Lekcja jej śmierci


0x08 graphic


0x01 graphic

Przekład: KONRAD KRAJEWSKI

TORUŃ


Tytuł oryginału:

THE LESSON OF HER DEATH

Copyright © 1993 by Jeffery Deaver All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by „C&T", Torun 2005 Copyright © for the Polish translation by Konrad Krajewski

Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA

Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK

Korekta:

MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie:

KUP JBORGIS" Toruń, tel. (56) 654-82-04

ISBN 83-7470-018-1

Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (56) 652-90-17

Toruń 2005. Wydanie I. Ark. wyd. 23; ark. druk. 24. Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o., ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.

0x01 graphic

Profil

i

Z każdą przejechaną milą jej serce coraz bardziej się wyrywało.

Dziewięcioletnia dziewczynka siedziała rozparta na przednim siedze­niu, palcem gładziła zniszczone beżowe oparcie na rękę. Podmuch powie­trza przez uchyloną szybę zwiał kosmyk jej jasnych włosów na twarz. Od­garnęła go i spojrzała na ponurego posiwiałego mężczyznę około czterdzie­stki. Prowadził ostrożnie, wpatrzony w drogę przed długą białą maską sa­mochodu.

— Proszę — odezwała się dziewczynka.

- Nie.

Położyła dłonie na kolana.

Może kiedy zatrzyma się na czerwonych światłach, wyskoczy z samo­chodu.

Może jak zwolni na tyle...

Zastanawiała się, czy będzie bolało, jak wyskoczy w wysoką trawę ro­snącą na poboczu. Wyobraziła sobie, jak koziołkuje po źdźbłach trawy, na twarzy i rękach czuje chłodne kropelki rosy.

A potem co? Gdzie ucieknie?

Odgłos uruchomionego światła skrętu przerwał jej rozmyślania, pod­skoczyła jakby na wystrzał pistoletu. Samochód zwolnił i zakołysał po wje­chaniu na podjazd prowadzący do niskiego ceglanego budynku. Zdała so­bie sprawę, że znikła jej ostatnia nadzieja.

Auto zatrzymało się z piskiem hamulców przypominającym szloch.


— Pocałuj mnie — nakazał mężczyzna. Wyciągnął rękę i odpiął p bezpieczeństwa, ale ten nie chciał puścić. Dziewczynka trzymała się go ni czym liny ratowniczej.

— Posłuchaj... — Zaczął mówić kamiennym głosem. — Będę w pob" żu, nad jeziorem Blackfoot. To niecałą milę stąd.

Wyczerpał się jej zasób wykrętów. Sarah otworzyła drzwi, ale nie szyła się z miejsca.

— Pocałuj mnie.

Przechyliła się i szybko pocałowała ojca w policzek. Potem wysiadł z samochodu i stanęła w chłodnym wiosennym powietrzu nasyconym spa linami. Zrobiła kilka kroków w stronę budynku i obserwowała, jak sam" chód wyjeżdża z podjazdu. Nagle pomyślała o Garfieldzie naklejonym n tylną szybę kombi. Przypomniała sobie, jak lizała jego dłonie, nim docisn ła je do szyby. Na to wspomnienie zebrało się jej na płacz.

Może ojciec zobaczy ją w lusterku, zmieni zdanie i zawróci.

Samochód zniknął za wzgórzem.

Sarah skręciła i weszła do budynku. Przyciskając do piersi pudełko n kanapki, szła korytarzami powłóczystym krokiem. Chociaż była wyższa o wszystkich dzieci, które tłoczyły się wokół niej, czuła się z nich najmłod sza.

Najmniejsza. Najsłabsza.

Sarah zatrzymała się przy sali klasy czwartej. Zajrzała do środka. No­zdrza zaczęły jej pulsować, a na skórze ze strachu pojawiła się gęsia skór ka. Wahała się tylko przez chwilę, a potem się odwróciła i zdecydowany krokiem wyszła z budynku, łokciami torując sobie drogę przez napływają cy strumień wrzeszczących i śmiejących się dzieci.

Zaledwie kilkanaście kroków od miejsca, gdzie znaleziono ciało, dostrzegł

n0t^Cartka papieru przyczepiona do krzewu dzikiej róży nabrała koloru zakrzepłej krwi. Oświetlona nisko zawieszonym porannym słońcem, łopo­cząc na wietrze, wysyłała sygnał Morse'a.

Bill Corde przeciskał się w kierunku kartki przez krzewy jałowca, ma­łe klony i rozłogi forsycji.

Jak mogli jej nie zauważyć?

Zaklął, otarłszy sobie goleń o ukryty pniak, ale się nie zatrzymał.

Corde miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i siwe włosy jak u perskiego kota, choć zbliżał się dopiero do czterdziestki. Bardzo go to postarzało. Miał bladą cerę; mimo że był już kwiecień, dopiero dwa ra­zy wybrał się na ryby. Z daleka wyglądał na szczupłego, ale spod jego pa­ska wypływało więcej wałków tłuszczu, niżby sobie tego życzył. Ostatnio najbardziej forsownym sportem, jaki uprawiał, był softball. Dziś rano, tak jak zwykle, służbową koszulę miał czystą i sztywną niczym arkusz ze świeżo ściętej balsy. Kanty jego brązowych spodni były ostre jak brzy­twa.

Corde miał stopień porucznika, specjalność — detektyw.

Przypomniał sobie to miejsce sprzed niecałych dwunastu godzin, oświetlone jedynie latarkami zastępców szeryfa i przez denerwująco bla­de światło półksiężyca. Wysłał ludzi, żeby przeczesali teren. Byli młodzi i srodzy (ci po wojsku) lub młodzi i aroganccy (ci po akademii policyjnej), ale wszyscy pełni dobrych chęci.

Chociaż byli mistrzami w aresztowaniach włamywaczy do mieszkań i amatorów przejażdżki kradzionymi samochodami, z morderstwami sty­kali się głównie, czytając kiepskie kryminały i oglądając telewizję. Tak sa­mo z bronią; zapoznali się z nią na jakichś polach, a nie na profesjonalnej strzelnicy stanowej w Higgins. Mimo to dostali rozkaz, by przeszukać miejsce zbrodni. Przystąpili do wykonywania zadania z wytrwałością i za­pałem.

Jednak żaden z nich nie znalazł kartki papieru, w kierunku której przez gęste krzewy przedzierał się teraz Bill Corde. Biedna dziewczyna...

■ która leży u podnóża wysokiego na dziesięć stóp wału z ziemi, ■■■która leży w chłodnej i wiłgotnej mieszance błota, trawy i niebieskich kwiatów.

■■■której ciemne włosy są zaczesane na bok, której twarz jest pociągła, Szyja gruba. Jej okrągłe usta są wydęte. Z każdego ucha zwisają po trzy złote kola. Jej palce u nóg są cienkie, a paznokcie ciemnoczerwone od la­kieru.

...która leży na plecach, z rękami złożonymi na piersiach, jakby przed­siębiorca pogrzebowy już ją ułożył. Różową kwiecistą bluzkę ma wysoko za­piętą. Spódnica ułożona pod udami skromnie okrywa kolana.

„Już znamy jej nazwisko. To Jennie Gebben. Była studentką."

Ostatniego wieczoru Bill Corde przykląkł przy ciele, aż trzasnęło mu w kolanie, i pochylił się nad głową. Perłowe światło księżyca odbijało się w martwych, ale jeszcze nie zaszklonych, orzechowych oczach dziewczyny. Wyczuł zapach trawy, błota, metanu, płynów ustrojowych, mięty z ust i perfum, które niczym przyprawy do ciast parowały z chłodnej skóry.

Wstał i zaczął wchodzić na szczyt wału, który powstrzymywał mętne wody jeziora Blackfoot. Odwrócił się i spojrzał na nią z góry. Światło księ­życa było blade, nienaturalne, jakby stworzone do efektów specjalnych. W tym świetle Jennie Gebben wydawała się poruszać. Nie były to ruchy żywego człowieka; kurczyła się i skręcała, jakby chciała wtopić się w bło­to. Corde wyszeptał do niej — albo raczej do tego, co z niej pozostało — kil­ka słów, a potem poszedł pomóc przeszukiwać teren.

Teraz, w świetle poranka, przedarł się przez ostatnią splątaną kępę forsycji i stanął przy krzewach róży. Dłonią włożoną do małego plastiko­wego woreczka zdjął kawałek papieru z rudobrunatnych kolców.

— To wszystko?! — zawołał Jim Slocum.

0x01 graphic

Corde nie odpowiedział. Chłopaki z biura niczego wczoraj wieczorem nie przeoczyli. Nie mogli znaleźć tej kartki, bo był to wycinek z dzisiejsze­go Dziennika.

— Cały teren? — znów zapytał Slocum.

Corde uniósł wzrok i odparł: — Tak, cały.

Slocum chrząknął i dalej rozwijał żółtą taśmę policyjną wokół wilgot­nego gruntu, gdzie znaleziono ciało dziewczyny. Slocum był po Cordzie najstarszym rangą zastępcą szeryfa w New Lebanon. Muskularny męż­czyzna z okrągłą głową i dużymi uszami. Od 1974 roku zaczął nosić wygo­loną fryzurę z bokobrodami i do tej pory pozostał wierny tej modzie. Poza wyjazdami do parków tematycznych, na polowania i w Boże Narodzenie do teściów, Slocum rzadko opuszczał hrabstwo. Rozwieszając taśmę, gwi zdał popularną melodię.

Przy drodze stała mała grupa reporterów. Corde nie udzielił im żad nych informacji, ale byli to lokalni łowcy sensacji i zachowywali się spo kojnie. Wszyscy wydawali się przepełnieni dziennikarską żarliwością, lecz nie niepokoili policjantów. Byli zadowoleni, że mogą robić zdjęcia i przy­glądać się miejscu zbrodni. Corde przypuszczał, że chłoną atmosferę miej­sca, by opisać ją w jutrzejszych artykułach, które najeżone będą przymiot­nikami i opisem zagrożeń.

Corde oderwał się od wycinka prasowego w plastikowej torebce i rozej­rzał się wokół. W prawo od wału teren wznosił się do ogromnego lasu prze­ciętego drogą nr 302, autostradą, która prowadziła do skrzyżowania, a po­tem do kilkunastu szos hrabstwa, kilku autostrad stanowych i dwóch dróg ekspresowych, a w końcu do czterdziestu dziewięciu innych stanów i dwóch krajów, gdzie zbiegły morderca mógł się ukrywać do końca swoich dni.

Spacerując, Corde spojrzał nad lasem i zacisnął usta. On i Slocum przyjechali tu pięć minut temu, o wpół do dziewiątej. Dziennik docierał do sklepów i domów około wpół do ósmej. Wycinek prasowy musiał zostać podrzucony w ciągu ostatniej godziny.

Słuchając szumu wiatru nad napiętym drutem kolczastym, omiótł wzrokiem ziemię pod krzakiem róży. Znajdowały się tam wgłębienia, które wyglądały jak odciski stóp, choć były zbyt rozmazane, by nadawać się do identyfikacji. Kopnął grubą gałąź. Czmychnęła spod niej chmara owadów przypominających małe pancerniki. Wchodząc na szczyt wału, przytrzy­mywał się wbitych w ziemię zielonych metalowych rurek, służących jako poręcz.

Mocno zmrużył oczy, kiedy spojrzał na migoczącą w świetle i pomar­szczoną przez wiatr powierzchnię jeziora. Od miejsca, w którym stał, las ciągnął się bez końca, znikał w oślepiającym blasku.

Posłuchaj...

Nadstawił ucha w kierunku wschodu słońca. Kroki!

Spojrzał ponownie w głąb lasu. Uniósł dłoń, by osłonić się od słońca, ale to nie pomogło. Światło szczypało go w oczy. Mógł widzieć wszystko al­bo nic.

Gdzie?

Opuścił dłoń na kolbę służbowego rewolweru.

Biegła prawie całą drogę.

Od szkoły podstawowej w New Lebanon do jeziora Blackfoot tą Drogą 302 (którą zabroniono jej chodzić) były trzy mile, ale trasą przez las zaj­mowało to tylko pół godziny. Wybrała ten drugi wariant.

Sarah unikała błotnistych terenów, nie ze względu na niebezpieczeń­stwo — znała każdą ścieżkę we wszystkich lasach wokół New Lebanon —


ale dlatego, że bała się zabłocić buty, które wczoraj wieczorem ojciec wypastował. Lśniły niczym skrzydło ptaka. Nie chciała też pobrudzić p kolanówek, które dostała od babci na Boże Narodzenie. Trzymała si ścieżki prowadzącej między dębami, jałowcami, sosnami i paprociami. W oddali zaśpiewał ptak. Ah-huu-iiiii. Sarah zatrzymała się, by na niego popatrzeć. Zrobiło się jej ciepło. Zdjęła kurtkę, podwinęła rękawy białej bluzki i rozpięła kołnierzyk. Pobiegła dalej.

Kiedy zbliżyła się do jeziora Blackfoot, zobaczyła ojca stojącego z pa­nem Slocumem po drugiej stronie wody, jakieś trzysta stóp od gęstego la­su. Pochylili głowy. Wyglądało, jakby szukali zgubionej piłki. Sarah ruszy­ła w ich stronę, ale po wyjściu zza klonu zatrzymała się. Weszła w snop ja­skrawego światła. Miało w sobie coś magicznego — złociste, przesycone kurzem, parą i kropkami wiosennych owadów, jarzących się w jego pro­mieniach. Jednak nie dlatego się zatrzymała. W gęstwinie krzewów obok ścieżki zobaczyła — lub wydawało się jej, że zobaczyła — kogoś, kto wy­chylał się i obserwował jej ojca. Oślepiona światłem nie była w stanie po­wiedzieć, czy to mężczyzna, czy kobieta, młody czy stary.

Może to tylko plątanina liści i gałęzi.

Nie. Spostrzegła ruch. To byt człowiek.

Nagle jej ciekawość zastąpił niepokój. Skręciła ze ścieżki i ruszyła w dół zbocza w stronę jeziora, gdzie brzegiem mogła się dostać do wału. Uważnym wzrokiem wpatrywała się w pobliską postać i kiedy zrobiła krok naprzód, lśniący czarny but poślizgnął się na złożonej gazecie ukry­tej pod stertą suchych liści.

Z jej ust wyrwał się krótki krzyk, w panice wyciągnęła przed siebie rę­ce. Chudymi palcami chwytała kępy wysokiej trawy, którą łatwo wyrywa­ła z ziemi. Zsuwała się za nią, kiedy ześlizgiwała się w stronę wody.

Słyszałeś tam kogoś? — zawołał Corde do Slocuma.

Corde poczekał jeszcze pięć minut, a potem zszedł z wału i zapytał: — Skończyłeś?

Mam tu czekać i nic nie robić?

To nie potrwa długo. Powinni już być.

Znasz zwyczaje panujące w hrabstwie. Poczekam co najmniej go-
dzinę. — Slocum wyraźnie dawał mu do zrozumienia, co o tym myśli.
Jim, musimy zabezpieczyć to miejsce.

Dotarły do nich trzaski i odgłos kroków.

Policjanci odwrócili się szybko w stronę lasu. Corde znów położył rękę na rewolwerze. Slocum puścił taśmę, która tocząc się, zostawiała za sobą żółty ogon. On również sięgnął po broń.

Hałas narastał. Nie widzieli dokładnie jego źródła, ale dochodził od krzaku róży, na którym znaleziono wycinek prasowy.

— Tatusiu!

Biegła do niego bez tchu, z rozwianymi włosami. Brudną twarz pokry­wały kropelki potu. Jedna z jej podkolanówek zsunęła się prawie do kost­ki. Na rękach i nogach miała grube warstwy błota.

— Sarrie!

Wielki Boże! Jego córka. Już ściskał broń i za kilka sekund wycelował­by do niej.

Jezu...

Corde przykucnął przy niej. Poczuł zapach szamponu, który dostała niedawno w wielkanocnym koszyku. Fiołki. — Nigdy, ale to nigdy nie po­winnaś być tam, gdzie tata pracuje. Zrozumiałaś? Nigdy! Chyba że zabio­rę cię z sobą.

Wydawało się, że wydęła usta ze skruchy. Spojrzała na nogę, a potem uniosła brudną rękę. — Przewróciłam się.

Corde wyjął gładko zaprasowaną chusteczkę i wytarł błoto z nóg dziewczynki. Stwierdziwszy, że nie ma żadnych skaleczeń i zadrapań, znów spojrzał jej w oczy. Wciąż mówił ze złością w głosie, kiedy zapytał: — Czy kogoś widziałaś? Rozmawiałaś z kimś w lesie?

Tamten upadek nie przyniósł spodziewanego współczucia. Wystras ła się reakcji ojca.

— Mów! — nakazał.

Jaka jest najbezpieczniejsza odpowiedź? Pokręciła głową.

— Naprawdę nikogo nie widziałaś? Zawahała się, a potem przełknęła ślinę. — Zachorowałam w szkole. Corde przez chwilę wpatrywał się w jej blade oczy. — Kochanie, poroz­mawiamy o tym. Nie jesteś chora, tylko tak ci się wydaje.

Młody reporter wyjął aparat fotograficzny i zrobił zdjęcie, kiedy Corde odgarniał kosmyk jasnych włosów z oczu dziewczynki. Corde groźnie na niego popatrzył.

— Nie chcę! Nienawidzę szkoły! — Jej przenikliwy głos wypełnił po­lanę.

Corde spojrzał na dziennikarzy, którzy obserwowali rozmowę z róż­nym stopniem zainteresowania i współczucia. — No, wsiadaj do samo­chodu.

— Nie! — zapiszczała. — Nie pojadę. Nie zmusisz mnie.

Corde chciał krzyczeć ze złości. — Młoda damo, wsiadaj do samocho­du. Nie będę dwa razy powtarzał.

Kiedy Sarah stwierdziła, że jej plan nie zadziałał, pomaszerowała w kierunku radiowozu. Corde obserwował ją, po części spodziewał się, że ucieknie w głąb lasu. Stanęła i uważnie przyjrzała się lasowi.

— Sarah?

Nie odwróciła głowy. Weszła do samochodu i zatrzasnęła drzwi.

Corde przyczepiał kartkę do torebki ze znalezionym wycinkiem. Napi­sał swoje nazwisko i podał ją Slocumowi. Krótki artykuł mówił o morder­stwie, które wydarzyło się wczoraj wieczorem. Redaktorowi udało się umieścić tylko pięć akapitów przed oddaniem gazety do druku. Artykuł wycięto z niezwykłą precyzją. Brzegi były idealnie równe, jakby użyto ży­letki.

Studentka z Uniwersytetu Audena zgwałcona i zamordowana — głosił nagłówek.

Zdjęcie, które towarzyszyło tej historii, nie przedstawiało miejsca brodni ale pochodziło z obszernego artykułu sprzed kilku miesięcy o pik­niku zorganizowanym przez kościół, w którym Corde brał udział wraz rodziną. Podpis brzmiał: „Oficer śledczy detektyw William Corde z żoną i dwójką dzieci, Jamiem (15 lat) i Sarah (9)." Do cholery, Bill...

Przekleństwo odnosiło się do słów niestarannie napisanych czerwo­nym atramentem przy zdjęciu.

Obaj je przeczytali: JENNIE MUSIAŁA UMRZEĆ. IM TEŻ TO MO­GŁO SIĘ PRZYTRAFIĆ.

Wchodzili powoli po schodach. Jeden z mężczyzn czuł pod swoimi butami elegancki dywan, drugi nic w ogóle nie czuł.

Na zewnątrz zerwał się wiatr. Wiosenna burza szalała na tym luksu­sowym podmiejskim osiedlu, choć w środku wspaniałego domu było ciepło, a wiatr i deszcz wydawały się czymś odległym. Bill Corde, z kapeluszem w ręku i starannie wytartymi butami, obserwował, jak ten drugi zatrzy­mał się w ciemnym korytarzu, potem szybko położył rękę na gałce u drzwi. Zawahał się raz jeszcze, a po chwili pchnął drzwi do środka. Włączył świa­tło.

— Nie musi pan tu wchodzić — rzekł delikatnie Corde.

Richard Gebben nie odpowiedział, tylko wszedł i zatrzymał się na środku wyłożonego czerwonym dywanem pokoju córki.

— Ona jakoś to zniesie — rzekł Gebben słabym głosem. Corde nie miał pojęcia, czy mówi o żonie, która spała w sypialni na dole po zażyciu środków uspokajających, czy o córce, leżącej teraz na finezyjnie zaokrąglo­nym emaliowanym stole koronera, dwieście mil stąd.

Jakoś to zniesie.

Richard Gebben był obciętym na jeżyka biznesmenem, z twarzą ze­szpeconą młodzieńczym trądzikiem. Pochodził ze Środkowego Zachodu, był w średnim wieku i był bogaty. Dla ludzi takich jak Gebben życie opie­rało się na sprawiedliwości, a nie na przypadku. Corde podejrzewał, że głównym problemem mężczyzny jest zrozumienie przyczyn śmierci córki.

Gebben odruchowo potarł zegarkiem ospowaty policzek i w nietypowy sposób dotknął oczu. Zdawał się zastanawiać, dlaczego nie płacze. Corde wskazał głową na komodę i zapytał: — Mogę?

— Pamiętam, jak ostatnio wyjeżdżała do szkoły. W Święto Dziękczy­nienia... Co pan mówił?

— Chciałbym przeszukać jej komodę.

Gebben przytaknął w roztargnieniu. Corde podszedł do komody, ale jej nie otworzył.

— Tak, w Święto Dziękczynienia. Całą pościel rzuciła na kupę. Jak pojechała na lotnisko, żona przyszła tutaj i wszystko uporządkowała...

Corde spojrzał na trzy różowo-białe kraciaste poduszki leżące na koł­drze i na wystawiającego spod nich głowę pluszowego psa z czarnymi ocza­mi.

Co zamierzał powiedzieć. Kochała życie? Kochała ludzi? Kochała kwia­ty koty poezję działalność charytatywną? Gebben zamilkł, przypuszczalnie zakłopotany, że w tym momencie może myśleć tylko frazesami. Corde wie­dział, że śmierć ogłupia.

Odwrócił się od Gebbena i zajął się komodą Jennie. Poczuł mieszani­nę zapachów. Dziewczyna trzymała kilkanaście buteleczek perfum na to­aletce. Buteleczka z L'Air du Temps była pełna, natomiast ta ze zwykłą wodą kolońską prawie pusta. Wziął ją, spojrzał na etykietę i odstawił. Przez wiele dni pozostanie na jego dłoni ostry intensywny zapach, który przypominał sobie z wczorajszego wieczoru znad jeziora.

W komodzie były tylko ubrania. Nad nią wisiała korkowa tablica z wi­dokówkami i zdjęciami. Jennie obejmowała na nich chłopców. Twarze by­ły różne, ale pozy podobne. Jej ciemne włosy latem wydawały się jeszcze ciemniejsze, choć mogło to wynikać z tego, że zdjęcia zrobiono wygodną techniką Kodaka. Nosiła je zawsze spięte z tyłu. Jej sportem była siatków­ka; dziesiątki fotografii pokazywało, jak z ogromnym zacięciem na twarzy gra w tę grę. Corde zapytał, czy może wziąć jedno ze zdjęć ze zbliżeniem Jennie, na którym jej twarz błyszczała od potu. Gebben wzruszył ramio­nami. Corde nienawidził tej części swojej pracy — wdzierania się do cier­pień innych ludzi.

Dotknął kilku zdjęć przedstawiających dziewczynę z przyjaciółmi. Gebben potwierdził, że wszyscy oni chodzą do innych szkół, oprócz Emily Rossiter, obecnej koleżanki z pokoju w akademiku. Corde zobaczył legity­mację szkolną Jennie, bilety z koncertów Cowboy Junkies, Bon Jovi, Bil-ly'ego Joela i show Pauli Poundstone. Na kartce z głupawym królikiem z kreskówek gratulowano jej zdania egzaminu na prawo jazdy.

Corde wyciągnął krzesło spod jej biurka i usiadł.

Zlustrował wzrokiem zniszczony komputer, obdrapany i pokryty ba-zgrołami. Zobaczył butelkę tuszu chińskiego. Oprawione zdjęcie Jennie z zaniedbanym cocker-spanielem. Zdjęcie, jak wychodzi z kościoła. Zosta­ło zrobione wczesną wiosną, być może w Wielkanoc; przy jej stopach widać było niebieskie krokusy.

Umarła na dywanie z mlecznoniebieskich hiacyntów.

W zdeformowanym glinianym kubku znajdował się obgryziony żółty ołówek, jego gumka była wytarta. Corde wziął go do ręki. Pod grubymi opuszkami palców wyczuł wgłębienie po zębach Jennie Gebben. Potarł drewno i pomyślał, że kiedyś było wilgotne od jej śliny. Odłożył ołówek.

Przeszukał jej biurko, w którym były zadania domowe, papier do pa­kowania i stare kartki z życzeniami urodzinowymi.

— Nie miała pamiętników albo listów?

Gebben skupił się na detektywie. — Nie wiem. Jeżeli były, to tam. — Głową wskazał na biurko.

Corde znów przetrząsnął je dokładnie. Żadnych listów z groźbami, kartek od odtrąconych chłopaków. Żadnej prywatnej korespondencji. Sprawdził w szafie wnękowej. Odsuwał na bok sterty ubrań i zaglądał na półki. Nie znalazł nic wartego uwagi i zamknął drzwi dwuskrzydłowe.

Stanął na środku pokoju, dłonie położył na biodrach i rozejrzał się wo­kół.

— Była zaręczona? Miała jakiegoś chłopaka na stałe?

Gebben wahał się. — Miała dużo przyjaciół. Nikt jej nigdy nie skrzyw­dził. Wszyscy ją lubili.

— Czy ostatnio z kimś zerwała?

— Nie — odparł Gebben i wzruszył ramionami w taki sposób, że Cor­de zrozumiał, iż tamten nie ma pojęcia, o czym mówi.

— A może ktoś się w niej kochał?

nik, proszę nam je jak najszybciej przesłać. Są bardzo ważne. — Podał Gebbenowi jedną ze swoich tandetnych wizytówek.

Gebben przeczytał ją. Uniósł wzrok i spojrzał poważnie migdałowymi oczami. — Trzeba jakoś to znieść.

Powiedział to z takim przejęciem, jakby chciał pocieszyć Bilia Corde'a.

Wynton Kresge siedział w swoim biurze w głównym budynku admini­stracyjnym Uniwersytetu Audena. Na podłodze pokoju — z wysokim sufi­tem i wyłożonym dębową boazerią — leżała granatowa wykładzina, pra­wie takiego samego koloru jak w jego samochodzie, ale ta była dwa razy grubsza. Stało też duże mahoniowe biurko. Czasami, kiedy Kresge przez telefon słuchał osoby, z którą w ogóle nie miał ochoty rozmawiać, wyobra­żał sobie, że wyrzuca je ze swojego biura bez robienia dziury w ścianie. W szczególnie ospałe dni rzeczywiście zastanawiał się, czy go nie usunąć. Był dobrym kandydatem do wykonania tego planu: Kresge miał 194 cen­tymetry wzrostu, ważył 118 kilogramów, obwód jego bicepsów wynosił 38 centymetrów, a ud — 61. Tylko niewielką część jego masy stanowił tłuszcz. (Nigdy nie uprawiał podnoszenia ciężarów, ale muskulaturę zachował od czasów, gdy podczas studiów grał na pozycji obrońcy w futbolowej druży­nie Tygrysów, nie Tygrysów Missouri, ale Tygrysów z Dan Devine.)

Na blacie biurka znajdował się jeden telefon połączony z dwiema linia­mi, jedna mosiężna lampa, jedna suszka, jeden oprawiony w skórę kalen­darz, otwarty na bieżącym tygodniu, jedno oprawione zdjęcie atrakcyjnej kobiety, siedem oprawionych zdjęć dzieci i jedna kartka papieru.

Kartka, przytrzymywana przez Kresge'a potężnymi dłońmi, jakby się bał, że wiatr ją porwie, zawierała słowa: Jennie Gebben. Wtorek, dziesiąta wieczorem. Jezioro Blackfoot. Akademik McReynolds. Kochankowie, uczniowie, studenci, nauczyciele, rozbój? gwałt? inne motywy? Susan Bia-gotti? Pod nią leżał toporny plan kampusu, jeziora i drogi wokół niego. Kresge dotknął ucha końcem swojego niezawodnego srebrnego długopisu marki Schaeffer, który wypolerował wczoraj wieczorem — zastanawiał się nad tym, co napisał.

Narysował dodatkowe linie na papierze, skreślał niektóre słowa i do­dawał nowe. Rysował właśnie przerywaną linię od kampusu do jeziora, kiedy pukanie do drzwi poderwało go na fotelu. Zanim jego sekretarka bez zapowiedzi weszła do biura, zmiął kolejną kartkę i wrzucił ją do kosza.

0x08 graphic
— Ona chce się z panem widzieć — rzekła sekretarka, ładna kobieta przed czterdziestką.


Kresge skinął głową. Otworzył górną szufladę i wyjął z niej ciemno­szarego półautomatycznego taurusa kaliber 9 mm. Upewnił się, że maga­zynek jest pełny i włożył broń do kabury przy pasku. Opuścił pokój z tea­tralnym niemal wyrazem determinacji na twarzy, o czym nie wiedział, ale sekretarka spostrzegła.

W taki sposób zbudowałaby dom: znalazłaby jakiś teren — taki jak za oknem, pole ze złocistymi i białymi kwiatami, z takimi samymi zielono-srebrnymi drzewami. Ze swojej celi widziała wysoką trawę falującą na wietrze niczym ogon rozleniwionego kota. Potem zwołałaby przyjaciół — zwierzęta i...

— Sarah, jesteś tu z nami?

Natychmiast oderwała wzrok od okna i spostrzegła, że patrzy na nią trzydzieścioro dwoje dzieci i jedna dorosła osoba. Gwałtownie wypuściła powietrze z płuc, a potem przestała oddychać. W końcu popatrzyła w ich oczy. Jej serce załopotało i zaczęło bić jak szalone.

— Mówiłam do ciebie. Chodź tutaj.

Sarah nie ruszyła się z miejsca. Czuła, jak ciepło z jej twarzy rozlewa się na ręce i pierś.

Na twarzy pani Beiderson pojawił się uśmiech. Miała słodką twarz jak babcia Sarah. Pani Beiderson często się uśmiechała. Nigdy nie podnosiła głosu na Sarah, nigdy na nią nie krzyczała, nigdy nie prowadziła za rękę do kancelarii, jak to robiła z chłopcami, którzy rysowali na ławkach i bili się między sobą. Pani Beiderson zawsze mówiła do Sarah głosem bazi. Sarah nienawidziła jej najbardziej na świecie.

— Sarah, chodź już. To tylko ćwiczenie, nie dostaniesz oceny. Dziewczyna spojrzała na swoją ławkę. Miała w niej tabletkę, którą da­ła jej mama, ale nie nadeszła jeszcze pora, by ją połknąć.

— Sarah, szybciej!

Sarah wstała z opuszczonymi rękami. Były zbyt ciężkie, by je pod­nieść. Podeszła do lochu i odwróciła się w stronę klasy. Uśmiech pani Bei­derson był niczym dotyk węża na jej szyi. Spojrzała na drzewa za oknem. Och, jakie one są wolne! Czuła zapach kory, czuła dotyk meszku na spodzie kapelusza elfa wyrastającego wśród bluszczu. Widziała drzwi do sekretnego tunelu w jej domu.

Patrząc na twarze swoich kolegów, zauważyła, że Priscilla Witlock się śmieje, Dennis Morgan wydyma tłuste usta w pogardliwym uśmiechu, a Brad Mibbock wywraca oczami. Śmiech rozlegał się tak głośno, że aż kłuł ją w twarz. Widziała zgłaszających się chłopców, którzy wstawali i siadali. Widziała dziewczyny z długimi, pomalowanymi na czerwono pa­znokciami, obwieszone bransoletkami; dziewczyny w jej wieku, z idealnie okrągłymi piersiami, z eleganckim makijażem i butami na wysokich obca­sach, dziewczyny, które szydziły z niej...

Pani Beiderson, która widziała jedynie znudzone twarze uczniów i sły­szała tylko jęki Sarah, powiedziała: — Sarah, twój wyraz to „klawiatura".

Głos nauczycielki był niczym uderzenie pięścią na boisku. Tata poma­gał jej przy tym słowie, ale wiedziała, że ma kilka liter, które są dla niej za trudne. Zaczęła płakać.

— Już wcześniej to robiłaś — rzekła uśmiechnięta pani Beiderson głosem łagodnym i zdradliwym jak u węża. — Sarah, proszę. Razem spró­bujemy. — Pani Beiderson dotknęła różowego wisiorka na szyi. — „Kla­wiatura" jest na liście. Uczyłaś się z listy?

Sarah przytaknęła.

— Jak się uczyłaś, to nie ma powodu do płaczu.

Teraz każdy wiedział, że płacze, nawet uczniowie na końcu.

— Nie potrafię.

Ugięły się pod nią kolana. — Nie wiem. Ja... — Więcej łez.

Pani Beiderson westchnęła. — W porządku, Sarah. Sia...

Priscilla Witlock, nie wstając z ławki, ale ze wzrokiem wbitym w Sa­rah, wyrzuciła z siebie głoski. K, L, A, W... Przeliterowała cały wyraz tak szybko, że Sarah zdążyła tylko zaczerpnąć duży haust powietrza, by stłu­mić strach.

Potem poczuła to. Najpierw strużka, a następnie powódź. Jej majtki zrobiły się mokre. Włożyła tam rękę, żeby się powstrzymać, ale wiedziała, że za późno. Wypływająca z niej ciepła ciecz spływała już po nogach i pa­ni Beiderson powiedziała: — Oj Boże, Boże. — Część klasy odwróciła wzrok, co było równie złe jak to, że pozostali się na nią gapili; tak złe jak świadomość, że wszyscy w mieście będą o tym wiedzieli, nawet jej dziadek w niebie się dowie...

Sarah wyrzuciła przed siebie ramiona, pobiegła do drzwi i pchnęła je ramieniem. Szkło trzasnęło i zrobiła się na nim pajęcza sieć. Zeskakiwała po schodach co drugi stopień, a potem popędziła na oślep korytarzem do frontowych drzwi szkoły, zostawiając na linoleum smużki i kropki swoje­go wstydu, niczym fragmenty liter, które po raz kolejny ją pokonały.

Kobieta powiedziała: — Trzeba zrobić wszystko, co możliwe.

Dziekan Catherine Larraby miała pięćdziesiąt pięć lat i jeśli zmruży­ło się oczy, wydawała się podobna do Margaret Thatcher. Siwe włosy, owal­na twarz, przysadzista. Mocne szczęki. Oczy zmęczone, ale surowe. Bill Corde pomyślał, że chłód, który ją otacza, jest czymś normalnym — nie zo­stał wywołany informacją o zabójstwie. Nie nałożyła starannie makijażu i puder zgromadził się wokół jej ust i na czole.

Corde głęboko oddychał. Wciąż był niespokojny po kołyszącym locie z St. Louis, a jeszcze bardziej po brawurowej jeździe z lokalnego lotniska, by zdążyć na to spotkanie.

Przez okna słonecznego gabinetu widział teraz wypielęgnowany czwo­rokątny trawnik otoczony drzewami pokrytymi jasnozielonymi liśćmi. Chodnikami i ścieżkami spacerowali studenci. Corde odniósł wrażenie, że poruszają się ospale. Swoje studia w college'u zapamiętał jako bardziej go­rączkowe. Ciągle się spieszył, szybkim krokiem wchodził na zajęcia, spo­cony i nieprzygotowany.

W drzwiach pojawił się mężczyzna: wysoki, potężnie zbudowany Mu­rzyn.

— Och — odezwała się pani dziekan. — Detektyw Corde. Wynton Kresge, szef ochrony w kampusie. — Corde potrząsnął jego olbrzymią twardą dłoń i zagapił się, kiedy Kresge rozpiął drogą marynarkę i ukazał odpowiedni sprzęt w postaci pistoletu.

Pani dziekan spojrzała na Kresge'a. Kiedy zaczęła mówić, wydawało się, że przemawia przez nią szesnaście tysięcy rodziców jej ośmiu tysięcy podopiecznych. — Musimy złapać tego człowieka. I złapiemy go!

— Możliwie jak najszybciej chciałbym porozmawiać z kolegami Jen-n^e i jej profesorami — wtrącił Corde.

Pani dziekan trzykrotnie przesunęła pióro w krótkich palcach. — Oczywiście — odezwała się po chwili. — A czy to konieczne?

Corde wyjął bloczek czystych kartek. — Na początek chciałbym zadać kilka pytań. Mam jej adres. Akademik McReynolds. Zgadza się?

— Tak, NP — odparł Kresge. Dziekan zmarszczyła zaraz czoło.

Corde zaczął pisać. Używał tylko wielkich liter z zamaszystymi zawi­jasami, co nadawało jego pismu nieco orientalnego charakteru. — NP? Tb jakaś tutejsza korporacja studentek?

— Nie — wyjaśnił Kresge. — Tak mówią o sobie studenci z akademi­ków. To znaczy ci, którzy nie mieszkają w budynkach korporacji. NP ozna­cza Niezależni Porąbańcy. — Dziekan przeszyła go wzrokiem i Kresge do­dał: — No, tak mówią.

Potem dziekan rzekła: — Za tym idzie sporo konsekwencji.

Corde czekał, aż wszystko sobie wyjaśnią, a potem kontynuował: — Chciałbym mieć listę wszystkich mieszkańców, pracowników, fachowców z tego akademika...

Corde przełożył swoje kartki. — Mógłby mi pan dostarczyć tych infor­macji możliwie jak najszybciej? — powiedział do Kresge'a.

— Nie ma sprawy, detektywie — odparł Kresge. — Z przyjemnością przepytam dla pana niektórych studentów i profesorów. Wielu znam oso­biście i...

Corde nie nadążał za słowami Kresge'a. Podniósł wzrok i się uśmiech­nął. — Słucham?

Kiedy Kresge powtórzył swoją propozycję, na co Corde odparł: — To nie jest konieczne. Dzięki.

— Chciałem tylko zaoferować swoją pomoc.

Corde zwrócił się teraz do dziekan: — Potrzebuję jakiegoś pokoju.

Corde zrobił notatkę na jednej ze swoich kartek. — A może mi pan je­den zarezerwować?

Po chwili wyraźnego zamyślenia Kresge rzekł: — Dobrze.

— Detektywie... — W głosie dziekan pojawiła się nutka desperacji. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią. Położyła dłonie na biurku, jakby miała za chwilę wstać i rozpocząć wykład. Palcem dwukrotnie uderzyła w blat i Corde zauważył dwa pierścionki: z dużym fioletowym kamieniem na le­wej dłoni i chyba z jeszcze większym, żółtym — na prawej. Prezenty od sa­mej siebie, pomyślał Corde. — Mamy też inny problem — rzekła. — Jeśli pan czyta Dziennik, to musi pan wiedzieć, że nasza szkoła przeżywa kry­zys finansowy. Mamy najniższy nabór od dwudziestu trzech lat. — Uśmiechnęła się smutno. — Skończył się wyż demograficzny.

Corde czytał Dziennik, ale nie miał pojęcia, w jakiej sytuacji finanso­wej znajduje się Uniwersytet Audena.

— Oczywiście leży w naszym interesie znalezienie jak najszybciej te­go osobnika, ale nie chcemy, żeby wyglądało, że wpadliśmy w panikę. Już miałam telefon od jednego ze sponsorów szkoły. Jest zaniepokojony tym, co się wydarzyło. — Corde spojrzał na nią osłupiały. — Detektywie, kiedy sponsorzy się niepokoją, ja też się niepokoję.

— Wzmocniliśmy patrole wieczorne — wtrącił Kresge. Corde stwierdził, że to dobre posunięcie.

Pani dziekan kontynuowała, jakby niczego nie usłyszała. — Groma­dzimy teraz podania na semestr jesienny i jest ich mniej, niż się spodzie­waliśmy. — Pogładziła policzek małym palcem, o milimetr od nierówno nałożonego makijażu pani premier. — Detektywie, czy to możliwe, że zro­bił to jakiś przybysz lub ktoś w tym rodzaju?

— Pani dziekan, niczego nie możemy założyć — wtrącił Kresge. Kresge'a też zignorowała. Była jego szefową i mogła bardziej na niego

wpłynąć niż Corde.

0 zabójstwie Biagotti.

Pani dziekan cmoknęła językiem. — Wynton, przecież Susan mieszka­ła poza kampusem. Zamordowano ją podczas napadu rabunkowego. Zga­dza się, detektywie?

— Susan Biagotti? Przypominam sobie, że wyglądało to na rozbój. Pani dziekan kontynuowała: — Szkoła nie miała z tym nic wspólnego,

więc...

Corde zwrócił się do obojga z nich: — Nie sądzę, żeby te dwie sprawy coś łączyło, ale zastanowię się nad tym.

1 ten pokój. Proszę nie zapomnieć o pokoju dla mnie.

Kresge przytaknął z ponurą twarzą. — Wszystko zaraz będzie.

Dianę Corde mocno przycisnęła słuchawkę telefonu do ucha. Wciąż trzy­mała w umięśnionej ręce torbę z zakupami.

— Och, nie... — Słuchała jeszcze przez chwilę, a potem odsunęła mi­krofon od ust. — Sarah?! Sarah, jesteś w domu?

Cisza, przerywana tylko odgłosami lodówki.

— Nie, jeszcze nie wróciła. Kiedy jest zdenerwowana, czasami ukry­wa się w lesie.

Dianę przekrzywiła głowę, kiedy słuchała, jak wszyscy są zaniepo­kojeni. Pani Beiderson dodała równie delikatnie, że dziewczynka przed praktycznym testem od samego rana myślała o niebieskich migdałach. — Naprawdę jej współczuję, pani Corde, ale musi się bardziej starać. Powin­na się zmobilizować.

Dianę przytaknęła do telefonu. Wreszcie powiedziała coś, co kończyło większość takich rozmów: — Porozmawiamy z nią o tym. Na pewno poroz­mawiamy.

I rozłączyły rozmowę.

Dianę Corde miała na sobie niebieskie dżinsy i bordową bawełnianą bluzkę. Ze złotym krzyżykiem ukończenia liceum wyglądała jak świeżo nawrócona piosenkarka country. Jej mąż mawiał, że ma takie włosy, bo używa pianki i zaczesuje je do tyłu. Szeroka w ramionach i wąska w bio­drach Dianę miała figurę, która całkiem nieźle wytrzymała urodzenie dwójki dzieci i czterdzieści trzy lata przyciągania ziemskiego. Na czole miała małą szramę w kształcie półksiężyca, która pozostała po uderzeniu w wieku czterech lat końcem metalowej rury.

Dianę położyła zakupy na stole i wróciła do tylnych drzwi, by wyjąć klucze z zamka.

Nie było kluczy.

Próbowała sobie przypomnieć... szybko wbiegła do domu, kiedy usły­szała dzwoniący telefon. Sprawdziła na haczykach, na stołach. Zajrzała do torebki i do lodówki (nie raz włożyła tam klucze). Na wszelki wypadek po­szła do samochodu i wsunęła głowę przez otwarte okno. Były w stacyjce. Pokręciła głową nad swoim roztargnieniem i wyciągnęła klucze. Ruszyła z powrotem do kuchni. Nagle zamarła z jedną nogą na schodach.

Jak mogła wejść do środka bez kluczy?

Tylne drzwi były więc otwarte.

Miały tylko jeden zamek, które otwierało się kluczem. Dianę wyraźnie sobie przypominała, że go zamykała, gdy jechała na zakupy. Ktoś wszedł do domu i wyszedł, nie kłopocząc się, by zamknąć drzwi na klucz.

Bill był policjantem od dwunastu lat i zdążył narobić sobie wrogów. Setki razy pouczał ich dzieci, że powinny zamykać drzwi na klucz, kiedy wychodzą z domu.

Jednak Sarah mogła oczywiście zlekceważyć te setki surowych napo­mnień.

Dziewczynka przypuszczalnie przyszła do domu, by się umyć po zda­rzeniu w szkole, a potem pobiegła do swojego magicznego lasu, zapomina­jąc o zamknięciu drzwi. Przeprowadzę z nią jeszcze jedną rozmowę... Jed­nak po chwili zdecydowała, że nie. Dziecko wystarczająco dużo tego dnia przeżyło. Dziś nie dostanie bury. Wróciła do kuchni, wrzuciła klucze do to­rebki i zaczęła zastanawiać się nad kolacją.

Siedzi w lesie w kręgu magicznych kamieni. Kuli się z kolanami pod bro­dą. Sarah Corde oddycha teraz powoli. Dużo czasu upłynęło, nim się uspo­koiła. Kiedy tutaj dotarła, biegnąc całe dwie mile ze szkoły, jej sukienka i majtki były już suche, ale czuła się brudna, jakby czarnoksiężnik oblał ją napojem magicznym. Teraz już nie płacze.

Sarah leży na trawie, którą wyrwała z pola obok i ułożyła w kole ni­czym łóżko. Unosi brzeg sukienki do pasa, jakby chciała, żeby słońce do końca usunęło resztki trucizny, i zamyka oczy. Sarah jest śpiąca. Jej gło­wa robi się ciężka jak kamień. Wydaje się jej, że unosi się w fosie zamko­wej. Zamku Beiderbug...

Sarah zerka na chmury.

Ogromny pies ze skrzydłami, wiełki jak hrabstwo, rydwan ciągnięty przez latającą rybę i tam, tam... głowa burzy... to bóg trzymający groźną maczugę. Ma złote sandały, magiczne buty, które unoszą go nad to straszne miejsce, ziemię...

Gdy zasypia, wyobraża sobie, że bóg zamienia się w czarnoksiężnika. Budzi się po godzinie lub więcej. Rydwan zniknął, nie ma też latającej ryby i boga z maczugą.

Jednak Sarah zauważa, że ma gościa.

Siada, obciąga sukienkę, a potem wyciąga rękę i ostrożnie sięga po Redforda T. Redforda. Najsprytniejszy niedźwiedź na całym świecie siedzi po chwili obok niej, jego włochata twarz patrzy na nią rozbawionymi szklanymi oczami. Dziś rano, przed wyjściem do szkoły, uściskała go, po­żegnała ze łzami i posadziła na łóżku. Nie ma pojęcia, jak się tu znalazł. Za wstążką wokół szyi trzyma kartkę papieru. Sarah rozwija ją. Przez chwilę jest spanikowana, bo widzi wyrazy, które będzie musiała teraz przeczytać. Jednak potem się uspokaja i po kolei czyta słowa. Po piętna­stu minutach wyczerpującej pracy udaje się jej przeczytać całą notatkę.

Jest przerażona jej treścią. Niepewna słów uznaje, że musiała źle ją przeczytać. Próbuje jeszcze raz i stwierdza, że nie, nie pomyliła się.

W pierwszej chwili myśli, że nigdy nie zrobi tego, co sugerują nie­zgrabne litery.

Jednak kiedy dziewczynka rozgląda się po gęstym lesie, gdzie tak czę­sto chowała się po ucieczkach ze szkoły, w którym czuła się bardziej bez­pieczna niż w swoim pokoju, ten strach powoli mija.

W końcu staje się radosnym oczekiwaniem.

Sarah wstaje. Sądzi, że jedna część listu jest na pewno prawdziwa. Naprawdę nic innego nie pozostało jej do zrobienia.

3

Biuro szeryfa w New Lebanon było niewielkie. Cztery osobne pokoje: sze­ryfa, detektywów Corde'a i Slocuma oraz Emmy, dyspozytorki i sekretar­ki. W centralnej sali stało osiem standardowych biurek dla zastępców. Z boku ciągnął się długi korytarz prowadzący do dwóch cel. Przy ścianie stał stojak na trzy karabiny śrutowe i pięć AR-15. Pomieszczenie zapełnio­ne było stertami nie przeczytanych i nie wypełnionych papierów, podobnie jak w każdym innym biurze tego rodzaju w małym mieście.

Jim Slocum — który niedawno wrócił znad jeziora — uniósł wzrok znad biurka, gdzie siedział na zniszczonym krześle i pochylał się nad Dziennikiem. Stanął nad nim szeryf Steve Ribbon. Ribbon, postawny i czerwony od opalenizny niczym upieczony łosoś, uderzał w potężne udo książką. Czego ten tyci wędkarz chce? Slocum zmarszczył brwi. — Ale za­mieszanie. — Uniósł gazetę niczym znak stopu. Złożył ją na artykule o za­mordowaniu Gebben.

Ribbon przekrzywił głowę, by chyba rzucić: Tak, tak, czytałem.

— Jim, wejdź do mnie.

Slocum poszedł za szeryfem do jego gabinetu. Ribbon usiadł, Slocum stał w drzwiach.

To sprytne, sytuacja się odwróciła.

— Jest Bill? — spytał Ribbon.

— Dziś rano poleciał do St. Louis, żeby porozmawiać z ojcem dziew­czyny...

Tej zamordowanej? — spytał Ribbon. — Po co? Może mu się wyda­je, że śpimy na pieniądzach!

Slocum postanowił nie odpowiadać za Billa Corde'a, tylko rzekł:

Książka uderzyła w stół. Tanie wydanie, rozsypywało się po czytaniu w wannie lub na hamaku. Krwawe rytuały. Na okładce były trzy czarno­białe fotografie ładnych dziewczyn, a pod nimi kolorowe zdjęcie poplamio­nych krwią kart tarota. — Co to? — Slocum wziął książkę.

— Chcę, żebyś ją przeczytał i przemyślał. Jest o tym sataniście z Ari­zony, sprzed kilku lat. Prawdziwa historia. Bardzo przypomina to, co się zdarzyło tutaj.

Slocum przeleciał wzrokiem zdjęcia z miejsc przestępstw. — Myślisz, że to ten sam facet?

Ribbon w zamyśleniu pogładził czarny poliestrowy krawat i rzekł ła­godnym głosem: — Mógłbyś skontaktować się z Higgins. Policja stanowa ma tam wydział psychologiczny. Zainteresuj ich tym.

— Tak? — Slocum przeczytał fragment, w którym opisano, co morder­ca z Arizony zrobił jednej ze studentek. Niechętnie odłożył książkę i powie­dział: — Wspomnę o tym Billowi.

Slocum znów spojrzał na zdjęcia. Ribbon wychylił się i postukał pal­cem w okładkę. — Przeczytaj uważnie. Spodoba ci się. To naprawdę wcią­gająca lektura.

Miasto New Lebanon z oporami przybrało swą trudną nazwę. Do czasu założenia osady, co nastąpiło w latach czterdziestych dziewiętnastego wie­ku, wszystkie porządne nazwy — europejskie stolice i lodnie brzmiące miejscowości biblijne — zostały zajęte. Końcowa rozgrywka toczyła się między New Lebanon i New Luxembourg. Ponieważ pierwsza nazwa mia­ła starotestamentowe korzenie, wynik głosowania był przesądzony.

Miasto znajdowało się w hrabstwie Harrison, nazwanym tak na cześć Williama Henry'ego, nie za jego trzydziestodniowa prezydenturę, ale za rządy jako gubernatora Terytorium Indiany, w czasie których zdziesiątko­wał plemiona indiańskie (uzyskał wtedy przydomek Tippecanoe) i umożli­wił hrabstwom takim jak to przybrać charakter, który zachowały do tej pory: zdecydowanie białych, protestanckich i rolniczych. Ekonomia New Lebanon opierała się na mleku, kukurydzy i soi, choć znajdowały się tu niewielkie zakłady przemysłowe oraz duża drukarnia, która wykonywała zlecenia z Chicago, St. Louis i Nowego Jorku (między innymi drukowano tu skandalizujący magazyn Mon Cher, z którego ścinki miesiącami pokry­wały miasto grubą warstwą, co przypominało pola po żniwach z wymłóco-nymi kolbami kukurydzy).

W New Lebanon znajdował się czteroletni college, jedyny w promieniu stu mil. Dzięki Uniwersytetowi Audena od sierpnia do maja liczba mie­szkańców zwiększała się do czternastu tysięcy. Uniwersytet dawał miej­scowym szansę pójścia na koncerty drugorzędnych orkiestr lub przedsta­wienia teatrów awangardowych, czym się szczycili, ale rzadko korzystali. Tak naprawdę to tylko zawody sportowe były okazją do kontaktów między studentami a mieszkańcami miasta, których w zasadzie nie było stać na czesne w wysokości siedemnastu tysięcy dolarów rocznie, co pomnożone przez cztery dawało stopień z humanistyki, a na co to komu?

Stali mieszkańcy darzyli studentów mieszanymi uczuciami. Nie moż­na zaprzeczyć, że szkoła była kurą znoszącą złote jajka — tysiące młodych ludzi, którzy nie mieli nic do roboty, tylko jadać na mieście, chodzić do kin, zmieniać umeblowanie w pokojach w akademikach, a co więcej, każdego roku był nowy nabór, niczym mioty prosiaków czy cielaków. Niektórzy z mieszkańców czuli nawet dumę, kiedy profesor ekonomii Andrew Schoen pojawił się w telewizji albo kiedy książkę profesora anglistyki Johna Stan-leya Harroda pozytywnie zrecenzowano na łamach New York Timesa ma­jącego w mieście aż czterdziestu siedmiu prenumeratorów.

Z drugiej strony uniwersytet był ciężarem. Ci szastający pieniędzmi młodzi ludzie pili i rzygali, natrząsali się ze wszystkiego, wieszali papier toaletowy na drzewach i tłukli szklane drzwi. Bezwstydnie kupowali pre­zerwatywy w obecności małych dzieci. Chodzili ważni jak bankierzy. Pali­li kukły polityków i czasami flagę. Byli gejami i lesbijkami. Byli Żydami i katolikami. Byli ze Wschodniego Wybrzeża.

Bill Corde nie był produktem Uniwersytetu Audena, choć urodził się i dorastał w New Lebanon. Wyjechał stąd na cztery lata służby wojskowej (w Niemczech Zachodnich pilnował z M-16 rakiet) oraz do St. Louis, gdzie najpierw był policjantem patrolującym ulice, a potem detektywem. Wrócił do New Lebanon i po pół roku uczenia w szkółce niedzielnej i zastanawia­nia się nad rozkręceniem biznesu złożył podanie o pracę w biurze szeryfa. Jego doświadczenie było darem bożym dla Steve'a Ribbona, którego kom­petencje jako policjanta opierały się na służbie w siłach powietrznych (on i jego strzelba pilnowali samolotów B-52 w Kansas). Po roku pracy, jako najstarszy nowicjusz został awansowany na detektywa i stał się w mieście głównym oficerem śledczym badającym ciężkie przestępstwa.

Na czystej ścianie nad jego uporządkowanym biurkiem stojącym w po-nadstuletnim budynku wisiały oprawione dokumenty: dyplom z Południo­wo-Zachodniego Uniwersytetu Stanowego, certyfikaty z instytutu admini­stracji w Chicago i z instytutu policyjnego w Louisville. Brakowało za­świadczeń, ale brał udział w licznych sesjach treningowych FBI, w kur­sach prawa i analizy dowodów. Właśnie wrócił z Sacramento po tygodniowej sesji na Kalifornijskim Wydziale Sprawiedliwości.

Certyfikaty, które zawiesił, świadczyły jedynie o tym, że coś udało mu się ukończyć; Corde po prostu nie grzeszył zdolnościami. Gromadził słowa, które go opisywały. Był wytrwały, pracowity, stanowczy, ale urodził się ja­ko materiał na trójkowicza i nie miało znaczenia, czy nienawidził jakiegoś przedmiotu (angielski i przedmioty społeczne), czy lubił (psychologia kry­minalna czy techniki analizy przestępstw). Pisał powoli, tworzył toporne raporty i choć oficjalnie pracował od ósmej do szóstej, to często zostawał wieczorami — ślęczał nad artykułami ze specjalistycznych czasopism lub porównywał profile podejrzanych w sprawach, które prowadził, z tymi opi­sanymi w biuletynie krajowym.

Niektórzy ludzie w mieście — to znaczy ci, którzy z nim współpraco­wali — uważali, że traktuje swoją pracę zbyt poważnie. New Lebanon by­lo miejscem, gdzie wyznaczona przez kodeks stanowy tysiącdolarowa gra­nica między drobną a poważną kradzieżą rzadko była przekraczana, a cztery z sześciu przypadków śmierci od broni w ostatnim roku to nie­szczęśliwy zbieg okoliczności. Aż przyjemnie było popatrzeć na odsetek wykrywalności ciężkich przestępstw, który osiągnął Corde — 94%, a sto­sunek skazań do aresztowań wynosił 8,7:10. Corde przechowywał te dane statystyczne w przestarzałym komputerze, który był największym ustęp­stwem biura na rzecz nowoczesnej technologii.

Właśnie skończył przeglądać wstępny raport koronera dotyczący śmierci Jennie Gebben i wstał od biurka. Wyszedł z gabinetu i korytarzem ruszył do stołówki. Kiedy szedł, w jego dłoni pojawiła się dwudziestopię-ciocentówka. Obracał ją między palcami bez końca, płynnie jak sztuk­mistrz. Ojciec nauczył go tego triku. Stary Corde kazał ćwiczyć tę sztucz­kę z ręką wyciągniętą nad starą studnią z tyłu rodzinnej posiadłości. Jeśli wypuścił monetę, z pluskiem wpadała do wody. Ojciec nauczył go też korzystać z jego ograniczonej inteligencji. Corde oglądał ostatnio w telewi­zji dużo filmów o relacjach między ojcami a synami i doszedł do wniosku, że było coś istotnego w sposobie, w jaki ojciec nauczył go tej sztuczki. Odziedziczył po nim jeszcze kilka rzeczy: Budowę. Odrazę do kredytów hi­potecznych. Młodzieńczą miłość do polowań i wędkarstwa, a ostatnio lęk przed tym, że umysł może odmówić posłuszeństwa, choć ciało pozostanie sprawne.

Corde był naprawdę dobry w tym triku z monetą.

Wszedł do stołówki, która była jedynym pomieszczeniem w budynku mogącym pomieścić na siedząco pięciu krzepkich mężczyzn — z wyjąt­kiem głównej sali konferencyjnej, ale ta została teraz zajęta przez komitet organizujący obchody stupięćdziesięciolecia miasta.

Skłonił się mężczyznom zgromadzonym wokół obdrapanego stołu z płyty pilśniowej: Jimowi Slocumowi, T.T. Ebansowi — szczupłemu de­tektywowi od ciężkich przestępstw z szeryfostwa hrabstwa Harrison — i jednemu z zastępców szeryfa z New Lebanon, Lance'owi Millerowi. Na drugim końcu stołu, z pustymi krzesłami obok siebie, siedział Wynton Kresge. Niespokojny jak uwiązany pies myśliwski w pierwszym dniu polo­wań, pomyślał Corde.

Wrzucił monetę do kieszeni spodni i stanął przed rzędem automatów sprzedających różne artykuły. Już miał zacząć mówić, kiedy wszedł Steve Ribbon. Corde skinął mu głową i oparł się o automat z colą.

— Cześć, Bill. Jeżeli pozwolisz, to ja najpierw powiem kilka słów o tej sprawie. — Szeryf skierował rumianą twarz na mężczyzn, jakby zwracał się do tysięcznego tłumu. Przyjrzał się uważnie Wyntonowi Kresge'owi, który prezentował dwie osobliwości: był czarny i miał na sobie garnitur. Kresge zauważył spojrzenie i uznał, że zadano mu w ten sposób pytanie.

— Jestem z uniwersytetu — przedstawił się.

— Ach tak. — Ribbon uniósł głos, żeby każdy go słyszał. — Chciałbym tylko wtrącić swoje trzy grosze. Wszyscy jesteście w grupie specjalnej, a Bill kieruje śledztwem. — Spojrzał na Ebbansa: — Na co, jak sądzę, sze­ryf Ellison się zgadza.

— Tak — odparł Ebbans. — Ja jestem tutaj tylko do pomocy.

— Wszyscy — kontynuował Ribbon — macie ogromne doświadczenie. — Z przejęciem spojrzał szarymi oczami na Corde'a. — A ja jestem przy­walony pracą...

Corde przytaknął ze współczuciem. Pstrągi pływają bezkarnie i w li­stopadzie są wybory.

— Nie mogę więc zaangażować się w sprawę tak, jakbym chciał, ale proszę pamiętać, że ludzie będą nas obserwować. Będą ciekawi postępów i dlatego musimy być, rozumiecie, aktywni. Ja sam przeprowadziłem pew­ne poszukiwania i jestem zaniepokojony tymi kultami.

Corde milczał. To Ebbans zapytał: — Kultami?

— Proponuję, żebyście zaczęli od stworzenia profilu przestępcy.

— W takich sytuacjach zawsze na początek tworzy się profil. Wynton Kresge zapisał to.

— Bezwzględnie — rzekł Ribbon. — Wiem, że wcześniej nie mieliśmy w New Lebanon morderców, ale ważne jest, żebyśmy działali szybko. W przypadku rytualnych zabójców trzeba określić, czym się kierują.

Kresge szybko zapisywał. Przestał pisać, kiedy Corde spiorunował go wzrokiem.

Ribbon kontynuował: — Profil powinien zawierać dwie składowe. Po pierwsze, wygląd fizyczny, po drugie, to, co dzieje się w umyśle charakte­ryzowanego osobnika. Na przykład czy ma jakieś zahamowania seksual­ne, czy nienawidzi swojej matki, czy ma problemy, które narastają, czy był bity jako dziecko. Takie rzeczy.

Corde, u którego na ścianie wisiał często używany diagram kolejności działań przy tworzeniu profilu, przytaknął uroczyście i pozwolił, żeby jego szef dalej się ośmieszał.

— Co to znaczy? — spytał Wynton Kresge, zanim Corde zdążył zadać to samo pytanie.

Ribbon wyjaśnił cierpliwie: — Morderca może zabijać cyklicznie. Mo­im zdaniem w tym przypadku najbardziej prawdopodobny okres to trzy­dzieści sześć godzin w obie strony od pełni Księżyca.

Corde i Ebbans, którzy pracowali razem przez cztery lata, nauczyli się przekazywać między sobą informacje oczami.

— Aha — westchnął Kresge i zapisał to. Corde i Ebbans znów porozumiewali się oczami.

To są właśnie moje trzy grosze. Daję wam wolną rękę. Chciałbym być z was dumny po złapaniu tego szaleńca. — Ribbon wyszedł z pokoju.

Corde zajął miejsce na środku. Zastanawiał się, jak dyplomatycznie wybrnąć z sytuacji. — No tak, sądzę, że możemy wziąć pod uwagę seryj­nego mordercę, ale nie powinniśmy się na tym skupiać. Nie chcemy narzu­cać nikomu swoich pomysłów. — Wydawało się, że Slocum chce coś powie­dzieć, ale nie odzywał się i Corde mówił dalej: — Daję nam dziesięć dni na aresztowanie podejrzanego. Chcę w ciągu dwóch lub trzech dni znać jego dane osobowe. — Ze służby w St. Louis przypomniał sobie regułę czter­dziestu ośmiu godzin odnoszącą się do śledztwa w sprawie zbrodni. Jeżeli nie zidentyfikujesz przestępcy w ciągu czterdziestu ośmiu godzin od popeł­nienia morderstwa, stracisz co najmniej cztery tygodnie, żeby go znaleźć.

Corde otworzył również swoją kopertę i wytrząsnął z niej błyszczące zdjęcie Jennie Gebben na boisku do siatkówki. Uwidaczniało przejrzyste oczy, uśmiech zachęcający do rywalizacji, plamy od potu na koszulce i wy­stającą grdykę. Zauważył po dwa koła w każdym uchu. Kiedy zrobiła so­bie trzecie przekłucie? — zastanowił się.

Corde puścił zdjęcie w obieg. Miller tylko zerknął na nie i podał dalej.

— Nie tak szybko — mruknął ponuro Corde. — Proszę się dobrze przyjrzeć i zapamiętać, jak wyglądała.

Miller na chwilę się zdenerwował, a potem dostosował się do prośby.

Kiedy zdjęcie zrobiło rundkę, Corde powiedział: — Poleciałem, żeby się spotkać z jej ojcem, ale niewiele się dowiedziałem. Nie znalazłem żad­nych listów ani pamiętników, ale powiedział, że sam jeszcze poszuka. Twierdzi, że nie zna nikogo, kto mógłby ją skrzywdzić, ale zasiałem w nim niepewność. Może po prostu o tym nie wie. Na pogrzebie będzie obserwo­wał, kto przyszedł, a kogo nie ma. Może przypomni sobie jakiegoś chłopa­ka lub kogoś innego, kto miał do niej urazę.

Corde przez chwilę zastanawiał się, czego dotyczą te wszystkie zaję­cia. Sam zmieścił się w pierwszej połówce absolwentów swojej szkoły, ale miał głównie przedmioty ścisłe. Przerzucał kartki, które przyniósł Kresge, a potem zszył te z rozkładem zajęć i odłożył je na bok.

— Mogę coś powiedzieć? — wtrącił Kresge. Corde uniósł wzrok. — Tak.

— Sprawdziłem w przychodni. Nie chodziła do terapeuty. W ciągu ostatniego roku tylko raz była u lekarza. Dostała antybiotyki na zapalenie oskrzeli.

— Czy stawała przed komisją dyscyplinarną? — spytał Ebbans. Kresge odparł, że nie.

Ebbans odpowiedział Kresge'owi: — Bo nie uciekła i przestępca ją po­skromił, zanim zdążyła stawić opór.

Spotkanie wymykało się Corde'owi spod kontroli. — Mamy wiele nie­wiadomych — powiedział stanowczym głosem. — Może morderstwo nie miało podłoża rabunkowego. A może miało, tylko napastnik się wystraszył i nie zabrał jej kosztowności.

Slocum roześmiał się. — Bill, ona miała diamentowy naszyjnik. Łatwo mógł go zerwać. Właśnie tak. — Na własnej szyi zademonstrował zrywa­nie naszyjnika. — Nie trwałoby to dłużej niż dwie sekundy.

— Może właśnie tak powinien wyglądać seks z żoną — stwierdził J' Slocum. Miller roześmiał się głośno. Pozostali, oprócz Corde'a, też zarżę

Corde spojrzał na swoje kartki i kilka z nich rozłożył.

— Musimy się skupić na czterech obszarach. Po pierwsze, centr handlowe i kierowcy, którzy przejeżdżali Drogą 302. Jim, chciałbym, żeb ty się tym zajął. To trudne zadanie, ale na tej drodze jest duży ruch i m że znajdziemy kilka osób, które wracały wczoraj z centrum około dzies' tej. — Corde zrobił notatkę na małej kartce. — Sprawdź też, czy ktoś zabierał jakichś autostopowiczów... Teraz TT. Może zajmiesz się dom nad jeziorem?

Ebbans przytaknął i Corde powiedział: — Trzecia działka. Lance i j Sklep na terenie szkoły oraz rozmowy ze studentami i pracownikami.

Miller cicho gwizdnął. — Pewno tego jest bardzo dużo.

Corde znów wrócił do swoich notatek i zaczął coś mówić do Kresge'a, ale przerwał. Spojrzał na wszystkie twarze. — W jednym punkcie Steve ma rację. Dziennik i te pismaki będą się nam uważnie przyglądać. Żad­nych rozmów z dziennikarzami. Wysyłać ich do mnie, do Steve'a albo sze­ryfa Ellisona.

Echo potakiwań wypełniło pokój.

Corde znów zwrócił się do szefa ochrony: — William, uch, przepra­szam, Wynton, czy dostaliśmy ten pokój?

W zrzeszeniu studentów. Przy kawiarni. Pokój 121. Macie go do

dyspozycji na cały tydzień, na następny też, jeżeli do piątku dacie mi znać.

— Dzięki.

Kresge chrząknął, co przypominało warknięcie. — Chyba o jednym je­szcze muszę wspomnieć. Dziś rano jechałem do pracy przy jeziorze. Zrobi­łem sobie mały spacer wokół niego.

0 piątej rano. Gałąź uszkodziła linię. Już sprawdzałem.

Corde i Ebbans wymienili spojrzenia, ale tym razem nie wywracali oczami.

Corde był wtedy na miesięcznym obozie szkoleniowym w Fredericks-bergu. Śledztwo prowadził Ribbon i zanim Corde wrócił do New Lebanon, wiele śladów przepadło. Nie znaleziono żadnego podejrzanego, co pozwoli­łoby wszcząć sprawę.

— Mam zamiar temu się przyjrzeć — odezwał się nagle Corde. — Tak jak mówiłem podczas rozmowy z dziekan.

— Ja mam własną teczkę — powiedział Kresge. — Chce pan ksero? Corde uśmiechnął się zdawkowo. — Dam panu znać, jak będziemy jej

potrzebować.

Kiedy układał swoje papiery, na podłogę wypadła foliowa torebka z wycinkiem z gazety, który znalazł rano nad jeziorem. Schylił się po nią

1 wyprostował. Nie strzeliło mu w kolanie. Trzydziestodziewięcioletnie ko­lano szwankowało przez ostatnie pięć lat. Zastanawiał się, czy samo mo­gło się wyleczyć. Puścił wycinek w obieg. — To kolejna sprawa, nad którą musimy się zastanowić.

Zastępcy szeryfa czytali z odpowiednim zainteresowaniem, marszcząc przy tym czoła.

Corde zawahał się, a potem odparł: — Tak naprawdę, to nigdy. Ebbans oderwał wzrok od wycinka i podał Corde'owi. — Coś mogę po­wiedzieć o tym facecie — oznajmił.

— Co takiego? — spytał Jim Slocum.

— Bez trudu można było zobaczyć dziewczynę z drogi. Dlaczego na­wet nie zaciągnął jej za samochód? Potem wrócił tam rano, żeby zostawić kawałek z gazety. Wyraźnie nie obchodziło go, czy ktoś go zobaczy. Według mnie to odważny facet.

Corde wziął plastikową torebkę od Millera. — Odważny albo stuknię­ty. W każdym razie niebezpieczny.

4

Zanim Sarah zbliżyła się do domu, przypomniała sobie notatkę, znajdu­jącą się teraz w kieszeni sukienki, w którą włożyła też pięć dwudziestodo-larowych banknotów.

Droga Sarah!

Słyszałem, że wałczyłaś dzisiaj z łatą o szkołę. Wiem, że będzie cię zmu­szał, żebyś tam wróciła. Chcę ci pomóc. Tak jak ty, ja też nienawidzę szko­ły. Musisz uciec! Pojechać do Chicago łub St. Louis. Nic innego ci nie po­zostało. Będziesz tam bezpieczna. Czekam na ciebie.

Twój przyjaciel.

