki
kroków od miejsca, w którym Kresge zrobił zdjęcie śladów butów. Cord rozpoznał
czerwonawą ziemię, bukszpan i czarny bez ze zdjęć polaroid wych. Spojrzał na
front domu. Był przekonany, że poczuł zapach dymu pa pierosowego. W kuchni
zobaczył żonę Saylesa.
On sam podszedł do skrawka przekopanej ziemi, przypominające dwa szerokie ślady
bieżnika. W idealnie równej odległości wyrastały z ni go małe zielone pędy.
—
Tutaj kopcie. — Stopą dotknął ziemi.
Kresge chwycił zardzewiały szpadel. Corde wyczuł teraz w powietr pogardę. Oczy
Saylesa skurczyły się niczym sutki w zimnej wodzie. Za stępca zaczął kopać.
Kilka stóp pod powierzchnią odkopał plastikową to¬rebkę. Kresge odrzucił wtedy
szpadel i wyciągnął woreczek. Ostrożni otrzepał go z brudu i podał Corde'owi. W
środku znajdował się kawale linki do suszenia bielizny.
—
To broń mordercy — oświadczył.
—
Czy pan chce złożyć zeznanie? — spytał Corde.
—
To jest dowód — kontynuował Sayles.
—
Tak — mruknął Corde. — Czy pan rezygnuje z prawa do obecnoś adwokata
podczas przesłuchania?
—
Zamordował ją za pomocą tej linki. Widziałem go. Na sznurze s odciski jego
palców.
—
Mówi pan, że jej pan nie zabił? — spytał Kresge.
—
Nie, nie zabiłem — odparł Sayles. Westchnął. — Ale w ubiegł: roku miałem
romans z Jennie.
—
Wiemy o tym — przyznał Corde.
W otwartym oknie blondynka trzymała się za podbródek i słuchała je-słów bez
wyraźnych emocji. Z leżącego na parapecie papierosa leniwie wznosiła się smużka
dymu.
—- Byłem nią urzeczony. — Sayles zwrócił się do Corde'a: — Widział ją pan. Któż
mógłby się jej oprzeć?
Corde przypomniał sobie księżyc, zapach mięty z ust zamordowanej dziewczyny i
ostry zapach perfum. Przypomniał sobie zmatowiałe oczy. przypomniał sobie dwa
diamenty i błoto. Nie miał pojęcia, jak pociągają¬ca była Jennie Gebben.
—
Zgłosiła się do mnie, bo chciała pracować w biurze pomocy socjal¬nej.
—
Właśnie stamtąd wracamy. Nadpalona kartka, którą znaleźliśmy, pasuje do
wydruków z pańskich dokumentów. Włamał się pan do jej poko¬ju w akademiku i
ukradł jej listy i inne papiery. Spalił je pan.
Sayles parsknął śmiechem. Był to wyraz bezbronności, gdy okazało się, że jego
tajemnice nie są tajemnicami. Skinął głową. — Więc wiecie o sytuacji finansowej
uniwersytetu?
Cóż tu sądzić o wykładowcach, którzy kazali im myśleć, że szkoła jest dla
wszystkich najważniejszą sprawą?
Sayles kontynuował: — Groziło nam zamknięcie od połowy lat osiem¬dziesiątych.
Dziekan Larraby i ja wpadliśmy na ten pomysł dwa lata te¬mu. Jako prodziekan do
spraw finansowych zacząłem udzielać stypendiów zwrotnych słabym studentom.
Miliony dolarów.
Corde przytaknął. — Przydzielał im pan stypendia, płacili czesne, a potem
rezygnowali ze studiów i nie spłacali kredytów. Jednak pieniądze pozostawały w
szkole. Kto był ofiarą tych matactw?
—
W grę wchodziły głównie pieniądze stanowe i federalne — odparł Sayles. —
To powszechne praktyki w małych college'ach. — Profesor Say¬les udzielał im
informacji, nie usprawiedliwiał się. — Czasy są wyjątkowo złe dla instytucji
oświatowych. Za tydzień ministerstwo edukacji przepro¬wadzi kontrolę na
Uniwersytecie Audena. Kombinacje ze stypendiami szybko wyjdą na jaw. Próbowałem
rozpaczliwie znaleźć jakiś doraźny spo¬sób finansowania, żeby pokryć deficyt na
kontach stypendialnych, ale...
—
Jennie odkryła przekręt i pan ją zamordował — dokończył Kresge.
—
Nie zamordowałem — padło. Corde usłyszał, że do jego obrażone¬go głosu
wdarł się przeciągły ton wojskowego z Południa. — Wiedziała, co się dzieje, ale
było to jej obojętne. Natomiast mnie nie robiło, że ona o tym wie. Załatwiłem
jej tę pracę, żebyśmy mogli się spotykać prywatnie. Ale pracowała też u siebie.
Po jej śmierci poszedłem do akademika i spaliłem dokumenty, które wtedy wzięła,
oraz jej listy. Na wypadek gdyby wspQ mniała w nich o mnie.
—
To dlatego naciskał pan na Steve'a Ribbona, żeby odsunął mnie od sprawy?
Żebym nie odkrył pańskiej tajemnicy?
—
Obiecałem jemu i szeryfowi Ellisonowi, że uniwersytet poprze iCn w
listopadowych wyborach.
Kresge mocno zmarszczył czoło, zetknąwszy się po raz pierwszy z p0. lityką
uprawianą przez policję. A pracował tu mniej niż dwadzieścia czte¬ry godziny.
—
Ale jej nie zabiłem. Mogę przysiąc. — Zniżył głos. — Nasz związek, nie
wyszedł poza seks. Byliśmy kochankami. Raz lub dwa pomyślałem, że¬by się z nią
ożenić, ale ona powiedziała wprost, że chodzi jej tylko o seks i o nic więcej. Z
radością przyjąłem takie rozwiązanie. Nasz romans nie trwał długo. Jennie była
biseksualna. W końcu pogodziła się z Emily, jej koleżanką z pokoju, i zerwała ze
mną.
—
A Emily popełniła potem samobójstwo?
—
Jestem tego pewien. Zadzwoniła do mnie wieczorem, w dzień jej śmierci.
Spotkałem się z nią. Była strasznie przygnębiona po stracie Jen¬nie, zupełnie
rozkojarzona. Uciekła w końcu. Nie mam wątpliwości, że po¬pełniła samobójstwo.
—
Profesorze, to kto według pana był mordercą?
—
Cztery miesiące po tym, jak z sobą zerwaliśmy, Jennie zaczęła się z kimś
spotykać. Wciąż byliśmy zaprzyjaźnieni i przekazała mi kilka in¬formacji o swoim
nowym kochanku. Wyglądało, że ten związek jest bardzo destrukcyjny. W końcu
wycofała się, ale on był wściekły. W dzień swojej śmierci poinformowała mnie, że
po raz ostatni zgodziła się z nim spotkać. Chciała powiedzieć mu, że wszystko
skończone, żeby zostawił ją w spoko¬ju. Próbowałem ją powstrzymać, ale z Jennie
nie można było zrobić jedne¬go: nie można było jej chronić. Nie pozwoliłaby na
to, nikomu nie ufała. Martwiłem się o nią cały wieczór. W końcu pojechałem nad
jezioro, gdzie, jak mi mówiła, miała spotkanie. Znalazłem ją. Ze sznurem na
szyi. Tym sznurem. Nie żyła.
—
Coś wskazywało, że ją zgwałcono? — spytał Corde.
—
Nie, to musiało wydarzyć się później. Pewno zrobił to ten chłopak, który
został zastrzelony.
—
Dlaczego zabrał pan linkę? — spytał Kresge.
—
Zamierzałem ją zniszczyć, ale potem pomyślałem, że zachowam dla własnego
bezpieczeństwa. Są na niej odciski palców mordercy. Owinąłem ją w folię i tutaj
zakopałem.
Kresge był zirytowany. — Chciał pan zniszczyć linkę? Próbował pan zatuszować
morderstwo? Dlaczego?
—
Nie zdajecie sobie sprawy, co by się stało, gdyby rozeszła się wiado¬mość,
że jakiś profesor zamordował jedną ze swoich studentek? Zniszczy¬łoby to
uniwersytet. Nikt nie chciałby tu studiować. To byłby koniec szko-jy... Och,
było mi ciężko... Biedna Jennie. Ale musiałem przede wszystkim myśleć o szkole.
—
Jakiś profesor? — spytał Corde. — Kto?
—
Przypuszczam, że rozmawialiście z nim, kiedy prowadziliście prze¬słuchania
— rzekł Sayles. — Nazywa się Leon Gilchrist.
Jim Slocum, Lance Miller i zastępca z hrabstwa spotkali się z nimi na te¬renie
uniwersytetu, na alejce za budynkiem z salami wykładowymi.
—
Twierdzi, że to Gilchrist, jeden z profesorów Jennie — powiedział Corde.
—
Myślałem, że był w San Francisco, kiedy ją zamordowano — zau¬ważył Miller.
Corde zwrócił się do Kresge'a: — Sprawdziłem już loty. Gilchrist wyle¬ciał w
weekend przed zabójstwem. Jego sekretarka powiedziała, że wrócił dopiero kilka
dni temu.
—
Może planował zabójstwo i na lotnisku użył innego nazwiska — rozważał
Kresge.
Corde przytaknął, a potem przekazał Saylesa Slocumowi. — Zamknij go w areszcie.
Zarzuty: podejrzenie morderstwa pierwszego stopnia i utrudnianie śledztwa.
Corde i Kresge opuścili protestującego Saylesa i przeszli pod wyszuka¬nym
strzelistym łukiem niczym w średniowiecznym zamku. Odgłosy ich kroków odbijały
się wysoko od betonowych ścian.
Nagle usłyszeli płynącą wodę.
—
Co to? — wyszeptał Kresge.
Kiedy podeszli bliżej sali wykładowej, rozpoznali, że był to odgłos okla¬sków.
Narastały, a wkrótce dołączyły do nich gwizdy. Hałas wypełnił sta¬re i surowe
gotyckie korytarze. W myślach Corde'a pojawił się obraz walk gladiatorów z
filmów historycznych.
Otworzyły się drzwi i korytarze zapełniły się studentami w szortach, dżinsach,
dresach, koszulkach. Corde wszedł do sali wykładowej. Rzeczy¬wiście przypominała
Koloseum. Rzędy siedzeń wznosiły się od półokrągłe¬go podwyższenia, na którym
znajdowała się obdrapana katedra. Wysoki sufit pokrywała ciemna warstwa brudu
narosła przez wiele lat. Ściany wyłożone były dębową boazerią. Na katedrze wciąż
paliła się ja w mroku sali rzucała bladą poświatę na podium.
Corde zatrzymał ostrzyżonego na jeża studenta. — To sala profes0r Gilchrista?
Tak, proszę pana.
A wiesz, gdzie on teraz jest?
Chłopak rozejrzał się wokół, zobaczył kogoś i się uśmiechnął. Nie prze-
stał rozglądać się po sali. — Nie. Chyba już wyszedł.
On nie miał tu zajęć przez pewien czas?
Tak. Słyszałem, że był w San Francisco. Wrócił kilka dni temu na
swój ostatni wykład.
Z jakiego powodu była ta owacja?
Gdyby pan kiedykolwiek usłyszał go na wykładzie, to by wiedział.
Jest... super.
Corde i Kresge poszli korytarzem, aż znaleźli gabinet Gilchrista. Pro¬fesora tam
nie było, a sekretarka wydziału wyszła. Kresge pokazał na jej terminarz, który
był otwarty na literze G. Wizytówka z adresem domo¬wym Gilchrista znikła.
Szuflady biurka zostały otwarte i choć Corde zna¬lazł dokumenty innych
wykładowców, nie było wśród nich teczki profeso¬ra.
W drodze powrotnej znów przeszli obok sali wykładowej. Lampa na katedrze została
zgaszona.
Mieszkanie nie należało do uniwersytetu. Znajdowało się trzy mile od miasta w
kompleksie dwukondygnacyjnych domów z cegły. Drzwi na pierwszym piętrze
wychodziły na wąski balkon ciągnący się wzdłuż całe¬go budynku. Gilchrist
zajmował mieszkanie 2D. Osiedle otaczały gęste krzewy i duże drzewa. Corde
zauważył, że przez las stąd do jego domu jest tylko około mili. Kolejny szczegół
dla prokuratora okręgowego — Gilchri-stowi wystarczył dwudziestominutowy
przyjemny spacer, by dotrzeć do domu Corde'a i zostawić zdjęcia Sarah z
groźbami.
Corde przejechał radiowozem obok wjazdu na osiedle i zaparkował wśród krzewów
cykuty, poza widokiem z budynku. Tu odpiął śrutówkę i ręką pokazał Kresge'owi,
by ją wziął. — Mówiłeś, że polujesz?
Tak. — Kresge wziął broń i Corde miał chwilę przyjemności: obs
wował, jak tamten ładuje i rozładowuje karabinek, jakby to robił od pią go roku
życia.
Wysiedli z samochodu i weszli na ścieżkę.
Coś słyszałem w lesie. Tam.
Corde popatrzył, mrużąc oczy od słabego światła, które rozpraszało się na
gęstych zaroślach. — Widziałeś coś?
—
Trudno powiedzieć. Światło za bardzo razi.
—
A co słyszałeś?
—
Kroki. Może psa. Teraz już nic nie słyszę.
—
Obserwuj z tyłu — nakazał Corde.
—
To może profesor.
—
Z tyłu — powtórzył Corde.
Kuląc się, mężczyźni podeszli do tablicy z nazwiskami. Corde odszu¬kał
mieszkanie dozorcy i wcisnął dzwonek. Brak odpowiedzi. Ruchem gło¬wy wskazał na
balkon. Razem weszli po schodach.
—
Nigdy jeszcze tego nie robiłeś, więc razem sforsujemy frontowe drzwi —
wyszeptał Corde.
—
Ale ja jestem spokojny — rzekł Kresge szczerym głosem. Ostatnie słowo
uwięzło w wyjątkowo suchym gardle.
—
Ruszamy.
Pod nimi rozległ się klakson.
Corde i Kresge obrócili się gwałtownie. Radiowóz Jima Slocuma — z zakutym w
kajdanki Randym Saylesem na tylnym siedzeniu — powoli wjechał na parking. Slocum
znów zatrąbił i pomachał ręką. — Bill — za¬wołał — myślałem, że potrzebujesz
wsparcia.
—
Jezu — wyszeptał wściekle Corde. — Jim, co ty wyprawiasz? Zoba¬czy cię.
Slocum wysiadł z samochodu i rozejrzał się wokół. — Co mówisz?! — wykrzyknął.
Corde zerwał się z kucek i podbiegł do frontowych drzwi mieszkania Gilchrista,
krzycząc do Slocuma: — Obserwuj teren za budynkiem! Za bu¬dynkiem!
Corde i Kresge stanęli po przeciwnych stronach drzwi. — Jeżeli jest w środku,
wie już, że ma gości — rzekł Kresge.
—
Nienawidzę tego — przyznał Corde.
—
Robiłeś to kiedyś przedtem? — spytał Kresge.
Corde się zawahał. — Niezupełnie, nie. — Zapukał do drzwi. — Profe¬sorze
Gilchrist. Biuro szeryfa. Proszę otworzyć drzwi. Żadnej odpowiedzi.
—
Ja spróbuję. — Kresge załomotał w pękniętą okładzinę. — Policja. To
znaczy: biuro szeryfa. Otwierać.
Nic.
Corde chwycił gałkę u drzwi. Obaj skierowali broń w górę. Corde prze. kręcił
gałkę i pchnął ramieniem drzwi. Wpadli do środka.
Jim Slocum odwrócił się w radiowozie. — Pomyślałem, że może potrzebu¬ją wsparcia
— wyjaśnił Saylesowi i pojechał za budynek.
—
Proszę posłuchać — odezwał się Sayles. — Ja naprawdę nie czuję się tutaj
przyjemnie.
—
Minutkę — mruknął Slocum i wysiadł z pojazdu. Wyciągnął z ka¬bury służbowy
rewolwer i omiótł wzrokiem zaniedbany pożółkły trawnik.
—
Nie możecie mnie tak zostawić. Jestem niewinny.
—
Spokój!
—
Nie możecie mnie tak trzymać!
—
Byłbym wdzięczny, gdyby pan siedział cicho.
—
Zdejmijcie odciski palców z tej cholernej linki. Czy pan mnie słu¬cha? Czy
pan mnie słucha?
Jim Slocum słuchał — całą drogę z kampusu — i był tym naprawdę zmęczony.
Wychylił się. — Niech... pan... się... zamknie. Zrozumiano?!
—
Nie możecie mnie tu trzymać.
Slocum oddalił się w kierunku warsztatu stojącego przy budynku. Sta¬nął na
palcach i zajrzał do środka przez okno. Stwierdziwszy, że nikogo tam nie ma,
poszedł za warsztat, żeby się odlać.
Wdychając zatęchłe powietrze, Corde i Kresge weszli głębiej do mieszka¬nia. Na
korytarzu stał drewniany wieszak i stojak na parasole z płasko¬rzeźbą
przedstawiającą psa osaczającego niedźwiedzia. Corde spojrzał na czarne i
błyszczące mahoniowe zęby niedźwiedzia i poszedł dalej.
W salonie czuło się zapach pleśni, wilgotnego papieru, kurzu; panował kwaśny
zaduch, jakby w pokoju zestarzał się i zachorował jakiś zwierzak. Światło
przytłumione przez zaciągnięte zasłony z trudem oświetlało po¬mieszczenie, które
wydawało się nieużywane. Półki na książki były zapeł¬nione, ale na wszystkich
obwolutach z papieru matowego znajdowały się wyblakłe napisy wykonane
staroświecką czcionką. Krzesła pokrywał kurz, a fotele nie zostały nawet
rozpakowane.
Smuga pyłu ciągnęła się leniwie za Corde'em, gdy wchodził do salonu.
Obaj posuwali się płynnie, jeden za drugim, wchodząc do pokoi i osła¬niając się
wzajemnie — był to układ choreograficzny, którego Kresge nau¬czył się bardzo
szybko. Corde zauważył, że jest on jednak zdenerwowany i usiłuje patrzeć
jednocześnie w trzech kierunkach. Sprawdzili wszystkie pomieszczenia oprócz
kuchni.
Zatrzymali się przed zarnkniętymi przeszklonymi drzwiami. Palec Kresge'a
zaciskał się na prążkowanym spuście śrutówki. Corde odsunął zasuwę i wskazał
głową na drzwi. Wdarli się do środka. Nikogo.
Kresge podniósł filiżankę pokrytą zaschłymi resztkami po kawie. Od¬stawił ją z
powrotem. Na stole leżały sterty czasopism literackich, książek i obszernych
artykułów. „Delmore Schwartz: Poezja obsesji". „Problemy z przekładem Pieśni".
„Odrodzenie poety-wojownika"...
Po raz pierwszy to uczucie pojawiło się, gdy Corde kartkował czysty notatnik,
który leżał obok żółtego telefonu, ozdobionego nalepką przedsta¬wiającą
stokrotkę. Zamarł, gdy dreszcz z szyi przepłynął wzdłuż kręgosłu¬pa. Skurczyła
mu się moszna. Po kolei oderwał palce od rewolweru i po¬czuł, że opuszki są
chłodne, bo odparowała z nich cała wilgoć. Obracał gło¬wę; spojrzał na jasne
drzwi, na ciemny sękaty pień wierzby za oknem.
Jest w pobliżu. Czuję to.
Kresge rzucił czasopismo na stół. Corde podszedł do kuchenki i do¬tknął płyty.
Oparzył się w rękę. Czajnik też był gorący, ale kiedy ostrożnie dotknął metalu,
stwierdził, że to płomyk zapalający ogrzewa puste naczy¬nie. Opuścił kuchnię i
ponownie wszedł do drugiej sypialni, która służyła Gilchristowi jako gabinet.
Przeszukał biurko. Papiery, listy, brudnopisy artykułów. Jakieś gryzmoły. Nie
było żadnych zdjęć. Żadnych wskazówek, które by powiedziały, jak wygląda Leon
Gilchrist lub gdzie teraz jest.
Corde'owi po plecach znów przebiegł dreszcz. Musiał o tym powie¬dzieć. — On jest
w pobliżu.
—
Co?!
—
Czuję go. Gdzieś tutaj musi być.
Kresge pokazał na drewnianą podłogę i linoleum pokryte warstwą ku¬rzu. Były
tylko ich ślady. — Od dawna nikt tu nie wchodził.
—
Przyślemy techników od badania miejsc przestępstw — rzekł Cor¬de. — Wezmą
próbki dokumentów i zbiorą odciski palców. Wychodzimy.
Slocum wyłonił się zza budynku. Na parkingu czekali na niego Corde i Kresge. —
Tam coś słyszałem. Poszedłem sprawdzić, ale niczego nie zo¬baczyłem. Jeśli ma
samochód, odjechał.
—
Hrabstwo powinno rozesłać list gończy — stwierdził Corde. — Po¬szedł do
swojego wozu. — Trzeba zapytać o jego prawo jazdy i numer reje¬stracyjny
samochodu. Wracamy do biura. Prześlemy faksem jego dane osobowe FBI i do stanu.
Zdjęcie weźmiemy z uniwersytetu.
— Tak jest, ruszamy — rzekł Slocum.
Szybko jednak stwierdzili, że muszą zrobić objazd.
Trzeba było zawieźć Randy'ego Saylesa na oddział urazowy do szpita. la
publicznego hrabstwa Harrison. Prowadził Corde. Jechał prawie sto mil na godzinę
na prostych odcinkach Drogi 302, podczas gdy Kresge, pochy. łając się, mocno
zaciskał nacięcia na arteriach szyjnych mężczyzny. Ponie, waż Sayles miał ręce
przypięte kajdankami do oparcia tylnego siedzenia samochodu, Gilchrist mógł bez
problemów ciąć głęboko i z bezlitosną pre. cyzją.
W szpitalu, gdy Kresge próbował się obmyć, Corde siedział na plasti¬kowym
niebieskim krześle w poczekalni. Podbródek oparł o dłonie. Z po¬koju przyjęć
wyszedł lekarz i po zlustrowaniu trzech policjantów wybrał Corde'a, do którego
po prostu powiedział: — Przykro mi.
Corde przytaknął i wstał. Po wyjściu spojrzał w niebo. Był przekona¬ny, że przez
chwilę widział srebrny i błyszczący sierp księżyca, nim zakry¬ły go chmury
nadciągającej burzy.
Sarah pomyślała, że jej świat stał się nagle radosny.
Przede wszystkim obudziła się bez kłucia w żołądku. Zawsze się tak czuła przed
pójściem do szkoły i nawet teraz to się jej zdarzało, gdy przy¬śniły się jej
lekcje lub klasówki. Tego ranka, siedząc w łóżku, czuła się cał¬kowicie wolna i
bezpieczna, jakby unosiła się w powietrzu. Spełniły się jej oczekiwania, które
wiązała z ucieczką z domu, a poza tym wciąż miała ro¬dzinę, swój pokój i
magiczny krąg w lesie za domem.
Sam dzień był wspaniały. Słońce przypominało okrągły pysk podnieb¬nego tygrysa,
a wiatr poruszał młodymi liśćmi z szelestem i tak szybko, że słyszała głosy
drzew rozmawiających między sobą.
Sarah wyszła powolnym krokiem z domu i zaczęła bawić się w grę, której nauczył
ją doktor Breck. Spojrzała na trawnik i głośno powiedziała: T-R-A-W-A. Potem D-
R-Z-E-W-0 i C-H-M-U-R-A. Zachichotała, kiedy po¬kazała na dom sąsiadki, pani
Clemington, i przeliterowała: T-R-O-L-L.
Wskazała na krowę stojącą za płotem, kilka kroków od niej. Zwierzę patrzyło na
nią z niecierpliwością, jakby była pora dojenia.
Położyła się w kamiennym kręgu i z plecaka wyjęła magnetofon.
Kolejne miłe wydarzenie dzisiaj: zamierzała skończyć ostatni rozdział jążki. To
była jej ulubiona historia. Pracowała nad nią wiele dni i niko-u o tym nie
mówiła. Nagrała prawie połowę kasety, a nie doszła jeszcze jo punktu
kulminacyjnego opowiadania. Da kasetę doktor Parker i jej se¬kretarka przepisze
ją na maszynie. Sarah po kilku dniach dostanie z po¬wrotem opowiadanie. Potem
przepisze je do zeszytu i pokaże doktorowi greckowi. Bardzo chciała mu
zaimponować i wyjątkowo się starała.
Sarah cofnęła taśmę do początku, by sprawdzić, co do tej pory zapisa-ja.
Wcisnęła klawisz Play.
Rozdział piętnasty. Człowiek Słońca... Dawno, dawno temu, głęboko m lesie
mieszkał czarnoksiężnik...
Wynton Kresge przytłamsił zastępców. Był to człowiek, który miał tyle książek na
temat przestrzegania prawa, że przekraczało to ich wyobra¬źnię, i pokonałby
każdego z nich na strzelnicy w Higgins, niezależnie z której ręki by strzelał.
Jak sięgali pamięcią, w New Lebanon nigdy nie było czarnego zastępcy szeryfa.
Teraz biuro wyglądało jak na hollywoodz¬kich filmach o męskiej przyjaźni.
Tego wieczoru siedzieli w kółku, zastanawiali się, gdzie Gilchrist mógł uciec.
Prokurator Dwayne Lovell wydał nakaz aresztowania i przesłał go faksem do
Bostonu i San Francisco, gdzie kiedyś Gilchrist mieszkał. Po¬tem Corde przekazał
jego nazwisko do biuletynu poszukiwanych przestęp¬ców i bazy danych w stanie
oraz w głównych miastach.
—
Jakie podejmą działania? — Kresge spytał Corde'a.
—
Boston i San Francisco potraktują sprawę priorytetowo. A inni? Żadnych.
Ale kiedy złapią go za coś innego i znajdą jego nazwisko w kom¬puterze,
zadzwonią do nas. To nie jest pewne, ale możemy spać trochę spo¬kojniej,
wiedząc, że zrobiliśmy, co do nas należało.
—
Szukanie igły w stogu siana — mruknął Kresge, gdy wybierał nu¬mer policji
w Bostonie. W trakcie krótkiej rozmowy dowiedział się, że na¬zwisko Gilchrista
nie figuruje w kartotekach kryminalnych stanu Massa¬chusetts.
Wcześniej, tego samego dnia, Corde spełnił gorącą prośbę Kres¬ge^ i pozwolił mu
przesłuchać dziekan Larraby. Było to długie przesłucha¬nie i dziekan niewiele
pomogła, ale ta rozmowa sprawiła Kresge'owi dużą Przyjemność. Poszukiwania w
gabinecie Gilchrista i na innych wydziałach uniwersytetu wykazały, że profesor
wykradł większość dokumentów z je¬go danymi osobowymi. Dział kadr, dział
kwalifikacji, wydział literatury angielskiej i wydział psychologii — wszystkie
zostały okradzione, p komputerowe skasowane. Szafki opróżnione.