Ten pomysł nie był nowy. Wiele razy Sarah myślała o ucieczce. W mar­cu, tydzień przed testem z matematyki, spędziła całą godzinę na dworcu autobusowym. Gromadziła w sobie odwagę, by kupić bilet i pojechać do babci, ale się wystraszyła i ze łzami wróciła do domu. Uciec stąd...

Sarah zatrzymała się przed progiem. Stanęła na palcach i zobaczyła, ze jej mama jest w salonie. Schyliła się, co spowodowało, że zaszeleścił pa­pier w jej kieszeni. Kiedy czekała, by mama wyszła z pokoju, wyciągnęła pieniądze i przyjrzała się banknotom, dotykała ich ostrożnie, jakby były to kartki z księgi zaklęć. Znów mocno je złożyła i wcisnęła do kieszeni.

Dziewięcioletnią Sarah Corde nie interesowała szkoła, gra w klasy i inne zabawy z dziećmi, sprzątanie w domu, nintendo, szycie, gotowanie i kreskówki w telewizji. Jednak gorąco wierzyła w magię i czarnoksiężni­ków i uznała, że dostała informację od jednego z nich, który obserwował ją od wielu lat. Był wszechwiedzący, miły i miał chyba bardzo dużo pienię­dzy.

Sarah nie była taka głupia. Zrobi dokładnie to, co zaproponował czar­noksiężnik. Ku swojej ogromnej radości stwierdziła, że choć skorzysta z je­go rady i pojedzie do Chicago, to na pewno da jej jeszcze pieniądze, żeby mogła rozpocząć podróż dookoła świata.

Trzasnęły frontowe drzwi i zanim Dianę wyszła na korytarz, dziewczyn­ka była już na szóstym schodku po trzech głośnych krokach.

Dianę wytarła ręce i podeszła do schodów. Zatrzymała się przy wiesza­ku i drewnianej deseczce z namalowaną na niej gęsią w niebieskiej cza­peczce i szaliku. Poprawiła ją bezmyślnie i zawołała: — Kochanie! Sarrie?

Nie było odpowiedzi.

Chwilę później: — Kochanie, zejdź na dół.

— Mamo, idę się kąpać — odpowiedział cichy głos. — Zejdę na kola­cję.

Drzwi do pokoju dziewczynki nie były zamknięte, ale Dianę niechętnie na­ruszała terytorium swojego dziecka. — Chodź, kochanie. Pomożesz mi w kuchni.

— Nie chcę! — przeraźliwie krzyknęła Sarah.

Dianę usłyszała, że dziewczynka zaczyna tracić kontrolę. Pora wracać na dół. Me histeryzuj, proszę. Ataki Sarah wywoływały u matki ogromne współczucie. Chciało się jej płakać. Jednocześnie wszystko się w niej goto­wało, nie była w stanie odróżnić, kiedy Sarah naprawdę wpadła w panikę, a kiedy tylko udaje. Dianę, jak zwykle w takich sytuacjach, zeszła na dół.

Tchórz...

Zaczął dzwonić telefon.

Spojrzała na niego. — Dobrze, Sarah, porozmawiamy później. Kiedy Dianę weszła do kuchni, odnotowała, że jest piąta. Wiedziała, kto może dzwonić. Była jego żoną.

Bill zapyta o dzieci i jak minął jej dzień. Nagle zmiesza się i powie, że! musi dłużej pracować. W ciągu ostatniego miesiąca wracał do domu, kie­dy podawała kolację, a często nawet nie udawało mu się zdążyć na wspól­ny posiłek.

I jeszcze ta paskudna wiadomość: że będzie prowadził śledztwo w sprawie morderstwa.

Przypomniała sobie te duże czarne litery nagłówka w Dzienniku, ma­łe literki tekstu o tej biednej zamordowanej studentce oraz falę bezgra­nicznego żalu i współczucia dla niej i dla rodziców dziewczyny. Wiedziała, że jeszcze rzadziej będzie widziała Billa, dopóki ten mężczyzna nie zosta­nie złapany.

Podniosła słuchawkę beżowego telefonu.

To nie był jej mąż.

W tle słyszała jakieś dziwne dźwięki, chyba elektronicznego rocka, za: słuchanie którego łajała Jamiego. Sądziła, że dzwoni jeden z jego kolegów.

No, nie wiem... — odparła Dianę. Wiedziała, jakie to ryzykowne

podejmować decyzje za dorastających chłopców.

Dziś musimy skończyć zbierać dane.

Co chciałbyś wiedzieć?

— Kto jest jego wychowawcą?

To pytanie wydawało się niegroźne. — Pan Jessup.

Chłopak roześmiał się głośno z dowcipu, który musiał uznać za głupi. Potem zapytał: — A jaki ma rower?

Dianę zdenerwowała się, gdy stwierdziła, jak mało wie o synu. — Mo­żesz chwilę zaczekać? — spytała nagle. Odłożyła słuchawkę i pobiegła do pokoju chłopca. Wzięła kilkanaście kaset i szybko wróciła do kuchni. Za­częła czytać nazwy do telefonu: — Tom Petty... uhm, Paul McCartney... o nim oczywiście słyszałam.

— Wszyscy tu znają ten zespół. No cóż, moja wina...

— Nie wiem, czy to jego ulubieni wykonawcy — ciągnęła. — Ma b dzo dużo kaset...

— Wkrótce. Może sam przywiozę Jamiemu. — Zniżył głos: — Miło byłoby się z panią spotkać.

Dianę roześmiała się cicho. Rozumiała dumę młodzieńca. — Mnie też będzie miło.

Podrywa cię uczniak! Może mimo wszystko zachowałaś trochę uroku... przynajmniej w głosie.

Kiedy dostał kartkę, właśnie mówił:

— Żołnierze określali to jako „odpoczynek w pozycji horyzontalnej". Zapiski medyczne wskazują, że w szczytowym okresie wojny prawie dzie­sięć procent żołnierzy Unii cierpiało na choroby weneryczne.

Prodziekan Randolph Sayles wziął kartkę od asystenta. Rozpoznał eleganckie pismo dziekan Larraby, tak charakterystyczne jak denerwują­ce zwroty, których używała, by wezwać go do siebie.

Zapadła cisza. Zauważył, że nie patrzy na kartkę, ale na wzorki na ka­tedrze i na plamę z atramentu.

— ...W Waszyngtonie, przy południowej części Alei Pensylwanii znaj­dowały się dziesiątki domów publicznych, w budynkach, w których, jak przypuszczam, mieszczą się teraz biura lobbystów...

Sayles przyjął typową postawę: stał z obiema rękami na katedrze i wy­chylał się do przodu. Pielęgnował klasyczny styl profesorski; był zaniedba­ny, ciągle czymś pochłonięty, nosił tweedowe ubrania od Brooks Brothers (niemodne na Wall Street, ale jak najbardziej na miejscu w Cambridge, Hyde Parku i w Ann Arbor). Miał zmierzwione rudawe włosy i uśmiechał się niczym roztargniony uczony, choć wcale taki nie był.

— ...Co zdumiewające, udokumentowano setki przypadków, że kobie­ty przebierały się za żołnierzy i krążyły po jednostkach, by świadczyć usłu­gi seksualne za pieniądze. Przypuszczalnie stąd narodziło się określenie „służba wojskowa"...

Te ciekawostki brzmiały frywolnie, ale studenci, którzy w dniu zapi­sów czekali od szóstej w kolejce, by dostać się na zajęcia z historii obejmu­jącej okres od wojny secesyjnej do stulecia Deklaracji Niepodległości, bar­dzo je lubili. Sayles ciężko pracował i doskonalił swoje umiejętności jako wykładowcy. Nie było dla niego ważniejszej rzeczy niż przekazywanie wie­dzy Został zatrudniony na stałe w wieku lat trzydziestu, dwa lata po obro­nie doktoratu i rok po opublikowaniu książki „Ekonomia wolności", która miała bardzo przychylną recenzję na łamach New York Timesa i przez pół roku była pierwsza na liście książek polecanych przez Narodowe Towarzy­stwo Historyków.

— Kiedy wojna, która zdaniem zarówno jankesów, jak i konfederatów miała trwać nie więcej niż sześć miesięcy, przeciągała się bez końca, mo­rale wojsk złożonych przeważnie z żarliwych protestantów zaczęło upa­dać...

Bardziej problematyczna była druga praca Saylesa —jako prodzieka­na — której wręcz nienawidził. Jednak miał na tyle obycia w świecie i do­świadczenia, by wiedzieć, że nie przetrwa bez przyjęcia na siebie obowiąz­ków administracyjnych. Z mozołem zaczął wprawiać się w prowadzeniu wewnątrzuczelnianych utarczek. Poza tym jego konikiem była wojna sece­syjna i czy mogła być lepsza metafora stosunków panujących w kampusie? Był jak generał Grant: dowodził wojskiem i ustawiał błyskotliwych i za­dziornych generałów — to jest studentów — którzy za dużo pili, kurwili się (albo głośno pomstowali na pijaństwo i rozwiązłość). Grantowi mimo wszystko udało się wygrać wojnę. I tak jak on, Sayles doszedł do swojego stanowiska w najtrudniejszym momencie.

— ...Dopiero po klęskach pod Gettysburgiem i Vicksburgiem wśród wojsk Południa rozpoczęła się gwałtowna odnowa religijna...

Ciepły wiosenny wiatr dotarł do środka przez ogromne okna w sali. Były tak wysokie, że otwierano je i zamykano długą tyczką. Sala była w połowie pusta. Sayles zastanawiał się nad tą absencją i spojrzał na jed­no szczególne miejsce. Obok też nikt nie siedział...

No tak, nabożeństwo żałobne.

Nie miał siły, żeby w nim uczestniczyć. Tak naprawdę teraz mógł być jedynie tutaj.

Rozległ się odgłos dzwonka, nie elektrycznego, ale staroświeckiego z metalowym sercem, i Sayles skończył zajęcia. Podczas gdy studenci wy­chodzili z sali, stojąc przy katedrze, ponownie przeczytał notatkę od dzie­kan. Potem on też wyszedł. Szerokim chodnikiem podążył do gmachu ad­ministracji. Po jednej stronie miał budynki kampusu, a po drugiej pięcio-akrowy czworokątny dziedziniec.

Na pierwszym piętrze wszedł do obszernego sekretariatu. Przeszedł obok jedynej obecnej tam osoby, sekretarki, z którą dawno temu miał ro­mans. Przypominał sobie mgliście jej piersi jak grube naleśniki.

— Słyszałeś już, panie profesorze? Ta studentka...

Nic nie powiedział, tylko skinął głową i wszedł do dużego gabinetu. Zamknął drzwi i usiadł na jednym z obszytych czerwonobrunatną skórą foteli stojących przed biurkiem dziekan.

— Randy — rzekła wtedy — mamy problem.

Zauważył, że trzyma rękę na porannym wydaniu Dziennika. Zakreślo­no w nim artykuł o morderstwie, a nad nagłówkiem ktoś napisał: Dla dzie­kan Larraby. Spojrzał na zdjęcie, które zostawił im Corde, potem oddał je pani dziekan. — Była w mojej grupie.

Dziekan Larraby przytaknęła, nie spodziewając się dalszych wyja­śnień. Zamknęła grubą księgę — która chyba była jakimś zbiorem prze­pisów prawnych, a nie podręcznikiem akademickim — i przesunęła ją w róg biurka. Palcami pogładziła fioletowy kamień na pierścionku na le­wej dłoni.

Ta dziewczyna Gebben.

Sayles, którego błyskotliwość, tak jak wielu profesorów, polegała głów­nie na dobrej pamięci, przypomniał sobie, jak przywitała go dziekan, i za­pytał: — Jaki mamy problem? Co jeszcze powiedziała policja?

Jak jej nienawidził. Powiedziała mu, obiecała, że będą pieniądze. Przerażenie przeszło w złość. Przełknął ślinę i spojrzał przez okno na tra­wiasty dziedziniec, którego chodnikami chodził tysiące razy.

Zatuszować? Już dawno przekroczyliśmy punkt krytyczny. — Uśmiechnęła się, ale raczej okrutnie. Pomyślał, że przypomina złośliwego ^jwja — Randy, bez tych pieniędzy trzeba będzie zamknąć szkołę.

A co się stało? Przecież miało być dwa i pół miliona.

Odrzuciła głowę, słysząc pytanie, na które znał odpowiedź. Dlaczego uczelni brakowało pieniędzy? Uniwersytet Audena od dziesięciu lat bory­kał się z niewypłacalnością. Konkurencja ze strony tańszych szkół stano­wych i zawodowych, zmniejszająca się populacja młodzieży, wzrastające koszty i nasilające się żądania płacowe...

Dziekan nie zauważyła ironii. Spytała: — Czy ktoś wie o naszej umo­wie?

Długie ciemne włosy. Często opadały jej na jedno oko. Które? Na pra­we. Była pełna namiętności. Gebben. Studentka numer 144691. Płakała, czując zapach opadłych łiści w łesie.

— Czy ktoś wie? — zadumał się. Nie, bo ona już nie. Sayles pokręcił głową.

Dziekan wstała i podeszła do okna. Odwróciła się do Saylesa plecami. Miała masywną sylwetkę, a przy tym sprężystą. Jej powaga i surowość pa­sowałyby pilotom samolotów lub chirurgom. Całości dopełniały szorstkie włosy i oczy podpuchnięte po walce z niesprawiedliwością.

Jennie Gebben. Przygryzała mu kutasa dużymi zębami, przesuwając się wzdłuż całej jego długości.

Nie umiała bez podpowiedzi zanalizować gry interesów państw euro­pejskich związanych z wojną secesyjną, ale wspaniale potrafiła, naciskając piętami tyłek Saylesa, przyciągnąć go do swojego łona.

Studentka numer 144691.

— W jaki? — Dziekan Larraby wypolerowała fioletowy kamień

0 spódnicę i spojrzała na Sayłesa. — Randy, to chyba jest jasne. Dobrze wiesz, co nam grozi, jeśli nie znajdziesz tych pieniędzy.

Wzięła ten pomysł z filmu telewizyjnego.

Opowiadał o trzynastoletniej dziewczynce, której matka i ojczym nie­nawidzili. Kiedy zamknęli ją w domu i poszli do kasyna, dziewczyna ucie­kła przez okno i pojechała pociągiem towarowym do Nowego Jorku.

Sarah zakręciła kurek przy wannie. Chociaż napełniła ją gorącą wodą

1 dolała fioletowego płynu do kąpieli, nie weszła do niej, jak powiedziała mamie. Pobiegła na górę, wzięła prysznic i szybko się ubrała. Ubrana te­raz w koszulkę, ogrodniczki, buty „Nike" i nylonową wiatrówkę — jej strój podróżny — słuchała, jak mama na dole przygotowuje obiad.

Na filmie, kiedy dziewczyna znalazła się w Nowym Jorku, zamieszka- ] ła na ulicy. Musiała jeść chleb, który ktoś jej podrzucał, i paliła papierosy, j Zanim do mieszkania zabrał ją jakiś facet, by robić z nią coś, o czym Sa­rah nie miała pojęcia, zjawiła się mama dziewczyny, przytuliła ją, zabrała do domu i wyrzuciła ojczyma. Potem pokazali numer 800, żeby dzwonić, jak się wie o jakichś uciekinierach.

Co za głupi film — równie prawdziwy i interesujący jak reklama płat­ków śniadaniowych. Jednak rozwiązywał duży problem, bo pokazał Sa­rah, jak dostać się do Chicago i oszczędzić pieniądze od czarnoksiężnika.

Pomyślała jeszcze o tym pociągu.

W New Lebanon nie było kolei, ale jeździły ciężarówki. Każdego popo­łudnia koło ich domu przejeżdżał duży pojazd, który wyglądał jak pociąg. Jechał powoli i Sarah pomyślała, że może chwycić się platformy i wejść na nią. Kiedy kierowca zatrzyma się na noc, zapyta go, gdzie może znaleźć I ciężarówkę jadącą do Chicago.

Sarah spakowała plecak. Wzięła pana Jowisza — skarbonkę w kształ- i cie spadającej gwiazdy — parę dżinsów, bluzki sportowe, buty i majtki, szczoteczkę do zębów i pastę, spódniczkę i bluzkę, walkmana i kasetę z na- ] granymi książkami. Oczywiście Redford T. Redford, najsprytniejszy ze | wszystkich niedźwiedzi na świecie, też będzie z nią podróżował. Wzięła również kilka rzeczy z toaletki mamy: szminkę do ust, tusz do rzęs, lakier j do paznokci i rajstopy.

Było wpół do szóstej. Ciężarówka zwykle przejeżdżała obok domu o szóstej. Sarah spacerowała po pokoju. Nagle zdała sobie sprawę, że bę- j dzie jej brakowało taty. Zaczęła płakać. Będzie też trochę tęskniła za bra- j tem i może mamą, ale tego nie była pewna. Potem przypomniała sobie,

co napisał do niej czarnoksiężnik — „czekam na ciebie" — i pomyślała o szkole.

Wtedy przestała płakać.

Otworzyła okno wychodzące na ogród z tyłu domu. Po wyrzuceniu ple­caka na zewnątrz usłyszała, że głośno zadzwoniły monety w panu Jowi­szu. Wyszła przez okno i zawisła na zewnątrz, trzymając się występu. Po­liczek przyciskała do żółtego sidingu. Potem zwolniła uchwyt i zeskoczyła na miękki grunt.

Brian Okun po odłożeniu słuchawki zauważył sprzeczność w swoich są­dach, która mogłaby się stać drobną filozoficzną zagadką. Kiedy kładł czarną słuchawkę, pomyślał: Me miał żadnego prawa rozmawiać ze mną w ten sposób, a potem: Me, jak najbardziej miał prawo tak się zachować.

Okun był chudy jak kowboj. Jego twarz pokrywały kępki czarnej bro­dy wyrastającej z bladej skóry. Atramentowe włosy opadały mu na uszy ni­czym obwisły beret. Siedział w swoim boksie wychodzącym na dziedziniec i wciąż zaciskając dłoń na słuchawce, rozwinął wcześniejszą myśl. Me miał żadnego prawa, bo jako istocie ludzkiej przysługuje mi godność i sza­cunek. To John Locke. Nie, jak najbardziej miał takie prawo, bo jest moim szefem i może ze mną robić, co mu się żywnie podoba. To Niccolo Machia­velli i Brian Okun.

Człowiek, o którym myślał, to profesor Gilchrist. Okun pracował pod jego kierunkiem. Kiedy Gilchrist zatrudnił się na Uniwersytecie Audena, hordy rozgorączkowanych doktorantów szukających pracy jako asystenci raczej omijały go z daleka. Jego przyjście ze Wschodniego Wybrzeża po­przedziła opinia, że jest samotnikiem, ma paskudne usposobienie i w ogóle nie interesują go sporty uprawiane w kampusie, polityka i administracja. Otworzyło to drogę Okunowi, który był zaintrygowany osobowością Gil­christa i znalazł się pod wrażeniem jego intelektu.

Jakiekolwiek wątpliwości, które miał Okun, znikły po przeczytaniu książki Gilchrista „Id i literatura". Ta książka zmieniła życie Okuna. Nie spał całą noc, tylko pochłaniał trudny tekst, jakby to był zbiór komiksów. Skończył dziesięć po trzeciej po południu, a o czwartej siedział w gabine­cie Gilchrista i nachalnie nalegał, by zatrudnił go do prowadzenia semina­riów z jego kursu „Psychologia i literatura".


Gilchrist zadał kilka niewinnych pytań na temat przedmiotu, ze znu­dzeniem wysłuchał odpowiedzi i zamknął usta świeżemu absolwentowi, z miejsca go zatrudniając.

Bardzo szybko jednak Okun pożałował swojej decyzji. Profesor okazał się jeszcze większym odludkiem, dziwakiem i złośliwym sukinsynem, niż głosiła plotka. Narcyz i gnój. (Okun podobnie jak on miał stopień z psycho­logii i literatury angielskiej.) Gilchrist dał mu szerokie pole manewru i eksperymentował przy kierowaniu jego pracą niczym lekarz szukający antybiotyku na szczególnie groźną bakterię.

Nie można było przechytrzyć Gilchrista. Okun nie zdziwił się, kiedy stwierdził, że Gilchrist jest bystrzejszy, niż się wydawał, i w krótkim cza­sie się zorientował, że Okun ma ochotę na jego stanowisko. Jednak teraz, po dwóch semestrach nieustannych przepychanek, jeśli nie bezpardono­wej walki, Brian Okun — elegancki, kapryśny, enfant terrible Towarzy­stwa Języków Nowożytnych — mógł tylko demonstrować rany po star­ciach ze swoim szkolnym Wellingtonem.

Na przykład dzisiejszy telefon.

W ubiegłym tygodniu profesor poleciał do San Francisco, żeby wygło­sić referat na konferencji poetyckiej. Miał wrócić dziś wieczorem, by zdą­żyć na jutrzejszy wykład, ale zadzwonił i powiedział, że zostanie w San Francisco kolejny tydzień, bo musi jeszcze poszperać w bibliotece. Niespo­dziewanie kazał Okunowi znaleźć innego profesora, który wygłosi wykład.

Jego temat brzmiał: „John Berryman, samouszkodzenia i samobój­stwo oczami poety". Okun uważał się za specjalistę od Berrymana i bar­dzo pragnął wygłosić ten wykład, ale Gilchrist nie zamierzał spełnić jego marzenia. Roześmiawszy się obraźliwie, kazał Okunowi znaleźć pełnego profesora. Użył właśnie takiego określenia. Pełnego profesora, bolesne przypomnienie, że Okun jeszcze nim nie był. Okun zgodził się, wystawia­jąc do telefonu środkowy palec. Potem odłożył słuchawkę i to wtedy poja­wił się w jego myślach interesujący problem filozoficzny.

Okun krążył teraz po małym zagraconym pokoju. Kiedy zaczął myśleć o przeszłości, wyobraził sobie niewyraźnie sceny z tragedii wiktoriańskich (Karol Dickens miał wykład w tym budynku podczas swojego pobytu w Stanach w latach sześćdziesiątych XIX wieku. Do tego wydarzenia Okun przywiązywał ogromną wagę), ale postać, którą zobaczył w myślach, nie pochodziła z książek Dickensa. Była to dziewczyna ubrana w białą ko­szulę nocną z falbankami; jej długie włosy rozrzucone na poduszce przypo­minały ciemną wodę. Dziewczyna z bladą twarzą. Odprężona, rozchylone

0x01 graphic


usta ukazujące wspaniałe duże zęby. Wydęte wargi. Zamknięte oczy. Jej imie ■— Jennie Gebben. I już nie żyła.

Od czasu ukończenia studiów na Yale, Brian Okun nigdy nie wątpił, że zostanie laureatem nagrody Nobla. Pytanie tylko, czy dostanie ją za li­teraturę faktu — za rewolucyjną analizę związków między niezrozumiałą obsesją Yeatsa na punkcie Maude Gonne a jego twórczością. A może napi­sze cykl nowel rojących się od cytatów, pełnych ekscentrycznych postaci, skrzących się subtelnymi metaforami i gęstych od rozmów prowadzonych dialektami. Zaledwie dwudziestosiedmioletni Brian Okun, jeszcze przed obroną pracy doktorskiej, czuł się mistrzem erudycji.

Jednak był również przekonany, że jego jasny umysł potrzebuje więcej doświadczenia życiowego. Tak jak większość absolwentów studiów naby­wanie doświadczenia życiowego uważał za równoznaczne z pieprzeniem. Przez następne pięć lat zamierzał zaciągnąć do łóżka tyle studentek, na ile będzie miał ochotę oraz siły, żeby potem sobie radzić. W końcu by się ożenił — z inteligentną kobietą, na tyle nieatrakcyjną, żeby mu się bez­granicznie poświęciła. Ślub odbyłby się, zanim jakieś młode Szwedki, z włosami błyszczącymi w ogniu świec, obudziłyby go w Sztokholmie w dniu wręczania nagród Nobla.

Jednak te marzenia zostały rozwiane przez jedną osobę.

Jennie Gebben była ciekawym stworzeniem. Kiedy po raz pierwszy przeczytał jej nazwisko na zajęciach, przerwał. Pomylił się. Wydawało mu się, że zobaczył Jennie Gerhardt, nazwisko jednej z tragicznych bohaterek Theodore'a Dreisera, postaci, którą profesor Gilchrist poddał szczegółowej psychoanalizie w swoim słynnym artykule. Okun spojrzał na Jennie sie­dząca przy stoliku w kształcie litery U i przez moment popatrzył jej w oczy. Wiedział, jak patrzeć na kobiety. Po chwili przeprosił za pomyłkę. Kilka osób obecnych w sali skinęło ze zrozumieniem głowami, żeby poka­zać Okunowi, że nieobcy jest im naturalizm.

Jennie spojrzała na niego ze znudzoną miną i bezczelnie odparła, że nigdy nie słyszała o tej swojej imienniczce.

Po trzech dniach umówił się z nią. Był to rekord powściągliwości.

Na uniwersytecie takim jak Audena, w miasteczku z dwoma kinami, niestosowne związki nie mogły się tak rozwijać jak w dużej metropolii. Okun i Jennie spędzali wieczory w jej pokoju lub jego mieszkaniu.

Zaczął też ocierać się o fetyszyzm. Skąd to dzikie przyciąganie? Jennie nie miała uzdolnień artystycznych. Brakowało jej błyskotliwości, była Przeciętną studentką z wrażliwością artystyczną człowieka ze Środkowe­go Zachodu (oznaczało to, że trzeba było jej mówić, co jest ważne, a co nie).

Jej ograniczania zniechęcały go. Jednak wszystko to osłabło, kiedy odkrył, co u niej lufc>i — sposób, w jaki zakrywała delikatną dłonią usta w czasie brutalnych scen na filmie, lekkie pomruki, które wydawała, gdy patrzyła na rozrzucol16 po niebie gwiazdy, sposób, w jaki opuszczała ramię, by po­zbyć się atł^sowego ramiączka stanika bez używania palców.

Oczywiście niektóre zachowania Jennie Gebben lubił szczególnie: jej sugestie, kiedy się kochali, by spróbować „czegoś innego". Czy mógłby wło­żyć palec, nie. nie w cipkę, tutaj, tak, tak, mocniej... Czy lubi kobiecy do­tyk jedwabnych pończoch? Mocno zawiąże mu czarną pończochę ze szwem na jajach i bidzie masowała żołądź, aż wystrzeli jak z armaty.

Kilka razy ubrała go w jedną ze swoich koszul nocnych. W takich sy­tuacjach wypryskiwał po kilku gwałtownych ruchach.

Okun odczuwał ich związek jako przepełniony namiętnością, ale wie­dział, że nie mogą na tym polegać. Nie wtedy, gdy twoją kochanką jest Jennie Gebt>en- Jej pomruki i pojękiwania miały dla niego zbyt duże zna­czenie. Stracił kontrolę nad sobą.

Stało się to pewnego wieczoru. Zaproponował jej wtedy małżeństwo. Ona, mniej inteligentna, przeciętna osoba, objęła go niczym matka, pokrę­ciła głową i rzekła: — Nie, kochanie. To nie tego pragniesz.

Kochanie- Nazwała go kochanie! Rozdarło mu się serce.

Wpadł W wściekłość. Jennie była tym, czego pragnął. Językiem utoro­wał sobie dr°Se do jej lekko rozchylonych ust i posmakował ją. To był do­wód, metafora: był jej głodny. Płakał, podczas gdy ona patrzyła na niego poważnym wzrokiem i ze współczuciem odchyliła głowę. Wyrzucił z siebie zawstydzający potok słów: zrobi wszystko, czego zażąda, znajdzie pracę w prywatnej firmie, zatrudni się w dochodowym czasopiśmie, zostanie wy­dawcą... Używał wszystkich melodramatycznych chwytów z drugorzędnej literatury.

Brian Okun, wnikliwy badacz psychologii i literatury, rozpoznał tę ob­sesyjną emanację. Nie był więc zdziwiony, kiedy niemal natychmiast mi­łość przemieniła się w nienawiść. Jennie widziała go bezbronnego, próbo­wała podnieść go na duchu — ta jedyna kobieta, która go odrzuciła — i znienawidzi ją.

Nawet teraz, miesiące po tym wydarzeniu, dzień po jej śmierci, nie kontrolował swojej złości, wściekał się na nią za minoderyjne matkowanie. Znów znalazł się na ścieżce prowadzącej do nagrody Nobla, ale stracił coś trwałego ze swej osobowości. Utracił samokontrolę, a jego emocje wpadły w poślizg niczym samochód na zamarzniętym śniegu. Nienawidził jej za to.

Ach, Jennie, co ty ze mną zrobiłaś?

Brian Okun objął się ramionami i czekał, aż przestanie dygotać. Nie przestał. Oddychał głęboko, by uspokoić łomotanie serca. Nie uspokoił. Po­myślał, że gdyby tylko Jennie Gebben przyjęła oświadczyny, jego życie sta­łoby się zupełnie inne.

Zapach na korytarzu świadczył o tymczasowości. Tania wyblakła farba. Odświeżacze powietrza i sparciała bielizna. Jak w obozach dla uchodźców. Ściany pomalowane były na zielono, a linoleum pokryte siwymi plamka­mi.

Bill Corde zapukał do drzwi. Nikt się nie odezwał.

— Pani Rossiter? Jestem z biura szeryfa... Ponownie zapukał.

Może pojechała do St. Louis na pogrzeb.

Obejrzał się za siebie. Na korytarzu było pusto. Chwycił za gałkę i pchnął drzwi.

Otoczył go ostry zapach z pokoju — perfum Jennie Gebben. Corde roz­poznał go natychmiast. Na ręce pozostał mu ten sam zapach: po reszcie perfum z buteleczki stojącej na toaletce w jej domu.

Zawahał się. To nie było miejsce przestępstwa. Studenci mieli prawo do prywatności i odpowiedniej procedury prawnej. Powinien mieć nakaz, żeby wejść do pokoju.

— Pani Rossiter? — zawołał Corde. Kiedy nie rozległa się żadna od­powiedź, wszedł do środka.

W pokoju, w którym Jennie i Emily mieszkały, brakowało symetrii. Półki na książki i lustra znajdowały się na przeciwległych ścianach, ale łóżka pod różnymi kątami. Odrywając wzrok od podręcznika, jedna z dziewcząt mogła wyglądać przez małe okno na parking, druga natomiast patrzeć na tablicę informacyjną. Na jednym z łóżek leżał pluszowy królik.

Corde przyjrzał się części pokoju, który zajmowała Jennie. Nie zauwa­żył nic, co mogłoby mu pomóc. Książki, zeszyty, długopisy, plakaty, pa­miątki, zdjęcia członków rodziny (Corde zwrócił uwagę, że mała Jennie łu­dząco przypomina Sarah), kosmetyki, lokówki, ubrania, kartki papieru, opakowania po deserach, szampony, płyny kosmetyczne. Na białym sznur­ku wisiała pastelowa bielizna. Plakat z zespołem U2, sterty kaset, sprzęt stereo z obdrapaną obudową. Duże pudełko prezerwatyw (z lateksu, a nie z jagnięcej skóry jak na miejscu przestępstwa). Jej odzież musiała koszto­wać tysiące dolarów. Jennie była sumienną gospodynią. Buty trzymała w małych woreczkach.

Corde spostrzegł też zdjęcie dwóch dziewczyn: Jennie i panienki o de­likatnej urodzie, z brązowymi włosami. Czy zdjęcie tej dziewczyny wisiało na ścianie w domu Jennie? Corde nie mógł sobie przypomnieć. Obejmowa­ły się i robiły miny. Ich czarne i brązowe włosy splatały się, dając jedno­rodny cień.

Wybuch śmiechu na górze przypomniał mu, że jest tu bez nakazu. Odłożył zdjęcie i odwrócił się do biurka Jennie.

Wjechał na wzniesienie na 302, znajdujące się przy jego domu.

Corde wypisał tu dziesiątki mandatów za jazdę z prędkością docho­dzącą do sześćdziesięciu mil na godzinę. Był tu prosty odcinek drogi, na którym obowiązywało ograniczenie do 25, po ograniczeniu do 50, więc Cor­de przypuszczał, że nie może winić kierowców za przekraczanie prędkości. Jednak ten odcinek znajdował się przy jego domu, gdzie bawiły się jego dzieci. Kiedy nie miał ochoty wypisywać mandatów, zostawiał wóz patro­lowy na podjeździe przy szosie, co skłaniało w gorącej wodzie kąpanych kierowców do gwałtownego hamowania, po czym na szczycie wzniesienia pozostawały ślady na asfalcie przypominające smugi pocisków.

Dając dobry przykład, Corde mocno wcisnął hamulec, włączył kierun­kowskaz i skręcił na podjazd do domu. Zaparkował przy fordzie, którego kupił od pośrednika, ale z niewielkim przebiegiem. Wysiadł z samochodu prosto na nisko zawieszone słońce. Pomachał do Jamiego, który wieszał swój rower na kołkach. W rękach Jamiego rower wyglądał, jakby ważył co najwyżej kilogram.

Chłopiec miał jasną karnację, był szczupły, ale bardzo silny. Bez prze­rwy ćwiczył, raczej skupiał się na wielokrotnym podnoszeniu mniejszych ciężarków, niż na biciu rekordów. Pomachał do ojca i poszedł na podwórze z tyłu domu, gdzie będzie odbijał piłkę tenisową o szczyt dachu i chwytał ją na najrozmaitsze sposoby. Miał wyraz twarzy, który długo dręczył Cor­de^, aż rozpoznał, że jest taki sam, jaki widywał u Dianę. Corde lubił my­śleć, że wyraża tym zadowolenie, ale też ostrożność i rozwagę. Był dumny z syna — spokojnego i nie sprawiającego trudności wychowawczych — z pełnym zapałem rozpoczynającego treningi w zespole zapaśniczym, zdol­nego ucznia, dobrego z łaciny, biologii i matematyki, sekretarza w kole naukowym.

Corde był przekonany, że chłopak wyrośnie na Gary'ego Coopera.

Obszedł boczny ogródek ze wzruszoną glebogryzarką ziemią i włączył zraszacz. Woda zaczęła nasączać błotniste poletko, gdzie przed miesiącem zasiał trawę i zgodnie z informacją na opakowaniu po sześciu tygodniach powinna ona wspaniale wyrosnąć. Przez chwilę patrzył na wędrujący strumień wody, a potem ruszył w kierunku dwupoziomowego domu z ja-skrawożółtym aluminiowym sidingiem. Działka Corde'a miała około akra powierzchni. Rosła albo będzie rosła na niej trawa (tak mu przynajmniej obiecywano). Ozdabiały ją krzewy jałowca i małe drzewka, które za pięć­dziesiąt lat będą dorodnymi dębami. Od północy posiadłość graniczyła z podupadającą farmą mleczną, za którą rósł las. Sąsiednie domy, skrom­ne dwupoziomowe budynki lub konstrukcje w stylu kolonialnym, znajdo­wały się na podobnych parcelach wzdłuż Drogi 302.

Dotarł do niego stłumiony warkot diesla. To ogromna ciężarówka zmniejszała obroty, gdy wjeżdżała na szczyt wzniesienia. Przypuszczalnie kierowca zwolnił do dozwolonej prędkości. Corde przez chwilę obserwował majestatyczny pojazd, a potem skierował się do domu.

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Z zamarłym uśmiechem na ustach spojrzał w róg ogrodu. Coś wychynęło z krzaków. Pies?

Nie!

— Sarah!

Jego córka wyprostowała się i spojrzała na niego spanikowana niczym jeleń, który dostrzegł myśliwego. Odwróciła się i pełnym pędem rzuciła się w stronę ciężarówki, której kierowca z pewnością nie zauważył dziew­czynki.

— Sarah, stój! — krzyknął zaskoczony Corde. — Nie! — Pobiegł za

nią.

Piszczała z przerażenia, pędząc przed siebie. Potykała się, szybko przebierając nogami, i w panice wymachiwała rękami. Biegła prosto w kierunku ogromnych tylnych kół ciężarówki, które były tak wysokie jak ona.

— Kochanie, zatrzymaj się! Proszę! — wykrztusił i rzucił się za nią. Zza paska spodni wypadł mu pojemnik z gazem paraliżującym, kajdanki uderzały go w plecy.

— Zostaw mnie! — zawyła Sarah i pognała w stronę kół pojazdu.

Zrzuciła plecak, biegnąc sprintem do samochodu. Wydawało się, że za­mierza wskoczyć na ogromne koła, z hałasem wyrzucające kamyczki w po­wietrze.

Sarah była dwa kroki od kół, kiedy Corde ją złapał. Wylądowali na za­rośniętym poboczu, gdy ciężarówka z dudnieniem przejechała obok nich.

Kierowca, nieświadomy toczącej się walki, zwiększył obroty silnika, b przyspieszyć.

Sarah piszczała i kopała. Spanikowany Corde ukląkł i potrząsnął ją za ramiona. Uniósł otwartą dłoń. Wrzasnęła z przerażenia. — Co ty robisz?! Co ty robisz?! — wykrzyczał Corde, który tylko raz w życiu dał klapsa Ja miemu, a Sarah nigdy, i opuścił rękę. — Mów!

Podbiegła do nich Dianę. — Co się stało? Co się stało?

Corde wstał. Panika znikła, ale pozostało uczucie zawodu. Dianę opa­dła na kolana i ujęła twarz dziecka w dłonie. Nabrała powietrza do płuc, by wygłosić tyradę, ale się powstrzymała, zobaczywszy rozpacz w oczach małej dziewczynki. — Sarah, chciałaś uciec? Chciałaś uciec z domu?

Sarah wytarła oczy i nos rękawem. Nie odpowiedziała. Dianę po­wtórzyła pytanie. Sarah przytaknęła.

Dziewczynka się wzdrygnęła. — Tb nie moja wina. Czarnoksiężnik mi kazał.

To jeden z wymyślonych przyjaciół Sarah. Corde przypomniał sobie, że stworzyła tę postać po pogrzebie jego ojca. Kapłan, wznosząc ramiona do słońca, powiedział: „dusze wędrują do nieba". Było to dla Sarah pierwsze doświadczenie śmierci. Corde i Dianę nie zamierzali przekonywać Sarah by zapomniała o tym niewątpliwie dobrym duszku. Jednak ku rosnące irytacji rodziców dziewczynka w ostatnim roku coraz częściej się do niego zwracała.

— Przyniósł Redforda T. Redforda do lasu i kazał mi...

Głos Dianę przeszył powietrze w ogrodzie: — Skończ z tym gadaniem

0 czarach. Słyszysz mnie, młoda damo? Co ty wyprawiasz?

— Sarrie, nigdy więcej tego nie rób — wyszeptała złowieszczym to­nem Dianę. — Rozumiesz? Mogłaś się zabić.

1 córki różniły się tylko wysokością.

Corde dotknął ramienia żony i pokręcił głową. Do Sarah powiedział: — Nic się nie stało. Porozmawiamy o tym później.

Sarah pochyliła się, podniosła plecak i poszła do domu. Z bezgranicz­nym żalem na twarzy obejrzała się za siebie, ale nie na posiniałe twarze rodziców, tylko na oddalającą się bez niej srebrną ciężarówkę.

Stali w kuchni zakłopotani niczym kochankowie, którzy muszą nagle za­stanowić się nad swoim związkiem. Dianę, nie mając odwagi spojrzeć na męża, opowiedziała mu, co dziś przytrafiło się Sarah w szkole.

Corde pomyślał: Dlaczego teraz? Ta sprawa z morderstwem i inne rze­czy. Dlaczego. Wyjrzał przez okno na rower Sarah, który stał wsparty na bocznych kółkach. Był pastelowozielony, z jego gumowych rączek żałośnie zwisały tęczowe wstążki. Pomyślał o Jamiem i jego wyścigowym rowerze, na którym jeździł szybko i sprawnie niczym motokrosowiec. Sarah wciąż nie potrafiła jeździć bez pomocy bocznych kółek. Corde czuł się zażenowa­ny, kiedy rodzina wyprawiała się wspólnie rowerami do miasta. Starał się unikać nieuchronnych porównań między swoimi dziećmi. Żałował, że Bóg nie obdarował ich równo talentami. Było to trudne, ale próbował nie oka­zywać zbyt często dumy z Jamiego; zawsze pamiętał o Sarah błagającej o aprobatę, nawet gdy się jej coś nie udawało.

Doszedł do tego przerażający fakt: ktos zaproponował zdezorientowa­nej dziewczynce ucieczkę z domu. Corde i Dianę chcieli porozmawiać z nią 0 tym, ale ona wybuchnęła irytującym śmiechem i odparła, że czarnoksięż­nik czy też czarodziejski pies i tak ją obronią albo odleci i schowa się za księżyc. Corde mógł stawać się srogi, matka grozić klapsem, a dziewczyn­ka przybierać posępny wyraz twarz, ale rodzice wiedzieli, że wiara córki w nadprzyrodzonych opiekunów nie chce zniknąć.

Och, Sarrie...

Chociaż Bill Corde wciąż regularnie chodził do kościoła, przestał się modlić. Zrezygnował z tego dokładnie dziewięć lat temu. Pomyślał, że gdy­by to mogło w czymś pomóc Sarah, powróci do modlitwy.

Powiedział: — Wygląda, że jest emocjonalnie nie...

— Nie mów tak! — zdenerwowała się Dianę. — Ona ma wysoki ilor inteligencji. Sama Beiderson mi to mówiła. Sarah blefuje, żeby zwrócić siebie uwagę. A ty, kurczę, poświęcasz jej...

Corde, słysząc to, uniósł brwi.

— Okay, ja też — przyznała Dianę.

Corde był poirytowany. — Coś musimy zrobić. Nie możemy dopuś żeby to znów się powtórzyło. — Pokazał ręką na ogród, jakby tak jak D' ne bał się wspominać, że ich córka jest śmiertelna.

Dodawało mu otuchy, że przeczytała kilka książek. Znalazła kilka koleżanek. Jest ładna.

I doprowadzało go do rozpaczy, że nie jest jak Jamie.

— Muszę ci coś powiedzieć — rzekł Corde po chwili wahania. Nie wi dział, jak Dianę zareaguje.

Pokazał na Dziennik leżący na eksponowanym miejscu: na cztere puszkach z pomidorami, które stały na środku stołu. Był otwarty na a kule o zbrodni.

— Ktoś podrzucił na miejsce przestępstwa wycinek o morderstwi Myślę, że to dobra rada, byśmy za bardzo nie zajmowali się tą spraw Mógł to być też psikus, choć jeśli nawet to morderca zostawił ten świste nie mam zamiaru się przejmować. Ale dla pewności naszego domu będ pilnował jeden z zastępców.

Jednak to wydawało się kolejnym ciężarem na barkach żony. — Sar nie może się więc bawić sama — stwierdziła rzeczowo.

— Moja córka nie jest upośledzona. — Skupiła uwagę na lodówce. — Nigdy nie wspominaj o tym.

6

Rakiety wylatują z trawy z błota nie nie z błota rakiety z serwomechani­zmami potężny Dathar ustawia je i wystrzeliwuje za pomocą xaserów... Ich ciała spadają... Spadają na kwiaty. Spadają. Do. Błota.

Philip Halpern siedział na werandzie za domem, która była teraz dla niego centrum sterowania statkiem kosmicznym poruszającym się we wszystkich wymiarach. Nasłuchiwał. Z domu dotarły do niego odgłosy kroków. Ucichły. Spadają do błota, na kwiaty. Nie nie nie...

Philip był blondynem, miał sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzro­stu i ważył sto dziesięć kilogramów. W jego pierwszej klasie szkoły śre­dniej był tylko jeden uczeń cięższy od niego. Dziś wieczorem ubrany w ob­szerne lewisy i ciemnozieloną koszulę siedział na kupce liści, które wiatr nawiał na werandę. Chłopak opuścił głowę i spojrzał na torbę leżącą u je­go stóp. Była to mała torba na kanapki, do której mógł włożyć lunch, jeśli mama go przygotowała, kanapki z kiełbasą, chipsy, banany i osiemdzie­siąt centów w pobrzękujących monetach na mleko czekoladowe. Chociaż teraz znajdowała się w niej tylko mała rzecz, chłopiec podnosił ją powoli, jakby była bardzo ciężka.

— Phathar! — w pobliżu rozległ się szept.

Philip zerwał się na nogi i spytał: — Jano, to ty? — zmrużył oczy i zo­baczył chłopca w jego wieku wchodzącego przez sekretne przejście, które wspólnie zrobili w siatce ogrodzeniowej otaczającej posiadłość Halpernów. — Jano, kurde, cicho.

Między sobą Philip i jego przyjaciel używali imion z nowego filmu science fiction, który oglądali cztery razy. Były tajemniczym kodem łączą­cym ich w tym obcym dla nich świecie.

— Phathar, dzwoniłem do ciebie chyba z dziesięć razy. — Jano mówił wzburzonym głosem.

— Spokój. Zrozumiałeś? Zamknij się — wyszeptał szorstko Phathar.

Jano — pełne imię: Jano IV z Zaginionego Wymiaru — otworzył towaną furtkę i wszedł na werandę. — Dlaczego nie oddzwoniłeś? — s tał. — Myślałem, że cię aresztowali albo co. Człowieku, dziś rano pra się porzygałem. Naprawdę.

Philip, którego Jano mógł powalić na ziemię jednym ciosem, wycof się. — W porządku, stary.

— Mamy w nich nazwiska połowy dziewcząt z klasy. Tajne kody, zdję eia — rzekł.

— Trzymam wszystko w ukryciu. Gdyby ktoś próbował...

Jano popatrzył w mrok. — Kurde, żałuję, że to zrobiliśmy.

— Przestań tak gadać — wyszeptał Phathar stanowczo. Kropla śl: znalazła się na ramieniu Jano. Na twarzy chłopca odmalowała się odraz ale nie wytarł rękawa. — Zrobiliśmy to. Zro-bi-liś-my to. Nie możemy < cić jej życia.

Nad nimi rozległo się skrzypienie otwieranych drzwi. Niski głos ws nął: — Phil! — Obaj chłopcy zamarli. — Phil-lip! — głos jego ojca przeszj noc, jakby silnik krążownika kosmicznego wszedł w tryb antymaterii. Do cholery, gdzie jesteś? Przecież jutro idziesz do szkoły.

philip zastanawiał się, czy on sam nie zwymiotuje. Nawet Phathar się trząsł-

Na pewno mnie słyszysz. Masz dziesięć minut. Jak będę musiał cię szukać, to razem z panem Złotą Rączką.

Kiedy zamknęły się przeszklone drzwi, Phathar powiedział: — Powi­nieneś już iść. Jak cię tu zobaczy, dostanę manto.

Jano gapił się na zadaszenie werandy, potem rzekł: — Do jutra. — Od­szedł w milczeniu. Phathar uniósł rękę i złożył palce w pozdrowieniu ko­smicznych wojowników. Pożegnał znikającą w ciemnościach postać.

Jak ona się męczyła. Pisała słowa dziesiątki razy, potem dokładnie darła kartkę i wrzucała ją do kosza. Już raz nie udało się jej z nim spotkać. Nie chciała jeszcze bardziej pogorszyć sytuacji i dopuścić, żeby mama i tata czegoś więcej się o nim dowiedzieli.

Siedziała przy biurku pochylona nad złośliwymi literami. Pragnęła, żeby pióro nie poruszało się w przeciwnym kierunku, niż chciała. Kazała mu przesunąć się w górę, by napisać b, ale zjechało w dół i zrobiło się p. W lewo zamiast w prawo.

Tak się pisze S? Nie. Tak.

Sarah Corde nienawidziła litery S.

Słyszała, jak na zewnątrz w chłodną noc cykają świerszcze i szumią drzewa. Bolała ją szyja i plecy od napięcia po kolejnej półgodzinie pisania. Spojrzała na swoje dzieło.

Pszebraszam. Nie mogie wyjść, bo mie nie wypuszczają i jutro pżyjdzie policjant żeby nas pilnować. Możesz mi pomóc1? Dostaniesz z powrotem pie­niądze. Jesteś Człowiekiem Słońca? Mogem się z tobom zobaczyć?

Starannie napisała swoje nazwisko.

Przez chwilę była przerażona, bała się, że Człowiek Słońca nie odczy­ta listu. Potem uznała, że skoro jest czarnoksiężnikiem, poradzi sobie.

Złożyła kartkę i napisała jego imię. Włożyła żakiecik i się zawahała. Ponownie rozłożyła kartkę i na dole dodała kilka słów.

Pszepraszam że robie błędy. Barco pszepraszam.

Wymknęła się tylnymi drzwiami na wietrzną noc. Biegła całą drogę do kregu z kamieni.

2astępca szeryfa zjawił się o wpół do dziewiątej prawie co do sekundy. Był to młody, wypasiony i wyszorowany zapaleniec. Przy biodrze miał kolta y n, kaliber 0.357, z sześciocalową lufą. Mówiąc krótko, spełniał wszy­stkie wymagania głowy rodziny co do zapewnienia bezpieczeństwa żonie i dzieciom.

— Dzień dobry, Tom. — Corde wziął Dziennik z podjazdu i przytrzy­mał policjantowi drzwi.

— Witam, szefie. Ładny ma pan dom.

Corde przedstawił go rodzinie. Diane zaproponowała mu kawę Odmówił z takim żalem, jakby wątpił w jej umiejętności kucharskie.

Wycofał się do swojego wygodnego punktu obserwacyjnego w posta samochodu marki Dodge i rodzina zasiadła do stołu. Jamie i Diane rozm wiali z ożywieniem, niemal się kłócili. Sarah siedziała spokojnie, ale by' rozradowana wieścią, że nie będzie musiała iść do szkoły. („Zapamięt tylko dzisiaj, jeden dzień. Żadnych więcej nieobecności do końca roku. zumiesz, młoda damo?" O tak. Ile razy to słyszała.)

Corde nie przysłuchiwał się rozmowie, ani też nie obserwował eufo Sarah, tylko czytał krótki artykuł w Dzienniku i był zszokowany.

Wyznawca kultu podejrzany o zamordowanie studentki.

Postawił kawę na stole i wywrócił syrop. Nie zauważył tego. Diane spojrzała na niego, zmarszczyła czoło i ustawiła buteleczkę.

...Oficerowie śledczy z biura szeryfa rozważają możliwość, że w Ne Lebanon grasuje jakiś kultowy lub religijny morderca...

Przeleciał wzrokiem artykuł.

...rabunek nie byl motywem zbrodni. Ponieważ panna Gebben została zamordowana na początku pierwszej kwadry Księżyca, spekuluje się, że dziewczyna jest ofiarą rytualną, przypuszczalnie nie jedyną w łańcuchu zabójstw. Źródła zbliżone do biura szeryfa ujawniły również, że grożono je­go pracownikom śmiercią...

Liczba mnoga?

...Jednak szeryf Steve Ribbon stwierdził dobitnie, że nic nie jest w sta­nie wstrzymać śledztwa. „Nie zamierzamy dać się wystraszyć, kimkolwiek są przestępcy, niezależnie od tego, na ile są szaleni — powiedział Ribbon. — Mamy wyraźne wskazówki i wykorzystamy je właściwie. "

— Cholera — mruknął Corde, kończąc w ten sposób dyskusję o wol­ności, która rozpętała się przy śniadaniu. Uniósł wzrok znad gazety i spo­strzegł, że cała rodzina patrzy na niego.

— Co się stało, kochanie?

Podał Diane gazetę, a dzieciom powiedział, że wszystko jest w porząd­ku. Jamie zaglądał nad ramieniem matki, kiedy czytała.

— Kultowy? — spytał.

Diane skończyła artykuł i teraz Jamie zaczął go czytać.

Nie rozumiem, co takiego złego jest w tym artykule? — spytała

Dianę.

— Za dużo rozgłosu — mruknął. — W takich sprawach trzeba działać po cichu.

— Hm, chyba tak — zgodziła się i zaczęła sprzątać naczynia. Corde wstał, by przynieść pasek z bronią, ale zanim wyszedł z kuchni,

spojrzał na żonę. Skoncentrowała się na sprzątaniu i wydawało się, że za­pomniała o tym, co go zdenerwowało — że ten artykuł był dla mordercy sygnałem, który, używając słów Steve'a Ribbona, mówił: Możesz grozić Corde'owi, ale to nic nie da. Idzie jak burza i twoje cholerne groźby nie ro­bią na nim żadnego wrażenia. Nawet najgorsze świństwa nie są w stanie powstrzymać naszego Billa.

Nie posunęli się dalej niż do odpowiedzi typu: „byłam na przyjęciu urzą­dzanym przez korporację", „wtedy wieczorem miałem randkę" albo „proszę zapytać kogoś innego, w ogóle jej wtedy nie widziałam". Nawet gdyby chcieli powiedzieć coś więcej, to przyjmowali postawę obronną i byli wy­straszeni. Unikając chłodnego spojrzenia zielonych oczu Corde'a, chłopcy spoglądali na jego rewolwer, a dziewczyny na podłogę. Niektórzy czuli się niepewnie, inni byli bliscy łez. Często rozlegał się płacz.

Pokój 121 w zrzeszeniu studentów nigdy nie pełnił tak ponurej roli.

Pomieszczenie było gorsze niż którykolwiek z boksów do przesłuchań w biurze szeryfa New Lebanon. Pomalowane na beżowo pachniało perfu­mami i płynem po goleniu, kredą, farbami plakatowymi, kiepską kawą i jedzeniem smażonym na tłuszczu. Corde siedział przy lekkim metalo­wym biurku, które mógł unieść kolanami, napinając palce u stóp. Czuł się śmiesznie. Lance Miller przysiadł w drugim rogu pokoju.

Całe przedpołudnie studenci i pracownicy szkoły przedstawiali Cor-de'owi swoje wersje eseju pod tytułem: „Jennie Gebben, jaką znałem". Ich wypowiedzi służyły różnym celom — zrzucali z siebie odpowiedzialność, podkreślali ból po stracie, chcieli, żeby ich nazwiska stały się znane pu­blicznie.

Ktoś nawet zaproponował swoją pomoc w ujęciu przestępcy.

Do południa sam Corde zapisał dwa pudełka fiszek. O pierwszej zro­bił sobie przerwę. Otworzył aktówkę, by wyjąć z niej nowe opakowanie kartek. Kiedy z hałasem rozrywał celofan, Miller spojrzał na wnętrze tecz­ki i zauważył, że Corde patrzy na zdjęcie przyklejone w środku: Jennie Gebben z twarzą lśniącą od potu. Corde spostrzegł, że Miller go obserwu­je, i zaniknął wieko. Miller poszedł do kawiarni po kanapki.

Po lunchu Miller wyjrzał przez okno i powiedział: — O cholera, znó tu idzie. — Corde uniósł wzrok i zobaczył Wyntona Kresge'a idącego chod­nikiem.

— Czego on chce? — rzucił Corde.

Szef ochrony wszedł do małego pokoju. Miał ze sobą kopertę.

Kresge na chwilę pozostał w pomieszczeniu. Z zakłopotaniem patrzył na tablicę. Potem wyszedł. Przechodząc obok Corde'a, pożegnał go gestem dłoni. Corde, z telefonem przyciśniętym do szyi, skinął głową i obserwo­wał, jak na korytarzu znikają jego szerokie plecy w kształcie trapezu.

Zastępca szeryfa, który był w biurze, powiedział, że Slocuma tam nie ma. Zapytał, czy ma zadzwonić do Corde'a. — Nie — odparł Corde i ze zło­ścią odwiesił słuchawkę.

Wrócił do pokoju i zajrzał do koperty, którą przyniósł Kresge.

— No nie.

Miller spojrzał na niego.

przeczytał krótki raport z wydziału badania miejsc przestępstw hrab­stwa Harrisom Nóż ze złożonym ostrzem znaleziono w kwiatach, w miej­scu, gdzie leżała Jennie Gebben. Przestępca nie zaatakował nim dziewczy­ny — na ostrzu nie stwierdzono śladów krwi czy tkanki — choć mógł zo­stać użyty do przecięcia liny, którą morderca ją dusił.

Steve Ribbon dołączył ręcznie napisaną notkę: Bill — ofiara rytualna? Kolejny dowód na istnienie jakiegoś kultu. Musisz pójść tym tropem.

— Lance, ale jesteśmy głupi. Cholernie głupi. Dwa razy przeszukiwa­łem miejsce. Slocum i ja. — Czuł, że pali go skóra z powodu tego uchybie­nia. Wyciągnął kolejny raport z koperty: na temat wycinka z gazety i na­pisanej na niej groźby. Nie doszukano się żadnych odcisków palców. Czer­wony atrament, w którym znaleziono kilka włókien markera, pochodził z pióra Flair, sprzedawanego masowo w całym kraju.

Na formularzu z prośbą o przeprowadzenie analizy, który wysłał mu Corde, zapytał: Czym wyciął artykuł z gazety? Czymś ostrym — odpowiedział technik.

Wreszcie koperta zawierała nakaz pozwalający przeszukać część poko­ju, który zajmowała w akademiku. Dał go Millerowi i powiedział, żeby po­szedł tam z zespołem badającym miejsca przestępstw. Potem spojrzał na notatki Millera i uświadomił sobie, że powinien bardziej zwracać uwagę, co robi młody zastępca szeryfa. — Zapisałeś wynik meczu, w którym bra­ła udział...?!

Miller zrobił się czerwony jak burak. — Nie możemy się tego dowie­dzieć w jakiś inny sposób?

Corde przeczytał jedną z notatek Millera. JG i jej współlokatorka P^zed kolacją. Dyskusja? Kłótnia? Nie wiadomo, co powiedziała. Potem JG była zdenerwowana. Współłokatorka: Emiły Rossiter.

Corde postukał palcem w notatkę. — To jest interesujące. Chcę po­rozmawiać z tą Emily. Idź i każ jej zaraz przyjść.


Bill Corde był zdenerwowany na jarzeniówkę, która bez przerwy migota­ła mu nad głową. Wyczerpało go też przesiewanie informacji uzyskanych od durnie zachowujących się młodych kabotynów. Chciał skończyć na dzi­siaj i wrócić do swojego biura, kiedy w drzwiach pojawił się młody mężczy­zna, około dwudziestopięcioletni. Kręcone czarne włosy związał w koński ogon. Miał wąską twarz i wystające kości policzkowe, pod którymi rosła czarna broda. Był ubrany w niebieskie dżinsy i czarną koszulkę. — Detek­tyw Corde?

Zaskoczony Okun wybuchnął śmiechem. — Naprawdę chce pan wie­dzieć?

Corde odnosił wrażenie, że chłopak wcale nie jest nieprzyjaźnie nasta­wiony. Wyglądał na naprawdę zakłopotanego, jakby detektyw zadawał py­tania, na które nie można było normalnie odpowiedzieć. — Chodzi mi o to, cZy Jennie była z kimś związana na dłużej.

Okun omiótł wzrokiem fiszki Corde'a. — Chyba pan wie, że kilka ra­zy się z nia- umówiłem.

Corde, który tego nie wiedział, rzekł: — Właśnie miałem o to zapytać... czy zazwyczaj umawia się pan ze studentkami?

Corde palcem potarł styropianowy kubek z chłodną kawą. Wzdrygnął się, usłyszawszy pisk. — Proszę konkretnie odpowiadać na moje pytania. To jest poważna sprawa. Jak długo się pan z nią spotykał?

Corde już miał na końcu języka pytanie, ale Okun dodał: — Nie mam ochoty mówić panu, jaki jest mój typ.

— W jakich okolicznościach zerwaliście ze sobą?

Okun podrzucił ramieniem. — Trudno to nazwać zerwaniem. Nic po­ważnego nigdy między nami nie było i nie byliśmy zainteresowani, żeby kontynuować ten związek.

Corde przerzucił fiszki. — Interesujące. Kilkoro jej przyjaciół też po­wiedziało, że dobrze nie wiedzą, z kim ostatnio umawiała się na randki.

Okun zmrużył oczy i językiem dotknął odstającego kosmyka brody. — Zatem jakiś tajemniczy facet.

Mocno zaakcentował słowo literatura. Corde zapytał: — Czy z kimś z grupy była szczególnie blisko? Nie myślę o panu.

— Nie mam pojęcia.

— A w ciągu ostatniego miesiąca spotkał się pan z nią osobiście? Okun zamrugał oczami. — Osobiście? W jaki inny sposób można

spotykać jak nie osobiście? Może pan myśli o spotkaniach intymnych na gruncie towarzyskim?

Corde przypomniał sobie, jak przez dziesięć minut próbował obez dnić i zakuć w kajdanki George'a Kallowoskiego, który w pijanym wi usiłował rozwalić mu czaszkę. Pomyślał, że Kallowoski był przyjemni szym gościem niż ten chłopak. — Miałem na myśli, czy spotykał się z nią poza zajęciami.

Okun się uśmiechnął. — Co za wnioskowanie! Czy to oznacza, że chce mnie pan złapać w pułapkę?

Corde przetasował fiszki niczym gracz w blackjacka w Las Vegas. Teraz Emily... — Uniósł wzrok i zmarszczył brwi. — Więc pan nie spał ani jednej nocy w pokoju Jennie?

Okun, który patrzył na to przesłuchanie z innego punktu widzę westchnął. — Emily nie potrafi trzymać gęby na kłódkę. Użyłem eufe zmu, kiedy wspomniałem, że nie spędziłem z Jennie nocy.

Okun wyjrzał przez małe okno, jakby chciał obserwować gwiaz a potem rzekł: — Nie wiem, czy pan studiował, ale podejrzewam, że ma pan zbyt wiele szacunku do tego, co robię.

Corde nic nie powiedział.

— Może wyglądam na... jak by to pan określił? Na hipisa? Może i glądam na hipisa, ale ludzie tacy jak ja uczą innych komunikowania si

Myślę, że jest to dość ważne. Jestem więc oburzony, że traktuje mnie pan •ak jednego z miejscowych przestępców. — Zgadza się pan na pobranie krwi? Krwi?

Żeby zrobić badania DNA i porównać ze spermą znalezioną w cie-
le Jenn
ie Gebben.

Spierdalaj. — Brian Okun wstał i wyszedł z pokoju.

Czy doprowadzasz swojego mężczyznę do szaleństwa?

Dianę Corde siedziała w pomieszczeniu wyłożonym boazerią i przeglą­dała „Redbook".

Pytanie 1. Co najbardziej niezwykłego jesteś w stanie zrobić ze swoim partnerem?

A. Razem pójść na kurs spadochronowy.

B. Kochać się poza domem.

C. Kąpać się na golasa.

D. Pójść na kurs tańca.

Dianę nie spodobało się to miejsce. Za bardzo przypominało gabinet weterynarza, który sterylizował ich zwierzaki i usuwał im pasożyty. Cze­kała w wyłożonej tanim drewnem poczekalni z podnoszonym okienkiem i z żującą gumę recepcjonistką, która sprawiała wrażenie, że za chwilę za­pyta: „Teraz przyszła kolej na zastrzyk przeciwko nosówce, prawda?".

Dianę przełknęła ślinę, mimo że zaschło jej w ustach, i wróciła do czy­tania czasopisma.

Pytanie 7. Na ile zdziwiłby się twój partner, gdybyś pewnego popołu­dnia zadzwoniła do niego i zaprosiła do eleganckiego hotelu, gdzie w poko­ju czekałabyś z szampanem i kawiorem?

A. W ogóle nie byłby zaskoczony.

B. Trochę zaskoczony.

C. Bardzo zaskoczony.

D. Zdumiony.

Corde i Dianę spotkali się na kolacji dla samotnych zorganizowanej przez kościół metodystyczny na łodzi mieszkalnej zacumowanej na jezio­rze Seever. Corde zjawił się tam tylko z paczkami chipsów i zaczął od głu-P^go żartu („Szkoda, że nie przyniosłem czegoś na poprawę nastroju"). Potem zwrócił uwagę na Dianę Claudię Willmot, która układała maryna­ty w misce, i zaprosił ją na spacer. Zgodziła się, tylko poprosiła, żeby chwi­le poczekał, bo chce wziąć torebkę. Chodzili po parku, aż, dzięki Bogu, lu-nął deszcz i musieli się schować do małej chatki, gdzie inni samotnicy szu­kający szczęścia jedli fasolkę, frankfurterki i żartowali. Corde i Dia rozgrzani i przemoczeni, pocałowali się i wtedy postanowiła, że wyjdzie za niego za mąż.

Była cztery lata starsza od Corde'a, co jest ogromną różnicą dla lu w wieku, w którym wtedy byli — mieli po dwadzieścia kilka lat. Di spytała z płaczem: „Co zrobisz, jak przekroczę trzydziestkę? Ty wciążdziesz młody..." Bill Corde, który rzeczywiście martwił się tą różnicą • wieku (ale z innego powodu — uważał, że może go opuścić dla starszego męszczyzny) powiedział jej coś, co całkowicie okazało się prawdą: szybciej włosy posiwieją) niż ona się zestarzeje.

Nie liczył się wszakże z jednym problemem. Diane była rozwódką przez dwa lata żyła ze sprzedawcą w Fredericksbergu. Rozstała się przed spotkaniem z Corde'em i kiedy z lękiem zwierzyła się Corde'owi z tego małżeństwa, przyjął to z nonszalancją. Jednak później, gdy rozmyślała o wspólnym życiu Diane i Stuarta, ściskało go w żołądku. Z początku : nie patrzyła na to z dystansem, ale po pewnym czasie niepokój Corde'a zaczął się jej udzielać. Nie wiedziała, jak go ułagodzić. Nie pomagało, g bez przerwy powtarzała częściowo prawdziwie, że jej życie seksualne Stuartem było nieudane. Chociaż nie rozpamiętywała tego, to jedn przypuszczała, 2e Corde ma liczne doświadczenia z kobietami, które zas~ ły w nim narastającą teraz nieufność. Jednak to nie seks drażnił Corde było to coś bardziej podstępnego — zazdrość, że kobieta, którą chciał ślubić, zwierzała się innemu mężczyźnie, wypłakiwała się przed nim i cieszała go. Corde nie mógł się uspokoić, był zażenowany i zasmucony zaprzeszłą zdradą. „Ale to wszystko się wydarzyło, zanim cię poznałam" odparowała Diane. Tak jak zamierzała, dostrzegł wtedy jej stanowczo Długo rozmyślał, aż w końcu Diane zdobyła się na blef: „Skoro masz tak zadręczać, to lepiej, jakbyś znalazł sobie jakąś dziewicę".

Ślub odbył sskładnie w miesiąc od ich spotkania. Oboje uznali za dobry znak i Snie pomylili. Przez szesnaście lat małżeństwa, zwrac jąc się do siebie kocha11™' częściej mówili to szczerze, niż udawali. Di twierdziła, że podstawą ich sukcesu jest zapominanie, a nie wybacz" grzechów. Jednak najdalej posunęli się w zdradzie, gdy kochając w pierwszą noc w wynajętym domu, on myślał o Susan Sarandon, a oj o Kevinie Costnerze.

Przetrwali kłopoty finansowe, które doprowadziły ich na skraj b kructwa, śmierć ojca Diane i matki Corde'a, wylew u ojca Corde'a, któ uczynił z niego obcą osobę, a potem jego zgon oraz inne trudne próbie które ich dotknęły, kiedy mieszkali w St. Louis.

Dziwne, ale złowieszczy lęk, który odczuwała, nie wynikał z długich nieobecności męża, czy też z jego obsesji na punkcie pracy. Z pewnych po­wodów Dianę Corde sądziła, że to kłopoty z Sarah oddalają ich od siebie. W ogóle tego nie rozumiała, ale wyczuwała rozdźwięki między nią a mę­żem, a w trudnych chwilach uświadamiała sobie ich nieuchronność.

Zerknęła na zegarek. Zdenerwowała się, że musi tak długo czekać, i spojrzała na recepcjonistkę, która przesuwała gumę w ustach, aż znala­zła dla niej dobre miejsce, po czym wróciła do wypisywania druków.

Pytanie 11. Czy twój mąż...

Otworzyły się drzwi od gabinetu i wyszła z niego kobieta przed czter­dziestką. Miała na sobie piękny różowy strój, olśniewający, wibrujący w świetle. Dianę długo przypatrywała się sukni, zanim spojrzała tamtej w twarz. Ten kolor pasuje dziwce. Kobieta, uśmiechając się oficjalnie, po­wiedziała: — Witam, jestem doktor Parker. Zechce pani wejść?

0 Boże, to pomyłka. Dianę poczuła, że znalazła się u oszustki. Kiedy wstała, zastanawiała się, jak stąd uciec. Przychodnia jak u weterynarza, różowy strój, a jedyne referencje tej kobiety to reklama w książce telefo­nicznej. Jednak mimo obaw Dianę weszła do gabinetu. Usiadła w wygod­nym fotelu. Doktor Parker zamknęła drzwi. Pokój był mały, pomalowany na żółto i — kolejna niemiła niespodzianka — nie stała w nim żadna ka­napa. We wszystkich gabinetach psychiatrów znajdują się kanapy. Tyle Dianę wiedziała. W pokoju były dwa fotele, które stały po przeciwnej stro­nie w zasadzie pustego biurka, dwie automatyczne sekretarki, lampa i czysta popielniczka na stojaku. Pudełko chusteczek higienicznych.

Gruba złota bransoletka pani doktor zadzwoniła o blat biurka, kiedy zdejmowała skuwkę z pióra i brała notatnik.

Z drugiej strony, sądząc po ścianach, terapeutka zdała test. Po jednej stronie gabinetu stały półki zapełnione książkami o ponurych tytułach ta­kich jak: „Psychodynamiczne leczenie dysfunkcji" czy „Zasady psychofar­makologia. Na przeciwległej ścianie wisiały dyplomy. Doktor Parker ukończyła Uniwersytet Illinois oraz z wyróżnieniem Północno-Zachodnią Szkołę Medyczną i Amerykański College Psychiatrii. Trzy szkoły! Dianę, która skończyła tylko z nie najlepszą średnią college nauczycielski, gapiła Sl£ przez chwilę na niesamowite certyfikaty pełne łacińskich i greckich zwrotów oraz pieczęci i podpisów. Potem spojrzała na terapeutkę, która Patrzyła na nią wyczekująco.

— No cóż — zaczęła Dianę i zacisnęła spocone dłonie na kolanach. Po-Czuła, że do oczu cisną się jej łzy. Otworzyła usta, by opowiedzieć o Sarah, a zamiast tego spytała: — Jest pani nowa w mieście?

W głowie Dianę pojawiła się pustka. — No cóż. Pióro terapeutki zawisło w powietrzu, gotowe do pisania i pociągni cia za sobą bransoletki z osiemnastokaratowego złota.

Doktor Parker najwyraźniej nie zwykła potwierdzać opinii rodziców. Spojrzała ciepło na Dianę i nic nie powiedziała.

To pytanie przyniosło Dianę ulgę. Przynajmniej stary zbzikowany dok­tor Sloving właściwie zdiagnozował problem.

Doktor Parker kontynuowała: — Czy córka jest niezdyscyplinowana, zbyt aktywna? Przejawia kompulsywne zachowania... na przykład często myje ręce?

Pojawiła się lawina pytań. Dianę próbowała się połapać, do czego zmierza terapeutka. Jednak bez skutku; kiedy Dianę mogła się zoriento-wać, co terapeutka ma na myśli, ta zmieniała temat.

Znów pojawił się lekki uśmiech. — Zgadzam się z nią, ale pro mówić dalej.

— Twierdzi, że nie może szybko się uczyć... ale ja wiem, że może. chcę powiedzieć, że oszukuje... — Dianę zdała sobie sprawę, że właśnie zrobiła. — No cóż, niektóre rzeczy chwyta tak szybko, że kiedy zachov się idiotycznie, wygląda to na udawanie.

— A co łatwo jej przychodzi?

— Zapamiętywanie filmów i historii, które jej czytamy. I bohateró Jest w stanie dokładnie odtworzyć sceny. Pamięta dialogi. No i zgaduje kończenia filmów. Przebiera się w różne stroje. Kocha kostiumy. Ale wszystko nie ma nic wspólnego z prawdziwym życiem. Szkoła, gotowa szycie, gimnastyka, sport, gry zupełnie jej nie interesują. — Dianę wróciła wzrok od spojrzenia terapeutki. — Kiedyś zmoczyła się w klasi

Doktor Parker zacisnęła usta i pokręciła głową. Dianę popatrzyła jej drobne, regularne pismo w notatkach, które naznaczą jej córkę na c życie. Wzięła chusteczkę higieniczną i udała, że wyciera nos, a potem zł żyła ją silnymi palcami i podarła na confetti.

Kolejne pytania. Ciężko już jej było. Dianę usilnie próbowała ukryć wszystkie problemy rodzinne, tak jak robiła to z biżuterią po matce — nic prawdziwego, żadnych diamentów, żadnego złota, co wyliczała tylko prz nielicznych wyjątkowych okazjach. Wyczerpało ją mówienie tej eleganc­kiej, szykownie ubranej obcej kobiecie o Billu, o Jamiem, o dziadkach o nieśmiałości Sarah i jej sprytnych manipulacjach. Doktor Parker spoj­rzała na zegarek. Czyżby była znudzona?

— Czy w czasie ciąży piła pani alkohol lub brała leki?

— Nie, nie piłam. Od czasu do czasu brałam tylenol, ale tylko kilka razy. Wiem, że nie powinnam.

— Pijemy alkohol tylko towarzysko — odparła urażona Dianę. — Nie używamy narkotyków. Chodzimy do kościoła.

Zapadła cisza, gdy ręka terapeutki szybko przesuwała się po papierze Po chwili Dianę powiedziała: — Myślimy, że jeśli ktoś taki jak pani powie jej, żeby skończyła z tymi wszystkimi bzdurami i wzięła się do pracy, to.. — Zawiesiła głos.

Terapeutka zagryzła dolną wargę i zlizała z niej odrobinę szminki. Za­mknęła drogie pióro. Puściła wargę, odchyliła się do tyłu i oparła o skórza­ny fotel. — Pracowałam z dziećmi mającymi problemy z nauką.

Doktor Parker odczekała chwilę, a potem rzekła: — Chcę coś pani po­wiedzieć. Niech się pani nad tym zastanowi i porozmawia z mężem. Po pierwsze, z tego, co pani mówi, moim zdaniem nie wynika, że dziewczyn­ka cierpi na zespół braku koncentracji. Niektórzy psychiatrzy uważają, że ten zespół jest czymś innym niż nadpobudliwość. Na podstawie własnych badań sądzę, że są ze sobą powiązane. Jeśli dobrze zrozumiałam, Sarah nie wykazuje ogólnej nadpobudliwości, co my nazywamy zachowaniem hi-perkinetycznym. Jej nerwowość może być objawem wtórnym; ma inne za­burzenia, które sprawiają, że jest niespokojna, roztrzęsiona. Ritalin to w najlepszym przypadku doraźne rozwiązanie...

Dianę zapiekła ta krytyka pochodząca z ust terapeutki o łagodnej twa­rzy. Odezwała się nagle: — Jak pani może mówić coś takiego?! Powinna Pani zobaczyć, ile czasu poświęca jej Bill. Ja każdego dnia pilnuję, żeby ze­szła na dół i odrobiła pracę domową. Czasami przed śniadaniem spędź z nią całą godzinę.

Terapeutka zaczęła mówić uspokajającym tonem: — Na pewno będzie to dla was trudne, ale trzeba odrzucić wszystkie myśli, że ona jest leniwa głupia lub po prostu uparta.

— Z początku nie miałam zamiaru tu przyjść — Dianę wyrzuciła z siebie ze złością. — Chcę tylko, żeby powiedziała jej pani, że musi przy. siąść fałdów i...

Doktor Parker uśmiechnęła się. — Pani Corde, wiem, że jest pani trudno się z tym pogodzić. Chciałaby pani szybko znaleźć źródło kłopotów z córką, ale nie sądzę, żeby było to takie proste. Jeżeli rozwija się zbyt po­woli, a sądzę, że tak, leczenie wymaga, żeby nie oczekiwać od niej zbyt wiele. Trzeba zmniejszać naciski i chronić ją przed stresem.

— Właśnie tego ona by chciała.

Doktor Parker uniosła ręce i choć się uśmiechała, Dianę była przeko­nana, że terapeutka okazała w ten sposób radość ze zwycięstwa w tej po­tyczce. Wściekła się na tę kobietę, która zamieniła to spotkanie w walkę nad losami jej córki. — Po pierwsze, przeprowadzę testy, żeby dokładnie określić, na czym polega problem.

Och, przejrzałam cię, złota. Dolary majaczą ci się przed oczami.

— Umówimy się na kolejne spotkanie? — spytała doktor Parker. Dianę zdobyła się na tyle kultury, żeby grzecznie odpowiedzieć: —

Chyba powinnam porozmawiać o tym z Billem.

Wstała i spostrzegła, że ta ubrana na różowo suka też podnosi się z krzesła i uśmiechając się, wyciąga rękę. — Czekam na informację od pa ni. To miło, że się spotkałyśmy.

Może dla ciebie. Dianę z ponurą twarzą podała dłoń lekarce, a po wyszła z gabinetu.

Na parkingu podarła wizytówkę terapeutki na cztery części i wyrzu ła ją na wiatr.

Corde i TT. Ebbans stali nad biurkiem w głównym gabinecie biura s ryfa. Studiowali wydruk, którego Ebbans zażądał z bazy danych hra stwa. Nosił nagłówek: Rozpoznani przestępcy seksualni. Skazani. Oska żeni.

W ciągu ostatnich trzech lat prokurator okręgowy skazał lub oskarżył jedenastu gwałcicieli, czterech grożących przy tym bronią, trzech pedofi­lów, trzech ekshibicjonistów, kilku podglądaczy i trzech wyjątkowo zaże­nowanych sodomitów.

— Mamy wyjątkowo moralną społeczność — skomentował Ebbans, stwierdziwszy, że liczba przestępstw seksualnych — z wyjątkiem stosun­ków z owcami — jest niższa niż średnia stanowa.

Corde i Ebbans uznali, że wszyscy gwałciciele i inni przestępcy seksu­alni byli pod lupą. Ebbans miał nieformalnie sprawdzić ekshibicjonistów i podglądaczy. Nie był zachwycony tą perspektywą.

— Wiem, że to strata czasu — rzekł Corde — ale musimy to zrobić.

Pojawił się Ribbon. Pociągając się za ucho, popatrzył na listę i zachi­chotał. Do pokoju wszedł też Lance Miller, który właśnie wrócił z akade­mika. Był bardzo skrępowany.

— Lance, co masz?

Młodziak powiesił kapelusz na wieszaku przy drzwiach i potem palca­mi przygładził obcięte na jeżyka włosy. Podszedł do grupki starszych poli­cjantów. Wzrokiem omiótł pokój. — Bill, jak kazałeś, poszedłem do tego akademika ze specjalistami od badania miejsc przestępstw.

Corde ze zniecierpliwieniem machnął ręką. — Czy Emily przyszła na przesłuchanie?

— Była cholernie zdenerwowana — kontynuował Miller. — Powie­działa, że chyba ktoś włamał się do pokoju i ukradł wszystkie listy Jennie.

Ona...

— No, no... — odezwał się szeryf. — Robi się ciekawie.

— Wczoraj wieczorem poszła na nabożeństwo żałobne i zostawiła otwarte drzwi. W tym czasie ktoś ukradł teczkę Jennie z listami i ważny­mi dokumentami.

Corde tylko przytakiwał.

— Jest coś jeszcze — dodał Miller.

Spojrzał na biurko i skupił wzrok na jednym zdaniu z wydruku kom­puterowego: Odnotowane przypadki sodomii.

Miller najwyraźniej odczuł ulgę, że może już się oprzeć na materiale pomocniczym. Otworzył szary podniszczony kalendarzyk na początku ro­ku. W kwadracie przy ostatniej sobocie stycznia widniały słowa: Bill Cor­de. Dziewiąta wieczorem. Mój pokój.

8

Przesłuchiwałem ją.

W sobotę spotykała się z Billem Corde'em. O dziewiątej wieczorem. W jej pokoju.

Ani Ebbans ze swoją sympatią do Corde'a, ani niedoświadczony Miller nie chcieli, żeby to wyszło na jaw.

Ribbon spojrzał w niespokojne zielone oczy Corde'a Szeryf mocno pogrzebał w pamięci i rzekł: — To było po tym, jak wróci­łeś z oddziału specjalnego. Pod koniec stycznia. — Wydawało się, że odczuł ogromną ulgę. — Nie spotykałeś się z nią w innych sytuacjach?

— Nie.

Potem twarz Ribbona znów się zachmurzyła i spojrzał w kalendarz. —1 Nazwała cię Bill. Jak do tego doszło?

Ebbans podszedł do swego tymczasowego biurka, żeby przeprowadzić rozmowę telefoniczną, prawdziwą czy też udawaną.

Corde mówił spokojnym głosem: — Kiedy zadzwoniłem do Jennie, że­by umówić się z nią na rozmowę w sprawie Biagotti, po kilku słowach oka­zało się, że w St. Louis mieszkaliśmy blisko siebie. Przez chwilę gawędzi­liśmy towarzysko, a potem na koniec rozmowy zwróciłem się do niej po imieniu. Chyba dlatego napisała Bill.

Ribbon postukał palcem w wydruk z przestępcami seksualnymi. — To dobry pomysł. Ja sprawdzę też księgarnie z literaturą okultystyczną i te­mu podobne. Chyba jest taka niedaleko kampusu, na ulicy Waverly albo Stinsona. W drzwiach wisi tam tablica informacyjna. Zobaczę, czy są na niej jakieś ogłoszenia, plan... Co mają wyznawcy kultów? Msze, spotkania, czy może coś innego?

Corde zauważył, że Ebbans i Miller gapią się na niego. Ebbans wystu­kał w końcu numer w telefonie. Corde podał kalendarz Jennie Millerowi. Dołącz to do dowodów. I wracamy do pracy.

Po rozmowie z dziekan Larraby czuł się jak generał George Tho który w 1863 roku zdobył przezwisko Skała Chickamaugi po powstrz niu kontrataku Braxtona Bragga, co skończyło się pogromem wojsk U Stał przed wszechogarniającymi przeciwnościami i uginał się pod cię rem nieprzezwyciężonych trudności, ale był pewny siebie i silny.

Jednak teraz prodziekana i profesora Deana Randolpha Saylesa pacz przeszywała niczym trójkątne ostrze bagnetu. Po trzech godzin siedzenia w kąciku dla biznesmenów restauracji Holiday Inn i wypale trzynastego papierosa tego popołudnia. Towarzyszy mu przy tym czter członków zarządu Uniwersytetu Audena. Nie widział ich dyplomów, ale w końcu dochodzi do wniosku, że patrzą na uniwersytet jak na szkołę za­wodową. Dwóch z nich jest prawnikami, jeden dyrektorem dużej organi­zacji charytatywnej i jeden lekarzem. Ich podejście do uczelni wywodzi się z wydziału nauk politycznych, szkoły biznesu i wydziału biologii.

Oczywiście nie zdają sobie sprawy z pogardy, jaką żywi do nich Sayles za ich filisterski pogląd na edukację. Nie może pozwolić, żeby odkryli jego myśli; ci czterej ludzie albo osobiście, albo poprzez gromadzenie funduszy są odpowiedzialni za zamknięcie budżetu szkoły wynoszącego jedenaście milionów dolarów. Sayles, profesor historii, uważa ich za bogatych dur­niów. Sayles, prodziekan do spraw finansowych, zanurzony teraz po szyję w gównie, czaruje ich z fantazją, podczas gdy oni dogadzają sobie podłymi sałatkami owocowymi podawanymi w tym lokalu nad rzeką.

Od czasu do czasu wydają się zmęczeni profesorem Saylesem i wtedy wbijają wzrok w pięciostronicowy dokument, który przygotował dla nich dziś rano. Sayles sądzi, że tak wyglądają inspektorzy federalnego zarządu lotnictwa cywilnego, którzy badają szczątki rozbitego samolotu.

— Panowie, Uniwersytet Audena jest przecież nie nastawioną na ski instytucją, co zwalnia go z płacenia federalnego podatku dochodów oraz podatku stanowego. Jednak bycie korporacją non profit nie oznacz że możemy bezkarnie szastać pieniędzmi. — Ha, ha, ha. Po kolei spoglą­da im w oczy. — Te wszelkie kolorowe słupki, oznaczające zwykle w bilan sach debet i saldo dodatnie, nie są dla nas tym samym, co, powiedzmy, dl General Motors czy IBM...

Jest płomienny i dowcipny, drażni się ze słuchaczami niczym mist toastów. Tych niespodziewanych umiejętności nabył w ciągu wielu lat pr wadzenia wykładów dla dwudziestoletnich żyjących na luzie studentó Jednak ci przybysze ze Wschodniego Wybrzeża są uodpornieni i w rzec wistości zażenowani zachowaniem Saylesa. Jeden z nich mówi: — M

zacząć myśleć bardziej globalnie. Otwórzmy szkołę prawniczą albo kształćmy specjalistów od zarządzania. Trzeba zmienić sposób myślenia.

To ogromne koszty — zauważa Sayles. Co najmniej pięćdziesiąt

milionów.

Może więc system bezstypendialny.

Sayles ponuro kiwa głową, zastanawia się. Ty głupi kutasie. Farmerzy i sprzedawcy benzyny nie mają zamiaru płacić dużych sum za studiowanie Heideggera po nocach. — Za mały rynek na coś takiego — mówi.

Jeden z powierników, przystrzyżony, uprawiający golf prawnik, który nie chciał nawet poczęstować się sałatką z owoców, bo zbyt kaloryczna, mówi: — Nie sądzę, że powinniśmy zbyt szybko rezygnować z pomocy na podstawie paragrafu 42(f)... — Zgodnie ze stanowym prawem dotyczącym edukacji prywatne uczelnie mogą ubiegać się o subwencje, jeżeli przyjmą odpowiednio dużą liczbę studentów pochodzących z mniejszości, niezależ­nie od ich wyników w nauce.

Pozostali spoglądają na niego ze zdziwieniem. Przynajmniej w tym momencie Sayles ma sojuszników. — To tylko propozycja — dodaje pra­wnik.

— Ale nie trzy miliony sześćset tysięcy — wypowiada powoli Sayles i rozmowa znów toczy się bez końca. Sayles zaczyna coś rozumieć. Ci lu­dzie obracają się wśród klientów, pacjentów i urzędników, którzy stale wy­pisują im czeki na dziesięć, dwadzieścia, sto tysięcy dolarów. Mieszkają z posiwiałymi żonami po operacjach plastycznych i jeżdżą limuzynami do muzeów, restauracji i swoich biur. Poza odbywającymi się co pół roku spo­tkaniami na Uniwersytecie Audena, w Palm Springs i Aspen, nigdy nie widzieli zachodniej części kraju Amiszów. Dochodzi do wniosku, że ich za­interesowanie Alma Mater, to tylko interes, nic więcej. Czuje odrazę, sły­sząc ich propozycje, kiepskie, a co gorsza oczywiste; są jak studenci piszą­cy wypracowanie „Jak ocalić Uniwersytet Audena?".

Zanim zostaną wypite ostatnie krople syropu, Randy Sayles odczuwa ogromną pustkę, uświadamiając sobie, że sam musi walczyć o szkołę. O szkołę. I o własną karierę. I być może o swoją wolność.

Przybysze ze Wschodniego Wybrzeża obiecują, że cały czas będą inten­sywnie myśleć. Obiecują zwiększyć własne wkłady. Obiecują przeprowa­dzić kampanię wśród kolegów. Potem podają ręce Saylesowi, wsiadają do limuzyny (finansowanej przez uniwersytet, pięćdziesiąt sześć dolarów za godzinę) i jadą do portu lotniczego hrabstwa Harrisom

Sayles jest ogromnie zrozpaczony. Wraca do swojego gabinetu i wspól-nie z jednym z prawników szkoły wypełnia formularz do paragrafu 34, który jest żądaniem natychmiastowej pomocy dla prywatnych instytu edukacyjnych. To zbyt mało. W najlepszym przypadku Uniwersytet Aude-na otrzyma sześćset tysięcy dolarów, ale Sayles ponagla prawnika, żeby mimo wszystko wypełnił podanie i przesłał je faksem. Otumaniony obser­wuje, jak ubrany na szaro prawnik wychodzi z jego gabinetu. W jego my. ślach pojawia się wyraźny obraz tego, o czym opowiadał na jednym z wy. kładów — nie George'a H. Thomasa mobilizującego swoich żołnierzy do krwawego wyzwania, ale generała Irvina McDowella pod Manassas obser­wującego z doprowadzającą do pomieszania zmysłów rozpaczą, jak wielu jego żołnierzy trafia do nieba pod ogniem karabinów Jacksona.

Specjalnie dla Dziennika: W sali klasy czwartej w szkole podstawowej w New Lebanon znaleziono wczoraj ciało zabitego kozła.

Woźny zauważył padlinę o szóstej rano. Najwyraźniej została podrzucona, kiedy szkoła była zamknięta na noc. Wandal włamał się do środka przez okno w toalecie na parterze. W tym czasie nikogo nie było w budynku.

Ściany klasy wymazano krwią pochodzącą przypuszczalnie z zabi­tego zwierzęcia.

Pomieszczenie zamknięto na kilka dni, żeby przeprowadzić w nim remont. W tym czasie uczniowie będą się uczyć w świetlicy szkoły.

Prowadzący śledztwo przypuszczają, że to zdarzenie może mieć związek ze zgwałceniem i zamordowaniem dwudziestego kwietnia studentki przez tak zwanego „Księżycowego Zabójcę". Władze szkoły poinformowały, że wandal napisał krwią na ścianie słowo „Lunatycz­ny".

To słowo pochodzi z łaciny. „Luna" znaczy księżyc.

Rada szkoły zdecydowała się przeznaczyć środki na zatrudnienie pracownika ochrony do końca tego semestru.

Ponadto nauczyciele i członkowie komitetu rodzicielskiego zwró­cili się do przewodniczącego rady hrabstwa Harrison z żądaniem wprowadzenia w mieście godziny policyjnej i zwiększenia sił przezna­czonych do prowadzenia śledztwa. Jeden z członków komitetu rodzi­cielskiego, pragnący zachować anonimowość, powiedział, że jeśli mor­derca nie zostanie znaleziony w ciągu najbliższych kilku dni, to rodzi­ce powinni zastanowić się, czy posyłać dzieci do szkoły.

Następna pełnia Księżyca będzie za pięć dni, w środową noc, 28 kwietnia...

To wymyka się spod kontroli — orzekł Bill Corde.

Steve Ribbon wygładził gazetę. Wydawało się, że nie zamierza polemi­zować z wypowiedzianym z zaciśniętymi ustami komentarzem. Zamiast tego zapytał: — Mówisz o kozie?

Nie, o tych artykułach... — Corde pokręcił głową. — Ludzie to czy-
tają i wierzą...

— Bill, nie możemy kontrolować prasy. Dobrze o tym wiesz. Z czym kojarzy ci się to pismo na ścianie klasy?

_ Z czym? Nie wiem. Chcesz przeprowadzić analizę grafologiczną?

— Lunatyczny. To łacińskie słowo znaczy...

— To gadanie o księżycu miesza ludziom w głowach — zaprotestował Corde. — To jakaś sterowana histeria.

— Jacyś uczniowie szkoły średniej wpadli na pomysł tego głupiego żartu.

— Bill, nie jestem o tym przekonany.

— Gdyby nawet zrobił to przestępca, który zamordował Jennie, to chyba tylko dlatego, żeby zasugerować, że to wszystko ma jakiś związek z księżycem..

— Ale jeśli powiążemy...

Corde zastanawiał się przez chwilę. — Steve, nie uważasz, że gdyby nie napisali o tym w Dzienniku, to nikt by czegoś takiego nie wymyślił?

— Mówisz o tym moim wywiadzie?

Corde postanowił nie odpowiedzieć. Wzruszył ramionami. — Przy cie­le Jennie nie znaleźliśmy żadnych śladów wskazujących na wyznawców jakichś kultów, satanistów.

— A nóż? Zapomniałeś o nożu.

Corde na chwilę zacisnął usta. — To prawda, nie wiem, co zrobić z tym nożem... — Nie widział powodu, żeby kontynuować ten temat rozmowy. Powiedział tylko: — Chciałbym, żebyś dał ogłoszenie, że poszukujemy świadków. I trzeba zaznaczyć, że gwarantujemy zachowanie tajemnicy.

— A ile to będzie kosztowało? — spytał szeryf.

0 ich pacjentów. Dowiedz się też o zwolnionych w ciągu ostatniego miesią ca z Gunderson. W przypadku seryjnych morderstw często tak się robi.

Przez chwilę patrzyli na siebie i w końcu Corde powiedział twardo: — To ja biorę odpowiedzialność za sposób prowadzenia sprawy.

Ribbon pogładził wydęte czerwone policzki grubymi palcami. — BilL nie będziemy o tym dyskutować. — Uśmiechnął się. — Masz absolutnie rację. To twoja sprawa i ty ponosisz odpowiedzialność. Rób to, co uważasz za stosowne.

Niskie popołudniowe słońce oświetliło biurko i kartkę papieru, którą mia­ła przed sobą. Wyciągnęła ręce i snop światła zdawał się ogrzewać jej dło­nie. Pyłki kurzu wirowały w promieniach słonecznych i Sarah się rozma­rzyła. Gdyby była taka jak pyłek kurzu, uniosłaby się w powietrzu i odpły­nęła przez otwarte okno. Nikt by jej nie zauważył. Nikt by się o tym nie dowiedział.

Pochyliła się i wygładziła pognieciony papier. Odczuła lekkie niezado­wolenie — była to zwykła kartka papieru maszynowego zapisana czerwo­nym atramentem. Spodziewała się, że zostawi informację wykutą w ka­mieniu albo na dużej brązowej nadpalonej kartce.

Czubkiem języka dotknęła górnej wargi i w skupieniu wychyliła się do przodu — Sarah stwierdziła, że czytanie jest trudniejsze niż pisanie, bo nawet jeśli przeżywa straszliwe męki, przypominając sobie pisownie

1 kształt liter, przynajmniej to ona decyduje, jakich słów użyć. Czytanie jest czymś przeciwnym. Patrzysz na słowa, które ktoś inny wybrał, a po­tem domyślasz się, co one znaczą. To była tortura.

Westchnęła, straciła wątek i zaczęła od początku. Wreszcie po dwu­dziestu minutach skończyła czytać. Rozpierało ją szczęście — nie dlatego, że udało się jej przeczytać list, ale z powodu jego treści.

Sarah!

Dostałem twój Ust. Jestem naprawdę szczęśliwy. Nie przejmuj się błędami. Dla mnie nie ma znaczenia, jak piszesz. Obserwuję cię i wkrótce cię odwiedzę. Zostawiłem dla ciebie niespodziankę w garażu. Tak, to ja jestem...

Człowiek Słońca

Była oczywiście szczęśliwa, ale jednak trochę niezadowolona — zosta­wił list, kiedy mama wyszła z domu, policjant Tom czytał na werandzie, a ona sama oglądała popołudniowy film.

Dlaczego — zastanawiała się — Człowiek Słońca nie poczekał na nią i osobiście nie dał jej listu, tylko włożył go pod poduszkę w jej łóżku?

Powoli...

Dianę chodziła po kuchni.

— Ona wyglądała jak jakaś zdzira z czterogwiazdkowego hotelu.

— Powoli — rzekł Corde. — Uspokój się. — Otworzył pierwsze z dwóch piw po pracy. To było jego ulubione, ale szczególnie lubił odgłos otwieranego kapsla. Jednak dzisiaj ten codzienny rytuał nie sprawiał mu Przyjemności.

Dianę otworzyła zamrażarkę i wyciągnęła z niej duże opakowanie z zamrożonym mięsem. Z hukiem wrzuciła je do zlewu. Lód rozprysł się niczym szrapnel. Corde się cofnął. — Ja tylko zapytałem, jak było.

— Tak było, że będziemy musieli jej płacić setki dolarów. Setki dola­rów! Masz szczęście, że nie musiałeś oglądać tej baby w różowej kiecce, ale najgorsze było to, co powiedziała o mojej własnej córce. Naprawdę!

~~ Uspokój się i powiedz, co mówiła.

— Byłam uprzejma, próbowałam nawet żartować. — Dianę odwróciła sie do męża. — Ona chyba jest ze Wschodu.

Powiedz, co mówiła — powtórzył cierpliwie Corde. Skrytykowała doktora Slovinga, a mnie traktowała, jakbym pozba­wiła Sarrie pomocy, bo boję się, co ludzie o niej pomyślą.

Corde zmarszczył czoło i próbował się nad tym zastanowić.

— Świetnie! — zagrzmiała Dianę. — Stajesz po jej stronie? Super! Corde westchnął. — Nie staję po jej stronie. — Wycofał się. — Nie są.

dzisz, że wydatek zdenerwował cię bardziej niż to?

— Co ty gadasz. — Dwa ziemniaki uderzyły w zlew.

Sarah stanęła w drzwiach i Dianę przestała tak szybko chodzić. Dziewczynka popatrzyła na nią i powiedziała ostrożnie: — Mamo, chyba muszę wziąć tabletkę.

Dwa następne ziemniaki niczym ręczne granaty wpadły do zlewu. -I Nie. Nie będziesz już ich brała — stwierdziła Dianę. — Przynieś mi bute­leczkę.

Dianę wyglądała na poirytowaną. — Czego?

philip Halpern był zdenerwowany, kiedy kluczył z papierową torbą po za­śmieconym ogrodzie, by dojść do kamiennego rożna pełnego popiołu, przy­palonych befsztyków i kości kurczaków. Chłopiec położył torbę na stożko­watej kupie popiołu i przeszukał spodnie przylegające do jego opasłego ciała. W końcu wyciągnął zapałki z kieszeni koszuli. Sprawiał wrażenie kogoś, kto wprawdzie nie boi się samego ognia, ale nieodgadnionego ryzy­ka związanego z brakiem kontroli nad nim. Z zapalonej zapałki prysły pa­rzące drobiny siarki. Podpalił torbę, zastanawiając się, czy dym nie jest trujący. Żałował, że nie poprosił o to swojego przyjaciela Jano, bo on... Och, nie...

Philip usłyszał kroki. Uniósł wzrok i w mroku spostrzegł rozmytą po­stać ojca, potężnego mężczyzny obciętego na jeżyka, ubranego w niebie­skie dżinsy i koszulkę. Jedyną wyraźną rzeczą u tego niemrawo porusza­jącego się człowieka był żarzący się papieros, który trzymał w palcach opu­szczonej w dół ręki. Philip poczuł, że zamarło mu serce.

— Co mówiłem o odpowiadaniu w taki sposób? Zapomniałeś o zasa­dach?

Nie, proszę taty. — Proszę, proszę, proszę. Zostaw mnie w spokoju. roszę. Philip czuł, że łzy spływają mu po policzkach. Był wdzięczny, że Jest ciemno; płacz to najlepszy sposób na wyrażenie upokorzenia i złości. ~~ Tb tylko jakieś papiery.

— Takie jak te gazetki?

— To nie są gazetki.

Nagle buchnęły płomienie, gdy zapaliła się zawartość torby. Phili wydawało się, że poczuł okropny zapach. Ludzki zapach. Oczami wyobra, źni zobaczył w płomieniach żywą istotą. W migoczącym blasku spostrzegł że ojciec zmarszczył matową skórę na czole.

— Gdzieś wyszedłeś we wtorek wieczorem — rzekł mężczyzna. — Za­glądałem do twojego pokoju i ciebie nie było.

Głos uwiązł Philipowi w gardle, a serce waliło niczym młot parowy, Cała krew odpłynęła z piersi do twarzy i skroni.

— Wyszedłeś? Philip przytaknął.

— Mężczyzna zawsze odpowiada, to dziewczyna zwykle przytakuje głową — przypomniał ojciec.

Co tylko? Philip nie wiedział, co mówić. Nie mógł powiedzieć prawdy o torbie. Chciał, żeby zamieniła się w milczący popiół, pragnął śmierci oj­ca, chciał być szczupły. Chciał przestać myśleć o piersiach, o dziewczynie, o błocie.

— Proszę. — Nawet gdy to mówił, jego ręka się unosiła. Stwierdził, żl mniej boli, kiedy nie odwraca głowy. Patrzył teraz na swoje palce.

Ojciec uniósł pięść i uderzył kłykciami w grzbiet dłoni Philipa. Ch piec zawył z bólu. Philip wiedział, jak zabije ojca. Nie udusi go w sposó w jaki Hononi zabili księżniczkę Nanya. Użyje jakiejś broni. Chcia podziurawić ciało ojca. Fantazjował o tym, podczas gdy grube kłykcie uno­siły się i spadały. Były niczym żelazo, niczym xaserowe torpedy.

I znów piekący ból. Philip wyobraził sobie, że ojciec leży przy drodzft krew tryska z jego głębokich ran.

płomienie z torby migotały na chłodnym wietrze. Ciepło przestało się rozchodzić. Ojciec po raz ostatni uniósł rękę.

Philip wyobraził sobie ojca leżącego przy drodze.

Wyobraził sobie ojca umierającego na kępie niebieskich kwiatów, umierającego w błocie.

Billem Corde'em wstrząsają dreszcze i zrywa się ze snu. Jest druga w nocy.

Należy do ludzi, których sny są zakotwiczone w logice, jest przekona­ny, że marzenia senne to powtórki zdarzeń z ostatniego tygodnia tak oczy­wiste jak rozbłyski świec samochodowych pod wpływem impulsów prądu wysyłanych przez rozdzielacz. Sny nie są przekazami od przebiegłych bo­gów ani mrocznymi pragnieniami tłumionymi od wielu lat.

Jednak dziś w nocy Bill Corde leży rozbudzony z kołaczącym sercem, a nogi ma tak mokre, że przez chwilę zastanawia się z przerażeniem, czy nie traci kontroli nad swoim ciałem, tak jak ojciec w ciągu ostatnich dwóch miesięcy swojego życia. Wyciągnął rękę i lekko się uspokoił, gdy poczuł pot na udzie.

Miał taki sen:

Siedział na werandzie, jednej z tych, które pamiętał z dzieciństwa. Jednak teraz był dorosły i siwy jak gołąbek. Zdarzyła się straszliwa po­myłka, nieporozumienie tak szokujące, że Corde krzyknął z przerażenia. „Wiem — odpowiedział niewidocznej osobie w domu, która właśnie prze­kazała mu informację. — Wiem, wiem, wiem... Ale przez tyle lat myślałem co innego. Wierzyłem w co innego..."

Och nie, nie...

Jak mógł się tak mylić?

Głos uświadomił w końcu Corde'owi tragiczną prawdę, że choć wie­rzył, że ma dwoje dzieci, w rzeczywistości miał jedno — drugie było po pro­stu snopkiem ściętej trawy postawionym w ogrodzie z tyłu domu.

We śnie Corde rozpłakał się, a potem się obudził.

Leży teraz w wilgotnej piżamie, słucha miarowego oddechu Dianę i bi­cia swego serca. Przypuszcza, że sam sen nie trwał dłużej niż pięć lub dzie­sięć sekund, jednak wspomnienie o nim pozostanie na resztę życia — wspomnienie płaczu po utraconym dziecku i nad sobą, bo połowa radości, którą przez wiele lat czerpał z życia rodzinnego, okazała się fałszywa.

Ciemnoczerwony cadillac eldorado wjechał na parking i zatrzymał się na miejscu, w którym widniał czarny napis: Gebben.

Kierowca samochodu popatrzył przez chwilę na napis i pom o miejscu na parkingu, które właśnie opuścił — przy domu pogrzebo Stokolowskiego, znajdującym się przy tej samej ulicy. Napis tam — Rodzi, ny i goście — nie był czarny, ale jaskrawoniebieski. Richard Gebben zau. ważył w tym ponurą ironię — odcień koloru niebieskiego na domu pogrze-bowym był taki sam jak w logo jego firmy.

Wysiadł z samochodu, przygarbił się i poszedł do małego budynku ze ścianami wyłożonymi kamyczkami. Niebo wypełnił ryk jumbo, który podrywał się do startu z pobliskiego lotniska Lambert Field. Kiedy za Gebbenem zaniknęły się grube szklane drzwi, odgłos samolotu stał się le-dwo słyszalny. — Och — jęknęła recepcjonistka i spojrzała na niego ze zdziwieniem. Nie odezwali się do siebie, gdy przechodził obok niej.

W sekretariacie uściskała go jego zapłakana sekretarka.

— Nie... — zaczęła. — Nie musiał pan dziś przychodzić.

— Musiałem — rzekł łagodnie i schował się w swoim sanktuarium. Usiadł na fotelu obrotowym i spojrzał przez okno na zachwaszczony plac ogrodzony drutem kolczastym i na opuszczoną bocznicę kolejową.

Gebben — potężny mężczyzna o ospowatej twarzy, Amerykanin ze Środkowego Zachodu, założyciel od podstaw Firmy Gebben S.A., prosty człowiek potrafiący podejmować błyskawicznie decyzje, był teraz jak spa­raliżowany. Potrzebował pomocy, modlił się o nią.

Obrócił się powoli na fotelu i spojrzał na mężczyznę stojącego w drzwiach, który mógł mu przynieść tę pomoc. Tamten był ostrożny i pe­łen szacunku, ale nie wystraszony. Nawet wśród potężnych osób uchodził­by za olbrzyma. Opuściwszy muskularne ramiona, cierpliwie czekał w drzwiach. To jedyny człowiek na świecie, któremu Gebben mógł powie­rzyć zbadanie losów córki. Mężczyzna wszedł do środka i po zachęcie usiadł na wyściełanym krześle stojącym przy biurku.

— Bardzo współczuję, panie Gebben.

Chociaż Gebben nie wątpił w szczerość słów przybysza, to zabrzmiały twardo w jego spierzchniętych ustach.

— Dziękuję, Charlie.

Czterdziestojednoletni Charles Mahoney miał sto dziewięćdziesiąt je­den centymetrów wzrostu i ważył sto trzydzieści kilogramów. Przez trz naście lat był policjantem w Chicago. Pięć lat temu w jego obecności zmar zakuty w kajdanki przestępca podejrzany o popełnienie morderstwa. Mia dwa złamane żebra i uszkodzone płuco. Na piersi podejrzanego znalezio­no idealny odcisk kolby policyjnego rewolweru. Mahoney nie był w stani gaśnic, w jaki sposób doszło do tego dziwnego wypadku, i postanowił zrezygnować z pracy w policji, zanim sąd hrabstwa mógł znaleźć jedyne sensowne wyjaśnienie.

Mahoney był teraz szefem służby ochrony w firmie Gebbena. Lubił to zajęcie bardziej niż pracę w policji. Kiedy jakiś niepożądany gość został znaleziony za ogrodzeniem, w magazynie lub na parkingu i miał wrażenie, ze połamano mu żebra lub uszkodzono klatką piersiową, nigdzie tego nie zgłaszał. Jedynie ludzie, którym rzeczywiście połamano żebra, awanturo­wali się, ale tym Mahoney mógł bez ogródek powiedzieć, żeby się zamknę­li i byli szczęśliwi, że tylko na tym się skończyło. Rzadko byli, ale siedzie­li cicho.

Richard Gebben, który szczęśliwym trafem uniknął służby wojskowej, znał historię Mahoneya z Chicago, bo szef ochrony był dla niego namiast­ką kumpla z wojska. Od czasu do czasu razem pili i opowiadali wojenne i podróżnicze przygody, choć właściwie to Mahoney opowiadał, a Gebben tylko wtrącał: „To musiały być niezłe jaja" albo „Tak trzeba było". Gebben zawsze wtedy wypisywał czek.

Gebben popatrzył teraz w oczy Mahoneyowi. — Charlie, chcę cię o coś prosić.

Mahoney spojrzał na małą ciężarówkę. Była to jedna z zabawek, które wydział zasobów ludzkich w firmie Gebbena rozdawał na Boże Narodze­nie. Na boku przyczepy znajdowało się niebieskie logo firmy. Mahoney nie miał dzieci, więc nie dostał ciężarówki. Trochę go to zdenerwowało.

— Jak zgodzisz się mi pomóc, dostaniesz dziesięć tysięcy gotówką, pod warunkiem...

9

o kolei ułożyła słowa w głowie. Wypowiedziała je głośno: — „Jak starzec, łagodnie kona, / Duszy swej «W drogę!» mówiąc z cicha..."*

* John Donné „Waleta, żalu zabraniająca" [A Valediction: Forbidding Mourning] (tłum. "wstaw Barańczak).

Dziewczyna leżała na jednoosobowym łóżku na żółtym uniwersytec-kim kocu, pod kołdrą, którą kupiła jej mama. Lampy w pokoju były wyłą. czone, niebieskie światło sączące się przez zasłony przypominało spaliny samochodów ciężarowych. Łzy spływały jej z oczu, ślina skapywała na koc pod głową.

Przypomniała sobie ostatnie słowa, które powiedziała do niej Jennie Gebben. „Ech, dzieciaku, wkrótce się zobaczymy''.

Emily Rossiter gorączkowo wyszeptała: — „A w krąg rodzina zasępio­na / Nie wie, czy zmarł, czy wciąż oddycha..."

Nie zadziałało. Słowa nie miały żadnej mocy. Położyła książkę na czo­ło, a potem zrzuciła na podłogę. Dwudziestoletnia Emily, która była wyjąt­kowo piękna i miała gęste i ciemne kręcone włosy, bawiła się teraz nimi nerwowo. Znów wyrecytowała fragment wiersza.

Na pukanie do drzwi w przerażeniu wciągnęła powietrze do płuc.

— Emily Rossiter? — dał się słyszeć męski głos. Drzwi były cienkie. Poczuła, że pukanie wpadło w rezonans z biciem jej serca. — Tu zastępca szeryfa Miller. Byłem tu przedtem. Czy mogłaby pani spotkać się z detek­tywem Corde'em? Chciałby z panią porozmawiać.

Rozległ się głos portierki: — Emily? Jesteś tam? Ten dżentelmen chce z tobą pogadać.

— Zawiozę panią.

Słyszała, jak rozmawiają ze sobą. Nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego słowa. To...

Och, nie... Klucz! Portierka ma klucz. Emily zrzuciła z siebie nakrycie i zeskoczyła z łóżka. Stanęła na środku pokoju jak dziecko, ze złączonymi kolanami. Znów pukanie.

Emily weszła do szafy wnękowej i usiadła na podłodze zasłanej wie­szakami, kulkami kurzu i folią z pralni chemicznej. Po cichu zdjęła kilka zimowych kurtek i dokładnie się nimi przykryła.

— Emily?

Oddychaj powoli, oddychaj powoli. Nie mogą cię tu znaleźć... Jesteś ze mną bezpieczna, dzieciaku.

Nikt nie włożył klucza do drzwi. Po chwili usłyszała oddalające sif kroki, ucichł brzęk okropnego wyposażenia policjanta. Mogła bezpiecznie wyjść z szafy, ale ukrycie pod atłasami i kaszmirami dodawało jej otuchy i postanowiła tam pozostać. — „Taka bądź, choć nam nie po myśli / To, że odległym błądzę kołem..."

Zabrali Jennie.

Zabrali jej listy.

A teraz chcą zabrać mnie...

Ech, dzieciaku... Emily położyła głowę na grubej zamszowej kurtce.

— „Stałość twa obieg mój uściśli / I każe skończyć, gdzie zacząłem."

Zielony rower marki „Schwinn" stał w garażu. Rozwieszono na nim lamp­ki choinkowe — na kierownicy, na błotnikach, na dodatkowych kółkach, wszędzie. Lampki były włączone i rowerek jarzył się jak miasto oglądane z lądującego samolotu.

Blask odbijał się też od powierzchni kałuży znajdującej się na podło­dze garażu.

Sarah stała w drzwiach i z podziwem patrzyła na zjawisko. Pomyśla­ła o scenie z filmu „E.T.", który widziała pięć razy. Przypomniała sobie, jak stwór z kosmosu sprawił, że rowery uniosły się do nieba.

Obeszła rower dookoła, z fascynacją przypatrywała się lampkom. Ten rower ją przeraził, kiedy go dostała dwa lata temu. Pod naciskiem matki kilka razy próbowała na nim jeździć bez pomocy bocznych kółek, ale raz omal nie wywaliła się jak długa na betonowym podjeździe. Z krzykiem po­biegła wtedy do domu. Unikała nawet jeżdżenia z dodatkowymi kółkami, bo dzieci, które pędziły jak szalone na swoich dużych rowerach z przerzut-kami, mogły ją widzieć.

Jednak teraz patrzyła na rowerek bez przerażenia. To nie był tylko ro­wer, ale coś więcej. Coś pięknego i tajemniczego. Oczywiście ze sznurem podłączonym do gniazdka nie mogła jeździć, ale mogła usiąść na siodełku i udawać, że pedałuje — podróżuje po niebie.

Mogła polecieć do domku Człowieka Słońca i podziękować mu...

Mogła być królową nieba, gdyby plamki żółtych światełek były gwia­zdami w jej własnej konstelacji...

Weszła w kałużę nieruchomej wody i sięgnęła do kierownicy.

— Sarrie, co ty robisz?

Jamie stał w drzwiach i wkładał brązowe skórkowe rękawiczki. Zdjął styropianowy kask i odłożył go na półkę. Stanął na chwilę z rękami zało­żonymi na biodrach, a potem podszedł do roweru Sarah.

Podszedł do gniazdka, wyciągnął wtyczkę i zaczął zwijać kabel.

— Nie rób tego!

— Zobacz sama! Spójrz na to! — krzyknął. Uniósł kawałek przewód którym był owinięty rower. Kawałek kabla na pedale nie miał plastików izolacji, był tylko miedziany drut. Pokazał na podłogę. — I woda jest t rozlana.

— Skończ z tymi pieprzonymi napadami złości. To nie działa odburknął.

Okręcił taśmą izolacyjną goły drut, a potem ostrożnie zwinął przew i włożył go do pudełka z napisem Lampki choinkowe.

— Nie powinnaś tego robić — mruknął złowieszczo.

W drzwiach pojawiła się Dianę. — Co tu się dzieje? Słychać was w domu.

Dziewczynka z grymasem wykrzywiła usta. — Powiedział, że jeste głupia.

Dianę zwróciła się do niego. — Jamie?

Dianę odwróciła się do córki. — Miałaś nie ruszać ozdób. Jak coś z szczysz, zapłacisz ze swojego kieszonkowego.

— Ja niczego nie ruszałam! — krzyknęła Sarah i wybiegła z garaż Jamie zdjął swój rower z kołków na ścianie. Dianę podeszła do chło

ca i wyszeptała do niego z groźbą w głosie: — He razy mam ci powtarza żebyś nie przezywał jej od głupich.

Mocnymi dłońmi nacisnął hamulce roweru. Dianę powtórzyła pytani — Tak — mruknął oficjalnie.

Głos Dianę stał się łagodniejszy: — Jak znów zobaczysz, że coś taki go robi, powiedz mi. Twoja siostra przechodzi teraz trudny okres. Naw drobiazgi sprawiają jej problemy.

.— Dobrze. — Ze wściekłością poruszał w tył i w przód rowerem. Dianę wytarła dłonie w spódnicę. — Przepraszam, że się zdenerwowa­łam.

— Powinieneś też się zgodzić, by ten policjant odwoził cię do szkoły. Ojciec nie chce, żebyście ty i Sarrie wychodzili z domu sami.

Wzruszył tylko ramionami.

— Jamie — krzyknęła, spojrzawszy na półkę przy drzwiach. — Zacze­kaj. Kask...

Jednak chłopiec zdawał się nie słyszeć. Wychylił się gwałtownie, gdy przyspieszył po chwili, i skręcił z podjazdu na drogę.

Pomyślał, że to czaszka, ale nie był pewien.

Me, niemożliwe. Jim Slocum wszedł do małego biura bez okien znaj­dującego się w budynku stanowym w Higgins. Przedstawił się. Gabinet nie wywarł na nim żadnego wrażenia, jego własny pokój w biurze szeryfa w New Lebanon był większy i miał na dodatek okno. To pomieszczenie pachniało cebulą i było zaśmiecone książkami, teleksami i odbitkami no­tatek służbowych. Zerknął na kilka z nich i pomyślał, że muszą być śmier­telnie nudne. Miesięczny raport wydziału sprawiedliwości na temat za­bójstw. Przemoc w rodzinie — Przegląd. Środkowy Zachód.

Slocum zmrużył oczy i spojrzał na przeszkloną biblioteczkę za Watkin-sem. Nie, to chyba stary grapefruit, o którym zapomniał ten facet. Albo może jajko strusia.

Earl Watkins był niski i zaokrąglony, miał na sobie niebieską koszulę 2 guzikami na kołnierzu. Na jego nosie tkwiły okulary z metalowymi oprawkami. Zaokrąglone usta układały się w literę O nad podbródkiem 2 głębokim dołkiem. — Proszę usiąść.

Slocum usiadł na twardym dębowym krześle. — Cóż to tam jest?

Wzrok podążył za palcem zastępcy szeryfa. — To? Czaszka. Widzi pan dziurkę po kuli? — Watkins, olbrzymi jak Kapitol mężczyzna, z plamami potu pod pachami, był agentem specjalnym wydziału ciężkich przestęp policji stanowej.

Slocum zaczął mówić: — Mamy nadzieję, że rozjaśni nam pan syt cję. Pomoże określić profil mordercy. Mamy jakieś nietypowe ślady.

— Nietypowe ślady? — spytał powoli Watkins. Slocum przedstawił mu krótko sprawę zabójstwa Gebben, a potem

dał: — Zdarzyło się to podczas pierwszej fazy Księżyca, a pod dziewcz znaleźliśmy nóż kultowy. — Podał Watkinsowi fotokopię.

Spojrzał na nią bez emocji. — No tak. Kiedy miała urodziny?

Slocum szybko zamrugał oczami. Otworzył prawie pustą aktówkę, z rzał do niej, a potem zamknął. Przypomniał sobie dokładnie miejsce biurku, gdzie zostawił resztę dokumentów.

— Hm, gromadzeniem dokumentów zajmuje się ktoś inny. Prześlę nu kopie.

— Kilku sprawców czy jeden? — spytał Watkins.

— Nie — przyznał Slocum. — Nie myślałem o swastyce. Widziałem na jakimś filmie w telewizji. Gestapo miało taki emblemat...

— Tylko że w godle SS były równoległe, a tu są skrzyżowane. — W kins pomachał kartką. — Na nożu jest nazwa producenta?

— Nie. Tylko wytłoczony napis „Korea" na rękojeści.

— Bezużyteczne — orzekł Watkins. — Ile było spermy? Slocum poszukał odpowiedzi na suficie. Pomyślał, że Watkins zby

szybko i bezpośrednio zadał to pytanie. Nie zobaczywszy obrączki na jeg palcu, zastanowił się, czy detektyw nie jest czasem gejem. — Lekarz sądo wy ocenił, że około trzech uncji.

— Aha — mruknął Watkins. Złączył palce i objął dłońmi tył głowy. Potem zadał Slocumowi dziesiątki pytań: czy skrępowano ofiarę, czy prze stępca spotkał dziewczynę przypadkowo, czy może ją porwał, czy były ja­kieś ślady alkoholu, w jaki sposób ułożono ciało Jennie na kwiatach, czy znaleziono jakieś obce ciała w jej pochwie lub odbycie, czy była ładna, czy nie zauważono odcisków ust lub innych śladów wskazujących, że morder­ca pil JeJ krew lub mocz-

To już chyba przesada — rzekł Slocum urażony ostatnim pyta-
niem.

Linia oddzielająca to, co powinien, a czego nie powinien mówić, za­wsze była dla Jima Slocuma nieostra. — Chyba tak. Nie jestem pewien, czy będą kandydować.

Watkins wytarł pot z czoła. Slocum zidentyfikował ten zapach. To jed­nak pot, a nie cebula. Watkins uśmiechnął się szeroko. — Dużo ludzi mówi, że Ribbon zaczyna świrować.

Slocum odwrócił wzrok od spojrzenia Watkinsa i przyjrzał się grzbie­towi książki „Współczesna socjopatologia". — Nic o tym nie wiem.

— No pewnie, lepiej tak dla pana. — Watkins uśmiechnął się, jakby trafił do dołka za pierwszym uderzeniem. — Dobrze, więc chciałby się pan wiecej dowiedzieć, żeby...

Cholerny pech — wyrzucił z siebie Amos Trout. — Dlaczego to musiało! zdarzyć akurat teraz?

— Jak to w drodze. Powinien pan...

— Nie stać mnie na nową. Musi pan ją zakleić. Trout stał z mechanikiem na parkingu warsztatu samochodoweg

przy centrum handlowym Oakwood. Patrzył na wannę z wodą tak br ną, że mogła pochodzić ze starej papierni nad rzeczką Higgins. W war pływała opona Goodyear i z jej boku wydostawał się równomierny str mień tłustych bąbelków.

Czterdziestoczteroletni Trout był ubrany w ciemne spodnie i białą 1 szulę z krótkimi rękawami. Miał krótko obcięte włosy, które czesał do łu. W plastikowym etui tkwiącym w kieszonce trzymał trzy pióra, ma kalkulator i rozliczenie podatkowe ze sprzedaży. Handlował wykładzir mi podłogowymi. Patrzył smutnym wzrokiem na bąbelki. — Ile będzie ko sztowała łata?

— To niewielkie przebicie, powietrze powoli ucieka. Całe przedpo dnie jeździłem z tą przebitą oponą. Gdybym dobrze napompował, to moż bym dojechał.

— Może, ale ja bym nie ryzykował. Bez zapasowego koła. Trout nie byłby tak zdenerwowany, gdyby tego wieczoru nie jechs

z żoną do Minnesoty, żeby łowić tam duże leniwe szczupaki północnoame­jykańskie, siedzieć na krzesełku ogrodowym i pić koktajle przy brązowej przyczepie samochodowej. Dopiero za cztery tygodnie wróci do tych swo­ich wykładzin podłogowych — nieograniczony wybór kolorów, gąbka za darmo, jeżeli dzisiaj dokonasz zakupu.

— Niech pan ją zaklei — rzekł. — Tylko dobrze, bo tego buicka czeka długa droga.

Cztery błogosławione tygodnie, choć, niestety, z żoną.

Mechanik przystąpił do pracy. Po chwili uniósł kawałek szkła niczym lekarz z Dzikiego Zachodu, który właśnie wyjął kulę z ramienia uzbrojo­nego bandyty. — To jest to. Gdyby opona miała stalowy pas, nic by się nie stało.

Trout przyjrzał się kawałkowi szkła. — Wiem, skąd się wzięło. We wtorek wieczorem wracałem do domu trzysta dwójką. Wie pan, gdzie jest ten zakręt przy zaporze? Przy jeziorze Blackfoot, gdzie wszyscy wędkują?

Mechanik posmarował łatę i zaczął ją nakładać na przebicie. — Aha.

Świst powietrza w uszach prawie zagłuszał odgłos zmienianych biegów.

Jamie Corde przerzucił na wyższy bieg, kiedy wjechał na szczyt wznie­sienia na Drodze Starej Farmy. Pod nim, w odległości około mili, w polu wśród mgieł, wznosiła się szkoła — kompleks pokrytych papą budynków z cegły stał na porosłej żółtozieloną trawą działce z parkingami.

To był jego ulubiony odcinek drogi — stromy zjazd po gładkim asfaj. cie, gdzie w odpowiednich porach dnia prawie nie było ruchu. Chociaż dziś jechał włoskim rowerem wyścigowym, to jednak często pędził w dół tego zbocza swoim starym trzybiegowym schwinnem wyposażonym w prędko­ściomierz. Któregoś letniego dnia, gdy opony aż napuchły z upału, zbliżył się do pięćdziesięciu mil na godzinę, zanim zahamował przed światłami na skrzyżowaniu Drogi Starej Farmy z szosą nr 116.

Ruszył w dół.

Jamie Corde bardzo lubił biegać i był bardzo dobrym biegaczem, ale wiedział, że nie ma nic bardziej fascynującego niż poczucie prędkości osią­ganej w sztuczny sposób, na przykład zjeżdżając na nartach w Kolorado lub pędząc na rowerze w dół takiego stoku jak ten — bez wysiłku, z prze-rzutką szczękającą pod noskami butów sportowych, jakby siły natury za­bierały cię tam, gdzie sam byś nie dotarł.

Rower trzymał się pewnie pod jego mocnymi rękami, podczas gdy przerywana linia na środku jezdni rozmywała się w jednolity szary pasek. Jamie wychylił się do przodu, by zmniejszyć opór powietrza, i skupił się na omijaniu kamyczków. Nie myślał o mamie, siostrze ani tacie. Z wyjąt­kiem paru ujęć Grega LeMonda myślał jedynie o prędkości, i tylko o pręd­kości.

W połowie wzniesienia ku swojej ogromnej satysfakcji wyprzedził sa­mochód. Co prawda był to volkswagen diesel, prowadzony przez kobietę przypominającą panią Keening, jego staroświecką nauczycielkę łaciny. Jednak mimo wszystko to samochód. Wpadł w ekstazę, zobaczywszy, że kobieta spojrzała na niego z pełnym dezaprobaty podziwem.

Pół mili przed nim, u podnóża zbocza, znajdowało się skrzyżowanie. Z niezadowoleniem stwierdził, że w złym momencie wystartował do swej szaleńczej jazdy. Gdyby odczekał trzy lub cztery minuty i rozpoczął zjazd po zmianie świateł na czerwone, mógł dojechać do skrzyżowania przy zie­lonych światłach. Wtedy płynnie przejechałby krzyżówkę. Jednak teraz światła zmieniły się na żółte. Droga nr 116 była zatłoczona i uprzywilejo­wana przez te światła; kierowcy na Drodze Starej Farmy często ze znie­cierpliwieniem musieli czekać na skrzyżowaniu długie minuty.

Powoli nacisnął tylny hamulec. Pac. Nagle coś uderzyło go w prawa, łydkę. Był przekonany, że najechał na jakieś małe zwierzę — mysz polną lub pręgowca — i pędzące koło podrzuciło je do góry. Niemal jednocześnie wyczuł, że dźwignia hamulca zaczyna stawiać opór. Zerknął na kierowni­cę i stwierdził, że docisnął hamulec już do końca.

Wtedy spojrzał na tylne koło. W nogę nie uderzyło go zwierzę, ale gu-m0wa wkładka hamulca, która wypadła z obudowy. Metal wydawał się lekko wygięty i chłopiec z przerażeniem zdał sobie sprawę, że kiedy wczo­raj wieczorem wieszał rower na kołkach w garażu, musiał uderzyć w me­talową koszulkę, w której była ta wkładka, i obluźnić ją. Ojciec ostrzegał go wiele razy, żeby uważał, jak wiesza rower na ścianie, ale uporczywie lekceważył jego radę.

Był dwieście jardów od skrzyżowania i wciąż przyspieszał. Rower wpadł w wibracje. Jamie mocno zacisnął drżące dłonie na kierownicy i roz­jeżdżał kolejne kamienie i gałęzie; jechał zbyt szybko, by je omijać. Pot wy­wołany paniką strumieniami spływał mu z szyi i spod pach. Przeszyły go lodowate dreszcze, gdy pot zaczął parować ze skóry. Lekko nacisnął hamu­lec. Bez rezultatu. Nacisnął mocniej. Nagle uniosło się tylne koło i chłopiec omal nie przekoziołkował na rowerze. Naciskał dźwignię hamulca do koń­ca, ale rower mimo wszystko przyspieszał.

Mignęła mu przed oczami grupka wysokich dębów. Ciężarówka stoją­ca na poboczu, słupki płotu. Pobocze tutaj było wąskie. Równolegle do tra­sy jego szaleńczej jazdy ciągnęło się ogrodzenie z drutu kolczastego, które by go poraniło, gdyby zjechał na żwir obok jezdni.

Jamie Corde, piątkowy uczeń z przedmiotów ścisłych, wie, że śmiertel­na prędkość w atmosferze ziemskiej wynosi około stu trzydziestu mil na godzinę, wie, że ludzkie organy nie są w stanie wytrzymać natychmiasto­wego hamowania, gdy prędkość przekracza pięćdziesiąt. Spogląda na ruch na drodze, na pędzące ciężarówki i samochody osobowe. Łzy wywołane wiatrem i strachem spływają z jego przymrużonych, szczypiących oczu i rozwiewają się na włosy. Unosi się na siodełku, by zwiększyć opór powie­trza. Przypomina sobie modlitwę ze szkółki niedzielnej. Próbuje zahamo­wać stopami, ale szybko zdziera podeszwy sportowych butów. Stawia nogi na pedałach i rower znów przyspiesza.

10

'iedemdziesiąt pięć jardów...

Skończył się zjazd, ale Jamie pędził z prędkością sześćdziesięciu mil 1 godzinę. Pęd powietrza zagłuszał szum kół i trzaski przerzutki. Kilka owadów zginęło na twarzy chłopca. Lekka rama roweru podskakiwał, i wpadała w drgania na każdym kamieniu.

Jamie wjechał na środek drogi, gdzie było mniej kamieni. Kawałek bu telki lub plama oleju mogły spowodować śmiertelny wypadek.

Pięćdziesiąt jardów od skrzyżowania...

Usłyszał klakson za sobą, być może ta z volkswagena ostrzegała go Czterdzieści jardów...

Ktoś w samochodzie, czekający na zmianę świateł, spojrzał w lusterk wsteczne i w odbiciu Jamie zauważył zdumienie w jego oczach. Trzydzieści...

Na skrzyżowanie drogą nr 116 wjeżdżały dwa japońskie samochód; kierujące się na północ i cysterna jadąca na południe. Jamie Corde zaczął pedałować.

Nie mógł się zatrzymać w porę. To było oczywiste. Albo przemkni między samochodami, albo zostanie staranowany. Pochylił się, by prz brać aerodynamiczną sylwetkę, wrzucił najwyższy bieg, puścił przedni h mulec i kręcił pedałami jak nigdy dotąd. Ogarnęło go przyjemne uczu spokoju. Samochody były z innej rzeczywistości. Tak samo wiatr, drut k czasty i droga. Sam rower. Strach zniknął. Chłopiec był ponad to wszy ko. Błękitnowłosa kobieta prowadząca volkswagena, kierowca wpatrują się w lusterko, drzewa, ptaki zrywające się do lotu, wystraszone jazdą J miego — to nie miało najmniejszego znaczenia. Uśmiechnął się i starał kręcić pedałami tak szybko, by nadążyć za wirującymi kołami. Jechał raz szybciej.

Piętnaście jardów...

Samochodem czekającym na zielone światła był nissan z numerem jestracyjnym DRT 345. Dziesięć...

Stare ślady hamowania tworzące sinusoidę przecinały oba pasy ru Prędzej, prędzej, prędzej!...

Na poboczu leżała roztrzaskana skrzynka z brzoskwiniami, zwi niebieskich bibułek walały się dookoła. ...szybciej niż światło...

Jadący na południe z prędkością około sześćdziesięciu pięciu mil godzinę taurus zaczął hamować i wpadł w poślizg trzydzieści stóp od mi sca, gdzie na skrzyżowanie wjeżdżał rower. Tył szarego kombi zarzu ' w lewo. Kierowca kontrolował poślizg, co oznaczało, że wjechał na pr ciwległy pas ruchu i kierował się dokładnie w stronę pędzącego rowe

Pasażer na przednim siedzeniu spuścił głowę.

Rozległ się głośny klakson samochodu.

Kierowca zasłonił ręką oczy.

Brzęk.

Jamie Corde odniósł wrażenie, że ktoś pstryknął za jego głową palca­mi, gdy przejeżdżał przed maską kombi. Zderzak samochodu o kilka cali minął tylne koło roweru. Łączna prędkość pojazdów była nie mniejsza niż sto dziesięć mil na godzinę.

Do uszu chłopca docierał odgłos klaksonu i pisk zablokowanych kół. Po chwili przejechał drogę nr 116. Na niebezpiecznej skądinąd nawierzchni, pokrytej kamykami i plamami oleju, czuł się tak pewnie jak na gładkim torze wyścigowym. Rozluźnił zdrętwiałe nogi i jechał siłą rozpędu. Roztrą­ciły się klaksony samochodów. Wiedział, że sypią się za nim przekleństwa, przynajmniej z kombi pełnego ludzi.

Jednak co innego mógł zrobić, jak tylko zostawić ich daleko z tyłu?

Jamie Corde znów zaczął kręcić pedałami — wściekle, żeby jeszcze zwiększyć szybkość. Kiedy zbliżył się do szkoły, stanął na pedałach. Spo­glądał w niebo i głęboko wciągał do płuc gorące, gęste powietrze, śmiał się i krzyczał niczym oszalały na pustyni kowboj.

Jim Slocum rozpakował batona i ugryzł kawałek, który przycisnął do podniebienia. Położył dolara na ladzie.

Slocum oparł się o ladę w sklepie ze słodyczami w centrum handlo­wym Oakwood. Zjadł kolejny kawałek batona Milky Way, który był jego ulubionym. Zawsze był i będzie. Otworzyły się drzwi do sklepu. Slocum ob­serwował nastoletniego chłopca, który wszedł do środka. Gruby. W brud­nym ubraniu. Długie jasne włosy miał sztywne od spreju lub przetłuszczo­ne. Slocum rozpoznał Philipa Halperna. Ten spojrzał na niego z nieukry­wanym zaskoczeniem. Podszedł do szklanych pojemników z cukierkami i zaczął napełniać torbę.

Slocum się zdenerwował. Poczuł wstręt do chłopca za otyłość i brak sil­nej woli. Chciał powiedzieć: „Synku, jak będziesz tyle jadł co do tej pory, kopniesz w kalendarz przed dwudziestką". Jednak zachował te myśli dla siebie. Podobnie jak inni zastępcy szeryfa w New Lebanon Slocum jeździł na interwencje do zaniedbanego domu Cretha Halperna. Ojciec mógł na-Pedzić strachu — rozbiegane oczy i promieniująca z niego złość. Były ma­rynarz garbił się na kanapie, naciągał skórę na zgiętym palcu ręki 1 uśmiechał się, patrząc na krwawe ślady na lodówce.


Jego żona, cuchnąca dżinem, przykładała łód do twarzy i mówiła z jacką szczerością: „My się tylko wygłupialiśmy, to wszystko". Mieli rów. nież córkę. Slocum mógł się założyć, że dziewczynka zajdzie w ciążę, za. nim skończy szesnaście lat.

Chłopcze, jak będziesz taki gruby, nie przyjmą cię do wojska, a co wte­dy zrobisz? Jim Slocum był przekonany, że wszystkie problemy emocjonaj. ne można rozwiązać futbolem lub służbą wojskową.

Klientka odeszła od lady.

Dotknęła natapirowanych ciemnych włosów. — Słyszałam, Debbie Lipp mi mówiła, że on poluje na brunetki. Kupiłam rozjaśniacz do włosów. Chcę się zrobić na blondynkę. Czy to pomoże...

Slocum obserwował, jak łza zbiera się w jej oku, a potem spływa na tusz na rzęsach.

No tak, śłepa uliczka. — Wie pani, niech mi pani zważy dziesięć deko tych żelków. Jakie są smaki?

Przełknęła ślinę i otarła łzę końcem rękawa. — Lepiej chyba, jakby w tym czasie tropił pan mordercę.

— Cały czas się tym zajmujemy — rzekł kamiennym głosem. Wziął cukierki i podszedł do drzwi. Spojrzał na młodego Halperna. — Jak jesteś głodny, to jedz jabłka — rzucił.

Przeszedł przez zaniedbany ze względu na recesję plac centrum han­dlowego i dotarł do ostatniego sklepu na swojej liście. Wykładziny podło­gowe i dywany. W środku przy biurku siedział młody mężczyzna z krótko przystrzyżonymi włosami. Mozolnie pisał w książce zamówień.

Skierował się do wyjścia i w połowie drogi omal nie wpadł na Adeline Kraskow. — No proszę, proszę!. — Slocum okrążył ją.

— Cześć, Jim — odezwała się chropawym głosem.

Była młoda i mogłaby być ładna, gdyby coś zrobiła ze swoimi włosami; luźne kosmyki kojarzyły się Slocumowi z kablami. Mogłaby też zmniejszyć piersi i pogrubić nogi (była to rada, której nie udzieliłby żadnej kobiecie). Addie miała też wysuszoną skórę, wystające kości policzkowe i nałożyła skromny makijaż. To ostatnie kazało Slocumowi myśleć, że rozpaczliwie poszukuje mężczyzny.

Chwilę stali w milczeniu. Slocumowi przez głowę przemknęło kilka odpowiedzi: że obiecał przywieźć żonę do centrum handlowego, że mógł to Zrobić w niedzielę i podczas gdy ona robi zakupy, chciał porozmawiać z Amosem Troutem ze sklepu z wykładzinami. Spytał jednak: — Mam t chę czasu, może się czegoś napijemy?

— Czemu nie — odparła Adeline Kraskow. Wepchnęła notatnik dużej torebki i razem przeszli przez centrum handlowe.

Znali się dokładnie od roku, od czasu, gdy w Dzienniku zaczęła pi o sprawach kryminalnych. Piersiasta panna Kraskow nie miała poję że Slocum regularnie uprawia z nią seks akrobatyczny lub miłość fran ską — oczywiście w kolorowych marzeniach, gdy kochał się w mało uro maicony sposób z żoną lub ze swoją prawą ręką. Przypuszczał, że gdy" w rzeczywistości Addie zgasiła papierosa (paliła bez przerwy) i rozpi mu rozporek, zrobiłby się bezwładny jak roślina, ale cały czas siedział obok niej i niby przypadkiem przyciskał kolano do jej uda, podczas g ona zadawałaby poważne dziennikarskie pytania. Teraz zaprowadził ją ciemnego zakątka, gdzie mieściła się jedyna w centrum restaura z prawdziwego zdarzenia.

Slocum westchnął.

Addie wychyliła się do przodu i wyszeptała: — Zaufaj mi.

Ciepło, którego odmawiała rodzicom, przelewała na dzieci. Przynajmniej to mogła powiedzieć Diane o tej kobiecie.

— Cześć, Sarah — zawołała radośnie terapeutka. — Jestem doktor Parker. Jak się dziś czujesz?

przez chwilę cała trójka stała w milczeniu w poczekalni przypomina­jącej gabinet weterynarza. — Kochanie, przecież wiesz, jak odpowiedzieć odezwała się w końcu Dianę.

— Sarah — warknęła Dianę — nie zachowuj się w ten sposób. Doktor Parker nie wtrącała się do rozmowy matki z córką, tylko

uśmiechając się, wyciągnęła rękę. Sarah potrząsnęła nią gwałtownie, a potem cofnęła się i zaczęła się rozglądać. Dianę pomyślała ze smutkiem, że dziewczynka stała się wstrętnym bachorem.

— Wejdź do środka — nakazała terapeutka. — Chcę ci pokazać kilka rzeczy. — Ruchem ręki zaprosiła dziewczynkę do gabinetu. Dianę zerknę­ła do środka i spostrzegła na biurku kilka ciemnozielonych pudełek. Wi­dniały na nich wielkie litary SWBID.

Potem spojrzała na terapeutkę, by ocenić jej dzisiejszy strój. Przylega­jąca do ciała czerwona sukienka z jedwabiu i czarne pończochy. W New Le-banon! Czy to nie któraś dziewczyna słynnego gangstera włożyła czerwo­ną sukienkę, kiedy chciała go wydać?

Dianę ruszyła za Sarah, ale doktor Parker pokręciła głową i wskazała na kanapę w poczekalni. — Dziś tylko Sarah i ja.

— Och, oczywiście.

Dianę, czując, że została zganiona, wycofała się na kanapę i obserwo­wała, jak recepcjonistka otwiera opakowanie z gumami do żucia. Włożyła jedną do ust. Wtedy też zauważyła, że Dianę patrzy na nią, i podsunęła jej pudełeczko.

— Dziękuję, nie żuję gumy.

Kiedy terapeutka zamykała drzwi, Dianę spostrzegła, że jej córka spo­gląda ze strachem na pudełka. Drzwi się zatrzasnęły. Dianę westchnęła 1 bez celu przerzuciła stare czasopisma znajdujące się w koszyku. Z wysił­kiem wyjęła jedno i położyła je na kolanach. Zaczęła odwracać kartki.

Kilka minut później Dianę zamknęła nie przeczytane czasopismo 1 skuliła się na kanapie przytłoczona poczuciem klęski.

Pognębił ją mąż, w obecności którego Sarah była odprężona, śmiała Sle; który potrafił mówić dziwnym, pełnym niedorzeczności językiem Sa-rah, a Dianę nie potrafiła.

Pognębiła ją sama Sarah swą przebiegłą taktyką polegającą na wpą. daniu w panikę i wybuchaniu płaczem.

I ta psychologiczna dziwka, która tak ochoczo wyciągała ich skromne oszczędności.

Pognębiło ją też własne poczucie winy.

Dianę Corde patrzyła niewidzącym wzrokiem na błyszczące czasopi. smo naszpikowane efektownymi zdjęciami modelek, podczas gdy jej nogi drżały z poczucia straszliwej kary. Dianę Corde, dobra metodystka, zosta­ła nauczona wierzyć w boską sprawiedliwość, nabrała przekonania, że ka­ra jest czymś uczciwym i oczyszczającym. Jednak to nieprawda, bo osobą pokutującą za grzechy nie jest matka, która je popełniła, ale córka.