Kresge i Corde przepytali innych wykładowców. Niewiele wiedz o profesorze i
żaden nie miał zdjęcia z nim. Nie mogli sobie przypo: czy pełnił jakieś funkcje
w szkole.
Podczas drugiej nieprzyjemnej rozmowy z Brianem Okunem Corde wiedział się od
niego, że choć zna Gilchrista jak nikt inny, to nie ma cia, gdzie mógł pojechać.
— On jest bardzo przedsiębiorczy — stwie Okun i dodał z dziwną szczerością: — To
kłopotliwe, że nie wiecie, gdzie jest. Zło, którego nie widzimy, jest znacznie
gorsze niż zło, które dosti gamy. Prawda, detektywie?
Corde nie miał zdania na ten temat, ale jednego był pewien: to christ zamordował
Jennie Gebben. Sayles miał rację; na lince odci z forda znajdowały się odciski
palców Gilchrista. Odkryto również d fragmenty naskórka, które Jennie
pozostawiła, gdy próbowała się broni przed uduszeniem, oraz jej włos. Inne włosy
znaleziono na koszuli w sza¬fie wnękowej profesora. Miał również kilka
czerwonych pisaków, których tusz odpowiadał temu na wycinku prasowym podrzuconym
Corde'owi no po morderstwie i na zdjęciach polaroidowych z groźbami. Odciski p;
ców Gilchrista znajdowały się też na tylnych drzwiach, oknie i oparciu
sie¬dzenia radiowozu Jima Slocuma. Nie było potrzeby wywoływać tych śla¬dów,
odciski zostały zrobione krwią Randy'ego Saylesa.
jego
Jednak — co Corde wiedział, a Kresge nauczył się z ogromnym rozi rowaniem —
odkrycie tożsamości przestępcy nie jest równoznaczne z jej aresztowaniem.
Gilchrist zapadł się pod ziemię.
Corde kazał jednemu z zastępców zadzwonić do agencji wynajmu sa¬mochodów. Kiedy
zastępca oznajmił, że nikt o nazwisku Gilchrist nie ko¬rzystał z usług
wypożyczalni, Corde i Kresge popatrzyli po sobie. Obaj jed¬nocześnie doszli w
myślach do wniosku, że nie używał swojego prawdziwe¬go nazwiska.
Corde, stukając palcem wskazującym w kolbę rewolweru, zaczął mówić: — Kiedy
wieźliśmy Saylesa do szpitala...
Kresge skończył pytanie: — ...miał przy sobie portfel?
—
Nie wiem — oparł zastępca.
—
Sprawdź. Jeśli nie, zadzwoń jeszcze raz do wypożyczalni i spytaj, czy ktoś
o nazwisku Sayles wypożyczał samochód.
Kresge nie czekał na informację o portfelu. Szybko podjął decyzję i za¬dzwonił
do Hertza. Tak kierownik powiedział mu, że Randolph Sayles po¬życzył samochód w
St. Louis na lotnisku Lambert Field. Wypożyczył go na dwa tygodnie i dokonał
dodatkowej opłaty, by móc go zostawić w Dallas, j^esge dostał opis samochodu i
numer rejestracyjny. Potem poinformował firmę, że pojazd został wypożyczony
nielegalnie. — Proszę nas powiado-,nić, skoro tylko go zwróci. Czy to dobrze, to
znaczy, czy właściwa procedu-
Corde zdał sobie sprawę, że Kresge oderwał wzrok od telefonu i mówi tgraz do
niego. Corde, który wcześniej nie miał do czynienia z przestęp¬stwami związanymi
z wypożyczaniem samochodów, odparł: — Myślę, że tak.
—
Okay, to zielony pontiac. — Kresge podał numer rejestracyjny. Cor¬de kazał
przekazać tę informację do hrabstwa i stanu.
Sprawdzili połączenia lotnicze. Nikt odpowiadający rysopisowi Gil-christa nie
odlatywał z lotniska hrabstwa Harrison na Lambert Field w St. Louis w ciągu
ostatnich dwóch dni. Nie było też żadnych czarterów.
W stanie Gilchrist miał zarejestrowany samochód, szarą toyotę, ale w rejestrze
nie było żadnej wzmianki o prawie jazdy. Po dwóch godzinach dzwonienia Miller
dowiedział się, że Gilchrist ma prawo jazdy wydane w stanie Massachusetts. W
ciągu trzech dni prześlą faksem zdjęcie.
—
Tylko tyle mogą zrobić?
—
I tak musiałem mocno naciskać.
—
Więc pojechał samochodem do St. Louis, porzucił go, wypożyczył następny i
teraz jedzie na południe — rozważał Kresge.
—
Być może. Może jednak próbuje wyprowadzić nas w pole. W każ¬dym razie
prześlij faks do Dallas. — Corde zastanawiał się. — Może pole¬ciał samolotem, a
samochód wypożyczył po to, żeby zmylić trop. Zadzwoń do linii lotniczych,
wszystkich, które latają z St. Louis. Mam nadzieję, że znów użył karty
kredytowej Saylesa. Sprawdź też, czy nie zostawił na dłu¬żej samochodem, swojego
lub pożyczonego, na parkingu przy lotnisku.
—
Niezły pomysł. Jak na to wpadłeś? — spytał Kresge.
—
Z czasem wszystkiego się nauczysz — odparł Corde.
—
To czeka mnie dużo nauki.
—
Przekroczył granice stanu — rzekł Corde, a potem dodał z ociąga¬niem: —
Moglibyśmy zaangażować FBI, gdybyśmy chcieli.
—
Jak to?
—
Federalni nie są zainteresowani przestępstwami popełnionymi na terenie
tylko jednego stanu, chyba że przestępca leci do innego stanu albo rnamy do
czynienia z porwaniem, narkotykami lub napadem na bank.
—
To dlaczego nie chcemy ich informować?
Corde uznał, że jest za wcześnie, żeby Kresge przechodził ten rod edukacji. —
Dlatego — odparł.
Wkroczył Slocum. — Bill, pomyślałem o jednej rzeczy.
—
Tak?
—
Nie sądzę, żeby on uciekał.
Corde zastanawiał się, jakie szmirowate książki Slocum ostatnio pi czytał.
Slocum kontynuował: — Próbowałem go przejrzeć. Pomyślmy, co zro bił z Saylesem.
— Kiedy Corde wciąż patrzył obojętnym wzrokiem, dodał-— To mogła być zemsta.
tym cze-
—
Sayles był świadkiem — zauważył Corde. — Gilchrist musiał go zabić.
—
Ale, Bill — wtrącił Kresge — nie potrzebowaliśmy Saylesa, żeby g0
oskarżyć. Mamy wystarczająco dużo innych dowodów i Gilchrist o tym
wie...
Corde zastanowił się i stwierdził, że to prawda. — Mów, Jim. Do go doszedłeś?
—
On jest skończony. Nigdy nie wróci do pracy jako wykładowca. W najlepszym
przypadku może wyjechać do Kanady lub Meksyku, ale kie¬dy złapią go na czerwonym
świetle, zaraz zostanie odesłany Myślę, że czai się gdzieś za rogiem, chce się
mścić. Znów będzie zabijał. Zakładam, że wy¬pożyczył samochód, żeby wysłać nas
do Teksasu, a tymczasem zaczaił się gdzieś w pobliżu. Ma stare rachunki do
wyrównania.
—
Chyba powinniśmy sprawdzić hotele na terenie hrabstwa. Może też użył
nazwiska Sayles — zaproponował Kresge.
—
Hotele są za łatwe do namierzenia — stwierdził Slocum. — Pomy¬ślałem o
domku kempingowym. Mógł też na miesiąc wynająć dom. Zbliża się sezon i nikt nie
przygląda się uważnie wynajmującym.
—
Trzeba dzwonić — orzekł Corde.
Pół godziny później Wynton Kresge odłożył słuchawkę po miłej rozmo¬wie z Anitą
Conciliano z firmy pośredniczącej w handlu nieruchomościa¬mi w Bosworth. Zapisał
coś na papierze gazetowym z recyklingu, którego w biurze używano do robienia
notatek służbowych. Podał kartkę Cor-de'owi.
Ten przeczytał dwa razy i oderwał wzrok od szarego papieru. Zagapił się na Jima
Slocuma, który stał w drzwiach do swego pokoju, opierając się o framugę — tak
samo, jak zwykł to robić Steve Ribbon.
—
Mamy go. Jest w Lewisboro. — Corde uśmiechnął się szeroko Slocuma. I zaraz
zasalutował. — Dzięki, szeryfie.
gospoda Bevan znajdowała się sześćdziesiąt mil od New Lebanon w hrabstwie
Lewisboro. Otaczała ją kępa sosen i pogięte klony. Była na ty¬le daleko od Drogi
128, że można było zaparkować pod kątem radiowóz, nie obawiając się utraty jego
tylnej części. Czterech mężczyzn siedziało w jednym z frontowych boksów. Pili
mrożoną herbatę, wodę sodową i ka¬wę. Przed nimi stał zatłuszczony półmisek z
cebulą pokrojoną w plasterki. Szeryf hrabstwa Lewisboro Stanley Willars spytał:
— Skąd wiecie, że jest tutaj?
—
Wynton go namierzył — odparł Bill Corde. — Obdzwonił chyba z tysiąc firm
zajmujących się nieruchomościami. Nasz Gilchrist użył na¬zwiska Saylesa i
wynajął ten dom na dwa miesiące. — Corde miał ochotę zjeść jeszcze cebuli; nic
nie miał w ustach od osiemnastu godzin. Jednak policzył, że zjadł do tej pory
dwanaście jej krążków z keczupem i postano¬wił nie pytać, czy zamówić następną
porcję.
Odezwał się Wynton Kresge: — Nie mogliśmy znaleźć żadnych człon¬ków jego rodziny
ani żadnych innych rezydencji. Myślimy, że jest tutaj i... — Kresge spojrzał na
Corde'a, potem dodał: — ...chcemy go dopaść.
Corde kontynuował: — To twoje hrabstwo, Stan, więc potrzebujemy twojej zgody.
—
Nigdy nie słyszałem, żeby profesor był mordercą — wtrącił asy¬stent
szeryfa Dudley Franks. Szczupły mężczyzna nie uśmiechał się przy tym.
Przypominał Corde'owi TT. Ebbansa. — Mogłoby się wydawać, że nie są do tego
zdolni.
—
Więc tylko Hammerback wyznaczył ludzi? — spytał cierpko Wil¬lars.
Corde uśmiechnął się szeroko. — Nie zaszkodziłoby nam drobne wsparcie.
—
Oho!
—
Takie jest życie, Stan — dodał Corde.
—
Zjecie jeszcze cebuli? — spytał Willars. Corde szybko powiedział, że tak.
Willars zamówił. Śmiał się, kiedy patrzył przez okno na radiowóz Corde'a. — Co
za wóz. Nowy dodge?
—
Dostaliśmy go w tym roku — odparł Corde.
—
Macie ten cholerny uniwersytet w Harrison. Nic dziwnego, że stać was na
nową brykę. — Zwrócił się do Franksa: — Ile już lat jeździmy na¬szym?
—
Sześć.
—
Ten cholerny uniwersytet — mruknął Willars. — A pamiętas2 stare grandy?
Policyjne myśliwce przechwytujące.
—
To był całkiem niezły samochód — stwierdził Corde.
—
Chyba miał silnik czterystaczterdziestkę.
—
Chciałbym mieć tutaj jeden z tych wozów technicznych do nagły wypadków —
rzekł Willars. — Powinniście zobaczyć te wraki przy drodz' numer 607.
—
Sedge Billings o mało co nie odciął sobie palca piłą łańcuchową kiedy
próbował wydostać gościa z samochodu — dodał Franks. — To chevy wtedy dachował.
Mamy tylko jedne nożyce do cięcia metalu. Sedge musiał używać prywatnych
narzędzi.
Kelnerka przyniosła krążki cebuli.
—
Nie — sprostował Willars — to nie był chevy, ale taurus.
—
Masz rację — zgodził się Franks.
—
Nie sądzę, żeby Ellison chciał albo miał pieniądze, żeby kupić wam taki
pojazd — wyjaśnił Corde. — Ten, który mamy w Harrison, jest z dru¬giej ręki. W
New Lebanon na pewno nie śpimy na pieniądzach. — Zapa¬dła cisza, gdy nabierali
na widelce cebulę.
—
To prostu wstyd, że nie pożyczacie go nam od czasu do czasu. Na przykład
tydzień u nas, a trzy u was — zaproponował Willars.
—
Nie wiem, czy mieszkańcy Harrison byliby z tego powodu szczęśli¬wi. To oni
płacą na niego podatki — odparł Corde.
—
To prawda — rzekł uprzejmie Willars — ale nie wiem, czy są szcz꬜liwi z
tego, co zrobił ten cały Gilchrist. — Radosnym głosem dodał: — I wciąż jest na
wolności.
—
Faktem jest też, że w listopadzie będą wybory — zauważył Franks.
—
Przypuszczam — wycedził Corde — że Hammerback będzie skłon¬ny do
kompromisu w sprawie pojazdu, ale tylko na określony czas. Muszę mu to wyjaśnić.
—
A ja to myślę wtedy zaraz o rodzinie dzieciaka, który zjechał z za¬krętu
na Drodze 607 — powiedział Willars. — Pewno nigdy czegoś takie¬go nie
widzieliście.
—
Takie straszne? To dlaczego nie założyliście barierek? — dociekał Kresge.
Willars miał żałosną minę. — Naprawdę jesteśmy biednym hrab¬stwem.
—
Chyba coś wymyślimy — zapewnił Corde.
—
To mi wystarczy — rzekł szeryf Willars. — Teraz weźmiemy kilka M-16 i
złapiemy tego groźnego profesora.
Uwaga! Wstęp wzbroniony!
Bill Corde i Wynton Kresge wyszli z kępy drzew i znaleźli się przed let¬nim
domkiem, który Leon Gilchrist wynajął pod nazwiskiem ostatniej ofiary. Był to
rozpadający się dwukondygnacyjny budynek o drewnianej konstrukcji. Farba na
południowej ścianie łuszczyła się niczym skóra na czerwonym wężu. Całą
konstrukcję postawiono niestarannie i tylko frag¬ment przy kominie wyglądał jako
tako. Drzwi siatkowe na werandzie zo¬stały rozdarte, a szyby w co drugim oknie
wybite. Typowy wakacyjny dom w krainie jezior w Lewisboro — nie domek marzeń na
dwa tygodnie, ale źle zbudowana drewniana chałupa, która została zajęta za
długi.
Obok nich szli Willars, Franks i obcięty na jeża miejscowy zastępca, młody
mężczyzna uginający się pod ciężarem mięśni. Corde i Kresge wy¬ciągnęli służbowe
pistolety, a policjanci z Lewisboro mierzyli z wojskowej broni.
Kresge zerknął na karabiny maszynowe i mruknął: — No, no.
—
Spokój — wyszeptał Willars — dzięki sile ognia... Bill, czas na twój
pokaz. Co chcesz zrobić?
—
Wejdę z Wyntonem i jeszcze z kimś. Jeden przy frontowych drzwiach i na
wszelki wypadek jeden z tyłu domu.
Willars wysłał krępego zastępcę na tył domu, a sam zajął stanowisko przed
drzwiami i zaproponował Franksowi: — Mógłbyś im towarzyszyć?
—
Patrzcie — wyszeptał Corde. W oknie na górze rozbłysło światło. — Jest
tam... — Wszyscy przyczaili się.
—
Nie. To tylko odblask słońca — zaprzeczył Kresge.
—
Mnie się wydaje coś innego — stwierdził Franks spiętym głosem.
—
Nieważne. Wchodzimy — zdecydował Corde.
Swoim ludziom Willars nakazał: — Sprawdzić broń. Załadować i za¬bezpieczyć.
Ogień półautomatyczny.
Na chwilę szczęk metalowych części zakłócił ciszę. Ruszyli naprzód. Duży gwarek
przeleciał za nimi, zaskrzeczała sójka. Wybiegli z krzaków i przyczaili się
przed werandą. Wchodząc nisko po schodach, czuli zapach starego mokrego drewna i
łuszczącej się farby.
Zajęli stanowiska po obu stronach drzwi, plecami do domu. Obok gło¬wy Kresge'a
znajdował się napis: Uwaga! Zły pies! Kresge sprawdził drzwi. Były zamknięte.
—
A pies? — wyszeptał Franks.
—
Gdyby był, to już by szczekał — odparł Corde.
—
Pukamy czy nie? — spytał Kresge.
Corde pomyślał o zdjęciu dziewczynki, przypuszczalnie jego córki. Nie —
odpowiedział.
Kresge wymruczał nakaz, jakby był weteranem brygady antyterrory stycznej.
Otworzył kratę na drzwiach, którą przytrzymał Franks.
—
Pitbule nie szczekają — rzekł Franks. — Widziałem w telewizji. Nerwowo
zacisnął palec na osłonie spustu.
Kresge się cofnął, na co Corde złapał go za ramię i pokręcił głow a potem zajął
jego miejsce. — Mam nad tobą przewagę piętnastu lat d świadczenia. Trzymaj się z
tyłu.
—
Detektywie, a ja mam przewagę trzydziestu kilogramów. — Opu ścił ramię i
staranował drzwi. Wpadły do środka, aż zadrżały futryny. O sam poślizgnął się na
dywanie, a potem przykucnął, gdy Corde, a za Franks wpadli do salonu.
Patrzyło na nich kilka wyliniałych mebli oraz setki książek.
Franks uniósł M-16. Obracał się od drzwi do drzwi, nasłuchując, cz nie rozlega
się wściekłe szczekanie psa.
Szybko osłabło światło słoneczne docierające do domu i znikły wszy kie kolory
dywanów, obrazów i tapet. Mężczyźni szli niczym żołnierz w tym monotonnym
otoczeniu. Corde nasłuchiwał obecności Gilchris ale słyszał tylko skrzypienie
starych desek pod stopami i brzęczenie ma łych silników w urządzeniach domowych.
Franks został na dole, podczas gdy Corde i Kresge poszli na górę, d pokoju,
gdzie widzieli światło. Zatrzymali się na półpiętrze, a potem ru szyli dalej.
Corde nagle zaczął zwracać uwagę na zapachy: lemoniado pasty do mebli, stęchły
ubrań, płynu po goleniu lub perfum.
Szeroko otworzyli drzwi do głównej sypialni. Nikogo tam nie było. Co de poczuł
teraz mocniejszy zapach płynu po goleniu. Zastanawiał się, cz to Gilchrist go
używał. Pachniał podobnie jak jego woda kolońska, któ Sarah kupiła mu na
urodziny. Ta myśl bardzo go zdenerwowała. Nisko szące nad horyzontem słońce
świeciło mu wprost w twarz. Może to b; odbicie jego promieni od okna... Słońce
schowało się za drzewami i zapa zmrok. Corde sięgnął do lampki przy łóżku, by ją
włączyć.
—
Cholera! Żarówka była ciepła.
Powiedział o tym Kresge'owi. Mężczyźni popatrzyli po sobie i odw li się do
siebie plecami. Mrużąc oczy w półmroku, spoglądali na gro kształty
przypominające ludzkie postacie, na szafę, na padające cienie, n grubą różową
zasłonę. Mimo wszystko za każdym razem mierzyli z bron do wątpliwych celów.
Kresge sięgnął do wyłącznika światła. Roześmiał się nerwowo. — Ściany też są
ciepłe. Myślę, że to słońce. Świeciło na lampę i na ścianę tu¬taj.
Corde się nie odezwał. Szeroko otworzył usta i zaczął powoli oddychać.
Nasłuchiwał. Żadnych kroków, żadnego ruchu, skrzypienia. Idąc przy ścianach,
gdzie deski podłogi mniej skrzypiały, Corde zajrzał do obu szaf wnękowych. Były
puste. Wyszedł na korytarz. Sprawdził inne sypialnie i szafy tam się znajdujące.
Wypełniały je zbutwiałe płaszcze i marynarki, wypłowiałe kwieciste bluzy i
prześcieradła śmierdzące kamforą.
—
Strych? — rzucił Kresge.
Cholera. Trzeba wejść drzwiami spustowymi w suficie, prowadzącymi na strych z
pewnością zagracony meblami i pudełkami — idealne ukrycie dla strzelca.
Jednak zostało oszczędzone im to ryzyko. Corde znalazł drzwi w sufi¬cie na
korytarzu. Były zamknięte na kłódkę. Odetchnął z ulgą.
Zeszli na parter. Obeszli jadalnię i salon.
Corde pomyślał: Do stu diabłów, piwnica! Tak jak strych, tylko nie bę¬dzie
zamknięta na kłódkę. Tam schował się Giłchrist. Musi tam być. Na pewno.
—
A piwnica?
—
Nie ma tu piwnicy.
Dzięki Bogu. Może pora, żeby się ponownie zastanowić. Tak, proszę pa¬na...
—
Czuję się tutaj niepewnie — rzekł Kresge. Powiedział to, jakby był
zaskoczony. Corde i Franks parsknęli śmiechem.
W kuchni Corde zobaczył kolorowe etykiety Heinz, Goya i Campbełł, pogięte
aluminiowe garnki, wyszczerbione puszki na herbatę, przyczepio¬ne do lodówki
magnesy w kształcie gospodarskich zwierząt, pokryte kilku¬letnią warstwą osadów
z wyziewów kuchennych.
—
Cały czas musimy być ostrożni — zwrócił się Corde do Kresge'a. Kurczowo
ściskał służbowy rewolwer, palcem muskał karbowany spust wewnątrz osłony, choć
powiedział Kresge'owi, że należy tego unikać. — Coś chciałbym jeszcze sprawdzić.
—
Z tyłu jest też jakieś pomieszczenie — poinformował Franks. —
Nasłuchiwałem, ale niczego nie słyszałem. Jest zamknięte od środka. — Muszką
karabinu wojskowego szturchnął poplamioną żółtą zasłonę.
—
Poczekaj chwilę. Wejdziemy tam z tobą — zawołał Corde z salonu. Patrzył na
stertę popiołu w kominku. Przykucnął i zaczął grzebać w szarym pyle. Kresge stał
nad nim i pilnował. W środku piramidy z p0_ piołu Corde znalazł osmalone okładki
albumu. Jego dłonie drżały z p0o\ niecenia, że jest bliski znalezienia zdjęcia
Gilchrista. Ale żadnego nie by. ło. Niemal wszystko się wypaliło, a popiół
rozsypał.
Jednak jedno zdjęcie ocalało; wypadło przez ruszt. Chociaż od żaru po¬kryło się
pęcherzykami powietrza, nie spaliło się całkowicie. Na prostoką-ciku widać było
szereg wyblakłych domów i kilka drzew przed nimi. Za li¬nią Maginota dachów
domów przebijał się błyszczący budynek biurowy o wysokości kilku pięter.
Z tyłu zdjęcia napisano: Leon, przyjedź kiedyś do mnie. Serdecznie po¬zdrawiam.
Corde owinął zdjęcie w chusteczkę i włożył do kieszeni. Wstał, rozle¬gło się
znajome pstryknięcie w kolanie.
Głośne, ale nie na tyle, by zagłuszyć odgłos Franksa wdzierającego się do
zamkniętego pomieszczenia i huk wystrzału ze śrutówki. Śrut rozerwał Franksowi
ramię.
Corde szybko się obrócił i przyjął postawę strzelecką. Kresge chwycił już za
nogę skręcającego się z bólu zastępcę i ciągnął go w kierunku kuch¬ni wzdłuż
ściany pokrytej teraz konstelacją plamek krwi.
— Okay, okay, okay! — krzyczał Corde, nie zwracając się do konkret¬nej osoby.
Przetoczył się w kierunku drzwi i zajął pozycję strzelecką na brzuchu.
W łokieć wbił mu się kawałek kości odstrzelony z ramienia zastępcy. Corde
zignorował ból i strzelił pięć razy do postaci w środku. Trzy pociski chybiły,
uderzyły w fotel, do którego taśmą przywiązano dwulufowego re¬mingtona — jego
spust połączono drutem z gałką drzwi. Ale dwa pociski wystrzelone przez Corde'a
precyzyjnie trafiły w cel.
Nie był to jednak profesor Leon David Gilchrist, tylko olbrzymia cera¬miczna
sowa, która w słabym świetle nie przypominała ptaka, lecz śmie¬jącego się
mężczyznę. Pod uderzeniem pocisków porcelana rozprysła się na tysiące brązowych
i złotych kawałków.
7
Bill Corde siedział w bibliotece Uniwersytetu Audena.
Był to cuchnący stęchlizną budynek w stylu wiktoriańskim, okratowa-ny drewnem
dębowym gęstym jak metal i poręczami z kutego żelaza,
Ictóre wiły się wokół balkonów i regałów niczym bluszcz. Możliwe, że
kon¬strukcja została przeniesiona cegła po cegle z pokrytego sadzą Londynu i
ponownie postawiona na tym trawiastym placu z widokiem na tysiące akrów pól z
kiełkującą zieloną kukurydzą. To była biblioteka uniwersyte¬tu, do którego Corde
nie zostałby przyjęty, a nawet gdyby został, nie dał¬by sobie tu rady.
Właśnie odebrał telefon od szeryfa Willarsa z Lewisboro i dowiedział się, że
stan Dudleya Franksa jest krytyczny, ale stabilny. Cokolwiek to oznaczało,
Willars powiedział: — Bill, nie jestem zadowolony z naszego wyjazdu do domku
wczasowego. — Corde wiedział, że hrabstwa będą mu¬siały między sobą się
rozliczyć.
Po strzelaninie w biurze szeryfa New Lebanon zapanowało przygnę¬bienie. Obława,
która jeszcze kilka dni temu wydawała się zabawą, oka¬zała się nie taka prosta i
przynosiła tragiczne żniwo. Gilchrist był bardziej szalony i okrutny, niż
ktokolwiek mógł sobie wyobrazić, i chociaż te dwa przymiotniki rzadko, jeśli w
ogóle, umieszczano we współczesnych książ¬kach o przestępczości, to Corde teraz
w pełni czuł ich znaczenie.
Gilchrist, Leon David, ur. 1951, Cleary, Nowy Jork. Licencjat z najwyż¬szym
wyróżnieniem, Uniwersytet Northwestern. Doktorat z literatury an¬gielskiej,
Uniwersytet Harvarda. Doktorat z psychologii, Uniwersytet Har-varda. Profesor
uczelniany i stypendysta, wydział filologii angielskiej, akademia nauk ścisłych
i humanistycznych, Uniwersytet Harvarda. Profe¬sor mianowany, instytut
łiteratury angielskiej, wydział nauk ścisłych i hu¬manistycznych, Uniwersytet
Audena. Wykładowca, instytut nauczania specjalnego, wydział dydaktyki,
Uniwersytet Audena, profesor wizytujący, Uniwersytet Vanderbilta, uniwersytet w
Neapolu, Sorbona, College Wil¬liam & Mary...
Były tego jeszcze dwa akapity.
Corde skończył robienie notatek, a potem zamknął Spis profesorów nauk
humanistycznych. Nie znalazł w nim żadnego zdjęcia Gilchrista — co było głównym
celem jego wizyty tutaj. Nie znalazł też w żadnej z trzech książek napisanych
przez Gilchrista, znajdujących się w czytelni bibliote¬ki. Były to książki bez
zdjęć autora, bez obwolut — książki dla inteligent¬nego czytelnika. Corde zrobił
notatkę na fiszce, by zadzwonić do szeryfa w Cleary i zapytać, czy jakiś
Gilchrist wciąż mieszka na tym terenie.
Szybko przekartkował Indeks czasopism. Już miał go zamknąć, gdy je¬go wzrok
przykuł tytuł jednego z artykułów. Podszedł do odpowiedniego biurka i zażądał
czasopisma z tym artykułem. Bibliotekarz znikł na mo¬ment i wrócił z oprawionym
kompletem Psyche: Roczniki Psychologii i Lt teratury.
Corde ponownie usiadł na swoim miejscu i przeczytał pierwszy akapit artykułu
„Poeta i brutalne id" autorstwa Leona D. Gilchrista. Wrócił do biurka, by
pożyczyć słownik.
Znów spróbował.
Poeta, które to określenie odnoszę do wszystkich tworzących fikcyjne światy za
pomocą słów, sam jest wytworem społeczeństwa, w którym żyje. W samej rzeczy
jestestwo poety musi ulegać dyfuzji...
„Dyfuzja".
Corde zaznaczył miejsce w czasopiśmie łokciem i przekartkował słow¬nik. Wypadła
kartka „leksykalny/leptony". Włożył ją między „recepcja/re¬cytator" a
„recytatyw/redukcja".
„Dyfuzja — proces przyjmowania przez jednostki lub grupy wartości kulturowych".
Okay. Dobrze.
...jestestwo poety musi ułegać dyfuzji, by mógł penetrować wszystkie aspekty...
„Penetrować".
Corde znów wziął słownik.
Dziesięć minut przedzierał się przez artykuł, jego spocone dłonie zo¬stawiały
wyraźne ślady na zniszczonej obwolucie słownika, a żołądek pod¬szedł mu do
gardła — nie z powodu tego, czego się dowiedział o Gilchriście (a prawie niczego
się nie dowiedział), tylko dlatego, że niewiele rozumiał. Po raz pierwszy Corde
tak naprawdę pojął problemy córki.
Przerwał, skrajnie sfrustrowany. Kilka razy wciągnął powoli powie¬trze do płuc i
wrócił do artykułu.
...id pisarza szmatławych kryminałów nie obejmuje pragnienia podróżowania i
duszenia kobiet...
Słowa...
Co te słowa mówią o Gilchriście? Do jakiego stanu wyjechał, do jakie¬go kraju? W
jaki sposób próbuje uciec? Jakiej broni może użyć? Litery sylaby wyrazy
zdania...
Co one mówią o pięknej dziewczynie leżącej na kępie hiacyntów, wy¬mazanej zimnym
błotem? Co mówią o mężczyźnie, który zamknął dłonie na jej szyi, czuł falujące
piersi pod łokciami, czuł pulsujące żyły pod palca¬mi, czuł w nadgarstkach jej
ostatnie drgawki, podczas gdy ona przez chwi¬lę widziała znikający blask
półksiężyca?
...metafory przemocy są pełne...
Corde wychylił się do przodu i palcem musnął słowa metafory przemo-poczuł ciepło
płynące z farby drukarskiej.
„Metafora — figura stylistyczna, w której przedmiot, idea lub symbol opisywane
są przez analogię..." O CZYM...
„Analogia — Równoległość cech; przenoszenie twierdzeń o jednym przedmiocie na
inny na podstawie zachodzących między nimi podo¬bieństw..."
...ON...
„Równoległość — podobieństwo..." ...MÓWI?
Corde wychylił się do przodu i palcami przycisnął oczy. Słyszał szum krwi w
uszach.
Motywy poety są motywami nas wszystkich. Umysł poety jest kolektyw¬nym umysłem.
Jednak jako poeta — niezależnie czy ma psyche świętego, czy mordercy, postrzega
świat bezpośrednio, w akcie iluminacji, podczas gdy inni widzą w świetle
odbitym.
Bill Corde odwrócił na ostatnią stronę artykułu.
O Boże...
Zamarł, jakby otrzymał cios. Czuł silne pulsowanie krwi w żyłach. Wy¬ciągnął
rękę i wziął zdjęcie polaroidowe.
Zostało zrobione niedawno, przypuszczalnie dwa dni temu, gdy rodzi¬na jadła
kolację na zewnątrz. Spostrzegł, że pojemnik na śmieci nie jest je¬szcze
ustawiony po ubiegłotygodniowej burzy. Sarah i Jamie stali wokół rożna i
patrzyli na żarzące się węgliki. Zdjęcie zostało zrobione z lasu za płotem.
Chyba z miejsca, w którym Corde, jak mu się zdawało, kogoś wi¬dział tego
wieczoru, gdy drżąc z niepokoju, pełnił długą wartę uzbrojony w śrutówkę.
Na zdjęciu czerwonym pisakiem napisano: POWIEDZ DO WIDZE¬NIA, DETEKTYWIE.
Diane Corde, poczuwszy się nagle zażenowana, powiedziała Benowi Breckowi, że
jedzie z dziećmi na kilka tygodni do Wisconsin. — Co?! — spytał Breck, marszcząc
czoło.
Diane zasłoniła dłońmi oczy. Paznokcie miała perfekcyjnie pomalowa¬ne na
ciemnoczerwono, a palce, często zaczerwienione i chropowate po pracach domowych,
były delikatne i pachniały migdałami.
Wyjaśniła, że morderca znów im groził. — Bill myśli, że najlepiej, jak
wyjedziemy do mojej siostry.
Chwilę milczał, a potem spytał szeptem: — Na dwa tygodnie?
Wzruszyła ramionami. — Przynajmniej. Albo aż złapią tego szaleńca lub stwierdzą,
że opuścił miasto.
Ta przybita chłopięca twarz i ton w głosie Brecka były identyczne jak u
pierwszego męża Dianę, kiedy powiedziała mu, że spędzi tydzień z mat¬ką, która
złamała sobie biodro. Po raz pierwszy mieli się rozdzielić i twarz młodego
mężczyzny wyrażała ogromny zawód. Oczy Brecka odbijały teraz rozpacz
opuszczonego kochanka. Kłopotało to ją i niepokoiło.
Z zewnątrz dobiegły głosy.
W ogrodzie spacerowała Sarah, mówiła do magnetofonu niczym pro¬ducent z
Hollywood dyktujący swoje polecenia. Tom, zastępca pełniący ro¬lę ochroniarza,
oparł się o płot. Powoli obracał głowę jak wypatrujący zło¬dziei zwiadowca na
Dzikim Zachodzie.
Breck i Dianę stali w jadalni i w milczeniu obserwowali Sarah. Stali pół kroku
od siebie. Dianę poczuła, że dotyka jej włosów. Ten gest był bar¬dzo delikatny,
jakby obawiał się, że może wyrządzić jej krzywdę. Oparła głowę o jego ramię, a
potem cofnęła. Oboje byli niezadowoleni i jednocze¬śnie wdzięczni, gdy nagle
zaczął mówić o Sarah: — Świetnie sobie radzi. Co za umysł! Historie, które
tworzy, są niewiarygodne.
—
Dałam doktor Parker już cztery kasety. Jej sekretarka przepisuje ostatnią
z nich.
Odgarnął z czoła przyprószone siwizną włosy w chłopięcym geście.
—
Fortuna jej sprzyja — wydobył powoli z siebie Breck. Jego oczy omiatały
twarz Dianę. — Ma doskonałą percepcję audytywną. Wykorzy¬stuję to podczas nauki
i osiągam dobre rezultaty.
Dianę rozpoznała coś u niego. Jeśli miał do wyboru wyszukane słowo lub
pospolite, zawsze decydował się na pierwszą możliwość. „Fortuna" za¬miast
„szczęście". „Audytywną", a nie „słuchowa"... U każdej innej osoby ten nawyk by
ją odstręczał, ale Breckowi dodawał uroku.
Nie, „charyzmy".
Dalej mówił o Sarah. To było nietypowe i Dianę czuła, że wynika to z jego
zdenerwowania. Najczęściej w trakcie ich spotkań po lekcjach — zwykle w kuchni,
czasem w lesie — nie rozmawiali o fonemach, teście wi-zualno-słuchowo-liczbowym
lub o książce Sarah, lecz o sprawach osobi¬stych. O szkołach, w których uczył, o
jego dziewczynach, o jej pierwszym mężu, o dzieciństwie jako córki robotnika na
statkach rzecznych, o waka¬cjach ich marzeń. Gdzie chcieliby pojechać za
dziesięć lat, za pięć. I za rok.
Jednak natura tych chwil, które razem spędzali, była niejasna. Cho¬ciaż
prowadzili intymne rozmowy, nigdy jej nie pocałował; chociaż flirto¬wali, on
wydawał się zawstydzony. Często się dotykali, ale raczej przypad¬kowo —
muśnięcia palcami, kiedy podawali sobie filiżanki z kawą, dotyk ramiona, gdy
stali obok siebie. Pewnego razu oparła się bezwstydnie pier¬siami o jego ramię;
pochylała się, żeby spojrzeć na artykuł o problemach z przyswajaniem wiedzy.
Sądziła, że zareagował, ale nie była tego pewna. W każdym razie ani nie cofnął
się, ani nie przedłużył tego momentu.
Nie wiedziała, czy spodziewać się propozycji, czy nie.
Propozycji, którą oczywiście by odrzuciła.
Wierzyła, że by ją odrzuciła. Chciała, żeby ją pocałował. Chciała, by od¬szedł.
Dotknęła jego ramienia, a on się pochylił w jej stronę i Dianę wyczu¬ła barierę
między nimi, która nieustannie tworzyła się na nowo. Byli jak nastolatki.
Widziała, że dziś ta bariera jest wyraźna i solidna. Jamie znajdował się w
pobliżu, w swoim pokoju, a Bill był w pracy, ale nie byłoby czymś nie¬zwykłym,
gdyby przyjechał na obiad, a potem wrócił do biura. Ona i Breck dłuższą chwilę
patrzyli na siebie; odczuła ulgę, gdy spojrzał na zegarek. — Muszę już iść,
niestety... — (Była również zadowolona, że powiedział to z prawdziwym żalem).
Zebrał swoje notatki.
To właśnie wtedy Dianę go pocałowała.
Niczym przebiegła uczennica spojrzała przez ramię, by się upewnić, że Sarah nie
ma w zasięgu wzroku, potem pchnęła Brecka w kąt i szybko go pocałowała z
otwartymi ustami. Cofnęła się.
Omójboże, omójboże...
Ogarnęła ją panika. Była przerażona — nie dlatego, że któreś z dzieci mogło to
widzieć lub że dowie się o tym mąż. To bardziej paraliżujący strach: a jeśli on
tego nie chciał?
Breck zamrugał oczami zaskoczony. Dłoń położył na jej karku i przy¬ciągnął do
siebie. Kiedy namiętnie ją całował, jedną rękę przycisnął do jej piersi, a drugą
zsunął po plecach. Obejmowali się chwilę, a potem Dianę wyrwała się z uścisku.
Patrzyli na siebie zaskoczeni i zakłopotani.
—
Możemy się spotkać, zanim wyjedziecie? Ja też chcę — wyszep¬tał.
—
Nie wiem. Zastępca obserwuje nas jak jastrząb.
—
Muszę się z tobą spotkać. Może gdzieś poza domem? Zastanowiła się. — Nie
widzę możliwości.
—
Posłuchaj. Chciałbym zrobić Sarah kilka testów. Skoro nie będzie was przez
kilka tygodni, powinienem przeprowadzić je przed waszym wy¬jazdem. Może będziesz
mogła pojechać z nami do szkoły. Możemy urządzić piknik.
—
No, nie wiem.
—
Pragnę cię — wyszeptał.
Dianę szybko się cofnęła i zatarła ręce. Patrzyła przez okno na córk spacerującą
po trawniku.
—
Czy powiedziałem coś niewłaściwego? — spytał Breck.
Ojej. Te wszystkie napuszone słowa, ta cała pomoc, której udzielił Sa rah, te
wszystkie miejsca, w których był... ale za tym wszystkim kryje sj. prawda, że on
jest mężczyzną, a ja kobietą.
Chcę tego czy nie? Trudno powiedzieć. Naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć...
Nie odezwała się w ogóle. Pocałowała go jeszcze raz, szybko, a potem
zaprowadziła za rękę do drzwi. Poszli do jego samochodu.
—
To będzie trwało najwyżej kilka tygodni. — Szeptem, który miał podkreślać
znaczenie jej słów, dodała: — W każdym razie sądzę, że to naj¬lepsze
rozwiązanie.
—
Nie — odparł stanowczo.
8
Największym problemem w tym lokalu były brudne szyby. Wpuszczały ponure i
chłodne północne światło, które sprawiało, że wszyscy popołu¬dniowi goście
wyglądali blado i niezdrowo.
Siedząc przy stoliku, pod ladą baru można było zobaczyć grudki gumy do żucia
przyklejonej dwadzieścia lat temu.
Corde zamówił amstela. Był tak zmęczony, że nie pomyślał nawet, że jest dzień
powszedni. Kresge spytał: — Chciałbym się tylko dowiedzieć. Czy można pić łekkie
piwo podczas służby?
Corde zmienił zamówienie, wziął mrożoną herbatę.
Siedzieli na stołkach obitych czerwonym winylem, mrużyli oczy od ra¬żącego
światła. Ludzie powtarzali Sammiemu, żeby postawił na oknach kwiaty (spełnił
prośbę) i założył żaluzje (za drogo kosztowały). Mawiał, że to brzydki lokal i
nic niewart. Wszyscy się z tym zgodzili i przestali się skarżyć.
—
Co my tu robimy? — spytał Corde.
—
Czekamy na nią — odparł Kresge i wskazał na kobietę po pięćdzie¬siątce,
szczupłą, niską, z szopą posiwiałych włosów. Weszła, opierając się na ramieniu
starszego mężczyzny, łysiejącego i również szczupłego.
_~ Cześć, Wynton — zawołała kobieta. — Jak tam Darła?
—
Tina, Earl, chodźcie na chwilę do nas.
para podeszła i Kresge powiedział do Corde'a: — Jadają tutaj prawie codziennie.
Ona i Daria to nierozłączne przyjaciółki. — Kresge przedsta¬wił Corde'a Tinie i
Earlowi Hessom. Earl był chudym jak tyczka emery¬tem około sześćdziesiątki. Jego
odstające uszy i haczykowaty nos błyszcza¬ły od majowej opalenizny.
—
Wynton, co ty masz za mundur? To szkoła cię tak wystroiła?
—
Mam nową pracę.
—
Jaką?
—
Jestem zastępcą szeryfa.
—
Nie żartuj — rzekł Earl. — Jak Kojak?!
—
On ma jeszcze trochę włosów — zauważył Corde. — Ale niewiele.
—
Przyszliśmy na danie z tuńczyka — obwieściła Tina. — Zjecie z na¬mi?
Corde pokręcił głową i skierował uwagę na Kresge'a, który powiedział: — Tina,
znaleźliśmy zdjęcie i pomyśleliśmy, że może będziesz wiedziała, gdzie zostało
zrobione. — Zwrócił się do Corde'a: — Tina pracuje w firmie zajmującej się
wyposażaniem biur.
—
Przedstawiciel handlowy roku przez piętnaście lat z rzędu. W ubie¬głym
roku przegrałam z D.K. Pottsem, ale tylko dlatego, że ma wyłączność na sprzedaż
i nie będę tego komentowała.
Kresge kontynuował: — Podróżuje po całym stanie. Zna każde miasto, bez wyjątku.
—
Trzy lata temu zrobiłam sto trzydzieści siedem tysięcy mil moim fordem.
Chyba nikt nie miał takiego przebiegu, zanim samochód zdążył zardzewieć.
—
Chyba nie — przyznał Corde.
—
Nie powiedziała wam o skrzyni biegów — rzekł wyczekująco Earl.
—
Musimy znaleźć budynek, który jest na zdjęciu — wtrącił Kresge.
—
Za dużo ode mnie wymagacie — stwierdziła Tina. — Będę musia¬ła zeznawać
albo coś takiego?
—
Nie.
—
A miałam nadzieję. W filmach tak jest.
—
Niestety, tu nie — odparł Corde. Kresge położył zdjęcie na stole.
—
Dlaczego jest opakowane? — spytał Earl, dotykając plastikowej to¬rebki.
—
Bo to dowód — objaśnił Kresge.
—
A dlaczego jest nadpalone?
—
Było w kominku. — Tym razem Corde udzielił odpowiedzi., pani, gdzie to
jest?
—
Nie bardzo. — Zmrużyła oczy i uważnie przyjrzała się zdjęci Przesunęła je
w kierunku męża, ale on tylko wzruszył ramionami. —. fo-' mam pojęcia. Dlaczego
chcecie to wiedzieć?
—
Pomogłoby nam w śledztwie. Oddała zdjęcie z powrotem. — Przykro mi.
Kresge, który wziął to niepowodzenie do siebie, stwierdził: — Była ma
ła szansa.
Corde ukrył swoje rozczarowanie. — W każdym razie dziękujemy.
—
Zostałeś zwolniony z uniwersytetu w ramach redukcji? — sp wtedy Earl
Kresge'a.
—
Jakiej redukcji?
—
Zwolnili prawie trzysta osób. Wykładowców i pracowników pom niczych.
Kresge gwizdnął. — Trzysta? Nie. Odszedłem wcześniej.
—
Jak się okazało, że profesor zamordował tę dziewczynę — informo¬wał Earl —
wielu rodziców zabrało stąd swoje dzieci. Pisali o tym w Dzie niku. Nie
czytaliście?
—
Nie ma się co im dziwić — stwierdziła Tina. — Ja osobiście nie słałabym
swoich dzieci do szkoły, która zatrudnia takich profesorów. I oboje odeszli
zaraz do boksu.
Kiedy Kresge i Corde wstali i położyli pieniądze na ladzie, Tina zaw łała z
drugiego końca sali: — Poczekaj, Wynton, mam pomysł. Spytajcie tam kogoś z IH w
Fitzbergu, gdzie dokładnie zrobiono to zdjęcie.
—
Z jakiego IH?
—
No, z Izby Handlowej.
—
A to jest Fitzberg? — spytał Corde, wskazując na kieszonkę n piersi
Kresge'a, gdzie znajdowało się teraz nadpalone zdjęcie.
—
Nie wiedzieliście tego? Kresge parsknął śmiechem. — Wyobraź sobie, że nie.
Mówiłaś, że nie
możesz nam pomóc.
—
Myślałam, że chodzi wam o dokładny adres. Bo oczywiście jest Fitzberg. Ten
budynek z tyłu to siedziba firmy ubezpieczeniowej. Gdzie dziej mogłaby być taka
budowla?
—
W Fitzbergu jest Marshall Field. To najlepszy sklep na Srodko Zachodzie —
dorzucił Earl.
Dziekan Catherine Larraby krążyła powoli wokół orientalnego dywanu topionego w
1887 roku przez przyszłego rektora szkoły. Pierwszym go¬vern, który po nim
stąpał, był William Dean Howells. Znakomity pisarz ^głosił wykład na temat
współczesnej powieści. Dziekan Larraby wspo¬mniała o tym fakcie, kiedy
spacerowała, wpatrując się w wytarty dywan.
Jej poranny gość nie był tak dobrze znany jak Howells, przynajmniej A, kręgach
literackich, jednak dziekan traktowała go z większym nabożeń-stwem, niż gdyby
był duchem wybitnego literata. Mówiła o Howellsie, 0 pickensie, o wspaniałej
tradycji szkoły, o licznych absolwentach Harvar-du tu pracujących i vice versa,
kiedy to Fred Barrett, biznesmen z Chica¬go o nalanej twarzy i przylizanych
włosach, przerwał jej oschle pytaniem: — A co z tymi morderstwami?
Dziekan Larraby, spadkobierczyni wielkich administratorów i jeszcze większych
uczonych, strażniczka bastionu literatury pięknej na Środko¬wym Zachodzie,
poczuła, że poniosła porażkę. Przestała spacerować, wes¬tchnęła i wróciła na
krzesło.
Oto kolejny bogaty biznesmen, który może pożyczyć odpowiednio dużo pieniędzy, by
ukryć przed kontrolą z ministerstwa finansowe szachraj-stwa, które ona i Randy
Sayles popełnili. Zjawił się jak wysłaniec niebios, ale musiała mu powiedzieć,
że tak, wykładowca zamordował studentkę, a ta jej kochanka lesbijka popełniła
samobójstwo.
Musiała przyznać, że ten profesor zamordował kolegę. Oraz że zapisy do szkoły
spadły o czternaście procent z powodu tego cholernego zamieszania.
Potem on włoży elegancki płaszcz i ekstrawagancki kapelusz i wyjdzie ze swoimi
pięcioma milionami. Jej praca i wypłacalność uniwersytetu znikną razem z nim.
Kontrolerzy z ministerstwa pojawią się za trzy dni. Barrett był jej ostatnią
szansą.
Westchnęła i powiedziała: — Niestety, tej wiosny w kampusie miały miejsce
tragiczne wypadki. To nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Rozumie Pan,
rozpaczliwie potrzebujemy teraz pieniędzy. Kiedy będziemy mieli to za sobą...
—
To profesor Sayles do mnie dzwonił — przerwał jej Barrett. — Przyjechałem
tutaj z Cicero, żeby się dowiedzieć, że nie żyje. — Mówił z akcentem, którego
nie rozpoznawała.
—
Przykro mi, że stracił pan swój czas.
Pokręcił głową. — Jeszcze nie straciłem. Porozmawiajmy o pożyczce. Zaświtała
nadzieja. Dziekan chwilę zastanawiała się nad taktyką, po¬tem rzekła: — Dużo pan
wie o Uniwersytecie Audena?
—
Raczej nie. To coś w rodzaju college'u?
Dziekan przez moment myślała, że to żart, ale nie zaryzykował uśmiechu.
Rozejrzała się po pokoju, intuicyjnie założyła, że w jego pytaniu nie było
ironii, i zmieniła sposób autoreklamy. — Myślę, że będzie najle. piej, jak
rozpatrzymy tę pożyczkę we właściwym kontekście. Uniwersytet Audena jest jedną z
czołowych szkół wyższych.
—
Nie wątpię. Ile chcecie?
W Chicago nie przebiera się w słowach, nieprawdaż? Dziekan szukała wybawienia w
ogromnej stercie papierów na biurku. — Wiem, że to dużo ale nie jestem w stanie
wyrazić, jakie to ważne dla szkoły, żeby otrzymać te pieniądze.
Barrett uniósł brew, co było wyraźnym powtórzeniem jego pytania.
—
Pięć milionów — wyszeptała dziekan Larraby. Pokręcił głową.
—
Wiem, że to bardzo dużo — błagała. Bezbronność w głosie przera¬ziła ją,
zaczęła mówić wolniej: —Ale szkoła znajduje się w katastrofalne sytuacji. Musi
pan to zrozumieć. Bez...
—
Za mało. Musi być co najmniej dziesięć milionów albo nie mamy o czym
rozmawiać.
Dziekan Larraby była przekonana, że się przesłyszała. Jeszcze raz od¬tworzyła w
myślach słowa mężczyzny. — Nie udzielacie pożyczek poniżej dziesięciu milionów?
—
Szkoda naszego zachodu.
—
Ale...
—
Szkoda zachodu.
¦
Była to kłopotliwa sytuacja, której się nie spodziewała. — Nie może pan zrobić
wyjątku?
—
Może spróbuję przekonać moich wspólników, żeby obniżyć mini¬malną kwotę do
ośmiu milionów.
Zastanawiała się, czy nie okaże się naiwna, kiedy zapytała: — Czy to możliwe, że
pożyczymy osiem milionów, ale część tych pieniędzy spłacimy wcześniej?
—
Naturalnie. Możecie pożyczyć w poniedziałek i spłacić we wtorek. Wielu
moich klientów tak robi.
—
Tak? — Dziekan Larraby nie mogła znaleźć racjonalnego wyjaśnie¬nia tej
praktyki i przestała o tym myśleć. Znów zaczęła krążyć po pokoju. Wzięła z
biurka sprawozdanie finansowe i podała Barrettowi.
Przekartkował je. Patrzył, jakby było napisane po chińsku. Oddal z powrotem i
pokręcił głową.
—
Do niczego to nie jest potrzebne. Proszę tylko powiedzieć, czy chce¬cie
tych pieniędzy, czy nie.
—
Nie chce pan znać sytuacji finansowej naszej szkoły? Poziomu za¬dłużenia?
Kosztów ogólnych? — Dziekan Larraby, wół roboczy humanisty¬ki, była dumna z
nabytej wiedzy ekonomicznej, wiedzy praktycznej.
—
Nie — odparł Barrett. — Chcę tylko wiedzieć, ile pieniędzy potrze¬bujecie.
—
Rozumiem, że mam podać sumę. Tym razem Barrett uniósł obie brwi. Zwlekała.
— Jaka stopa procentowa?
—
Minimalna plus dwa punkty.
—
Pewno pan wie, że będziemy mieli trudności z zabezpieczeniem kredytu.
—
Nie interesują nas zabezpieczenia. Interesuje nas tylko, żebyście oddali
pieniądze w terminie.
—
Zrobimy to. Redukujemy wydatki. Już zwolniliśmy trzystu dwuna¬stu
pracowników. Zatrudniliśmy doradcę finansowego i on tnie...
Barrett zerknął na zegarek. — To ile?
Dziekan nerwowo wciągnęła powietrze. — Osiem milionów.
—
Załatwione. — Barrett się uśmiechnął.
—
To wszystko? Wypisze pan nam czek?
Barrett parsknął śmiechem. — Oczywiście żadnego czeku.
—
Osiem milionów dolarów gotówką? — wyszeptała. Przytaknął. — Czy to nie
jest zbyt... ryzykowne?
—
Czeki są bardziej ryzykowne, proszę mi wierzyć.
—
Chyba będziemy mogli włożyć te pieniądze bezpośrednio do banku?