Czy w czasie ciąży pila pani alkohol?

Oczywiście, że nie.

Co za pytanie! Żadna kobieta w ciąży nie pije. Żadna nie bierze table­tek. Żadna nie zażywa aspiryny. Wystarczy przeczytać artykuły w gaze­tach na temat zdrowia i wiadomo, jak postępować w ciąży.

Picie alkoholu? Żadna zdrowa na umyśle kobieta nie będzie piła pod­czas ciąży.

Chyba że...

Chyba że ktoś, kogo kochasz, zrobił być może coś bardzo złego. Na przykład twój mąż. I po informacji w gazetach sąsiedzi patrzą na ciebie z politowaniem lub w ogóle odwracają głowy. Dzwonią późno wieczorem i przez chwilę nasłuchują, zanim odłożą słuchawkę, jakby byli ciekawi, czy twój oddech jest bardziej nerwowy niż ich.

Chyba że ta osoba, może twój mąż, nic nie robi, nic nie mówi, zupełnie nic, tylko czeka, aż skończą się pieniądze i jedynym rozwiązaniem jest przeprowadzić się z ekskluzywnego przedmieścia do małego, zaniedbane­go rolniczego miasteczka i rozpocząć życie od nowa.

Jego życie.

I w konsekwencji twoje.

Czy nawet gdy jesteś w ciąży, nie jest to dostateczny powód, by pić? Tylko po to, by zabić milczenie osoby, która nic nie robi, by usunąć ciężką, przytłaczającą ciszę. Tabletki jedna po drugiej. Kolejne drinki. I kolejne.-By rozerwać ponurą sieć zawisłą nad stołem przy śniadaniu. By zasnąć, nawet jeśli budzisz się rano z głową jak w imadle. Żadna kobieta nie pije w ciąży.

Och, Sarah...

Dianę Corde spojrzała na tandetne drzwi oddzielające ją od poszkodo­wanej córki, a potem znów skupiła się na czasopiśmie. Czytała uważnie każde słowo artykułu o wycieczce wzdłuż Loary, jakby miała zdawać z te­go egzamin.

Nie lubię jej — stwierdziła Sarah, gdy wracały samochodem do domu.

Tak. Dianę zawahała się, a potem rzekła: — Doktor Parker chce, że­byś się uczyła. Następnym razem nauczy cię kilku sztuczek, które pomo­gą ci pisać testy.

— Nie wrócę do szkoły.

Cierpliwość Dianę była na wyczerpaniu. Nie odezwała się.

Sarah dostała za nie trójkę z plusem, swoją najlepszą ocenę z angiel­skiego. Napisała to wypracowanie na jedną stronę, podczas gdy inni uczniowie na cztery lub pięć.

— Ona bez przerwy pracuje — stwierdziła Sarah. Wysiadły z samochodu i przez garaż przeszły do drzwi z tyłu domu.

— To nieprawda. Spędza z tobą bardzo dużo czasu. Dziś wieczorem nie będzie też na zawodach Jamiego.

— Zapasy są głupie!

— Nie krytykuj brata! On sobie dobrze radzi w szkole... — Dianę by­ła przerażona tymi słowami. Spojrzała ukradkiem na Sarah, ale dziew­czynka nie wychwyciła tej mimowolnej zniewagi.

— Mamo, spójrz, coś jest na schodach.

Dianę zobaczyła małą białą kopertę. Sarah podniosła ją ochoczo i spoj­rzała na nią. Potem zmarszczyła czoło i podała kopertę mamie. Weszły obie do domu. Dianę zatrzymała się w korytarzu, światło słoneczne sączy­ło się przez otwarte drzwi. Padało na jej dłonie, które zrobiły się krwisto­czerwone. — Idź na górę i wyjmij książki.

Dziewczynka głęboko westchnęła i poczłapała po schodach. Koperta była zaadresowana do Policjanta Corde'a. Dianę rozerwała ją i wyjęła zawartość.

— Co to jest?! — krzyknęła z góry Sarah. Dianę aż podskoczyła. — Nic, kochanie.

Wrzuciła błyszczące zdjęcie z polaroidu do koperty i włożyła ją do kie­szeni. Zadzwoniła do biura szeryfa. Odebrała dyspozytorka. — Emma, mówi Dianę Corde. Poszukaj mojego męża i powiedz mu, żeby przyjechał do domu. Wszystko w porządku, ale muszę się z nim szybko spotkać.

Odłożyła słuchawkę i ruszyła w kierunku frontowych drzwi, by zawo­łać pilnującego domu policjanta. Doszła jedynie do salonu, zatrzymała się, oparła o ścianę i wybuchła płaczem.

11 1

Bill Corde kucnął swobodnie przy Sarah. Zastanawiał się nad słowami, a potem rzekł: — Kochanie, muszę cię o coś zapytać i powiedz mi prawdę, jeśli mnie kochasz.

— Zdjęcia? Nie.

Corde wrócił do Steve'a Ribbona i Toma, którzy powoli obchodzili płot wokół posesji Corde'a. — Nic, Bill — orzekł Ribbon. — Żadnych śladów stóp.

Ribbon odsłonił oczy niczym indiański wojownik z równin i spojrzał na las. — Czy ktoś tam mieszka?

Corde oparł się o pochylony, przeżarty przez termity słupek płotu i zmrużył oczy. — Pięćset akrów lasu, głównie prywatnego. Kilka domów. Za nim jest rzeka, obok prywatny rezerwat, dalej uniwersytet i centrum miasta. Mógł zjawić się z każdego kierunku. Mógł zaparkować na trzysta dwójce przy moście i dojść tu na piechotę. Nikt z sąsiadów nic nie widział.

Corde znów przyjrzał się zdjęciu w plastikowej torebce, w której się te­raz znajdowało. Przedstawiało dziewczynkę w wieku Sarah — twarzy nie było widać — leżącą w trawie. Miała podciągniętą sukienkę, środek zdję­cia zapełniał trójkąt białych majtek.

Z tyłu zdjęcia napisano czerwonym flamastrem: DETEKTYWIE, ZA DUŻO PRACUJESZ.

Dianę ze złączonymi dłońmi siedziała na kanapie. Corde usiadł obok niej i objął jej ręce. — Może to tylko głupi żart i nie ma nic wspólnego ze sprawą.

Zamknęła oczy i na jej twarzy pojawiły się zmarszczki. Przez chwilę wydawała się o dziesięć lat starsza, niż rzeczywiście była.

Jak burza pobiegła do kuchni.

Nic więcej nie można było zrobić. Corde wyszedł na zewnątrz, żeby po­rozmawiać z Ribbonem. Dziesięć minut później Dianę wystawiła głowę za drzwi i powiedziała złowieszczo monotonnym tonem, że obiad już gotowy. Corde zaprosił Steve'a Ribbona i zastępcę, ale nie mogli zostać albo, co bardziej prawdopodobne, nie chcieli. Odjechali. Corde wszedł do jadalni, a po chwili zjawili się Jamie i Sarah. Cała rodzina usiadła do obiadu.

Corde powiedział delikatnie dzieciom, że mogą być ludzie, którzy są zadowoleni z tego, co robi, by zakończyć śledztwo, więc nie powinny I dzie chodzić same i muszą trzymać się blisko domu. Nie rozmawiać z cymi. Potem Corde wykrzesał z siebie siły, by żartować i opowiadać o mie z gafami sportowymi, który ostatnio widział. Tylko raz zapadła grot wa cisza, kiedy Corde przerwał w pół słowa i wyjrzał przez okno na pog żony w ciemnościach ogród. Szybko wstał i zaciągnął zasłony. Wszys patrzyli na niego. Potem usiadł i zjadł trzecią dużą porcję fasolki szpa gowej, choć nie miał już na nią ochoty, ale wydawało mu się, że to będz zabawne. Wieczór stał się w miarę normalny.

T.T. Ebbans miał zwyczaj przeprowadzać rozmowy wieczorami w do­mach. Nie przesłuchiwał w godzinach pracy w biurach, bo wtedy wszyscy instynktownie próbowali kłamać, szukali wymówek, usprawiedliwiali swoich szefów, kolegów z pracy, klientów, wierzycieli.

Ebbans lubił wieczory. Przypominały mu zupełnie inny okres jego ży­cia sprzed wielu lat. Gęsty zapach nocy, spokój, monotonna szarość jaskra­wych za dnia kolorów, przyspieszone bicie serca — preludium do nocnych akcji specjalnych w jego barwnym życiorysie.

O wpół do jedenastej dotarł do ostatniego domu, budynku w stylu ko­lonialnym znajdującego się na działce schodzącej do jeziora Blackfoot. 0 tej porze w New Lebanon większość mieszkańców przed piętnastym ro­kiem życia i po trzydziestce była w łóżku. Jednak w tym domu paliły się światła. Zastukał mosiężną kołatką w kształcie głowy lwa i niemal na­tychmiast otworzyły się drzwi. Czekali na niego we dwoje. Komunikacja między domami nad jeziorem Blackfoot była doskonała.

Przedstawili się formalnie. Hank, wysoki, brzuchaty, z gęstymi włosa­mi, powiedział: — Proszę wejść. Poczęstuje się pan czymś?

— Jeśli nie sprawi to kłopotu, to napiję się wody.

— Chętnie służę. — Lisa, wciąż w stroju pośrednika w handlu nieru­chomościami, białej bluzce i schludnej czerwonej spódnicy, znikła niczym wystraszona mysz.

Hank ruchem ręki zaprosił Ebbansa do salonu, w którym było czysto jak na sali operacyjnej. Biały dywan, śmietankowa sofa pokryta folią. Podróbki staroświeckich mebli w kolorze białym i złotym. Lisa weszła do pokoju i podała wodę zastępcy szeryfa. Oboje patrzyli na niego, gdy pił ją do końca. Nie był wcale tak spragniony, ale nie wiedział, gdzie odstawić szklankę. Podał ją Lisie. — Dziękuję.

Kobieta wróciła po chwili. Usiedli. Folia głośno zaszeleściła.

— Przyszedł pan w sprawie tego morderstwa — rzekł Hank.

— Nic nie widzieliśmy — rzekł Hank.

— Nic — powtórzyła jak echo Lisa. — Niczego nie zauważyliśmy. Przykro nam, ale nie możemy pomóc. — Hank dodał też, że Ebbans powi­nien wiedzieć, jak to jest.

Zastępca pozwolił im chwilę milczeć i potem spytał Lisę: — To znaczy, ze kiedy indziej wieczorem coś pani zauważyła.

Lisa na chwilę rozłożyła ruchliwe dłonie. Ebbans spostrzegł, że na czerwonej spódnicy pozostały po nich ślady potu. — Słucham?

Odezwał się Hank: — Nic nie...

Ebbans mu przerwał, zwracając się do jego żony: — Pytała pani, to był wtorek. Jestem po prostu ciekawy, czy zauważyła pani coś szczego" nego w inny dzień.

Popatrzyła na niego przez chwilę i wybuchła śmiechem. — Och, roz miem, o co panu chodzi. Nie. Zapytałam, czy to był wtorek, dla pewnoś Przez Seana... — Szybko zamrugała oczami.

Hank powoli obrócił głowę w jej stronę.

Ebbans wyobraził sobie, że przez cały wieczór ustalali, żeby zatrzyma to w tajemnicy. Lisa zaczęła się trząść. Ebbansa ciekawiło, jak głośna 1 dzie awantura w domu, gdy wyjdzie.

— Wtedy późno wrócił do domu z klubu strzeleckiego.

— Która mogła być godzina?

Spojrzała na męża i postanowiła nie kłamać. — Około dziesiątej.

Hank podszedł do schodów i zawołał syna. Za chwilę zjawił się wysok chłopak w dżinsach i koszulce. Wyglądał na pewnego siebie. Uśmiechną się i spojrzał Ebbansowi prosto w oczy. Ebbans, który miał dwie córki i nigdy tego nie żałował, pomyślał, że byłoby wspaniale mieć takiego syna.

— Słyszałeś o dziewczynie zamordowanej przy wale?

Ebbansowi z wrażenia opadła szczęka. Spytał: — Po dziesiątej wych dziłeś z domu?

— Wyrzucałem jeszcze śmieci do pojemnika. Zauważyłem szopa pra cza i pogoniłem go w kierunku jeziora. Wtedy po drugiej stronie zapory z" baczyłem dwie siedzące osoby.

Co robiły?

Nie bój się powiedzieć, że nie wiesz, jeżeli to prawda — wtrąciła

Lisa.

— Chyba mieli ze sobą torbę ze sprzętem sportowym, ale mógł to być worek wędkarski albo co innego. Nie łowili ryb.

Możesz opisać tych ludzi?

W drzwiach uścisnął tylko dłoń Seana.

*

Rozmawiali po ciemku.

Brian Okun powiedział: — Pomyśl o tym, co mówisz. To, co nazywas melancholią, to po prostu cynizm.

Młoda kobieta zastanowiła się i rzekła: — Nie, nie sądzę.

— Czytałaś coś Wallace'a Stevensa?

Byli w mieszkaniu Okuna w centrum New Lebanon, pół mili od unj. wersytetu. Znajdowała się tam jedyna w mieście dzielnica z domami czyn-szowymi — trzypiętrowymi budynkami wybudowanymi osiemdziesiąt lat temu.

— Tyle, żeby wiedzieć, że był smutasem — odparła Dahlia.

—- Smutni ludzie nie piszą takiej poezji, tylko sceptycy. Jest w nim ja­kaś siła.

A „Poranek niedzielny"? — spytała. — Gdzie tu widzisz tę siłę? Kobieta jest u kresu wytrzymałości. Jest niemal sparaliżowana myślą, że nie ma Boga.

— „Poranek niedzielny" jest najbardziej... — Okun znalazł słowo, któ­re wyrażało lekceważenie. — ...najbardziej przystępnym kawałkiem. Nie liczy się, ale skoro o nim wspomniałaś, to nadal będę twierdził, że tylko cynicy mogą odnieść takie wrażenie.

Dahlia pochodziła z Wichity, ale wśród przodków miała Indian ze Wschodniego Wybrzeża. Była niska i odznaczała się bujnymi kształtami (Okun mówił, że jest pulchna — kolejny ukłon w stronę Dickensa). Żało­wał, że wie tak mało na temat współczesnych poetów. Powiedział: — Za­pominasz, że Stevens był prawnikiem w towarzystwie ubezpieczeniowym. Biznesmenem... Poczekaj teraz! Poczekaj chwilę!

Okun, który leżał nagi między ciemnymi i gładkimi udami Dahli, ze­sztywniał na moment, wyciągnął z niej penisa i obficie wytrysnął na czar­ne włoski. Potem mocno przytulił się do niej i przez chwilę leżał nieru­chomo.

Pocałował ją w pierś i spytał: — Dobrze ci jest?

To pytanie oznaczało, czy miała orgazm. Kiedy odparła niepewnie, że świetnie, zsunął się z niej i zaczął recytować z pamięci poemat Stevensa „Uwagi o fikcji absolutnej".

Umawiali się na randki od roku, kiedy Okun zakochał się w Jennie Gebben. Po zerwaniu z Gebben Okun i Dahlie nadal się spotykali, ale znacznie rzadziej, by ospale uprawiać seks. Nie padło ani jedno słowo o małżeństwie, o monogamii, ani nawet o jakimś luźnym związku.

Chociaż z nikim nie był bardziej szczery niż z nią, to dzisiaj nieświa­domie brała udział w eksperymencie, który właśnie zaczynał.

Włączył światło i zapalił papierosa. Patrzył na plamę farby na suficie, która w jakiś dziwny sposób nasuwała mu myśl o odciętym uchu Vincen-van Gogha. — Byłem dzisiaj w gabinecie Leona Gilchrista.

On gdzieś wyjechał, co? __ Do San Francisco. Bierze udział w konferencji poetyckiej na Uni-wersytecie Berkeley.

_- Chyba tam nie pasuje.

— Mówiąc oczywiste prawdy, poniżasz się. — Tego wymyślonego przez siebie aforyzmu Okun często używał.

— No, nie wiem. Może nie. Na pewno jest zasadniczy. Mam problem, żeby go opisać. Taki nijaki.

— Oksymoron. Jak może być jednocześnie zasadniczy i nijaki? Wytarła sobie podbrzusze prześcieradłem. — Nie wiem.

Wszystko to była prawda. Kiedy Okun po raz pierwszy przeczytał oce­nę pisaną przez Gilchrista, niemal poczuł fizyczny ból. Teraz nabrał do te­go dystansu, ale gdy zacytował miażdżące słowa krytyki, zaczął się trząść ze złości.

Okun kontynuował: — Wiązał ją i chłostał po piersiach. I sikał na Ona na niego chyba też.

— Boże!

Przerażenie, które wyrażała szeroko otwartymi oczami, wygląd wspaniale. Okun uśmiechnął się i zachichotał. Dahlia zmarszczyła czo skrzywiła usta i uderzyła go otwartą dłonią w ramię. — Ty draniu, ws stko to zmyśliłeś.

Parsknął śmiechem. — Wątpię, żeby Gilchrist odróżniał Jennie dziury w ścianie, ale ty we wszystko uwierzyłaś.

Pocałuj mnie.

Ochroniarz poprowadził Corde'a i Ebbansa przez śmietnik do awaryjne­go wyjścia w akademiku.

Było wcześnie rano następnego dnia. Wilgotne powietrze przenikał za­pach bzów, dereni i smoły z dachu, gdzie pracowali dekarze.

Corde i Ebbans powrócili do akademika, żeby znaleźć Emily. Corde myślał, że może ją zastaną, nim wyjdzie z budynku. Nie zastali, choć jej łóżko zostało posłane, a mydło w mydelniczce było mokre. Detektywi cze­kali na nią dwadzieścia minut, ale się nie pojawiła. Kiedy poddenerwowany ochroniarz miał ochotę się poskarżyć, Corde wyjrzał przez okno na par­king.

— Zaraz.

Napisał notatkę do Emily na swojej wizytówce i zostawił ją na biurku. Potem zwrócił się do Ebbansa: — Idziemy.

Ebbans podążył za nim obserwowany przez ochroniarza z dużym opuchniętym nosem. Ten nie uśmiechnął się ani razu przez cały ranek.

Bill Corde zamknął drzwi awaryjne zardzewiałą sztabą i wyszedł na parking za akademikiem. We trzech ruszyli zarośniętym pasem ziemi od­dzielającym akademik od parkingu. Mieli przed sobą trawę i zielska oraz beczki na ropę pomalowane na zielono-biało. — Czy to są kolory szkoły? — spytał Corde ochroniarza.

Zauważyli jednak, że nie wszystkie beczki są zielono-białe. Jedna była czarna.

Corde zajrzał do beczki.

— Trzeba ją przeszukać, ale powoli.

Razem przewrócili ciężką beczkę na ziemię. Z wysypanego popiołu uniosła się szara chmura. Corde i Ebbans klęknęli i zaczęli przeszukiwać Popiół ostrożnie, by go nie pokruszyć. Znaleźli dwie poczerniałe spirale, które były grzbietami notatników. Reszta to sterta popiołu i zwitków stopionego plastiku.

Corde znalazł kilka fragmentów białego nie zapisanego papieru, odłożył je na bok. Potem natknął się na kawałek zielonego wydruku zapnionego liczbami.

— Co to?

Ebbans wzruszył ramionami. — Nie znam się na inteligentnych przestępstwach.

Corde włożył strzęp kartki do foliowej torebki.

Ebbans wyciągnął pincetę ze swojego szwajcarskiego scyzoryka. Delikatnie chwycił nią kawałek fioletowego pomarszczonego papieru. Zachowało się na nim jedynie pismo w lewym górnym rogu.

14 marca, 1 Jennie Ge McReyn

Aude

New

Ebbans często pracował jak pies tropiący po węchu. — Może nie. Trzeba szukać dalej, zobaczymy, co znajdziemy...

Obaj mężczyźni pochylili się i zaczęli dalej rozgrzebywać popiół. Kiedy skończyli, jedynym efektem ich wysiłku były znalezione na początku kartki papieru i dwa pobrudzone mundury, których, jak się wydawało, nic nie mogło uratować.

Nawet z oddali widzi strach w ich oczach, w ich postawie, w ich ostroż­nym chodzie.

Jadąc ulicą Rzeżuchy, skrótem do biura szeryfa, Bill Corde obserwuje ludzi na chodniku. Zasłony są zaciągnięte. Więcej niż zwykle sklepów nie jest jeszcze otwartych, choć nastał już wspaniały wiosenny dzień w mie­ście, które od stu pięćdziesięciu lat zawsze budziło się bardzo wcześnie.

Ludzie są płochliwi. Jak bydło w czasie burzy. Corde bębni palcaffli w kierownicę. Nie chciałby porównywać mieszkańców swojego miasta do hodowanego na rzeź bydła.

Sklep żelazny Ace'a. Lamstona, Longa, Webba... Sklepy dziedziczon* z pokolenia na pokolenie. Sklepy, obok których przechodził, w których ku­wał i do których przyjeżdżał na interwencje. Z ich właścicielami spotykał się na zebraniach komitetu rodzicielskiego. Jednak dzisiaj, gdy przejeżdża wzdłuż długich od porannego słońca cieni, z trudem poznaje ulicę jej mieszkańców. Czuje się jak żołnierz w okupowanym kraju. Myśli ó swojej służbie wojskowej —jak kiedyś zabłądził w starej dzielnicy Ber­lina.

Zatrzymuje się radiowozem na światłach przy głównej ulicy miasta.

Nagłe pukanie w szybę samochodu podrywa go na siedzeniu.

Gail Lynn Holcomb — jego koleżanka ze szkoły średniej — ponownie puka zaczerwienionymi kłykciami. Corde opuszcza szybę i patrzy na po­marszczoną przypudrowaną twarz kobiety.

— Bill, jak wygląda sytuacja? — Nie ma potrzeby mówić bardziej szczegółowo. Kontynuuje: — Czy nie puszczać Courtney do szkoły? Może lepiej, jak zostanie w domu...

Corde uśmiecha się i mówi, że nie powinna się martwić.

Jednak widzi, że jego słowa są bezcelowe. Ona się martwi. Jest prze­rażona.

Kiedy mówi jej, że zabójstwo Gebben to pojedynczy wypadek, dostrze­ga też coś innego. Ona jest z niego niezadowolona.

Corde jest zastępcą szeryfa w małym mieście od dziewięciu lat, czyli osiem lat dłużej, niż potrzeba, żeby zrozumieć niejednoznaczną pozycję po­licjanta w miasteczku takim jak New Lebanon. Ludzie tutaj szanują go, bo tak zostali nauczeni, a to, czego nauczą się mieszkańcy małych miast, zostaje im na całe życie. Pukają do jego okien grubymi nerwowymi dłoń­mi, pytają o radę, zapraszają na lunche w Klubie Rotary i kupują od nie­go orzeszki ziemne, kiedy zbiera pieniądze na komitet rodzicielski. Żartu­ją z nim, kłaniają się, podają mu rękę i wypłakują się w jego potężne ra­mię.

Jednak istnieje dystans, który wcale się nie zmniejsza, bo Bill Corde jest przypomnieniem, że długie ramię występku może sięgnąć do środka tego małego bezpiecznego miasteczka. Mieszkańcy uważają, że New Leba­non nie zasługuje na taki sam los jak wschodnia część St. Louis, południo­wa Chicago, czy też Bronx, a Bill Corde jest umundurowanym dowodem, ze ten los jest tylko inny, jeżeli chodzi o skalę, ale nie o charakter.

Teraz Corde widzi Gail Lynn — podenerwowana kobieta z szopą blond włosów, uginająca się pod ciężarem chipsów, coli i opakowanymi w celofan C1astami, niewprawna w robieniu sobie makijażu, ale dobra matka i żona —■ jest bardzo obrażona.

Och, jak ona go nienawidzi!

Bo codziennie, w przerwach między operami mydlanymi i sitcom musi pilnować, aby mąż i córka zamykali drzwi i okna, kontrolować r ki córki i zastanawiać się nad drogami do pracy, sklepów i szkół...

Bo jutro rano Courtney, dziewczyna z grubymi nadgarstkami i cie mi na powiekach nad błękitnymi oczami, może nieostrożnie wejść do sy, gdzie będzie czekał na nią mężczyzna z cienkim drutem przezna nym dla szyi młodej dziewczyny...

Bo życie Gail Lynn Holcomb już jest jednym nieustającym pasm kłopotów i z pewnością nie potrzebuje kolejnego — narastającego z k dym dniem poczucia strachu, że Bill siedzi spokojnie w swoim bezpi nym dodge'u i nie potrafi schwytać tego szaleńca.

usta i patrzyła, jak samochód skręca w ulicę Główną.

12

Specjalnie dla Dziennika: Gazeta dowiedziała się, że oficerowie śl czy z New Lebanon i z biura szeryfa hrabstwa Harrison wypracow profil „Księżycowego Zabójcy", który 20 kwietnia zgwałcił i zamord wał 20-letnią studentkę Uniwersytetu Audena.

Behawioryści stwierdzili, że mężczyzna, którego motywem m być mord rytualny, przypuszczalnie ma około dwudziestu lat, jest b' ły i mieszka w promieniu dziesięciu mil od miejsca zbrodni.

Przestępca może mieć obsesję na punkcie literatury okultysty nej, która w większości ma charakter pornograficzny. Prawdopodob ma problemy seksualne i w dzieciństwie był molestowany.

Być może pochodzi z rozbitej rodziny, w której przynajmniej je z rodziców było zwolennikiem surowej dyscypliny.

Nie są znane religie ani kulty, w których składa się lub składa Księżycowi ofiary z ludzi. Oznacza to, że „Księżycowy Zabójca" mó stworzyć własną religię podobnie jak Charles Manson lub Jim Jon Księżyc może mieć istotne znaczenie, bo w mitologii i niektórych re giach reprezentuje kobiecość. To właśnie kobiet lęka się i nienawi" morderca.

Oficerowie śledczy rozważają możliwość związku tego morderstwa ze śmiercią innej studentki uniwersytetu, Susan Biagotti, lat 21. Wy­darzenie to miało miejsce w ubiegłym roku.

Istnieje przekonanie, że morderca może znów zaatakować w cza­sie zbliżającej się pełni Księżyca, co nastąpi w środę, 28 kwietnia. Za­stępcy szeryfa i pracownicy ochrony uniwersytetu zwiększyli liczbę patroli na terenie kampusu i zaapelowali do młodych kobiet, by uni­kały samotnego wychodzenia z domów...

Corde rzucił Dziennik na biurko Jima Slocuma i spytał: — Jak do tego do­szło?

Slocum potarł policzek. — Skąd ja mam wiedzieć? Steve wysłał mnie do Higgins, żebym porozmawiał z policjantami stanowymi. To była taka nagła sprawa.

Corde był wściekły. Krzyczał na całe biuro: — Żadnych dziennikarzy! Nic nie może trafić do prasy bez mojej wiedzy. Zrozumiano?!

Czterech zastępców szeryfa przytaknęło. Ich zastygłe twarze wyraża­ły sprzeciw wobec niezasłużonej nagany.

Slocum wzruszył ramionami. — Przecież zajmujemy się tą sprawą, a Przynajmniej masz taki zamiar.

Corde przez chwilę wpatrywał się w artykuł. Mlasnął językiem. Okay, co się stało, to się nie odstanie. Teraz chciałbym, żebyś rozwiesił ulotki apelujące o zgłaszanie się świadków. Daj je na parkingach dla żarówek i wzdłuż Drogi 116. To droga dojazdowa do autostrady między nowej, jak się jedzie z Hallburton.

— Miasto jest prawie martwe. Wątpię, żeby był jakiś ruch ci rowek.

— Mimo wszystko rozwieś. Ulotki będą po południu.

— Jasne — mruknął Slocum. Corde poszedł do swojego gabinetu. Z trzaskiem otworzył okno. N

zdążył usiąść, do biurka podszedł już T.T. Ebbans ze swoim egzemplarz Dziennika.

— To my mieliśmy przeciek — stwierdził ze wściekłością Ebbans. Corde prychnął i zatrzasnął drzwi. — To nie jest przeciek, jeśli sze

nie ma nic przeciwko temu. — Sięgnął do swojego pudełka i odszukał tatkę służbową, którą napisał Slocum. Były w niej prawie te same infi macje co w gazecie. Na górze Slocum nabazgrał: Coś do przemyślenia.

Podał notatkę Ebbansowi, który ją przeczytał i orzekł: — Watkins z się na rzeczy, ale, do cholery, jest za wcześnie na tego rodzaju profil. Po nien o tym wiedzieć.

Corde skinął na biuro Ribbona. — Ja myślę, T.T. — wyszeptał — Steve robi za geniusza, który powstrzyma rytualnego mordercę, co? Zw szcza jak uda mu się go powiązać z zabójstwem Biagotti.

— Chyba tak — odparł Ebbans — ale nie powinien w taki spo" szkodzić śledztwu.

Corde wzruszył ramionami. — Jak złapiemy tego faceta, to Ribbon pewno wspomni o Biagotti na tej samej konferencji prasowej. Poza tym gadka o Księżycowym Zabójcy odciąga uwagę od szkoły.

— Dlaczego?

— T.T., ty nie mieszkasz w New Lebanon. To ta cholerna szkoła n utrzymuje. Jeśli Auden upadnie, to co zostanie? Prawie nic. Farmy. P przedstawicielstw handlowych. Ubezpieczenia.

Corde zmiął Dziennik i wrzucił go do śmieci. Zaczął chodzić po pokój a potem nagle się zatrzymał. — Nie mogę tego tak zostawić.

Ebbans spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem.

Dziś spotkała mnie znajoma. Była tak przestraszona, jakby mor-
derca stał za jej plecami. Jak tak dalej pójdzie, to ktoś zastrzeli pod
drzwiami chłopaka roznoszącego gazety lub mleko. Kto tu zgłosi się jako
świadek, jeśli wszyscy zaczną myśleć, że prześladuje ich wilkoł
ak lub in-
ny potwór?

Corde podniósł słuchawkę telefonu. Zadzwonił do Dziennika, a potem do WRAL, lokalnej stacji telewizyjnej w Higgins. Dowiedział się, kiedy ga­zeta zamyka numer, a telewizja kończy pracę nad programami informa­cyjnymi i zapytał, czy są zainteresowani oświadczeniem oficera kierujące­go śledztwem. Zapisał kilka informacji, a potem odłożył słuchawkę. Eb­bans spojrzał w kierunku gabinetu Ribbona i uniósł brwi. — Nie uciek­niesz tak łatwo — zanucił.

Corde wzruszył ramionami i zabrał się do pisania. Po pół godziny mę­ki spłodził komunikat. Wielokrotnie go przepisywał. W końcu podał kart­kę Ebbansowi.

Oficerowie śledczy z biura szeryfa w New Lebanon sprawdzili kil­ka wskazówek w sprawie gwałtu i morderstwa na studentce Uniwersy­tetu Audena. Chociaż mówi się, że to morderstwo jest ofiarą złożoną przez wyznawców jakiegoś kułtu, oficerowie śledczy twierdzą, że to tyl­ko jedna z możliwości, i badają również założenie, że wplątany jest w to jakiś kolega lub znajomy ofiary. Jeżeli ktoś posiada jakąś informację, proszony jest o natychmiastowe skontaktowanie się z biurem szeryfa w New Lebanon. Zapewniamy całkowitą anonimowość.

— Źle tego nie napisałeś. No, może poza tym, że nie wygląda to na no­tatkę prasową. Inaczej piszą w gazetach, jakoś lepiej.

— Nieważne. Wygładzą to. Co sądzisz o treści?

Ebbans wzruszył ramionami. — W porządku, pod warunkiem, że Rib-bon się nie wścieknie... Bill, jednak powinieneś wziąć coś pod uwagę. Gdy­byśmy utrzymywali, że szukamy mordercy rytualnego, moglibyśmy uśpić czujność przestępcy. Prawdopodobnie zrezygnowałby z gróźb pod twoim adresem, a tak to może narobić ci kłopotów.

Corde nie zastanawiał się nad tym. Wygładził kartkę z komunikatem. Zgadzam się, że jest to ryzyko, ale moje ryzyko i je podejmę. Musimy znaleźć jakichś świadków.

Wróciwszy do pracy po lunchu, Corde zaparkował na placu przy rat Spostrzegł Ribbona wysiadającego z radiowozu.

Szeryf uśmiechnął się głupawo i pomachał do niego. Corde podsze samochodu. Obaj mężczyźni oparli się o zderzak.

— Siema, Steve. Szeryf skinął głową.

Słońce oświetliło twarz Ribbona, na której pojawiły się rumieńce Przypomniało to Corde'owi, że w każde Boże Narodzenie Ribbon przebierał się za świętego Mikołaja i brnąc w śniegu i błocie, odwiedzał przyczepy kempingowe i zrujnowane domy we wschodniej części New Leb zamieszkałe głównie przez rodziców samotnie wychowujących dzieci.

Kiedykolwiek Corde formułował opinię o Ribbonie, taką jak ta, kt podzielił się dziś rano z T.T. Ebbansem, próbował ją łagodzić wspomnie­niem, w jaki sposób ten człowiek spędza Wigilię.

Corde mruknął twierdząco.

Ribbon długo i z przerwami wypuszczał powietrze z płuc. Potem znó wziął oddech i powiedział: — Ktoś widział, jak wychodziłeś z jej poko w ten dzień, kiedy ukradziono jej listy

Corde spojrzał na chropowaty asfalt.

Jezu, Bill. — Ribbon postanowił nie wspominać o najpoważniej-
szym podejrzeniu, które głównie go dręczyło — o przypuszczeniu, że
Cor-
de
sam zniszczył listy. Zamiast tego powiedział: — Jeżeli coś byś wtedy
znalazł, to nie moglibyśmy wykorzystać tego w sądzie. Sprawa mogłaby
się skomplikować.

Wzrok Ribbona krążył między ratuszem a chevroletem. — No, to po kłopocie. Przynajmniej na razie. Hammerback ma poważniejsze problemy na głowie, a dziekan nie ma zielonego pojęcia o nakazach i innych proce­durach. Zachowuje się, jakby ktoś jej wsadził gorący kartofel pod ogon, bo nie podoba się jej sposób, w jaki traktujemy uniwersytet i o niczym jej nie informujemy. Ale, Bill, na litość boską, jak nie będziemy ostrożni, to mo­żemy mocno dostać po dupie...

Corde wytrzymał spojrzenie Ribbona. — Steve, nie spaliłem tych li­stów.

— Oczywiście, że nie. Wiem o tym. Ani przez chwilę tak nie myślałem. Chcę tylko ci powiedzieć, co mogą pomyśleć pewni ludzie, którzy nie zna­ją cię tak bardzo jak ja. Musisz się mieć na baczności, to chyba jasne? No, to pora wracać do kieratu.

Frontowe drzwi do biura szeryfa otworzyły się szeroko i do środka wkro­czył Wynton Kresge. Corde'owi zapadł w pamięć widok Kresge'a wchodzą­cego do pokoju w taki sposób — pewnym krokiem, z szarą kopertą pod pa­chą. Stało się to zwyczajem. Kresge rzucił kopertę na biurko i stanął dum­ny niczym pies myśliwski, który przyniósł zastrzeloną przepiórkę.

— Dzięki, Wynton. — Corde usiadł przy wolnym biurku i otworzył ko­pertę. Wciąż się zamartwiając tym, co mu powiedział Ribbon, dodał obo­jętnie: — To wszystko.

W ułamku sekundy Kresge przemienił się z potulnego baranka w roz­złoszczonego pitbulteriera. Ebbans zauważył tę przemianę i się skrzywił, natomiast Corde niczego nie był świadomy.

— Detektywie, jedna rzecz mnie tu ciekawi — powiedział podniesio-nym głosem Kresge.

Corde uniósł wzrok. — Słucham?

— Jak właściwie powinienem się tu nazwać?


0x01 graphic

Corde zamrugał oczami. — O czym pan mówi?

_ Mówię, że u pana nie pracuję. Nie dostaję ani złamanego grosza od piasta, pracuję na pana konto, a pan mnie traktuje jak chłopca roznoszą, 'go pizzę.

v Corde spojrzał na Ebbansa, szukając pomocy, ale twarz zastępcy sze-*fa ukryła się pod maską. Corde spytał Cresge'a: — Co też pan... , — Zamordowano tę dziewczynę i ja mówię: „Pomogę wam przepyty-ą ludzi". Mówię: „Pomogę wam szukać śladów", „Pomogę wam rozwie­rać ulotki", a pan traktuje mnie jak pomocnika kelnera. Mówi pan...

— Ależ nie...

o Kresge zaczął krzyczeć: — Mówi pan: „Nie, Wynton, dziękujemy, jesteś \rny\ Nie potrzebuję twojej pomocy". _ O kurde —jęknął Ebbans.

— Odbiło panu?!

ż — Nie widzę, żeby miał pan zbyt wielu ludzi do roboty. Nie widzę też \^dnych podejrzanych. Proponuję, że wam pomogę, a pan co mówi? „Tb n czystko. Możesz odejść. Zadzwonię, jak będę potrzebował jakichś waz­ach informacji..." — Na jego twarzy rysowała się groźba. vw Praca w całym biurze zamarła. Nawet sama dyspozytorka stanęła \y drzwiach do swojego pokoju i oparła się o framugę. Słuchawki krępowa-jej głowę.

Corde wstał z czerwoną twarzą. — Nie muszę tego słuchać.

— A ja jestem ciekawy, co pan ma przeciwko mnie.

Corde wściekle machnął ręką. — Nie chcę pana pomocy, bo pan się na W nie zna.

^gN — Naprawdę?! — Kresge spojrzał na Ebbansa. — Nie pytałem? Nie łaszałem się na ochotnika?

— Pytał, Bill — zwrócił się Ebbans do Corde'a. Corde spojrzał spode łba.


No, to powodzenia, detektywie — rzekł Kresge. — A gdyby pan czegoś potrzebował od ochrony uniwersytetu, to proszę porozmawiać z jed­nym z ochroniarzy. Mają mundury. Zarabiają siedem dolarów dwadzieścia ieć centów na godzinę. Będą szczęśliwi, jak będą mogli coś dla pana zrobić, Może pan dać im nawet napiwek.

Ebbans i Corde zmrużyli oczy, pewni, że karbowana szyba rozpadnie sję w drobne kawałki. Jednak Kresge delikatnie zamknął drzwi i nerwo­wym krokiem poszedł wijącą się ścieżką do podjazdu.

Ebbans wybuchnął śmiechem. Czerwony ze złości Corde odwrócił się do niego. — To nie jest, do cholery, śmieszne.

— Nie ma dla mnie znaczenia, że jest czarny — stwierdził Corde. — Skąd mu to przyszło do głowy?

— Może cię oskarżyć. O dyskryminację — powiedział Ebbans. Corde'owi zajęło chwilę czasu, zanim zorientował się, że Ebbans żar­tuje. — Idź do diabła.

— Wszystko bierzesz poważnie, tylko nie jego.

Corde pokręcił ze złością głową, a potem wstał. Poszedł do automatu z kawą i wrócił po minucie, sącząc smakującą spalenizną ciecz. Wziął ko­pertę przyniesioną przez Kresge'a. Wpatrywał się bezmyślnie w kilka ży­ciorysów, które były w środku. — Liczę bardzo, że mnie zaskarży. Miałbym okazję powiedzieć mu kilka rzeczy w sądzie.

— Bill, uspokój się.

Corde zaczął czytać życiorysy. Chwilę potem uniósł wzrok i chciał coś Powiedzieć, ale zamknął usta i wrócił do czytania. Pół godziny później był Już spokojny. Spytał Ebbansa: — Jest na nich skrót CV. Co to znaczy?

sa: — Coś tu może być. To interesujące...

Podał Ebbansowi życiorys Randolpha Saylesa. — Co ci to mówi? Ten przeczytał go uważnie. — Nie wiem.

— To jeden z profesorów Jennie. W ciągu ostatnich dwunastu lat p cował w trzech innych uczelniach jako wizytujący profesor. W dw z nich przez okres jednego roku, ale Loyolę, w Ohio, opuścił po trzech siącach.

— No i...?

— Potem przez dziewięć miesięcy, zanim wrócił na Uniwersytet Au na, zbierał informacje i pisał książkę. Dziewięć miesięcy. To razem z t trzema miesiącami daje pełny rok.

— Ci profesorowie bez przerwy podróżują. Może wziął urlop.

— Ale nie opublikował żadnej książki od powrotu z Loyoli. A było cztery lata temu.

— Może wyda w najbliższym czasie.

— No więc pospekulujmy Chyba to prawdopodobne, że wyrzucili z Loyoli i nie chciał tutaj od razu wracać. Wyglądałoby to dziwnie. Musi by wyjaśniać, dlaczego go zwolnili.

— Można to sprawdzić. Corde podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Gdy to robił, Ebb

mówił dalej: — Nie wiem, ale zwolnienie z pracy to słaby powód, że uważać go za podejrzanego...

No chyba, że został zwolniony, bo sypiał ze studentką, a potem ją roryzował, kiedy zagroziła, że wszystko rozgłosi.

Dziekan College'u Loyoli, mieszczącego się w pobliżu Columb w Ohio, upewnił się najpierw, czy może o tym rozmawiać z Corde'em, ! nawet potem konsultował się przez telefon z prawnikiem szkoły, na któ pytania może odpowiadać. Okazało się, że na wszystkie.

Po odłożeniu słuchawki Corde powiedział do Ebbansa: — Żadne gro by nie wchodzą w grę. Nic takiego nie przedostało się do opinii publiczn Sayles sam zrezygnował. I co teraz z tym zrobić?

— Myślę, że chodzi tu o coś innego. — Ebbans pokazał na życiorys. Randy Sayles jest prodziekanem do spraw finansowych.

Coś kojarzę.

A Jennie Gebben pracowała u niego.

Byli w ogrodzie. Owiewało ich na przemian chłodne i ciepłe powietrze. Kiedy Corde i Dianę siedzieli przytuleni do siebie na kocu, Corde przypo­mniał sobie to zjawisko ze swoich młodzieńczych lat. Nazywali je ciepło-chłodem. Były to występujące na przemian ciepłe i chłodne podmuchy wia­tru, hulającego nad polami otaczającymi szkołę średnią w New Lebanon. Kolega ze szkoły miał wyjaśnienie: kiedy mężczyzna i kobieta to robią, po­wietrze wokół nich się nagrzewa i takie pozostaje przez wiele godzin. Dla chłopców ciepły wiatr był dowodem, że gdzieś, w kierunku, skąd wieje, dziesiątki dziewcząt uprawia seks.

Corde i Dianę wyszli na zewnątrz, by obserwować zjawisko, które re­klamowano jako deszcz meteorów. Po otrzymaniu przerażającego zdjęcia Corde zdobył się na wyjątkowy wysiłek: przyjechał wcześniej do domu i pozostał na wieczór. Zauważył informację o meteorach i kiedy Sarah i Ja­mie poszli do łóżek, spytał zaskoczoną żonę, czy nie ma ochoty na randkę w ogrodzie. Dianę rozłożyła koc i usiedli obok siebie. Obok postawili pełną do połowy butelkę wina. Spletli dłonie, słuchali świerszczy i sów. Ciepło-chłodny wiatr krążył nad nimi.

Niebo było czyste i dominował na nim zbliżający się do pełni Księżyc. Przez piętnaście minut zobaczyli tylko jeden meteor, ale był bardzo efek­towny — jego długi biały warkocz zajął pół nieba. Po zniknięciu rozpalo­nej skały widok meteoru długo pozostał im przed oczami.

Pocałowała go, przygryzając mu wargę. Położyli się na wilgotny od ro­sy koc i całowali się namiętnie, czasami brutalnie, przez prawie pięć mi­nut. Wsunął rękę pod jej sweter, a potem pod biustonosz. Poczuł, że jej cia­ło naprężyło się, a sutek natychmiast zrobił się twardy.

Dianę chwyciła ją obiema rękami. — Chodź ze mną. — Wstała i gnęła go w stronę domu.

— Czy to ma coś wspólnego z twoim życzeniem? — spytał.

Leżeli w tej samej pozycji jak w ogrodzie. Teraz jednak byli nadzy i | li na pikowanej sześciokątnej kołdrze, którą matka Dianę zaczęła w tym roku, kiedy zajęto ambasadę w Teheranie, a skończyła po kat fie Challengera. Światła zostały przygaszone. Corde zlizał resztki sz ki z ust Dianę i odwrócił ją na plecy.

— Poczekaj minutę — rzekła, wstając. — Muszę coś włożyć. Minęła obiecana minuta. Potem kilka następnych. Usłyszał wodę ]

nącą z kranu. Usłyszał odgłos mycia zębów. Odwrócił się na plecy i zaczął go ściskać, żeby pozostał twardy.

Usłyszał wodę spuszczaną w sedesie. Ścisnął mocniej.

Potem usłyszał odgłos otwieranej i zamykanej apteczki. Przestał | ściskać; był twardy jak u nastolatka.

Ale przez dziesięć sekund.

— Ochhhh, Bill...

Rozległ się żałosny jęk Dianę, bardziej wstrząsający niż krzyk. Cor zerwał się na nogi i pobiegł do łazienki. Myślał jedynie, że powinien da sobie trochę czasu i wyjąć pistolet z szuflady stolika przy łóżku.

Niebieskie opakowanie po krążku dopochwowym leżało przy stopac Dianę. Sam krążek na zlewie przypominał bladożółty pęcherz.

Dianę szlochała i zakrywała się rękami. Osłaniała swoją nagość nawet przed mężem.

Bill spostrzegł na podłodze mały biały kwadracik. Podniósł go, pod­czas gdy Dianę wyciągnęła zza drzwi czerwony frotowy szlafrok. Włożyła go i mocno zawiązała pasek. — Było w środku — wyszeptała i odwinęła z rolki długi kawałek papieru toaletowego, by wziąć do niego krążek. Nid sła go do kosza niczym zmiażdżoną osę. Tak samo postąpiła z opakowa­niem. Potem zaczęła dokładnie szorować mydłem ręce w gorącej wodzie.

To zdjęcie zostało zrobione w tym samym czasie co fotka pozostawiona na schodach z tyłu domu. Była na nim Sarah lub inna dziewczynka, z pod­ciągniętą sukienką leżąca na trawie. Kąt, pod którym zrobiono zdjęcie, by taki sam jak poprzednio, podobnie oświetlenie. Zdjęcia różniły się tylko dwoma szczegółami. To drugie zrobiono ze znacznie mniejszej odległości -fotograf znalazł się tylko kilka kroków od dziewczynki.

Inna była też informacja napisana na odwrocie czerwonym flama strem. Brzmiała: CORAZ BLIŻEJ.

Corde otworzył stojak na broń i wyjął z niego długiego sfatygowanego re­mingtona. Wsunął trzy naboje i z szuflady biurka wyjął cylindryczny chro­mowany zamek. Rozdzielił go na dwie części, umieścił po obu stronach osłony spustu i zamknął z lekkim szczękiem. Jeden klucz umieścił na bre­loczku, a drugi wraz z bronią zaniósł do salonu, gdzie siedziała Dianę ze wzrokiem wbitym w podłogę. Jej usta były cienką linią.

— Myślę, że mógł zostawić to drugie zdjęcie w tym samym czasie co pierwsze. Prawdopodobnie jest teraz daleko stąd.

— Mógł... prawdopodobnie... Czy ktokolwiek coś wie o tym człowieku? Corde bezmyślnie ugniatał klucz. Me. Do chołery, nic nie wiemy.

Po chwili powiedział: — Jutro porozmawiam z Tomem. Każę mu cho­dzić wokół domu i sprawdzać w lesie.

Corde postawił broń w rogu pokoju. — Nie ma naboju w komorze. Mu­sisz przeładować. To wszystko. Przeładuj i naciśnij. Wiesz, jak zrobić. Ce­luj nisko. — Dał jej klucz. Wstała i włożyła go do swej torebki. Widząc broń, wydawała się spokojniejsza; zaczęła odzyskiwać kontrolę nad sobą.

Uśmiechnęła się, uściskała Corde'a i trochę jeszcze sobie popłakała.

Corde ujął dłońmi jej twarz. — Przeżyjemy to bez problemów. Ani to­bie, ani dzieciom nic się nie stanie. Obiecuję. Robi to wszystko tylko po to, Zeby mnie zdenerwować.

Dianę otarła oczy i poszła do sypialni. — Bóg dodaje mi sił — rzekła na koniec.

*

Na początku nikt w mieście nie zwracał na to uwagi; były to w wię ści drobiazgi. Na przykład więcej ludzi zaczęło kupować Dziennik i pie sze, co robili, to otwierali gazetę na stronie, gdzie podawano fazy Księ ca na następne trzydzieści dni.

Sprzedaż amunicji śrutowej i innych nabojów była dwukrotnie wi sza niż zwykle o tej porze roku (do rozpoczęcia sezonu pozostało jesz dużo czasu). Dział sportowy w supermarkecie, który normalnie sprz wał tony wyposażenia sportowego do bejsbolu, teraz większość pieni zarabiał na tanich strzelbach, a nawet na pistoletach na sprężony d nek węgla.

Kawiarnie opustoszały, bo rodzice zakazali córkom wychodzenia zmierzchu na randki. Średnia ocen na Uniwersytecie Audena znacz wzrosła, gdy studenci zamiast obmacywać się na świeżym powietrzu 1 błagać o wierność w długie letnie noce, siedzieli w pokojach i wertowali książki. Sporo studentów przerwało semestr i trzy tygodnie wcześniej wróciło do domów.

Bezpańskie psy chodziły głodne.

Niezręcznie sformułowane oświadczenie, napisane przez Cord które miało uspokoić mieszkańców New Lebanon, nie wywarło żadn wpływu na histeryczne zachowania.

Bob Siebert wrócił późno do swojej przyczepy mieszkalnej zaparkowanej przy Drodze 302. Otworzył drzwi i w ciemnej kuchni spostrzegł, że go pięcioletni syn celuje mu w serce ze strzelby na jelenie. Wiedząc, w świetle księżyca widać tylko jego sylwetkę, zamarł, bał się odezwać, do piero po usłyszeniu krótkiego trzasku iglicy znów zaczął oddychać. Zab chłopcu broń i wybuchnął histerycznym śmiechem; dziękował Bogu, syn nie wiedział, jak załadować strzelbę. Przestał się śmiać, kiedy ot rzył zamek i wypadł z niego nie wystrzelony nabój. Nogi ugięły się pod S bertem i zrobiło mu się mokro w spodniach. Ze szlochem skulił się podłodze. Chłopiec powiedział: „Tato, myślałem, że jesteś Księżyco Człowiekiem".

We wtorek, dzień przed pełnią Księżyca, pojawiły się pierwsze

fiti.

Nikt nie widział, kto to zrobił, w rzeczywistości prawie nikt nie roz znawał rysunków na pierwszy rzut oka. Clara i Harry Botwell wra z kolacji do domu swoim starym buickiem. Prowadziła Clara jako le dysponowana. Harry pokazał na ścianę banku w New Lebanon i po dział, że ktoś namalował na niej ogromnego żelka. Clara przyjrzała malunkowi i spytała, dlaczego ktoś miałby malować żelka na ścianie.

__ O rany — wyrzuciła z siebie — to nie żelek, ale półksiężyc. — ^ panice dodała gazu i przemknęła przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, uderzając w bok toyoty. Para wyszła ze stłuczki bez szwanku, ale kierowca potrąconego samochodu ze złamaną ręką trafił do szpitala.

Bank nie był jedynym miejscem, gdzie namalowano półksiężyc. Tego wieczoru około trzystu mieszkańców miasta wystukało numer 911 (więk­szość z nich po raz pierwszy w życiu), by poinformować o kilku innych ry­sunkach księżyca. Wszyscy rozmówcy byli bardzo wstrząśnięci; artysta ja­ko farby użył krwi.

Tego wieczoru Randołph Sayles, profesor i dziekan, badacz gospodarki Unii i apologeta Konfederacji Stanów Ameryki, siedział w swoim ogrodzie, palił papierosa i patrzył na oświetlone blaskiem księżyca niebo. W ręku trzymał kartkę z faksu. Sayles strząsnął popiół na ziemię i spuścił wzrok. Przy jego zabłoconych butach z ziemi wyrastał korzeń drzewa, który zale­dwie kilka cali dalej znów chował się pod powierzchnię, jakby nawet ta krótka wyprawa na świat okazała się nie do zniesienia. Usłyszał kroki. Rozpoznał je.

Joan Sayles była kościstą kobietą, z krótkimi jasnymi włosami, wysta­jącymi biodrami i długimi piersiami. Dziś miała na sobie białą zawiązaną z przodu bluzkę i krótkie szerokie szorty. Usiadła obok męża. Z jej ud zwi­sała pomarszczona biała skóra.

Miała stanowisko pełnego profesora socjologii na Uniwersytecie Aude-na. Była o rok starsza od Saylesa i miała o dwa punkty wyższy iloraz in­teligencji, choć oboje mieścili się wysoko. Kiedy się spotkali na ostatnim roku studiów (studiowali na tej samej uczelni), jedno z nich nie miało żad­nych doświadczeń seksualnych i nie była to Joan. Nawet jako asystentka miała profesorskie zacięcie i instynktowną umiejętność radzenia sobie w życiu instytucji. Doceniał te jej zalety, choć za późno zdał sobie sprawę, ze wykorzystała je nie tylko po to, żeby zdobyć posadę, ale też jego. Powio­dło się jej na obu frontach; wzięli ślub dzień po obronie przez niego dokto­ratu. Chociaż ani przez moment nie rozpaliła w nim namiętności — uczu­la takiego, jakiego doznawał, stojąc na katedrze — to wszystko było w po­rządku. Kochał ją (przynajmniej w to wierzył). W każdym razie potrzebo­wał żony (tego był prawie pewny). Stabilizacja i inteligentny partner to Kolumny doryckie sukcesu na uniwersytecie Środkowego Zachodu.

— Co ty tu robisz? — spytała, mrużąc oczy od niebieskawego światła Księżyca. Ten gest sprawił, że kąciki ust uniosły się jej w groteskowym Usmiechu, który mu się nie spodobał. Spostrzegła przy nim mały, pokryty błotem szpadel, a potem spojrzała na jego buty. — Uprawiasz ogrody przy księżycu?

Uznał, że jej pytanie, choć wyglądało na zwykłą ciekawość, przesiać nięte było ironią.

Co ona wie? — pomyślał.

Przeprosił ją tak szczerze, że oboje byli zaskoczeni. Potem poda faks. Władze stanu odrzuciły prośbę o nadzwyczajną pożyczkę.

— Och. — Oddała faks i zapaliła papierosa. Zwisał jej z wargi, sprawiło, że jej usta wydawały się jeszcze bardziej obwisłe i wywinięte, ciągnęła się, a potem długim palcem dotknęła języka i usunęła z niego jakiś paproch. — Współczuję.

Sayles w odpowiedzi ścisnął jej kolano.

Znów dotknęła języka, jakby się upewniała, czy nie zdrętwiał.

— Policja chciała mnie przesłuchać — wtrącił.

Tak naprawdę to nie było pytanie. Więc ona o tym wie. Jego milczenie było odpowiedzią, którą zrozumiała. — Sprawiało ci 1 przyjemność?

Skąd ona to wszystko wie?

Joan skończyła palić papierosa i wyrzuciła niedopałek na ziemię. Nie zdeptała go. Przerzuciła papiery w ręku i powiedziała: — Wiesz, jestem zaskoczona, że studenci drugiego roku w ogóle nie potrafią pisać. — Wróciła do domu wąską ścieżką zasłaną czerwonymi i purpurowymi liśćmi spa­dającymi z rosnących w rzędzie drzew morwowych.

T.T. Ebbans chciałby być na miejscu tego mężczyzny, z którym rozmawiał opierającego się o wygiętą gałąź i połączonego z haczykiem zanurzonym w mętnej wodzie długą żyłką, wędką i kołowrotkiem. Mężczyzny w czer­wonym kapeluszu.

— Takie noszą wędkujący na muchę — rzekł Ebbans, ruchem głowy wskazując na kapelusz.

— Tak.

Ebbans schylił się i zajrzał do wiaderka, w którym do góry brzuchami pływały trzy blade sumy. — To chyba nudne.

— Pracuję całymi dniami w fabryce kontenerów. Wyjeżdżam do pracy o siódmej. Spanie. Jedzenie. Ryby. Praca. Tak wygląda moje życie. Wieczo­ry są dla mnie.

— Nie przyglądałem się im z bliska. Byli na dole wału i szli pod do jeziora. Jeden z nich był bardzo gruby i dlatego się tak wlekli. Ten by miał na sobie jakieś ciemne ubranie. Drugi był chudy. Włożył k chyba siwą.

— Chciałbym porozmawiać z tymi chłopakami albo przynaj z jednym z nich. Będę wdzięczny, jak da mi pan znać, kiedy ich zob

— Pewnie.

Kościół metody styczny w New Lebanon ogłosił dzisiaj, że zawiesza zaję w szkółce niedzielnej po akcie wandałizmu dokonanym przez osobę, k władze nazywają „Księżycowym Zabójcą".

„Władze" nazywają?

Na drzwiach sałi dla dziewcząt, r.a parterze, w szkole mieszczącej przy ulicy Klonowej 223 i sąsiadującej z kościołem, znaleziono wykonany krwią rysunek półksiężyca.

Krew pochodziła przypuszczalnie z zabitej kozy, którą podrzucono kilka dni temu do budynku szkoły podstawowej w New Lebanon.

Skąd oni to wiedzą? Ja jeszcze o tym nie wiem.

Frekwencja w szkołach miasta gwałtownie spadła, gdy Księżycowy bójca zaczął grasować po ułicach New Lebanon...

„Grasować" po ulicach?

Dziś w nocy będzie pierwsza pełnia Księżyca od czasu zamordowa studentki Uniwersytetu Audena...

Jennie. Nazywała się Jennie Gebben.

...mieszkańcy miasta są proszeni o pozostanie w domach po zach słońca...

Bill Corde siedział w pokoju 121 należącym do zrzeszenia studen i przez pięć minut wpatrywał się w Dziennik, zanim go wyrzucił. Otwo kopertę, którą zabrał z biura. Zawierała raport z laboratorium hrabst na temat badań porównawczych krwi z kozy i krwi, którą wykonano gr fiti.

Skąd oni to wiedzą? Ja jeszcze o tym nie wiem.

W drzwiach pojawił się mężczyzna. Corde spojrzał na niego.

Przepraszam, jestem profesor Sayles. Chciał się pan ze mną wi­dzieć?

— Proszę wejść i usiąść. — Corde odłożył na bok raport z laborato­rium i ręką wskazał na krzesło przy miniaturowym biurku.

Sayles usiadł i powoli podciągnął nogi. Odsunął krzesło od biurka. — To ma związek z zamordowaniem Jennifer Gebben? Corde natychmiast spytał: — Była w pana grupie?

— Tak. — Sayles spojrzał na zegarek. Spod niebieskiej marynarki wyszedł mu pognieciony mankiet koszuli. — Pracowała też u mnie w nie­pełnym wymiarze godzin w dziale pomocy socjalnej.

— Grupa, w której była, jest duża. Kurs historii wojny secesyjnej cie­szy się ogromną popularnością. Staram się zapoznać możliwie jak najwię­cej studentów. Kontakty międzyludzkie w grupie mogą być bardzo inspi­rujące. Nie przypomina pan sobie tego?

Corde, który podczas nauki w szkole starał się schodzić nauczycielom z oczu, powiedział: — Dlaczego pracowała u pana? Przypuszczam, że nie potrzebowała pieniędzy.

— Czemu pan tak przypuszcza? — spytał posępnie Sayles.

— Rozmawialiśmy o tym, jakie to dziwne, że ja... profesor historii... zostałem prodziekanem do spraw finansowych i spytała, czy może mi asy­stować.

^go.

— Nie. Czasami jadaliśmy wspólnie obiad po pracy. Najczęściej z nymi osobami. To wszystko.

Corde patrzył w ciemne oczy mężczyzny, który z kolei przypatrywał trzem brudnym paznokciom u jego prawej ręki.

— Profesorze, czy zażądano, żeby zrezygnował pan z naucz w College'u Loyoli?

Sayles wyciągnął rękę do krawatu w czerwono-żółte paski, ale się wstrzymał. Lekko tylko przekrzywił głowę, by dać chyba upust swe oburzeniu. — Tak, zgadza się.

— Nie. Mieliśmy romans. Zerwałem z nią. Nie była szczęśliwa z powodu i zadzwoniła na policję. Powiedziała, że ją szantażuję. To była prawda.

— Jeśli pan uważa, że ktoś z uniwersytetu miał coś wspólnego z śmiercią... — Sayles mówił teraz ostrzejszym tonem. — ...jest p w okropnym błędzie. Już i tak krąży dużo bezpodstawnych plotek na mat morderstwa. Nawet bez takiego odstraszania rodziców i sponso trudno jest zarządzać szkołą i gromadzić fundusze na jej prowadzę Niech pan przeczyta gazetę. To pańska instytucja stwierdziła, że mord stwo miało demoniczny aspekt.

— Musimy brać pod uwagę wszelkie możliwości. Sayles znów ponurym wzrokiem spojrzał na zegarek. — Za pięć min

zaczynam zajęcia.

— Profesorze, a gdzie pan był wtedy wieczorem, kiedy zamordow tę dziewczynę?

Parsknął śmiechem. — Pyta pan poważnie? — Na co Corde uniósł jjjwi i Sayles odpowiedział: — Byłem w domu.

Czy mógłby ktoś to potwierdzić? — Corde spojrzał na wąską złotą obrączkę. — Może pana żona?

Byłem sam. Żona do północy siedziała w bibliotece. — Ze złości

mówił stłumionym głosem.

Z tego co wiem, Brian Okun spotykał się z Jennie, tak?

— Spotykał się? Tak można to nazwać. On spał z nią.

Koślawym pismem Corde zrobił notatkę na kartce. — Od kogo pan o tym usłyszał?

— Jest błyskotliwy, ale musi w jakiś sposób zapanować nad swoją in­teligencją. Dbając o swój interes, jest arogancki, ale w żadnym przypadku nie skrzywdziłby Jennie. — Sayles obserwował wolno piszącego Corde'a. — Mogę już iść?

Corde skończył pisać i uniósł wzrok. — Ja...

— Proszę zrozumieć. Nie mogę panu pomóc. Nie mam nic więcej do powiedzenia. — Sayles wstał. Nie mógł być już bardziej opryskliwy.

Ten napad złości wydawał się nieproporcjonalny do okoliczności roz­mowy. Na początek utwierdziło to Corde'a w podejrzeniach wobec tego człowieka. Jednak jedno spojrzenie w twarz Saylesa powiedziało mu co in­nego. Źródłem jego oburzenia była pogarda. Gardził sobą, bo zakochał się w Jennie Gebben. Niezależnie od jej talentów seksualnych — a Corde wyczuwał tu je, skoro Sayles i Okun ryzykowali swoje kariery, by ją po­siąść — była tylko przeciętną studentką, dziewczyną z przedmieścia, dość wulgarną, córką drobnego biznesmena, wolontariuszką rozwożącą posiłki, zwyczajną młodą kobietą.

Randolph Sayles, doktor nauk, po prostu czuł się poniżony, że poko­chał tę pospolitą dziewczynę.

Corde mógł go zwolnić. I niczym zdegustowany kot, który w końcu uciekł z ramion swojego pana, profesor wymaszerował z pokoju 121. Nie spieszył się ani nie ociągał, skupił się na tym, żeby zapomnieć o wcześniej­szym czasie niewoli.

Corde po powrocie do biura zauważył na biurku Slocuma stertę świeżo Wydrukowanych ulotek, które miały być gęsto rozwieszone wzdłuż Drogi

116. Patrząc jeszcze na raporty o zaginionych kozach, stwierdził, że Sio. cum gdzieś wyszedł.

Dawała znać o sobie ciężka noc — to drugie zdjęcie, poczucie winy, że nie poszedł na kolejne zawody zapaśnicze z udziałem Jamiego, koszmar-ny sen, który z miejsca go obudził. Nie mógł ponownie zasnąć; trzymając śrutówkę na kolanach, siedział dwie godziny w łazience z tyłu domu i ob-serwował las, by wypatrzeć intruza. W pewnym momencie był nawet pe-wien, że zobaczył twarz osoby zaglądającej do domu. Posunął się do tego, że załadował broń i wyszedł na zewnątrz. Jego dłonie drżały w niecierpli-wym oczekiwaniu, ale też z chłodu kończącej się nocy. Jednak kiedy wy­szedł boso na wyłożoną kamiennymi płytami werandę, stwierdził, że ten obraz był tylko oświetloną przez księżyc plątaniną gałęzi drzew i liści.

Odwrócił się, by wejść do domu, i wtedy wystraszył się na śmierć, zo­baczywszy zbiegającą po schodach Sarah. Popatrzyli na siebie; Corde — przerażony, Sarah bardziej zawiedziona niż kiedykolwiek do tej pory. Szł; potem do tylnych drzwi i Cordeuwi przemknęła przez głowę myśl, że jest lunatyczką. Jednak nie; zeszła tylko, by napić się wody. — A co, popsuło się coś w twojej łazience? — spytał wtedy Corde i jego serce przestało bić jak oszalałe. Napiła się wody, a potem zaczęła wyglądać przez okno, aż zniecierpliwiony wygonił ją do łóżka.

Nie mógł zasnąć do piątej.

Przy śniadaniu rozegrała się walka. Sarah gwałtownie odmówiła, gdy mama kazała jej pouczyć się przed pójściem do szkoły. Corde musiał uspo­kajać zarówno żonę, jak i córkę. Nie stanął po niczyjej stronie, więc obie były na niego złe.

Teraz w swoim gabinecie Corde zamknął drzwi i usiadł przy biurku. Dziesięć minut układał wysokie sterty fiszek, zatłuszczonych i pogiętych od ciągłego przekładania. Rozkładał je, aż pokryły całe biurko.

W jego dłoni pojawia się zmatowiała dwudziestopięciocentówka i za­czyna się przesuwać między jego palcami. Patrzy tak na kartki i po kilku minutach nie znajduje się już w biurze szeryfa, ale w kampusie Uniwer­sytetu Audena. Jest wtorek, 20 kwietnia, godzina 16:30.

Corde wyobraża sobie, jak Jennie Gebben opuszcza salę wykładową profesora Saylesa i idzie do księgarni uniwersyteckiej, trzy przecznice da­lej, by zrealizować czek na trzydzieści pięć dolarów. Kamera bezpieczeń­stwa przy okienku kasowym robi jej zdjęcie. Dziewczyna ma na sobie bia­łą bluzkę z kołnierzykiem z przypinanymi rogami. Jej ciemne włosy są proste, gęsty kosmyk opada na czoło. Migawka uchwyciła ją z przymknie tymi oczami. Na zdjęciu jest godzina 16:43:03. Potem Jennie idzie do aka demika. zjawia się tam o piątej. Zamyka się w pokoju z Emily Rossiter na około godzinę. Koleżanki z piętra nie słyszą rozmowy, ale odnoszą wraże-me) że dziewczyny się kłócą.

2 raportu Lance'a Millera wynika, że w czasie, gdy Jennie przebywa­ją w akademiku, nie przeprowadzano z niego rozmów zamiejscowych, tyl­ko lokalne, z których większość była nieistotna. Tylko jednego rozmówcy nie udało się zidentyfikować. Na liście znajdowały się numery telefonów Randy'ego Saylesa i Briana Okuna, a także Emily, która pracowała jako pomoc na wydziale socjologii.

Piętnaście po szóstej Jennie bierze prysznic i z wciąż mokrymi włosa­mi w towarzystwie trzech innych dziewczyn idzie do stołówki. Zachęcają Emily, żeby do nich dołączyła, ale ona markotnie odmawia. Dziewczęta je­dzą obiad i rozmawiają. Jennie je w pośpiechu i szybko wychodzi. Jej ko­leżanki wracają do akademika o wpół do ósmej i przez pół godziny ogląda­ją program rozrywkowy w telewizji. Jennie przychodzi do sali telewizyj­nej, chwilę ogląda program, a potem spogląda na zegarek. Wydaje się zde­nerwowana, strapiona. Piętnaście po ósmej wychodzi ze świetlicy i mówi jednej z koleżanek, że wróci przed północą.

Następna informacja o Jennie Gebben pochodzi z godziny dziesiątej pięćdziesiąt osiem. Została zgwałcona i uduszona, jej ciało leży na kępie niebieskich hiacyntów u podnóża wału przy jeziorze Blackfoot.

Miejsce jej śmierci: Dziewiętnaście śladów butów wokół jej ciała, więk­szość z nich to odciski pozostawione przez mężczyzn lub nastoletnich chłopców. Ford pikap pokryty 530 fragmentarycznymi i 130 kompletnymi odciskami palców. Kawałki typowego, praktycznie niemożliwego do ziden­tyfikowania papieru maszynowego. Folia z opakowań po przekąskach. Niedopałki papierosów, butelki po piwie i napojach gazowanych, puszki, prezerwatywa, z nasieniem innym niż znalezione w ofierze.

I nóż (którego pochodzenia nawet FBI nie jest w stanie zidentyfiko­wać, mimo współpracy z prefekturą policji w Seulu i konsultacji z dwuna­stoma profesorami religii, kryminologii i parapsychologii z całego kraju).

Żaden z odcisków palców znalezionych na miejscu przestępstwa nie odpowiada tym zgromadzonym w hrabstwie Harrisom Odciski są teraz w Higgins i w Waszyngtonie, gdzie porównuje się je ze stanową i federal­na, bazą danych. Z drzwi pokoju w akademiku zebrano 184 odciski palców, z których sześćdziesiąt dwa pozostawiła Jennie lub inne studentki z pię­tra. Pozostałych jeszcze nie zidentyfikowano.

Po zgłoszeniu kradzieży listów należących do Jennie Emily Rossiter znika policji. Nieobecna w pokoju 121, nie odbiera telefonów.

Corde przegląda uważnie notatki dotyczące zabójstwa Susan Bia — ta sprawa zaprowadziła go do Jennie Gebben. Piętnastego styc ubiegłego roku Susan Biagotti została zamordowana w swoim mieszk poza kampusem przy użyciu młotka w czasie napadu rabunkowego, jak Corde mówił Ribbonowi, związku z Jennie tu nie było. Dziewc znały się tylko przelotnie. Susan mieszkała dwa domy od Briana Ok lecz Corde nie może znaleźć żadnych innych związków między nimi. nastego stycznia minęły trzy dni od nowiu Księżyca.