—
Nie — odparł ostrzegawczo Barrett. — To byłoby niestosowne. — Zająknął się
przy tym wyszukanym słowie. Kiedy dziekan spojrzała na niego zdziwiona, dodał: —
Większość moich klientów trzyma pożyczone pieniądze w sejfie i wydaje je małymi
porcjami. Jeżeli chcecie korzystać z usług banków, musicie zakładać numerowane
konta i uważać, żeby nie przekraczać na nich dziesięciu tysięcy.
—
To dość dziwne żądanie.
—
Tak. Waszyngton wydaje różne śmieszne zarządzenia.
Wiedza dziekan rosła wykładniczo. — Wasza główna siedziba mieści się w Chicago?
—
Między innymi — odparł Barrett.
—
A jaka jest wasza branża? Bankowość?
—
Działamy w różnych branżach.
Dziekan Larraby przytakiwała. — Przypuszczam, że nie powinnam pytać, skąd
pochodzą pieniądze.
—
Może pani pytać, o co tylko zechce.
—
Skąd...
—
Z różnych przedsięwzięć gospodarczych. Dziekan przytakiwała. — Nie są
nielegalne, prawda?
—
Nielegalne? — Barrett uśmiechnął się niczym obrażony mistrz ku¬charski. —
Zastanówmy się. Pożyczam wam pieniądze na uczciwy wyne¬gocjowany procent, oparty
na minimalnej stopie kredytowej. Spłacacie kwotę główną wraz z odsetkami. —
Wzrokiem omiótł portret dziekana z bokobrodami. — Dla mnie nie ma w tym nic
nielegalnego.
—
Też tak sądzę — rzekła. Dziekan wyjrzała na dziedziniec, a potem znów
wbiła wzrok w dywan, po którym stąpał William Dean Howells. Za¬stanawiała się,
że może powinna wprost zapytać, czy nie zrobi z uniwer¬sytetu pralni brudnych
pieniędzy, ale mogłoby to być obraźliwe lub oskar-życielskie. Każda z tych obaw
była wystarczająca, by zapomnieć o tym py¬taniu.
Wyjrzała za okno i zobaczyła krzewy bzu falujące na wiosennym wie¬trze. To
nasunęło jej na myśl wiersz Whitmana o śmierci Lincolna i na za¬sadzie luźnych
skojarzeń przypomniała sobie, kiedy po raz ostatni płaka¬ła. Zdarzyło się to w
deszczowe popołudnie 22 listopada 1963 roku, w col¬lege'^ Teraz też łzy
napłynęły jej do oczu, ale tym razem z ulgi i być mo¬że radości.
—
Przypuszczam, że doszliśmy do porozumienia — rzekła.
Na twarzy Barretta gościł wymijający, jaki-ładny-gabinet-ma-pani, uśmiech. —
Gdybyście zdecydowali się na dziesięć milionów, obniżę opro¬centowanie o 0,25
punktu.
—
Nie jesteśmy aż tak zachłanni. Mimo wszystko musimy spłacić tę pożyczkę.
—
Tak, musicie.
Sprawdza — powiedział Wynton Kresge. — To typ wojskowego. Rozma¬wiaj z nim
żołnierskim tonem.
Corde wziął słuchawkę i słuchał głuchej ciszy. Znajdował się w swoim gabinecie.
Kresge był przy biurku, krok od niego. Zdenerwowanie spra¬wiało, że raczej
stali, niż siedzieli.
Po dwóch minutach dobiegł po linii szeleszczący głos.
—
Tak, sir. Jestem. Na linii mam detektywa Billa Corde'a, który kie¬ruje
śledztwem.
—
Detektywie Corde — rozległ się mocny głos. — Mówi detektyw sierżant
Franklin Neale z Fitzbergu. Jak rozumiem, być może mamy wa¬szego przestępcę na
naszym terenie.
—
Tak przypuszcza Wynton. Co znaleźliście?
—
To zdjęcie, które przesłaliście, to ślepy zaułek. Sprawdziliśmy akta
własności i wynajmu. Nie pojawia się w nich nazwisko Gilchrist. Spraw¬dziliśmy
budynki ze zdjęcia. Też nic. Postanowiliśmy przeczesać firmy wy¬dające karty
kredytowe. Jedyne, co możemy powiedzieć o przestępcy, to: mężczyzna, biały, po
czterdziestce, bez znaków szczególnych, używa kart Visa i Amex na nazwisko
Gilchrist L. oraz Sayles R.R.
—
Ta sama osoba używa tych kart?
—
Właśnie to mówię — odparł Neale.
Corde przeszył powietrze pięścią. Mrugnął okiem do Kresge'a.
—
Wiecie, gdzie mógłby się ukryć? — spytał Kresge.
—
W Holiday Inn, blisko rzeki. Zameldował się pod nazwiskiem Say¬les.
—
Nie wymeldowywał się?
—
Nie, ale nie wiemy, czy teraz przebywa w hotelu.
—
Okay — mruknął Corde. — Mamy nakaz sądowy. Zastępca Kresge i ja będziemy
tam za dwie godziny. Obserwujcie hotel. Prześlę wam fa¬ksem nakaz. Jeżeli będzie
próbował uciec, zanim przyjedziemy, możecie go aresztować?
—
Z przyjemnością. Jakie ryzyko?
—
Nie rozumiem — dopytywał się Corde.
—
Uzbrojony, niebezpieczny?
Corde spojrzał na Kresge'a i odparł: — Bardzo niebezpieczny.
9
Najtrudniejsze, to okłamywać go.
Nie miała problemu z powiedzeniem mu, że ojciec mimo wszystko nie zjawi się na
zawodach zapaśniczych. Nie sprawiło jej też szczególnej przy¬krości, że Jamie
przyjął informację z heroicznym niezadowoleniem — po prostu skinął głową, wcale
się nie zezłościł (co wolałaby, bo ona sama by¬ła wściekła). Jednak wymyślanie
tego, co mógłby powiedzieć mąż, napa¬wało ją odrazą. Tata kazał przekazać —
upiększała Dianę — że ten mor¬derca jest na wolności i mają poważną szansę, żeby
go schwytać. Próbował to inaczej zaaranżować, ale musiał wyjechać. Cały czas
jest myślami przy tobie...
—
Obiecał też, że jakoś ci to zrekompensuje — dodała Dianę. Nie mia¬ła na
tyle siły, żeby spojrzeć synowi w oczy.
Prawda była taka, że Corde po prostu wyjechał do Fitzbergu i nie kło¬potał się,
by zadzwonić do domu lub powiedzieć Emmie, żeby to za niego zrobiła.
Jakże długo trwało to czekanie! Gdy minęła umówiona godzina, czas dłużył się
niemiłosiernie. Przejeżdżały różne samochody, ale żaden radio¬wóz z biura
szeryfa New Lebanon nie podjechał pod dom. Powoli mijały minuty, podczas gdy
Jamie i jego kolega z drużyny, Davey, żartowali, jak to złoją skórę szkole
średniej z Higgins, potem wyglądali niespokojnie przez okno, a w końcu zamilkli.
O wpół do siódmej Dianę postanowiła, że zażąda, żeby Corde przerwał pracę i
zawiózł chłopców radiowozem z włą¬czonym sygnałem i światłami, najszybciej jak
można.
Za dziesięć siódma Dianę zadzwoniła. Rozmowa była krótsza, niż uda¬wała. Emma,
dyspozytorka, powiedziała, że Bill i zastępca Kresge jak sza¬leni wypadli z
biura i spędzą noc w Fitzbergu.
Dianę podziękowała, a potem słuchała sygnału w słuchawce, gdy kon¬tynuowała
udawaną rozmowę. Mówiła znacznie głośnej. — Bill, co się sta¬ło?... Naprawdę?...
już go prawie macie... Kochanie, bądź ostrożny... Jamie będzie niezadowolony,
spóźniłeś się pół godziny z informacją... Okay... Okay... Przekażę mu...
A po tym wszystkim poprosiła zastępcę, by przyszedł do domu i popil¬nował Sarah.
—
To może ja zadzwonię po jakiegoś policjanta, żeby z wami pojechał. Skoro
Bill mówił, że...
—
To on spowodował to całe zamieszanie — warknęła. — Nie mamy czasu, żeby
czekać.
Dianę i dwaj chłopcy władowali się do kombi i rozpoczęli szaleńczą ja¬zdę do
szkoły średniej w Higgins. Dianę w ogóle nie zatrzymywała się na czerwonych
światłach, rwała się do kłótni z każdym umundurowanym po¬licjantem na tyle
głupim, by ją zatrzymać.
Bill, musimy porozmawiać.
Dianę Corde siedziała na twardym siedzeniu na trybunie i popijała wodnistą colę.
Obserwowała tłumy widzów i myślała o zapachu, specyficz¬nym dla szkolnych sal
gimnastycznych. Wiele lat temu koleżanka powie¬działa jej, że pochodzi z
ochraniaczy na genitalia wkładanych przez chłop¬ców. Chciała o tym komuś
opowiedzieć. Żałowała, że Ben Breck nie siedzi obok niej.
Po dziesięciu walkach rozległa się przerywana zapowiedź, z której wy¬łapała
jedynie słowa „Jamie Corde". Odstawiła colę i zagwizdała na pal¬cach z siłą stu
decybeli. Kibice z New Lebanon urządzili wrzawę.
Dianę obserwowała, jak syn wkracza na matę płynnym krokiem, sku¬piony i spięty.
Znów zagwizdała, aż jej sąsiedzi zatkali uszy. Krzyczała i tupała, dopingując.
Jamie uparcie dążył do celu, był konsekwentny w swoich wysiłkach. Codziennie
przebiegał pięć mil, co drugi dzień podno¬sił ciężary. Trenował i trenował.
Szybko doszedł do siebie po śmierci Phi-lipa. Dobrze też zniósł niewybaczalną
nieobecność ojca dziś wieczorem. Dianę poczuła ogromną dumę z syna, przesłała mu
swoje uczucie telepa¬tycznie, kiedy wkładał kask i podawał rękę przeciwnikowi.
Jamie spojrzał na trybuny. Pomachała mu ręką. Pozdrowił matkę w jedyny sposób, w
jaki wypadało zawodnikowi na macie — spojrzał na nią, skinął ponuro głową i się
odwrócił. Nie miała mu tego za złe, wiedzia¬ła, że otrzymał jej psychiczny
przekaz.
Jamie zapiął niebieski pasek na ramieniu odróżniający zawodnika i odchylił głowę
do tyłu. Głęboko oddychał.
Rozległ się gwizdek i zawodnicy poderwali się do walki. Jamie napiął nogi i je
rozstawił, kiedy rzucił się na przeciwnika —jasnowłosego ucznia klasy drugiej —
niczym atakujący wąż. Chwytali się z za ramiona i szyje, głowy trzymali
pochylone do siebie. Obracali się, ich stopy wbijały się w gąbczastą matę.
Poruszali się niczym walczące kraby. Splątane kończy¬ny. Kropelki potu. Pąsowe
twarze pod piankowymi kaskami, nabrzmiałe żyły na szyjach. Wściekła przepychanka
na macie. Dłonie zmieniły się w kleszcze, chwytały za kolana i nadgarstki.
Dianę krzyczała: — Dalej, dalej. Naprzód, JAMIE!
Agresywny rzut. Jamie oderwał przeciwnika od maty, próbował prze¬wrócić go na
plecy. Głowa tamtego zakołysała się; spojrzał w górę, chwilę był oszołomiony.
Błyszczący na twarzy Jamie przyciskał go wściekle do maty. Chłopak gwałtownie
wymachiwał rękami, kilka razy mocno uderzył Jamiego w plecy. Były to mocne
uderzenia, ale pozostały bez efektu.
Co takiego się stało?
Dianę zmarszczyła czoło, nagle zdała sobie sprawę z ciszy, która wokół niej
zapadła. Potem ludzie na trybunach zerwali się z miejsc, zaczęli krzy¬czeć do
trenerów obu chłopców. Jasnowłosy przeciwnik próbował wyrwać się z uścisku
Jamiego, cal po calu, przesuwał się w kierunku linii końco¬wej, odwracał na bok,
wrzeszczał. Zrezygnował z walki, skłonny był po prostu uciec. Kilkoro ludzi
spojrzało z przerażeniem na Dianę, jakby by}a odpowiedzialna za brutalny atak
syna.
Krzyknęła: — Jamie, przestań!
Ramię jego przeciwnika zrobiło się sine pod niepohamowanym uści skiem,
rozpaczliwie kopał nogami w powietrzu. Sędzia zagwizdał przera¬źliwie. Jamie nie
puszczał. Przytrzymywał chłopca przy macie, wykręcał mu rękę, z której odpadł
czerwony pasek. Było to jak wołanie o pomoc
—
Jamie! — wołała. — Kochanie...
Sędzia ruszył naprzód. Ubrani w sportowe marynarki trenerzy zerwa¬li się na
nogi. Czerwoni na twarzy, z krzykiem rzucili się w kierunku ma¬ty. Sędzia upadł
na kolana i położył obie dłonie na ramionach Jamiego. Ten odwrócił się do niego
i uderzył go mocno w pierś. Sędzia stracił rów¬nowagę i przewrócił się na plecy.
Dianę wykrzyczała imię syna.
Jamie klęknął na jedno kolano. Wykorzystując możliwości dźwigni, unosił powoli
ramię przeciwnika... Trach. Dianę usłyszała, jak odgłos ła¬mania roznosi się po
trybunach. Zastygła w miejscu, dłonią zasłoniła usta. Obserwowała, jak jej syn
uśmiecha się triumfująco nad nieprzytomnym pokonanym wrogiem. Jamie odwrócił się
w stronę trenerów. Zamarli. Po¬tem chłopiec wyciągnął do góry rękę i zacisnął
pięść. Dianę spostrzegła, że spogląda na nią, gdy biegł w kierunku otwartych
drzwi dwuskrzydłowych prowadzących na boiska. Cały czas unosił rękę w
makabrycznym geście zwycięstwa.
Detektyw Frank Neale wyglądał tak, jak go sobie Corde wyobrażał. Ob¬cięty najeża
blondyn, muskularny, z rumianą gładką cerą. Był zbyt profe¬sjonalny, by umieścić
na radiowozie nalepkę z napisem: Jeżeli zdelegalizu¬jemy posiadanie broni, to
tylko przestępcy będą uzbrojeni, ale na pewno miał taką na swoim prywatnym
samochodzie (amerykańskim) z napędem na cztery koła.
Dzięki Bogu czekał na Corde'a i Kresge'a, którzy byli po dwugodzinnej szaleńczej
jeździe, z termosem najlepszej kawy, jaką Corde kiedykolwiek pił, i czterema
kanapkami z pieczenia wołową. Zjedli je, kiedy pędzili po¬nurymi ulicami
podupadającego Fitzbergu do miejsca, które Neale okre¬ślił jak RSD. Znajdowało
się na parkingu przy Holiday Inn.
—
RSD? — spytał Kresge.
—
Ruchome Stanowisko Dowodzenia — odparł Neale.
—
Aha.
Corde pomyślał, że będzie takie jak w New Lebanon: radiowóz z dwie-jna
radiostacjami. Jednak nie, był to klimatyzowany van ford, w środku którego mogło
się zmieścić sześciu policjantów. Na dachu tkwił talerz an¬teny Kresge wskazał
na kuloodporne szyby z przodu pojazdu.
—
Jezu — szepnął Corde. — Może też mają działa.
Nie było żadnej artylerii, tylko stojak na karabinki M-16 z celownika¬mi
laserowymi, szara skrzynka z granatami ogłuszającymi, rząd radiosta¬cji,
monitorów oraz inna wyszukana elektronika. — To wszystko na jedne¬go przestępcę?
— spytał Kresge.
Prosty jak lufa karabinu Neale odparł: — Przestępca jest przestępcą, a mordercy
to mój najmniej ulubiony gatunek.
—
Mój też — potwierdził Kresge.
Corde miał nadzieję, że w przyszłości będzie mógł się porozumiewać z Kresge'em
za pomocą oczu. Spytał Neale'a: — Gdzie teraz jest Gilchrist?
—
TO przekazuje, że w pokoju.
—
TO? — spytał Kresge.
—
Taktyczna Obserwacja. Mówią, że jest w pokoju, ale sytuacja nie jest
czysta. Są z nim dwie osoby, dwie prostytutki.
—
W jego profilu nie stwierdziliśmy, że morduje z pożądania, ale jest
nieprzewidywalny.
—
Wykorzystujemy urządzenie podsłuchowe — poinformował Neale. — Już zapłacił
tym dwóm damom i zaczęła się zabawa. Jeżeli czegoś się domyśli, to powinniśmy
się włamać, ale teraz proponuję poczekać, aż bę¬dzie sam. Czy on może wziąć
zakładników?
—
Zrobi wszystko — podkreślił Corde — żeby uciec.
—
Okay — mruknął Neale. — To za pana zgodą czekamy.
Wiatr zaczyna wirować w niecce cmentarza i wdziera się pod jednocz꬜ciowy strój
zapaśniczy Jamiego.
Chłopiec drży z zimna. Wstaje. Ostrożnie przechodzi obok grobu Phi-lipa i
opuszcza cmentarz. Idzie powoli w stronę rzeki Des Plaines. W tym miejscu
odległość między brzegami jest niewielka, a nurt na tyle bystry, na ile może być
w krainie farm Środkowego Zachodu. Ćwierć mili dalej rzeka rozgałęzia się i
obmywa małą wysepkę gęsto porośniętą krzewami i drzewami. Nie można przejść
rzeki w bród, ale dostęp do wyspy umożli¬wia powalona gruba brzoza. On i Philip
setki razy korzystali z tej drogi, by dostać się do pojazdu z Wymiaru, który
wyspa przypominała. Jamie idzie teraz po pniu, patrzy na wzburzoną mydlaną wodę
zanieczyszczoną fosforanami. Na wyspie kroczy znajomą ścieżką. Przechodzi obok
sterow¬ni kosmicznego pojazdu, maszynowni, wyrzutni torped xaserowych, sta ku
ratunkowego...
Jamie się zatrzymuje. Po drugiej stronie wyspy widzi wieczorneg wędkarza leniwie
zarzucającego wędkę. Jamie czuje się zdradzony, złością. To jest ich prywatny
teren, jego i Philipa. Nikt nie ma prawa tu¬taj wchodzić. Od śmierci Philipa
Jamie przychodzi tutaj prawie codzien¬nie, by krążyć po pokładach statku. Jest
wściekły na tego człowieka, że najechał na wyspę, wziął ją w posiadanie niczym
wojownik Hononów Wędkarz odwraca się i patrzy na chłopca zaskoczony, potem
uśmiecha si i macha do niego ręką. Jamie ignoruje go i w ponurym nastroju
rozpoczy na drogę powrotną.
Jamie zatrzymuje się pod sosnami, których korony są oświetlon przez słabe
światła Higgins. Rzuca kamienie w wodę. W bulgocie spienio¬nej rzeki wydaje mu
się, że słyszy stłumione rytmy zespołu Geiger — prze nikliwy riff gitarowy,
wrzaski spoconego solisty. Czuje, że dwa komary usiadły mu na rękach. Po chwili
zabija je wściekłym uderzeniem, zosta¬wiając krwawe plamki na przedramionach.
Słucha ryku wody.
Zrób. To. Sobie.
Musisz zrobić to sobie.
Ty. Musisz. Zrobić. To. Sobie.
Niebo już dawno straciło niebieski kolor, teraz ma szarą barwę xase-rowej
torpedy przed detonacją. Chmury na chwilę się rozdzielają i Jamie widzi pierwszą
gwiazdę tego wieczoru. Przepełnia go rozpacz i ból. Ogar nięty paniką biegnie na
most z brzozy. Wchodzi na drzewo.
Zrób to sobie. Musisz zrobić to teraz!
Jamie idzie, a potem zatrzymuje się w połowie drogi. Unosi do góry rę¬ce jak
Dathar-IV na pomoście budynku rządowego, tysiąc stóp nad sło¬necznymi
kryształami, podczas gdy z każdej strony otaczają go oddziały Hononów. Jamie
Corde wyciąga ręce nad głowę i balansuje na palcach nad przepaścią z rwącą wodą.
Potęgą Waszej mądrości, siłą Waszej mocy, prowadźcie mnie, Strażnicy, do
Zaginionego Wymiaru, z ciemności do światła...
Spada jak meteor w burzliwy nurt. Czuje ból w uchu, które otarł, ude¬rzając w
drzewo, a potem otacza go dojmujący chłód, odbiera mu resztki oddechu z płuc.
Jamie Corde spogląda w górę. Widzi wodę, widzi krew i w tunelu ciem¬ności nad
nim widzi pojedynczą gwiazdę. Wie, że to oko Strażnika, który zgadza się zabrać
go bezpiecznie do nowego wymiaru.
pojawił się drugi termos z kawą. Neale przygładził krótkie włosy i opo¬wiedział,
jak jeden z jego snajperów trafił przestępcę z odległości ośmiuset jardów. — Bóg
wstrzymał wtedy oddech — dodał podniosłym tonem.
Na panelu niczym deska rozdzielcza w samolocie zaczęło błyskać poje¬dyncze
czerwone światełko i rozległ się sygnał. Sierżant podniósł słuchaw¬kę. — RSD
Jeden. To niezabezpieczona linia naziemna. Tak? — Słuchał chwilę. — Detektywie
Corde, do pana.
—
Do mnie? — Wziął słuchawkę. — Corde przy telefonie.
—
Bill. — Pustka w jej głosie wykrzykiwała do niego setki różnych
in¬formacji.
Powiedział: — Kochanie, o co chodzi? Dlaczego... Corde rozpoznał, że dużo
płakała. Usłyszał hałasy. Inne głosy. Niena¬widził tych dźwięków. Były to
odgłosy szpitala. — Sarah? — spytał.
—
Jamie...
—
Co się stało?
—
Zapadł w śpiączkę. On... Och, Bill, on próbował popełnić samobój¬stwo.
Wędkarz znalazł go, ale...
—
O Boże.
Przypomniał sobie, a ta myśl była niczym cios w żołądek. — Te zawo¬dy
zapaśnicze? Nie pojechałem na nie.
Przez chwilę się nie odzywała. — Bill, wracaj do domu. Chcę mieć cię przy sobie.
—
Wyjdzie z tego?
—
Nie wiedzą. Prawie się utopił. Uderzył się w głowę, kiedy spadał.
Przyjeżdżaj...
Kiedy rozłączyli rozmowę, Corde powiedział: — Wynton, Jamie jest ranny Muszę
jechać.
—
Och nie, Bill. To jego sprawka? — Skinął głową w kierunku ho¬telu.
—
Nie, to coś innego. I bardzo poważne. Muszę jechać. Teraz ty bę¬dziesz tu
kierował.
W głosie Wyntona Kresge'a ujawniła się miłość do siódemki jego dzie¬ci, gdy
mówił: — Będę myślał o tobie. — Corde przez chwilę nie mógł wy¬dobyć z siebie
ani słowa, tylko położył dłoń na ogromnych plecach zastęp¬cy. W tym krótkim
geście Kresge poczuł ogromną moc. Wrażenie pozosta¬ło, nawet gdy Corde wyszedł.
— Bill, złapiemy go. Na pewno złapiemy rzekł Kresge.
10
Chyba źle postąpiłem — stwierdził Corde.
Siedzieli na oddziale intensywnej opieki medycznej szpitala miejskie¬go, w małej
poczekalni oddzielonej od ich syna drzwiami z jasnego drew¬na. Z chłopcem byli
lekarze. W pewnym momencie wielka srebrna gałka u drzwi obróci się i z pokoju
wyjdzie pielęgniarka lub lekarz. Wyczekiwa¬nie to największa tortura.
Trzymali złączone dłonie, ale Corde prawie nie wyczuwał uścisku Dia¬nę. Nie
spodziewał się, że może oczekiwać innej informacji niż taka, iż Ja¬mie jest w
krytycznym stanie i nie odzyskał przytomności. Dianę nie po¬wiedziała więcej niż
pięć słów od momentu, kiedy tu przyjechał po szalo¬nej nocnej jeździe z
Fitzbergu. Była w stanie najwyższej złości; miała spo¬kojne oczy, jej tłumiona
wściekłość wydawała się zaskoczeniem.
Po raz pierwszy od czasu ślubu Corde zastanawiał się, czy nie stracił żony.
—
Ta sprawa mnie pochłonęła.
Myślał głównie o skutkach dla Jamiego, ale przypomniał sobie rów¬nież, że
odrzucił propozycję objęcia stanowiska szeryfa ze względu na śmierć Jennie
Gebben. Przypuszczał, że Dianę też o tym myśli.
—
Powiedz coś — dodał.
—
Bill, jak to wszystko można wyjaśnić? Spędzaliśmy cały nasz wol¬ny czas z
Sarah. Po prostu założyliśmy, że Jamie nie potrzebuje nas tak, jak ona. Okazało
się, że to on potrzebował naszego zainteresowania, a ona sobie świetnie radzi
bez nas.
—
To głównie moja wina — rzekł Corde. — Wiedziałem o zawodach. Nawet
czekałem na nie z niecierpliwością. Potem usłyszałem o Gilchriście i zachowałem
się jak pies, który wytropił królika...
Dianę wstała i podeszła do automatu telefonicznego. Ktoś, do kogo dzwoniła, nie
odbierał. Wykrzywiła twarz, odwiesiła słuchawkę, zabrała monetę i usiadła w
milczeniu.
Czuwanie trwało dalej. Corde wyciągnął dwudziestopięciocentówkę i zaczął
przesuwać ją między palcami. Moneta spadła z brzękiem, kiedy próbował zatrzymać
ją podczas obrotu. Podniósł ją i włożył z powrotem do kieszeni. Potem otworzyły
się drzwi i wyszło trzech lekarzy. Zarówno mąż, jak i żona wbili spojrzenie w
ich twarze, próbowali odczytać informację, ale lekarze patrzyli kamiennym
wzrokiem. Jeden z nich, główny neurolog, usiadł na krześle obok Dianę. Zaczął
mówić.
Corde słyszał pojedyncze słowa. — Zakłócenie funkcji mózgu... Mini¬malna...
Poważny uraz... Brak podtrzymywania funkcji życiowych. — Mówił tak parę minut, a
potem powiedział im o tym, co mogli zrobić dla Jamiego. Jego słowa dodawały
otuchy, a w każdym razie nie przygnębia¬ły. Jednak gdy Corde spytał, kiedy
chłopak odzyska przytomność, lekarz odparł, że nie jest w stanie powiedzieć.
—
I co mamy robić?
—
Czekać.
Corde skinął głową, a Dianę się rozpłakała. Lekarz spytał, czy chcieli¬by środki
uspokajające. — Nie — odpowiedzieli jednocześnie.
—
Nie zaszkodziłoby trochę snu — zaproponował lekarz. — Napraw¬dę nie sądzę,
żeby jego stan się pogorszył.
—
Kochanie, może pojedziemy do domu. Trochę odpoczniemy — rzekł Corde.
—
Ja zostaję z moim dzieckiem.
—
To ja też zostanę.
Kiedy lekarz odszedł, Dianę skuliła się na pomarańczowym krzesełku z włókna
szklanego. Wydawało się, że natychmiast zasnęła. Corde wstał i poszedł do
pokoju, żeby usiąść przy synu.
Okay, zastępco, meta jest czysta.
Wynton Kresge otworzył oczy. Franklin Neale stał nad nim, budził go ze snu.
—
Która jest godzina?
—
Wpół do siódmej. Rano. Dziwki już poszły i pokój jest czysty.
—
Słucham? — spytał Kresge.
Pojawił się magiczny termos z kawą. Kresge wrzucił trzy kostki cukru do
czerwonego plastikowego kubka. Wypił kilka łyków kawy.
—
Chce pan teraz wejść, czy poczekać, aż wyjdzie? — spytał Neale.
W myślach Kresge zadawał Corde'owi pytania, ale nie otrzymał żad¬nej odpowiedzi.
Spojrzał na Neale'a, świeżego jak rekrut na paradzie. Był dokładnie ogolony. — A
jak pan uważa?
Neale wzruszył ramionami. — Taktycznie jest to klasyczna sytuacja. Jeżeli
wejdziemy do jego kryjówki, będziemy mieli większe możliwości od¬powiedzenia
ogniem. Jeśli będziemy próbowali zatrzymać go na ulicy, mo że nam uciec albo
postrzelimy jakichś cywilów.
Słysząc ten wojskowy język, Kresge poczuł się lepiej. W każdym razie był w swoim
żywiole. — To wolałbym wejść i go zatrzymać.
—
Jasne. Nasz oddział antyterrorystyczny jest w pogotowiu. Chce pan, żeby
oni też weszli?
—
Sam wejdę. Niech mnie osłaniają — odparł Wynton Kresge. Krótko obcięty,
rumiany detektyw przytakiwał. Był ponury, skupiony.
Chrząkał. — Ja też tak bym postąpił. — Spojrzał na potężnego Kres¬ge^ i dodał: —
Okay, ubierzemy pana w kamizelkę kuloodporną. Myślę, że znajdziemy coś
odpowiedniego.
Zapinając paski kamizelki z płytką osłaniającą serce, Wynton Kresge pomyślał
nagle o aspekcie bycia policjantem, którego wcześniej nie rozwa¬żał. Jeśli
ostatecznie zadaniem policjanta jest ratowanie życia, to istnieje też druga
strona medalu — czasami trzeba zabijać.
Kiedy siedział w fotelu w swoim biurze na Uniwersytecie Audena i czuł uścisk
pistoletu na pasku, nigdy poważnie nie zastanawiał się nad użyciem broni.
Oczywiście fantazjował trochę, jak strzela do terrorystów. Jednak teraz odczuwał
lęk. Nie bał się, że za pięć minut będzie się krył przed pociskami, ale wręcz
przeciwnie — że będzie strzelał do innego czło¬wieka. Ta myśl go przerażała.
—
...zastępco?
Kresge zorientował się, że detektyw mówi do niego.
—
Tak?
Neale otworzył plan hotelu. — Niech pan spojrzy.
—
Skąd to macie?
—
Nasz oddział antyterrorystyczny ma plany wszystkich hoteli w mieście.
Także dworców autobusowych i kolejowych oraz większości bu¬dynków biurowych.
Wydawało się to dobrym pomysłem. Może zasugeruje to Corde'owi.
—
Okay, jest tutaj. Pokój 258. Nie ma żadnych drzwi przejściowych, ale jest
to... Co to?
Jeden z policjantów powiedział: — Tutaj jest mikrofalówka i mała lo¬dówka. Rury.
Zlew ze stali nierdzewnej. Prawdopodobnie wydrążone poci¬ski zostaną zatrzymane,
ale muszą być bez koszulek ze względu na ulicę po przeciwnej stronie.
—
Zastępco?
—
Nie możemy go zaalarmować — rzekł Kresge. — Żadnego gazu ani granatów.
Trzeba szybko sforsować drzwi, żeby nie zdążył stworzyć pola ostrzału. — Widział
coś takiego na filmie z Melem Gibsonem. Spytał: — Czy jest to zgodne z
procedurami?
—
Według mnie, tak. Weźmiemy...
—
Sierżancie — przerwał im młody policjant przy konsoli. — On zwiewa!
Wyszedł z pokoju i porusza się w kierunku Eastwood. — Powta¬rzał wieści
otrzymane przez słuchawki, które miał na głowie. — Taktycz¬na Obserwacja
informuje oddział antyterrorystyczny. Są trzy przecznice dalej. Kontynuują
rozlokowanie.
—
Jasne — odezwał się detektyw. — Gdzie się kieruje?
—
W stronę rzeki. Pieszo. Ma teczkę ze sobą. Porusza się bardzo szybko.
—
Jak daleko jest stąd? — spytał Kresge.
—
Przecznicę.
—
Idziemy go łapać.
Neale włożył niebieską czapkę z napisem POLICJA.
—
TO mówi, że znikł. Skręcił przed mostem i wszedł na teren tych starych
magazynów nad rzeką. Przypuszczają, że kieruje się na północ.
Gwałtownie otworzyły się drzwi vana, Kresge zmrużył oczy od oślepia¬jącego
światła. — Którędy?
—
Za mną. — Neale przebiegł ulicę obok zaniedbanego placu zaro¬śniętego
chwastami i zaśmieconego złomem. Kresge zobaczył dziesiątki parterowych lub
jednopiętrowych magazynów. Większość z nich rozsypy¬wała się, niektóre były
wypalone.
Doskonała kryjówka dla uciekiniera. Doskonałe miejsce dla snajpera.
W pobliżu z piskiem opon zatrzymał się van. Wyskoczyło z niego pię¬ciu
policjantów z oddziału antyterrorystycznego. Kresge usłyszał: — Zała¬dować i
zabezpieczyć. Zespół zielony na południe. Niebieski na północ. Trzymać się
rzeki.
Neale zatrzymał się przy pierwszym budynku. — Zastępco?
Kresge spojrzał na niego i zobaczył, że pokazuje na jego pistolet, który wciąż
tkwił w kaburze.
—
Och. — Kresge odpiął rzemyk i wydobył broń. Wprowadził nabój do komory i
wyciągnął palec wskazujący wzdłuż lufy. W piersi poczuł nagły przypływ energii.
Neale pokazał na siebie, a potem w prawą stronę. Chwilę później Kresge znalazł
się na długiej alejce, wzdłuż której biegły zardzewiałe szy¬ny wąskotorówki.
Wokół pełno było mrocznych wejść, szarych okien i ramp do ładowania towarów.
—
O rany — westchnął i przeskoczył nad kamiennym progiem lazł się w strefie
wojennej.
Pierwsze pięć budynków przypominało piekło. Kresge obracał się, ch wał, mierzył
z broni do cieni, worków ze śmieciami, do okiennic. Skoro d tarł tak daleko i
nie został zastrzelony, nabrał odwagi. Gilchrist nie chci znaleźć się w pułapce.
On chce przede wszystkim uciec. Nie zamierza bronić w zamkniętym magazynie.
Jednak to w magazynie go znalazł.
Zastępca wszedł do obszernego opuszczonego pomieszczenia. Przez tłuczone
świetliki wpadały snopy światła.
Tutaj był mężczyzna, którego szukał. Kilkanaście kroków od nie ukrywał się za
starym bojlerem. Nie miał przy sobie broni, tylko starą teczkę. Wydawał się
przytłamszony i mały przy olbrzymim zbiornik Drobny, z posiwiałymi jasnymi
włosami, nerwowy. Kresge zdał sobie spr wę, że jest pierwszą osobą z zespołu
dochodzeniowego, która widzi Leo Gilchrista. Niedużo widział; światło tutaj było
przytłumione i rozm;
—
Nie ruszać się! — wrzasnął Kresge. Mężczyzna posłuchał polecenia, ale
tylko na chwilę i dlatego, że s'
przeraził. Potem odwrócił się plecami do Kresge'a i zaczął powoli się odd lać
niczym zwlekający kochanek.
—
Stój, bo będę strzelał! Szedł dalej, nie odwracając głowy.
Kresge wymierzył z broni. Wyraźny cel. Idealna pozycja do strzału, piej niż na
strzelnicy w Higgins. Wsunął palec w osłonę i zaczął nacisk spust. W połowie
drogi opuścił jednak broń i mruknął: — Cholera. — startował do szybkiego biegu.
Sylwetka przed nim stała się cieniem, a potem znikła.
Jednym z policjantów tymczasowo przypisanym do grupy pościgowej b Tony LaPorda,
potężny bryłowaty mężczyzna, który nosił służbowy rew" wer wysoko na pasku, a w
kaburze pod spoconą pachą trzymał nielegal pistolet o kalibrze 0,380.
Małomiasteczkowy policjant — gdzieś pośród między przygarbionym cywilnym
pracownikiem policji w wielkim mieści na przykład Nowym Jorku, a zagorzałym
kowbojem z Atlanty lub San tonio.
LaPorda miał na sobie skórzaną kurtkę z futrzanym kołnierze ciemne spodnie oraz
kapelusz ze skórzanym rondem i kraciastym paskie wokół denka. Nie odbiegał od
pozostałych policjantów, przydzielonych j
o ochotnicy do grupy mającej za zadanie schwytanie profesora z New Le-panon,
który zabił swoją studentkę.
Ze względu na ten przydział LaPorda dostał specjalną częstotliwość na swojej
motoroli i kamizelkę kuloodporną, ale nie M-16 (tylko oddział antyterrorystyczny
miał karabiny, a Leon Gilchrist nie był terrorystą, tyl¬ko pieprzonym
profesorem). LaPorda nie był szczególnie podekscytowany zadaniem, zwłaszcza gdy
okazało się, że przestępca ucieka. LaPorda nie¬nawidził biegania nawet bardziej
niż brzegu rzeki.
Podszedł ociężałym krokiem do ogromnego magazynu i wyobraził so¬bie, że mógłby
tu przesiedzieć całe to zamieszanie. Zatrzymał się, poczuw-szy ukłucie w boku.
Pomyślał: Jezu, chyba tym pierdolcom z oddziału an¬tyterrorystycznego płacą
godzinami aerobiku.
Oparł się o ścianę magazynu i słuchał trzaskających głosów członków Zespołu
Reagowania, jak to nazwał dyspozytor (nie ma lepszych od poli¬cjantów w
wymyślaniu akronimów). LaPorda też się włączył, powiedział, że nie natknął się
na przestępcę, a teraz idzie w stronę rzeki prowadzić dalsze poszukiwania.
Sięgnął do kieszeni po camele. Wytrząsnął jednego papierosa i włożył go do ust.
Zamarł z przerażenia, gdy grzeczny głos zapytał: — Ognia?
LaPorda obrócił się, ale nie zobaczył, kto to powiedział. Zobaczył jedy¬nie
zardzewiałą metalową rurkę, która rozcinając ze świstem powietrze, zmierzała w
stronę jego twarzy. Odgłos uderzenia odbił się echem od ścian. LaPorda zwalił
się jak długi i zaczął okropnie krwawić. Nie stracił od razu przytomności, czuł
dotyk rąk grzebiących przy koszuli. Dłonie by¬ły nieustępliwe, ale delikatne;
mężczyzna nie wydawał się zbyt silny.
Ręce profesora — pomyślał LaPorda, a potem stracił przytomność.
Wynton Kresge dopadł go, gdy podnosił służbowy rewolwer leżącego poli¬cjanta.
Kresge zastanawiał się, czy Gilchrist go zabił. — Zostaw na miej¬scu. —
Mężczyzna obrócił się i ich wzrok się spotkał. Byli sami. Ucichły kroki i
trzaski radiostacji. Reszta zespołu przeszła obok. — Nie ruszaj się — nakazał
Kresge. Wycelował w ciemne rozbiegane oczy, a potem przypo¬mniał sobie
Przewodnik procedur dla zastępcy szeryfa. Zasada 34-3. Pierś, nie głowa, jest
preferowanym celem podczas próby zatrzymania.
—
Odrzuć broń — warknął Kresge.
Światło słoneczne odbiło się od wysoko umieszczonego okna i oświetli¬ło mężczyzn
bladym światłem.
—
Odrzuć to.
—
Porozmawiajmy.
Kresge wskazał ruchem głowy na broń mężczyzny. Był to autorn^ ny rewolwer.
Gilchrist musiał jedynie wycelować i pociągnąć za Żadnego odbezpieczania,
ładowania. Zasada 34-2. Natychmiast zide t*" kuj broń przestępcy. — Nie mam
zamiaru się powtarzać.
—
Chcesz pieniędzy? Ile? Tysiąc? Nie ma problemu. — Pokazał gjow na
policjanta. — To był wypadek. Upadł. Próbowałem mu pomóc. Chce 8 dwa tysiące? —
Mimochodem wskazał na teczkę, co sprawiło, że nnjSzi. rewolweru celowała bliżej
w stronę Kresge'a.
Przypomniał sobie sylwetki na strzelnicy w Higgins. — Liczę do trzeci-— rzekł.
—
Dlaczego nie policzysz do dziesięciu i nie dasz mi szansy ucie ki? To nic
prostszego. Dwa tysiące dolarów gotówką. Tyle właśnie jest w teczce.
—
Jeżeli natychmiast nie odrzucisz broni, będę strzelał.
—
Nie sądzę, policjancie...
11
Poruszył się. On coś powiedział...
—
Detektywie Corde — odezwała się pielęgniarka.
—
Nie wiem dokładnie co — wyjaśnił.
—
Telefon do pana.
—
Poruszył się. On coś powiedział. Pielęgniarka, która wiedziała wszystko o
halucynacjach ludzi pozba¬wionych snu, spojrzała na nieruchome ciało Jamiego. —
To wspaniale.
—
On usiadł.
Przeczytała również kartę Jamiego i wiedziała, że równie dobrze móg tańczyć po
pokoju, jak usiąść na łóżku i wypowiedzieć jedną sylabę. — | wspaniale.
—
Nie chce pani powiedzieć o tym lekarzowi?
—
Policjant z Fitzbergu na linii. Mówi, że to pilne.
—
Okay. — Corde spojrzał zaczerwienionymi oczami na telefon. Pod¬szedł do
niego na nogach jak z waty.
—
Nie tutaj. Nie przełączamy rozmów na oddział intensywnej opieki.
—
Aha.
Corde poszedł do pokoju pielęgniarek. Wziął słuchawkę. — Halo. Usłyszał pytanie
Kresge'a: — Jak syn?
Teraz śpi, ale usiadł i coś do mnie powiedział. Słyszałem go. Nie
wiem, co mówił, ale słyszałem go.
To dobrze. Bill, Gilchrist nie żyje.
—
Aha. Dopadłeś go?
—
Próbował uciec. Miał w portfelu karty kredytowe Saylesa. Innych feż.
Ukradł je chyba... Dobrze zacierał za sobą ślady.
—
I co się wydarzyło?
—
Bill, chciałem z tobą o tym porozmawiać. O tym, co zrobiłem. Miał broń.
Wymachiwał nią. Strzeliłem do niego. Cztery razy.
—
Dobrze zrobiłeś.
—
Nie mogłem się powstrzymać. Naciskałem spust. Upadł. Strzela¬łem do niego
cztery razy.
—
Dobrze zrobiłeś.
—
Ale, Bill, nie byłem pewien, chciałem powiedzieć, że tak naprawdę nie
byłem pewien, czy zamierza użyć broni. Po prostu nie mogłem tego stwierdzić.
—
Przekazano sprawę do prokuratora okręgowego? Oskarżą cię?
—
Nie, ale ja nie mówię o przepisach prawnych. Zabiłem go, a on mo¬że nie
miał zamiaru do mnie strzelać.
—
Wynton, on zamordował Jennie i Saylesa. Ciebie też by sprzątnął.
—
Ale tego nie wiem na pewno.
Corde powiódł wzrokiem do sali szpitalnej. Zobaczył jedynie wzgórek pod szarą
pościelą, który był jego Jamiem. — Wynton, tego do końca nig¬dy nie wiemy
—
Bill, nie chciałem ci zawracać głowy, ale musiałem zrzucić to z sie¬bie.
—
Jak tylko wrócisz, pojedziemy na polowanie. I porozmawiamy o tym. — Corde
zamknął oczy i oparł się ciężko o ścianę.
—
Mam nadzieję, że Jamie szybko dojdzie do siebie.
—
Powiedział coś do mnie — rzekł Corde. — Mówiłem ci o tym? On usiadł i coś
powiedział. Szkoda, że nie mogę sobie przypomnieć co...
Corde nie zauważył spojrzenia pielęgniarki, która patrzyła na niego ze smutnym
wyrazem twarzy i zaciśniętymi ustami.
—
Powiedz mu, że myślę o nim — rzekł Kresge.
—
Przekażę, Wynton.
Corde odłożył słuchawkę i wrócił do pokoju Jamiego.
Bill Corde, wysoki mężczyzna, teraz skulony, z krótko obciętymi wło¬sami, teraz
potarganymi. Ten, z którego serca spadł olbrzymi ciężar, ale pojawiła się inna
troska. Usiadł na niskim krześle obok łóżka syna.
Corde nie znał się na modzie, ale uznał, że doktor Parker jest modni ubrana.
Żałował, że w New Lebanon nie ma eleganckich kobiet.
Siedząca przy nieskazitelnym biurku terapeutka miała na sobie jL skraworóżową
sukienkę, wyciętą tak głęboko, że gdyby Corde miał ochot spojrzeć, zobaczyłby
piegi na jej piersiach. Spojrzał. Włosy związała w koński ogon, a na rękę
założyła grubą złotą bransoletę. Może kupiła ją za jego opłaty W uszach miała
kolczyki, które też mogły być prezentem od niego.
—
Cieszę się, że w końcu się z panem spotkałam.
Z drugiej strony sposób, w jaki świdrowała go wzrokiem, kazał mu my¬śleć, że
patrzy na niego nieufnie. Ciekawiło go, czy Dianę mówiła coś złe¬go o nim. —
Pani doktor, słyszałem o pani wiele dobrego. Sarah jest zupeł¬nie innym
dzieckiem, od kiedy się z panią spotyka.
Skinęła obojętnie na komplement i spytała krótko: — Sarah jest tutaj?
—
Tak, w poczekalni.
—
Dlaczego nie przyjechała pańska żona? Jest w szpitalu?
—
Właśnie. Jamie traci i odzyskuje przytomność. Myślą, że dojdzie do siebie.
Mówią, że może mieć kłopoty z pamięcią lub jakieś inne dolegliwo¬ści. Ten
neurolog Weinstein ze szpitala komunalnego... To chyba najlepszy specjalista w
hrabstwie? Tak słyszeliśmy.
Doktor Parker spojrzała obojętnie na Corde'a. Nie odezwała się.
—
Wie pani, że on... — Głos Corde'a nagle odmówił posłuszeństwa. Doktor
Parker skończyła. — Próbował popełnić samobójstwo. Pani
Corde powiedziała mi o tym.
—
Nie wiem, jak to będzie, gdy wróci do domu. Nie wiem, co się do kładnie
stało ani dlaczego. Gdyby pani mogła...
—
Z przyjemnością porozmawiam z wami oboma — rzekła szczerym głosem, ale nie
wyglądało, że będzie czekała na to spotkanie.
Z oboma. Corde przytaknął. — Jestem pani wdzięczny.
Terapeutka otworzyła szufladę i wyciągnęła z niej plik papierów. Cor¬de pomyślał
ze zgrozą, że to kolejne rachunki. Rozłożyła je na biurku. Spojrzał na jedną
kartkę, gęsto zapisaną, z nazwiskiem Sarah na górze. Nie odrywając wzroku,
spytał: — Ona to napisała?
—
To są jej ostatnie kasety. Moja sekretarka przepisała je na maszy¬nie. Jak
pan może się przekonać, Sarah bardzo dobrze mówi. Tylko kilka razy przekręciła
słowa. Poza tym w kilku miejscach się poprawiała.
Corde przerzucił plik. — Tu chyba jest ze sto stron.
—
Prawie.
Cały czas uważał ten pomysł za głupi. Skoro Sarah ma to teraz prze¬pisywać, to
dlaczego nie książkę do historii lub przyrody? Coś praktyczne¬go. Coś, co
przydałoby się jej w szkole. Jaka może być korzyść z tych opo¬wieści? Jednak
zachował swoje zdanie dla siebie. Wiedział, że musi się zgodzić z terapeutką.
Ona była ekspertem, a Bill Corde słuchaczem.
—
To naprawdę jest książka?
—
Raczej zbiór krótkich opowiadań z powtarzającymi się postaciami. Tak jak
Kubuś Puchatek chociażby. Tutaj są to Lis i Królik.
—
Czy to coś daje?
—
Panie Corde, dla dziewięcioletniego dziecka świat opowieści ze
znajdującymi się tam problemami jest bardzo istotny.
—
Co powinienem z nimi zrobić?
—
Pan? Nic. Doktor Breck wykorzysta te opowiadania do ćwiczeń. Jej zdolność
przyswajania wiedzy wzrośnie wykładniczo, gdy będzie pracowa¬ła nad słowami,
które sama wypracowała.
Wykładniczo. — To przypuszczalnie niezła zabawa. Jakaś gafa. Doktor Parker
zmarszczyła czoło. — Przede wszystkim ogromna praca.
—
Oczywiście. Zgadzam się. — Corde znów przerzucił kartki. Pod¬much wiatru
przyniósł zapach tuszu i drogiego papieru. Wstał i ruszył w kierunku poczekalni,
gdzie czekała Sarah. — Ona to wszystko wymyśli¬ła? Do diabła, a ja mam zawsze
spocone dłonie, gdy muszę wypisywać ra¬port powypadkowy.
—
Może córka będzie mogła nauczyć pana paru rzeczy — powiedzia¬ła doktor
Parker i pozwoliła sobie na pobłażliwy uśmiech.
Bill Corde nie wie, co myśleć.
Siedzi na składanym krześle w swoim pokoju i w tę i z powrotem kart¬kuje książkę
Sarah. Czyta o zmieniających kształty czarnoksiężnikach, o smokach,
księżniczkach, mówiących samochodach, latających kromkach chleba, tańczących
kosach i rudych rysiach, które dają przedstawienie operowe podczas pełni
Księżyca.
—
Dlaczego rysie?
—
Bo one takie są — wyjaśnia Sarah.
—
A dlaczego opera?
—
Dlatego — odpowiada z taką irytacją, że Corde, który zadał to py¬tanie, bo
innego nie mógł wymyślić, czuje się zawstydzony. Nie pyta już, dlaczego pełnia
Księżyca, co zamierzał zrobić.
—
Tym się zajmuję z doktorem Breckiem — wyjaśnia, dotykając kar¬tek z pismem
maszynowym, a potem czystej kartki przed sobą. — Przewo¬zimy wszystkie słowa
magicznym pociągiem.
—
Pociągiem. Rozumiem.
Siedzą w jego pokoju. Corde bez butów leży na kanapie. Czuje się jak pies przed
kominkiem. Sarah siedzi przy chwiejącym się biurku. Corde był w szpitalu o
siódmej rano. Jest krańcowo wyczerpany, ale zapomina o zmęczeniu, widząc, jak
jego córka z entuzjazmem przystępuje do przepi¬sywania książki. Jej nogi drżą z
podniecenia.
Te wszystkie historie o magicznych wydrach, latających orłach i trol¬lach oraz
świecących czarnoksiężnikach są dla Corde'a niezrozumiałe. Je¬go biblioteczka
zawiera głównie książki o polowaniu i wędkarstwie. Czyta przeważnie o wilkach,
niedźwiedziach i cholernie przebiegłych pstrągach, które omijają przynęty. Nie
wkładają czapek lotników i strojów do nurko¬wania, nie urządzają przyjęć w
pniach drzew ani nie śpiewają piosenek w świetle księżyca.
Uznał, że jego córka zostanie reżyserem filmowym, której filmów nie będzie miał
ochoty oglądać.
Jednak chwali ją za wysiłek i obserwuje z fascynacją, jak pisze z ele¬gancją
jelenia na lodzie.
Corde obserwuje jej techniki. Palcem wskazującym pisze litery i wyra¬zy na dłoni
oraz w warstwie soli rozsypanej na blacie, drze wyrazy napi¬sane na kartce na
fragmenty i patrzy na nie. To pewnie chodzi o dzielenie na sylaby. Choć musi
jeszcze dużo pracować nad ortografią, mocno uwie¬rzyła w siebie. Nigdy do tej
pory nie widział, żeby nauka sprawiała jej przyjemność. Patrzy na pierwszą
stronę cienkiego pliku kartek, które za¬pisała Sarah.
MOJA KSIĄŻKA SARAH REBECCA CORDE, CZWARTA KLASA MOJEMU NAUCZYCIELOWI, DOKTOROWI
BRECKOWI
Corde patrzy na to kilka minut i zastanawia się, czy pojawi się u nie¬go
zazdrość. Nie pojawia.
Kiedy dziewczynka kończy, Corde wstaje, by wyjść. Obserwuje ją przez chwilę, a
potem wychyla się do przodu i mocno przytula. Sarah jest zasko¬czona i
zadowolona, obejmuje go entuzjastycznie. Corde nie mówi córce, że jest ogromnie
wdzięczny, ale nie tylko jej.
Tego odkrycia dokonał policjant w wydziale demograficznym komendy policji w
Fitzbergu.
Porównywał odciski palców ofiar znalezionych na miejscu przestęp¬stwa z
odciskami przestępców (dochodzenia otwarte). Kończyła się jego zmiana, kiedy to
znalazł nieścisłość. Zapisał swoje wnioski na formularzu i miał zamiar przekazać
go pocztą wewnętrzną do wydziału dochodzeń, kiedy zauważył, że ciało będzie
odesłane jeszcze dzisiaj.
Kurczę.
Z ociąganiem zadzwonił do niezrównanego superdetektywa sierżanta Franklina
Neale'a.
—
Detektywie? Mówi policjant Golding z wydziału demograficznego.
—
Co masz?
Jeden, dwa, trzy, cztery...
—
Mam przy sobie formularz dotyczący osoby, której zwłoki dwa dni temu
przekazaliście do kostnicy.
—
Złe dane osobowe? — warknął Neale. — No, słucham.
—
Określiliśmy jego tożsamość na podstawie rzeczy osobistych i in¬formacji
od tego zastępcy szeryfa...
—
Tak, zgadza się. Zastrzelony przestępca jest podejrzany o popełnie¬nie
dwóch morderstw. To naprawdę groźny facet.