W beczce po paliwie znaleziono kartki z trzech rodzajów papieru, gowłóknisty biały papier makulaturowy wyprodukowany przez Ha: mili, lekko barwiony na fioletowo papier listowy z Crane i perforowany p pier w biało-zielone paski do drukarek. Producenta tego ostatniego nie udało się jeszcze określić. Analiza przy użyciu ninhydryny ujawniła dwa częściowe odciski palców na papierze listowym i jeden kompletny na wy­druku komputerowym. Wszystkie trzy pozostawiła Jennie. Laboratorium hrabstwa stwierdza w raporcie, że popiół z beczki odpowiada 50-75 kart­kom papieru. Popiół był tak wypalony, że nie udało się wykryć żadnych znaków wodnych, odcisków palców lub pisma.

Na wydruku komputerowym znalazły się kwoty z przedziału od 2670 dolarów do 6800. Użyto drukarki dziewięcioigłowej. Słaba jakość czcionki sugeruje, że zastosowano urządzenia o dużej szybkości druku lub że ta­śma była zużyta. Zarówno technicy z hrabstwa, jak i ze stanowego biura śledczego stwierdzają, że papier i atrament są zbyt typowe, by dostarczyć dalszych wskazówek, chyba że zostaną znalezione odpowiednie odnośniki.

Jennie zmarła w wyniku uduszenia. Morderca dusił ją rękami, a po­tem użył sznura lub przewodu. Śmierć nastąpiła szybko. Nie zmarła na stojąco; pięty butów zrobiły głębokie dołki w błocie, zanim się zsunęły, a podeszwy jej stóp były czyste. Sperma, którą znaleziono w jej ciele i na niej, pochodziła od jednego mężczyzny, grupa krwi B+. Istnieją ślady, na podstawie których można stwierdzić, że morderca odbył też stosunek analny.

Nie znaleziono sznura użytego do duszenia, choć jeden z techników za­uważył świeży ślad po cięciu na lince do suszenia bielizny, zwisającej z po­rzuconego samochodu. Lekarz sądowy stwierdził, że obrażenia na szyi dziewczyny mogą pochodzić od linki tego typu, ale o niczym to nie świad­czy. Ponadto nóż jest ostry niczym brzytwa, a laboratorium hrabstwa po­daje, że linka z forda została przecięta ostrym narzędziem. Na ostrzu zna­leziono włókno bawełniane pochodzące z majtek Jennie.

O Jennie Gebben Corde wie, że:

Umawiała się często, choć nie były to typowe randki w Burger Kingu juD w kinie. Po prostu znikała wieczorami, czasami na cały weekend. Rzadko rozmawiała o towarzyszach eskapad, choć to, co robiła, wywoływa­ło dużo zamieszania. Seks był ulubionym tematem Jennie. Nie chłopcy, randki, ani też pierścionki. Seks. Wielokrotnie widziano, jak Jennie ma-sturbuje się w łazience; nie zwracała jednak uwagi, że ktoś to widzi. Lubi­ła rozmawiać bez ogródek (Kiedyś byłam z Jennie w sali do nauki własnej. Panuje zupełna cisza, a ona unosi głowę i mówi: „Brałaś w tyłek? Ja bar­dzo lubię.", Naprawdę tak zapytała...)

Jej niechęć do rozmawiania o swoich kochankach wywołała plotki, że sypia z wykładowcami. W ubiegłym roku wiosną wyjechała przypuszczal­nie z jakimś profesorem. Utrzymywali to w tajemnicy, ale mówiło się, że był z wydziału pedagogicznego i planowali małżeństwo.

Dużo dziewczyn uważa postępowanie Jennie za skandaliczne, ale ich pogardliwe opinie wyraźnie podszyte są zawiścią.

Wielu studentów mówi, że postrzegało ją jako osobę poszukującą, nie­spokojną, nieszczęśliwą. Kilkoro z nich podało tę samą wersję pewnego zdarzenia: Kiedyś późnym wieczorem Jennie stała sama na klatce schodo­wej w akademiku. Płakała, a jej głos odbijający się od betonowych ścian dał się słyszeć jako rozpaczliwe, żałosne zawodzenie. „Jestem taka samot­na..." —jedna ze studentek twierdzi, że Jennie właśnie to powiedziała. In­na, z dołu, usłyszała: „Gdybym tylko go miała..."

Nie była religijna i nie chodziła do kościoła w New Lebanon. Miała kil­ka kaset z muzyką New Age i kryształowe naszyjniki, ale mało intereso­wała się spirytyzmem czy okultyzmem. Studenci przedstawiają sprzeczne opinie na temat jej relacji z rodzicami. Jennie odnosiła się chłodno do mat­ki. Z drugiej strony jej stosunki z ojcem były burzliwe. Przez telefon za­pewniała z dziwną żarliwością, że go kocha i bardzo go jej brakuje. Innym razem rzuciła słuchawką i oznajmiła: „Co za chuj".

Bill Corde rzuca monetę na stół i zbiera fiszki, rozpatruje wszystkie te fakty i próbuje wyobrazić sobie mordercę. Jednak widzi rozpaczliwie ma-to. Znacznie, ale to znacznie mniej niż w opisie w Dzienniku (który zdener­wował go między innymi dlatego, że wątpił, iż sam może stworzyć tak ży­wy obraz mordercy). Technika tworzenia profilu przestępcy, którą stoso­wał Corde, opierała się na schemacie opracowanym przez Narodowe Cen­trum Analizy Ciężkich Przestępstw; odpowiedni diagram na żółtawej kartce papieru wisiał na korkowej tablicy za jego biurkiem. Jest to długi Proces gromadzenia niezliczonych faktów, składania modelu, analizy prze­stępstwa, aż w końcu wyłania się powoli odpowiedni profil. (Wie, że proce­dura Narodowego Centrum zawiera szósty, optymistyczny punkt koń wy: aresztowanie mordercy — krok, który wydawał się rozpaczliwie o gły w tym momencie, osiem dni po znalezieniu ciała Jennie Gebben w cie, wśród hiacyntów, nad tym mrocznym zastygłym jeziorem.)

Corde zna wiele szczegółów dotyczących Jennie Gebben. Wie, że B * Okun nie mówi prawdy, przypuszczalnie tak samo profesor Sayles. Wie, krótko przed zabójstwem Jennie przy wale było dwóch chłopców i jeden z nich miał nóż. Tu ślad się urywa i trzeba jeszcze sporo dociekać. Wiece rozmów, więcej faktów do odgrzebania... chociaż zastanawia się skry Czy to nie jest jedynie gra na zwłokę? To oczekiwanie, żeby portret p stępcy spadł z nieba i był tak wyraźny, jak zdjęcie Jennie, które trz; w portfelu.

Bill Corde przerzuca fiszki.

Bardziej wierzy, niż wie. Ma w rękach dużo informacji, ale praw kryje się gdzieś pomiędzy faktami, w lukach jego wiedzy, jak cienie tych cholernych kartkach. Teraz Corde widzi jedynie ciemność tak gęs jak wody jeziora Blackfoot. Dociera do niego tylko odblask podwójny księżyców z naszyjnika zamordowanej dziewczyny.

Corde ma nadzieję na olśnienie, ale boi się, że długo, bardzo długo dzie musiał na nie czekać.

14

Kłopoty pojawiły się przy pierwszej niesymetrycznej figurze.

Teresa Parker przekartkowała zieloną broszurę z wybitymi dużymi czerwonymi literami i tytułem na okładce: Testy z koordynacji wizualno-motory nej. Zaznaczyła miejsce, w którym Sarah Corde zaczęła mieć trudności przy wykreślaniu nieregularnego czworokąta.

Terapeutka odłożyła tę broszurę i przejrzała książkę Skala Wechsle badania inteligencji dzieci — testy SWBID. Uważnie studiowała zawiłości zadań. Testy z głośnego czytania pokazały, że Sarah, uczennica kl czwartej, czyta jak pierwszoklasistka. Szło jej lepiej, gdy nie miała ograniczeń czasowych.

Wyniki były gorsze, niż terapeutka się spodziewała.

Sarah siedziała teraz przed nią i męczyła się nad ostatnim z testów, który miał sprawdzić jej zdolność pisania. Doktor Parker widziała niepokój u dziewczynki — rozbiegane oczy, drżące kolana, kroplisty pot. Terapeutka, która od sześciu lat zajmowała się takimi badaniami, musiała bez przerwy konfrontować swoją złość, brak pewności siebie, zniechęcenie i ich przyczyną; usilnie próbowała zarazić dziecko spokojem. — Sarah, nie denerwuj się. — Szeroki uśmiech. — Nie musisz się spieszyć.

Zwróciła uwagę na proces przyswajania. Sarah nie wypowiadała gło­śno nie znanych lub trudnych słów. Patrzyła na nie, nie poruszając usta­mi, wykorzystała wszystkie swoje umiejętności fonetyczne i potem po­woli zapisywała wyrazy koślawymi literami. Dziewczynka wychyliła się do przodu, głęboko zmarszczyła brwi, gdy próbowała przywołać z pamięci słowa. W jej oczach wyraźnie widoczna była udręka spowodowana ciągłym przezwyciężaniem barier.

U dzieci policjantów częściej stwierdza się kłopoty z nauką niż w przy­padku innych rodziców. Doktor Parker poczuła żal do Billa Corde'a. Była to uraza, której nigdy nie ujawni, ale Corde, żeby ją przekonać, musiałby włożyć bardzo dużo pracy. Dianę Corde starannie odsiewała to, co ma po­wiedzieć, i doktor Parker zastanawiała się, do jakiego stopnia ten człowiek pomaga swojej córce, w przeciwieństwie do tego, w co Dianę wierzyła lub chciała, żeby robił.

Terapeutka wiedziała też coś innego — że dziewczynka będzie w sta­nie zrobić tylko niewielkie postępy i będzie wymagało to ogromnego wysił­ku i nakładu pracy.

— Niestety, czas się skończył — rzekła doktor Parker i zabrała notat­nik dziewczynce, całej spoconej i prawie bez oddechu. Przyjrzała się nieu­dolnej próbie opisania prostego rysunku z książki — chłopca z kijem bejs-bolowym. Sarah zaczęła: Nazywa się Fredie Freddie. Chciał gradź w bejs-boi tyklo... Pismo było okropne. Historia ciągnęła się na pół strony; w tym czasie przeciętne dziecko bez problemu zapisałoby trzy lub cztery kartki. ~ W porządku, Sarah, bardzo dobrze. To był ostatni test.

Sarah patrzyła żałosnym wzrokiem, jak doktor Parker wkłada zapisa­ną kartkę do teczki. — Zdałam?

— Tak — odpowiedziała bez wahania Sarah. — Bardzo bym chciała. Doktor Parker wybuchnęła śmiechem. — A jeśli zadzwonię do pani Beiderson i poproszę, byś robiła ustnie wszelkie testy, to będzie lepiej?

Dziecko instynktownie wyczuło, że negocjacje już się skończyły i nicze­go więcej nie osiągnie. Spojrzała na doktor Parker i niepewnie przytaknę­ła. — Dobrze.

— Niestety nie, Sarah. Miałyśmy na to tylko tyle czasu. Dziewczynka wykrzywiła twarz w ogromnym rozczarowaniu. — Ale

nie zdążyłam zapisać dodatkowej części!

— Nie? — spytała Parker. — To jaka jest ta dodatkowa część? Sarah zerknęła na te same dyplomy, które w ubiegłym tygodniu tak

uważnie studiowała Diane Corde. Potem odwróciła się z powrotem, spoj­rzała w oczy terapeutki i powiedziała: — Freddie wybija piłkę na ulicę. To­czy się po chodniku do sklepu. A tam stoi pan Pillsit... — Sarah szeroko otworzyła oczy. — On kiedyś grał w Orłach z Chicago. To był zespół, który miał prawdziwe orły. Mogły nurkować na boisko, porywać piłkę i lecieć z nią nad trybuny. Zespół wygrywał wszystkie mecze. Pan Pillsit mówi Freddiemu...

Doktor Parker uniosła dłoń. — Sarah, czytałaś gdzieś tę historię?

Pokręciła głową. — Wymyśliłam ją, tak jak miałam to zrobić. Myślałam, że o to chodzi. Przepraszam... —Teatralnie spuściła wzrok. — Zrobi­łam coś złego?

Freddie oczywiście podjął się zadania. Sarah z entuzjazmem opowia­dała jego dalsze przygody. Nie zwróciła uwagi, że terapełtka wyciągnęła rękę z bransoletkami, nonszalanckim gestem wzięła złote pióro i niewy­raźnymi znakami stenograficznymi zaczęła zapisywać opowieść o poszuki­waniu przez Freddiego magicznej piłki —jego walce z Hugo Pazurem, naj­okrutniej szym z orłów, budowie nowego budynku klubu po pożarze stare­go, ucieczce z domu i zamieszkaniu w dużym gnieździe z rodziną pięknych złotych orłów. Freddie nigdy nie wrócił do domu, choć został słynnym graczem w bejsbol.

Zanim Sarah skończyła, doktor Parker zapisała dziesięć stron papie­ru stenograficznego. — Sarah, to bardzo interesująca historia.

— No może — rzekła Sarah głosem recenzenta telewizyjnego. — Ale na rysunku był Freddie i piłka bejsbolowa, więc nie mogłam o niczym in­nym pomyśleć.

Terapeutka powoli przekartkowała notatnik. — Dobrze, przejrzę wszystko, co napisałaś. A ty będziesz musiała pouczyć się do testów.

— Chcę, żeby tata mi pomagał.

Po chwili terapeutka uniosła wzrok. — Przepraszam, Sarah. Co po­wiedziałaś?

Tu jest federalne pozwolenie na broń, a tu licencja prywatnego detekty­wa ze stanu Missouri.

Szeryf Steve Ribbon przyjrzał się plastikowym kwadracikom z portfe­la mężczyzny. Nigdy nie widział federalnego pozwolenia na broń. Ani li­cencji prywatnego detektywa ze stanu Missouri.

— Chyba w porządku — rzekł.

Charlie Mahoney włożył portfel z powrotem do kieszeni. Miał na sobie garnitur biznesmena — w delikatną różowo-niebieską kratkę, choć z da-ka wydawał się jednolicie szary. Ribbonowi bardzo podobał się ten gar­nitur. Wskazał ruchem głowy na krzesło, obserwował mężczyznę, którego Pewność siebie płynęła z dwóch źródeł: przez wiele lat był policjantem i za-blł też człowieka.

Mahoney rzucił drogi i gruby, jasnobrązowy płaszcz na wolne krzesło Usiadł przy biurku naprzeciw Ribbona. Porozmawiał obojętnie o pięknej Wl°sennej pogodzie, o kłopotach z przylotem do New Lebanon i o rolni-charakterze miasta. Potem zamilkł i obok Ribbona spojrzał na

ogromną mapę hrabstwa. W tym momencie Ribbon poczuł się wyjątko^ nieswojo. — Tak właściwie to co mogę dla pana zrobić?

Ribbon skrzywił twarz ze współczucia. — Wiem, co przeżywa. Sam mam dzieci. Ale wie pan, jak to jest. Przepisy. W Chicago chyba też obo­wiązywały?

Mahoney pokiwał głową w sposób, który dał do zrozumienia Ribbono-wi, że jest zatroskany. — To statystyka.

Wiem. — Ribbon zniżył głos. — Na początku miałem dużo proble­mów. Pojawiły się dowody wskazujące na jakiś kult.

Kult. — Mahoney znów skinął głową, ale tym razem z życzliwością. ^_ jakby to była ofiara rytualna. Właśnie. Te kozy i krew. Księżyc i inne wskazówki. Osoba, która wpadła na ten pomysł, wykonała kawał dobrej roboty

Ribbon przestał być ostrożny, ale powiedział: — Wciąż się zastana­wiam, do jakiego stopnia mogę panu zaufać. Ja...

— Charlie — poprawił go. — Wystarczy Charlie. — Uniósł dłonie i pożółkłymi palcami wskazującymi. — A teraz, żeby było ci przyjemniej, daj mi powiedzieć o nagrodzie.

— Nagrodzie?

— Pan Gebben jest bardzo bogatym człowiekiem. Wyznaczył dwadzie­ścia pięć tysięcy dolarów za złapanie mordercy.

Ribbon zagryzł policzek, by powstrzymać uśmiech. — To wspaniało­myślne... Chociaż taka nagroda może wywołać prawdziwe polowanie. W hrabstwie wielu ludzi trzyma legalnie broń.

Mahoney zmarszczył czoło i się poprawił: — Powinienem powiedzieć: nagroda tylko dla zawodowców. Dla policjantów. Nie ma więc ryzyka, że ktoś nie znający się na rzeczy narobi szkody.

łowieniem ryb picie to najprzyjemniejsze zajęcie.

Ribbon chciał powiedzieć, że można jeszcze gwałcić studentki przy , e"e księżyca, ale się ugryzł w język. — Są też inne rozrywki, ale poza

Wi

drżącą dłonią wzięła ze swojego biurka wizytówkę. Zaczęła się wpatrywać c w biały prostokącik. Był sztywny i miał ostre rogi. Wbiła jeden z nich Cluk z obgryzionym paznokciem i pojawiła się strużka krwi.

Emily Rossiter usiadła na łóżku, ale po chwili pomyślała, że oni mogij tu siedzieć. Przypuszczalnie zaglądali między materac a sprężyny. Doty. kali poduszki. Przesuwali dłonie po tym samym prześcieradle, na który* się kochała. Wyrzuciła wizytówkę i zanim ta wpadła do kosza, wirowafo w powietrzu, ukazując zapisane na niej słowa: Proszę do mnie zadzwonii Det. William Corde. Emily zastanawiała się, czy grzebali nawet w śmie. ciach. Potem wyszła na korytarz do telefonu.

Wybrała numer i lekko zesztywniała, gdy ktoś odebrał telefon. — Mówi Emily... muszę się z tobą spotkać... Nie, teraz. — Chwilę wysłuchiwała gwałtownych protestów, a potem powiedziała wyzywająco: — Chodzi o Jennie. — Po drugiej stronie linii zapadła cisza.

Ale dlaczego go puściłaś? Jest przecież fajny. Teraz usidli go Donna. On ma takie zajebiste oczy. Ja...

Philip Halpern powiedział w myślach: Zamknij się.

W pokoju, który dzielił z siostrą, był tylko jeden telefon. Siostra bez przerwy z niego korzystała.

Chłodny wieczorny wiatr wpadł przez otwarte okno i uniósł zieloną płachtę, która dzieliła pokój na dwie części. Na odrapanych ścianach wi­siały dziesiątki pogniecionych plakatów, były to rozkładówki z magazynów młodzieżowych. Wiatr odrzucił na bok zasłonę usianą czerwonymi kwiat­kami i na chwilę Luke Perry i Madonna stanęli twarzą w twarz z Ulicz­nym Wojownikiem i Terminatorem.

W pachnącej stęchlizną połowie pokoju, która należała do Philips, znajdowały się sterty komiksów, książki science fiction, bloki rysunkowe, plastikowe figurki komiksowych bohaterów i złoczyńców. Setki magazy­nów, Fangoria, CineGove, Heavy Metal — większość z nich bez okładek. Philip, którego nie było stać na ich kupowanie, regularnie przeszukiwał pojemniki na makulaturę za przedsiębiorstwem kolportażowym i wybie­rał z nich zdekompletowane niesprzedane egzemplarze czasopism. Na ko­modzie i biurku spoczywały pojazdy kosmiczne, idealnie poskładane, al« pokryte warstwą brudu. W kącie stał częściowo ukończony wieszak robio-ny na zajęcia w szkole.

W pokoju dominował ogromny, wykonany ręcznie wyszukanymi liter* mi, napis: Wejście wzbronione. Tę informację otaczały dziesiątki liter z * fabetu runicznego i małe rysunki gargulców i smoków.

Philip leżał na zapadającym się łóżku. Materac był teraz suchy, ^ upstrzony setkami starych plamek po moczu. Chłopiec powiedział ro°*| com, że musi się uczyć do klasówki, i poszedł do swojego pokoju. OjO który wydawał się mile zaskoczony z tego powodu, włączył telewizor, by i ¿äc Koło fortuny. Jednak Philip się nie uczył. Czytał Heinlena, Asimo-va czytał Philipa Dicka (czasami był przekonany, że opętał go duch Dic­ka) Leżąc na łóżku, wpatrywał się w kwiatki i w myślach projektował la­ser aż przyszła siostra i zadzwoniła do koleżanki. Do cholery. Zamknij się.

Nagle ojciec otworzył drzwi i powiedział: — Koniec z telefonami. Do łóżek. — Wyłączył światło. Drzwi się zamknęły.

...teraz, staruszku... musisz odejść. O tak, już jutro.

Philip skierował laser w stronę miejsca, gdzie wcześniej stał ojciec, by sprawdzić działanie urządzenia. Próba udała się znakomicie. Philip wy­myślał bardzo skuteczną broń.

Syknął i znów wypalił.

— Mówię do ciebie — odparła. Usłyszał, jak siostra rozpina zamek u dżinsów. Zastanawiał się, co włoży do snu.

Zaskrzypiały sprężyny materaca, gdy zwaliła się na łóżko. Philip leżał dziesięć minut w bezruchu — dopóki nie usłyszał miarowego oddechu sio­stry. Wstał, owiewał go chłodny wiatr wpadający przez otwarte okno. Wy­szedł przez nie i kiedy zeskoczył na gąbczastą ziemię, znów znalazł się w Zaginionym Wymiarze. Był wojownikiem Phatharem, który zatoczył się lekko, wyprostował i pewnym krokiem wydostał sie ze skąpanego w świe­tle księżyca ogrodu.

15

* Profesor Randolph Sayles zastanawiał się, dlaczego nie ma tutaj świerszczy ani cykad. Nasłuchiwał. Był koniec kwietnia. Za wcześnie na nie? le znał się na owadach. Nauka przedmiotów przyrodniczych przychodzi-. z trudem; ocena z biologii na studiach licencjackich znacznie obni­ża mu średnią. Dwadzieścia sześć lat później wciąż doprowadzało go to do wściekłości.

Dziesięć minut czekał w Parku Pamięci, zanim się zjawiła. Uważał ^ Emily Rossiter jest jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie spotkał. Jej żowe kręcone włosy okalały bardzo bladą twarz o greckich czy też w}^ skich rysach. Z samego tylko względu na jej urodę mógłby żyć z nią wjecznie. Bez końca byłby szczęśliwy i zakochany.

Jednak kiedy teraz do niego podeszła — pod szpalerem pączkujących klonów, w prowokującym świetle księżyca, prześwitującym między młodymi liśćmi — przeżył szok. Wyglądała jak bezdomna — rozmamłana, z na­brzmiałą twarzą, przetłuszczonymi potarganymi włosami, obwisłymi ustami, w brudnym ubraniu. Do tego miała rozbiegany wzrok i obłąkań­czy uśmiech.

Jednak mimo jej niekontrolowanego zachowania, mimo swojej złości i strachu o nią, Randy Sayles niczego bardziej nie pragnął, niż się z nią ko­chać. Tutaj, natychmiast, na trawie, w błocie, gorące ciało na gorącym cie­le w chłodnym wiosennym powietrzu... Chciał przewrócić ją na ziemię i przytulić się do niej, mocniej, coraz mocniej... Chciał wykorzystać jej bez­radność. Chciał poczuć jej słone, przetłuszczone włosy między zębami.

Kiedyś raz próbował ją uwieść. Natarcie skończyło się niepowodze­niem i otarło się o próbę gwałtu. Spoliczkowała go do krwi. Przeprosił ją i nigdy więcej się do niej nie zbliżył. Dziwne, ale to przykre wspomnienie rozpaliło w nim pożądanie.

Stał przygarbiony, z rękami w kieszeniach, kiedy podeszła do niego odległość dwóch kroków. Znajdowali się pod latarnią, jej światło wydaw ło się bardziej przytłumione i upiorne niż światło Księżyca w pełni.

— Wiesz, co się z nią stało? — Słowa z trudem wydostawały się z

ust.

Zaczęła iść, jakby nagle przypomniała sobie o jakimś spotkaniu, les podążył za nią, trochę z tyłu. Pięć minut szli w jednym kierunku, a tern skręcili na północ, w ścieżkę prowadzącą do ceglanego kręgu otoczonego betonowymi ławkami, a za nimi bukszpanowym żywopłotem. Gdyby ktoś chciał do nich podejść, zauważyliby go odpowiednio wcześnie.

Sayles, rozmawiając ze studentkami, instynktownie szukał ucieczki.

Dzieciaku...

Co chciałaś przekazać przez telefon? Mówiłaś chaotycznie. Nie wiedziałam, że będzie tak ciężko. Jest tak ciężko bez niej.

— Czego chcesz ode mnie?

Światło księżyca tworzyło na jej twarzy dwie smugi prowadzące od do ust. Sayles stał z rękami w kieszeniach, ona obejmowała piersi, których nigdy nie widział. — Spotkałeś się z nią wtedy wieczorem, kiedy umarła? — spytała. Nie mógł określić jej stanu. Zdecydowanie, rezygna­cja?

Znajdowali się w małym parku poza terenem kampusu, w miejscu, gdzie kochankowie od lat rozpinali setki ubrań, gdy leżeli na pachnącej trawie. Dziś wieczorem w parku było pusto albo tak się wydawało.

— Wiesz, co się z nią stało? — spytała Emily

Po chwili Sayles się odezwał: — Dlaczego mnie o to pytasz?

Wydawało się, że nagle oprzytomniała. Cofnęła się. Kręcąc głową, wy-buchnęła płaczem. — To boli...

— Jest tu ktoś ? — dało się słyszeć szorstkie wołanie.

Za nimi rozległy się kroki. Ktoś w pobliżu wszedł między drzewa i ukrył się za żywopłotem. Emily zaczęła się oddalać. Sayles ruszył za nią. Machała wściekle ręką, jakby opędzała się od rozszalałej pszczoły.

— Powiedz mi, czego chcesz? — wyszeptał ze złością.

Emily weszła szybko na ścieżkę. Poszedł za nią, ale intruz — ochro­niarz — skierował snop światła w ich stronę. Oboje się uchylili. Emily za­dęła biec.

— Zaczekaj! — wyszeptał Sayles. Potem wszedł w krzaki, by uniknąć wzroku ochroniarza. W ciemnościach pośpieszył w kierunku, w którym, Jak sądził, pobiegła Emily.

nathar biegł powoli ścieżką, z trudem łapał oddech. Przypomniało mu to o Jutrzejszej koszmarnej lekcji wuefu; będą biegać na 880 jardów — dla n.lego była to tortura w najczystszej postaci. Wyobraził sobie, jak porusza 8le z trudem, uginając się pod swoim ciężarem, podczas gdy inni, którzy skończyli bieg, krzyczą i się śmieją. — Dawaj, Phil. Szybciej, Phil. ciejl — Zagotowało się w nim.

Wyszedł z lasku i przeszedł kilkanaście kroków, zanim poczuł z wody i błota. Znalazł się u podnóża wału przy jeziorze Blackfoot. Ścisn^ go w kroczu, ale przyznał, że mimo przerażenia, jakie przeżył w ostatni wtorek wieczorem, w swojej duszy z innego wymiaru chciałby ponownig przeżyć to pół godziny, które tu spędził.

Światła. Odgłos pędzącego samochodu. Skulił się i pobiegł w niskie za-rośla cykuty. Światła przesunęły się nad jego głową niczym wiązki z flektorów w obozie jenieckim i samochód oddalił się, wypełniając powie-trze głośnym piskiem opon. Phathar wszedł w błoto i zaczął szukać noża, który zgubił w tamtą noc. Był zdruzgotany swoją nieostrożnością niegod-ną Phathara (ale typową dla otyłych i niezdarnych pierwszoroczniaków ze szkoły średniej). Do przodu i do tyłu, przeszukiwał teren, używając małej latarki wielkości pióra, owiniętej w czarny papier, by światło się nie roz­praszało.

Powoli odzyskiwał spokój. Zapach wody i błota oraz hałas kumkają­cych żab skojarzyły mu się z lekcjami biologii —jego ulubionymi. Przypo­mniał sobie, jak pewnego wieczoru pomagał nauczycielowi zbierać żaby z brzegów Des Plaines. A nazajutrz nauczyciel podziękował mu przed ca­łą klasą. Twarz Philipa zaczerwieniła się z rzadko odczuwanej dumy. Czuł się na tyle śmiały, że zbierał żaby dla tych, którzy sami nie chcieli tego ro­bić. Tamtego dnia złapał ich kilkanaście. Jedna dziewczyna podziękowała mu i powiedziała, że jest odważny. Patrzył na nią w osłupieniu.

Po półgodzinie daremnych poszukiwań noża w błocie zrezygnował. Musiał już iść; ojciec w każdej chwili mógł wpaść do jego pokoju. Ruszył wolno. Usłyszawszy kroki, zamarł. Pot zrosił mu czoło, włoski zjeżyły si z tyłu szyi. Wycofał się w zarośla cykuty Kroki stawały się coraz głośni sze. Schował się pod grube gałęzie. Wychylił się i wyjrzał.

Dziewczyna.

Philip natychmiast się uspokoił, dreszcz przeszył jego tłuste ciało.

Chyba kolejna studentka. W tym samym wieku co pierwsza. Tylko ładniejsza, nie taka kobyła. Znów zrobiło mu się gorąco w kroczu. Była sama. Zastanawiał się, jak wyglądają jej piersi ukryte pod grubym swetre Miała luźną powiewającą spódnicę. Philip poczuł ból w nabrzmiewając członku. Dziewczyna przeszła obok cykuty i stanęła pośrodku polany.

Chodziła tam i z powrotem, wpatrywała się w ziemię, aż podeszła kępy niebieskich kwiatów. Upadła na kolana, brudząc spódnicę bło Pochyliła się. Nie widział, co robi, tylko słyszał, że mruczy do siebie.

Emily! — zawołał z oddali zdyszany męski głos.

philipowi natychmiast opadł i chłopak skulił się pod drzewem. Dziewczyna skryła się w kwiatach. Drogą 302 biegł jakiś mężczyzna. Zatrzymał się i spojrzał na jezioro. Światło księżyca świeciło mu prosto w oczy i Phi­lip zauważył, że mężczyzna zmrużył oczy. Patrzył na miejsce, gdzie scho­wała się dziewczyna, ale jej nie widział. Zawołał jeszcze raz i zaczął wra­cać drogą, którą przyszedł. Wkrótce zniknął.

Dziewczyna usiadła. Philip usłyszał szelest liści, kiedy się podnosiła. W pobliżu rozległo się pohukiwanie sowy. Philip przygiął gałąź, by lepiej przyjrzeć się dziewczynie. Zastanawiał się, jak wygląda jej tyłek, czy jej piersi pachną tak samo jak u tamtej — plackiem nadziewanym dynią. Za­stanawiał się, czy ma jasne, czy ciemne włoski między nogami. Penis znów zaczął mu napierać na materiał ciasnych dżinsów.

Piękna dziewczyna powoli wstała i weszła na ścieżkę. Philip zauwa­żył, że zapomniała wziąć torebkę. Puścił gałąź. Odbiła do góry i zasłoniła mu widok. Wyszedł spod drzewa na polanę. Chwycił torebkę i nie otwiera­jąc jej, podniósł do twarzy. Pachniała perfumami cytrynowymi, skórą i ko­smetykami. Wsunął ją pod koszulę i poszedł za dziewczyną.

Księżyc w pełni wisi wysoko nad New Lebanon.

Większość mężczyzn jest niewidoczna w swoich maskujących strojach myśliwskich, choć czasami można zobaczyć odblask pierścieni szkoły, bły­szczących niebieskawoczarnych luf i słuchawek. Unikając kolców, ukry­wają się za kępami krzaków, trzęsą się z zimna, bo myśleli, że pod koniec kwietnia powinno być znacznie cieplej. Chodzą dwójkami lub trójkami po opustoszałych ulicach. Krążą samochodami. Niektórzy byli wojskowi po­czernili policzki i poczuli, że od dwudziestu pięciu lat nie przeżywali takie­go podniecenia.

Wielu mężczyzn przemierza pola, gdzie, jak sądzą, mają małe szanse na znalezienie mordercy, ale jak im się poszczęści, światło księżyca wyra­źnie oświetli cel. Ich strzelby załadowane są solą, śrutem lub amunicją na Jelenie. Sporo myśliwych napełniło pociski rtęcią, by mieć pewność, że jak tylko postrzelą przestępcę, to na pewno już więcej nie podniesie głowy.

Niektórzy wzięli z domów piwo i pieczone kurczaki i rozpalili ogniska, maJąc nadzieję, że sama ich obecność powstrzyma mordercę. Inni nato­miast traktują swoją rolę strażników znacznie poważniej i wierzą, że przy-°sć New Lebanon zależy tylko od ich czujności i pewnej ręki. Jim Slo-fUm' Lance Miller, którzy pozbyli się oznak policyjnych, są w jednej z takich grup.

Do ósmej nie ma żadnej strzelaniny. Mniej więcej o tej samej porze BU] Corde skręca w Drogę 302 i kieruje się do domu. Czego można było sie spodziewać, jako pierwszy używa broni jeden z myśliwych. Strzela do swo­jego kolegi śrutem. Na szczęście trafia go tylko pięcioma lub sześcioma śrucinami. Drugą ofiarą jest kot, a trzecią plakat z Tomem Cruise'em, co mogło nie być przypadkiem.

Sytuacja nie zmienia się do dziewiątej, kiedy to Waylon Sinks, żonglu. jąc litrową butelką budweisera i szesnastomilimetrowym browningem przechodzi nad płotem. Postrzelił się śmiertelnie, bo nie zabezpieczył bro­ni. Biuro szeryfa w New Lebanon, jak też inne biura w hrabstwie Hani-son, odbiera dziesiątki telefonów. Większość z nich informuje, że zauważo­no Księżycowego Zabójcę, który czasami ma przy sobie długi nóż lub linę. Zwykle pojawia się w ogrodach i zagląda do okien. Zdarza się, że wchodzi po ścianach i spaceruje po dachach. Policjanci niewiele mogą zrobić. Jeż­dżą do zgłoszeń i w świetle ich latarek niepokojące cienie całkowicie znikają.

Światło księżyca oświetla New Lebanon.

Jest tak dominujące, że kiedy wstrzyma się oddech, można usłyszeć brzęczenie żarówek lub szum krwi w uszach. Księżyc leje się promieniami i w całym mieście widać niespokojne twarze w oknach oraz słychać wycie psów — choć to nie jasny dysk księżyca je drażni, ale nieustannie krążą­ce postacie samozwańczych strażników, które w upiornym blasku wydają się cieniami.

Corde przyjechał do domu o wpół do dziewiątej. Odesłał Toma, zastępcę szeryfa, do niespokojnej żony i dzieci. Dianę i Jamie byli na zawodach za­paśniczych w szkole, które Corde tak bardzo chciał obejrzeć. Wszedł do do­mu, zastanawiał się, czy nie powinien dać Tomowi jakiegoś prezentu; przez kilka dni ten pogodny młody człowiek był bardziej opiekunem do dzieci niż strażnikiem.

Corde zdjął zabłocone buty i uściskał Sarah. Umył ręce i twarz w zle­wie w kuchni, a potem nalał córce coli, a sobie wody sodowej. Tylko szklan­ki z postaciami z filmów animowanych Warner Brothers były czyste, wic* sobie wziął ze Strusiem Pędziwiatrem, a Sarah dostała z Porkym.

Przystąpili do pracy.

Dziś wieczorem dziewczynka była wyjątkowo poirytowana. Nauka od początku szła źle. Sarah często się wygłupiała, mówiła bez sensu, żart0" wała i kręciła. Wprawiało to Corde'a w podły nastrój, bo Dianę powiedziała mu, że pani Beiderson zgodziła się przeprowadzić test dla Sarah w innych warunkach niż dla reszty klasy, i pomyślał, iż głupota córki zostanie uznana za niewdzięczność.

Siedzieli na kanapie w salonie, wokół nich walały się różne papiery. Sarah wydawała się tak mała i przytłoczona przez ten bałagan, że Corde zebrał wszystkie kartki w jedną stertę. Ćwiczyli głoskowanie. Jak dotąd, po dwunastu próbach, najlepszy wynik, jaki osiągnęła, to dwadzieścia dwa punkty na pięćdziesiąt możliwych. Do zaliczenia testu potrzeba było trzy­dziestu trzech punktów.

Wcześniej Corde wypisał dla doktor Parker czek na osiemset osiem­dziesiąt dolarów. Było to dwa razy więcej, niż wydał na ocieplenie całego poddasza.

Jednego był pewien, że jego zdenerwowana córka nie jest wcale zmę­czona. Znów znaleźli się na pozycjach bojowych, kartka z wyrazami do przeliterowania leżała między nimi.

Zmrużone oczy, język między zębami, wyprostowane plecy. — M-A-R-M-U-R.

— Bardzo dobrze, kochanie. Wspaniale. — Corde był zaskoczony. »Marmur" znalazł się po stronie plusów, tak samo jak: „maszyna",

"marka", „miska", „mląko". Sarah miała mniej szczęścia przy: „miasto", "^ecz", „mokasyn", „moloch", „melon" i „mikser". Doktor Parker nie suge­rowała tego, ale Corde starał się ilustrować słowa. Wydawało się to pomy-8 °we, ale nie pomagało.

Nastrój Sarah stopniowo się pogarszał. Bujała nogą i wykręcała palce.

~~ Teraz przeliteruj słowo „matka".

Sarah zaczęła płakać.

Corde się spocił. Przeszedł to już wiele razy, niepowodzenia córki były jego porażkami. Chciał nią potrząsnąć. Chciał chwycić ją za ramiona, po. stawić przed Jamiem i powiedzieć: „Jesteście z tej samej gliny. Nie ma mię. dzy wami żadnej różnicy. Nie rozumiesz tego? Po prostu musisz ciężej pro-cować. Ciężej! Dlaczego nie chcesz?". Miał ochotę zadzwonić do doktor Par. ker i powiedzieć jej, żeby w tej chwili przywiozła tu tę swoją wystrojoną dupę. Zamiast tego rzekł zmęczonym głosem: — Dobrze ci idzie. Znacznie lepiej niż na początku.

— Nie, wcale nie! — wyrzuciła z siebie. Wstała.

— Siadaj, młoda damo. Już literowałaś to słowo. Spróbuj jeszcze raz. „Matka"

— M-A...

Corde usłyszał ciężki oddech. Przypomniał sobie, jak Diane bardzo się męczyła przy porodzie dziewczynki. Oddychaj, oddychaj, oddychaj...

— Będzie K-A. Nie, poczekaj. M-A... Zapomniałam. Poczekaj, pocze­kaj...

Corde odłożył kartkę na stół, gdzie leżały inne nieudane testy, i wziął czysty arkusz papieru. Zaczął pisać. — M-A-T...

— Nie! — wrzasnęła.

Corde zamrugał oczami, usłyszawszy tak głośny krzyk, przesycony przerażeniem. — Sarah!

— Nie umiem! Nie umiem! — Krzyczała jak z bólu.

Corde wstał, wywracając krzesło. Był przekonany, że dziewczynka ma jakiś atak.

— Sarah! — znów krzyknął. Z przerażenia dostał gęsiej skórki. Chwycił ją za ramiona. — Sarah, przestań!

Znów wrzasnęła, była bliska histerii.

Potrząsnął nią mocno, aż jej włosy utworzyły złocistą chmurę wokół głowy. Wywróciła się szklanka i brązowy napój chlusnął na dywan. Sarah wyrwała się z uścisku i pobiegła po schodach do swojego pokoju. Aż za­drżały gipsowe ściany w domu, kiedy trzasnęła drzwiami.

Corde rozdygotanymi dłońmi wycierał rozlaną na dywanie colę, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi.

— O Boże, co znowu?

Steve Ribbon stał oparty o framugę i patrzył nad trawnikiem. — BiU> możemy chwilę porozmawiać?

Corde spojrzał w kierunku pokoju Sarah, a potem znów na Ribbon8' — Wejdź.


Ribbon się nie poruszył. — Rodzina w domu?

Tylko Sarah. Jamie i Dianę są na zawodach. Zaraz powinni wrócić.

Szeryf nie odzywał się przez chwilę. — Nie wyjdziesz na zewnątrz? Corde pokręcił głową. — Nie bardzo mogę. Sarah czuje się nie najle­piej.

Wyszedł w końcu na ganek. Ribbon zamknął za nim drzwi. Corde strząsnął colę z palców. Radiowóz szeryfa stał na podjeździe. Prowadził Jim Slocum. Z tyłu siedział potężny blondyn z pobrużdżoną twarzą. Wzrok wbił w zagłówek przed nim.

Ribbon zlustrował oświetlony światłem księżyca ogród, przyjrzał się starannie przystrzyżonej trawie. — Bill, muszę z tobą pogadać — rzekł. — Znaleźli koleżankę Jennie z pokoju. Emily Rossiter.

Corde skrzyżował ramiona.

Znaleźli... Nie znaleźliśmy. Corde zrozumiał tę różnicę.

Teraz on z kolei zaczął przyglądać się nieskazitelnemu trawnikowi. Z miejsca, gdzie Corde stał, wydawał się geometryczną figurą, której nazwy nie mógł sobie przypomnieć... prostokątem pochylonym w jedną stronę.

— Ktoś uderzył ją w głowę, a potem wrzucił do jeziora Blackfoot, za­raz przy wale. Utonęła. Poza tym paskudnie ją poranił. — Ribbon prze­rwał. — Ślady są podobne do tych, które znaleziono przy Jennie Gebben. Bill, znam twoją opinię, ale wygląda, że mimo wszystko zbrodnię popełnił morderca kultowy.


Dowody materialne

i

Lekarz sądowy był podenerwowany Po raz drugi w ciągu dwóch ty stał wieczorem w błocie obok mrocznego jeziora. Nie było śladu po j zwykłym zachowaniu jak u pogodnego telewizyjnego doktora.

Na twarzy miała smugi brudu, zabłocone włosy przykleiły się wokół jej głowy niczym u łysiejącego mężczyzny. Wciąż piękna Emily Rossiter leża­ła na kocu, z twarzą do góry. Czarna ohydna rana szpeciła jej skroń. W kroczu głęboko tkwił duży haczyk — skryty w kępce ciemnych włosów łonowych — połączony z linką, która podciągała jej spódnicę.

Grupa ludzi z sąsiedztwa i reporterów stała na obrzeżu miejsca zbro­dni — trawiastego zbocza wału, który okalał jezioro Blackfoot.

Lekarz sądowy, szczupły mężczyzna około pięćdziesiątki, powiedział do T.T. Ebbansa: — Została uderzona w skroń twardym nieregularn przedmiotem. Przyczyną śmierci było utopienie.

Do Ebbansa zwrócił się teraz Jim Slocum: — Mamy do czynienia z p fanacją po śmierci. To typowe w przypadku morderstw rytualnych.

Ebbans podszedł do dziennikarzy i powiedział, że za dziesięć szeryf Ribbon będzie miał konferencję prasową. Dołączył do Billa de'a stojącego na drodze.


Detektywie Corde! —Addie Kraskow gorączkowo pomachała ręką. Larnin°wana plakietka z napisem Dziennik zadyndała na jej piersi. — Po­przednio zaprzeczał pan, że chodzi o seryjnego mordercę. Czy zmienił pan zdanie?

Corde zignorował ją, a Ebbans powtórzył: — Konferencja prasowa za dziesięć minut.

Addie nie zadawała dalszych pytań; spostrzegła możliwość zrobienia dobrego zdjęcia i wysłała swojego człowieka, by sfotografował ciało zamor­dowanej dziewczyny, które właśnie pakowano do worka przed zaniesie­niem do ambulansu. Pojazd stał przy trójkołowym dziecięcym rowerku. Fotograf uwijał się jak spanikowany karaluch, by objąć na tym ujęciu ro­werek i ciało w worku.

Przybyli płetwonurkowie z oddziału ratunkowego hrabstwa i ubrali się w kombinezony. Jeden z nich spojrzał na jezioro i mruknął: — Jak w dupie.

Corde surowo powiedział mężczyźnie, żeby zachowywał się profesjo­nalnie.

Poza terenem akcji stał Wynton Kresge. Opierał się o starego beżowe­go dodge'a aspena, na dachu którego obracał się niebieski kogut. Na drzwiach samochodu namalowana była foka, symbol szkoły, zadrukowana nazwą uniwersytetu i słowami Veritas et Integritas. Ebbans skinął Wynto-nowi głową. Corde i Kresge ignorowali się nawzajem.

— A czy mieliście szansę zbadania miejsca przestępstwa, zanim wszyscy zaczęli się tam kręcić?

— Było nietknięte, ale znaleźliśmy tylko ślady butów.

Corde spojrzał na policjantów stojących przy jeziorze. Był wśród nich jasnowłosy mężczyzna, którego widział w samochodzie Ribbona. Ebbans podążył za jego wzrokiem. — To Charlie Mahoney. ~— I co on tu robi?

~~ Nie pytaj mnie.

—■ No dobra, zobaczmy, co mamy. — Corde ruszył w stronę jeziora. Bill, poczekaj chwilkę...

Zatrzymał się. Ebbans stanął obok niego. Mówił teraz szeptem. Corde przechylił głowę w jego stronę, żeby lepiej słyszeć. — Chcę, żebyś o tym wiedział — zaczął Ebbans i się zawahał. — To gówno prawda, ale...

Corde był zaskoczony. Nigdy nie słyszał, żeby Ebbans przeklinał Co, T.T.?

Wpatrywali się w ślad na trawie pozostawiony przez wózek, któ transportowano ciało Emily do ambulansu.

— Czy był jakiś związek między tobą a Jennie? Corde uniósł wzrok i spojrzał na hipnotyczny blask świateł na

lansie. — Mów dalej. Co chcesz przez to powiedzieć?

Corde był w zarządzie miasta dostatecznie długo, żeby wiedzieć, plotki nie cichną z dwóch powodów. Ponieważ ktoś tego nie chce. Albo są prawdziwe.

0 innych nic nie wiem.

Kropelki rosy obok butów Corde'a w świetle reflektorów wyglądały ni­czym miniaturowe lampki choinkowe. — Dziękuję, T.T., że mi o tym po­wiedziałeś.

Ebbans poszedł do ambulansu, a Corde w kierunku jeziora, w którego wezbranych wodach unosiły się bąbelki powietrza wypuszczane przez pł* twonurków szukających dowodów związanych ze śmiercią pięknej młodej kobiety — której historia życia i sekrety na zawsze pozostaną tajemnicą

I Corde nigdy nie zapisze ich na jednej ze swoich starannie uporządkowanych fiszek.

Przez dłuższy czas Corde stał w gęstym błocie i patrzył na wodę. myślał jednak o odciskach palców, śladach butów, broni czy pozostałościach włókien, lecz medytował nad losem dwóch dziewczyn zamordowanych w tym ponurym miejscu. Zastanawiał się, jaka ostatecznie lekcja z ich śmierci.

*

rjgraz jest spokojna. — Dianę Corde rozmawiała z doktor Parker w jej ga­binecie- — Nigdy wcześniej nie widziałam u niej takiego ataku. Bill kazał ■ej przeliterować jakieś słowo, a ona po prostu wpadła w szał.

Matka. Takie słowo miała Sarah przeliterować. Dianę ukryła to przed elegancką panią doktor. Nie powiedziała też, jak bardzo zdenerwowała ją obojętność Corde'a, gdy mówił, które słowo tak bardzo przeraziło Sarah.

Szkoda, że pani do mnie nie zadzwoniła — stwierdziła doktor Par-
ker. — Dałabym jej środek uspokajający. Miała atak panicznego strachu,
dzieci takie napady są bardzo niebezpieczne.

Chociaż terapeutka mówiła łagodnym głosem, to Dianę znów usłysza­ła naganę. Zaczęła się tłumaczyć oschłym tonem: — Nie było mnie w do­mu, a mąż dostał wtedy tragiczną wiadomość. Nie mogliśmy od razu zare­agować.

Dziś terapeutka ubrana była na ciemnozielono, z kołnierzykiem pod Szyję. Dianę, kiedy weszła do gabinetu, chciała ją skomplementować, ale zmieniła zdanie.

Doktor Parker otworzyła grubą teczkę. Znajdowało się w niej kilka roszur, na których było widać bazgroły Sarah. — Właśnie skończyłam Pracować nad diagnozą. Po pierwsze, miałam rację, że powinna przestać brać ritalin.

Jestem pewna, że zawsze masz rację.

Nie wykazuje ogólnej nadpobudliwości. Jest opanowana, gdy nie £najduje się w sytuacji stresowej. Zaobserwowałam, że jej niepokój i brak centracji mogą być objawami pierwotnego upośledzenia funkcji. ~~ Więc to może być przypadek — rzekła Dianę.

— Tak. Oczywiście.

Skończ z tymi mądrymi słowami i rób to, za co ci płacę.

íze niż Izałam

-

óżnica Kończy

t

dpksia

Dianę zmarszczyła brwi. Niemożliwe. Nagle kompetencje pani do znów wydały się podejrzane.

— Ale my ją zawsze zachęcamy.

__ Pani Corde, rodzice najczęściej zachęcają swoje opóźnione dzieci, by robiły to, co ich kolegom nie sprawia żadnych trudności. Jednak Sarah jest inna. Takie zachęty przynoszą odwrotny skutek.

__ No cóż — mruknęła chłodno Dianę — z pewnością nie ukrywa pa­ni swojego zdania.

Doktor Parker uśmiechnęła się, ale ten uśmiech nic nie znaczył dla Dianę, która po raz pierwszy odetchnęła z ulgą, stwierdziwszy, że to tera-peutka stwarza sztywną atmosferę. Nie miała problemów, by powiedzieć bez ogródek: — Wszystko ładnie i pięknie, pani doktor, ale jak, do diabła, mamy pomóc naszej córce?

— Powinniście znaleźć korepetytora, i to dobrego. To dużo kosztuje, ale to konieczne. Zalecam, żebyście poszukali kogoś na uniwersytecie.

— To jest ważne, żeby spotykała się z kimś, kto zna się na rzeczy. Dianę pomyślała, że to niezwykłe, iż jednocześnie można kogoś niena­widzić i podziwiać.

ecać Sarah do robienia rzeczy, w których jest naprawdę dobra­ły,.~~ Nie słyszała pani, co mówiłam? Ona w niczym nie jest dobra. Nie 1 nawet pomagać mi w kuchni lub przy szyciu. Ona jedynie bawi się sa-a> chodzi do kina i ogląda telewizję. g. ~~ Ach. No właśnie. — Doktor Parker uśmiechnęła się niczym szachi-* JJówiący „mat".

lane zamrugała oczami. Co mam tu powiedzieć?

— Chciałabym możliwie jak najszybciej spotkać się z Sarah. Moglajjy pani ustalić termin z Ruth? — Zagadkowe oczy, tak chętnie wyrażając, lekceważenie, spojrzały na inną teczkę.

Dianę spojrzała na nią i próbowała nie okazywać żadnych uczuć. Ckiem dobrze się jej to udało, nawet kiedy terapeutka powiedziała: — Spotkałam się tutaj z wieloma rodzicami i rozmawiałam z takimi, którzy Wli tu z powodu swoich rodziców. Pani Corde, niezależnie od tego, co panią dręczy, proszę za bardzo się nie obwiniać. Moim zdaniem Sarah jest bardzo szczęśliwą dziewczynką.

Właściwie było to naruszenie własności prywatnej, ale na wsi granice nie są tym samym co w mieście. Możesz chodzić, polować i łowić ryby na tere­nie prawie każdej posiadłości. Dopóki niczego nie niszczysz, dopóki się odwzajemniasz, nikt nie będzie miał do ciebie pretensji.

Corde prześlizgnął się pod drutem kolczastym i wszedł do zaniedbane­go lasku przy swojej działce. Poszukał ścieżki i dotarł do polany, w cen­trum której znajdował się ogromny głaz naniesiony tu kiedyś przez lodo­wiec.

Miał dwadzieścia stóp wysokości i był gładki jak skóra pstrąga. Corde wspiął się na głaz i usiadł na jednym z wgłębień od zachodniej strony.

Ona ubrana jest w turkusowy sweter z wysokim kołnierzem zakrywa­jącym częściowo jej pulchną szyję.

Na południu widział szary dach, który wydawał się doczepiony do mło­dych sosen, choć w rzeczywistości pokrywał jego dom. Obok komina zau­ważył jaśniejszy skrawek, gdzie latem ubiegłego roku wymieniał gonty.

— Mieszkał pan kiedyś w St. Louis, prawda? — pyta Jennie Gebben.

Ależ ona jest piękna. Proste i długie włosy. Obfite piersi okryte deli­katnym materiałem. Cienkie białe pończochy pod czarnymi dżinsami. Jest bez butów i przez delikatny nylon widać wyjątkowo długie, pomalowane na czerwono paznokcie.

Jest sobota wieczorem, styczeń, rok temu. Gałęzie uderzają o okno po-*oju w akademiku. Bill Corde siedzi na krześle, a Jennie Gebben podcią­ga stopy w białych pończochach i kładzie się na łóżku.

— To było coś innego — mówi. — Nie konferencja prasowa. Zaraz, upominam sobie coś. To było...

Przestaje mówić.

Bill Corde siedzi teraz na gładkim kamieniu w spokojnym mieście ew Lebanon i obserwuje, jak słońce zniża się nad horyzont przesłonięty ^niną krzewów i cykuty oraz małymi dębami, które wkrótce zmarnie-ą z braku światła.

Oddano strzały! Oddano strzały! Dziesiąta trzydzieści trzy. Jednost, czekam na odpowiedź...

Kiedy słońce coraz bardziej się zniżało, a ziemia robiła tysiące kilo trów w przestrzeni, Corde czuł, że las się budzi. Narastały zapachy: g' mchu, gnijących liści opadłych jesienią, kory, piżma, pozostałości po rzętach.

...posiedzenie komisji ds. użycia broni Wydziału Połicji w St. Lo Sprawa numer 84-403. Detektyw sierżant William Corde przydzielony wydziału kradzieży mienia o dużej wartości, obecnie zawieszony w wiązkach na czas tego śledztwa...

owie-wne-ianej

Corde pomyślał, że byłby szczęśliwy jako myśliwy. Chciałby w dziewiętnastym wieku. Oczywiście było wiele rzeczy, które współcze go pociągały. Na przykład furgonetki, gry telewizyjne, pizza, kompute i proch strzelniczy nie wywołujący korozji. Jednak uczciwie mógł po1 dzieć, że chętnie zapomniałby o tym wszystkim i po obudzeniu się pe go ranka chciałby zobaczyć, jak Dianę piecze chleb z mąki kukurydzian w piekarniku przy kominku. Potem z Jamiem poszliby zastawiać puła] i polować. Cały dzień krążyliby po lasach takich jak ten.

Odp. No, sprawcy...

Pyt. Wiedział pan, że byli uzbrojeni w karabiny szturmowe?

Odp. Karabiny szturmowe nie, ale wiedziałem, że mają broń... Sp, cy zgarnęli pieniądze i biżuterię i wciąż byli w sklepie. Rozkazałem ludziom zająć pozycje w alejce za sklepem. Planowałem, że wejdzie, bocznym wejściem i zaskoczymy napastników.

Corde słuchał kłapnięć rozlegających się gdzieś w lesie. Pomyślał, kie to dziwne, że jakieś stworzenie porusza się za nim, przypuszcza, w niewielkiej odległości, a on nie widzi w tym żadnego zagrożenia. Odi wał obojętność otoczenia, jakby natura się z nim nie liczyła i uznała, że nie ma dla niej znaczenia i nie warto go krzywdzić.

Pyt. Sierżancie Corde, może pan powiedzieć, co się wydarzyło?

Odp. Tak. Na alejkę wychodziło ze sklepów wiele drzwi. Przez nie\ gę powiedziałem policjantom, żeby weszli drzwiami 143.

Pyt. Przez nieuwagę?

Odp. To była pomyłka. Drzwi, które prowadziły do sklepu jubilers, go, miały numer 134. Ja...

Pyt. Przestawił pan cyfry?

Odp. Tak. Inspektor straży pożarnej podał mi właściwy numer di Zapisałem go, ale kiedy przez krótkofalówkę podawałem, którymi drzi mi mają wejść, źle go przeczytałem.

pyt. Więc policjanci weszli do centrum handlowego złymi drzwiami. Odp- Nie, tylko próbowali. Te drzwi były zamknięte. Kiedy je otwiera­li, myślaC> że to właściwe wejście, napastnicy wydostali się na alejkę i otwo-rzyli ogień do policjantów. Byli odwróceni... Pyt. Kto był odwrócony?

Odp. Policjanci. Dwóch z nich zostało zabitych, a dwóch rannych. Pyt. Czy bandyci zostali aresztowani? Odp. Tylko jeden.

Był zawieszony na sześć miesięcy z pensją wynoszącą połowę dotych­czasowych zarobków. Tydzień przed terminem przywrócenia do służby zrezygnował z pracy. Zamknął się w domu na przedmieściu i rozmyślał

0 ludziach, którzy zginęli, zastanawiał się, jakiej pracy mógłby się podjąć. Setki, tysiące razy odtwarzał w myślach tragiczne zdarzenie. Przestał cho­dzić do kościoła, nie zwrócił się jednak w stronę butelki. Spędzał czas przed telewizorem, pracował dorywczo jako ochroniarz oraz na budowach. W końcu spłaty kredytu za jego schludny dwupoziomowy dom pochłonęły całe ich oszczędności i z Sarah w drodze nie mieli innego wyboru, tylko wrócić do New Lebanon.

Uprawianie ogrodu, heblowanie i piłowanie, nauczanie... długie, bar­dzo długie dni. Potem zobaczył ogłoszenie w gazecie; szukano kandydatów a zastępcę szeryfa. Złożył podanie.

Po powrocie do New Lebanon Bill i Dianę pięć lat mieszkali z ojcem Billa, kiedy to dostał udaru. Pięć lat, kiedy mieli możliwość porozmawia­nia o tym, co wydarzyło się w centrum handlowym, ale ci dwaj mężczyźni spędzali czas na polowaniach na bażanty, oglądaniu filmów, naprawianiu gaźników i wspominaniu matki Billa, a żony ojca.

Pewnego dnia, miesiąc przed wylewem, który zmienił skomplikowany mózg w proste urządzenie, Corde na kuckach ostrzył kosiarkę w garażu oj­ca. Usłyszał kroki i uniósłszy wzrok, zobaczył, jak staruszek, blady i sku­lony,

wylizuje z opakowania jogurt Dannona. Potem rzekł: — Najwyższy czas, żebyśmy przestali myśleć o St. Louis. — Corde wstał powoli, strzeli­ło mu w kolanie. Odwrócił się do ojca i chrząknął. Starszy mężczyzna po­ddział uroczyście: — Za dziesięć dolarów ja od razy przestaję. — Corde ^"zasnął trawę z rąk i sięgnął do kieszeni po banknot. — Masz — rzekł. Jciec wyszedł na podwórze, a Corde, przytłoczony wyrzutami sumienia, *rócił do ostrzenia kosiarki.

pyt. Gdyby ktoś inny przeczytał numer drzwi policjantom na alei, nie . °Szłoby do tego tragicznego zdarzenia? Albo gdyby pan się tak nie spieszył

1 Powoli przeczytał numer?

Odp. (niedosłyszalna). Pyt. Mógłby pan powtórzyć?

Odp. Przypuszczałnie ten nieszczęśłiwy wypadek by się nie wy W New Lebanon nikomu o tym nie mówił. Dokumenty sprawy zn wały się w St. Louis. Gdyby Steve Ribbon, Hammerback Ellison, Jim ai cum lub Addie Kraskow z Dziennika zadali sobie trochę trudu, wszystko by tam znaleźli. Jednak w biurze szeryfa w New Lebanon tylko przejrzeB jego życiorys i przyjęli za prawdziwe oświadczenie, że po prostu zwolnił sic z pracy. Uwierzyli też w jego wyjaśnienie, że czuł się wypalony w z przestępczością w dużym mieście i chciał wrócić do spokojnego rodź' go miasta. Poza tym miał wtedy sześcioletniego syna i oczekiwał na n dżiny drugiego dziecka.

Kto chciałby jeszcze coś sprawdzać?

Kolejne kłapnięcie. Corde się odwrócił. Zwierzę stało się czymś rze wistym. Jeleń. W pobliżu zobaczył dwie łanie. Bardzo lubił obserwowa zwierzęta. Wyglądały elegancko w ruchu, ale kiedy się zatrzymywały zawsze, jakby gdzieś się śpieszyły i tylko na chwilę znieruchomiały, można lepiej się im przyjrzeć — były naprawdę wspaniałe. Corde żało że nie jest poetą. Ogromnie chciał wyrazić słowami to, co czuł w tym mencie: że cała wiedza odbija się w oczach jelenia.

Znikające słońce.

Niewidoczny ruch w lesie o zmroku.

Bezgraniczny smutek, kiedy zboczyłeś z drogi, którą Bóg ci wyzna Trzasnęła mokra gałąź i jeleń się oddalił. Bill Corde zsunął się z głazu

i powoli poszedł do swojego dwudziestowiecznego domu, gdzie był pf

telewizja i jego rodzina.

2

Specjalnie dla Dziennika: Dwa dni po zabójstwie drugiej stude Uniwersytetu Audena — kolejnej ofiary osobnika określanego j „Księżycowy Zabójca" — John Treadle, przewodniczący rady hrabs Harrison, nakazał, by biuro szeryfa w New Lebanon wystawiło n" patrole w mieście.

Jednak podkreślił: „Mimo wszystko dziewczyny nie powinny zmroku chodzić same po mieście, dopóki nie złapiemy tego człowie

Ciało pochodzącej z St. Louis studentki, Emily Rossiter, znalezio­no w jeziorze Blackfoot podczas pełni Księżyca. Dziewczynie zadano cios w głowę i wrzucono do wody, by się utopiła. Podobno ciało zostało okaleczone.

„Pracujemy dwadzieścia pięć godzin na dobę, żeby wyjaśnić spra­wę tych morderstw kultowych" — powiedział wczoraj wieczorem Ste­ve Ribbon, szeryf New Lebanon. Dodał, że zdecydował się na niezwy­kły krok i zaangażował konsultanta z zewnątrz, by pomógł w prowa­dzeniu śledztwa.

„Ten człowiek ma ogromne doświadczenie. Wiele lat pracował w wielkim mieście jako policjant wydziału kryminalnego. Udzielił już pewnych wskazówek co do sposobu działania mordercy."

Powołując się na względy bezpieczeństwa, szeryf Ribbon nie podał tożsamości konsultanta ani nie poinformował, jaka jest dokładnie je­go rola w śledztwie.

Izba Handlowa ocenia, że ta seria morderstw będzie kosztowała miasto około miliona dolarów.

Najbardziej boi się tego, że tata wystraszył Człowieka Słońca.

Od kilku dni tatuś późno wstaje, je z nimi śniadanie i wraca do domu przed kolacją. Najgorsze jest jednak to, że chodzi na długie spacery po le­sie za domem, gdzie mieszka Człowiek Słońca. Sarah uważa się za eksper­ta od czarnoksiężników i wie, że oni nie lubią ludzi, którzy w nich nie wie­rzą. Tata z pewnością należy do takich osób.

Chociaż długo przepytywała Redforda T. Redforda na temat czarno­księżnika, miś się nie odezwał. W magicznym kręgu zostawiła dla Czło­wieka Słońca prezenty i kilka z ogromnym wysiłkiem zapisanych kartek. Nie zabrał ich ani nie odpowiedział.

Sarah rozmyśla o kolejnej próbie ucieczki, ale ponieważ mama zgodzi-,a się z doktor Parker, że na razie nie będzie chodziła do szkoły, jest skłon­na odłożyć swoją decyzję na później. Słucha książek z kaset, przegląda siążki obrazkowe, ogląda telewizję i bawi się pluszowymi zwierzątkami.

Wieczorami Sarah wygląda przez okno. Pewnego razu, gdy ubywający lezyc jasno świeci na niebie, wydaje się jej, że widzi postać mężczyzny spacerującego po lesie. Włącza lampkę przy łóżku i macha do niego. Męż-jjzyzna zatrzymuje się i spogląda na dom, ale nie odpowiada. Potem zni-

Sarah wpatruje się w przestrzeń, aż drzewa zaczynają się kołysać, 0j^Ie°o się otwiera i pojawiają się na nim niezliczone gwiazdy, planety,

rzymy i zwierzęta. Wtedy ona wsuwa się pod kołdrę. W dłoni mocno ści­ska magiczny kwarc i przypuszczając, że Człowiek Słońca może być na ze wnątrz, w myślach wysyła mu informacje.

Sarah chciałaby, żeby ojciec znów zaczął długo pracować. I spełnia się jej życzenie. Tata wychodzi przed śniadaniem i wraca, kiedy ona jest ju£ w łóżku. Po dwóch dniach niewidzenia rano zostawia dla niej liścik, aleja-kiś nieciekawy. Sarah ze smutkiem myśli, że Człowiek Słońca jest znacz­nie mądrzejszy od taty.

Ma nadzieję, że czarnoksiężnik wróci i podzieli się z nią swoją mądro­ścią. Wierzy w to. Wie jednak, że to marzenie będzie trudne do spełnienia więc powinna być cierpliwa. Musi na to poczekać.

Philip zamknął drzwi do swojego pokoju i natychmiast znów stali się wo­jownikami, wysokimi, dostojnymi i niewzruszonymi, próbującymi zrozu­mieć ten dziwny wymiar.

Jano rozejrzał się po pokoju. — Jest siostra?

— Nie.

Chłopcy, którzy znali siostrę Philipa, a było ich wielu, nie nazywali jej „Rose" lub „Rosy", lecz „Halpern", co zdaniem Philipa wszystko o niej mówiło.

— No i co? — wyszeptał natarczywie Jano.

— Co ja? Widziałeś, jak Hononi wykosili Valanów. Kobiety i dzie wszystkich.

— To film.

Wcale nie planowałem jej zabijać — powtórzył cierpliwie Phathar.

A znalazłeś nóż? Nie, bo byłem sam.

Mówiłem ci, że nie mogę przyjść. Może go nie zgubiłeś.

— Zgubiłem.

Kurde, powinniśmy wszystko zniszczyć — rzekł Jano.

Przecież wiesz, że w kartotece zamontowałem samolikwidator.

Najlepszy. Zobacz. — Phathar podszedł do metalowej szafki na dokumen­ty. Otworzył ją i wysunął szufladę. W środku były sterty tabel, rysunków i skoroszytów. Na wierzchu leżała spirala z urządzenia grzewczego. — Zo­bacz, tu jest wyłącznik, który zamówiłem. Doskonały. Jak otworzysz sza­fkę i go nie wyłączysz... — Włożył rękę do szafki i pokazał na dwa drewien­ka owinięte przewodem i dotykające jeden drugiego, co przypominało du­żą klamerkę do bielizny. — ...jak ktoś otworzy szafkę, to obwód się za­mknie. Spirala w kilka sekund zrobi się czerwona i wszystko podpali.

— Super — mruknął Jano z podziwem. — A jak dom się zapali? Phathar nie odpowiedział. Przez zamknięte drzwi słyszał, jak ojciec

Philipa nuci starą piosenkę „Strangers in the Night".

Jano zajrzał do szuflady. — A co to? — Wyciągnął brązową torebkę pachnącą błotem.

Phathar zamarł. Znalazł się w niezręcznym położeniu. Jano był jedy­nym jego przyjacielem w szkole i nie mógł zrobić tego, co chciał: krzyknąć, żeby z powrotem odłożył torebkę. Powiedział po prostu: — To jej.

Jano otworzył ją z trzaskiem. — Tej drugiej dziewczyny?! Więc to zro­biłeś!

Phathar wyciągnął rękę i zamknął torebkę. — Spoko. Widziałem ją, ale...

— Kurde, dlaczego się wypierasz? ...nie zabiłem jej.

To dlaczego wziąłeś torebkę?

— Nie wiem. — Faktycznie Phathar zastanawiał się nad tym wiele razy- — Ładnie pachnie.

~~ Z nią też skończyłeś? — Jano nie wyglądał już na wystraszonego, ale na zaciekawionego.

~~ Straciłeś słuch? Kompletnie ogłuchłeś?

~~ Phathar, powiedz mi. Ja wszystko ci mówię. Jak to wyglądało?

Pogięło cię? Szedłem za nią chwilę, a potem się zwinąłem. Jakiś łe-sie tam kręcił. ~~ Kto?


— Nie wiem.

— Nawet jak samolikwidator zadziała, to ta skóra tak szybko się ni zapali.

Phathar uznał, że może to być prawda. Z powrotem wyjął torebkę i po. dał Jano. — Weź ją i gdzieś wyrzuć.

'orna

ięre-i ład-liona

Z salonu dobiegł okropny brzęk tłuczonego szkła. Chłopcy popatrzyli na brudną ścianę, za którą rozległ się hałas. Philip wrzucił torebkę do pu­stego opakowania po prażonej kukurydzy i wsunął do plastikowego worka na śmieci stojącego w kącie pokoju. Potem obaj wyszli na korytarz.

Matka Philipa klęczała na rozstawionych kolanach i podpierała si kami. Spódnicę miała podciągniętą do szczupłych bioder. Oczy na jej. nej twarzy były prawie zamknięte, a głowa kołysała, gdy chude ramii.-próbowały uchronić ciało przed upadkiem na podłogę. Pan Halpern stał nad nią, dłonie zaciskał na poplamionej pomarańczowej bluzce. M< z rozpaczą w głosie: — Wszystko w porządku. Wszystko gra. No już, wszystko gra...

— Zostaw mnie! Zostaw mnie! — powtarzała kobieta wibrując, pranem. W dłoni trzymała kawałek białej szmaty. Poplamiony dywan mokry od świeżych wymiocin. W powietrzu unosił się kwaśny zapac' nu. Philip wybuchnął płaczem.

Proszę — powtórzył Philip. Jego przyjaciel wybiegł z domu. Wyglą-■ c za nim, Philip słyszał, jak matka szura butami. Ojciec podniósł ją na fotel i c°ś ^° n^ wyszeP^- Philip przeszedł obok rodziców i tylnymi d^wiami wydostał się z domu. Wszedł pod werandę.

Worek z torebką ukrył pod warstwą miękkiej ziemi i przykrył liśćmi. Ależ był zmęczony.

Był zmęczony z wielu powodów. Ojciec chodził w podartych koszulkach i spuszczał mu lanie. Matka przygotowywała mu na lunch tłuste kanapki _ jeżeli w ogóle je przygotowywała — i zapominała o praniu. Wszędzie mial wrogów, gdziekolwiek się obrócił. Siostra była kurwą, on był gruby. Ona była Halpern, a on Philip. Miał dwójkę z wuefu i czwórkę z biologii. Kiedy z domu dobiegł odgłos kolejnej rozbijanej szklanki, skupił się na jed­nej myśli: obrazie nieśmiałej dziewczyny, która pochylała się nad stołem laboratoryjnym i mówiła mu, jaki jest odważny, podczas gdy on wbił igłę w mózg żaby, rozciął jej brzuch i obserwował nieprzerwane bicie małego serca zwierzęcia.