Powiedz mi, ty barani łbie, czy codziennie wieczorem polerujesz swoje medale? —
To wiem — bąknął Golding. — Jednak odciski palców, które przesłał koroner,
odpowiadają odciskom przestępcy, którego kartotekę ma¬my. Eddie Scavello. Dwa
napady z bronią, jedno włamanie, kradzieże, pa¬serstwo. Spora lista.
—
Jesteś pewien?
—
Prawdopodobieństwo dziewięćdziesiąt osiem procent.
Zapadła cisza. Po chwili Neale powiedział: — Okay, zrób mi przysługę i prześlij
faksem kartotekę do hrabstwa Harrison i do biura szeryfa w New Lebanon.
—
A mają faks w New Lebanon?
—
Policjancie — rzekł Neale — przepisy nakazują, żeby był przynaj¬mniej
jeden w każdym mieście...
To był żart.
—
...powyżej pięciu tysięcy mieszkańców.
—
No tak. Dobrze, że mi pan o tym przypomniał. Jacy adresaci?
—
Wynton Kresge w hrabstwie, William Corde w New Lebanon. To znaczy zastępca
Kresge i detektyw Corde. Zapisz to i nie pomyl.
—
Nie pomylę, sir.
—
Dołącz notatkę — napisz pilne — i poinformuj, że przypuszczalnie Gilchrist
żyje i jest na wolności. Gratuluję dobrze wykonanej roboty, poli¬cjancie.
—
Cieszę się, że mogłem pomóc.
Brian Okun uczcił informację, że Uniwersytet Audena w przyszłym roku będzie
funkcjonował normalnie, w typowy dla siebie sposób: przeleciał studentkę na
biurku Gilchrista.
Miał też inny powód do świętowania. Po formalnym przyjęciu jego roz¬prawy
doktorskiej latem dostanie etat w instytucie literatury angielskiej Uniwersytetu
Audena.
Okun był teraz sam. Blond studentka — jak na ironię, z miejsca obok Jennie
Gebben na jego seminarium — już wyszła. Siedział rozebrany do pasa na fotelu
Gilchrista i powoli się obracał. Zasłony były opuszczone i ponieważ klimatyzacja
została wyłączona (uniwersytet oficjalnie za¬mknięto na dwa tygodnie, do momentu
rozpoczęcia zajęć szkoły letniej), w gabinecie było gorąco jak na bagnach w
sierpniu. Okun spojrzał na śla¬dy wilgoci na biurku, zastanawiał się, czy to
sperma, czy pot.
Zszokowała go informacja, że Gilchrist był mordercą. Przez moment myślał z
przerażeniem, że plotka, którą rozpuścił, wymknęła się spod kon¬troli. Jednak
czytając Dziennik, dowiedział się, że Gilchrist i Jennie byli kochankami. Ale
zamordować ją i Saylesa! Niesłychane. Okun podejrze¬wał, że Gilchrist jest
brutalny i prawdopodobnie zdolny do zabicia innej osoby, ale nigdy nie sądził,
że kogoś zamorduje.
Teraz ten sukinsyn nie żył, zastrzelony przez policję... Okun szukał w myślach
maksymy, która mogłaby scharakteryzować tego człowieka. Nic nie mógł wymyślić.
Włożył koszulkę i znów się przeciągnął. Patrzył na stare ryciny, setki książek,
które, jak przypuszczał, trafią do spadkobierców Gilchrista. Sta¬re wydanie
Freuda mogło być cenne. I te bardziej współczesne książki na temat psychoz i
literatury. Okun nie miał na nie ochoty, nawet jako nau¬kowy spadkobierca
Gilchrista, ale pomyślał, że mógłby zwinąć najcenniej¬sze, nim dziekan splądruje
gabinet. Rozmyślając o wzbogaceniu swojej bi¬blioteki, rozgrzany i wyczerpany,
czując zapach majowego wiatru i seksu, Okun zamknął oczy...
Po jakimś czasie obudziło go ukłucie w szyję, i pierwszej chwili po¬myślał, że
to pszczoła lub komar, ale kiedy próbo*** sięgnąć do miejsca ukłucia,
stwierdził, że jest tak słaby, że nie moż( unieść ręki powyżej piersi.
Spojrzał w dół i zobaczył, że koszulka nasia^3 krwia-- Wrzasnął i z ogromnym
trudem podniósł dłonie do szyi. Dot"13-* luźnego kawałka skóry w miejscu, gdzie
została przecięta tętnica s0na- Usiłował wstać, ale natychmiast upadł na
podłogę. Chwycił sznur t«iefonu * ściągnął apa¬rat.
— Boże, pomocy... — Wystraszył się, że mówi t^ słabym głosem. Wcisnął 9.
Słuchawka wyślizgnęła mu się z zakrwawionej ćf°ni- Udało mu się po¬nownie ją
chwycić. Wcisnął 1.
Patrzył na rozmytą klawiaturę. Chciał wcisnąć ostatnią cyfrę, ale jego ręka nie
zareagowała. Usłyszał szum, pstryknięcie, trzytaktowy wznoszą¬cy się sygnał
muzyczny, a potem elektronicznie ge^owany §łos kobiecy. To były ostatnie słowa,
jakie usłyszał: — Rozmowa Pe rnoże ^ przepro¬wadzona w czasie wybierania numeru.
Proszę odłoż^ słuchawkę i ponow¬nie wybrać numer.
Dianę Corde wsunęła dłonie na plecy Bena B recka' mocno g° uściskała.
Wydawało się to zupełnie naturalne — stała w ofodzie, obserwowała, jak wjeżdża
na podjazd, potem podeszła szybko do ni«g°- orjJ?ła S° 1 P°czu-ła, że on też ją
objął.
Zupełnie naturalne. Bardzo ją to przeraziło. połtiedziała: — Zostawi¬łam dla
ciebie informację w bibliotece.
—
Byłem na wydziale. Jak się czuje Jamie?
—
Dlatego dzwoniłam. Jego stan się poprawił. Właśnie wróciłam ze szpitala.
Dianę z przerażeniem stwierdziła, że wciąż się przytulają. Szybko się cofnęła. O
Boże, sąsiedzi... Przynajmniej mnie nie pocałował... Rozejrzała się wokół siebie
i weszła w krzewy jałowca. Breck p0da-zyl za nia--
Właściwie dłaczego mnie nie pocałował?
Dianę po chwili wahania wyrecytowała diagnoza którą znała na pa¬mięć. Powtarzała
ją dziesiątki razy.
Podczas rozmowy Breck wsunął dłonie do kieszeń- Dodało mu to chło¬pięcego uroku
i uczyniło go niezwykle pociągającym- Ubrany był w ciem¬ne dżinsy, gruby
ciemnoczerwony sweter z ozdobnym kołnierzem. — Przez telefon powiedziałaś, że
wyjazd do Wisconsin jest nieaktualny.
—
Naturalnie. Chyba dopadli tego faceta. W Fitzbergu. Wydawało się, że ulga
odmalowała się na jego twarzy. — Cieszę się, że
nie wyjeżdżacie.
—
Ja też. Doris nie wyrosła z kompleksu starszej siostry, a jest ode mnie
starsza tylko o trzynaście miesięcy.
—
Ja mam bardziej egoistyczne powody, żeby być zadowolonym. — Mówił
uwodzicielskim głosem.
Diane przełknęła ślinę. — Ben, myślę, że powinniśmy porozmawiać.
—
Gdzieś na osobności. — Uśmiechnął się. — Prywatnie. — Wydawa¬ło się, że
ten pomysł spontanicznie pojawił się w jego głowie. — Może u mnie?
—
Nie —jęknęła żartobliwie. — Mówię poważnie. Uśmiech znikł. — Nie chcesz
się ze mną spotykać.
—
Ależ nie — odparła szybko Diane. — Powiedziałam tylko, że musi¬my
porozmawiać. Zanim sprawy nie staną się... wiesz, zbyt skomplikowa¬ne.
—
W porządku.
Diane postawiła nogę na wzgórku obok świeżo posadzonych cynii i spytała, czy nie
chciałby się czegoś napić. Miała przed oczami powraca¬jący obraz: jak proponuje
kawę lub wino. Próbuje opóźnić jego odejście. Te wszystkie propozycje napicia
się wydawały się jej śmieszne. Ciekawiło ją, czy nie poczuł się kiedyś źle z
powodu nadmiaru płynów.
—
Lepiej jak zajmę się Sarah — dodał. — O wpół do trzeciej mam do¬stać
kamerę wideo.
—
Kochanie — zawołała Diane. — Przyjechał doktor Breck.
—
Okay — rozległa się odpowiedź.
—
Jakie testy robisz Sarah?
—
Takie same jak doktor Parker. Chcę skorelować wyniki po naszych lekcjach z
efektami samodzielnej pracy. Jutro kończę szkic mojego artyku¬łu do czasopisma
specjalistycznego i chcę włączyć do niego skorygowany rezultat testów Bendera i
Graya. Dane są też ważne dla mnie samego: po¬wiedzą mi, co powinienem dalej
robić.
Dane są... Niektórzy chłopcy nigdy nie chcą zrezygnować z pozerstwa.
—
Czy nie sądzisz, że się zdenerwuje? — spytała ostrożnie Diane. Pokręcił
głową. — Będę ją nagrywał, ale z ukrytej kamery. Choć wie,
że będzie filmowana. Nie ma nic przeciwko temu.
W drzwiach pojawiła się głowa Sarah. — Doktor Breck!
—
Cześć, Sarah. Weź swoją książkę. Jak będziemy mieli okazję, po¬pracujemy
dodatkowo.
—
Mam ją tutaj. — Poklepała plecak.
—
Całą?
—
Wszystko. Te nowe kartki od doktor Parker też.
—
Świetnie. Jedziemy.
Podbiegła do samochodu. Zawahała się, jej twarz się zachmurzyła. Dianę to
zauważyła. — Coś się stało?
Patrzyła w przestrzeń. Wydawało się, że nie słyszała pytania i Dianę je
powtórzyła, delikatnie dotykając ramienia córki. Dziewczynka zamru¬gała oczami.
— Pomyślałam o Jamiem.
—
Nie martw się już. Nic mu nie będzie.
Na twarz Brecka wrócił uśmiech, ale Dianę spostrzegła coś innego w jego oczach —
żal, może tęsknotę. Zastanawiała się nad tym. Może zo¬baczyła bezdzietnego
mężczyznę w średnim wieku, co było najsmutniejszą rzeczą, jaką mogła sobie
wyobrazić. Chciała go objąć, ale się powstrzyma¬ła i parsknęła śmiechem. — On
wyjdzie z tego. To twarda sztuka.
—
Muszę kiedyś go odwiedzić — rzekł. — Zaniosę mu prezent. Może coś na temat
tego filmu, który tak lubi.
—
Jedziemy, doktorze Breck!
—
Nie możecie się spóźnić — powiedziała Dianę do obojga i weszła na skopaną
ziemię.
Zauważył Toma — tego młodego zastępcę, który pilnował przedtem jego domu —
podchodzącego do niego. Corde, kucając, upychał papiery doty¬czące sprawy Gebben
w szafkach w magazynie obok biura szeryfa. Prze¬rwał, teczka, którą trzymał,
spadła do przepełnionej szuflady. Z przeraże¬niem obserwował ponurą twarz
zastępcy. Jamie!
Nie miał wątpliwości, że właśnie dzwoniono ze szpitala, by poinformo¬wać, że
jego syn nie żyje. Kiedy Corde ostatnio widział chłopca, nie wie¬dział, co
myśleć. Jamie nie patrzył w twarz ojca i dwukrotnie stracił przy¬tomność.
Popędzany strachem szybko wstał. Głośno strzeliło mu w kolanie. — Co się stało?
Rozpacz w jego głosie sprawiła, że zastępca stanął jak wryty.
—
Bill, jest problem z tą sprawą.
Sprawą? Corde był zdezorientowany. W tym momencie nie pracował nad żadną sprawą.
Zastępca mógł jedynie mówić o śledztwie w sprawie
Gebben. Ale zostało przecież zamknięte. Dobrze o tym wiedział, bo sam to napisał
w formularzu, który teraz znajdował się wśród dokumentów dla szeryfa Jima
Slocuma. Corde się mylił.
—
Właśnie dostaliśmy faks z Fitzbergu — rzekł Tom. — Błędna ide tyfikacja.
Wynton Kresge nie zastrzelił Gilchrista, tylko innego face wielokrotnie
zatrzymywanego, głównie za kradzież kart kredytowych.
—
O, nie. — Corde zamknął oczy i oparł się o framugę drzwi. — Mó łeś o tym
Wyntonowi?
—
Mówiłem. Emma przed chwilą dostała też inną informację. Kilka minut temu w
gabinecie Gilchrista znaleziono ciało jakiegoś asystenta. Wygląda, że został
zamordowany.
—
Okun? Tak się nazywa ten asystent?
—
Zgadza się.
Wykrzywione usta Corde'a tylko w niewielkim stopniu oddawały roz¬pacz, jaką
odczuwał. I strach. Gilchrist wrócił do New Lebanon. Corde wiedział już
dlaczego.
—
Okay, Tom, jedź zaraz do mojego domu i pilnuj Dianę i Sarah. My¬ślę, że
Gilchrist czyha na nie. Wyślij też kogoś do szpitala, żeby siedział przy Jamiem.
—
Rozkaz.
Kiedy pospieszył do pokoju odpraw, z dyspozytorni dobiegł głos Emm
—
Detektywie Corde. Dzwoni Wynton Kresge. Jest na uniwersytecie.
Corde odprawił Toma, wszedł do swojego pokoju i chwycił słuchawk
—
Wynton, co tam mamy?
—
Bill, został zamordowany w taki sam sposób jak Sayles. — Kresge wydawał
się przygnębiony. — Podcięte gardło. Brzytwą. Świadek mówi, że przed budynkiem
zatrzymał się samochód, wysiadł z niego mężczyzna od¬powiadający rysopisowi
Gilchrista. Wszedł do środka na trzy, cztery minu¬ty, a potem odjechał. Nowy
zielony sedan. Świadek nie wie, jaka marka, ani nie zapamiętał numerów
rejestracyjnych. Wydarzyło się to czterdzie¬ści minut temu.
—
Gdzie pojechał?
—
Nie wiadomo. Wyjechał z terenu kampusu. Potem nikt nic nie wi¬dział.
Na długo zapadła cisza, obaj mężczyźni pogrążyli się w myślach. W końcu Kresge
powiedział: — Chyba zastrzeliłem niewłaściwego czło¬wieka.
*
Jtadiowóz Corde'a pędzi ponad siedemdziesiąt mil na godzinę z włączony¬mi
światłami i na sygnale. Mimo dużej szybkości podróż tym amerykań¬skim wozem jest
dziwnie łagodna. Corde znajduje się na peryferiach mia¬sta, mija małe sklepy i
domy. Widzi napis na gabinecie weterynarza. Szpi¬tal- Psy 8 koty. Cyfra 8
zastępuje znak & dawno temu ukradziony. Długa biała struktura CENTR M RYBUCJI,
wypalone litery nie zostały zastą¬pione. Szybko przejeżdża przez ostatnie
światła w mieście, trafia na od¬kryty teren. Na szosie nie ma żadnego ruchu i
Corde może prowadzić roz¬mowę ze sobą. To sprawia, że staje się wyjątkowo
wzburzony. Do cholery, zastanów się. Pomyśl.
Leon Gilchrist, wściekle inteligentny człowiek, książę Uniwersytetu Audena.
Pomyśl o czymś szczególnie przebiegłym, o czymś niezwykłym, pomyśl, co on mógł
wymyślić.
Pomyśl!
Pocą mu się dłonie i czuje się słabo.
Nie może się skupić.
Wycinek z gazety z zapisaną groźbą.
IM TEŻ TO MOGŁO SIĘ PRZYTRAFIĆ.
Corde przemyka obok kombajnu Andy'ego Dextera jadącego poboczem z prędkością
dziesięciu mil na godzinę. Pęd powietrza za radiowozem po¬woduje, że zadzwoniły
ostrza kosy kosiarki.
Nie jestem w stanie się domyślić, w jaki sposób... Jest dla mnie zbyt
inteligentny...
Corde widzi zdjęcie Sarah i Jamiego wyglądających bezpiecznie i głu¬pio jak
aktorzy w reklamach. Widzi odręczne pismo Gilchrista:
POWIEDZ DO WIDZENIA DETEKTYWIE.
Corde wjeżdża na wzniesienie obok farmy Suttera, oślepia go jaskra¬we światło.
Pokryta smugami brudu i zmiażdżonymi owadami przednia szyba pojazdu opalizuje.
Na chwilę Corde traci widoczność, ale szybko od¬zyskuje kontrolę. Przed nim
rozciąga się prosty trzymilowy odcinek szare¬go asfaltu. Kładzie stopę na pedale
gazu, ale po chwili wahania gwałtow¬nie wciska hamulec.
Samochód wpada w kontrolowany poślizg, jak to Corde ćwiczył tygo¬dniami na
stanowym kursie policyjnym. Zatrzymuje się, zostawiając za sobą czarne ślady
opon. Chmura kurzu i dymu ze spalonej gumy otula ra¬diowóz, a potem rozwiewa się
na wyjątkowo łagodnym wietrze.
Corde zostawił samochód z włączonym silnikiem przed domem. Wjech nim częściowo
na trawnik. Obok, na środku podjazdu, stał porządnie za parkowany radiowóz Toma.
Diane spojrzała na męża szeroko otwartymi oczami, gdy wpadł do do¬mu. Chwycił ją
za dłonie i zaprowadził prosto na kanapę.
—
Bill, przestraszyłeś mnie. — Jakby mówiła do kogoś obcego.
Chodzi o Jamiego? Co się stało?
Corde usiadł obok niej. Szybko oddychał. Nie wypuszczał jej rąk. Wier¬ciła się.
— Co? — spytała, potem głośniej: — O co chodzi?
—
Myślę... — Mocniej ścisnął jej chłodne palce. — Myślę, że Ben Breck to
Leon Gilchrist.
13
O Boże, nie... — Głos Dianę się załamał. — Nie, to nieprawda.
—
Gilchrist jest wykładowcą nauczania specjalnego na uniwers cie. To na tym
wydziale pracują korepetytorzy?
Przytaknęła, jej wzrok omiatał podłogę.
—
Mógł przeczytać dokumenty dotyczące Sarah i dowiedzieć się wszy¬stkiego o
jej problemach.
—
Nie, Bill — zaprotestowała. — Nie!
—
Jak on wygląda?
—
Nie, nie, nie... On nie mógł mi tego zrobić. Nie mógł! — Zaczęła hi
sterycznie szlochać.
—
Dianę — rzekł ostrym tonem Corde — musisz mi pomóc. Pomyśl
—
Bill, nie!
Chwycił ją za ramiona. — Opisz go!
Zrobiła to najlepiej, jak mogła, łkanie przerywało jej słowa. Kied skończyła,
zawołała: — Boże, to niemożliwe. Wiem, że niemożliwe.
Chociaż Dianę mało precyzyjnie opisała Brecka, jego wygląd pasował do rysopisu
Gilchrista. — Gdzie on mieszka?
—
Nie wiem! Gdzieś w pobliżu. Nigdy mi nie mówił.
—
Nie mówił ci?! — wrzasnął Corde. — Jak do niego dzwoniłaś?
—
Zwykle to on dzwonił do mnie. Ja zostawiałam informacje dla nie¬go w
bibliotece. Nigdy nie byłam w jego gabinecie. — Jej głos stawał si coraz
słabszy, gdy pojawiały się kolejne wątpliwości.
—
A jakim samochodem jeździ?
—
Nie wiem. Przestań mnie przesłuchiwać!
Corde ścisnął jej ramiona. — Pomyśl. Musiałaś go widzieć. Jest zielo¬ny?
—
Nie wiem. Po prostu samochód. Chyba amerykański, czworo drzwi. Nie
przypominam sobie koloru. Chyba ciemny. Nie... przed chwilą go wi¬działam! Jak
ją zabierał... — Dłońmi zasłoniła twarz. — Och, Bill!
—
Sarah? — wrzasnął. — Sarah jest teraz z nim?
Chwycił słuchawkę telefonu i wystukał numer uniwersytetu. Usłyszał kliknięcie. —
Uniwersytet Audena będzie zamknięty do dziesiątego czerw¬ca, do momentu
rozpoczęcia zapisów do szkoły letniej. Jeśli chcecie pań¬stwo zostawić
wiadomość, proszę wybrać numer wewnętrzny odpowiednie¬go wydziału i poczekać do
zakończenia sygnału. Jeśli...
Z trzaskiem odłożył słuchawkę. Poczekał chwilę, a potem znów ją pod¬niósł.
Zamierzał teraz zadzwonić do informacji, ale w zdenerwowaniu wy¬brał 911.
Zadrżał ze złości i wcisnął widełki. Rozmowa się nie rozłączyła. Przytrzymał
widełki trzy sekundy. Wciąż brak sygnału. Pięć sekund. NIECH ICH SZLAG TRAFI! W
końcu usłyszał sygnał.
Cztery. Jeden. Jeden.
—
Biuro szeryfa w New Lebanon. To bardzo pilne. Potrzebuję nume¬ru i adresu
człowieka o nazwisku Breck. Z New Lebanon.
—
Breck? Imię?
Ilu Brecków macie? — Ben. Benjamin.
Oczekiwanie było torturą nie do wytrzymania. Usłyszał szczękanie kluczy.
Usłyszał odwracanie stron. Usłyszał, jak ktoś mówi: — Zaniosę je do domu, ale ty
musisz je przyrządzić. Nie mam czasu.
—
Halo.
—
Tak? — odezwał się Corde.
—
Jak się literuje to nazwisko?
—
Literuje? A jak pani myśli? B-R-E-C-K.
—
W New Lebanon ani w Fredericksbergu nie ma żadnego Bena, Benjamina lub B.
Brecka. Czy mógłby...
Znów wcisnął widełki. Kręcąc głową, wystukał kolejny numer. Recep¬cjonistka
doktor Parker powiedziała, że jest u niej w tej chwili pacjent. Corde odparł: —
Proszę jej powiedzieć, że to bardzo pilne.
Terapeutka podeszła do telefonu. Odezwała się chłodnym głosem: — Słucham, panie
Corde.
—
Czy zna pani osobiście doktora Brecka?
—
Dlaczego pan o to pyta?
—
Czy go pani zna?
Na chwilę zaniemówiła ze zdenerwowania, ale musiała wyczuć, że to bardzo ważne.
— Nie, ale rozmawiałam z nim kilka razy przez telefon o sposobach pracy z Sarah.
—
A może to nie z Breckiem pani rozmawiała?
—
Chce pan powiedzieć, że to oszust? Nie sądzę. Wydaje się, że bar¬dzo dużo
wiedział o pańskiej córce. O rodzinie też, detektywie...
Co twój tata dziś robi? — spytał doktor Breck.
—
Nie wiem. Pewnie jest w pracy.
—
A ty kochasz tatusia?
—
O tak. Mocno.
—
A czy mama kocha tatę?
—
Chyba tak.
Doktor Breck jechał szybko. Widok za oknem zmienia się, jak gdyby Sarah leciała
na orle rozcinającym chmury. W oddali stodoła jest najpierw małą czerwoną
kropką, potem czerwoną piłką, ogromnym czerwonym wie¬lorybem, a w końcu znika za
nimi niczym duch.
Doktor Breck zwolnił i wjechał na drogę dojazdową do college'u. Skie¬rował się w
stronę opuszczonej części szkoły; jest tam więcej drzew niż bu¬dynków. Sarah
była w stanie przeczytać przynajmniej jeden napis. Uni¬wersytet Audena. Nie
rozumiała słowa „uniwersytet", ale zapamiętała je, bo Breck tu pracował, a to
było dla niej ważne.
—
Podobają mi się te budynki — oznajmiła Sarah. Przypominały jej zamki —
tylko bez bram, mostów zwodzonych i jezior wokół nich. Niektóre z nich miały
nawet „zęby" na górze jak w „Robin Hoodzie" (starym „Robin Hoodzie", tym
dobrym). Rycerze szeryfa strzelali zza nich do bohatera, którego nazwała
„Strzała Flynn". Książka Sarah zawierała dwa opowia¬dania o zamkach.
Kiedy jechali, doktor Breck się nie odzywał. Wydawał się zagubiony w myślach.
Nie chciała mu przeszkadzać, próbowała przeczytać napis na froncie budynku,
który mijali. Nie potrafiła i poprosiła go o pomoc. — Wy¬dział Pedagogiki —
odparł. — Przeczytaj teraz tamten napis.
Zmarszczyła czoło. — Ścisłych. — Ojej. — Szkoła. — To mogę przeczy¬tać. — Nauk.
—
Dobrze — rzekł. — Szkoła Nauk Humanistycznych i Ścisłych.
—
Od doktor Parker dostałam ostatnie opowiadanie — poinformowa¬ła Sarah. —
Możemy je dziś przeczytać?
—
Jeśli chcesz.
356
—
To moje ulubione. Jest o czarnoksiężniku, którego widziałam nad jeziorem
Blackfoot. Mieszka w lesie za moim domem. Często nas obserwu¬je. Długo je
pisałam, bo chciałam napisać samą prawdę. On ma orła...
—
Ten czarnoksiężnik? — spytał doktor Breck z nagłym zaintereso¬waniem.
—
Aha. Nazywa się Człowiek Słońca. To jego imię.
—
Widziałaś go przy jeziorze Blackfoot? Kiedy?
—
Kiedyś rano. Chyba w tamtym miesiącu. Był też za domem.
—
Jak wygląda?
—
Nie widziałam go z bliska. — Sarah odgarnęła kosmyk włosów z twarzy. —
Chciałam poprosić Człowieka Słońca, żeby mnie zaczarował i żebym była mądra,
tylko się bałam. Ale chyba sam się domyślił. To on pa¬na przysłał.
—
Tak myślisz? — Doktor Breck wjechał na pusty parking przy opu¬szczonym
budynku. Zatrzymał się. Chwyciła klamkę u drzwi, ale zanim zdążyła je otworzyć,
doktor Breck dotknął jej ramienia. — Nie, Sarah. Po¬czekaj chwilę tutaj.
Zrobiła tak, jak jej kazał.
Corde podbiegł do frontowych drzwi. Zwrócił się do Toma: — Wiesz... — Jego głos
drżał. Wziął głęboki oddech, by się uspokoić. — Myślę, że ten człowiek, który tu
przyjeżdżał przez ostatni miesiąc, Breck, to Gilchrist.
—
Co?!
—
Potem będę wyjaśniał. — Zwrócił się do Dianę: — Kiedy pojechał z Sarah?