Bill Corde siedział w niesławnym pokoju 121 zrzeszenia studentów. Był sam, spowity przez znajomy teraz zapach tłustego mięsa, papieru i kawy.

Kolejni studenci, kolejne fiszki. Pytania, które dziś zadaje, są podob­ne do tych sprzed tygodnia, ale nie takie same.

Dziś pyta o dwie ofiary.

Corde robi notatki, zapisuje wszystko koślawymi literami, ale czas po­święcany temu jest bezproduktywny — słyszy znane informacje lub do­wiaduje się niepotrzebnych szczegółów. „Emily często wkładała tę szykow­ną sukienkę, ale potem ktoś ukradł ją z pralni. To było przed zabójstwem, w znaczy dzień przed..." Corde skinął głową i zapisał ten fakt, choć nie był Pewien, jakie ma znaczenie i czy w ogóle wykorzysta tę informację. Jed­nak bał się, że ten szczegół może ulec zapomnieniu. Często miał takie uczucie.

Różne myśli przeszkadzały CordeWi w przesłuchaniach; nieokreślo-y niepokój związany z pojawieniem się Charliego Mahoneya, tajemnicze-8° konsultanta, wcale nie był nieistotny. Ribbon przedstawił sobie ich obu, a e Mahoney prawie się nie odezwał i w pośpiechu opuścił biuro. Od tej po-Corde go nie widział.

Corde zapytał Ribbona, jak wyglądają „wskazówki co do sposobu dzia-ia mordercy", których zgodnie z wypowiedzią szeryfa dla Dziennika 2lelił Mahoney, ale nie uzyskał jasnej odpowiedzi. — Mahoney jest tu tylko obserwatorem. Mówiłem to głównie za względu na opinię publik Chciałem trochę uspokoić ludzi w mieście.

A kto, do diabła, wystraszył ich gadaniem o Księżycowym Zabójcy

— Nie chcę, żeby cywil zajmował się tą sprawą — rzekł Corde.

— Wiem, że nie chcesz — odparł zagadkowo Ribbon i wrócił do swoj go gabinetu.

Teraz, tkwiąc w pokoju 121, Corde spojrzał na zegarek. Wyszedł stołówki i kupił mrożoną kawę. Wypił ją w trzech łykach. Najchętniej szedłby do domu. Omal tego nie zrobił, ale zmienił postanowienie — al zwyciężyło w nim poczucie obowiązku — i zawołał ostatnią studentkę; po­zostałym kazał przyjść następnego dnia.

Dobrze, że został. To właśnie ta ostatnia studentka powiedziała mu o tajemnicy Jennie Gebben.

Dziewczyna była zaokrąglona i miała grube nadgarstki. Musiała się przejmować podwójnym podbródkiem, bo podczas przesłuchania wysok trzymała głowę. Jej poza i droga kwiecista sukienka sprawiały, że wyglą­dała niczym pobłażliwa arystokratka ze Wschodniego Wybrzeża.

Leniwe cedzenie słów rodem z Południa od razu rozwiało to wrażenie -— Mam nadzieję, że będę mogła pomóc. To straszne, co się stało.

Czy znała którąś z zamordowanych dziewczyn? Tylko Jennie. Jak dłu­go ją znała? Dwa lata. Tak, chodziły razem na niektóre zajęcia. Nie, nie Umawiały się na wspólne randki.

— Czy wiesz, z kim kręciła? Dziewczyna dotknęła pulchnej szyi. Przypomniało to Corde'owi urzekającą szyję Jennie. Oderwał wzrok

od białej skóry i skupił spojrzenie na jeszcze bielszych fiszkach.

Studentka bawiła się nerwowo wyszukanym koronkowym mankiet sukienki. — Wie pan o Jennie i tej dziewczynie?

Po chwili zapisał „Biseksualna?" precyzyjnymi równymi literami 11 prosił, by mówiła dalej.

Dotknęła językiem różowej pełnej wargi i omiotła wzrokiem W Corde'a. — To tylko plotki. Wie pan, jak to jest. — Zamknęła obfite

Proszę mówić.

W końcu powiedziała: — Opowiadano, że kiedyś w akademiku kilka osób widziało Jennie w łóżku z inną dziewczyną.

Skóra nie była już blada, ale płonęła żywym ogniem. I kto to był?

Me ma możliwości, by zidentyfikować rozmówcę. — Kobieta czy męż­czyzna?

— Wyglądało, że rozmawia z mężczyzną, ale może myślę swoimi ka­tegoriami. W jej przypadku wszystko było możliwe. Nic więcej już nie wiem.

Po jej wyjściu Corde złożył fiszki i wrzucił je do aktówki. Zauważył, że

telefon na korytarzu jest wolny. Szybko podszedł do niego. Kiedy czekał,

ktoś odbierze, obok niego, głośno rozmawiając, przeszło dwóch młodych mężczyzn.

— Wcale mnie nie słuchasz. Mówię, że postrzeganie a rzeczy­wistość to nie to samo. Istotna jest ich adekwatność. Zaraz ci to udawa­li te- Widzisz tego policjanta?... — W tym momencie odezwał się T.T. Eb-4118 i Corde nie usłyszał końca dyskusji.

Pożądał jej.

Co za zjawisko! Prawie się ślinił, nozdrza mu pulsowały, jakby wy wał jej zapach. Niczego więcej nie pragnął, tylko rozpiąć jej białą bl i wziąć do ust sterczące sutki.

Brian Okun powiedział do Victorii Feinstein: — Myślę o seminari na temat identyfikacji z płcią w epoce romantyzmu. Jesteś zaintereso na udziałem w dyskusji?

— Ciekawy pomysł — rzekła i skrzyżowała nogi ukryte pod obcis czarnymi dżinsami.

Siedzieli w stołówce studenckiej, na stoliku między nimi stała ka Victoria była najlepszą studentką Okuna. Przybyła tutaj z Central Par z Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy. Przeczytał jej pierwszą pracę semes^ ną „Feminizm a Nowa Lewica" i podbudowany widokiem jej sterczą piersi i twardych półdupków uznał, że ma wszystko, co Jennie Geb i znacznie więcej.

Niestety, dowodziło to wyraźnie, co z goryczą stwierdził, że w których dziedzinach — na przykład semiotyce i literaturze południo amerykańskiej (aktualnie bardzo modnej) — wie zdecydowanie więcej niego. Z radością się z tym obnosiła. Tłumione nadzieje Okuna wyparo ły pewnego dnia, kiedy zobaczył, jak Victoria Feinstein całuje się z j dziewczyną przy jego sali. Jednak wciąż ją podziwiał i często z nią roz wiał.

Martwiło go, że używa swojego błyskotliwego umysłu w tak tande sposób.

— Chodzi ci o różnorodność opinii? — spytała Victoria. Roześmiał się głośno. Dlaczego, ach, dlaczego nie chcesz dosiąść mojego konika?

* Mirabile dictu — rzecz zadziwiająca.

Była na tyle uprzejma, że bez naprowadzania zadała odpowiednie tanie: — To seminarium będzie z Gilchristem?

Leonem? Nie, to mój pomysł. On pojechał do San Francisco. Wróci jylka dni. — Gilchrist zadzwonił do Okuna poprzedniego dnia wieczo­rem by powiedzieć, że przyjeżdża za trzy dni i żeby przygotował pytania j0 egzaminu końcowego. Okun odnotował, że ten sukinsyn zatelefonował gkurat wtedy, gdy inny profesor zastępował go na wykładzie — chciał się ,wnić, że Okun nie stoi przed jego studentami. Co on tam robi?

Wyglądał na zmieszanego. — Chyba ty mówiłaś mi o tym?

— Nie wiem, o co ci chodzi.

— Jak ona miała na imię? Ta pierwsza dziewczyna? Chyba Jennie. Myślałem, że to ty o nich mówiłaś...

— Nie.

— Więc kto? — Spojrzał w sufit. — Nie przypomnę sobie... Nieważne, każdym razie słyszałem, że byli razem.

— Biedna dziewczyna — stwierdziła, marszcząc brwi. — Gilchrist, ówisz? Nie przypuszczałabym, żeby on i Jennie. Słyszałam, że jest sado­masochista.

Okun przytaknął ze zrozumieniem, tłumiąc urazę, że ona była drugą osobą, która najwyraźniej wiedziała coś o jego profesorze, z czego on nie zdawał sobie sprawy.

Kontynuowała: — Zastanawia mnie to. Sądziłam, że Gilchrist to kla­syczny pederasta... Wiesz, uważam, że powinni kastrować gwałcicieli.

Okun rozmyślał przez chwilę. — To może być temat kolejnego semina-num. „Okaleczenie i kastracja jako metafora w literaturze Zachodu".

Oczy Victorii rozbłysły. — Widzisz, masz pomysł.

3

I

,le była pewna, skąd wzięły się drgania. Może nieprawidłowe ustawienie °* albo za niskie ciśnienie w oponach.

Jadąc do domu z Uniwersytetu Audena, Dianę Corde zauważyła, że lerownica wydaje się wibrować; obrączka na jej palcu głośno dzwoniła Plastik. Potem uświadomiła sobie, że z samochodem wszystko jest w po-


rządku, tylko jej ręka trzęsie się gwałtownie. Po raz pierwszy w życiu ro2 mowa o pieniądzach sprawiła, że zaczęły drżeć jej dłonie.

Dianę wracała ze spotkania z kierowniczką ds. przyjęć szkoły ^ cjalnej na Uniwersytecie Audena. Kobieta, która wyglądała na profesjona listkę (żadnych zmysłowych kolorów, dzwoniących bransoletek, czy wy2v wającego makijażu) wyjaśniła procedurę zapisów. Teczka Sarah, którą doktor Parker już przesłała do szkoły, zostanie przejrzana przez specjalną komisję. Dziewczynkę skieruje się do jednej z klas lub wyznaczy indywi. dualnego nauczyciela.

— Jestem pewna, że pani córka zostanie przyjęta — stwierdziła ko­bieta.

Dianę omal nie rozpłakała się ze szczęścia.

Potem kierowniczka przestudiowała jakąś kartkę papieru. — No dobrze... Czesne za nauczanie specjalne na tym poziomie wynosi osiem ty­sięcy czterysta dolarów. W tym jest...

— Na rok? — przerwała jej Dianę. Straciła oddech.

Kobieta się uśmiechnęła. — Och, proszę się nie martwić. Nie za se­mestr, ale za cały rok. Proszę się nie martwić.

Osiem tysięcy czterysta. Suma ta przekraczała roczne zarobki Dianę, kiedy pracowała jako recepcjonistka u doktora Bullena, najstarszego gine­kologa w New Lebanon. — Czy ubezpieczenie to pokryje?

Dianę przerwała milczenie. — Doktor Parker wspomniała też o ] watnym nauczycielu. Trzy razy w tygodniu, tak mówiła. He to by ko wało?

Kobieta radośnie poinformowała, że dwieście siedemdziesiąt dola tygodniowo.

Proszę się nie przejmować.

Dianę wygładziła granatową spódnicę i przyjrzała się zagniecen na materiale. Czuła się odrętwiała; być może złe wiadomości działają'' czulająco.

— Zatem pani widzi — z uśmiechem rzekła kierowniczka — że | ła jest lepszym wariantem.


flo cóż, Dianę Corde wcale tego nie dostrzegała. Wariantem? Widzia­ła jedyme' ze wszyscy żerują na problemach dziewczynki — ta dziwka doktor Parker, ta bezczelna kierowniczka i zarozumiali nauczyciele, których wysiłki nic nie dadzą i umysł Sarah pozostanie taki, jakim stwo­rzył go Bóg.

__ Muszę porozmawiać o tym z mężem.

_- Pani Corde, myślę, że naprawdę będziemy mogli pomóc pani córce. Ma braki, które można usunąć naszymi metodami nauczania. — Gdy to słyszę, rozpiera mnie radość. — To mogę zacząć wypełniać formularz dla Sarah? Złożenie podania nic nie kosztuje.

Och, co za prezent!

— Dlaczego nie? — spytała zupełnie zniechęcona.

Wjeżdżając teraz na podjazd, Dianę pomachała Tomowi. Wyszorowany i rumiany policjant stał obok radiowozu. Po dwóch zdjęciach z pogróżka­mi i drugim morderstwie Tom regularnie obchodził ogród z tyłu domu. Do tego z lornetką teatralną żony, którą kupiła, jak byli w teatrze w Ply­mouth. Często z niej korzystał, wypatrując w lesie intruza. Muskularny młody mężczyzna wyglądał głupio z delikatną plastikową lornetką, ale Dianę była mu wdzięczna za jego trud. Nie było więcej gróźb i poczucie zagrożenia prawie zanikło.

— Kawy, Tom?

Grzecznie odmówił i wrócił między drzewa.

Z domu wyszedł Jamie, naciągał koszulkę na umięśnione ciało. Był uosobieniem gracji; Dianę z przyjemnością patrzyła, jak wsiada na rower i balansuje, wkładając rękawiczki bez palców. — Gdzie jedziesz?

Umyłeś okna?! — spytała z udawanym zaskoczeniem. ~~ I dobrze się bawiłem. Znalazłem stary plastikowy dysk.

Zagramy dziś wieczorem. ~~ Okay. Powinniśmy mieć podświetlany. Muszę jechać. — Ruszył ro-reni, nie chwytając za kierownicę. Kiedy jechał podjazdem, zapinał rękawiczki. Obserwowała, jak się pochyla i zaczyna pedałować umięśniony-

179

7—


W domu Sarah bawiła się pluszowymi zwierzątkami. Kiedy Di wiedziała jej, że do końca roku nie będzie chodziła do szkoły, rozpro niała, jakby dostała bożonarodzeniowy prezent. Zmartwiło to Dianę; czyła w wyrazie twarzy dziewczynki triumf rozpuszczonego dziecka w końcu postawiło na swoim.

— Mamo. — Dziewczynka się zirytowała. — To czarnoksiężnik, mieszka w lesie. Dziś go znów widziałam. Myślałam, że już nie wróci, cił czary na panią Beider... — Uśmiechnęła się złośliwie. — Beiderson i muszę chodzić do szkoły.

— Tylko przez pewien czas. Nie zawsze. Chociaż wiara dziewczynki w bajkowe stwory często denerwow

Dianę, to w tym momencie sama chciała mieć takiego Człowieka Słoń który by się nią opiekował lub przynajmniej wyczarował forsę na sz' specjalną. Przerzucając pocztę, spytała: — Tata dzwonił?

— Nie.

Dianę weszła do kuchni i z lodówki wyjęła cztery duże kotlety scha we. Posiekała grzyby i przysmażyła je z oregano i tartą bułką, a potem stawiła, żeby nadzienie ostygło. Zaczęła nacinać kotlety.

cej... Człowiek Słońca, Człowiek Słońca... Te dzieci. Czasami...

Przypuszczam, że był to Leon Gilchrist — powiedziała dziewczyna.

Cynthia Abrams była studentką drugiego roku. Szczupła, bystra i sądna, bezpretensjonalna. Corde ją polubił. Miała długie i czarne po jące włosy, ufne oczy i kolczyki w kształcie afrykańskich bożków. Była

- ną roku i przewodniczącą kampusu. Odpowiadając na pytania, sie-r a}a oparta łokciami na niskim biurku. Papierosa trzymała tak, by dym Je przeszkadzał Corde'owi.

Corde spuścił wzrok i zobaczył nazwisko profesora na kartce. W notat­ce znajdowała się informacja, że Leon Gilchrist był w San Francisco, gdy ełniono pierwsze morderstwo, i trzy dni temu też go jeszcze nie było. Corde postawił znak zapytania przy nazwisku.

Corde zerknął do swojej otwartej teczki na zdjęcie Jennie Gebben. — A czy znasz kogoś, kto mógłby chcieć wyrządzić krzywdę Jennie lub jej ko­leżance z pokoju?

To nie nowość dla Billa Corde'a. Brał udział w pracach komisji, która miała zarekomendować władzom stanowym wykreślenie z kodeksu karne­go stosunków homoseksualnych odbytych za obopólną zgodą. Był za takim rozwiązaniem z dwóch powodów: ponieważ uważał, że nikogo poza zainte­resowanymi nie powinno to obchodzić, a poza tym traktowanie tego jako mezgodne z prawem pogarsza statystykę i utrudnia prowadzenie docho-zen. Nigdy do tej pory nie słyszał tak zażartej dyskusji, jak podczas

0 wartego dla publiczności spotkania w budynku władz hrabstwa Harri-son.

~~ Czy pan wie, że Jennie była biseksualistką? — spytała.

— Tak.

~- Informacja o tym nie pojawiła się jeszcze w prasie, ale kiedy to na-*-Pi, zostanie powiązana z kultowymi czy satanistycznymi wątkami. Je-111 Przeciwna łączeniu homoseksualizmu z przestępczością


— Nie widzę powodu, żeby szukać związku między tymi dwien, sprawami — stwierdził Corde. — Na pewno takie sugestie nie wyjdą z szego biura...

W głowie Corde'a pojawiła się nowa myśl.

— Czy Emily była... — Tak to chyba trzeba określić? Czuł się ja kruchym lodzie. — Czy była lesbijką?

sksual.

na?

— Przestępstwo wynikające z dyskryminacji?

— Nie zakłada się takich w naszym kodeksie. Uniosła brwi. — Za dwa lata kończę studia. Mam nadzieję, że do tego

czasu to się zmieni.

— Teraz mnie interesują przede wszystkim motywy.

— Domyślam się. Istnieje jednak możliwość agresji skierowanej prze­ciw homoseksualistom na terenach, które... — Starała się być delikatna. — ...są trochę opóźnione.

Corde brał pod uwagę ten motyw, ale nie mógł zbyt dogłębnie go prze­analizować. Chciał mieć przed sobą wszystkie fiszki. Chciał przeczytać, co inni studenci i profesorowie mu powiedzieli. Potrzebne mu było więcej i formacji o Emily.

akim*

Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy był tak niemile widziany.

Chyba pan nie sugeruje, że ma coś wspólnego ze śmiercią tych dwóch dziewczyn?

A czy miał kiedyś jakieś kłopoty ze studentami? Tutaj lub w innej

gzkole?

__ Nie traktuję tego pytania poważnie — wyszeptała pani dziekan. — Leon Gilchrist jest wybitnym naukowcem. Mamy szczęście, że pracuje na naszym uniwersytecie...

Z wielu źródeł słyszałem, że Jennie utrzymywała bliższą znajo­mość z co najmniej jednym wykładowcą. Jedna z przesłuchiwanych osób sądzi, że mógłby to być Gilchrist.

Szukała sposobu, by wyciągnąć z niego tę informację. Nie znalazłszy, powiedziała: — Niemożliwe. To podłe plotki. Leon nie jest zbyt lubiany...

Spojrzała lodowatym wzrokiem. — Detektywie, pozwoli pan, że nie bedę tego komentować.

Pani dziekan, musimy brać pod uwagę wszelkie poszlaki. . ~~ Zapewniam pana, że Leon w żaden sposób nie był związany z Jen-nie i nie ma nic wspólnego z morderstwami. Teraz muszę pana przeprosić,

jestem w trakcie spotkań poświęconych gromadzeniu nadzwyczajny k funduszy. Nawiasem mówiąc, jest to konieczne głównie dlatego, że nie z}a paliście tego szaleńca.

Kiedy Corde wyszedł, dziekan Larraby chwyciła słuchawkę i warknę, ła do sekretarki: — Czy Gilchrist wrócił z Kalifornii? Kiedy można się g„ spodziewać?... Kto jest jego asystentem? — Czekając na odpowiedź, » wściekłością stukała stopą o podłogę. — Kto? Okun? Zadzwoń do niego i powiedz, że chcę się z nim widzieć. To bardzo pilne.

Charlie Mahoney był zmęczony miastem New Lebanon. Jego opinię utwierdził podły posiłek w restauracji — zwłaszcza niestrawny klops (z kawałkami chrząstki), źle utłuczone ziemniaki (kleista papka) i nie naj­lepszy bourbon (oleisty). Po obiedzie nastąpił długi wieczór w pokoju mo­telowym, przed małym telewizorem nie podłączonym do telewizji kablo­wej. Znużenie osiągnęło punkt krytyczny podczas przerwy na reklamy — cztery bite minuty zachęcano do kupna takich towarów, jak karma dla świń, kultywatory, używane samochody i nafta. Do kurwy nędzy, dla kogo ta reklama nafty?

Leżał na zapadającym się łóżku i wpatrywał się w ozdobiony stiukami sufit. Stiuki. Kto wymyślił stiuki? I dlaczego pokryto nimi sufit, na który musisz patrzeć, bo nie ma nic innego do roboty. Jak dużo puszczalskich studentek z nogami w górze leżało na tym łóżku, gapiło się na sufit i my-słało: stiuki kto do cholery wymyślił stiuki Jezu kiedy ten sukinsyn zamie­rza skończyć?...

Kiedy Mahoneya znudziła sztuka dekoracyjna Środkowego Zachodu, zaczął rozmyślać o Richardzie Gebbenie. Wrócił do rozmowy w St. Louis.

Mahoney, człowiek, który nie litował się nad nikim, a zwłaszcza nad swoim szefem, odczuwał niezrozumiałe, ale prawdziwe współczucie, gdy obserwował, jak Richard Gebben bezmyślnie jeździ po biurku małą cięża­rówką, bożonarodzeniowym prezentem.

Gebben — prefabrykaty tworzące świat.

— Żona, matka Jennie... nie wiem, kiedy dojdzie do siebie. Moz* w ogóle. Nic nie robi, ale czasami ma, nie wiem, napady aktywności. Ls^ w łóżku, a potem zrywa się i czyści srebra. Srebra, Charlie. Na Boga, cież mamy służącą.

Odrzutowiec zaczął kołować przed startem i ryk silników wypełnił be żowy pokój. DC-10 był już chyba nad Illinois, gdy Gebben znów się zwał.

— Jennie — rzekł, zwracając się do Mahoneya, a nie do ducha cot

Mówił następnie o reputacji. O mediach, o nieporozumieniach. Mówił 0 kłopotliwych odkryciach. Potem przerwał i przestał jeździć samochodem, kiedy wyjrzał przez okno i spojrzał na wysoki szary hangar dla samolotów. Richard Gebben mówił o swojej córce kurwie.

Dla Mahoneya — człowieka, który zetknął się z dowodami chyba wszelkich praktyk seksualnych wymyślonych przez rodzaj ludzki — fakt, ze Jennie sypiała zarówno z kobietami, jak mężczyznami, był mało istot­ny. Jednak trochę go zaskoczyła, że w epoce szerzącego się AIDS, miała aż tyle bab i facetów między nogami.

— Charlie, nie interesuje mnie, co będziesz musiał zrobić. Ten gość, Corde, ma zamiar rozłożyć jej życie na czynniki pierwsze. Charlie, nie mo­gę na to pozwolić. Dobrze wiesz, co się dzieje przy takich dochodzeniach. Roztrząsają każdy szczegół. Wymyślają różne historie. Gazety lubią takie śmieci. Ten schemat bez przerwy się powtarza. Widziałeś, jak to wygląda.

Nie, Mahoney nigdy nie widział. Natomiast widział, jak to Ismalah R obraził Devona Jefferiesa, który potem poszedł do swojej budy na South Halsted, wziął MAC-10 i nafaszerował Ismalaha R czterdziestoma lub pięćdziesięcioma kulami. Ten dupek zginął na miejscu i nikt w jego spra­wie nawet nie kiwnął palcem.

To widział Mahoney.

Teraz widział też godnego współczucia Richarda Gebbena z ospowatą twarzą i wilgotnymi od łez oczami, próbującego ocalić resztki z tego, co po­zostało po jego córce.

W ten sposób Gebben wyjaśnił Mahoneyowi jego zadanie w New Leba-non. Dziesięć tysięcy dolarów wystarczyło, by Mahoney bezwzględnie za­akceptował misję, co podkreślił, przytakując zachęcająco i rzucając słowa współczucia.

Jednak Mahoney wiedział coś jeszcze.

Gebben odbywał liczne podróże służbowe do miejsc, które miały małe znaczenie (jeżeli w ogóle) dla jego firmy zajmującej się blachami stalowy­mi. Były to niepotrzebne wyprawy. Do Acapulco, Aspen, Puerto Vallarta.

alm Beach. Zawsze towarzyszyła mu ponętna sekretarka o blond wło-Sach, młoda asystentka z działu sprzedaży lub stenografka. Stanowiły *zór dla jego córki. Była to lekcja, którą pojęła, i to dobrze. Być może wła-śnietoją zabiło.

I kto wie? Może sam Gebben odwiedzał Jennie późno w nocy, kiedy matka twardo spała...

Jako policjant Mahoney wielokrotnie stykał się z rozpaczą. Przypo-lał sobie, jak wchodził po cuchnących odchodami schodach w kamieni­cy czynszowej. Zapukał do drzwi, by przekazać pewną informację mlod*; kobiecie. Słuchała, przytakując energicznie głową. Na ręku trzymała cór kę, która we włosach związanych w warkoczyki miała małe plastikowe zg. bawki — lokomotywy, buteleczki, pieski, lalki. Kobieta powtarzała: „rozu. miem, rozumiem", a Mahoney myślał: Rozumiesz? Ty nieszczęsna dziwko tu wszystko jest proste. Twój stary kręcił w narkotykach.

Oczywiście Mahoney wiedział, że to nie jest wcale takie proste.

Tak skomplikowane, że ona nigdy tego nie zrozumie. Zagmatwane jak powody, dla których Gebben chciał na zawsze ukryć przed światem sekre­ty swojej córki. Powody, których Charlie Mahoney, leżący teraz na nierów­nym łóżku i oglądający reklamy, nigdy nie pozna.

Wcale tego nie pragnął. Dostał dziesięć tysięcy dolarów i miał specjal­ne zadanie do wykonania.

Urealniło się w osobie Steve'a Ribbona, który zapukał do drzwi i zawo­łał: — Charlie? Trochę się spóźniłem. Przepraszam. Jesteś tam?

— Tak, już idę.

Mahoney kazał mu czekać całą minutę; przeciągnął się, wstał i otwo­rzył drzwi.

Ribbon uśmiechnął się nieśmiało niczym kadet z akademii policyjnej podczas promocji. Szeryf, który był o dziesięć lat starszy od Mahoneya, za­chowywał się jak młodzieniaszek i Mahoney pomyślał: Te małe miastecz­ka naprawdę dobrze konserwują.

Steve — odezwał się energicznie — no jak tam?

Podali sobie dłonie i Ribbon wszedł do środka. — Podoba mi się spo­sób, w jaki trzymałeś rękę w marynarce, kiedy otwierałeś drzwi.

— Taki nawyk.

— Wyglądasz całkiem nieźle. A wczoraj wieczorem trochę nam zeszło na gadaniu i wspominaniu. Piękna sprawa. Wypijesz dzisiaj drinka?

— Pewnie.

Ribbon nalał whisky do pogiętych plastikowych kubków będących na wyposażeniu pokoju hotelowego. Stuknęli się i wypili. Ribbon był w mun­durze i kiedy Mahoney spojrzał na jego głowę, zdjął kapelusz i położył ff> na toaletce.

— Chyba jesteś trochę zmęczony naszym małym miastem?

— Zmęczony? — burknął Mahoney. — To raj na ziemi. — Ściąga marynarkę. Powiesił ją i nalał więcej cierpkiej whisky.

Wzrok Ribbona ześlizgnął się na duży ciemnoszary pistolet, który siał wysoko na biodrze Mahoneya.

Steve, dzisiaj rozmawiałem z Ebbansem, Jimem Slocumem i inny-
mi chłopakami zajmującymi się sprawą. Próbowałem ich wysondować. —
jilahoney spojrzał przenikliwie w oczy Ribbona, który zmieszał się i na
chwile odwrócił wzrok. Było to śmieszne. W ten sposób Mahoney zwykł
kiedyś patrzeć na przestępców i teraz bardzo mu tego brakowało. —
Chciałbym pogadać z tobą o kilku rzeczach...

Ribbon zachowywał się identycznie jak przestępcy: uważnie przypa­trywał się pokojowi, jakby chciał zapamiętać wygląd ściany, okna czy drzwi.

— Ale na początek dobra wiadomość. Właśnie rozmawiałem z Gebbe-

nem.

— Nagrodzie? — Ribbon zmarszczył czoło. Potem przytaknął. — Aha, przypominam sobie, że coś mi o tym wspominałeś.

— Gebben upoważnił mnie, żebym część już wypłacił.

To naprawdę miłe z jego strony.

— On jest wspaniałomyślnym człowiekiem. Niestety, musimy też po­rozmawiać o pewnej nieprzyjemnej sytuacji.

— Nieprzyjemnej...

Ribbon oblizał brzeg kubka. Mahoney dał mu chwilę czasu na uspoko­jenie, zanim powiedział: — Nie chciałbym się narzucać, to ty przecież je­steś tu szefem.

— Doceniam twoje zdanie. Na pewno masz więcej doświadczenia niż każdy z nas. — Ribbonowi mąciło się w głowie, skupił się więc na whisky. Pił długo, a potem zajął się napełnianiem kubka.

^orde wjechał na drogę dojazdową do ratusza i spostrzegł trzech zastęp­ów szeryfa stojących przed nowym nissanem pathfinderem z napędem na cztery koła. Był piękny. Bardzo się Corde'owi podobał. Nie widział nic złego w kupowaniu zagranicznych produktów, jeżeli były lepsze niż amery­kańskie. Problemem dla niego byłoby testowanie takiego pojazdu -— sztował przecież ponad dwadzieścia tysięcy dolarów.

Corde oderwał uwagę od samochodu i przyjrzał się opasłemu Doddo Humphriesowi, którego wyciągnięto z radiowozu, a potem prowadzo przez parking. Kiedy tamci przechodzili obok, Corde zapytał: — Kto j szczęśliwym posiadaczem tego cacka?

Steve.

Zaskoczony Corde parsknął śmiechem. — Steve Ribbon?

— No tak. Wyjechał nim dziś rano od dilera.

— Niech to diabli. A miał jeździć swoim dodge'em, aż się rozleci. Corde spojrzał na ciemnoczerwony pojazd; chromowane powierzchnie gotały w słońcu. — Dał zły przykład — powiedział do Lance'a Millera. Teraz wszyscy będą chcieli zmieniać samochody.

Weszli do skrzydła budynku, w którym znajdowało się biuro sze Połowa pracowników wyszła, by oglądać nowy zakup szeryfa. Jim Sloc przypatrywał się stercie listów. Corde przypuszczał, że zawierały nic znaczące informacje i zeznania. Takie listy towarzyszą każdemu jawne dochodzeniu.

— Dodd, ty musisz z tym skończyć — zwrócił się Corde do tanta.

— Z czym skończyć? — spytał mężczyzna sennym głosem. Przy drodze 116 jego toyota ścięła słupek billboardu reklamując

herefordzką rasę świń. Tablica spadła na tył samochodu. Miller zatrzym go, wracając akurat do biura.

Kiedy do pokoju wszedł Miller, Corde oderwał wzrok od raportu z zi trzymania. — Dwa przecinek cztery promila. Znacznie więcej niż dopi szcza prawo. Na pewno się z tego nie wywinie.

— Tym razem straci prawo jazdy — stwierdził Miller.

— Nie ma to dla niego znaczenia — odparł Corde. — To był jego o ni samochód.

W drzwiach pojawił się Steve Ribbon i spojrzał na Corde'a. — B chciałbym chwilę z tobą porozmawiać.

Corde poszedł za nim do jego gabinetu. Szeryf zamknął drzwi, usi i wydął policzki. Ołówkiem zaczął na skórze wybijać rytm. Corde uznał,

rozmowa nie będzie krótka, i usiadł na krześle po przeciwnej stronie biurka.

Bill... — Ołówek przestał być pałeczką do gry na perkusji, zamie-
nił się
w rakietę, która wylądowała na biurku. — Już nie mam siły z tą
biurokracją.

Corde czekał.

Corde roześmiał się ponuro. — Więc wyrzuć to z siebie jak najszybciej.

— Hrabstwo przejmuje sprawę Gebben i Rossiter — rzekł Ribbon. Minęło kilka sekund, nim na policzkach Corde'a pojawiły się rumień­ce. — Hrabstwo...

Ribbon przyjrzał się uważnie uszkodzonemu ołówkowi. — Bill, myślą, że spaliłeś jej listy i pamiętnik. Corde nic nie powiedział.

— Oni tam dziwią się, że poleciałeś do St. Louis zaraz po morder­stwie. A kiedy jednak nic tam nie znalazłeś, to poszedłeś do jej pokoju w akademiku, zabrałeś istotne dowody i spaliłeś. Bill, nie patrz na mnie w taki sposób. Oni myślą, że próbujesz ukryć jakiś związek między tobą a mą. w następnym miesiącu będzie dochodzenie w tej sprawie i do tego czasu zostałeś odsunięty od śledztwa.


Praprapradziadek Wyntona Kresge'a, Charles Monroe, był niewolnika jednym z dwóch na małej farmie pod Ford Henry, w Tennessee. Wieść ni sie, że kiedy 1 stycznia 1863 roku Proklamacja Wyzwolenia Niewolnikó weszła w życie, Monroe poszedł do swojego właściciela i powiedział: — Przykro mi to mówić, panie Walker, ale wyszło nowe prawo i nie może już pan mieć niewolników.

Taka historia rodzinna.

Przypuszczalnie jak inne ubarwiona i tylko częściowo prawdziwa. Wyntona Kresge'a najbardziej interesowało, jak jego dzieci zareagują na tę opowieść. Najstarszy syn, osiemnastoletni Darryl, wpadł w przerażenie, gdy dowiedział się, że jego przodkowie byli niewolnikami. Kresge czuł się podle, że chłopak został zawstydzony. Burknął, że skoro urodził się w Sfc nach, a nie na Wybrzeżu Kości Słoniowej, to dlaczego jest tym tak zszoko­wany.

Dla odmiany najstarsza córka, szesnastoletnia Sephana, często mawiała z ojcem o ciężkiej doli Monroe'a. Właśnie tak to nazwała. Ciężko dola. Nienawidziła Monroe'a, że dalej pracował u Walkera. Nienawidzić go, że nie wpakował kuli w głowę właściciela i nie podpalił farmy. Seph8' na miała na ścianie plakaty ze Spikem Lee i Wesleyem Snipesem. Dziew' czyna była bardzo ładna. Kresge od kilku lat prowadził z nią poważne mowy.

piąte dziecko Kresge'a, noszące imię intrygującego przodka, miało oSiem lat i bardzo lubiło tę opowieść. Charles często chciał ją odgrywać i nalegał, żeby Kresge był panem Walkerem, a sam stawał się kimś podob­nym do swojego imiennika. Kresge zastanawiał się, co jego najmłodszy syn, dwuletni Nelson, powie o swoim przodku, gdy zapozna się z tą histo­ria,.

Takie to myśli krążyły po głowie Kresge'a, kiedy próbował czytać, siedząc na ogromnym niewygodnym fotelu obrotowym. Cały zesztywniał, czuł, że ponoszą go nerwy, więc wstał i podszedł do okna w drugim ro­gu jego gabinetu. Oparł się rękami o parapet i zrobił dwanaście pompek. Potem kolejnych dwanaście i jeszcze dwanaście, aż poczuł pot pod ko­szulą.

Okno nie wychodziło na dziedziniec szkoły, ale na handlową część New Lebanon. Widać z niego było witryny sklepowe, światła na przyczepach samochodów i talerz anteny satelitarnej na Tawernie. Odczuwał niepokój, a jego mięśnie drżały, gdy użył ich w niewłaściwy sposób, w szacownym biurze, na szacownym uniwersytecie, na szacownym białym uniwersyte­cie, gdzie musisz trzymać nerwy na wodzy i przedstawiać swoje racje, bo wszyscy podejrzani tutaj to dobrzy studenci, bardzo pilni, tylko czasami skłonni do wygłupów.

Usiadł na parapecie i opuścił potężne ramiona.

Myśl o przodku (przypuszczalnie dlatego, że Walker w końcu uzyskał wolność) przywołała najważniejszy problem Wyntona Kresge'a — nie był tym, kim chciał.

A mianowicie policjantem.

Gliniarzem w Des Moines lub w Cape Girardeau, Missouri. W Sand-wich, Illinois. Gliniarzem wypisującym mandaty na autostradzie, gdyby pozwolili mu krążyć podrasowanym czterocylindrowym dodge'em, zatrzy­mywać piratów drogowych, pijanych kierowców i tropić pedofilów.

Co za ironia — nie, wyjątkowa złośliwość losu — że każdego dnia ^"esge dostawał życiorysy od policjantów z całego kraju. Od prawdziwych GLINIARZY! Chcieli pracować u niego. Szanowny panie. Jako połicjant z dziesięcioletnim stażem poszukuję pracy w prywatnej firmie ochroniar-Jestem gotowy przyjąć każdą propozycję...

To jak cios w szczękę. Niesamowite!

Kresge upadłby na swoje potężne kolana zawodnika drugiej linii, by pałować pierścień akademii policyjnej któregoś z tych petentów i bez za­mówienia zamieniłby się pracą. Złote odznaki, kuratorzy, policjanci aczy, policjanci patrolowi, technicy badający miejsca przestępstw.

Wszyscy oni chcieli siedzieć na obrotowym fotelu Kresge'a obitym popę]ja ną skórą, kręcić się wte i wewte i przez trzy godziny między rozpoczęcie pracy a lunchem zastanawiać się, jak rozmieścić ochroniarzy na czas zj zdu absolwentów.

A Kresge nie chciałby jedynie być krawężnikiem obchodzącym swój I

wir.

Chciał prowadzić RSP (Ruchome Stanowisko Patrolowe — radiów dla każdego innego; Kresge nauczył się tego skrótu), chciał kopnia rozwalać drzwi do kryjówek podejrzanych o morderstwo, chciał stav handlarzy narkotyków pod ścianą, z uniesionymi rękami na zniszczony cegłach, i krzyczeć: GDZIE JEST TOWAR? (Czy to tak się mówi? Wiele j nauczył, ale jeszcze więcej nie wiedział.)

Jednak miał naprawdę poważny kłopot. Jego najważniejszym cele w życiu było zostać gliniarzem. Ale pragnął też, żeby pensja przekracz-jego wiek. Zarabiał teraz pięćdziesiąt trzy tysiące dolarów rocznie (maj czterdzieści dwa lata, był dumny z takiego osiągnięcia). Znajdował si więc w stanie zawieszenia. W sytuacji bez wyjścia. W pułapce. Wynto Kresge dostawał pensję do osiągnięcia przez starszego detektywa lub ja kiegoś policyjnego administratora, ale będącą marzeniem ściętej głowy nowicjusza. Po pójściu do akademii nie dostawałby żadnych pieni a potem z trudem wyciągałby dwadzieścia tysięcy, dwadzieścia pięć z nad godzinami. Gdyby był sam, poradziłby sobie po zmianie pracy. Gdyby i tylko żonę — być może.

Ale Wynton Kresge miał siódemkę dzieci. Kochał policję, a pragnął te być dobrym ojcem. Chciał zapewnić potomstwu wykształcenie. Myśl o spotkaniu rodzinnym, na którym poinformowałby wszystkich, że musz zacisnąć pasa. Tata ma zamiar zostać policjantem i jego zarobki spadn o połowę. (Wyobrażał sobie, jak delektuje się ciszą, która zapadłaby po oznajmieniu tej nowiny.)

Oglądał więc powtórki Policjantów z Miami i musztrował swoich lu­dzi, jak postępować z niezrównoważonymi psychicznie studentami (NP ~~ to policyjny skrót określający tę przypadłość) i demonstrantami, którzy mogliby próbować podpalić stadion (do tej pory nie było takiej próby). Swó. trzynastostrzałowy pistolet o kalibrze 9 mm nosił na biodrze załadowań gotowy do użycia, gdyby pojawił się jakiś stuknięty snajper z karabine szturmowym (podobnego przypadku też jeszcze nie było). Z pięćdziesieO jardów położyłby go trupem na pagórku dziedzińca.

Takie kompetencje miał Wynton Kresge, by pracować w policji.

poza tym dużo myślał o zabójstwie Jennie Gebben i Emily Rossiter. poświecił temu większość czasu tego gorącego popołudnia. Podszedł teraz ¿0 biu^3' zważy* książkę w dłoni i lekko wyrzucił w górę niczym monetę nodczas podejmowania decyzji. Tak rzeczywiście było. Kiedy Kresge złapał Wiązkę, która spadła tytułem do góry, wyszedł nagle z gabinetu.

Zginęła dokładnie dwa tygodnie temu. Zajęło mi całe czternaście dni, żę­ty utracić sprawę.

Pięć minut Corde szukał drobnych przed automatem. Czekał na na­pad wściekłości, ale się nie doczekał. Wrzucił trzydzieści pięć centów i wci­snął przycisk kawa z mlekiem i cukrem. Parująca ciecz głośnym strumie­niem napełniała delikatny tekturowy kubek. Brzmiało to identycznie jak odlewający się facet.

Podszedł TT Ebbans. Szukał w kieszeniach. Corde wyciągnął w jego kierunku dłoń pełną monet. Ebbans wziął kilka i kupił sobie batona obla­nego masłem orzechowym. — Przepraszam, Bill.

Corde wypił łyk kawy. Miała słony posmak. Automat sprzedawał za­równo kawę, jak i rosół.

Aż odkryją, co się stało w St. Louis. Kiedy będzie za późno.

Kiedy po przerwie Ebbans odezwał się ponownie, oburzenie w jego gło-Sle było wyraźnie słyszalne: — Hammerback kazał mi sprawdzić każdą sieczkę i wszystkie zwolnienia w ostatnim czasie ze szpitala Gunderson.

"— Słyszałem już o tym. — Corde pokręcił głową.

Ebbans mówił dalej: — Mam też porozmawiać z psychologami szkol-"tynii i psychiatrami w mieście i dowiedzieć się, czy któryś z pacjentów nie

■ Jak to się mówi, niebezpiecznych skłonności.

"- Niczego nie powiedzą. To tajemnica zawodowa. Hammerback powi-0 tym wiedzieć.

— Chyba piszą coś o tym w tej książce, którą Ribbon pożycza ró ludziom.

Corde wskazał w kierunku jeziora Blackfoot. — No cóż, Emily szkała w pokoju z Jennie. Do cholery, to przecież byłoby bardzo dzi gdyby morderca kultowy wybrał ją jako drugą ofiarę. Mam rację?

Ebbans długo patrzył na egzemplarz Dziennika, który leżał w bufeci Na stronie tytułowej widniał nagłówek: Kolejna zabita dziewczyna. Kult znów straszy. Dalszy ciąg horroru.

Corde otarł oczy. — Skurczybyki. Nie ma co, najpierw straciłem pra a teraz trzeba zapomnieć o szkole. Nie chcą też słyszeć, że ofiara mog być lesbijką... T.T., nie wiem, co się dzieje. Największym problemem w 1 śledztwie nie jest morderca, ale my sami. Wspaniali faceci.

— Chyba tak.

Corde wylał kawę i rzekł: — Wiesz, co sądzę? Znalazłeś się w trud sytuacji.

^jasnyCh celów. Robi mi się niedobrze, gdy widzę, jak wszystko przekrę-

C8^Ebbans skończył jeść batona. Zgniótł opakowanie i wyrzucił. Rozejrzał , wokół i rzekł cichym głosem: — Wiem, że jesteś odsunięty od sprawy

się'

• będziesz teraz jedynie łapał pijaczków na drogach, ale ponieważ dałeś mi ffSZyStkie swoje notatki i dowody, dostaniesz coś w zamian. Co takiego?

Mówiłem ci, że ktoś spowodował, żebyśmy przestali interesować ę uniwersytetem? Takie polecenie dostałem od Ribbona i Hammerbacka, ale wiesz, kto za tym stoi?

Corde chwilę się zastanawiał. — No proszę, poroszę. To cenna wie­dza... Nie słyszałeś tego.

Ebbans dotknął ucha. — Jestem głuchy jak pień.

:edy Bill Corde wyszedł z bufetu, wpadł na potężnego Wyntona Kres-'a. — Przepraszam — rzucił grzecznie Corde i uśmiechnął się, zanim ypomniał sobie, że jest zły na szefa ochrony.

Kresge zamrugał oczami i odpowiedział na uśmiech. On też na chwilę pomniał o swojej złości. Zignorował Corde'a i odwrócił się w drzwiach do ima Slocuma. W ręku trzymał otwartą książkę i palcem wskazywał na jakiś ustęp.

Slocum przybrał oficjalny ton. — Szefie, jak pan wie, mamy skompli­kowaną sytuację...

Corde opuścił biuro. Wsiadł do radiowozu i uruchomił silnik. Z budyn-u wyszedł Wynton Kresge i podszedł do swojego oldsa, który stał na par-n£u dwa miejsca od pojazdu Corde'a. Między nimi była pusta prze­ceń. Nowy samochód Kresge'a ładnie się prezentował. Zdawało się, że Wszyscy z wyjątkiem Corde'a mają nowe wozy. Kresge rzucił książkę na klif Rdzenie i zapalił silnik. Obaj siedzieli w swoich samochodach , a kroków od siebie i wpatrywali się w przestrzeń przed sobą, podczas 'Silniki pracowały na jałowym biegu, do if arc^zo sPiCty Bill Corde zgasił motor, zawahał się, a potem podszedł ^"esge'a. — Możemy porozmawiać?

Kresge też wyłączył silnik i wysiadł. Stanął obok Corde'a. By} go wyższy i potężniejszy. — Chodzi o sprawę sprzed tygodnia... — Corde. — Chciałem przeprosić. Z początku nie sądziłem, że masz ra • i to, co powiedziałem, nie miało nic wspólnego z tym, kim jesteś. Jeśli w jakiś sposób uraziłem, to przepraszam.

Na moment zapadła pełna wrogości cisza i Corde nie mógł wymv nic innego, tylko wyciągnął rękę. Kresge spojrzał w dół, wydawało się"] znalazł się w kropce. Chwycił wyciągniętą dłoń i mocno nią potrząsnął'. Ja czasami jestem wybuchowy.

Kresge wyłowił książkę z przedniego siedzenia samochodu, czyłem ją dzisiaj czytać. Nie uważam się za eksperta, ale sądzę, że szu eie niewłaściwego gościa.

Corde zerknął na grzbiet książki: Funkcjonowanie psychicznie chorych osobników: Tom trzeci. Zachowania przestępcze.

^ A ja mogę pożyczyć tę książkę i odbić niektóre strony? Ciężko na-■ ana i chciałbym powoli ją przeczytać. P1 pojutrze muszę ją oddać.

_ Sam ją zwrócę dziś wieczorem. — Po chwili spytał: — Skoro są-^jsz że nie zrobił tego żaden psychol, to kogo byś szukał?

__ Nikt nie jest zainteresowany moją opinią.

— Ja jestem. Podziel się swoim zdaniem.

_ Na początku byłem niemal pewien, że zrobił to kochanek dziewczy­ny Jakiś profesor albo student. Powinieneś zobaczyć, co się dzieje w kam­pusie. Młodzież na swoim. Robią, co im się żywnie podoba. Muszę powie­dzieć, że to łatwy łup dla wykładowców, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Dlatego na początku tak przypuszczałem, ale było to, zanim... — Cresge uniósł wyprostowaną rękę jakby w pozdrowieniu i zacisnął pięść. Wycze­kująco spojrzał na Corde'a.

— „Przychodzę w pokoju." — Kresge znów zacisnął pięść. — „Przyby­wam z krainy, która istnieje i nie istnieje."

— O czym mówisz?

— Nie przypominam sobie. — Corde pomyślał o filmie ze stworami, które miały czerwone oczy — Zaraz, poczekaj, coś niby... węże.

— To pozdrowienie Naryanów. — Kresge parsknął gardłowych śmie­chem. — Nie przypominasz sobie?

— Nie.

— Aten symbol na nożu...? Jest z filmu? Naprawdę tego nie wiecie?

, Corde palcami zasłonił oczy. — Nie mogę w to uwierzyć! — Odwrócił Sle w stronę biura. — Cholera, muszę im o tym powiedzieć...

Jednak nagle się zatrzymał. Patrząc na wiekowy ratusz, na chwilę we- Policzki. — Wynton, masz ochotę na małą przejażdżkę?


0x01 graphic

Przyjechali do sklepu z zabawkami chwilę po zamknięciu. Dwaj po mężczyźni razem podeszli do wejścia. Kresge zatrzymał się niepewnie z rękami na biodrach, gdy Corde zapukał do drzwi. Po kilku sekuni zjawił się właściciel.

Drzwi otworzył gruby mężczyzna z wąsami, ubrany w kraciastą ko­szulę i niebieskie dżinsy. W sklepie panował półmrok. Wiszące na ścianie kostiumy, hełmy i maski potworów sprawiały, że miejsce wyglądało niesa­mowicie, niczym muzeum figur woskowych nocą. Zabawki w rogu sklepu błyskały czerwonymi światełkami. Corde rozejrzał się wokół i trzepnif-ciem w wyłącznik zapalił światło. Zmrużył oczy i podszedł do stoj który zauważył za Owenem. Gapił się na trzydzieści noży takich jak który znaleziono pod Jennie Gebben.

A ile sprzedałeś tych noży? __ One idą najlepiej.

Corde spojrzał na Kresge'a i rzekł: — Tak przypuszczałem. Ile sztuk?

To chyba już trzeci stojak — odparł Owen. — Dlaczego o to pytasz? __ potrzebne do śledztwa. _ A niech to!

Corde wyciągnął pióro. Podał je Owenowi wraz z plikiem karteczek.

Uśmiech znikł z twarzy Owena. — Praktycznie każdy dzieciak z New Lebanon kupił taki nóż. Zajmie mi godzinę, zanim przypomnę sobie poło­wę z nich.

Bill Corde zaparkował radiowóz przy dużym logo wydawanego w Frede-ricksbergu Dziennika. Nazwa napisana została ponadstuletnią czcionką, taką samą jak w winiecie gazety. Corde i Wynton Kresge wysiedli z samo­chodu i poszli do biura ogłoszeń. Dziewczyna siedząca za biurkiem strze­liła z gumy do żucia i schowała ją gdzieś w ustach. — Witam panów. Czym mogę służyć?

Corde spojrzał na wzory ogłoszeń leżące na biurku pod pleksiglasową szybą. _ Wynton, jak sądzisz?

— Powinno być dość duże — odparł Kresge.

Corde wskazał na jeden z wzorów. — Myślę, że takie. Dziewczyna spojrzała na wzór. Zapisała wielkość. W którym miejscu ma być to ogłoszenie?


— Strony z komiksami to chyba nie najlepsze miejsce na ogłoszę tego typu — uznał Corde.

Zapisała. — Juliette mówiła, że jako służba publiczna macie zniż Ogłoszenie więc będzie kosztowało czterysta osiemdziesiąt pięć dola i siedemdziesiąt centów. Poza tym dwieście dolarów za skład. Macie więcej?

— Że co?! — Corde zamrugał oczami. Pomyślał o kawałku linki, ] uduszono Jennie, o haczyku z wędki umieszczonym w ciele Emily Ros ter.

— Mówię o zdjęciach.

— Nie. Tylko tekst. — Napisał treść ogłoszenia, wyjął portfel i sekretarce swoją kartę Visy.

Wzięła ją i wyszła, by potwierdzić stan konta.

— Co ty robisz? — spytał Kresge. — Zwrócą ci potem pieniądze? Corde prychnął. — Chyba powinieneś wiedzieć. Zostałem odsunięty c

sprawy.

Kresge zmarszczył czoło. Na jego szerokiej twarzy pojawiły się głeb kie zmarszczki. — Kurczę, zwolnili cię?

Jednak okazało się, że nie zapłaci. Wróciła sekretarka, była zmiesza na. — Przepraszam, panie policjancie... Przekroczył pan limit. Bank zaakceptuje wypłaty. — Oddała kartę.


200

J


Corde odczuł nagłą potrzebę wyjaśnienia tego. Jednak musiałby opo­wiedzieć dziewczynie długą historię o dwójce dzieci — z których jedno mia­ło kł°P°ty z czytaniem — o psychiatrze, nowej lodówce, bezustannym ocie­nianiu dachu i o synu, który za kilka lat pójdzie na studia. — Uch... — Spojrzał na tył zaśmieconego biura ogłoszeń, tam szukając rozwiązania.

Wtedy odezwał się Kresge: — Proszę pani, Auden ma tu otwarty kre­dyt, prawda?

Pogmerała pod biurkiem i wyciągnęła formularz. — Tutaj proszę pod­pisać.

Corde spędził wieczór, rozmawiając z rodzicami chłopców, którzy kupowa­li sztylety Naryanów. Był wyrozumiały, żartował, robił wszystko, żeby je­go rozmówcy się odprężyli. Nie, nie, nie podejrzewamy Todda Sammiego Bilhego Alberta, naprawdę nie, ponieważ chodzi z Jamiem na kółko nau­kowe...

— Ja tylko — mówił — zbieram informacje.

Przytakiwali ponuro, odpowiadali na wszystkie pytania i uśmiechali Sl? przy jego żartach. Ale byli wystraszeni. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety. . drugie zabójstwo potwierdziło teorię kultu. Pogłoska, że Corde wy-^^griął coś od pucułowatej Gail Lynn Holcomb, okazała się całkowicie nie-a*dziwa. Ale ludzie mieli powód, żeby się bać. Dla porządnych obywa­teli New Lebanon to sam szatan przybył do miasta; dwa morderstwa popełniono w jego imieniu, a jeszcze więcej miał w swoich planach.

Corde chodził od domu do domu, bez szczególnego przekonania prze. pytywał rodziców, co minuta po minucie robiły ich dzieci wieczorem dwu-dziestego kwietnia. Corde jako ojciec wiedział, że musieliby być jasnowi-dzami, żeby mu podać tak szczegółowe informacje.

Sporo słyszał, ale wciąż nie znalazł żadnych wskazówek.

Około północy w myślach Corde'a otworzyła się zakurzona szufladka. Taka zawierająca przepisy obowiązujące w wydziale szeryfa. Kiedy zerk­nął do niej, spostrzegł coś o funkcjonariuszach, którzy mimo zawieszenia kontynuują policyjną robotę; są winni podszywania się pod funkcję zastęp-cy szeryfa. Zajrzał głębiej i zobaczył słowo „wykroczenie", choć w jego umy­śle jak zwykle było bardzo mroczno i w rzeczywistości słowo mogło brzmieć „przestępstwo"...

Corde nagle poczuł ogromne zmęczenie. Wrócił do domu. Zastępca sze­ryfa hrabstwa, który wieczorami zastępował Toma, tkwił na podjeździe. Corde podziękował mu i wszedł do domu. Dzieci spały w swoich pokojach. Żona też. Corde był z tego zadowolony. Nie spieszył się, by powiedzieć Dia­nę, że został zawieszony.

Następnego ranka wstał wcześnie. Pocałował Dianę; nie skorzystał z okazji, by podzielić się z nią złą nowiną. Wymknął się z domu na pota­jemne spotkanie z T.T. Ebbansem. Spotkali się przy biurze szeryfa, na ubi­tym placu, gdzie czasami zastępcy grali w koszykówkę. Obaj czuli się jak szpiedzy lub jak członkowie brygady antynarkotykowej pracujący w ukry­ciu. Krążyli wokół, unikali widoku z zabrudzonych okien biura.

Corde powiedział o nożu i Ebbans klepnął się w czoło. — Niech to dia­bli, widziałem ten film.

— Ja też, T.T., i jestem pewien, że oglądali go wszyscy zastępcy — P0' wiedział szeptem. — Założę się, że Ribbon ma nawet komiks. Wczoraj wie­czorem rozmawiałem chyba z trzydziestoma ludźmi. Tutaj jest lista i no­tatki. Ale nic użytecznego.

Ebbans wziął kartkę. — Bill, uważaj na siebie. Corde poklepał wymownie kaburę.

— Nie o tym myślałem. Zapomniałeś, że jesteś zawieszony?

— To zbyt poważna sprawa, żeby zostawiać ją Ribbonowi. Masz to, o co cię prosiłem?

Ebbans podał Corde'owi plastikową torebkę zawierającą zielony ciąg komputerowy, który znaleziono w spalonej beczce po oleju. — ^l zgub jej, Bill. Dużo ryzykuję.

— Myślę, że znalazłem eksperta, który będzie nam w stanie pomóc.
A ja zająłem się też Gilchristem. Ale zapomnij o nim. W sobotę,

przed zabójstwem Jennie, pojechał do San Francisco wygłosić referat. Był ^m też, kiedy zamordowano Emily. Chyba jeszcze nie wrócił.

Halo! Pani Corde? Nazywam się Ben Breck.

Dianę ostrożnie trzymała słuchawkę. Ożywiony głos mężczyzny suge­rował, że to akwizytor. — Tak?

— Jestem ze szkoły eksperymentalnej na Uniwersytecie Audena. To pani rozmawiała z działem rekrutacji o prywatnym nauczycielu?

Okazało się jednak, że to jest sprzedawca, ale mimo wszystko Dianę nie odłożyła słuchawki. Breck sprzedawał coś interesującego.

— Jestem wizytującym profesorem z Chicago. Zauważyłem formularz podania o przyjęcie pani córki do szkoły specjalnej.

Ile to będzie kosztowało, wizytujący profesorze z dużego miasta? Sto do­larów za godzinę? Dwieście?

— Niepokoi się pani o opłaty na uniwersytecie. Wcale się nie dziwię, skandalicznie wysokie. Mnie by nie było stać.

Ojej, doktor z poczuciem humoru. Jakie krzepiące. ~~ To jeden z moich problemów — przyznała Dianę.

— Myślę, że moja propozycja będzie rozsądna. Biorę dwadzieścia dolarów za godzinę.

Breck wymienił sumę, która dwa tygodnie temu zmroziłaby Dianę teraz poczuła się, jakby wkładała do kieszeni znalezione banknoty. — Tylko tyle?

— Chciałbym wykorzystać wyniki pracy z pani córką. Oczywiście anonimowo. Zamierzam opublikować w American Journal of Psychol artykuł opisujący moje badania. Poza tym piszę książkę, która pomoże nauczycielom lepiej rozwiązywać problemy z nauczaniem opóźnionych dzieci.

— No, nie wiem...

— Jakie techniki pan stosuje?

— Ocenianie, nadzór, techniki behawioralne. Nic rewolucyjnego. 7 nych tabletek, leczenia...

— Czekam na informację od pani. Myślę, że ja i Sarah będziemy m gli sobie nawzajem pomóc...

Siedem dni do półksiężyca. Wiesz, gdzie masz swoją broń?

T.T. Ebbans wszedł do biura szeryfa New Lebanon, spojrzał na na i spytał: — Kto to powiesił?

Jim Slocum oderwał wzrok od Dziennika i odparł: — Ja.

Ebbans usiadł przy biurku. Leżało na nim piętnaście listów od lu którzy twierdzili, że wiedzą, kim jest morderca, bo im się przyśniło (ośmi ro z nich), mieli wizję (czworo) lub skontaktowali się podczas seansu s

jytystycznego z ofiarami (dwoje). Ostatni list przesłał mężczyzna utrzy­mujący, że w poprzednim życiu był Kubą Rozpruwaczem, którego duch zmaterializował się na osiedlu pod Higgins. Było też dwadzieścia dziewięć telefonów dotyczących śledztwa. Ebbans próbował na nie odpowiedzieć, gdzie w dwóch pierwszych przypadkach telefony były rozłączone, a gdy wy­kręcił trzeci numer, usłyszał nagrany głos mężczyzny opowiadającego, jak bardzo lubi obciąganie. Ebbans odłożył słuchawkę i kazał Slocumowi sprawdzić pozostałe wiadomości.

Informacja Corde'a o nożu ucieszyła go, jak i przygnębiła. Rozradowa­ła, bo była to solidna wskazówka. Jak każdy policjant wolał jeden mocny dowód niż dziesiątki wyrafinowanych spekulacji opartych na przypuszcze­niach. Natomiast przygnębiła, bo oznaczała, że kierunek śledztwa, który odziedziczył, prowadzi w ślepą uliczkę. Ostrzeżenie Corde'a o trudnej sy­tuacji startowej, które początkowo zlekceważył, wróciło teraz do niego. Ribbon nie był zadowolony z dzisiejszego artykułu w Dzienniku. „Kulto­wa" broń okazała się filmową zabawką. Szeryf stwierdził chłodno: — Chy­ba twoi chłopcy powinni to sprawdzić na początku. Moi chłopcy.

Ebbans wrócił do sterty raportów o zwolnionych pacjentach ze szpita­la psychiatrycznego w Higgins. Dziesięć minut później drzwi otworzyły się gwałtownie i niepewnie stanął w nich mężczyzna w niebieskich dżinsach i roboczej koszuli. Ebbans zmarszczył czoło, próbując go sobie przypo­mnieć.

Ten w czerwonym kapeluszu, teraz bez kapelusza.

— Pomyślałem, że przyda się wam ta informacja — rzekł. — Pytał pan o tych chłopaków, których widziałem wtedy wieczorem, kiedy zamor­dowano tę dziewczynę. Nad jeziorem. Jak teraz odjeżdżałem stamtąd, zja­wi! się jeden z nich. Miał przy sobie sprzęt wędkarski, ale nie łowił, tylko chodził w kółko i się rozglądał. Może to Księżycowy Zabójca?

Ebbans wstał i spytał: — Jest tam jeszcze?

W

,fl?cjaki jest powód?

Dlaczego ten gość jest twoim przyjacielem?

Jano nie miał żadnej odpowiedzi. Philip to dziwoląg. Był gruby i miał Paskudną skórę — nie chodzi o pryszcze, te mieli wszyscy, nawet Steve

Snelling, któremu nie oparła się żadna dziewczyna. To było coś więcej ni brud, za jego uchem skóra zawsze była szara. Rzadko miał czyste ub nie. Śmierdział. I nie uprawiał żadnych sportów. Nie był w stanie zagr w softball, a co dopiero mówić o gimnastyce. Jano przypomniał sobie, j jego przyjaciel naprężył się, by unieść się na poręczach. Wygięły się i o nie pękły pod jego ciężarem. Dlaczego byli przyjaciółmi?

Tego popołudnia Jano krążył wokół jeziora Blackfoot, miał przy so szare łuszczące się pudełko na sprzęt, wędkę i kołowrotek. Szukając śladów, usiłował nie myśleć o tym strasznym wieczorze 20 kwietnia. Czuł si źle. Nie był przygnębiony, ale przestraszony, niemal spanikowany. Wyd wało mu się, że jakiś wojownik Hononów, ubrany w niewidzialną pele nę, z krzykiem podbiega do niego od tyłu, przygotowuje się do skoku, b" żej, coraz bliżej, by posiekać go na kawałki. Serce Jano biło jak oszalał ogrzewało pompowaną krew. Czuł, że przerażenie oblewa go niczym go ca woda. Niczym sperma.

Wyobraził sobie leżącą w błocie dziewczynę. Miała zaciśnięte pal u rąk, otwarte usta, gołe stopy z długimi palcami...

Nie, nie, nie! To nie aktorka grająca w filmie, nadnaturalnej wielkości na ekranie kina w centrum handlowym. Jest dokładnie tym, kim jest ładna, mocno zbudowana, pachnąca miętą, do tego trawą i kwiatami. Ni porusza się. Nie oddycha. Nie żyje.

Jano wzdrygnął się, czując, że okrążają go oddziały Hononów. S strzegł, że patrzy na pogniecione i zabłocone niebieskie kwiaty u jego stóp. Pomyślał o Philipie topiącym tę drugą dziewczynę, przytrzymującym j Co on, Jano, zamierza teraz zrobić? Z kim mógłby porozmawiać? Z nikim.. Panika się wzmogła i rozpaczliwie wciągnął powietrze do płuc.

W końcu się uspokoił.

Dlaczego on jest twoim przyjacielem?

No cóż, on i Phathar dużo rozmawiali o science fiction. O filma I o dziewczynach. Jak na gościa, który się nigdy nie umówił na randkę, Philip był ekspertem od seksu. Chodzącą encyklopedią terminów, które powinien znać każdy piętnastolatek. Powiedział Jano, jak zaspokajają s geje i jak można poznać, że dziewczyna jest dziewicą, obserwując sposób, w jaki się pochyla, żeby zawiązać sznurowadła.

Jednak Jano uznał, że najbardziej łączy ich nienawiść do ojców. Pna' thar bał się swojego, bo jego stary to kompletny świr. (Kiedyś w

Halloweeo

ojciec Philipa wyszedł na podwórze i podkradł się z tyłu do dzieci zbiera jących słodycze. W rękach trzymał krowie jelita. Po prostu stał i gapn*

Da przerażone dzieciaki.) Ale ojciec Jano był jeszcze gorszy. Był jak wojow­nik Hononów ukrywający się pod peleryną, krążący po domu, jakby Jano # ogóle nie istniał. Przemyka zwykle obok, patrzy dziwnym wzrokiem na syna, potem znika.

...Zalążek wymiaru rozdyma się, pęcznieje, w końcu eksploduje, cala ^zbierająca energia królestwa Naryanów spływa na ziemię...

Film miał szczęśliwe zakończenie. Jano nie sądził, że tak samo będzie z jego życiem. Wszedł na szczyt wału i upadł na kolana. Wychylił się do przodu i przyjrzał się swemu rozmytemu odbiciu w nieruchomej wodzie. Nie podobało mu się, że powierzchnia wody jest tak spokojna. Sprawiało to, że wyglądał jak śmierć. Ta jego pociągła twarz. Zniżył głowę. Zastana­wiał się, jak to jest oddychać wodą zamiast powietrzem.

Jano, popatrz. Czy kiedyś dotykałeś tutaj dziewczyny? Czy smakowa­łeś dziewczynę?

Patrzył na wodę. Czuł jej oleisty kwaśny zapach.

Jano, czy ty kiedyś pieprzyłeś dziewczynę?

Zniżył bardziej głowę i mógł już posmakować wody. Mógł ją polizać. W ten sam sposób Phathar dał mu możliwość posmakowania ust dziew­czyny, jej języka, cipki.

Mógł wchłonąć wodę, wchłonąć dziewczynę, rozpłynąć się w niej na za­wsze. W tej księżniczce...

— Przepraszam, młody człowieku. — Głos przeszył go lodowatym dre­szczem. Zerwał się na równe nogi. — Możemy chwilę porozmawiać? — Za­stępca szeryfa był wysoki i bardzo szczupły.

Usta Jano były suche jak jezdnia latem. Poruszał językiem między kleistymi zębami i nic nie powiedział.

— Chciałbym tylko z tobą porozmawiać. — Zastępca się uśmiechnął, *k Jano wcześniej widział taki uśmiech. Fałszywy. Taki sam uśmiech go-^ił na twarzy jego ojca. — Wiem, że dziesięć dni temu wieczorem łowiłeś tu z kolegą ryby.

Jano nie był w stanie mówić. Spostrzegł, że jego skóra kurczy się Przerażenia. Wyobraził sobie, że czupryna jego gęstych włosów wyraźnie zy Rozległy się za nim kroki kolejnej osoby. Odwrócił się. Lance Miller uśmiechnął się szeroko.

Cześć, jak się masz. Jano nie odpowiedział, rugi policjant spojrzał na Millera i spytał:

— Znasz go?

— Pewnie, T.T. — odparł Miller. — To syn Billa Corde'a. Jamie, nie przedstawisz się sam?

6

Mam wykład — wyrzucił z siebie Sayles spanikowanym głosem.

Była godzina dziewiąta. Sayles siedział przy swoim biurku i ściskał mocno słuchawkę, jakby chciał wydusić z niej rozwiązanie dylematu. Jego ostatni wykład w tym roku zaczynał się za godzinę. Traktował o obcho­dach stulecia Deklaracji Niepodległości w 1876 roku. Ich wymownym zwieńczeniem (to określenie studentów, nie jego) była masakra oddziału Custera. Dla niego utrata tego wykładu graniczyła z nieprzyzwoitością. Tb gówniane gromadzenie pieniędzy zdezorganizowało jego pracę dydaktycz­ną. Dławiła go wściekłość.

— Powiedz mu, żeby poczekał.

Zadzwonił do dziekan. Jej sekretarka powiedział, że wyszła.

— Kurwa mać.

Tak, nie, tak, nie. Sayles rzekł do słuchawki: — Okay. Spotkam się z nim. Poproś Darby'ego, żeby mnie zastąpił.

Spacerował po złocistym dywanie, patrzył na plamy po coli, którą rozla 8 Sarah w wieczór, kiedy zamordowano Emily

— Och, Bill.

To wcale nie oznacza, że zostałem zwolniony. Wciąż dostaję pensję.

A co to były za listy?

— Kto wie? Znaleźliśmy popiół i nadpalone kawałki.

Spojrzał na żonę. Zanim Diane zrobiła coś, czego się lękała, szeroko otwierała oczy. Stawały się zdumiewająco ogromne i ciemne jak noc. Teraz to się zdarzyło.

Bill Corde chwilę czekał, jakby mierzył sobie temperaturę. Nie pojawi­ło się uczucie zawodu, więc powiedział: — Nie wziąłem ich.

— Rozumiem.

Nie był w stanie określić, co znaczy to słowo. Uwierzyła mu? A może miała wątpliwości?

Nie porozmawiali, bo w tym momencie na podjazd wjechał radiowóz.

Corde przyłożył twarz do szyby. Poczuł zapach amoniaku. Po chwili otworzyły się przednie drzwi samochodu. — To TT Ktoś z nim jest... Co on wyprawia? Przywiózł tu zatrzymanego...?

Ebbans wysiadł z radiowozu i otworzył tylne drzwi. Ze środka wyka-raskał się Jamie.