—
Pół godziny temu — odparła z płaczem. Gdzie oni są teraz, gdzie mogli
pojechać? Gdzie zabrał moją córkę?
—
Oni pojechali do szkoły.
—
Jakiej szkoły?
—
Na uniwersytet Audena, żeby zrobić kilka testów. Jezu, Bill. — Za-
szlochała i z rozpaczą ścisnęła poduszkę. — Powiedział, że będzie ją na¬grywał.
Miał kamerę...
—
Roześlij list gończy — zwrócił się Corde do zastępcy. — Stanowy i
federalny. — Dodaj kod, że chodzi o porwanie i że jest bardzo niebezpiecz¬ny.
Trzeba najpierw sprawdzić na uniwersytecie, ale jeśli dziś rano zamor¬dował
Okuna... — Dianę zajęczała. — Wątpię, żeby teraz tam był.
—
Zgadzam się.
—
Poinformuj, że porwał moją córkę.
—
Tak jest.
—
Jeśli ją przetrzymuje, to będę próbował z nim negocjować. Prze to
Slocumowi i Ellisonowi. Jak będą mieli obiekcje, niech do mnie zadz nią. Ktoś
musi pojechać do domu Wyntona Kresge'a. Trzeba pilnować j żony i dzieci.
Gdzie ona jest? Gdzie jest moja córka?
Zastępca spytał: — Mam ściągnąć ludzi do pilnowania domu?
—
Bill — wyszeptała Dianę. — Boże, proszę...
—
Alarm dla wszystkich patroli... Drogą radiową dotarły głosy z obu
radiowozów.
—
Alarm dla wszystkich patroli. Dziesięć-trzydzieści-trzy. Wydział dagogiki,
Uniwersytet Audena. Napad. Mężczyzna z brzytwą łub no' w nowym sedanie. Brak
numerów rejestracyjnych...
Corde i Dianę popatrzyli po sobie.
—
Dziesięć-trzydzieści-trzy. Karetka w drodze. Mamy niepotwierdzo
informację, że zostało porwane dziecko... Dziesięcioletnia dziewczynka, wtórzyć.
Dziesięć-trzydzieści-trzy...
Wyglądało, jakby wydarzył się wypadek samochodowy — drzwi od stro¬ny kierowcy
otwarte, nieruchome zakrwawione ciało obok, jedna noga spo¬czywająca na
siedzeniu. Błyskające czerwone światła, mężczyźni i kobiety w mundurach.
Dianę krzyknęła i otworzyła drzwi, nim Corde zdążył się zatrzymać na parkingu
szkoły. Pobiegła popękanym asfaltem w kierunku załogi karet¬ki. Grupka ubranych
na biało sanitariuszy gorączkowo pracowała. Z ręka¬mi na ustach Dianę spojrzała
w dół, potem zamknęła oczy i bez końca za¬częła powtarzać niezrozumiałe słowa.
Corde podszedł do samochodu i spojrzał na zakrwawione ciało. Wziął głęboki
oddech, zanim zajrzał nad głową sanitariusza.
To nie była Sarah.
Leżący na plecach Ben Breck otworzył oczy. Zmrużył je i wypluł krew z ust.
Niepewnym głosem wyszeptał zaskakujące słowa: — Leon Gil-christ!... Jechał za
nami. — Uniósł rękę, by z pogodnym zaskoczeniem do¬tknąć ran w dłoni. — Nie
czuję żadnego bólu. Byliśmy w samochodzie... kiedy się zjawił. Nie wiadomo skąd.
Miał brzytwę...
—
Gdzie jest Sarah? — wrzasnęła Dianę.
—
Wiesz, kto to? — Corde spytał zastępcę z hrabstwa.
—
To Ben Breck — krzyknęła Dianę do męża.
—
Zgadza się. — Tamten podał Corde'owi zakrwawiony portfel. Otwo¬rzył go. W
środku było prawo jazdy ze stanu Illinois, legitymacja z uniwer¬sytetu w Chicago
i legitymacja Uniwersytetu Audena, gdzie znajdowała się informacja, że jest
wizytującym profesorem.
Wizytujący profesor. Zatem miał adres czasowy i nie było jego nazwi¬ska w
informacji telefonicznej.
Corde się pochylił. — Gdzie jest Sarah?
—
Uciekała mu. Chyba ją schwytał — wysapał Breck. — Nie wiem, co się
wydarzyło. On... — Zachłysnął się krwią. — Zatrzymaliśmy się, a on wyszedł...
zza samochodu. Był... tutaj. Rzucił się na mnie. Chciał złapać Sarah...
—
Czy ją skaleczył? — spytała Dianę głosem zduszonym od łez.
—
Nie... Nic nie... widziałem.
Sanitariusz zdjął opaskę uciskową i zaczął bandażować głęboką ranę. Corde spytał
Brecka: — W którymi kierunku poszli? Czy pan widział...
—
Tam. Tam. — Breck uniósł zakrwawioną rękę.
W pierwszej chwili Corde pomyślał, że ten gest nic nie mówi. Ale nie. Na
przednim siedzeniu samochodu zobaczył dwie kartki zapisane pismem maszynowym. —
Chodzi o to? — spytał.
Breck przytaknął. — Niech pan je weźmie. Przeczyta... Kręci mi się w głowie.
Chce mi się pić. — Zamknął oczy.
Corde wziął kartki. Zaczął czytać. Nie mógł się skupić. Patrzył, jak Dianę
objęła twarz Brecka zręcznymi, zaczerwienionymi dłońmi. Krzycza¬ła: — Nic ci nie
będzie! Wyzdrowiejesz! Słyszysz mnie? Czy mnie słyszysz?
Spojrzała na męża. Corde położył dłonie na jej ramionach. Chwyciła je i
odrzuciła. Opuściła głowę na pierś Brecka i zaczęła płakać.
Chwilę później, kiedy karetka odjechała na sygnale, wzbijając tumany kurzu,
Corde szybko poszedł do swojego samochodu i usiadł na siedzeniu kierowcy. W
końcu zaczął czytać.
Przedarli się przez krzewy między dwoma bukami, które znaczyły koniec ogrodu
Corde'a, i weszli do lasu w miejscu, gdzie miesiąc temu widział, lub wydawało mu
się, że widział, oświetloną światłem księżyca twarz obser¬wującą jego dom. Szli
po dywanie z wysuszonych liści i żółtej „skoszonej" przez jelenie trawy.
Obok Corde'a kroczył Wynton Kresge ubrany w jasnobrązowy mundur i wiatrówkę.
Miał ze sobą remingtona. Nie założył śrutówki na ramię, tyl¬ko niósł ją jak
żołnierz w dwóch rękach, palec wskazujący trzymał na osło¬nie spustu. Prowadząc,
Corde studiował poplamione kartki papieru, j by to były wskazówki w zabawie w
tropienie.
Niebo miało mleczną barwę. Słońce — nisko zawieszony biały dysk próbowało
przebić się przez chmury, ale gęsta szarość wskazywała, że przegra tę walkę.
Las, pastwisko dla krów i żółtozielony dywan przed nim opalizowały różnymi
kolorami. Podleciał do niego ciemny jak smoła gwa-rek i gwałtownie zawrócił.
Wystraszył obu mężczyzn.
Obok starej spalonej stodoły, w której zabronił się bawić Jamiemu i Sarah,
skręcili w prawo. Resztki budynku wystawały z ziemi niczym zwęglone kości.
Przeszli starym wiaduktem kolejowym i podążyli żwiro¬watym podtorzem w stronę
rzeki. Szli wzdłuż brzegu, między drzewami, aż w końcu dotarli do domu. Corde
złożył kartki i wsunął je do kieszeni.
Był to popadający w ruinę mały piętrowy budynek w stylu kolonial nym. Stał na
zarośniętej polanie, za nim nad rzeką znajdowały się zbio niki na wodę. W górze
cumowała zardzewiała barka, denerwujący odgł jej perkotania roznosił się w
gęstym powietrzu.
Na podwórzu przed domem parkował zielony samochód. Na przedni szybie miał
plakietkę Hertz, firmy wynajmującej samochody. Corde odcz tał numer.
—
To Gilchrist go wypożyczył.
Corde się skulił, Kresge ukląkł obok niego. Ukryli się za zwalonym k narem.
Corde spojrzał w dół. — Zostaniesz tutaj — nakazał Corde. — Ni ważne, co
usłyszysz. Jeśli wyjdzie sam, zatrzymaj go. Tylko on wie, gdz' jest Sarah. Chcę
mieć go żywego.
—
Chyba lepiej wezwać posiłki. Tak radzi podręcznik w takich sytu cjach.
Corde przyglądał się domowi. Boże, wyglądał złowieszczo — odizol wany i
zamglony, zaniedbany. — Zamierzam uwolnić moją córkę, niezależ nie od tego, co
będę musiał zrobić. Może będę musiał porozmawiać z ni na osobności.
Kresge długo przypatrywał się Corde'owi, zastanawiał się nad jeg słowami. Potem
spojrzał na dom. — Skąd wiedziałeś, że jest tutaj?
Corde uciszył go. Razem zbliżyli się do budynku. Kresge kucnął za sa¬mochodem z
wypożyczalni i położył karabin na maskę. Wskazał na fron¬towe i tylne drzwi i
skinął głową, co oznaczało, że oboje ma pod ostrzałem. Corde przytaknął i
skulony podbiegł do domu. Zatrzymał się przed rozpa¬dającą się werandą. Nabrał
powietrza do płuc i powoli podszedł do drzwi. Otworzył je wściekłym kopnięciem i
wszedł do pachnącego stęchlizną d mu.
W pokoju panował półmrok, jakby było w nim gęsto od dymu lub mgły. Światło
słoneczne, już i tak rozproszone przez chmury, przedzierało się przez srebrzyste
liście klonu na zewnątrz i wpadało szarym strumieniem do środka. Dywan, ściany,
meble ze sklejki i obrazy wydawały się wybla¬kłe w tym słabym oświetleniu.
Przerażenie minęło. Corde przez chwilę myślał, że w domu nikogo nie ma,
Gilchrist znów im uciekł. Jego wzrok przyzwyczaił się do przytłumio¬nego światła
i w drugim końcu pokoju zobaczył niewyraźny kształt, kulę, która się poruszyła.
Była rozmyta jak dysk księżyca. Dostrzegł, że to gło¬wa mężczyzny, który
spogląda na Corde'a.
Tamten powoli wstał zza zaśmieconego biurka. Około stu osiemdzie¬sięciu pięciu
centymetrów wzrostu, siwiejące, dość jasne włosy, schludny, długie chude ręce.
Ubrany był staromodnie w jasnozieloną sportową ma¬rynarkę i brązowe spodnie. Na
jego twarzy nie można było zauważyć, że zaskoczyła go ta wizyta. Przyjrzał się
Corde'owi brązowymi oczami.
Wygląda jak ja, mimowolnie pomyślał Corde.
— Gilchrist, gdzie jest moja córka? — spytał spokojnie.
14
Leon Gilchrist przeszedł przez snop zamglonego światła i zatrzymał się trzy
kroki od Corde'a. Założył ręce. Na jego twarzy rysował się radosny uśmiech. — No
cóż, jestem zaskoczony, detektywie Corde.
—
Chcę wiedzieć, gdzie ona jest. — Głos Corde'a drżał. — Teraz chcę to
wiedzieć.
—
Oczywiście zaraz się dowiesz.
—
Sarah! — krzyknął Corde, spoglądając na schody prowadzące na piętro.
—
Właśnie myślałem o tobie — rzekł łagodnie Gilchrist. — Będziesz
zaskoczony, gdy się dowiesz, jak często o tobie myślałem. Chyba tak samo często
jak ty o mnie.
Corde zrobił krok do przodu i wymierzył rewolwer w pierś Gilchrista. Profesor
zerknął na broń i wsunął dłonie do kieszeni. Patrzył na Corde'a, jakby detektyw
był owadem robiącym ostatnie kółko nad pojemnikiem z trucizną. Potem zapytał: —
A jak tam czuje się syn?
Błysk niepewności pojawił się w oczach Corde'a, gdy spojrzał na twarz Leona
Gilchrista.
—
Wciąż lubi jazdę na rowerze? Mimo niebezpieczeństw?
—
O czym ty mówisz?
—
Słyszałem, że poszedł sobie popływać. Ta muzyka, której słuchają młodzi
ludzie...
Próbuje wyprowadzić mnie z równowagi. Spokój, zachowaj spokój.
—
Samobójstwo przez utopienie. To był wyłącznie jego pomysł. Pio¬senka mówi
chyba o brzytwach i sznurach... Obrazy typowe dla młodzień¬czej poezji.
—
Co miałeś z tym wspólnego? — Corde mocniej zacisnął dłoń na re¬wolwerze,
bał się, że za chwilę straci kontrolę nad sobą. W uszach słyszał szum krwi.
Uniósł lufę w kierunku twarzy profesora, na której pojawił się lekki grymas, ale
mimo wszystko pozostała obojętna. Wylot lufy zatrzymał się przed gładką skórą. —
Mógłbym cię zabić...
—
Nie sądzę, żebyś słyszał o Paulu Verlainie — wypowiedział powoli. —
Francuskim symboliście. Nie, oczywiście, że nie. Uważam jego wiersze za
olśniewające, ale sądzę też, że cierpiał na to samo co ty. Spokój na ze¬wnątrz,
gwałtowność w środku. Usiłował zamordować swego przyjaciela Rimbaud w przypływie
emocji. Skończył jako beznadziejny alkoholik. Jed¬nak gdyby nie jego psychozy,
świat nie otrzymałby zadziwiających wierszy. Kompensacja psychiczna jest
zjawiskiem zdumiewającym; kompensacja, którą mała Sarah demonstruje w tak
wyraźny sposób.
Corde gwałtownie oddychał. Czuł, że dusi się od nadmiaru tlenu. Chwycił
Gilchrista za kołnierz i przystawił mu rewolwer do ucha.
—
No — jęknął Gilchrist miękkim głosem — pamiętaj o Sarah. Na¬szej rozmowy
nie możemy kontaminować z emocjami, bo zapomnimy, że tylko ja wiem, gdzie ona
jest. Kontaminować... Czy ty w ogóle domyślasz się, co to znaczy.
Corde odepchnął Gilchrista i zrobił krok do tyłu. Otarł usta rękawem. Poczuł się
jak osaczone zwierzę, z którym Gilchrist się bawi.
—
Ty wciąż nie rozumiesz, z kim masz do czynienia. Nie jestem zwy¬kłym
oprychem, który zabarykadował się w sklepie. Twoja inteligencja nie pozwala ci
tego zauważyć. Jestem inny niż Jennie Gebben, ty, twój syn, Sarah i twoja piękna
Dianę.
Obserwowałem twoją rodzinę od momentu śmierci Jennie. Zobaczy¬łem twoją córkę
przy jeziorze po tym, jak zostawiłem pierwszą notatkę do ciebie. Jej piękne
włosy. Promienie słońca mieniły się na jej rajstopach, białej bluzce. Miała
stroje z ubiegłego roku, co? Bo trzeba było zrezygno¬wać z wiosennego szaleństwa
zakupów w Sears, prawda? Od tego momen¬tu korespondowałem z Sarah... Skąd ten
szok u ciebie? W końcu powinie¬neś się domyślić. Nurtuje mnie tylko jeden
problem. Nie jesteś inteligent¬ny, ale za to uparty; w przeciwieństwie do twoich
kolegów, którzy nie są ani inteligentni, ani wytrwali.
Oczywiście można by cię położyć na kanapie u psychoanalityka i wy¬dobyć z ciebie
przyczyny twojej nieustępliwości. Zasnąłeś za kierownicą raz lub dwa razy i
długo musiałeś za to pokutować. Kiedy to się wydarzy¬ło? Jak byłeś nastolatkiem?
Może później. W każdym razie byłem pewien, że będziesz harował, aż mnie nie
odszukasz.
Sarah była doskonały sposobem na rozproszenie twojej uwagi. Na po¬czątek
przekonałem ją, żeby uciekła. Kiedy to nie zadziałało, postanowi¬łem zakłócić
wasze śledztwo, wyprowadzić was w pole. Miasto szukało Księżycowego Zabójcy,
więc oprawiłem kozę ze skóry. Mieli to, czego szu¬kali. „Szaleniec". Krwią
zrobiłem kilka napisów. Mezza luna... Założę się, że te napisy bardzo ucieszyły
twojego szefa. Ale nie ciebie, detektywie. Bezustannie posuwałeś się do przodu,
byłeś coraz bliżej. Musiałem zaata¬kować bardziej bezpośrednio. Chciałem cię
wystraszyć, żebyś zrezygnował ze śledztwa...
Wskazał na aparat fotograficzny. — Jestem niezłym fotografem, nie sądzisz?
Nawiasem mówiąc, spostrzegłem, że twoja żona prawie nie uży¬wa środków
antykoncepcyjnych. Czyżby po szesnastu latach nastąpił kry¬zys w małżeństwie? I
nie zauważyłeś ostatnio żadnych zmian u niej? Jak starannie maluje paznokcie?
Jej nagłego zainteresowania cieniami do po¬wiek? Czy wiesz, że kilka razy poszła
z Breckiem do lasu?
Profesor uśmiechnął się i uniósł ręce niczym kaznodzieja telewizyjny.
— Czy wiesz, że kiedy ten głupi zastępca pilnował twojego domu, przetrząsałem
waszą sypialnię? Otworzyłem komodę i przełożyłem majtki Dianę. Powąchałem jej
poduszkę. Umyłem ręce jej tanim mydłem. Sie¬działem na łóżku Sarah. Dotykałem
piżam syna. To wszystko tak mnie fa¬scynowało! Wykładam, przepraszam, wykładałem
psychologię. Pisałem artykuły do najbardziej renomowanych czasopism
specjalistycznych, cza¬sopism... — Z rozbawieniem uniósł brwi. — ...które
przypuszczalnie próbo¬wałeś czytać. Jednak nie miałem praktyki klinicznej.
Zabawa z twoją ro¬dziną sprawiała mi ogromną przyjemność. Wciągnąłem ją w to
wszystko, a ciebie odciągnąłem od gniazda. Wysłałem cię do Lewisboro. Sprzedałem
plik kart kredytowych temu poliestrowemu oprychowi w barze w Fitz-bergu i tam
cię ściągnąłem. Potem wróciłem. Podążyłem za tym głupim Breckiem... — Gilchrist
uśmiechnął się szyderczo, wypowiadając to nazwi¬sko. — ...i zabiłem go
skuteczniej niż proza Dreisera. Zrobiłem to wszyst¬ko, detektywie, pod twoim
nosem i udało mi się uciec.
—
Jednak cię znalazłem — stwierdził Corde. Profesor wciąż się uśmiechał. —
Ale nie zapominaj, że mam... t\
córkę.
—
Chcę wiedzieć, gdzie ona jest! — wrzasnął Corde z rozpaczą.
—
Mówiąc oczywiste prawdy — prychnął Gilchrist — poniżasz jak mówił mój
kolega z pracy.
Sarah, zawołaj mnie, dziecko! Krzyknij, zapłacz...
—
Ty skurwysynu! — Groźba w głosie Corde'a dotarła do wysokiego pokrytego
plamami sufitu. Zdawała się rozbijać strumienie słabego świa¬tła padającego na
krwistoczerwony dywan. Corde ścisnął rewolwer i za¬czął odciągać kurek.
Na moment w oczach Gilchrista pojawił się strach, ale po chwili już stał się
spokojny. Uniósł dłoń i odezwał się pojednawczo: — Nic się jej nie stało. Mogę
przysiąc.
—
Gdzie ona jest?
Gilchrist omiótł go spojrzeniem. Uśmiech prawie znikł. Był teraz sku¬piony, na
jego twarzy malowała się troska. — Przykro mi, ale nie mogę po¬wiedzieć.
—
Jeśli coś jej zrobiłeś... — Corde zrobił krok do przodu, w dłoniach
ściskał rewolwer.
—
Ma się świetnie — rzekł Gilchrist kojącym głosem. — Pomyśl, dla¬czego
miałbym ją krzywdzić? Porwałem ją, bo potrzebuję zabezpieczenia. Nie mogłem cię
powstrzymać w inny sposób. — Rozłożył przed nim ręce.
—
Rozumiesz... Odkryłeś, gdzie jestem. Muszę się chronić.
—
Przysięgam, że cię zastrzelę, jak mi nie powiesz, co z nią zrobiłeś.
—
Stłumił przemożną chęć, by wpakować Gilchristowi kulę w łokieć lub nogę.
Profesor mówił uspokajającym tonem: — Nic z nią nie zrobiłem. Jest bezpieczna. —
Wskazał głową na walizkę. — Pod warunkiem, że mnie stąd wypuścisz. Jeżeli
postrzelisz mnie lub aresztujesz, nigdy jej więcej nie zobaczysz. To jest
proste.
Corde zrobił krok do przodu, rewolwer trzymał blisko twarzy Gilchri¬sta. — Gdzie
ona jest?! — wrzasnął.
Gilchrist cofnął się. — Takie są moje warunki. Żadnych negocjacji. Wolność za
twoją córkę. Możesz je przyjąć lub nie.
—
Ty kanalio, cholerny sukinsynu — warknął Corde.
—
Przypuszczalnie masz rację w tym lub innym kontekście, ale w tym momencie
jest to nieistotne.
Lufa pistoletu znalazła się niżej.
Corde uspokoił oddech. Przynajmniej Sarah żyła. Przynajmniej miał szansę zabrać
ją bezpiecznie do domu. Miał w myślach wyraźny obraz dziewczynki siedzącej na
łóżku, ubranej w piżamę i rozmawiającej z plu¬szowym misiem. Łzy napłynęły mu do
oczu.
—
Powiem ci, co zrobię — zaproponował Gilchrist. — Podniesiemy stawkę. W
zamian za moją głowę powiem ci, gdzie jest twoja córka, i udzielę ci paru
wyjaśnień. Opowiem ci dokładnie, w jaki sposób zamor¬dowałem Jennie i dlaczego.
Corde lekko zmrużył w oczy. Gdzieś w jego umyśle policjant konkuro¬wał z ojcem.
Gilchrist wziął niepewność w oczach Corde'a za zgodę. Usiadł w fote¬lu,
wzbijając tumany kurzu. — Bardzo kochałem Jennifer Gebben. Po raz pierwszy w
życiu darzyłem kobietę takim uczuciem. To śmieszne, kiedy się o tym pomyśli. To
prosta dziewczyna. Niezbyt ładna. Kapryśna, ale kiedy była z tobą w łóżku, to
oddawała ci się całkowicie. Rozumiesz, o czym mówię? Była centrum wszechświata.
Prowadziliśmy naszą grę, pasy, po¬wrozy. Dużo kobiet toleruje to u swoich
mężczyzn... to oczywiście konse¬kwencje kompleksu ojca. Ale Jennie to kochała.
Dla tego żyła.
—
Gilchrist...
—
Proszę, pozwól mi skończyć. Wiosną mnie rzuciła. Wróciła do tej pieprzonej
koleżanki z pokoju. „Przepraszam, ale to koniec". Nie zaakcep¬towałem tego. Nie,
przyjacielu. Nie zamierzałem być kolejnym pionkiem jak Sayles lub Okun.
„Przepraszam, ale to koniec". O, nie. Nie pogodził¬bym się z tym nawet przy
ogromnym wysiłku. Dzwoniłem do niej z San Francisco. Była zbyt bojaźliwa, była
za dużym tchórzem, żeby powiedzieć mi to osobiście. Przez całe dwadzieścia
cztery godziny kipiałem ze wście¬kłości. Uspokoiłem się i przyleciałem z
powrotem.
—
Kupiłeś bilet na inne nazwisko. Zamierzałeś ją zamordować.
Gilchrist przerwał na chwilę, nie wydawał się zaskoczony lub zaniepo¬kojony
odkryciem tej tajemnicy. — Poza tym jeszcze co innego wchodziło w grę. Domyślasz
się?
Corde przytaknął. — Zamordowałeś Susan Biagotti i Jennie to od¬kryła.
Profesor mimo wszystko był wyraźnie niezadowolony, że Corde to wy-dedukował.
Jednak kontynuował spokojnie: — Leżąc w łóżku z Jennie... — Gilchrist uśmiechnął
się na to wspomnienie. — Albo w wannie czy na podłodze w kuchni opowiadałem jej
różne rzeczy. Była w stanie rozbroić każdego... No tak, ja i Susan prowadziliśmy
ostrą grę. Kiedyś wspomnia¬łem o tym Jennie. To było głupie z mojej strony.
—
Dlaczego zamordowałeś Susan?
—
Przypadkowo. Straciliśmy kontrolę nad sobą i ją udusiłem. Corde skrzywił
się, nie rozumiejąc. Spytał szeptem: — Była osobą,
którą powinieneś się opiekować. Mimo to ją krzywdziłeś, a potem zabiłeś.
Dlaczego? Czy taki seks dał coś pozytywnego?
—
Jej na pewno nie. — Na jego ustach zabłąkał się mrożący krew w żyłach
uśmiech. Potem dodał: — Użyłem młotka, żeby ukryć ślady i upo¬zorowałem
włamanie.
—
Ale nie wyznałeś Jennie, że ją zabiłeś.
—
Oczywiście, że nie. — Gilchrist skrzywił twarz, usłyszawszy to głu¬pie
pytanie. — Ale mogła nas połączyć. Kiedy w niedzielę zadzwoniłem do niej z San
Francisco i powiedziała, że zrywa ze mną, pokłóciliśmy się. Po¬wiedziała też, że
wraca do Emily i jeśli nie zostawię jej w spokoju, poinfor¬muje władze uczelni,
że sypiam ze studentkami. Nasza cnotliwa dziekan już taka jest: jej profesorowie
mogą do woli gwałcić umysły studentów, ale ich ciała są nietykalne. Gdyby Jennie
doniosła na mnie, Larraby mogłaby odkryć mój związek z Susan i miałbym problemy.
Przyleciałem z powro¬tem do New Lebanon i poprosiłem Jennie o spotkanie.
Powiedziałem, że chciałbym się rozstać z nią w kulturalny sposób. Dodałem, że
mam dla niej książkę — pamiątkę po naszym związku. Zgodziła się. Poszliśmy na
spacer. Trafiliśmy nad jezioro.
—
I zamordowałeś ją.
—
Tak, zamordowałem. — Wydawało się, że Gilchrist zastanawia się, czy coś
jeszcze można powiedzieć o Jennie Gebben. Uznał, że nie. Dodał: — Zabiłem
Saylesa i Okuna, bo... — Zacisnął dłonie, przechodząc do pod¬sumowania. —
...byli moimi wrogami.
—
Ten postrzelony zastępca w Lewisboro to też twoja robota.
—
Byłem zadowolony... że to nie ty. Naprawdę nie chciałem, żebyś to ty
otworzył te drzwi. — Lekko skinął głową.