Halbert Strumm, który mieszkał w autonomicznej enklawie na terenie hrabstwa Harrison noszącej nazwę Millfield Creek, doszedł do fortuny na zwierzęcych odpadach. Przemieniał je w dodatki do uprawy roślin ogrodo-^ch, na czym uzyskiwał wielokrotne przebicie. Szczerze i z dramaty-raem Strumm mawiał, że wchodzące na rampę odrętwiałe wałachy oży-laJą się na myśl, że ich szczątki zostaną pieczołowicie rozsypane pod fi-dendronem rosnącym przy Park Avenue w Nowym Jorku. Tego typu komentarze sprawiały, że wszyscy jego pracownicy patrzyli na niego Pogardą lub politowaniem, podobnie jak większość jego znajomych. Chociaż Strumm i jego żona Bettye nie studiowali na Uniwersytecie ^ ena, to obrali tę szkołę jako cel swojej działalności charytatywnej. Ich chojność jednak nie była całkowicie bezinteresowna, nieodmiennie oczekiwali rewanżu- Wypisywali czek na tysiąc dolarów, jeśli dostali karnet na koncertów. Pięćset dolarów — loża na stadionie. Pięć tysięcy — wy­cieczka ze studentami archeologii na wykopaliska do Sudanu, która stała się koszmarem z powodu błazenady tej pary

Teraz Sayles, wjeżdżając na podjazd do domu Strummów, nie był pewien, jak parze spodoba się propozycja, którą zamierzał przedstaw Strumm, olbrzymi mężczyzna, łysy, szeroki w ramionach, z potężnymi dłońmi, zaprowadził go do szklarni. Znaleźli się między tysiącami roślin które wcale nie były zdrowsze od tych w ogrodzie Saylesa, nie karmion przecież resztkami starych zwierząt. Ta niesprawiedliwość ogromnie przygnębiła.

— Masz rację. — Sayles poczuł się znieważony. — Nie zaprzeczam, Hal, ale chyba wiesz, ile uniwersytet znaczy dla miasta. Grozi, że straci­my szkołę.

Strumm ściągnął brwi i oderwał zielony wąs u winorośli. — Napraw­dę?

— Potrzebujemy pieniędzy i potrzebujemy twojej pomocy. W przesz ści zawsze byłeś wielkoduszny.

— I dzisiaj też jestem we wspaniałomyślnym nastroju. Serce Saylesa zaczęło mocno bić, krew pulsowała mu w skroniach.

Sayles potwierdził, bo to była prawda. — Wzorowany na stadionie > dier Field w Chicago.

— Jedno z moich marzeń, to zarobić dużo pieniędzy. Ty szurnięta cioto, już ci się to udało.

— Jest w warunkach darowizny. Nic nie możemy z tym zrobić. Strumm przyjrzał się chorej roślinie i spryskał jej liście cieczą z poje-

lika opatrzonego napisem „Strumm's Extra". Extra co? — zastanawiał lie Sayles. Biznesmen powiedział: — Ale dość o tym. Mam też inne marze-de. Zawsze chciałem mieć reaktor jądrowy swojego imienia.

— Reaktor jądrowy?

Co jest w tych biało-żółtych pojemnikach? Stare konie? Stare świnie? Gówno Strumma?

— Wypiszę wam czek na dwieście tysięcy dolarów, jeśli wybudujecie reaktor i nazwiecie go moim imieniem.

— Hal, potrzebujemy trzech i pół miliona — rzekł spokojnie Sayles.

Pyk.

~ Tak dużo? Poza moim zasięgiem. To był zły rok dla firmy. Zastój w gospodarce. Ludzie pozbywają się roślin. Od tego zaczynają. Nie jestem °dporny na recesję, jak wszyscy mówią.

bud

"~ Auden zostanie zamknięty. , Nawet gdybym miał stadion i reaktor swojego imienia, nie znalazł-ym więcej niż ćwierć miliona. ~~ Możemy nazwać katedrę twoim imieniem. Budynek. Mamy kilka

Trzysta tysięcy maksymalnie. Może na wydział weterynaryjny wy-ym się o trzysta pięćdziesiąt, ale na tym koniec. Hal, nie chcemy otwierać wydziału weterynaryjnego.

ynków. Możesz wybierać.

sWałb

— Więc nie ma o czym mówić. Pyk.

Całą drogę do kampusu Sayles jechał siedemdziesiąt mil na godzinę Na parkingu zostawił samochód częściowo na krawężniku. Pędem prze. mierzył korytarze budynku wydziału i zatrzymał się przed drzwiami <j0 swojej sali wykładowej. Zbierał się w sobie i słuchał, jak Glenn Darby wy. jaśnia jego nieobecność.

Złapał oddech, potem pchnął drzwi i pewnym krokiem ruszył w stro­nę katedry. Był w połowie drogi, gdy studenci zorientowali się, że wrócił. Zaczęli klaskać. Oklaski stawały się coraz głośniejsze, dołączyły do nich gwizdy i krzyki. Kiedy dotarł do podium i wpiął sobie mikrofon, burza oklasków przeszła w owację na stojąco. Dopiero po pięciu minutach ud mu się uciszyć studentów.

Potem — z trudem powstrzymując łzy — Randy Sayles zaczął mówić, płomiennie i donośnym głosem. Być może wygłaszał ostatni wykład na Uniwersytecie Audena. Albo może nawet ostatni wykład na jakiejkolwiek uczelni.

Corde przestał spacerować. Siedział na kanapie, przygarbiony i ponury. Dianę zajmowała krzesło obok. Ręce trzymała na kolanach. Jamie Corde siedział między rodzicami. Wyglądało, jakby się skurczył. — Synu, to jest poważna sprawa. Nie muszę ci tego powtarzać.

— Ja niczego nie zrobiłem.

— T.T. powiedział, że byłeś nad jeziorem tego wieczoru, kiedy zamor­dowano Gebben.

Wzrok wlepiła w mleczne szkło talerza na słodycze, więc nie moż było stwierdzić, czy mówi do ojca, czy syna.

Jamie wychylił się do przodu. — Przecież ty w ogóle się nie interes^' jesz, co robię wieczorami.

piane wtrąciła surowo: — Nie mów w taki sposób do swojego...

Chłopak kontynuował: — To gdzie byłem wczoraj wieczorem? Albo dwa dni temu? Kurczę, skąd ty miałbyś to wiedzieć...

Synek! — zganiła go matka, ale łagodnym tonem.

Chłopiec chwilę milczał, a potem rzekł: — Poszedłem łowić ryby. By­łem sam.

Corde, detektyw od ciężkich przestępstw, znał wiele sposobów, dzięki którym mógł wyciągnąć z chłopca prawdę. Blefowanie i zastraszanie. Na­uczył się ich z czasopism, biuletynów i na seminariach. Doskonalił podczas nie kończących się kursów. Praktykował na złodziejach samochodów i wła­mywaczach. Nie mógł teraz wykorzystać tych technik. Bardzo pragnął po­znać prawdę, ale tylko jednym sposobem.

Corde zapytał: — Widziałeś wtedy tę dziewczynę lub jakiegoś niezna­jomego?

— Nie. Łowiłem, a potem wróciłem do domu.

— Dlaczego mi wcześniej o tym nie mówiłeś? Wiedziałeś, że prowadzę śledztwo.

Chłopak odwrócił wzrok. — Idę do swojego pokoju.

— Jamie... — Corde wychylił się i dotknął kolana syna. Chłopiec nie zareagował. Corde zadał pytanie, z którym zwlekał: — W tamtą środę wie­czorem też nie było cię w domu?

— Bill, o co ty właściwie pytasz? — zaniepokoiła się Diane.

Jamie spojrzał na ojca. — Chce wiedzieć, gdzie byłem, kiedy zamordo­wano tę drugą dziewczynę. O to pyta.

— Zaczekaj chwilę — rzekł Corde. — Nie możesz tego tak lekceważyć. T-T. i Steve zamierzają z tobą rozmawiać...

Jamie beztrosko wyszedł z salonu. Twarz Corde'a zrobiła się czerwona Ze wściekłości. Wstał, a potem powoli znów usiadł na kanapie.

— Dobrze wiesz, że nie ma z tym nic wspólnego — stwierdziła Diane.

— Wiem, że tam był. — Corde spojrzał na nią żałośnie. — Wiem też, Ze mnie okłamuje. Tyle wiem.

*

Droga Sarah...

Ponownie przeczytała list, ale z trudem, bo przeszkadzały jej odg} rozmowy dochodzące z salonu. Coś działo się z Jamiem. Brat trochę ją przerażał. Czasami go ubóstwiała. Na przykład gdy włączał ją do tego < robił — powtarzał żarty, by je zrozumiała, lub zabierał na zakupy do centrum handlowego. Ale czasami patrzył na nią, jakby nie istniała, patrzył poprzez nią. Wszystko trzymał w ukryciu i sekrecie. W jego komodzie znalazła czasopisma ze zdjęciami pań bez żadnych ubrań i mnóstwo egz plarzy Fantagore, zawierających filmowe zdjęcia potworów i sztyletowanych lub zarzynanych ludzi.

Domyślała się, że tata znalazł te czasopisma i stąd ta kłótnia.

Próbowała ją zignorować i skupić się na swoim problemie.

Zastanawiała się mianowicie, co dać Człowiekowi Słońca.

Chciała, żeby było to coś szczególnego. Coś osobistego. Jednak kiedy próbowała myśleć o prezencie, w głowie miała pustkę. Może...

Hałasy dobiegające z sąsiedniego pokoju stawały się coraz głośniejsze. Jamie był wściekły, a rodzice mówili ponurymi głosami. Tak samo rozmawiali, gdy dziadek zachorował w środku nocy i zabrali go do szpitala. Nigdy nie wrócił już do domu.

Potem głosy ucichły i usłyszała, jak Jamie poszedł do swojego pokoju Rozległa się muzyka z filmu science fiction, który oglądał kilka razy.

Co spodobałoby się Człowiekowi Słońca?

Kiedy rodzice szli na przyjęcie, mama zawsze zabierała ciasta albo coś w tym rodzaju. Ale Sarah nie umiała piec. Rozejrzała się po pokoju, przyjrzała zabawkom, kasetom wideo, pluszowym zwierzątkom... Och, to chyba dobry wybór, bo dwa tygodnie temu sprawił, że Redford T. Redfor przyleciał do kamiennego kręgu, więc jasne, że lubi zwierzęta, a one jego.

Wybrała jedno: małego cynamonowego misia, którego mama nazwała Czatni.

Zawiązała różowy szalik wokół szyi Czatniego i zaniosła go do oh Razem wyjrzeli na ogródek. Z kieszeni wyjęła list. Tym razem przeczytała go głośno, żeby miś usłyszał, co napisał do niej Człowiek Słońca.

Droga Sarah, przyjdź na spotkanie przy naszych magicznych mieniach. Będę łam o trzeciej. Nie mów o tym nikomu. Zapewniam' że już nigdy nie będziesz musiała iść do szkoły.

Podejrzewam, że pan stara się coś ukryć — odezwała się dziekan raby.

grian Okun wykrztusił: — No tak, oczywiście... Co ja mogę powie­dzieć? To mój przełożony. Nauczyłem się od niego więcej o literaturze niż od kogokolwiek innego.

Dziekan kontynuowała: — Był w San Francisco, kiedy popełniono morderstwa. Zatem plotki, że jest zamieszany w te zabójstwa, są bezpod­stawne.

— Chce pani powiedzieć, że Leon jest podejrzany?

— To policja. Pan wie, jacy to ludzie. Głupcy. Ale mnie nie chodzi o te morderstwa, tylko o to, czy profesor Gilchrist umawiał się na randki i Jennie Gebben lub Emily Rossiter. Może pan wie, czy był z którąś z nich w zażyłych stosunkach?

— Dlaczego mnie pani o to pyta?

— Pan jest jego najbliższym współpracownikiem. Okun pokręcił głową. — Ale skoro nie jest podejrzany...

Dziekan odwróciła do Okuna kwadratową, pełną dostojeństwa twarz. W ten sposób okazywała szczerość, ale mówiła z groźbą w głosie. — My­ślę, że dla wykładowcy najbardziej podłym sposobem wykorzystywania ojej pozycji jest uwodzenie studentek.

Milczał chwilę, jego rozbiegany wzrok wyrażał zakłopotanie. — Nie można przecież wierzyć zaraz w plotki krążące po kampusie...

Fakt, że pani dziekan pochodzi z Południa, wyraził się zarówno w gry­masie na twarzy, jak i akcencie. — To prawie to samo — mruknęła. Okun zastanawiał się przez moment. — Ja...

— Tak?

Pokręcił głową. — Chcę coś zaproponować, ale nie wiem, czy to dopu­szczalne.

— Mam nadzieję, że jest pan lojalny przede wszystkim w stosunku naszego uniwersytetu.

Westchnął. — Pani dziekan, jestem równie zbulwersowany jak Mówiąc szczerze, zainwestowałem dużo czasu i wysiłku we współp z Leonem. Darzę go ogromnym szacunkiem i chcę, żeby został oczyszczony z zarzutów. Chciałbym mieć możliwość udowodnienia jego niewinn Proszę mi pozwolić przeszukać jego gabinet, może uda mi się znaleźć coś o Jennie. Jakiś list od niej albo zapisek w jego kalendarzu na biurku. Jeśli niczego takiego nie będzie, zaakceptujemy, że to tylko koszmarne plotki. Natomiast jeśli coś znajdę, obiecuję, że pokaże to pani i wtedy podejmie pani właściwą decyzję.

— To bardzo odważny pomysł.

— Wcale nie jestem odważny. Ten uniwersytet spełnia moje marzenia. Wiele mu zawdzięczam. — Zawiesił głos. — Jednak jest pewien problem...

— Słucham.

— To jest uwarunkowane przyjęciem dysertacji.

Przez okno dobiegło brzęczenie starej kosiarki. Wiał wiatr, ale Ok nie wyczuwał zapachu ściętej trawy. Przyjrzał się robotnikowi, który poruszał się niczym robot. Zrobiło mu się go żal, że prowadzi takie beznadziejne życie; tyle lat bez żadnych podniet intelektualnych.

Dziekan spytała z fałszywą skromnością: — Zatem doszliśmy do porozumienia?

Okun przypomniał sobie cytat z Nietzschego. Sparafrazował go trochę, Dy} zadowolony z efektu. Człowiek jest jedynym stworzeniem, które czyni obietnice i spełnia groźby.

Po nieprzespanej nocy Corde wiózł Jamiego do biura szeryfa. Z zaczer­wienionymi oczami, wściekły i wyczerpany, prowadził w milczeniu. Nato­miast Jamie był bardzo rozmowny, niemal podniecony, jakby jechali na ry­by. Nawet szczęśliwszy niż podczas takich wypraw. Corde aż się gotował z tego powodu.

Przypomniał sobie, jak oczy chłopca błyszczały, kiedy zabierał go na nielegalną przejażdżkę radiowozem. Wspaniały Jamie od kilku lat nie miał takiego pragnienia. Corde spojrzał na niego, a potem skupił się na drodze. Święcie wierzył, że gdzieś głęboko w synu tkwi jego własna natu­ra, dlatego też często rozumieli się bez słów. Jednak teraz bolało, och, jak bolało, gdy widział, że chłopak się odgradza — tak jak on — paplaniem za­bezpiecza się niczym zatrzymany przestępca. A Corde przez pięć mil jazdy do biura szeryfa nie wydobył z siebie ani jednego słowa.

Witam, Bill. Cześć, Jamie.

Miller pomachał im niepewnie ręką. Corde spojrzał na diagram astro­logiczny, który wisiał w widocznym miejscu nad biurkiem Slocuma, i ski­nął głową obu mężczyznom. Za drzwiami do gabinetu Ribbona Corde zo­baczył szeryfa i Charliego Mahoneya, Przedstawiciela Rodziny. Rozma­wiali. Szeryf uniósł wzrok, spojrzał na Jamiego i podszedł do mężczyzn. Mahoney stanął w drzwiach.

Na długo zapanowała cisza, zanim Corde powiedział: — James mi mówił, że był sam tego wieczoru.

Ebbans przytakiwał. Na jego twarzy błąkał się uśmiech, który nic nie znaczył. — No cóż... — zaczął i zamilkł.

Nikt się nie odezwał. Ribbon patrzył przenikliwie na chłopca. Corde wbil wzrok w podłogę.

Chłopiec spojrzał na ojca i poszedł za Ebbansem. Corde ruszył mi. Ribbon go zatrzymał. — Bill, zostań chwileczkę.

Ebbans i Jamie zniknęli za drzwiami. Nie oglądali się za siebie,

Corde spojrzał w oczy Ribbonowi. — Nie. A teraz, jeśli pozwolisz... Ribbon dotknął jego ramienia. — Bill, zastanawialiśmy się nad tym Lepiej, jakbyś zostawił go samego.

— On jest nieletni. Mam prawo być obecny podczas...

Corde zawahał się i Ribbon wyraził słowami jego myśl: — Bill, on nie jest podejrzany. Traktujemy go jako świadka.

— Ale...

Ribbon pokręcił głową. — Lepiej dla śledztwa i dla ciebie, gdyby cię tam nie było. Rozumiesz, chcemy uniknąć wszelkich nieprawidłowości.

Corde odwrócił się od niego. Pomyślał, jak łatwo mógłby zdjąć rękę Ribbona ze swojego ramienia i wejść do pokoju, gdzie był Jamie. Zamiast tego zdjął kapelusz i rzucił na biurko.

Steve Ribbon podszedł do okna, wyglądał chwilę na zewnątrz, a potem powiedział: — Musimy się w najbliższym czasie wybrać na ryby.

— Pewnie tak, Steve — odparł cicho Corde.

Ty mały śmieciu. — Charlie Mahoney krążył powoli wokół Jamiego. Był zaskoczony, że chłopak nie płacze. Postanowił spróbować ostrzej. — Ty pierdolony kłamco. Wiem, że kłamiesz. Twój ojciec wie i ty wiesz.

— Będziesz miał szesnaście lat i trafisz do więzienia z dorosłymi, ki cię, gówniarzu, czeka koniec.

Zaczął płakać.

Nie zrobiłem tego. Przysięgam, że nie. Mahoney usiadł i wychylił się do przodu. — Ty mały bucu, nie wiesz, o co tu chodzi?! Musimy kogoś znaleźć, a że nikogo nie mamy, to ty jesteś głównym podejrzanym!

Jamie otarł twarz. — A gdzie jest tata? Wyszedł.

— Nie jesteś. Więc nie masz nic przeciwko miłej cipce. Samotnie spa­cerującej dziewczynie. Lasce z college'u. Byłeś jednym z tych, którzy ją rżnęli?

Łzy płynęły mu ciurkiem. — Niczego nie zrobiłem.

Mahoney wychylił się do przodu i wrzasnął: — Przestań świrować! Ile razy widziałeś Zaginiony Wymiar?

Jamie spuścił wzrok i poskubał obgryziony paznokieć. — Parę. Nie pa­miętam.

Mahoney wycedził: — Twój ojciec dał nam kilka par twoich spodenek. Miałeś je na sobie, jak trzepałeś kapucyna. Są więc próbki spermy Porów­namy je z tym, co znaleziono w dziewczynie.

— Mamy wystarczająco dużo, żeby cię oskarżyć, ale nie chcemy, żeby ten drugi dupek wałęsał się po ulicach. Podasz jego nazwisko i jesteś wol­ny. Mogę ci to zagwarantować.

Jamie spojrzał rozpaczliwie na drzwi.

— Byłem sam.

Mahoney długo czekał, a potem wstał i kopnął krzesło. — Muszę iść do kibla. Srać mi się chce, gdy widzę takich gnojków jak ty. Wrócę za trzy mi­nuty, Zastanów się głęboko, smarkaczu.

Mahoney wyszedł z pokoju. Drzwi pozostały uchylone i przez szczelj nę Jamie mógł zobaczyć tylne drzwi ratusza. Spojrzał przez szybę na paj king i grube drzewa za nim.

Na zewnątrz był majowy szkolny dzień. Słońce świeciło jasno, owady migotały w jaskrawym świetle niczym iskry. Na zewnątrz, na lekcji wue-fu dzieciaki ustawiały się na zbiórce przed grą w softball, biegały, gra}v w piłkę nożną i golfa.

Na zewnątrz był zupełnie inny wymiar niż tu, gdzie siedział.

Słońce zaświeciło jaśniej. Nie, przybliżyło się do niego! Był zaskoczo­ny, gdy stwierdził, że zerwał się na równe nogi, nie siedzi już na twardym krześle. Idzie teraz przez pokój przesłuchań. Wychodzi na mroczny kory­tarz, cały czas wpatruje się w szybę. Zatrzymuje się na chwilę. Światło za­czyna się do niego zbliżać, początkowo wolno, a potem coraz szybciej. Ser­ce Jamiego bije wyjątkowo głośno, systematycznie przyspiesza. Światło wypełniło pole widzenia chłopca, oświetliło jego zaczerwienioną skórę. Źródło blasku znalazło się bardzo blisko. Jamie domyśla się teraz, że nie było to bicie serca, ale odgłos jego kroków na deskach podłogi z kasztano­wego drewna. Unoszą się jego dłonie z rozczapierzonymi palcami. Szyba w drzwiach rozpryskuje się na zewnątrz na miliony kawałków. Jamie Cor-de zanurza się w złocistym świetle.

Jeden z nich wzdrygnął się, usłyszawszy hałas. Drugi nie zareagował.

Mahoney spojrzał na przerażoną twarz T.T. Ebbansa, który wybiegł na korytarz za biurem szeryfa. Patrzył, jak tylne drzwi, teraz prawie bez szy­by, zamykają się powoli.

Zajrzał do pokoju przesłuchań, a potem spojrzał na rozbite drzwi i zo­baczył jeszcze za nimi Jamiego uciekającego z budynku...

— Szefie, lepiej, żeby pan...

Ebbans odwrócił swoją wymizerowaną twarz do Mahoneya. — Jamie nie mógł tak po prostu uciec. Co pan mu powiedział?

Mahoney wskazał ruchem głowy na potłuczoną szybę. — Lepiej, żeby pan go odszukał. Pan chyba wie, gdzie uciekł.

— Muszę powiedzieć, że jest pan wyjątkowym skurwysynem — rzekł spokojnie Ebbans.

— Ale, szefie, on uciekł.

Co pan tu robi?

Mahoney, krążący po pokoju odpraw, przyjrzał się kawie, którą pił- — Dobry gatunek.

sty. Kiedy wrócił, Mahoney sypał cukier do filiżanki.

na których znajdowały się notki. — Co to?

Ribbon odpowiedział niepewnie, jakby pytał o zgodę Corde'a: — Ktoś podrzucił je Billowi. Przypuszcza, że może to być jego córka.

— Pokazywał pan jej, pytał o te zdjęcia?

nie.

Corde zwrócił się do Ribbona: — Możemy porozmawiać na osobności?

Obaj poszli do gabinetu szeryfa, prowadził Corde. Ribbon zostawił drzwi otwarte. Corde sięgnął ręką do tyłu i je zamknął. Rzadko tracił pa­nowanie nad sobą, ale problem polegał na tym, że nie wiedział, kiedy to nastąpi.

Ribbon rzekł: — W porządku, Bill, rozumiem... Corde ze wściekłości zacisnął zęby. — Nigdy więcej tego faceta! Nie chcę, żeby wchodził mi w drogę.

— To ja wpadłem na poszlakę z księżycem, nie Charlie.

— On przesłuchiwał Jamiego? Ribbon się zawahał. — On nam trochę pomaga. Bill... to słynny dętek

tyw od zabójstw.

Steve, skończ z tym lepiej.

— Potrzebujemy każdej pomocy. To nie jest przypadkowy znajomy od kieliszka, który się wziął nie wiadomo skąd.

— Wiesz, gdzie TT. zabrał mojego syna?

Okno było otwarte. Podmuchy wiatru przynosiły woń bzu. Czuło się też inne zapachy, które mogły się przebić w zatęchłym pokoju. Ranek był spo­kojny. Ojciec Philipa poszedł do hurtowni. Matka spała. Nie obudziła dzie­ci na czas do szkoły. Philip leżał w łóżku i jadł krakersy. Okruszki pokry wały jego pierś i brzuch. Czekał do dziesiątej, aż skończy się lekcja wuefu. Wtedy obudzi matkę i każe jej napisać usprawiedliwienie spóźnienia.

Usłyszał kroki na zewnątrz. Przewrócił się na bok i wyjrzał prze okno. — Hej, Phil! — Głos ponaglał.

Philip spojrzał na krzaki bzu. Zobaczył Jamiego Corde'a, bladeg i spoconego. — Jano, co się stało?

— Przeszedłem się koło szkoły. Co ty robisz w domu? — Zanim Phili mógł odpowiedzieć, Jamie kontynuował natarczywie: — Chodź tutaj. Mu szę z tobą porozmawiać.

Philip stoczył się z łóżka, włożył dżinsy i szybko wyszedł. Siostra spa ła pod zmiętą różową kołdrą z satyny. Matka drzemała w pokoju rodziców. Miała otwarte usta, szminka zostawiła wilgotne czerwone ślady na po­duszce, przypominające plamy świeżej krwi. Philip wyszedł na werand z tyłu domu.

— Cześć, stary — zawołał Philip, wchodząc boso na schody. — Co-

Byłem na policji.
Chłopiec zamarł. — Co im powiedziałeś?
Nic — zakwilił Jamie. — Nic.

Cholera. Ten nóż. O to chodzi. Philip był tego pewien. Czuł, że pot wy­stąpił mu na czoło. Poszedł w krzaki i usiadł. Jamie też. Co wiedzą?

i wkłada do worka ewidencyjnego... — Powiedzieli, że obaj trafimy do wię-ienial Co mamy robić? Kurde...

Ręce Jamiego dygotały, natomiast Philip zachowywał spokój. W wy­miarze, w którym spędzał większość czasu, wszystko było możliwe, inne, niż się wydawało. Klony to sodowe silniki pomocnicze międzygalaktycz-nych pojazdów. Chodniki były kryształowymi pomostami znajdującymi się tysiąc stóp nad plazmowym jądrem planety. Gwiazdy nie były gwiazdami, ale dziurami w śmiesznie małym trójwymiarowym wszechświecie, przez które spoglądali wszechpotężni, wszechwiedzący Strażnicy, wielcy na try­liony trylionów lat świetlnych. W świecie Philipa grubi chłopcy w brud­nych dżinsach stawali się muskularni, mogli włożyć peleryny i zniknąć, gdy pojawili się wrogowie. — Musimy się zdematerializować.

Jamie milczał.

przysięgę. Wycofujesz się z niej?

Jamie chwycił czarną gałąź pokrytą pączkami i kwiatami, zdarł z ■ korę, jakby usuwał skórę z kości, i wyrzucił kij wściekłym ruchem. ^

— Pamiętasz Dathara? — spytał Philip. — Jak wyskoczył z bud\ rządu? Myśleli, że go mają, ale im uciekł.

— Nie uciekł. Zginął. Strażnicy wskrzesili go, ale zginął.

— To na jedno wychodzi — wyszeptał Philip. — Wyrwał się. Jamie milczał.

Odgłos syreny, wyjącej niczym wiertarka dentystyczna, wypełnił po<j. worze przed domem. Uśmiech znikł z twarzy Philipa, gdy radiowóz zatrzy. mał się z piskiem opon. Gapił się na swojego przyjaciela. — Powiedziałeś

im!

— Nie! —Jamie zerwał się na nogi.

Rozległy się kroki. Biegnący mężczyźni się rozproszyli. Ebbans, Sio-cum, Miller i dwóch innych zastępców.

— Sprzedałeś mnie! — Philip wrzasnął, zmuszając swoje tłuste ciel­sko do biegu. Stopy stawiał na zewnątrz, jego brzuch i cycki kołysały się z każdym krokiem. Piekły go otarte nogi, ciężko pracujące serce przeszy­wał ostry ból.

Slocum zachichotał. — Jak na grubasa nieźle biega.

Ktoś inny parsknął śmiechem i powiedział: — Dawajcie lasso.

Bez problemów dopadli Philipa i powalili go na ziemię. Śmiali się, jak­by złapali prosiaka na rożen. Pojawiły się kajdanki, które zostały zapięte na pulchnych nadgarstkach.

Jeden z policjantów zadał Jamiemu jakieś pytanie, ale do chłopca nic nie dotarło. Słyszał jedynie wypełniający podwórze głos Philipa, który krzyczał: — Wydałeś mnie, wydałeś, wydałeś!

Corde zatrzymał się za domem.

Zobaczył zdezelowaną kosiarkę do trawy, stertę przeżutego przez ter-mity drewna na opał, naoliwiony cylinder silnika leżący pod papą, zardze­wiałe narzędzia, cztery napchane worki na śmieci, łyse opony, pojemnik na śmieci wypełniony wodą. Trawnik z placami ubitego błota porastały chwasty. Na zniszczonym białym oszalowaniu domu prześwitywały mlecz'

Ione plamy z poprzedniego malowania. Ponurą scenerię ożywiały po-n°Z'ańczowoczerwone kwiaty pelargonii rosnących w glinianych donicach. 111 W domu byli: T.T. Ebbans, Jim Slocum, Lance Miller i dwóch zastęp-z hrabstwa. Charlie Mahoney się nie zjawił. Philip i Jamie siedzieli kanapie. Creth Halpern stał nad synem i patrzył na niego. Skrzyżował ranu°na' a na JeS° twarzy gościł tajemniczy uśmiech. Jane Halpern sie­działa na krześle z boku. Miała zaczerwienione oczy, jej wilgotne usta bły­szczały Corde niewiele o niej wiedział. Przypominał sobie jedynie, że była ładną, szczupłą cheerleaderką w szkole średniej w New Lebanon; chodzi­ła klasę niżej. Nie przytyła, teraz była tylko pijana.

W domu śmierdziało. Jedzeniem i pleśnią. Czuł też zapach zwierzęcia, ak przez mgłę przypomniał sobie psa buszującego w zielsku za szopą.

ez otwarte drzwi wpadało ostre światło, co było czymś niezwykłym w tym zawilgoconym pokoju — ujawniło warstwę brudu i kłęby kurzu. Okna były przysłonięte. Corde nastąpił na coś twardego. Kopnął wysuszo­ną kupę psa. Przysiadł przy Jamiem. — Nic ci nie jest?

Chłopak spojrzał na niego w milczeniu, z zapiekłą nienawiścią. Cor-de'owi zebrało się na płacz. Ruchem dłoni przywołał Ebbansa i obaj ode­szli na bok. — T.T., co się wydarzyło? Czy ty i Mahoney wystraszyliście Ja-miego i przyjechaliście za nim tutaj?

Ebbans zachował się przyzwoicie. Spojrzał Corde'owi w oczy i odparł uczciwie: — Przepraszam, Bill. Właśnie tak było. Mahoney poprosił, czy na kilka minut mógłby sam zostać z chłopakiem, i Steve na to pozwolił. Nie wiem, o co chodziło. Przysięgam.

Corde pomyślał o zdjęciu Sarah, na którym miała podniesioną spód­niczkę.

— Zainstalował urządzenie zapalające. Kiedy otworzyliśmy szufladę, Sdzie to wszystko trzymał, zadziałało, ale przepalił się bezpiecznik i nie ma żadnych szkód. Lance przeszukał podwórze. Znalazł strzępy bokserek, które chłopak próbował spalić. — Ebbans dotknął plastikowej torebki. —

Są poplamione i może to być sperma. Znaleźliśmy też zdjęcia nagiej dziewczyny Z polaroidu. Z polaroidu.

;

Z werandy odezwał się Slocum: — Wszystko pasuje do profilu, tych okropności, sytuacja w domu, wszystko.

Corde go zignorował i spytał Ebbansa: — Nie przesłuchiwałeś go na osobności? On ma prawo do obecności rodziców.

— Nie, w ogóle z nim nie rozmawiałem. Jednak ojciec wcale go ni chroni. To on nas wysłał do rożna. Powiedział, że widział, jak Philip coś palił w ten wieczór po pierwszym morderstwie.

Corde gapił się na piętrzący się stos na tylnym siedzeniu samochodu. Pośrodku tablicy informacyjnej Corde'a wisiał slogan, który wyciął ze spe­cjalistycznego miesięcznika kilka lat temu. Jasnożółty błyszczący wycinek głosił: Dowody materialne są podstawą śledztwa. Patrzył teraz na dowód; materialne. Dowody, które mogą zaprowadzić dwóch chłopców do więzii nia na czterdzieści lat. Jednym z nich był jego syn.

Fantazyjnym samochodem hrabstwa przyjechali Ribbon i Ellison boku pojazdu widniał napis: Jeśli piłeś, bądź tak miły i nie jedź. Ebb powiedział im, co znaleziono.

W domu Halpern pochylał się nad synem, który patrzył wprost prz> siebie. — Co, do diabła, dzieje się w twojej głowie?

Oczy chłopca błyszczały. Milczał. Na jego twarzy nie widać było smut ku ani przerażenia. Wydawał się opanowany.

Philip bywał w domu Corde'a raz, dwa razy w tygodniu. Ale czy chłopiec zrobił Sarah zdjęcie? Zostawił wycinek z pogróżkami na krz róży i zdjęcie w opakowaniu z krążkami dopochwowymi?

Czy to on zamordował Jennie Gebben i Emily Rossiter?

Spojrzał na okrągłą, pulchną twarz Philipa, pokrytą smugami brui i czekolady. Nie wyrażała poczucia winy, raczej oszołomienie.

— Jamie, chodź ze mną — rzekł Corde.

Slocum odwrócił głowę. — Bill... może to nie jest dobry pomysł, żeb; rozmawiał z nim na osobności.

Corde stłumił wściekłość i zignorował zastępcę. Gestem ręki przywo-syna. Chłopiec wstał i podążył za nim na werandę. Ribbon ruszył do ■zodu.

Corde zatrzymał go spojrzeniem. — Zostaw mnie samego z moim chło­pakiem.

Szeryf zawahał się, a potem cofnął.

Jamie oparł się o poręcz na werandzie i odwrócił do ojca. — Nie mam nic do powiedzenia.

— Synu, rozmawiamy o morderstwie. Oni szukają, żeby za to posłać kogoś do więzienia.

— Bill? — Ribbon stanął w drzwiach. — Możesz być obecny przy prze­słuchaniu, ale...

— Jamie, dlaczego? — Corde patrzył błagalnym wzrokiem. Wyciągnął kę, by dotknąć ramienia chłopca, ale się powstrzymał. — Co takiego zro­biłem? Dlaczego nie chcesz mi nic powiedzieć?

Chłopiec spuścił wzrok i pozwolił Ribbonowi zaprowadzić się do za­niedbanego domu, podczas gdy pytania jego ojca trafiały w próżnię.

Wysoka trawa kołysała się na wietrze, promienie słońca migotały na li­ściach małych drzewek. Sarah weszła do kamiennego kręgu i usiadła. Ostrożnie skrzyżowała nogi. Z plecaka wyjęła misia, którego zamierzała dać Człowiekowi Słońca. Posadziła go obok siebie.

Zerknęła na zegarek. 2:40. Zamknęła oczy, żeby skojarzyć, że to za dwadzieścia trzecia. Nienawidziła liczb. Czasami trzeba liczyć do stu, żę­ty zacząć od nowa, innym razem do sześćdziesięciu.

Za dwadzieścia minut zjawi się Człowiek Słońca.

Przypomniała sobie musztrę w drugiej klasie. Nauczycielka przes ła wskazówki na zegarze i potem pytała różnych uczniów o godzin ćwiczenie napełniało ją śmiertelnym przerażeniem. Zapamiętała, jak nauczycielka wskazuje na nią kościstym palcem. Teraz Sarah. Która jes godziina? Krzyknęła, że nie wie nie zna się nie pytaj nie pytaj nie pytaj, kała całą drogę do domu. Wieczorem tata kupił jej elektroniczny zegarek, który miała teraz na ręku.

Nagły podmuch wiatru zarzucił jej włosy na twarz. Położyła się, jako poduszki użyła plecaka. Czasami po południu ucinała tu sobie drzemki Rozglądając się wokół, zastanawiała się, skąd może przybyć Człowiek Słońca. Nad horyzontem zauważyła sierp Księżyca w nowiu. Wyobr sobie, że niebo jest ogromnym oceanem, a księżyc to paznokieć olbrzymi który pływa pod gładką powierzchnią wody. Potem zaciekawiło ją, dla czego można widzieć księżyc w ciągu dnia.

Zamknęła oczy i zaczęła rozmyślać o pływającym olbrzymie; unosi ramiona duże niczym góry, porusza długimi na milę nogami i szybko przemierza niebo. Sarah bała się wody. Kiedy rodzina pojechała do akwaparku w centrum miasta, Sarah bawiła się w brodziku dla małych dzieci. Wstydziła się tego, ale było to lepsze niż przerażenie, które by odczuwała gdyby weszła do basenu dla dorosłych; woda sięgałaby jej do nosa i mógłby zepchnąć ją w jeszcze głębszą część pływalni.

Żałowała, że nie umie pływać. Mocnymi pociągnięciami rąk jak Ja Może to jeszcze jedna rzecz, o którą poprosi Człowieka Słońca. Spojrzał na zegarek. 2:48. Policzyła na palcach. Dwie minuty. Nie! Dwanaście. zamknęła oczy i zaczęła chwytać kępki trawy obok jej bioder, udawała, pływa, mknie w basenie niczym łódź wyścigowa, tam i z powrotem, ratuje dzieci topiące się w głębokiej wodzie, mija brata, raz, potem następny i następny...

Pięć minut później usłyszała zbliżające się kroki. Serce Sarah zaczęło bić mocno w radosnym oczekiwaniu. Kiedy wyszła z basenu, który sobie wyobraziła, otworzyła oczy.

Boże, co też moje oczy widzą.

Bill Corde nie mógł się nadziwić, że gabinet Wyntona Kresge'a jest duży.

biurze szeryfa. Corde z przyjemnością spacerował po zielonym grubym d

■ zastanawiał się, dlaczego dwa wzorzyste orientalne dywaniki leżą jenie i za .

— Jeszcze nie widziałem tak dużego biurka. ___ No cóż.

Corde usiadł na jednym z foteli dla gości, większym i wygodniejszym jego fotel w domu, w którym często wypoczywał w pozycji półleżącej, bował przysunąć go do biurka, ale nie dał rady. Musiał wstać, żeby to

bić.

Corde wychylił się do przodu i położył przed Kresge'em plastikową to­rebkę. W środku znajdował się nadpalony fragment wydruku komputero­wego.

Kresge ruchem ręki kazał mu się odsunąć. Corde z powrotem usiadł i Kresge wyciągnął plik wydruków komputerowych spod sterty czasopis Corde opierał się o nie ręką.

— To wydruki z działu księgowości. Co tydzień rozsyłają je po ws stkich wydziałach. Na moich wyciągach są wydatki na ochronę, rzeczy ste i zaplanowane, przydział środków. Takie sprawy finansowe.

— Zobaczę, co da się zrobić. — Po chwili spytał: — Do czego to trzebne, skoro złapaliście tego chłopaka?

Corde powoli zdjął kłaczek, który przyczepił mu się do obcasa, i długo ociągał się z odpowiedzią. W tym czasie do gabinetu wpadła atrakcyjna blondynka ze stertą pism do podpisania. Szef ochrony wstał i nieporadnie przedstawił ich sobie oficjalną formułką. Nie mieli nic wspólnego ze sobą z wyjątkiem niechęci do tego przypadkowego spotkania. Jednak Corde byl wdzięczny za to najście — wydawało się, że wszystkie pytania wyparowa­ły z głowy Kresge'a. Kiedy podpisał dokumenty i wrócił do rozmowy, o i więcej nie pytał.

Sarah mogła wyczuć jego obecność, jakby unosił się nad nią, tak jak i grzane promieniami słonecznymi powietrze.

Rozejrzała się wokół, spojrzała na polanę, las, wysokie trawy.

Kolejne kroki, szelest liści, trzaskanie gałęzi.

(Zatem: Nie lata, nie wyłania się z nicości, nie pływa. Chodzi, rządku.)

Sarah spodziewała się zobaczyć łunę, gdy nadchodził, ale widziała ko drzewa, gałęzie, liście, trawę, cienie. Kroki rozlegały się coraz bb;

Nieregularne, niepewne. Potem go zobaczyła: postać w lesie, przedzierają­cą się przez krzewy w jej kierunku. Mniej przypominał czarnoksiężnika, bardziej potężnego mężczyznę idącego z hałasem przez las. (To też w po­rządku.)

— Jestem tutaj! Tutaj! — Wstała i wymachiwała ręką. Zatrzymał się, zlokalizował ją i powoli zmienił kierunek, odgarniając

gałęzie.

Wzięła pluszowego misia i pobiegła w stronę przybysza. — Jestem tu­taj! — wołała.

Uniosła się gałązka z jasnozielonymi liśćmi i wyłonił się zastępca sze­ryfa. Z munduru otrzepał kurz i liście.

— Tom! — wrzasnęła. Jej serce zamarło.

— Hej, dziewczynko, jak się tu dostałaś, że się nie pobrudziłaś? — Zdjął liść z włosów, a potem pacnął się w czoło. — Ale robactwo. — Przyj­rzał się dłoni.

Zawiedziona Sarah patrzyła na niego.

— To może wrócisz teraz z Czatnim do domu, a potem razem przyj­dziemy tutaj. Będę pilnował, żeby nic ci się nie stało. Zgadzasz się?

Gdy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, rzekł:

— Mama będzie niezadowolona, jeżeli cię teraz nie przyprowadzę, jak Prosiła. Chyba nie chcesz, żeby była na mnie zła?

To prawda. Jeśli teraz nie wróci do domu, jeśli przepadnie spotkanie 2 doktor Parker, mama będzie wściekła na Toma. Sarah nie była w stanie gnieść myśli, że ktoś może się wściekać z jej powodu. Ludzie cię nienawi-Za-> gdy ich denerwujesz, śmieją się z ciebie.

Ponownie rozejrzała się wokół siebie. Człowiek Słońca pewnie znikł, ciekł i jest teraz daleko.

"— Dlaczego ty jesteś taka smutna?


— Nie jestem smutna. — Sarah weszła w trawę. — Tędy. Lepsza dro­ga. — Wyprowadziła go z wysokiej trawy na pas ziemi za pastwiskiem dla krów i skierowała się w stronę domu. Była pewna, że nigdy nie spotka się z Człowiekiem Słońca.

Specjalnie dla Dziennika: Policja poinformowała, że zatrzymała ucz-nia pierwszej klasy szkoły średniej w sprawie „Księżycowego Zabój­cy". Oskarża go o zamordowanie dwóch studentek Uniwersytetu Au-dena.

Piętnastolatek, którego tożsamość ze względu na wiek nie może być ujawniona, został aresztowany przez zastępców szeryfa z miasta i z hrabstwa wczoraj po południu w swoim domu.

„Idealnie odpowiada profilowi, który opracowaliśmy" — powie­dział szeryf New Lebanon Steve Ribbon. „Zgromadził kolekcję porno­graficznych zdjęć i rysunków dziewczyn. Wydaje się, że planował całą serię przestępstw."

Szeryf Ribbon dodał, że policjanci rozważają możliwość, iż nasto­latek był zamieszany w zabójstwo innej studentki uniwersytetu, Su­san Biagotti, które miało miejsce w ubiegłym roku.

Stwierdził: „Do tej pory wszystko wskazywało, że dziewczyna zo­stała zamordowana podczas napadu rabunkowego. Jednak teraz wy­daje się prawdopodobne, że było to pierwsze w serii zabójstw."

Niektórzy z mieszkańców New Lebanon przyjęli wiadomość o are­sztowaniu z umiarkowaną ulgą. „Oczywiście jesteśmy zadowoleni, że został schwytany" — powiedziała jedna z mieszkanek New Lebanon, która odmówiła podania swojego nazwiska — „ale pozostaje wiele py­tań. Czy działał sam? Czy moje dzieci mogą bezpiecznie chodzić do szkoły?"

Inni byli mniej powściągliwi w swoich opiniach. „Znów możemy swobodnie oddychać" — powiedział jeden ze sklepikarzy z ulicy Głów­nej, który również chciał zachować anonimowość. „W ciągu kilku tygo­dni moje obroty spadły do zera. Mam nadzieję, że trafi na krzesło elek­tryczne."

Zgodnie z prawem stanowym za morderstwo osoba piętnastoletnia może być sądzona jak dorosły, ale przestępcy poniżej osiemnastego ro­ku życia nie można skazać na karę śmierci. Jeśli sąd oskarży nastolat­ka o morderstwo pierwszego stopnia, grozi mu wyrok od trzydziestu pięciu lat do kary dożywotniego więzienia. W takim przypadku dopie­ro po upływie dwudziestu pięciu lat będzie mógł się ubiegać o zwolnie­nie warunkowe.

Dianę natknęła się w czasopiśmie na dowcip rysunkowy o psychiatrach i wycięła go dla doktor Parker. Przedstawiał małą rybkę siedzącą w fote­lu i trzymającą notatnik. Obok niej na kanapie leżał olbrzymi rekin. Ryba mówiła do niego: „Ależ nie, to zupełnie normalne, że chcesz zjeść swojego psychiatrę". Dianę przyglądała się uważnie rysunkowi, wprawdzie nie było jej do żartu, ale rekin miał tak zabawną minę, że wybuchnęła śmie­chem.

Jednak doktor Parker roześmiała się jeszcze głośniej, kiedy zobaczyła wycięty rysunek. Może mimo wszystko ta kobieta ma poczucie humoru. Przypięła zaraz wycinek na tablicy. Dianę wpadła w ekstazę, jakby dosta­ła złotą gwiazdę w szkole.

Sarah siedziała w poczekalni. Doktor Parker chciała najpierw poro­zmawiać z Dianę. Samą. Zaniepokoiło to Dianę, zastanawiała się, jaką złą informację usłyszy. Zobaczywszy jednak, że doktor Parker się śmieje, uznała, że nie pojawiły się kłopoty. Kiedy terapeutka szperała na biurku, powiedziała jej o Benie Brecku.

— Breck? Chyba słyszałam to nazwisko. Zaraz sprawdzę. — Obróciła się na krześle i odszukała grubą książkę. Otworzyła ją i przekartkowała. — Tutaj. Ma czterdzieści jeden lat... Robi wrażenie. Dyplom z wyróżnie­niem z Yale, tytuł magistra i doktora tamże. Doktorat z pedagogiki w Chi­cago. Pracował w kilku uczelniach Ligi Bluszczowej. Obecnie na stałym etacie w Chicago. Dużo publikuje w czasopismach specjalistycznych. Jest wizytującym profesorem na Uniwersytecie Audena, prawda? Ma pani szczęście.

— Więc pani uważa, że powinnam skorzystać z jego propozycji?

— Tanie korepetycje udzielane przez eksperta. Nie ma dużego wy­boru.

— To już się zdecydowałam.

Poczucie humoru doktor Parker wyczerpało się na rysunku; zignoro­wała żartobliwą uwagę Dianę i zaczęła nerwowo grzebać w szufladzie biurka. W końcu wyciągnęła małe czarne pudełko.

— Sarah ma zawsze nosić to z sobą — pouczyła terapeutka

powiedzieć mężowi i synowi, żeby zostawiali ją samą. Nie dotykać nie słuchać, nie wypytywać dziewczynki, chyba że sama zacznie mówić pierwsza.

Dianę zadała najbardziej niewinne pytanie, jakie przyszło jej do wy: — To magnetofon?

— Sarah napisze książkę — odparła zwięźle. Dianę uśmiechnęła się odruchowo. Potem uznała, że żart był w z'

guście i zmarszczyła czoło. Doktor Parker przesunęła magnetofon, cz kasetę i instrukcję w jej stronę. Dianę zgarnęła to wszystko i niepe trzymała. Kiedy terapeutka nic nie powiedziała, Dianę spytała: — Pani żartuje, prawda?

— Żartuję? — Doktor Parker spojrzała, jakby to Dianę zrobiła smaczną uwagę. — Pani Corde, chyba powinna już pani wiedzieć, że rzadko żartuję.

Dianę Corde była przekonana, że doskonałość dziecięcych palców jest wodem na istnienie Boga. Przypomniała sobie o tym, gdy obserwow jak córka trzyma magnetofon, sprawdza go podejrzliwie i obraca w bla­dych dłoniach. Dianę rozpakowała pogiętą instrukcję i wzięła od Sarah magnetofon. Postawiła go na ławie w salonie. W lewej ręce trzymała dwie baterie i nową kasetę.

— Chyba powinnyśmy... — Przyjrzała się instrukcji.

Klik, klik, klik. — Dobrze.

Dianę spojrzała na magnetofon. Sarah włączyła urządzenie, jednocze­śnie wcisnęła przyciski Play i Record i powiedziała: — Raz, dwa, trzy.

— Jak to zrobiłaś? Czytałaś instrukcję?

Sarah cofnęła taśmę i wcisnęła inny przycisk. Brzęczący głos Dianę powtórzył: „Czytałaś instrukcję?"

— Mamo, to jest bardzo łatwe. — Spojrzała na magnetofon, a potem z powrotem na mamę. — Doktor Parker chce też, żebym wymyślała opo­wieści i umieściła je w swojej książce.

Tak właśnie mówiła.

Nie wiem, o czym pisać. Może o Buxterze Fabrykancie?

Chyba ta historia spodobałaby się doktor Parker. Jest o psie, który został prezydentem, prawda?

Lubię Buxtera... — Sarah potarła nos. — ...ale ja już napisałam tę historię. Mogę napisać o pani Kaczorowej... Nie, nie! Napiszę historię o pa­ni Beiderbug.

Sarah, nie śmiej się z nazwisk.

— To będzie ładna historia. — Wrzuciła magnetofon do plecaka z ry­sunkiem z Barbie.

W drzwiach pojawił się Jamie. Jadł kanapkę, a w ręku trzymał szklankę mleka. Ze sposobu, w jaki patrzył na Sarah, Dianę domyśliła się, że chce coś powiedzieć, ale nie w obecności dziewczynki. Odwrócił się i wrócił do kuchni. Dianę usłyszała, jak otwiera lodówkę i wyciąga z niej plastikowy dzbanek z mlekiem.

Wstała i poszła do kuchni. Z zamrażarki wyjęła opakowanie z kurcza­kiem i położyła na papierowych ręcznikach. Zwlekając, rozcięła folię. Ja­mie siedział przy stole i w milczeniu wpatrywał się w szklankę z mlekiem. Wypił. Wstał, ponownie napełnił szklankę i wrócił na krzesło. To dziwne — pomyślała — Sarah ma problemy z językiem, ale rozmowa z Jamiem często bywa trudniejsza.

Nic więcej nie mogła zrobić z kurczakiem. Postanowiła ugotować zie­mniaki, bo chciała mieć pretekst, by jak najdłużej pozostać w kuchni. Za­częła je obierać. Panowała grobowa cisza. W końcu Dianę powiedziała: — Jamie, my wiemy, że nie miałeś z tym nic wspólnego.

Prokurator nie postawi chłopca przed wielką ławą przysięgłych, ale stanowczo ostrzegł Corde'ów, że będzie musiał zeznawać na procesie Phi-lipa. Istnieje też możliwość, że pojawią się nowe dowody, które bardziej go obciążą.

Jamie wypił mleko jak pijak piwo. Wstał, Dianę modliła się, żeby po­szedł tylko do lodówki, nie wychodził z kuchni. Po raz kolejny napełnił szklankę i usiadł. Spytał: — Czy tata przeszukuje mój pokój?

— Co?

Kiedy nie powtórzył pytania, powiedziała: — Twój ojciec nigdy by tego nie zrobił. Jeżeli coś cię gnębi, porozmawiaj z nim.

— Jasne. — Jej syn siedział z przekrzywioną głową, wpatrywał w szklankę. Dianę chciała mu powiedzieć, jak bardzo go kocha, jak bard są z niego dumni, że to zdarzenie nad jeziorem — cokolwiek się wydarzy" ło — było tylko drobnym incydentem w skomplikowanym życiu rodzinnym i nie naruszy istoty miłości. Jednak się bała. Była przekonana, że gdyby to powiedziała, słowa zmieniłyby serce chłopca w kamień, twardy jak jeg0 wyrzeźbione mięśnie, i odsunąłby się jeszcze bardziej od niej.

— Jamie...

W drzwiach stanęła Sarah. — Mamusiu, przyjechał! Doktor Breck!

Dianę spojrzała w kierunku salonu i zobaczyła samochód zaparkowa­ny na podjeździe. — Okay, za chwilę będę.

Sarah wyszła i Dianę zwróciła się do syna: — Tata cię kocha.

Wstała i wybiegła z kuchni z dłonią we włosach. Czuła, jak napinają się jej mięśnie karku. Jej syn nic nie powiedział.

Podejrzany został ujęty, ale Tom, zastępca o różowych policzkach, wciąż poważnie traktował swoje zadanie.

Nikt do tej pory nie zwolnił go z obowiązków. Poza tym dobrze pamię­tał, że przynajmniej raz ktoś zakradł się tu za jego plecami oraz że Sarah wymknęła się do lasu. Nie pozwolił więc Benowi Breckowi postawić nogi na werandzie, dopóki nie uzyskał zgody Królowej.

Dianę skinęła głową. — Wszystko w porządku. Spodziewaliśmy się tej wizyty. — Zwróciła się teraz do mężczyzny stojącego na betonowym cho­dniku. — Doktor Breck?

— Wystarczy Ben. — Minął zastępcę i wszedł do domu.

Breck miał około stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, ciemne, przyprószone siwizną, potargane włosy, ciemne oczy i powierz­chowność dziecka —jeśli wziąć pod uwagę na przykład głos lub twarz. Pa­trząc na niego, wiedziało się, jak wyglądał, kiedy miał dwanaście lat. Był w dobrej formie fizycznej, ale blada cera mylnie sugerowała, że jest słabe­uszem. Włożył czarne dżinsy, ciemnoniebieską koszulę i sportową tweedo-marynarkę. Miał małe dłonie i delikatne palce. Garbił się. Dianę, przy­zwyczajona do wojskowej postury męża, była z początku zdegustowana, ale niemal natychmiast ta niechęć zmieniła się w sympatię do odmienno­ści. Przyniósł ze sobą wysłużoną teczkę.

Dianę wskazała na kanapę. On pokazał jeszcze na okno. — Dzieje się tu, hm, coś złego?

' Chodzi o zastępcę szeryfa? Nie, mąż jest detektywem. Bierze udział w śledztwie w sprawie tych zamordowanych dziewczyn. Studentek?

— Tak. Biuro szeryfa czasami wyznacza zastępców, żeby pilnowali do­mów oficerów śledczych.

Sarah zbiegła po schodach i stanęła w łukowatym wejściu do salonu. Ściskając plecak, patrzyła na Brecka. Dianę zauważyła, że zmieniła ubra­nie, miała teraz na sobie ulubioną koszulkę, jaskrawoniebieską, z koni­kiem morskim. Odgarnęła włosy z twarzy i stała w milczeniu.

— Zgadza się. Cieszę się, że się spotkaliśmy — rzekł Breck. Ku zaskoczeniu Dianę dziewczynka podała mu rękę.

Przez salon szybko przeszedł Jamie w spodenkach kolarskich i bluzie sportowej.

— Och, Jamie...

Zerknął na trójkę osób w pokoju i nic nie powiedział. Wyszedł fronto­wymi drzwiami. Zobaczyła, jak wskakuje na rower i szybko odjeżdża pod­jazdem.

Dianę poszła do kuchni, a Breck spytał Sarah: — Jak się głoskuje ”stolik"?

Zamknęła oczy, myślała. Potem pokręciła głową i powiedziała: — W-I-D-O-E. Nie, E-O.

— Dobrze. A „wideoklip"?

Dziewczynka zamilkła, jej nastrój zmienił się gwałtownie. — Nie wiem. — Przybrała ponury wyraz twarzy.

— „Wideoklip" — powtórzył Breck.

Dianę, wracając z niebieskim kartonem, poczuła impuls elektryczny na twarzy — była to znajoma jej obawa. Staje się nerwowa, facet, zaraz się zablokuje i wpadnie we wściekłość...

Breck otworzył teczkę i wyjął kartkę czarnego papieru. Dianę podała mu sól. Breck usypał dużą kupkę, a potem równomiernie rozprowadził sól na kartce. Matka i córka obserwowały — jedna z fascynacją, druga z re­zerwą.

— Razem przegłoskujemy — rzekł Breck do Sarah.

— Nie wiem jak. — Patrzyła na sól. Dianę stała w drzwiach, aż do­strzegła spojrzenie Brecka, które uznała za prośbę o prywatność. Wycofa­ła się do kuchni.

— Daj mi rękę — poprosił Breck dziewczynkę.

Sarah zrobiła to z ociąganiem. Chwycił jej palec wskazujący i naryso­wał nim w soli literę W. — Czujesz ją? — spytał. — Czujesz, jak wygląda ta litera?

Sarah przytaknęła. Breck wygładził sól. — Napisz ją jeszcze raz. Zawahała się, a potem napisała literę. Wyszła koślawa.

Pół godziny pisali litery. Dziesiątki wyrazów. Chociaż Sarah wkładała ogromnie dużo wysiłku, by je poprawnie literować — co najczęściej się je]

, ^aJo — Breck wydawał się nie zainteresowany efektami tych starań, c 1 bardziej instruktorem rzeźby niż nauczycielem — nalegał, by dziewczynka wyczuwała kształt liter. Dianę przyczaiła się niczym podglądacz ^serwowała przez niedomknięte drzwi.

1 pod koniec lekcji dał Sarah zeszyt ćwiczeń z literami do odwzorowa­nia zawierający opowiadanie, które jej czytał. Oświadczyła, że to „piekiel­nie dobra historia", choć już w połowie domyśliła się zakończenia. Breck udzielił jej wskazówek, jak ma korzystać z zeszytu, po czym wstał i wy-szedł. Zostawił Sarah z jej książką, magnetofonem i wytartym pluszowym misiem.

Wszedł do kuchni, gdzie Dianę szybko wróciła do obierania ziemnia­ków.

Optymalna? Przedsięwzięcie?

Nalała do dwóch filiżanek i zaczęła paplać o ogrodzie i sprzedaży wy­pieków na rzecz komitetu rodzicielskiego, którą kieruje. Mówiła chaotycz­nie, ale nie potrafiła temu zaradzić. Breck, który popijał kawę małymi łyczkami, wyglądał na niespokojnego. Wyjrzał na ogród. Kiedy Dianę przerwała, powiedział: — Lubię okna na całą ścianę. W moim domu w mieście mam okna wykuszowe.

— Przypadłość, na którą wielu z nas cierpi. Przypadłość.

Na długo zapanowała cisza. Breck wciąż się przypatrywał, ale ni< trzył teraz na pastwisko, tylko w oczy Dianę.

— Pracuje pani?

Breck skinieniem głowy potwierdził, że będzie dyskretny, i Dian znów zaczęła mówić o komitecie rodzicielskim. Po dziesięciu minutach

Breck spojrzał na zegarek i wstał. — Dziękuję za kawę. Chciałbym zostać dłużej — rzekł szczerze — ale muszę przygotować wykład.

Kiedy Dianę ściskała jego dłoń, zauważyła, że przygląda się szczegółom jego ciała: miękkim włosom, powiekom, ustom; ocenia je. Jakby chciał uniknąć skupiania się na postaci Brecka jako osoby. Albo jako męż­czyzny

Nagle uświadomiła sobie, że od lat nie prowadziła w kuchni poważnej rozmowy z mężczyzną, pomijając oczywiście męża i syna. To następny wtorek? — spytała.

Czekam na to z niecierpliwością. — Potem Breck dodał: — Bardzo miło się nam rozmawiało. Myślę, że mamy dobry kontakt.

— To ważne?

— Naturalnie. — Breck ponownie chwycił jej dłoń. Mocno ją ściskał, kiedy mówił: — Nie ma pani pojęcia, jak ważne są stosunki prywatnego nauczyciela z rodzicami.

Notatka służbowa

DO: Akta OD: Dennis B. Brann DATA: 8 maja

ODNOŚNIE: oskarżenie publiczne przeciw Halpernowi, nieletniemu

W załączeniu obszerne fragmenty mojej rozmowy z Philipem Halpernem, oskarżonym w tej sprawie. Przesłuchanie miało miejsce dzisiaj w biurze szeryfa New Lebanon, po rozprawie, na której wyznaczono kau­cję w wysokości 1 miliona dolarów. Kaucja nie została wpłacona. Wielka lawa przysięgłych hrabstwa Harrison postawiła Philipowi jeden zarzut morderstwa pierwszego stopnia, jeden zarzut pozbawienia życia pierwsze­go stopnia, jeden zarzut gwałtu pierwszego stopnia i jeden zarzut sodomii pierwszego stopnia w związku ze śmiercią Jennifer Gebben oraz jeden za­rzut morderstwa pierwszego stopnia i jeden zarzut pozbawienia życia pierwszego stopnia w przypadku śmierci Emily Rossiter.

Badania porównawcze DNA wykazały, że sperma znaleziona na 1 w Gebben pochodziła od Philipa (zob. Załącznik „A").

DBB: Philip, chciałbym porozmawiać z tobą o tym, co wydarzyło się nad jeziorem. Wszystko, co mi powiesz, nawet jeśli przyznasz się do zarzu­canych ci czynów, pozostanie między nami. Sąd nigdy się o tym nie dowie.

PH: Tak, proszę pana.

DBB: Powiedz mi, co wydarzyło się wieczorem, w czwartek, stego kwietnia.

PH: Byłem z Jamiem... DBB: Chodzi o Jamiego Corde'a?

ci3gu

PH: Tak, łowiliśmy ryby, ale nie brały i pomyśleliśmy, że jak w (. dnia padało, to robaki będą płytko. Chcieliśmy ich nakopać i weszliśmy n wał. Było około dziesiątej. Jak szliśmy, spojrzeliśmy w dół i zobaczy^-8 coś białego. Pomyśleliśmy, ja pomyślałem, że to jest, wie pan, taka lalkj jak te, które reklamują czasami na ostatnich stronach czasopism...

DBB: Lalka?

PH: Można ją nadmuchać, a potem robić z nią te rzeczy. DBB: Chodzi o nadmuchiwaną lalkę?

PH: Aha. I powiedziałem, żebyśmy zeszli zobaczyć. Nie była to lalka ale dziewczyna. Leżała i wyglądało, że nie żyje. DBB: Gdzie leżała?

PH: Przy samochodzie. Starym fordzie. DBB: W jakiej pozycji?

PH: Leżała na plecach. Nikt tu nie podsłuchuje? Nie ma tu żadnego mikrofonu?

DBB: Nie, nie ma. Możesz mówić swobodnie.

PH: Leżała na plecach w błocie. Ręką zasłaniała twarz, miała zaciśnię­te wszystkie palce. Wyglądała dziwnie. Zeszliśmy z Jamiem do niej. Naj­pierw uważaliśmy, że śpi, ale pomyślałem, że może nie żyje. Na początku nie chciałem jej dotykać. Staliśmy i patrzyliśmy na nią, a potem na siebie. Nie wiedzieliśmy, kurde, co robić. Nic nie mogliśmy wymyślić. W końcu pochyliłem się i dotknąłem jej szyi. Chciałem, tak jak pokazują w telewi­zji, sprawdzić jej puls. Niczego nie mogłem wyczuć i...

DBB: Mów.

PH: Dalej jej dotykałem. Jamie też się schylił i dotknął jej nogi. Była zimna, ale nie zesztywniała, no, jak trup. Ja... DBB: Mów.

PH: Pomacałem jej, no, cycki. Potem podciągnąłem spódnicę, Jamie powiedział: „Człowieku, przesadzasz". Mówił dalej: „Powinniśmy po kogoś zadzwonić. Mówię poważnie. Zadzwonimy po mojego tatę". Aleja ciągle ja macałem. Nie mogłem przestać. Rozciąłem jej majtki nożem.

DBB: Nożem Naryanów?

PH: Aha. Ściągnąłem z niej całą bieliznę. Jamie zaczął jej dotykać, tam na dole włożył kilka razy palec... Potem zrobiłem to. Wie pan, o co cho­dzi. Nie mogłem się powstrzymać.


0x08 graphic
0x08 graphic
DBB: Więc co to było? pH: Nie wiem, to mój pierwszy raz. DBB: Co się potem wydarzyło?

PH: No, jakby skończyłem. Spytałem Jamiego, czy on też chce, ale nie chciał. Trząsł się z nerwów. Wróciliśmy do domów. DBB: Dotykałeś jej potem?

PH: O, tak. Chciałem, żeby lepiej wyglądała. Obciągnąłem spódnicę i skrzyżowałem jej ręce.

DBB: Dlaczego to zrobiłeś?

PH: W filmie, który oglądałem, Zaginiony Wymiar — to naprawdę do­bry film — bohater przywrócił tej księżniczce życie. Zabili ją Hononi. Byli bardzo źli. Dathar ułożył ją w taki sposób.

DBB: Chciałeś ją wskrzesić?

PH: Nie wiem.

DBB: Czy wcześniej widziałeś tę dziewczynę?

PH: Nie.

DBB: A czy mógłbyś mi opowiedzieć o tych zdjęciach dziewczyn, które trzymałeś w swojej szafce? O rysunkach?

PH: To był rodzaj zabawy, którą wymyśliliśmy z Jamiem. Pomysł wzię­liśmy z filmu...

DBB: Zaginiony Wymiar1?

PH: Chcieliśmy stworzyć grę komputerową, ale nie umiemy za dobrze programować, więc wymyśliliśmy zabawę na planszy. Postaciami były nie­które dziewczyny ze szkoły. Wycięliśmy ich zdjęcia z rocznika.

DBB: Czy był to rodzaj religii lub kultu?

PH: Nie. Tylko gra. Mieliśmy zamiar ją sprzedać Parker Brothers lub Miltonowi Bradleyowi. Chciałem zarobić dużo pieniędzy, kupić sobie dom 1 się przeprowadzić.

DBB: A czy w tamten wtorek widziałeś kogoś nad jeziorem?

PH: Kilku facetów łowiło ryby, ale było ciemno.

DBB: A wiesz, kto mógłby ją zamordować?

PH: Nie.


DBB: Rozpoznajesz tę fotokopię? PH: To mój nóż.

DBB: Jesteś pewien, że twój? Może tylko jest podobny do twojego? PH: Nie wiem. Wygląda jak mój. DBB: Masz go jeszcze? PH: Zgubiłem. Chyba nad jeziorem. DBB: Philip, ty znałeś Susan Biagotti? PH: Kogo?

DBB: To studentka z Uniwersytetu Audena. PH: Nie znałem. Nigdy o niej nie słyszałem. DBB: Została zamordowana w ubiegłym roku. PH: Nic o tym nie wiedziałem. Naprawdę, panie Brann. DBB: Ponownie poszedłeś nad jezioro dwudziestego ósmego? Wiecz rem dwudziestego ósmego.

PH: Nie. Jamie tak panu powiedział? DBB: Nikt mi tego nie mówił. Prokurator przypuszcza, że tam byłeś. PH: Nie byłem.

DBB: Więc nie chodziłeś nad jezioro?

PH: Nie wiem. Nie pamiętam.

DBB: Zastępcy szeryfa znaleźli ślady butów blisko miejsca, gdzie za­mordowano Rossiter. Pasują do odcisków twoich butów, które trzymałeś w garażu.

PH: No... (długa przerwa). Sami zrobili te ślady.

DBB: Philip, jestem po twojej stronie. Musisz być ze mną szczery. Wiem, że jesteś wystraszony i wiele się wydarzyło, ale musisz mi powie­dzieć prawdę.

PH: Nie wiem, co się wydarzyło.

DBB: A czy groziłeś detektywowi Corde'owi albo jego rodzinie? PH: Nie. Nigdy. Kto to mówił? DBB: Philip, uspokój się. Czy jest coś, co mogłoby pokazać, że nie za­mordowałeś Rossiter? PH: Nie wiem.

Dziekan rozmawiała przez telefon, kiedy wszedł. Spojrzała na Wynto Kresge'a, ruchem ręki zaprosiła go do środka i odłożyła słuchawkę.

— Chciała się pani ze mną widzieć? — spytał.

Dziekan wstała i przeszła przez gabinet. Był bardziej luksusowy i jego, ale nie zazdrościł. Za dużo finezyjnych ozdób z drewna, wazonó

, olbrzymich dziewiętnastowiecznych portretów. Zamknęła drzwi i wróciła fla swoje miejsce.

Kresge był zmęczony i też usiadł.

Ogłoszenie. Za które Bill Corde nie był w stanie zapłacić. — Tak. Zga­dza się.

Nie powiedziała nic więcej, skuliła się i czekała na napaść.

Kresge pozwolił jej pomyśleć o kłopotach, jakie ją czekają ze strony ko­misji stojącej na straży równych praw w dziedzinie zatrudnienia i spytał spokojnie: — Zwolnienie obowiązuje od dzisiaj?

Łoskot.

Leżał na dolnej pryczy i patrzył na cewki xasera nad głową, fci usłyszał hałas.

Philip Halpern zamrugał oczami i poczuł ucisk w żołądku. Od r rozpoznał odgłos. Zamknęły się drzwi chevroleta kombi należącego do jfr go rodziny. Zaczęły mu się pocić dłonie, palce drżeć. Wstał i spojrzał prze, grube kraty i cienką szybę, by zobaczyć to, czego oczekiwał — spodzie się, że matka przyjedzie w odwiedziny.

NIE, NIE, NIE!

O Boże! Znalazł ją — reklamówkę z torebką zamordowanej dziewi ny! Jego ojciec, znajdujący się kilkanaście kroków od niego, uniósł to: którą Philip zagrzebał pod werandą z tyłu domu.

Chłopiec patrzył na ojca rozmawiającego z szeryfem Ribbonem mieli ponury wyraz twarzy. Ribbon wskazał na celę. Ojciec długo spo| dał w tym kierunku, jakby się zastanawiał, czy odwiedzić syna. Potem od­wrócili się i ulicą oddalili od aresztu.


ipib

Ci mężczyźni wyglądali jak starzy dobrzy kumple, kiedy siedzieli w loka­lu, w boksie zrobionym z zielonych plastikowych płyt. Ich potężne ręce wy­gięły się w łuki nad dużymi białymi filiżankami. Jak faceci, którzy za chwilę wstaną, gdy usłyszą hymn amerykański. Jak faceci, którzy kupili gaźnik o dziewiątej i do wpół do jedenastej miał zostać zainstalowany. Ja faceci rozmawiający o cenie propanu i na co najlepiej biorą okonie. Teraz ci dwaj mężczyźni rozmawiali o morderstwie.

— Mój chłopak ma mnóstwo problemów — rzekł Creth Halpern. Waży zdecydowanie za dużo. Jest wrażliwy jak dziewczynka. Nie wier skąd on to ma. Jego matka jest alkoholiczką, wiesz o tym. Może pomies ły mu się geny.

Steve Ribbon przytaknął i dalej mieszał kawę, na którą nie miał | ty. Słuchał. Było to wyjątkowo smutne.

— Te zdjęcia — wyszeptał Halpern, jakby przyznawał się do czeg o czym do tej pory głośno nie mówił. — Te, które odszukali twoi ludz Czasami znajdowałem pisma z gołymi panienkami. Ale nie takie jak Pio boy. Bardziej świńskie, ze zdjęciami, jak się pieprzą. Nie wiem, skąd je brał. Bałem się, że ma kontakt z jakimś starszym facetem. Phil jest trochę dziewczyński, jak już mówiłem. — Halpern uśmiechnął się i spojrzał na


telkf piwa> kiedy rozwodził się nad drugą wielką tragedią w swoim ży-ku Ale nie było żadnych pedalskich zdjęć. clU' Creth, do czego ty właściwie zmierzasz? — spytał Ribbon.