—
Dam ci godzinę czasu — rzekł Corde.
—
Jest ktoś na zewnątrz?
—
Tylko jeden zastępca.
—
Zatem jest to nieoficjalna wizyta? — Gilchrist spojrzał na Cor¬de^ z pewną
dozą szacunku. — W porządku. Rzuć kluczyki od samo¬chodu.
—
Przyszliśmy tu pieszo.
—
Nie rozśmieszaj mnie.
Corde rzucił w końcu kluczyki na środek podłogi. Gilchrist włożył je do
kieszeni.
—
Nic jej nie jest?
—
Oczywiście, że nie. Związałem jej ręce i nogi. To wszystko. Zakne¬blowałem
jej usta.
Zakneblowany człowiek może się udusić. Pisano o tym w biuletynie FBI. Corde
zanotował tę informację koślawym pismem na fiszce.
Gilchrist wziął walizkę. — W piwnicy — powiedział tylko. Podszedł do drzwi i je
otworzył. Stanął na szczycie schodów i włączył światło.
Corde krzyknął: — Sarah, tu tata!
Brak odpowiedzi. — Zakneblowana. Przecież mówiłem — rzekł nie¬cierpliwie
Gilchrist.
Corde wyjął kajdanki i podszedł do Gilchrista. — Przykuję cię do rury
centralnego ogrzewania.
—
Nie. Zawarliśmy umowę.
—
Przysięgam, że dam ci godzinę czasu, ale najpierw muszę dostać córkę albo
na miejscu cię zabiję.
Gilchrist przyjrzał się oczom Corde'a. — Myślę, że jesteś w stanie. W porządku.
Chodź za mną. Pokażę ci. Trudno znaleźć to miejsce.
—
Nie, zostaniesz tutaj.
Profesor wzruszył ramionami i powiedział: — Na dole musisz skręcić w lewo, pójść
korytarzem, potem... Corde wysunął do niego kajdanki.
—
...kilka schodków do góry. Nie panikuj. Ona czuje się dobrze. Na¬prawdę
dobrze. — Gilchrist mówił jak pediatra, który wyleczył dziecko z wysokiej
gorączki.
Corde poczuł kwaśny zapach mężczyzny — starego ubrania, potu. Na¬gle zdał sobie
sprawę, że stoją bardzo blisko siebie.
Gilchrist, sięgając po kajdanki, spokojnie zamknął długie palce na nadgarstku
Corde'a, paznokcie wbił w skórę. Odchylił się do tyłu i rzucił w dół schodów,
pociągając za sobą Corde'a.
Detektyw na próżno próbował chwycić się poręczy. Rewolwer wystrze¬lił, kula
uderzyła w ścianę. Razem stoczyli się po ostro zakończonych so¬snowych
stopniach. Trzaski i głuche uderzenia. Corde usłyszał, że strzeli¬ło mu w lewym
nadgarstku. Broń wypadła mu z ręki. Rozległ się głośny łoskot, gdy uderzył głową
w chwiejącą się poręcz. Usłyszał też kolejne szczęknięcie w stawach,
prawdopodobnie w ręce lub nodze Gilchrista.
Odbijali się po drewnianych stopniach, aż w końcu zwalili się na beto¬nową
podłogę. Znieruchomieli. Leżeli skuleni niczym kochankowie w zim¬ny poranek. W
małej mrocznej piwnicy otaczały ich zardzewiałe narzę¬dzia, rozrzucony węgiel i
kilka puszek z farbą. Poza nimi nikogo nie było.
Wynton Kresge leżał na brzuchu na masce zielonego pontiaka gotowy d0 strzelania.
W takiej samej pozycji wiózł swoim oldsem zabitego jelenia, gdy wracał z
polowania. Na jego palcach odcisnął się wzorek z kolby re¬mingtona. Czuł zapach
smaru do broni i benzyny. Pomyślał, że Corde jest w środku cholernie długo.
Potem usłyszał odgłos wystrzału. Krótki trzask. W oknach na dole odbił się
błysk.
Frontowe drzwi czy tylne. Frontowe czy tylne?
Do cholery, wybierz.
Kresge wstał, zawahał się i potem pobiegł wysuszonym trawnikie Wpadł do środka
otwartymi drzwiami.
—
Bill! — wrzasnął. W odpowiedzi mocne uderzenie pogrzebaczem rozcięło mu
policzek. Ciężko upadł na plecy. Karabin wypadł mu z rąk, ka¬wałek deski ze
ściany rozprysł się na drzazgi po uderzeniu śrutem. Gorą¬ca krew napłynęła mu do
oka i do ust. Zobaczył rozmytą sylwetkę Gilchri-sta. Kulejąc, podchodził już, by
podnieść broń. Prawa ręka profesora była opuchnięta i brudna od krwi. Miał też
zakrwawioną twarz.
—
Bill! — zawołał Kresge, plując krwią.
Gilchrist chwycił śrutówkę i skierował ją w kierunku twarzy Kresge' Ten obrócił
się, próbował się odczołgać. Usłyszał, jak Gilchrist mruknął, naciskając spust.
Uświadomił sobie, że w komorze jest łuska po naboju. Kresge modlił się, by
profesor nie potrafił ponownie załadować broni.
Usłyszał podwójne szczęknięcie zamka i odgłos starej łuski upadającej na
werandę.
—
Nie — jęknął Kresge, po omacku szukając swojego pistoletu. Wy¬padł z
kabury i nie mógł go znaleźć. Przeczołgał się kolejne kilka cali i przycisnął do
balustrady z kutego żelaza. Na plecach poczuł chłodny do¬tyk lufy karabinu.
Potem usłyszał wystrzał.
Kolejny i kolejny. Gilchrist zatoczył się i chwycił za pierś i brzuch, przeszyte
kulami wystrzelonymi przez Corde'a. Karabin spadł na Kres¬ge^. Ten chwycił go i
po omacku wycelował w kierunku lasu. Gilchrist opadł na kolana, a potem
przewrócił się do przodu.
Wyntona Kresge'a otoczyła głucha cisza. Chwilę później rozbił ją na¬tarczywy
głos, który kazał zapomnieć mu o uldze. Bill Corde rozpaczał: — Sarah, co ja ci
zrobiłem? Co ja zrobiłem?
Szedł niepewnym krokiem. Trawa i wyrastające z ziemi korzenie smaga¬ły go po
nogach. Wołał zachrypniętym głosem: — Sarah, Sarah?! — Wypło¬szone ptaki zrywały
się z gniazd na ziemi, gdy przechodził obok. Czasami docierało do niego echo
jego wołania, co na krótko dawało mu fałszywą nadzieję.
Skręcił sobie nadgarstek, spadając ze schodów, ale nie zgodził się na żaden
opatrunek, tylko szybko pobiegł szukać córki.
Albo jej ciała, jak teraz zaczął z rozpaczą myśleć. Nie było jej ani w do¬mu,
ani w garażu.
Dopingowany poczuciem straty, z chaosem myśli w głowie, Bill Corde przeczesywał
pięć akrów trudno dostępnego terenu wokół posiadłości — las zarośnięty
splątanymi krzewami, wydmy pokryte igliwiem, kilka głę¬bokich sadzawek i połacie
luźnej ziemi, gdzie łatwo można było wykopać płytki grób. Pozszywany Wynton
Kresge krążył z desperacją po tym sa¬mym terenie. Tak samo jak Corde bał się, że
znajdzie płacheć świeżo prze¬kopanej ziemi. Nie wyobrażał sobie, jak można
powiedzieć o tym ojcu dziewczynki, więc wciąż szukał gorączkowo.
Przyłączyli się do nich inni zastępcy, nawet Lance Miller oddychający ze świstem
z powodu elastycznej opaski na złamanych żebrach. Jim Slo-cum i dwóch zastępców,
którzy mieli wolne i powinni siedzieć w domu przed telewizorem z piwem i żonami,
też przeczesywali teren.
Corde przedzierał się przez trawę, smagały go cienkie gałęzie. Łokcia¬mi torował
sobie drogę przez wysokie krzewy. Przewrócił się, potknąwszy o paskudnie ukryty
drut kolczasty, i skaleczył prawą rękę, chroniąc szczę¬kę. Każdy różowy odblask
poświaty za drzewami odbierał mu zmysły, każ¬de odległe wycie psa lub
pohukiwanie sowy było dla niego wołaniem. Raz wrzasnął, gdy w wysokiej trawie
natknął się na coś, co okazało się wor¬kiem z pustymi butelkami.
— Sarah, Sarah? — zawołał szeptem i między drzewami wyszedł na świeżo zaorane
pole.
Do siódmej słońce zniżyło się nad horyzont, wąskie cienie drzew sta¬wały się
coraz dłuższe. Bill Corde siedzi na wzgórku porośniętym mle¬czem, kocimiętką i
trojeścią. Stracił głos, siły też. Wyciąga rękę i czule jak wariat gładzi żółty
liść. Sądzi, że powinien dalej szukać, ale wie, że nie ma to sensu. Może jedynie
siedzieć i opłakiwać córkę oraz inną stratę, bo
śmierć Sarah zatruje życie, które dzieli z Dianę i Jamiem. Na zawsze wy rośnie
między nimi mur.
Kiedy szukał, nadzieja była jego jedynym oparciem. Teraz stracił na wet to.
Dziesięć minut siedzi jak sparaliżowany, potem obserwuje podskaku¬jący na
nierównej drodze radiowóz, który podjeżdża do niego. Ostrożni prowadzi go Lance
Miller. Zatrzymuje się na pochyłości terenu. Otwiera ją się drzwi. Wysiada
Dianę.
A za nią Sarah.
Corde wstaje niepewnie i podchodzi do niej. Obejmuje ją, mocno przy tuła i
ściska. — Kochanie, kochanie, kochanie! — woła. Jego zachowani zaczyna ją
niepokoić, więc zmusza się do nonszalancji. Ogarnia go oszoło¬mienie. Śmieje się
głośno i ściska rękę córki.
Dianę wyjaśnia, że Sarah przybiegła do domu dwadzieścia minut te¬mu. Szeptem
mówi Corde'owi: — Jest bardzo wstrząśnięta. Widziała, ja1 Gilchrist zaatakował
Bena, uciekła i ukryła się w szkole. Potem pieszo wróciła do domu. — Corde z
niepokojem unosi brwi. Dianę właściwie od¬czytuje ten gest i bezgłośnie mówi: —
Nic jej nie jest. Nie dotykał jej.
Dianę pokazuje głową na ambulans stojący przy podjeździe do domu Gilchrista. —
Dali jej środek uspokajający. Prawda, kochanie?
—
I chce mi się spać, mamusiu.
Chociaż Corde ma tysiące pytań, wie, że nie może przedłużać rozmo¬wy z córką.
Mówi: — Czas na kolację. Może pojedziemy do domu i rozpa¬limy rożen?
—
Dobrze, tatusiu. Skaleczyłeś się w rękę.
—
To nic.
Ruszają w kierunku dodge'a w świątecznym nastroju, ale ciężar wyda¬rzeń staje
się nagle zbyt wielki dla Sarah. Spogląda na dom Gilchrista, jakby patrzyła na
przyjaciela, który ją zdradził. Chociaż budynek jest dość daleko, Corde powoli
wchodzi przed nią, żeby przypadkowo nie zobaczyła krwi. — Pokaleczył doktora
Brecka, tatusiu. Człowiek Słońca pokaleczył doktora Brecka. Myślałam, że jest
moim przyjacielem.
—
Wszystko w porządku. Nic ci nie będzie.
—
Chce mi się spać. I zgubiłam plecak.
—
Kochanie, później go znajdziemy.
—
Zostawiłam go w samochodzie doktora Brecka. Jest tam mój ma¬gnetofon.
Doktor Breck kazał mi uciekać, kiedy Człowiek Słońca... — Za¬nika jej słaby
głosik.
Dianę powoli unosi palce do ust, jest zdecydowana nie ujawniać wię¬cej okropnych
szczegółów w obecności córki. Zmusza się do uśmiechu.
—
Co z Breckiem? — Corde pyta Dianę.
Waha się przez moment. Corde wie, że zastanawia się, czy powinna przyznać się do
posiadania tej wiedzy. — Będzie żył. Ma setki szwów.
Sarah spogląda w bok półprzytomnym wzrokiem. — Nie lubię tego miejsca. Boję się,
że on wróci do domu.
—
Kto? — pyta Dianę.
—
Człowiek Słońca.
Corde kuca przy niej. — On uciekł, kochanie. Nigdy tu nie wróci. Wy¬pędziłem go
stąd.
Dianę patrzy na dom. Pyta: — On mieszka tutaj, ten czarnoksiężnik?
—
Widziałam go kilka razy za pastwiskiem — odpowiada Sarah. — Chciałam, żeby
mnie zaczarował, żebym była mądra. Kiedyś poszłam za nim tutaj, ale bałam się go
poprosić i uciekłam...
—
I napisała o tym opowiadanie.
Corde wyjmuje z kieszeni na piersi dwie poplamione kartki i czyta tekst, którego
w ciągu dnia prawie nauczył się na pamięć. — Dziewczyn¬ka wsiadła na orła i
objęła jego szyję z piórami. Odfrunęłi z żółtego domu. Połeciełi do Człowieka
Słońca. Najpierw przelecieli nad podwórzem, potem nad pastwiskiem dla krów.
Minęli starą studnię i spaloną stodołę, która wyglądała jak żebra wiełoryba.
Lecieli nad wiaduktem kolejowym i drogą do rzeki. W końcu dotarli do polany.
Orzeł wyładował łagodnie. Stał tam domek Człowieka Słońca...
—
Sarah, ty sama tam poszłaś? — Dianę przymyka oczy, pomyślaw¬szy, jak
drobny zbieg okoliczności zapobiegł tragedii.
—
Mamusiu, ja chciałam tylko, żeby zrobił mnie mądrą.
Dianę beztrosko obejmuje córkę ramieniem i idą w kierunku radiowo¬zu. Corde
kuśtyka za nimi. Matka i córka rozdzielają się na chwilę; dziew¬czynka pędzi
przed siebie.
Corde dogania żonę, która teraz milczy, ma taki ostrożny wyraz twa¬rzy, jak
wtedy, gdy siedziała przy łóżku Jamiego. Corde wie dlaczego, ale nie chce się
teraz nad tym zastanawiać. Ból w ramieniu nadrabia straco¬ny czas i Corde jest
półprzytomny, gdy siada na tylnym siedzeniu swojego dodge'a obok żony. Sarah
zajmuje miejsce z przodu. Dianę gładzi włosy córki.
Kiedy Corde siada bliżej Dianę, ona odsuwa się od niego. Nieznacznie, ale
widocznie.
Miller uruchamia silnik i powoli jedzie wyboistą drogą, samochód ko¬łysze się
niczym łódka po przepłynięciu dużego statku. Corde opuszcza głowę jak w
kościele, przytrzymuje ją ręką. Myśli: Wykonuję swoją prac najlepiej, jak
potrafię. Co można więcej zrobić? Jednak przypuszcza, ż trzeba robić więcej,
znacznie więcej. Wie, że kiedy córka przestaje spra wiać kłopoty, zaczynają się
problemy z synem. Kiedy samochód zostaje spłacony, rośnie dług hipoteczny. Kiedy
stwierdzasz, że kochasz żonę, on~ odchodzi do innego... Ale największym
problemem jest odkrycie, co dokła¬dnie trzeba zrobić. Taka jest lekcja. Bill
Corde wątpi, czy kiedykolwiek uda mu się ją odrobić poprawnie.
— Zapnijcie wszyscy pasy — mówi Lance Miller, kiedy wjeżdża na au tostradę.
Corde z ogromnym mozołem wypełnił nowy formularz. Był wyjątków ostrożny, bo
wiedział, że zarówno Jim Slocum, jak i Hammerback Elliso będą go wykorzystywać,
udzielając informacji prasie. Chciał być precyzyj ny, jak to tylko możliwe.
Próbował wykorzystać magnetofon Sarah, ale ję zyk stanął mu kołkiem i musiał
wrócić do papieru i pióra.
Dziennik stracił wyłączność. Morderstw dokonał profesor uniwersyte tu, który
wykładał na Harvardzie i napisał książkę recenzowaną na ła mach New York Timesa.
Do miasta przyjechali dziennikarze z Associated Press i z gazet z wielkich
miast. Zjawili się też smutni reporterzy (jede z CNN, ku zachwytowi miasta) z
włosami ułożonymi sprejem, w wypraso wanych modnych ciuchach i z wyszukanym
sprzętem elektronicznym. J den z dziennikarzy określił Gilchrista jako „mordercę
kultowego z Ne Lebanon", ale szeryf Jim Slocum stwierdził: „Nie wydaje się, żeby
to mia ło coś wspólnego z kultem, raczej podłożem był romans, a kolejne zabój
stwa miały na celu ukrycie przestępstwa".
Corde w nagrodę został zwolniony z konieczności nauki kodów radio¬wych i dostał
stanowisko, które Slocum nazwał Komórką ds. Ciężkie Przestępstw. Wymyślił to
pewnego wieczoru po obejrzeniu „Najbardzie. poszukiwanych w Ameryce". Jednak nie
groził mu nawał roboty. W obe¬cnej chwili jedynym niebezpiecznym przestępcą był
Dell Tucker, farmę z New Lebanon, który przetestował automatyczny AR-15,
strzelając d gofferów. Corde doszedł do wniosku, że to naruszenie przepisów
federal nych, więc on nie musi się tym przejmować. Poza tym sam miał na pień ku
z tymi gryzoniami.
Wynton Kresge dostał dobrą nauczkę. Jako nowo zatrudniony przez miesiąc będzie
musiał stać na punkcie kontroli prędkości w bezludnej czę ści hrabstwa Harrison.
Corde powiedział mu, że nie zawsze będzie dosta¬wał atrakcyjne zadania.
—
To niesprawiedliwe — mruknął Kresge. Siedząc teraz przy biurku Corde'a w
szeryfostwie New Lebanon, przeglądał raport na temat mor¬derstw. — Gilchrist
wrócił tu samolotem dzień przed zamordowaniem Jennie... — Mówił do siebie,
rekonstruował przebieg wydarzeń. — Pod in¬nym nazwiskiem kupił nowy bilet.
—
Powinniśmy sprawdzić pasażerów, dokumenty tożsamości, formy płatności.
Znaleźlibyśmy odpowiednie informacje.
—
Chyba nie możesz wszystkiego przewidzieć.
Corde się chwilę zastanawiał. — Prawda, nie możesz. Ale powinieneś.
—
Przyleciał tu bezpośrednio z San Francisco? — rozmyślał Kresge. Corde
kontynuował: — I po prostu mieszkał w New Lebanon. Wynajął
dom w lesie, ten, w którym go znaleźliśmy. Wynajął tę ruderę na miesiąc. Kiedy
dzwonił, mówił, że dzwoni z San Francisco. Wszyscy mu wierzyli.
—
Jak to odkryłeś?
—
Nie odkryłem, domyśliłem się na podstawie tego, co mi powiedział.
Najlepszym źródłem informacji o morderstwie jest sam przestępca. Zapa¬miętaj to.
—
Zapamiętam.
—
Myślę, że zamierzał się tam ukrywać przez pewien czas, a potem pojawić,
jakby wrócił z konferencji. Jednak już pierwszego ranka musiał zobaczyć Sarah w
lesie. Postanowił, że ją wykorzysta, żeby dotrzeć do mnie. Ją i Jamiego.
—
W jaki sposób?
—
Groźby pod adresem Sarah mogły mnie powstrzymać. Albo gdyby coś stało się
dzieciakom, nie byłbym w stanie nic robić. Nie zapominaj, że wszyscy szukali
Księżycowego Zabójcy. TT. Ebbans, ja... no i ty... szukali¬śmy kogoś takiego jak
Gilchrist. Właśnie mnie musiał powstrzymać, bo nie Ribbona.
—
Albo Wilkołaka Slocuma — dodał szeptem Kresge. — Kiedy byłeś w domu, gdzie
go zastrzeliłeś, powiedział, że ma Sarah. Dlaczego?
Corde wykrzywił twarz. — Żeby uzyskać nade mną przewagę. Nie za¬chowałem się
zbyt inteligentnie. Nie przyszło mi do głowy, że uciekła. Kie¬dy dostałem się do
domu, na samym początku zapytałem, gdzie ona jest. To nasunęło mu pomysł, który
świetnie wykorzystywał. Prowadził ze mną grę. Doprowadził mnie do wściekłości, a
potem uspokoił, mówiąc, że Sarah jest bezpieczna. Powiedział mi też, dlaczego
zabił Jennie. Uśpił moją czuj¬ność.
—
Kim jest ten Breck? — Kresge spojrzał na raport. Odpowiednie pytanie dla
ciebie.
—
Właśnie z nim rozmawiałem. Był korepetytorem Sarah. Nic ponad¬to. Breck
przeczytał część książki Sarah o tym czarnoksiężniku obserwu¬jącym nasz dom.
Zapytał ją o to i dowiedział się, że tego nie wymyśliła. Do¬szedł do wniosku, że
to człowiek, który zostawiał pogróżki, a co za tym idzie, morderca.
—
To dlaczego nie powiedział nam tego wcześniej?
—
Przeczytał te cholerne kartki pięć minut przed tym, jak Gilchrist go
pochlastał.
A dwa dni po tym, jak ja przeczytałem to opowiadanie.
—
Breck znalazł się w złym miejscu o złym czasie — stwierdził Kres¬ge.
—
Można tak powiedzieć. Corde rozumiał, że było znacznie więcej do
powiedzenia o Brecku, ale
nie miało to nic wspólnego z Gilchristem lub śledztwem. Musiał dużo prze¬myśleć
i dużo porozmawiać, zanim postanowi, co należy zrobić w tej sytu¬acji, jeżeli w
ogóle może coś zrobić. Poza tym osoba, z którą musiał poro¬zmawiać... no cóż...
nie była skłonna do żadnych rozmów. Kim jest ten Breck?
—
Gilchrist — odezwał się Kresge niemal z nabożeństwem — cały czas był krok
przed nami.
—
Tak. I krok za nami.
—
A skąd wiedziałeś, że jest w tym domu? Mieszkam w New Lebanon już dziesięć
lat i nie wiedziałem, że tam nad rzeką są jakieś domy.
—
Wynton, trudno opisać proces dedukcji.
—
Chcesz powiedzieć, że trzeba się z tym urodzić?
—
Nie. Można się nauczyć. Im więcej praktyki, tym jesteś lepszy. Za¬pamiętaj
to.
—
Zapamiętam.
Corde wszedł do ogrodu z tyłu domu i odstawił puszkę piwa. Przyjrzał się poletku
pokrytemu wysuszonym błotem. Wypłoszył parę gwarków i zaczął się pochylać, aż w
końcu znalazł się na czworakach. Wydawało mu się, że zielony meszek nie podrósł
ani o milimetr w ciągu ostatnich kilku tygodni. Uznał, że to szaleństwo wysiewać
trawę na tym osłoniętym od słońca ka¬mienistym pasie ziemi między dwoma domami,
gdzie mieszkali rozbiega¬ni chłopcy lubiący drogę na skróty. Powinien wysypać
teren żwirem i miał¬by spokój.
Mimo wszystko Corde starannie ustawił zraszacz i odkręcił wodę.
Usiadł na krzesełku ogrodowym, aluminiowe nogi zazgrzytały na be¬tonowym
chodniku, który wylał dwa lata temu i przez dwa lata zamierzał go dokończyć.
Spojrzał na zegarek. Dziś wieczorem rodzina miała pojechać do Jamiego do
szpitala. Zamierzali przemycić magnetowid i wspólnie obej¬rzeć film, który
wypożyczyła Diane, jakąś komedię policyjną. Jednak pla¬nowali tę wyprawę po
zjedzeniu obiadu. Teraz przez kilka minut chciał się odprężyć. Otworzył piwo i
wypił połowę, a potem odstawił puszkę na be¬ton. Obserwował pojawiającą się
chwilami tęczę na pióropuszu tf°dy na tyle wysokim, by zatrzymać ostatnie
promienie zachodzącego słońca. Obejrzał się za siebie i za podwójną szybą okna
zobaczył, jak Diane przy¬gotowuje obiad.
Corde poczuł na udzie plik fiszek. Wyjął je z kieszeni. Większość z nich umieści
w wysokich zielonych szafach, które zarekwirował dla siebie w biurze szeryfa.
Ale jedną fiszkę zapisaną przez niego starannie druko¬wanymi literami zamierzał
powiesić na swojej tablicy informacyjnej- Po¬myślał, że umieści ją obok swego
ulubionego cytatu — mówiącego, że do¬wody materialne są podstawą śledztwa. Na
tej kartce było napisane:
TO WŁAŚNIE POETA POSTRZEGA ŚWIAT BEZPOŚREDNIO, W AKCIE ILUMINACJI, PODCZAS GDY
INNI WIDZĄ W ŚWIETLE ODBITYM.
L. D. GILCHRIST
Wsunął fiszkę do kieszeni, potem wziął piwo i wypił kilka łyków. Poło¬żył sobie
pokrytą kropelkami wody puszkę na brzuchu i słuchał odgłosów wieczoru: cykad,
świerszczy, pohukiwania sowy, która obudziła sie z gło¬du, oraz wołania na
dzieci sąsiada, żeby przyszły na obiad. Diane zastu¬kała w okno i krzyknęła: —
Za dziesięć minut!
Corde odpowiedział, że dobrze. Poczekał pięć minut, wstał i si? prze¬ciągnął.
Podszedł do brzegu betonowego chodnika, wychylił się do przodu i zaczął
wymachiwać w powietrzu białymi kartkami. — Sio, sio! "~ krzy¬czał na kilka
błyszczących gwarków, które odleciały z błotnistego mizerne¬go trawnika i znikły
na bezksiężycowym niebie.
PODZIĘKOWANIA
Pragnę serdecznie podziękować Jerry Cowdrey z Laguna Niguel w Ka¬lifornii za
cenne informacje dotyczące problemów i możliwości dzieci ma¬jących kłopoty z
nauką. Równie gorąco dziękuję mojej siostrze i przyjaciół¬ce w przygodzie
pisarskiej, Julie Reece Deaver z Pacific Grove w Kalifor¬nii. Wyrażam głęboką
wdzięczność Karen Cowdrey z Los Angeles, której wiedza na temat psychoterapii i
ludzkiego umysłu okazała się nieocenio¬na pod każdym względem. Dziękuję również
Kate Miciak, wśród której rozlicznych talentów jest także zdolność inspirowania,
udzielania rad i, co niemniej istotne, przelewania na autora swojej miłości do
słowa pisanego. Na koniec składam wyrazy ogromnej wdzięczności mojej agentce i
przyja¬ciółce, Deborah Schneider.
JWD, Nowy Jork, 1993.