On nie mógł nikogo skrzywdzić. Nie chcę, żeby trafił do więzienia. Pokazałeś nam szorty, które próbował spalić. Byłem wtedy wściekły. Chciałem go ukarać. Teraz czuję co innego. A dlaczego to ze mną rozmawiasz? Wynająłeś przecież Dennisa granna.

Nie mam przekonania do prawników. Nie polubiliśmy się z Bran-

nem-

_- Creth, przyszłość Philipa nie wygląda ciekawie.

— To nie jest zły chłopak, ale tylko do wszystkiego rozczarowany. Wiesz, co by się z nim stało, gdyby znalazł się w więzieniu? — Halpern

jrzał na Ribbona, który milczał, ale doskonale wiedział, jak chłopak zo-łby potraktowany w więzieniu stanowym w Warwick, prawdopodobnie ' już pierwszego dnia.

Ribbon otworzył torbę. W środku znajdowała się zabrudzona błotem torebka. Wytrząsnął ją na stół. Spojrzał na Halperna i wyszeptał szorstko: — To jednej z tych dziewczyn? Co ty mi, do diabła, dajesz? Creth, to pogrą­ży go do końca.

— Nie, wcale nie. — Halpern pokręcił głową. — Musisz to zobaczyć.

Stali przy parterowym budynku z żółtej cegły, w Higgins. Obaj pochylali się nad wydrukiem komputerowym.

— Musimy coś z tym zrobić — rzekł Steve Ribbon. — Do cholery, to jakiś przekręt.

Charlie Mahoney oddał Ribbonowi wydruk i uniósł foliową torebkę z przypiętym kartonikiem ewidencyjnym. Przeczytał znajdujący się w środku odręczny list.

Ribbon machał wydrukiem, jakby suszył atrament. — Mówi, że to jest pewne na pięćdziesiąt procent. Myślę, że nie możemy tego zignorować.

— Ja też tak uważam. Kto to mówi? Jakie są jego kompetencje?

o**

Ribbon kontynuował: — Sprawa znów stanie się głośna. Zaczną m, o Jennie i jej przyjaciółce. O szkole. Obaj dostaniemy po dupie. — Zer na kartkę.

Ribbon uniknął jego nieustępliwego spojrzenia. — To nie dyskwalifikuje zarzutów zamordowania samej Gebben.

Mahoney wzruszył ramionami. — Chyba tak.

Tamten parsknął śmiechem.

„ A zastępcy?

Mogę tak zaaranżować, że będziesz z nim sam.

Jamie miał przy sobie wyrzutni xaserowej o energii pięćdziesięciu tysięcy dżuli-

Nie miał nawet rugera 0,22 ojca. Ale Philip Halpern miał jedną broń.

Odwrócił się od okna i ściągnął z pryczy prześcieradło. Podniósł je do wilgotnych ust i zębami zrobił cztery dziurki w słabym materiale. Podarł prześcieradło na paski i związał je razem. Przesunął stół dokładnie na śro­dek pokoju, wgramolił się na blat i chwycił metalową osłonę żarówki. Opadł na niego tuman kurzu. Zaczął kasłać i mrugać oczami. Czuł ostry zapach swojego potu i pachnącego żywicą lizolu. Sznur wykonany z prze­ścieradła założył na szyję i zawiązał na sznurze elektrycznym.

Spojrzał do góry. Energooszczędna Znak Handlowy Zastrzeżony 60W Made in USA. Światło z żarówki oślepiło go. Wyrazy się rozpłynęły, a plamki brudu i przysmażone owady na metalowej oprawie stały się nie­odróżnialne. W pokoju zrobiło się jasno jak w niebie. Philip Halpern opu­ścił ręce.

Usłyszeli głośny jęk chłopca.

Lance Miller przekrzywił głowę i powiedział: — Chyba słychać, że nie najlepiej się czuje. Może trzeba mu coś podać?

— Pewnie — odparł zastępca z hrabstwa. — Na przykład lodowato zimną dziewczynę.

Lance Miller uniósł wzrok znad USA Today. — Już miał dwie. — Wrócił do artykułu o prezenterze Jayu Leno.

— Nieduże. Zdjęcia są mało wyraźne. Nie użył lampy błyskowej. Znów usłyszeli jęk i popatrzyli na siebie. — Wali gruchę — stwier

zastępca.

Lance Miller wszedł do aresztu i skierował się do celi Philipa. Zobaczył: chłopca, sznur, stolik.

— Cholera jasna! — Grzebał się z kluczem. Szeroko otworzył drzwi celi i skoczył na stolik, chciał chwycić chłopca za ramiona.

W tym momencie Philip opadł na niego.

Za nim zwisał długi pas prześcieradła, którego nie przywiązał do lam py ani do niczego innego. Ciągnął się niczym ogon peleryny z Wymia Przeciwko Millerowi Philip wykorzystał tajną broń — nie pięćdziesiąt t sięcy dżuli, nie xaser, nie bicz Hononów, ale swoje sto kilogramów w Zastępca, próbując złapać równowagę, zsunął się na betonową podło i upadł na plecy. Philip zwalił się bezpośrednio na niego. Rozległ się gł śny trzask. Lance Miller zawył i stracił przytomność.

Philip zabrał klucze Millera i jego smitha & wessona. Wyszedł z ceL Otworzył tylne drzwi aresztu, wślizgnął się do ratusza i opuścił budyne tylnym wyjściem. Kiedy znalazł się na zewnątrz, zaczął biec. Był coraz da lej od ratusza i centrum miasta. Z trudem łapał oddech. Gdy poczuł na stający ból w piersiach, przez głowę przebiegła mu myśl: cieszył się, oma nie skakał z radości, że siedzi w areszcie i przepadła mu lekcja wuefu z ko szmarnym biegiem długodystansowym. Teraz pochylił głowę i biegł szyb ciej niż podczas zajęć w szkole. Szybciej niż kiedykolwiek w życiu. Phili biegł, biegł, biegł.

Chwilę. Co to?

Bill Corde stanął w drzwiach do aresztu i patrzył, jak jeden z zastę ców klęczy i pochyla się nad innym — chwilę, ten to przecież Lance Mili — i całuje go.

Chwilę. Nie.

Co to jest?

Sztuczne oddychanie. Biały na twarzy i oblany potem Lance Miller 1 żał na podłodze. Machał rękami, jakby przywoływał śmigłowiec ratowniczy, kopał nogami i szeptał między „pocałunkami" tamtego: — Odczep si

odczep, wynoś! — Zastępca zaciskał mu nos i potem napełniał jego płuca powietrzem.

— Zobacz, co narobiłem — rzekł ratownik. Wstał, był przybity. Corde ukląkł i sprawdził Millerowi puls. — Chyba nie jest tak źle. Dla­czego nie zadzwoniłeś po karetkę?

Ściskając słuchawkę telefonu, zastępca wyrzucił z siebie: — Wybiegł z aresztu pięć minut temu. Halo, potrzebna karetka w biurze szeryfa. Ma­my rannego policjanta. Zrobiłem mu reanimację, ale nic nie pomogło.

Corde przebiegł przez areszt, wypadł tylnymi drzwiami, a potem zna­lazł się przed tylnym wyjściem z ratusza. Otwarte na oścież drzwi wycho­dziły na skąpany w słońcu parking. Do cholery, wydostał się na zewnątrz! Nie było żadnego śladu po zbiegłym chłopcu. Corde potruchtał z powrotem do biura. Rozległ się chrapliwy dźwięk syreny.

Corde kazał dyspozytorce wezwać Ebbansa, a sam zadzwonił do domu Ribbona. — Cześć, Ettie, możesz mu powiedzieć, żeby natychmiast tu przyjechał? Uciekł nam... Tak? Gdzie? Na rybach? W cholerę!

Jim Slocum wbiegł przez otwarte drzwi i minął zastępcę z hrabstwa, który niecierpliwie czekał na karetkę. — Bill, co się stało? Słyszałem po­gotowie.

Pojawili się sanitariusze z niskimi noszami na kółkach. Ostrożni dali ciało Lance'a Millera, dali mu zastrzyk i zawieźli do ambulans Znów się ocknął, klął siarczyście, kiedy sanitariusze zamykali drzwi.

Dwadzieścia minut później zjawił się Ebbans, a pięć minut po nim honey.

— Wspaniale, zwiał nam morderca — wykrzyknął Mahoney, ki usłyszał nowinę.

— O, chyba straciłem jakieś przesłuchanie — rzekł głośno Corde. Mahoney spojrzał na sufit.

— Mamy teraz następny dowód — odezwał się radośnie Slocum. Nie uciekałby, gdyby nie był winny.

Corde spojrzał na niego, jakby pytał, skąd biorą się dzieci.

Zapadła cisza. Wszyscy odwrócili głowy w jego kierunku.

Zastępca zarumienił się, a potem rzekł: — Zapomniałem o tym powi dzieć przez to całe zamieszanie z Lance'em. Chłopak ma rewolwer L ce'a. Myślałem, że zgarnął też dodatkowe komplety naboi, ale spadły p pryczę. Wziął tylko broń. Dobrze, że nie znalazł reszty amunicji.

— Nikt nie powinien wchodzić do celi z bronią! — przypomniał Co~ de. — Nie zostawił jej w skrzynce?

— Chyba zapomniał.

Pozostali spojrzeli na Corde'a ostrożnym wzrokiem. Oczekiwali, -wybuchnie. Jednak on nawet nie usłyszał tych słów. Był w zupełnie innym miejscu, dysząc i plując, biegł za chłopcem między krzakami i drzewai — Nie ma jeszcze prawa jazdy. Jest za młody. Będzie próbował wydosi się z hrabstwa pieszo. Jak do tego doszło, że uciekł?

Nie wiem. Chyba jeszcze nie mieliśmy takiego przypadku.

Może wsiadł do autobusu dalekobieżnego pod Fredericksbergiem?

Może — wycedził Corde. — A park stanowy?

No jasne — rzucił Slocum. — Dojdzie do rzeki, weźmie jakiś kajak

jub łódkę i popłynie na południe...

Otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł szeryf hrabstwa Harri-son Hammerback Ellison. Był potężnym mężczyzną, ale do tego miał spi­czastą twarz, bardzo małe stopy i wąskie kostki. — Przed chwilą dostałem telefon. Ten chłopak uciekł?

— Tak. — Ebbans wstał i wziął jego kapelusz. — Ma broń. Pojedzie­my we dwóch do parku stanowego. Bill, może być? — spytał Ebbans. Mówił ostrym głosem, prowokował tych, którzy kwestionowali przywódz­two Corde'a.

Dzięki ci za to, TT Corde przytaknął i nakazał Slocumowi: — Jim, sprawdź Drogę 302, na wypadek gdyby próbował łapać okazję. Ja zajmę się Sto Siedemnastką w kierunku rzeki. Może tam go znajdę.

Slocum spojrzał na Ebbansa, który powiedział: — Jim, wykonaj.

Potem Corde zwrócił się do Mahoneya: — Charlie, niech pan sprawdzi centrum miasta. Może próbuje nas przechytrzyć i ukrywa się tutaj, aż zro­bi się ciemno.

— Nie sądzę, żeby był tak przebiegły, ale to nie jest zły pomysł — od­parł Mahoney po chwili wahania.

Wszyscy pospieszyli na parking. Slocum szybko odjechał. Ellison i Eb­bans też znikli w chmurze pyłu i dymu po przypalonych oponach. Corde zwlekał. Zapalił silnik i powoli wyjechał z parkingu.

Nie skręcił jednak w prawo, w ulicę Rzeżuchy, która prowadziła bez­pośrednio do Drogi 117, ale w lewo. Mocno nacisnął pedał gazu.

Potęgą Waszej mądrości, siłą Waszej mocy, prowadźcie mnie, Strażnicy, do Zaginionego Wymiaru, z ciemności do światła.

Philip zatrzymał się, by powąchać broń zastępcy szeryfa. Pachniała oli­wą, plastikiem i metalem ogrzanym do 37°C przez jego tłusty brzuch. Był to mały rewolwer, ale bardzo ciężki.

Systemy uzbrojone. Torpedy mserowe w wyrzutniach...

Philip jest w lesie, który podchodzi pod dom rodziców. Chłopca otacza­ją wątłe sosny, ostre łodygi dzikich słoneczników i wysokie, pochyłe trawy.

Między drzewami widzi chevroleta. Widzi taśmę izolacyjną przytrzyjjj cą kratownicę samochodu, którą matka uszkodziła, gdy dwa lata temu chała z drogi. Widzi rożen i werandę z tyłu domu. Jej siatkowe drzwa6" szeroko otwarte — tak je ojciec zostawił po odgrzebaniu torebki. Philip ^ dzi zieloną rozpadająca się szopę w ogrodzie. Pod jednym z okapów zn^ duje się ogromne, obrzydliwe gniazdo os. Od tygodnia dręczy go niczyj

duży pryszcz. Kiedy zabije ojca i Jano — który go wydał Hononom Wpa

kuje resztę kul w gniazdo os.

Skup się na celu, wchodzisz teraz w tryb Wymiaru...

Nie, napomina się, nie wpakuję wszystkich kul w gniazdo os. Zacho­wam jedną.

Philip wychodzi z lasku i rusza w stronę domu. Wierność. Zaginionemu Wymiarowi. Z ciemności do światła.

To na pewno nie pomoże — rzekł Creth Halpern.

Żona patrzyła na niego z zaciekawieniem, jakby stał przed nią i bez­głośnie poruszał ustami. Jakby słowa brzęczały wokół jej głowy niczym ró' pszczół w starym pudełku.

rao

Oboje byli zaskoczeni tym komentarzem. Od wielu lat nic nie móv o jej piciu. Wlała zawartość grubej szklanki do ust i przełknęła. Napełni­ła ją ponownie i odstawiła plastikowy pojemnik do lodówki, w której znaj­dowały się plasterki sera, prawie puste pudełko z zapiekankami, opako­wanie ziemistej wołowiny i pół litra mleka. Oparła się o ścianę. Halpern ściskał w dłoni śrubokręt, którego używał do otwierania zaklejonych far­bą okien. Wcisnął końcówkę w szczelinę i podważył, wgniatając drewno parapetu. Okno ani drgnęło. — Cholera!

Żona sączyła drinka i patrzyła na kwitnący bez za oknami, na któryc wisiały zasłony w małe brązowe tipi.

Halpern nie mógł zrozumieć, dlaczego ona wygląda tak dobrze. Rano — lekko nabrzmiała twarz, wieczorem — martwe oczy, ale były to jedyne zewnętrzne oznaki pijaństwa. Ubiegłego lata jeden z kolegów Philipa do­stawiał się do niej. Chuderlawy dzieciak ze szkoły średniej! Halpern mu­siał przyznać, że ma niesamowite ciało i silny organizm. Jak ona była w stanie wychylać kolejki szybciej niż ci wszyscy faceci w knajpie i mie wciąż gładką twarz i ułożone włosy? Zrobione paznokcie? Ogolone nogi

Nasz syn siedzi w areszcie — rzekła, jakby oznajmiała świeżą no-

^_ On tego nie zrobił. Jutro powinni go wypuścić.

Och, przestań, przecież robił z nią te rzeczy... — Jej głos wcale nie

wskazywał, że jest pijana. Zastanawiał się, czy to przyzwyczajenie. Próbo­wał przypomnieć sobie jej głos, kiedy się poznali i zaczęli spotykać w za­jeździe w New Lebanon, gdzie była kelnerką. Nie mógł. Bardzo go to przy­gnębiło.

Żona mówiła do zagraconego podwórza: — Nie mogę zadzwonić do mo­jej matki. Jak mogłabym tam zadzwonić? Tak mi wstyd.

— No pewnie, w końcu zrobił parę rzeczy tej dziewczynie. Powinien dostać za to lanie i dostanie, ale nikogo nie zabił. Mogę przysiąc. Musimy mu jakoś pomóc.

— O, tak. Tylko w jaki sposób?

— Chyba jest jakaś instytucja. Trzeba porozmawiać z... Nie wiem. Z kimś porozmawiać.

— O to ci chodzi? No jasne. Gdybyś zarabiał pieniądze, to co innego.

— Jej głos był czysty jak gin.

— Dzięki mnie ma gdzie mieszkać. Karmię go. Ciebie też. I nie tylko.

— Dwie złośliwości w ciągu jednego dnia. Halpern był zdenerwowany.

— A jak to się stało, że już ze mną nie sypiasz? — spytała z zacieka­wieniem.

W Halpernie zawrzało, ale natychmiast się uspokoił. Myślał, żeby ją spoliczkować, paraliżowały go jednak wyrzuty sumienia. Tak jak żona, za­czął patrzeć przez okno. Uświadomił sobie, że większość ich kłótni miała właśnie taki przebieg — ona pijana, on rozmyślający o innych miejscach i ludziach; oboje wyglądający przez okno. Chciał ją uderzyć, ale nie miał tyle energii lub nienawiści.

— Idź w diabły — mruknęła, jakby pokazywała drogę.

Halpern chwycił śrubokręt i zaczął mocno go ściskać. Czuł sprężystość gumowanej rączki pochlapanej farbą. Podszedł powoli do zlewu, wychylił sie do przodu i wściekłym ruchem wbił śrubokręt w szczelinę okna. Potem odrywał kawałki drewna z miękkiego sosnowego parapetu.

Aż usłyszał brzęk garnków. Tłumiony odgłos otwieranych drzwi do lodówki. Wlewanego płynu. Usłyszał głos żony: — Philip! Halpern się odwrócił. Chłopak wszedł tylnymi drzwiami i stanął ria środku kuchni.

— Jak się wydostałeś? — spytał ojciec. Odczuł ogromną, nieprzepaj tą chęć, by podejść do chłopca i rozkwasić mu nos. Krzyczeć na niego. (Co krzyczeć? „Jak mogłeś to zrobić tej biednej dziewczynie'? Jak mogłeś, ty głu. pi mały gnojku ?" Krzyczeć: „Co ja zrobiłem, że stałeś się taki podły? Kocha­łem cię! Naprawdę kochałem! Jestem zrozpaczony!")

Stał jak sparaliżowany, śrubokręt wyślizgnął mu się z ręki. Philip by} kilka kroków od niego. Jego górna warga błyszczała od smarków, czoło lśniło od potu, a otłuszczona klatka piersiowa ciężko się unosiła.

— W jaki sposób...

Philip spojrzał na matkę. Szklanka wypadła jej z ręki, uderzyła

Philip uniósł rewolwer i wyrzucił z siebie: — Złota Rączka i Złota Rączka, na okrągło tylko ta Złota Rączka...

Przykro mi, tato, ale pan Złota Rączka czeka. — Halpern nigdy nie zal u niego głosu tak pewnego, dorosłego i przerażającego. s Chciałem ci pomóc — powtórzył ojciec. _ Wyciągnij rękę — nakazał Philip.

pili Corde cicho ominął drzemiącego starego kundla, przywiązanego do niszczonej poręczy na frontowej werandzie. Wśliznął się do domu i ruszył głąb po różowym chodniku pokrytym ciemnymi plamami. Czuł zapach moczu psa, starego jedzenia i środka dezynfekującego. W kuchni zobaczył Philip3 trzymającego rewolwer, obok stał jego ojciec. Zobaczył też białą ko­biecą rękę zakończoną długimi pomalowanymi paznokciami. Corde wszedł do jadalni. Zostawił rewolwer w kaburze, tylko zdjął kapelusz i położył go na zakurzonym telewizorze Sanyo. Zatrzymał się przy stole, który pokry­wały zatłuszczone talerze, resztki jedzenia i okruchy po wczorajszej pizzy. Pośrodku plastikowego blatu lśniła duża plama wyschniętego ketchupu.

— Cześć, Philip — odezwał się cicho Corde.

Creth Halpern się wzdrygnął, usłyszawszy głos. W drzwiach pojawiła się twarz jego żony. Philip bez zainteresowania spojrzał na detektywa, po­tem znów na ojca. — Wyciągnij rękę.

Halpern powiedział powoli do Corde'a: — On zdobył broń.

— Wyciągnij rękę!

Halpern uniósł ręce nad głowę.

Jego rodzice patrzyli bezradnie na Corde'a. Widział rozpacz na ich twarzach, przy czym głębszą u ojca.

— Proszę, kochanie. Proszę, synku — kwiliła matka.

Philip spojrzał na nią. Uśmiechnął się i nakazał: — Otwórz lodówkę.

Krzyknęła i szybko otworzyła drzwi. Philip wystrzelił w dolną część Pojemnika. Rozległ się ostry ogłuszający huk. Szkło eksplodowało, uniosła się z niego mgiełka ginu. Matka znów krzyknęła. Corde ani Halpern się nie poruszyli. Philip odwrócił się ponownie do Corde'a.

— Nikt cię nie skrzywdzi — zapewnił Corde. Philip roześmiał się triumfalnie. — Pan myśli, że jestem głupi? ty

sam sposób próbowali z Datharem. Chcieli go wykiwać. Okłamywali ale on im nie wierzył.

Corde odparł surowym tonem: — Nie, to nieprawda. Rozmawiałi

— Wydał!

— Nie! — krzyknął wściekle Corde, ryzykując, że sprowokuje chło ca. — Rozmawiałem z nim o tym, co się wydarzyło. Ktoś z biura szeryfa i nabrał. Nie wiedział, że pojadą za nim. Próbował cię ratować. Ma dla cie­bie wiadomość... — Corde uniósł dłoń w pozdrowieniu Naryanów.

Rewolwer w dłoni Philipa się zakołysał. — Tak powiedział?

— Tak, na pewno.

Philip przytaknął i lekko się uśmiechnął. Potem odwrócił się do i rzucił ponurym głosem: — Nie odwiedziłeś mnie w areszcie.

— Powiedzieli, że nie mogę. Są wyznaczone godziny odwiedzin, prubowałem zajrzeć do ciebie dziś po południu. To tak jak w szpitalu, kiedy pojechaliśmy do babci. Powiedzieli mi, że odwiedziny są o czwartej.

Philip spojrzał na Corde'a, który rzekł: — To prawda, Philip. Chłopiec omiótł wzrokiem podłogę.

Kiedy na zewnątrz Charlie Mahoney usłyszał wystrzał i krzyk, odłożył krótkofalówkę, przez którą właśnie wezwał TT Ebbansa i Hammerba Ellisona. Z kieszeni wyciągnął zarejestrowany pistolet i ruszył na we" dę.

Przyjechawszy za Corde'em, czekał na schodach i zastanawiał się zrobić dalej. Wystrzał rozwiał wątpliwości. Skulił się, spojrzał przez rdzewiała, porwaną siatkę i wczołgał się na werandę. Żółtawozielony wan na podłodze był brudny i na kolanach drogich kraciastych spodni honeya pojawiły się podkowy brudu.

Obserwował rozmowę Corde'a i Halpernów, aż po cichu podjechały dwa radiowozy. Cofnął się wtedy do drzwi, otworzył je i ruchem ręki przy­wołał policjantów. Ebbans i Ellison pobiegli za dom, a Slocum i zastę z hrabstwa weszli na frontowe schody, gdzie Mahoney kazał im pozos

Mahoney wczołgał się do salonu.

— Synu, proszę. Niczego nie osiągniesz w ten sposób...

— Philip, tata, mama i ja chcemy ci pomóc. Philip teraz płakał. — Tylko mnie bije. Nic nie zrobię, a on mnie bije-


Chcę, żebyś był silny — odparł Halpern. — Tylko to. Wiem, że masz to w sobie. Wszystko będzie w porządku. Zobaczą list i cię zwolnią. Qorie, powiedz o liście... _~ Liście?

Powiedz mu o tym liście! — nalegał rozpaczliwie Halpern. Mahoney wstał i poszedł do jadalni. Wstrzymał oddech, nie dlatego, że nje chciał robić hałasu, ale przez zapach moczu psa i gnijącego jedzenia. O jakim liście, Halpern? — spytał Corde.

— Szeryf nic ci nie mówił?

Mahoney ruszył naprzód. Zaskrzypiała podłoga.

Corde odwrócił się szybko i zobaczył go. — Nie!

Oczami jak srebrne dolarówki chłopiec spostrzegł Mahoneya. Uniósł broń. Mahoney zrobił to samo. Corde rozłożył ręce i stanął między nimi, plecami do Philipa. Nerwy napięły się mu do granic wytrzymałości na myśl o wylocie lufy smitha & wessona dwa kroki za nim i browningiem w tej samej odległości przed nim. — Do cholery, Mahoney, co tu robisz?!

— Ty skurwysynu. Corde, zejdź mi z drogi! Do kurwy...

— Wynoś się stąd, to nie twój interes! — Corde krzyczał. Mahoney tańczył w drzwiach, szukając pozycji do strzału. Chłopiec zamarł z przera­żenia, jego broń mierzyła w kręgosłup Corde'a. — Philip! — krzyknął Cor­de nad ramieniem. — Odrzuć broń. Nic ci nie zrobimy. Tylko...

— ZEJDŹ Z DROGI! — wrzasnął Mahoney.

Philip opuścił rękę. Ojciec spojrzał na niego i poprosił: — Odłóż ją. Rewolwer znalazł się jeszcze niżej.

Na podłodze mignął jakiś cień. — Rzuć broń! — wrzasnął Mahoney i strzelił dwa razy w sufit.

Ebbans i Ellison wpadli do kuchni. Philip obrócił się w ich stronę. El-lison krzyknął przerażony: — On strzela, brać go! — I już ich dłoni nie by­ło widać zza wściekłych błysków z luf. Mahoney rzucił się na dywan. Cor­de, upadając na podłogę, usłyszał świst pocisku koło lewego ucha. Philip obracał się wkoło. Potem upadł. Corde podczołgał się do niego, krzycząc: — Nie, nie, nie! — Ojciec Philipa jakby zastygł, rękę wyciągał w kierunku syna.

Zapadła głucha cisza. Charlie Mahoney wstał i oparł się o różowy me­talowy stół. Strącił doniczkę, która rozprysła się na dywanie. Jaskrawo-czerwony kwiat pelargonii miał kolor krwi tryskającej z szyi i piersi Phi­lipa i rozlewającej się po brudnej podłodze, która kiedyś musiała być biała.


Osaczanie

Hrabstwo harrison incydent z bronią komisoa dochodzeniowa podsumowanie

Przedmiotem badań komisji była śmierć nastolatka, Philipa Arthi Halpema, lat 15 (dalej jako „Podejrzany"), który został śmiertelnie strzelony przez policjantów z: hrabstwa po jego ucieczce z aresztu w N. Lebanon, gdzie przetrzymywano Podejrzanego. Oskarżano go o mordę stwo, pozbawienie życia, gw^łt i sodomię.

Ósmego maja po południa Podejrzany został ostrzelany przez Thor sa T. Ebbansa, głównego zastępcę, oraz Bradforda Ellisona, szeryfa hr stwa Harrison. Ustalono, że następca Ebbans oddał dwa strzały, które trafiły Podejrzanego w pierś, natomiast szeryf Ellison strzelił cztery razy, i trafiając w szyję. Wszystkie pociski zostały znalezione. Stwierdzono śmierć Podejrzanego na miejscu zdarzenia.

Fakty związane z incydentem nie podlegają wątpliwości. Podejrzany miał przy sobie nabity rewolwer smith & wesson o kalibrze 0,38. Tego sa­mego dnia zabrał go podczas ucieczki z aresztu zastępcy z New Lebanon-którego ciężko poturbował. Podejrzany zachowywał się jak osoba niepoczytalna, najwyraźniej miał zamiar zastrzelić swojego ojca. Na miejscu zdarzenia obecni też byli: matka Podejrzanego, William Corde, dejaew Lebanon, i Charles Mahoney, prywatny detektyw z Missouri — zagazowany jako konsultant w biurze szeryfa z New Lebanon.

Kiedy detektyw Corde próbował nakłonić Podejrzanego do poddania, szeryf Ellison i zastępca Ebbans weszli do domu tylnym wejściem. Pan Mahoney stwierdził, że Podejrzany nagle uniósł broń i według jego słów: za chwilę by strzelił do detektywa Corde'a i do mnie, bałem się o nasze oezpieczeństwo". Pan Mahoney oddał dwa strzały, oba niecelne. Szeryf El­lison i zastępca Ebbans usłyszawszy te strzały, przypuszczali, że to Podej­rzany, który odwrócił się i skierował w ich stronę broń, zaczął strzelać. Od­powiedzieli ogniem, co zakończyło się śmiercią.

Komisja stwierdza, że użycie broni przeciwko Podejrzanemu było uza­sadnione i zarówno szeryf Ellison, jak i zastępca Ebbans nie przekroczyli przepisów. Detektyw Corde zeznał, że Podejrzany nie miał zamiaru strze­lać i zgodziliśmy się z nim, iż pan Mahoney zbyt pochopnie otworzył ogień, co w efekcie doprowadziło do śmierci Podejrzanego. Jednakże podjął decy­zję w wyjątkowo stresującej sytuacji i Komisja jest skłonna przyjąć, że w tych okolicznościach jego zachowanie było uzasadnione.

Ojciec Podejrzanego zeznał, że wcześniej przekazał szeryfowi Steveno-wi Ribbonowi z biura w New Lebanon list, który podawał w wątpliwość winę Podejrzanego. Szeryf Ribbon, domyślając się znaczenia tego listu, osobiście zawiózł go do laboratorium stanowego do ekspertyzy. Ze wzglę­du na złą wymianę informacji żaden z policjantów będących na miejscu zdarzenia nic nie wiedział o tym dokumencie. Jednak jako dowód ma on tylko znaczenie w przypadku jednego z morderstw, o których popełnienie Podejrzany został oskarżony; jest nieistotny, jeżeli chodzi o ucieczkę z are­sztu i agresywne zachowanie, co doprowadziło do strzelaniny.

Dlatego KOMISJA DOCHODZENIOWA STWIERDZA, iż:

  1. Nikt nie ponosi odpowiedzialności za śmierć Philipa Arthura Hal-perna.

  2. Ten przypadek śmierci nie zostanie przekazany do rozpatrzenia wielkiej ławie przysięgłych hrabstwa Harrisom

  3. Nie istnieją powody, by zwolnić, zawiesić, ukarać grzywną albo udzielić nagany szeryfowi Bradfordowi Ellisonowi lub zastępcy Thomaso-

T. Ebbansowi za konsekwencje wydarzeń, które miały miejsce 8 maja w domu Cretha A. Halperna.

Oto Bill Corde.

Wypisuje trzy mandaty za parkowanie — po przesunięciu grubych 2wigni parkometrów, by się upewnić, że domniemani przestępcy faktycz­nie przekroczyli czas, a nie po prostu zapomnieli wrzucić pieniędzy, wynika to wcale ze wspaniałomyślności Corde'a, ale z faktu, że nikt kłóci się z policjantami bardziej zażarcie niż sprawcy wykroczeń na kingach.

Zatrzymuje gremlina Trudy Parson, żeby poinformować, że nie prawy kierunkowskaz, a lewy z tyłu jest słabo widoczny.

Tankuje plymoutha i przez pół dnia czatuje na punkcie kontroli s kości. Łapie tylko akwizytora z Chicago. Wypisuje mu mandat — nie przestaje na ostrzeżeniu — bo kierowca ma na sobie siwy jedwabny garnitur, na małym palcu nosi sygnet i jest mocno opalony, choć to dopiero połowa maja.

Wiłam, panowie. Chyba nie wieziecie piwa? Pytam, bo żaden z was nie wygląda na osiemnaście lat i jeżeli jest to piwo, mam nadzieję, że znaleźliście je przed chwilą na ulicy i macie zamiar zaraz je wylać, a puszki sprzedać. Mam rację?

Corde zażądał przeprowadzenia dochodzenia w sprawie zarzutów, zniszczył listy Jennie Gebben.

Ponieważ przywrócono go na stanowisko, a śledztwo zostało zakończone, prokurator okręgowy mówi mu, że dochodzenie będzie jak inscenizacja hipotetycznej sprawy dla studentów. Corde wcale nie jest przekonany, a potem zastanawia się jakiś czas i pisze kolejny wniosek o szczegółowe przeprowadzenie dochodzenia. Dzień później dostaje telefon od sekretarki sędziego, który mówi, że podanie zostało odrzucone i prześlą mu de listem poleconym.

Corde otrzymuje też inne oficjalne pismo. To pochodzi z biura prokuratora stanowego stanu Missouri. Znajdują się w nim podziękowania, list i informacja, że ktoś z biura sprawdzi uprawnienia prywatnego detektywa Charlesa Mahoneya, mieszkańca St. Louis, oraz jego pozwolenia na broń palną.

Biuro szeryfa hrabstwa oficjalnie zamyka śledztwo w sprawie zabój­stwa Gebben i Rossiter. Kiedy Corde chce zobaczyć list, czy też to, co Creth Halpern dał Ribbonowi, sam Hammerback Ellison dzwoni do niego do do­mu i przypomina, że już pozbyto się tych spraw. Użył właśnie takiego określenia. Pozbyto się. Corde mówi, że rozumie, ale czy mógłby mimo wszystko zobaczyć ten list. Ellison odpowiada, że nie, bo został odesłany do archiwum.

Corde idzie na zawody zapaśnicze, w których bierze udział Jamie, i ogląda, jak chłopak sromotnie przegrywa. Rodzina miała zamiar wspól­nie zjeść na mieście, ale po tej klęsce sportowej nikt nie jest w nastroju.

Jamie mówi, że zostaje z kolegami z klubu, a Corde, Dianę i Sarah jadą do domu na tosty.

Corde'em miotają sprzeczne uczucia odnośnie doktor Parker, która do tej pory uszczupliła konto Corde'ów znacząco i przemieniła Sarah w maniaczkę opowiadającą historie. Dziewczyna nagrała już cztery kasety na swoją książkę. Kiedy Corde pyta, jak długa będzie ta książka, Sarah mówi, że będzie miała miliony dżilionów stron. Corde stwierdza, że to dość dużo, więc jak długo trzeba będzie ją czytać? Odpowiada, że ciągle. Pew­nego dnia Corde spostrzega, że dziewczynka ze smutkiem wygląda na ogród. Pyta, co się stało, myśląc, że nauka sprawia jej trudności. Ona mówi, że martwi się, bo Człowiek Słońca, jej czarnoksiężnik, chyba od­szedł na zawsze. Nie widziała go od dłuższego czasu. Corde chciałby ją po­cieszyć, ale nie wie jak. Każe się jej umyć, bo czas na obiad. Ona zrezygno­wana wykonuje polecenie.

Dianę jest zadowolona, że Sarah nie bierze już ritalinu, bo właśnie przyłączyła się do grupy „Ameryka bez narkotyków" w komitecie rocznico­wym i jest osobiście odpowiedzialna za przygotowanie na czwartego lipca platformy z hasłem: Powiedz po prostu nie! Któregoś ranka Dianę maluje w swoim pokoju paznokcie na wściekło czerwono. Corde obserwuje tę czynność i myśli o zapachu, który przypomina mu lakier, który jako chło­piec rozprowadzał na samolotach z balsy, by usztywnić papierowe skrzy­dła. To z kolei każe mu myśleć o Philipie Halpernie. Nie dzieli się tym z żo­ną, tylko mówi jej, że wygląda ładnie, ot tak...

Dianę jest również jego źródłem informacji na temat nauczyciela Sa­rah, Bena Brecka. Corde'owi nie udało się jeszcze z nim spotkać. Sarah zrobiła duże postępy od czasu, gdy razem pracują. Dziewczynka często

0 nim mówi, ale Corde nie czuje się zazdrosny, choć myśli o miesiącach mę­czarni, kiedy z nią pracował. Teraz zjawia się ten facet i w ciągu kilku ty­godni wszystko ulega poprawie. Cóż zrobić?

Corde jedzie z Jamiem na ryby. Wsiadają do aluminiowego kajaka

1 płyną na głębszą wodę. Ich karty są w porządku, a Corde ma ze sobą sznurek z węzełkami, by się upewnić, że złowione okonie są wymiarowe. Corde ma nadzieję złapać dużego szczupaka maskinunga; byłoby to wspa­niale trofeum na ścianie w pokoju Jamiego. Chłopiec wciąż jest ponury 1 małomówny. Corde dręczy się tym, aż w końcu pyta otwarcie, czy nie chciałby porozmawiać o Philipie, ale chłopiec odpowiada, że nie. Jednak Pieć minut później Jamie ni z tego, ni z owego zaczyna się głośno zastana­wiać, czy Philip nie pomyślał, że go zdradził.

Wyciągają kajak nabrzeg i siadają na płaskim kamieniu o kolorze s li. Corde wyjaśnia, że pwiedział Philipowi, zanim ten został zastrzelon że Jamie wcale go nie wydał, tylko został oszukany. Philip zrozi i uwierzył. Corde włożył w te słowa trzydzieści dziewięć lat swojego ucz wego życia. Wyraz twany Jamiego nie zmienia się i w milczeniu wraca do łowienia ryb. Po pięciu minutach Jamie pyta, czy Corde przyjdzie na finałowe zawody zapaśnicze. Corde mówi, że nic — ani pożar, ani powó ani nawet wyprzedaż w Sears — mu w tym nie przeszkodzi. Na tważy chłopca pojawia się grymas przypominający uśmiech. Przytakuje. Co wie, że między nimi znów zaczyna się nawiązywać nić porozumienia.

Corde dzwoni do gabinetu Wyntona Kresge'a i ku swojemu zaskocz niu dowiaduje się od sebetarki, że Wynton już nie pracuje w szkole. Czy to oznacza, że sam odszedł, czy został zwolniony? — pyta Corde. kretarka odpowiada, że znaczy to tyle, ile powiedziała. Dzwoni do Kr ge'a do domu, ale go nie ma albo tak żonie kazał mówić. Corde zosta wiadomość.

Oto Bill Corde, który jedzie nad mroczne jezioro Blackfoot, do ciemn go wału, ciemnych drzew, szarozielonego błota. Wysiada z radiowozu i przedziera się przez splątane krzewy. Nie ma tu nic więcej do oglądania dzięki gapiom, wędkarzom, dwóm gwałtownym burzom i jednemu tornado, które pewnego dnia przetoczyło się nad New Lebanon i pokryło miejsce zbrodni gałęźmi i milionami młodych liści.

Oto Bill Corde. Przesuwa zmatowiałą monetę między palcami i spaceruje po miejscu podwójnego morderstwa, po gruncie, który wydaje s drżeć pod nim.

Sprawa jest zamknięta, ale on wciąż tu chodzi. Pochyla się, kopie gałązki, kupki liści i zgniecione puszki po piwie. Czasami się zatrzymuje i mrużąc oczy, wpatruje się w gęstwinę drzew.

Oto Bill Corde.


l tej

Wiesz, o czym mówię? — spytał mężczyzna. Był szczupły, łysy i miał na sobie niebieski garnitur, którego poliestrowe włókna błyszczały niczym mika. Do białej koszuli dołożył krawat w czerwono-czarne paski. — O tej inwestycji przy Drodze 117.

Profesor Randy Saylesnie czuł się najlepiej. Chociaż odczuł ogromną ulgę, niemal się popłakał, gdy śledztwo w sprawie śmierci Gebben zostało zakończone, a młodego Halperna pochowano, to znowu teraz dowiedział

się, że sytuacja finansowa uniwersytetu jest gorsza, niż dziekan Larraby początkowo mówiła. Wczoraj zadzwoniła z informacją, że potrzebny jest dodatkowy milion. Do mężczyzny, w biurze którego teraz siedział, rzekł cierpliwie: — Mów. Wyjaśnij.

— Została wyceniona na dziewięć, pożyczyliśmy siedem i kiedy zaj­mowaliśmy nieruchomość, rynek się załamał i była warta pięć. Stracili­śmy w ten sposób dwieście tysięcy dolarów. Do lutego pozbyliśmy się całej rezerwy, bo udzieliliśmy z dziesięć takich pożyczek. Co ja mówię, około dwudziestu.

Gabinet nie przypominał biura prezesa banku, raczej wyglądał jak po­kój dyrektora galerii. Na ścianie wisiała nowoczesna litografia, ale Sayles zauważył nalepkę na ramie i wiedział, że nie patrzy na autentyk. Nie na­leży się zresztą spodziewać, że da się dobrze zainwestować w sztukę w sie­ci Walgreena, zwłaszcza gdy kupuje się dwa w cenie jednego.

Sayles wyciągnął z teczki plik papierów. — Walt, nie przyszedłbym tu z prośbą, gdyby sprawa nie była poważna. Szukamy możliwości wyrówna­nia niedoboru i zamknięcia budżetu na ten rok w wysokości trzynastu mi­lionów.

— Wszędzie jest ciężko.

Sayles usiłował nie okazywać desperacji. Wyobraził sobie, jak stoi przed studentami. Pewny, dowcipny, z uśmiechem na twarzy. Wykorzystał teraz wszystko, czego się nauczył w ciągu dwudziestu lat pracy dydaktycz­nej. — Nasi sponsorzy zobowiązali się do przekazania około siedmiu mi­lionów. Prowadzimy rozmowy...

Bankierowi też nieobce były teatralne gesty. — Wyjrzyj przez okno. Co widzisz?

Sayles kontratakował: — Widzę miasto, które bardzo ucierpi, gdy Uni­wersytet Audena zostanie zamknięty.

Niezła próba. Bankier się uśmiechnął i pokręcił głową. — Mówię o tym budynku pięćdziesiąt jardów stąd. Jedni sprzedali, drudzy kupili, powa­żne firmy, a teraz znowu muszą go sprzedać. My jesteśmy bardziej rzetel­ni, ale tylko trochę. Wydział pożyczek nie zatwierdzi ani centa dla szkoły. — Bankier w dalszym ciągu mówił głosem cichym i monotonnym, jedno­cześnie skręcając kędzierzawe brwi między palcami. Ubrany był w paste­lowy garnitur z tworzyw sztucznych, miał pożółkłe zęby i błyszczące prze­rzedzone włosy. Pod biurkiem stukał nieregularnie czarnymi butami z po­marszczonej skóry. Jednak Sayles wiedział, że moda na Wall Street nie ła­godzi obyczajów tego człowieka.

Bankier spojrzał na Saylesa; wyglądał, jakby badał mu puls. Sayl-pomyślał: Jestem jak farmerzy, którzy zgłaszają się po pożyczkę, mając z zabezpieczenie głównie strach przed utratą posiadłości należących od dwustu lat do ich rodzin. Randy Sayles, prodziekan do spraw finansowych, wiedział, że nigdy nie patrzy się na człowieka tak przenikliwie, jak wtedy gdy wręcza mu się czek na dużą sumę.

Te dwa słowa przeszyły serce Saylesa. Wstał i z rozpaczą w głosie która sprawiła, że obaj poczuli się wyjątkowo nieswojo, rzekł: — Byłeś m ją ostatnią szansą. — Przez chwilę się nie odzywali. Sayles wziął swoj sprawozdania finansowe i włożył je do wytartej teczki.

Ruszył w stronę drzwi.

— Poczekaj...

Sayles zrobił w tył zwrot i zobaczył, że tamten się zastanawia. Banki ra najwyraźniej coś oświeciło. Zapisując nazwisko i numer telefonu n kartce, rzekł: — Ja tego nie napisałem. Nie dostałeś tej kartki ode mnie Nie znasz mnie.

Sayles spojrzał na gryzmoły. Fred Barrett. Przy nazwisku znajdow się numer telefoniczny. Numer kierunkowy 312. Chicago.

— Kto to?

Chwila milczenia, nim bankier rzekł: — Nie wiem, o czym mówi

Znalazł to zupełnie przypadkowo.

Ponieważ Brian Okun rozgłosił już plotkę, że Jennie Gebben i Gilchrist byli kochankami, nie przejmował się obietnicą daną pani kan: że przeszuka gabinet profesora w poszukiwaniu dowodów. Byłby

dowolony, gdyby mógł powiedzieć, że nic nie znalazł, i na tym by się skoń­czyło. Kiedy potem Gilchrist przedstawiłby zjadliwą ocenę jego pracy, twierdziłby, że profesor szuka zemsty.

Cudowne ułożenie dla całej sprawy.

Jak z romansu, można powiedzieć.

To był dobry plan, ale pomyślał o lepszym, kiedy kładąc na biurko Gil-christa kartkę z ocenami, zauważył kopertę zaadresowaną kwiecistym pi­smem. Nadawcą była studentka. Okun wziął żeberkową kopertę i ku swo­jemu ogromnemu rozbawieniu wyczuł, że papier jest perfumowany. Gil­christ, który w końcu wrócił z San Francisco, miał w tym momencie wy­kład i jego asystent mógł usiąść w profesorskim fotelu. Otworzył nie zaklejoną kopertę.

Zła konstrukcja wiersza, pomyślał krytyk Okun.

Pieszczoty twoje, gdy je wspominam/ wspaniałego ptaka w moich ustach...

Uznał, że dalby jej dwójkę za formę i trójkę z minusem za treść (Brak ci oryginalności, metrum monotonne, a ten miód to już wyjątkowo wy­świechtana metafora spermy). Jednak nie miało to znaczenia, bo jak są­dził, wiersz ten miał najwyżej jednego żarliwego czytelnika.

Okun siedział teraz w gabinecie dziekan Larraby. Obserwował, jak czyta wiersz, wodząc po nim kościstym, pomarszczonym palcem wskazu­jącym. — Pan nie... — Zawahała się. — Pan nie wyciągnął tego listu z je­go skrzynki pocztowej?

Ty głupia babo, na kopercie nie ma znaczka ani stempła, więc jak mógł zostać wysłany? Okun odparł delikatnie: — Nie zrobiłbym niczego nie­zgodnego z przepisami. Leżał na jego biurku.

Właśnie powiedziałem, że jej nie znam. Już zdążyłaś stetryczeć? Okun zmarszczył brwi. — Zastanawiam się.

— To mi już wystarczy.

Trudno mi go oskarżać — przyznał Okun. — Wiele mnie nauczył. Ale sypiać ze studentką... Studia to ciężki okres w życiu młodych ludzi, zanowalem go... — Lekko wykrzywił usta w grymasie zawodu. ^ "~ Zwolnimy go. Nie mamy wyboru. Trzeba to zrobić. Poczekamy tyl-' az skończy się semestr. Kiedy ma ostatni wykład? ~~ Za dwa dni.


— To potem powiem mu o zwolnieniu. Kiedy wyjadą studenci. Mu my unikać rozgłosu. Do tego czasu dochowa pan tajemnicy?

Przytaknął z ponurą miną. — Jak pani sobie życzy. — Wstał i ruszył w stronę drzwi.

2

Powiedziałeś, że je wypastujesz.

— Dzisiaj je wypastuję — rzekł Amos Trout, kuląc się w krzywym zie­lonym fotelu. Wziął pilota i zwiększył głośność.

Jego szczupła, żylasta żona przelała ciasto do miski i uznała, że nie po­zwoli mężowi się wykręcić. Rozbiła jajko i powiedziała: — Kiedy byłam w kościele, Ada Kempie spojrzała na moje nogi. Na pewno na nogi, bo nic innego nie było wokoło. Jak podniosła głowę, aż błyszczało jej w oczach. Myślałam, że zapadnę się ze wstydu pod ziemię.

— Powiedziałem, że wypastuję.

— Masz. — Podała mu granatowe czółenka, jakby wręczała pistolety do pojedynku.

Trout wziął je i spojrzał na ekran telewizora. Nie byłoby tak źle, gdy­by nie to, że Chicago grało z Nowym Jorkiem i mecz przy tym wyniku nie zbliżał się do końca. Teraz Metsi wskoczą na trzecie miejsce.

No i ona paplała. Amos Trout jeszcze bardziej zwiększył głośność i zszedł z butami do piwnicy. (Nie są wcale takie zdarte, żeby ta szczerba­ta suka Ada Kempie rżała z nich swoim pyskiem wysmarowanym tanim kremem.)

— ...piłka na lewo... złapał ją łącznik. Bekhend! Co za chwyt! Będzie rewanż u siebie... Biegnie...

KLIK. Telewizor zamilkł. Kroki żony rozległy się nad nim, gdy szła kuchni.

To bołi. Och, jak czasami to boli.

Trout wykrzywił twarz, a potem wziął gazetę z dużej sterty, która się zgromadziła, kiedy byli na wakacjach w Minnesocie. Rozłożył ją na pokry­tym plamami brązowym linoleum. Wstał powoli i wziął przybory: niebie­ską pastę, szczotkę i szmatkę do polerowania. Położył je przed sobą. Uniósł po kolei buty i ocenił, ile pracy wymagają. Odwrócił jeden z nich. Wypadł z niego odłamany paznokieć. Postawił but na gazecie i kiedy roz­prowadzał pastę, skupił się na czytaniu.

Trout chwilę czytał, a potem wstał. Rzucił buty na suszarkę do bieli­zny. Jeden z nich zostawił niebieską smugę na emaliowanym metalu. Za­brał gazetę do kuchni, gdzie żona ze skrzyżowanymi nogami siedziała przy telefonie.

Zadrgała jej skóra na szyi. Spojrzała na niego zmrużonymi oczami. — Ale rozmawiam z matką.

— To skończ rozmowę.

Przypatrywała się pożółkłej tarczy obrotowej, szukając wyjaśnienia te­go nerwowego zachowania męża. — Mamo, zadzwonię później. Wziął od niej słuchawkę i wcisnął widełki.

Centrum handlowe Oakwood. Bill Corde nienawidził centrów handlo­wych.

Ale przecież te sklepy lśnią czystością, a ceny są rozsądne... Sears gwarantuje satysfakcję i gdzie indziej masz większy wybór? Tutaj możesz kupić gorące krokiety po chińsku, taco, twarde ciasteczka pani Field i mrożony jogurt. Możesz objąć ramieniem żonę, zaprowadzić ją do sekret­nego sklepiku i postawić przed manekinem ubranym w czerwone jedwab­ne majtki i biustonosz oraz czarny pas do pończoch. Potem muskać ją w szvJę, gdy ona rumieniąc się i wstydliwie kręcąc, pozwala ci kupić... no cóż, może nie tę bieliznę, ale ładną seksowną koszulę nocną.

Jednak dla Corde'a centra handlowe kojarzyły się z centrum Fairway w St. Louis, gdzie z jego powodu zginęło dwóch policjantów. Dlatego wła­śnie nigdy tam więcej nie poszedł.

Spojrzał na zabawki. W oknie wystawowym stał wycięty z karto Dathar-IV. Górował nad armią wojowników z Zaginionego Wymiaru. C de przyglądał się przez chwilę, a potem ruszył dalej, aż znalazł Podłogi dla wszystkich. Był kilka kroków od wejścia, gdy wyskoczył przed niego mło­dy mężczyzna w sportowym ubraniu. Nie miał więcej niż dwadzieścia je­den lat. — Skąd ja pana znam — wyrzucił z siebie młodzieniec. — Już wiem, pan z gołą podłogą!

— Ja...

— A podłogi są jak pan i ja. Potrzebujemy czasami nowych ciuchów. Nudzą się nam stare ubrania. Co ma pan teraz w szafie? Dwurzędową ma­rynarkę, spodnie, bermudy, parę koszul, ha, mundur albo dwa. Mam ra­cję? Niech pan pomyśli, jak zazdrosna jest pańska podłoga.

— Ja nie...

— Pan nie zdaje sobie sprawy, ile może zdziałać nowa wykładzina dy­wanowa. Wpłynąć na spokój umysłu. Na małżeństwo. — Był jak pitbulte-rier z małymi jasnymi wąsami. — Chce pan porozmawiać o stresie? To mo­że najpierw: jakiego koloru jest wykładzina w pańskim domu?

— Zaraz, szeryfie — wykrzyknął chłopak — a czy na waszym poste­runku jest wykładzina?

Trout odprawił go machnięciem dłoni.

— Nadgorliwy — orzekł Corde, gdy usiedli przy biurku Trouta.

— Hm. Nie. Upierdliwy, ale dobrze sprzedaje wykładziny. Za trzy ta będzie dilerem samochodów, a zanim skończy dwadzieścia osiem lat, prawdopodobnie będzie już sprzedawał boeingi. Nie mogę długo utrzymać takich chłopaków...

— Widział pan ogłoszenie w Dzienniku? — uciął Corde.

— Kabel zapłonu?

— Ale było tak późno. Żona chodzi po ścianach, jak nie wrócę do jede­nastej. Nie ma znaczenia, że muszę pracować.

— No, po prostu kabel zapłonu. Biały, gruby. Wyglądało, że jest owi­nięty w folię.

— A mogła to być linka do suszenia bielizny? Amos Trout chwilę milczał. — Jak najbardziej.

Dianę weszła do salonu i spostrzegła, że Ben Breck wycina litery z papie­ru ściernego. Sarah siedziała na kanapie i go obserwowała. — Winien je­stem nowe nożyczki — powiedział.

— „Przechowywanie" — rzekł uroczyście Breck i podał Sarah literę E. — Dotknij jej. Poczuj. — Sarah przejechała dłonią po literze. — E — po­wiedziała. Litera dołączyła do PRZECHOWYWANI na stole. Sarah prze-głoskowała słowo, dotykającej każdej litery. Breck zgarnął je i schował za plecami. Potem podawał po kolei Sarah, która zamknąwszy oczy, odgady­wała, co to za słowo.

Dianę obserwowała z narastającym napięciem. Po dziesięciu minu­tach Breck powiedział: — Sarah, to byłby koniec na dzisiaj. Dobrze ci szło, ale musisz popracować nad b id, a także n i u. Mylą ci się te litery.

— Będę się uczyła. — Sarah zebrała litery z papieru ściernego i wło­żyła je do plecaka z lalką Barbie, w którym nosiła magnetofon, kasety i ćwiczenia. Dianę objęła ramieniem córkę.

— To do czwartku, co? — rzucił Breck.

— Doskonale — wyrzuciła Dianę. — Będę cały dzień w domu. — Po­tem się poprawiła: — Chciałam powiedzieć, my będziemy w domu.

Sarah podbiegła do drzwi. — Mamo, ja na razie wyjdę.

— Nie oddalaj się tylko od domu. Breck i Dianę poszli do kuchni. Bez pytania Dianę nalała z ekspresu

kawę do dwóch filiżanek. Breck spojrzał na jej czerwone paznokcie, a po­tem jego wzrok zsunął się na bluzkę z rozpiętymi na piersi dwoma guzika-

Wydawało się, że jest zachwycony. Wstrzymała się z opinią na ten te­rn^-

Wstrzymała się też z opinią o sobie.

Breck długo patrzył na zdjęcie Corde'a w mundurze. Wisiało na lodów­ce, obok orła, którego Sarah wycięła z kolorowego kartonu.

Dlaczego się nie ożenił?

— Oni pracowali z nikczemnymi charakterami... Nikczemnymi.

— ...i doszli do wniosku, iż widowiska, filmy, które minimalizują Zna czenie przemocy, wywierają szkodliwy wpływ. Powodują rozchwianie są dów moralnych i prowadzą do sytuacji, w których ludzie stosują przemoc bo czują, że nie naruszają norm współżycia. Obserwujemy...

Dianę wychyliła się do przodu. Jej dłonie pokryły się potem, gdy próbowała nadążyć za jego tokiem myślenia.

Zauważył, że się pogubiła, i pokręcił głową w przeprosinach. — Afekt to silne wzburzenie, dotyczy sfery emocjonalnej. Jest też tak, że dzieciaki oglądają na ekranie, jak ludzie wylatują w powietrze, są mordowani, i to ich wcale nie porusza. Nic nie odczuwają. Albo, co gorsza, reagują śmie­chem.

Dianę lekko zacisnęła usta. — Chociaż chłopak został zastrzelony i wszystko go obciąża, Bill wciąż uważa, że tego nie zrobił.

Dianę zauważyła, że mówi ze złością. Spoglądała przez okno na miej­sce, gdzie przez te długie tygodnie parkował radiowóz Toma.

— Kiedy był pan dzieckiem, wszystko było jasne, zakończenie oczywi­ste. Wiedział pan, kto jest czarnym charakterem. Nawet jak mu się udało ulnknąć sprawiedliwości, wciąż pozostawał negatywnym bohaterem. Te-r8z nic nie wiadomo...

Breck skończył kawę. — Macie wspaniały dom.

Dianę wydawało się, że powiedział to ze smutkiem, ale zanim usłysza­ła cokolwiek, co potwierdziłoby jej wrażenie, dodał: — Wie pani, na co ^am ochotę?

— Proszę powiedzieć — zachęciła z uśmiechem. Kokietowała niczym ba/manka.

trawnik, i miejsce, w którym z cebulek wyrosłyby rośliny, gdyby nie poja­wił się tu jeleń. Breck mruczał z zachwytu, potem poszedł na tył działki. Stanął przed niskim płotem. — Chodźmy kawałek do lasu.

Oboje wybuchli śmiechem. Minęli pastwisko i weszli w wysoką trawę i guzkowate dąbki, które porastały obrzeża lasu. Dianę nie była wcale za­skoczona, kiedy już poza widokiem z domu Breck chwycił jej dłoń. Nie za­skoczyło jej też, że mu na to pozwoliła.

Więc to nie ten chłopak?

— Nie. Mają nowego świadka.

Ich wzrok niespokojnie krążył po szarozielonej kratce linoleum, koń­czącej się w ciemnych rogach kantyny budynku hrabstwa. Znów zaczęli obserwować półksiężyce lodu pływające w coli.

— Coś trzeba z tym zrobić. — Mężczyzna, który to powiedział, był gruby. Pod jego białą koszulą z krótkimi rękawami brzuch napierał na ela­styczny pasek u spodni kupionych w Sears. Miał jasne włosy, zaczesane do tyłu i sztywne od odżywki. Nazywał się Jack Treadle i poza innymi zaję­ciami był też przewodniczącym rady w hrabstwie Harrisom Na całej twa-rzy miał fałdki tłuszczu: na oczach, ustach, na podbródku. Małym palcem dotknął policzka i przez skórę pogładził ząb.

— Ja też tak sądzę — zgodził się drugi mężczyzna. Miał również laną twarz, ale nie był tak otyły. Tak samo jak Treadle włożył białą k0b lę z krótkimi rękawami, a na nią płową sportową marynarkę. Buli Coo był pośrednikiem w handlu nieruchomościami i burmistrzem New Le non. Ci dwaj mężczyźni byli głównymi graczami w „Owalnym Gabine-' hrabstwa Harrison.

— Może miał, ale ten raport na temat wydarzeń jest gówno wart. winniśmy go aresztować, potem zwolnić, a nie zabijać.

Wokół nich wolno mówiący małomiasteczkowi prawnicy i ich klienci jedli kanapki z pasztetówką i makaron z serem po 1,59 dolara. Treadle człowiek, który życzliwie traktował tępych przyjaciół i pomniejszych w. gów. Tutaj był w swoim żywiole i podczas posiłku, przytakując, przywi się z połową stołówki.

Dodał: — Hammerback i Ribbon sprytnie się ustawiali. Grali ro wielkich szeryfów, chcieli mieć prasę, chcieli głośnego aresztowania, chci li powiązać zabójstwo studentki w ubiegłym roku z seryjnym mordere tym cholernym oprawcą kóz. No i mają artykuły w prasie, która teraz z czyna się zastanawiać, dlaczego pozwoliliśmy zastrzelić niewinnego dzi ciaka. Inspektorzy zaglądają nam przez ramię i prawdopodobnie w Hi gins zjawi się komisja ds. etyki. Dobiorą się nam do dupy. Musimy im rz cić kogoś na pożarcie.

— Jak to co?

Corde dał mi odbitkę listu, który wysłał do prokuratora stanów go. Chce głowy Mahoneya. Ribbon trzęsie dupą z tego powodu.

— A o co w tym chodzi?

Mahoney w ogóle nie powinien zostać zaangażowany do śledztwa, t cywilem — odparł Cooper.

No tak. — Treadle zarechotał. — To nie dałbym już złamanego gro­za Mahoneya. Co się stało, to się nie odstanie. Takie śmieci jak Maho­nie pozostawiają żadnego śladu.

Jaki mamy wybór? Kogo możemy skaleczyć? Jest Ellison — zaproponował od niechcenia Treadle, stwierdzając oczywiste. — Potem Ribbon. Ale oni są za wysoko. Zarzuty przeciwko nim nas też obciążą... że niezbyt uważnie przyglądaliśmy się ich pracy.

Treadle'owi zabłysły oczy. — Myślisz, że możemy to wykorzystać?

— To zależy — odparł Cooper — czy będziemy chcieli.

B^i Corde rozmawiał z Dianę z automatu. Zapadł już zmrok. Corde znaj­dował się przed sklepem wielobranżowym, niebezpiecznie blisko Drogi 117. Co szósty lub siódmy samochód przejeżdżał obok niego tak szybko, że strumień powietrza za pędzącym pojazdem unosił mu mundur. Wydawało się, że kierowcy go prowokują.

— Oczywiście, że nie. Przecież już mówiłam — odparła z irytacją

ne.

Corde zignorował tę oschłość i spytał: — A jak Sarah?

— Miała świetną lekcję z Benem i nagrała dwa następne rozd książki. Pieniądze z ubezpieczenia jeszcze nie przyszły. Może powini zadzwonić.

Jestem na autostradzie.

Diane mówiła dalej: — To ponad dwa tysiące. Wycięcie jajników ma­mie kosztowało trzy i pół tysiąca. Jestem szczęśliwa, że Ben bierze tylko dwadzieścia dolarów za godzinę. To prawdziwe wybawienie.

Zbliżał się kolejny samochód. Ten nie przejechał. Zatrzymał się. Corde uniósł wzrok i zobaczył, że Steve Ribbon i Jack Treadle patrzą na niego. Ribbon miał ponurą minę.

Cholera!

Był to samochód Jacka Treadle'a: mercedes kupiony za najniższą ce­nę, ale wyposażony w bajerancki telefon. Zatrzymał się przy radiowozie Corde'a. Obaj mężczyźni wysiedli. Corde uświadomił sobie, że Diane wciąż do niego mówi. Powiedział: — Muszę kończyć. Będę w domu około ósmej. — I odwiesił słuchawkę.

Treadle został przy samochodzie, a Ribbon podszedł do Corde'a. W po­zdrowieniu skinęli głowami. — Bill, jak idzie praca nad nowym tropem?

To wydaje się znajome. Nie zetknąłeś się z tym wcześniej?

Córcie wszedł pod grube konary drzewa, uważnie studiował wyraz twarzy Ribbona, potem popatrzył na Treadle'a. Wyłowił monetę z kieszeni "zaczął powtarzać sztuczkę.

Miał wiele spraw do przemyślenia, ale skupił się na jednym czysto praktycznym problemie: w jaki sposób przekaże Dianę wiadomość, że został zwolniony.

Możemy sprzedać samochód...

Dianę Corde sprzątała w szafkach. Stół i blaty kuchenne były zasta­wione puszkami i pudełkami. Corde zdjął buty i usiadł przy stole w kuch­ni. W jego kierunku potoczył się słoik z wieprzowiną i fasolą. Złapał go, za­nim spadł na podłogę. Chwilę czytał etykietę, a potem odstawił.

Spojrzał z powrotem na słoik. — Dlaczego zaraz uważasz, że zostałem zwolniony?

Po tylu latach małżeństwa wciąż czasami nie wiedziała, kiedy Corde żartuje. Odstawiła dwie puszki z fasolą, sięgnęła po trzecią, a potem za­stygła.

Usiadła na krześle, które jej podsunął. Sami odnawiali te krzesła | de'owi przypomniał się ostry zapach preparatu do usuwania farby.

— Aha — mruknął. Potem uświadomił sobie, że nie powinien jej o kiwać, przynajmniej kiedy kłamstwo było tak wyraźne. — Właściwie"^ nie. Martwi mnie, że Slocum będzie prowadził śledztwo w sprawie Geb-ben.

— Dlaczego?

Corde parsknął śmiechem. — Kochanie, pracuję ze Slocumem od lat Dobrze mu życzę, ale Jim może złapać mordercę wrzucającego ciało do do­łu z wapnem, z portfelem w kieszeni i nożem w zębach, a mimo to sknocić sprawę.

Dianę patrzyła na artykuły spożywcze, jakby tam szukała słów w obronie zastępcy. — No tak — mruknęła.

— Och. — W jej głosie było dostatecznie dużo szacunku do pienięd-,, żeby sprawić mu ból. Dianę wstała. Trzecia puszka z fasolą dołączyła do rodzeństwa na półce i Dianę zajęła się teraz przyprawami. — Nic nie ja­dłeś. Co zrobić na obiad? Może burrito?

— Nie chcę, żeby ten facet się wywinął.

Dianę skończyła z żywnością w paczkach. — Zapytam cię o coś. Gdy­by ten typek nie podrzucił nam tych zdjęć Sarah, czy byłbyś na niego tak zawzięty?

No, ale on nic nie zrobił Sarrie i teraz znikł. Uciekł, prawda?

Niekoniecznie.

Diane chwilę milczała. — Chciałeś tego od dawna. Wszyscy w mieście uważali, że bardziej nadajesz się na szeryfa niż Steve Ribbon. Wiele razy mógłbyś zostać wybrany, gdybyś tylko chciał.

Corde uśmiechnął się zirytowany. — To byłby trudny okres dla całego New Lebanon. Możesz mi wierzyć.

Rozcięła celofan opakowania z kostkami rozbratla. Miękkie i błyszczą­ce wypadły na deskę do krojenia. Wzięła nóż i zaczęła kroić mięso na mniejsze kawałki. Żałowała, że nie może porozmawiać o tym z Benem Breckiem. Nie po to, żeby zapytać go o radę, ale by powiedzieć, co czuje. Nie spoglądając na męża, rzekła: — Bill, muszę być z tobą szczera... — Rzadko używała jego imienia. Czasami w związku z drogimi prezentami, które od niego dostawała, częściej w połączeniu ze zdaniami takimi jak to: — Za kilka lat Jamie idzie na studia i wiesz, jak wyglądają rachunki dok­tor Parker.

— Pięć tysięcy ma więc już swoją przyszłość.

Dłuższy czas milczeli. Diane przerwała ciszę. — Okay, powiedziałam, czego chcę. Może teraz pójdziesz porozmawiać z Jamiem? Powinien za­wsze dzwonić, jeśli ma zamiar spóźnić się na kolację. Wrócił jakby nigdy nic, nie powiedział nawet „cześć" i poszedł do swojego pokoju. Słucha te­raz tej okropnej muzyki rockowej z wyciem i krzykami.

— Może to znaczy, że czuje się już lepiej.

— Mógłby to wyrazić przez wcześniejszy powrót do domu i słuchanie Bee Gees lub Sinatry.

— Nie jestem dziś w nastroju, żeby z nim rozmawiać. Może jutro. Wytarła dłonie z kurzu i starej mąki. Corde przypatrywał się bąbel­kom w budweiserze i nie widział, jak Diane zaciska usta i dłonie.

On wcale nie chce nic zrobić dla tych dziewczyn zamordowanych nad jeziorem, które by nie zginęły, gdyby nie były tam, gdzie nie powinny. Te dziwki z kampusu. Nie, on chce ocałić tych policjantów, których, jak sądzi, porzucił na betonie w centrum handlowym Fairway, porzucił jak zniszczo­ne lalki, czym się wydawali na zdjęciu na pierwszej stronie gazety.

Bill, dla nich jest już za późno. Za późno.

Głośno rzuciła do męża: — Nie bądź taki przybity. Przemyśl wszys dokładnie. Cokolwiek zdecydujesz, i tak przyrządzę burrito na obiad, p tem obejrzymy film z Farrah Fawcett i pozwolę ci zgadnąć, kto jest mo dercą. Teraz podlej trawnik, jeżeli ptaki coś jeszcze zostawiły.

Odwróciła się do zlewu, uśmiechnęła promiennie i zganiła się za s je tchórzostwo.

O wpół do dziewiątej rano Bill Corde wkroczył do biura szeryfa i powie niebieską kurtkę i kapelusz. Potem wszedł do gabinetu Steve'a Ribbo gdzie zebrali się wszyscy policjanci oprócz dwóch zastępców, którzy byli patrolu. Przywitali go skinieniem głowy. Zatrzymał się w drzwiach, a tem usiadł między nimi — naprzeciw biurka, przy którym, na starym fi telu Ribbona, siedział Jim Slocum.

Na blacie leżało poranne wydanie Dziennika. Nagłówek głosił: Biu szeryfa ponownie otwiera sprawę zabójstwa studentek z Uniwersytetu dena. Podtytuł: Śmierć nastolatka „tragicznym wypadkiem".

— Witam panów — rzekł Slocum. — Wszyscy słyszeliście wiadomo że Steve się przeniósł. Jesteśmy z tego powodu naprawdę szczęśliwi. ' prosiłem was, żebyśmy trochę pogawędzili. Powiem też o zmianach, jakie zamierzam wprowadzić. Jeżeli będziecie mieli jakieś pytania, proszę mi przerywać. Dobrze?

Lance Miller, skrępowany wokół żeber bandażem, odparł: — Dobrze.

— To świetnie. Zmiany, które mam zamiar wprowadzić, nie będą ra­dykalne, ale pomyślałem, że możemy ulepszyć naszą pracę. — Spojrzał na kartkę. — Po pierwsze, zmienimy kody radiowe. Często prowadziliśmy przez radio towarzyskie pogawędki i to się musi zmienić. Można sobie w ten sposób narobić kłopotów. Od dzisiaj będziemy używać znormalizo­wanych kodów policyjnych. Tak jak widzieliście w telewizji. Dziesięć-czte-ry. Dziesięć-trzynaście. Takich. Jest ich trzydzieści cztery. Musicie się ich wszystkich nauczyć. Nie chcę, żebyście mówili A, B, C. Powinniście Adam, Boy, Charles i tak dalej. Nie będziemy używać wojskowych. Wiem, że nie­którzy z was nauczyli się Alpha, Bravo, Charlie, Delta. Nie jesteśmy woj­skowymi i nie ma powodu się tego wstydzić.

Dwóch zastępców przytaknęło, by pokazać, że się nie wstydzą. Dobrze ci życzę, ale... Bill Corde podciągnął się na krześle i skrzyżował ramiona.

— To dziesięć-cztery? — spytał Slocum. Zastępcy uśmiechnęli się uprzejmie.

Przez następne dziesięć minut Corde robił wszystko, by skupić uwagę, gdy Slocum przedstawiał plan podziału New Lebanon na rejony i stworze­nia specjalnego zespołu antynarkotykowego.

Jeden z zastępców zmarszczył czoło i powiedział: — Jim, ja do tej po­ry chyba nikogo nie aresztowałem za twarde narkotyki. Tylko trochę traw­ki. Albo koki na uniwersytecie. A wy?

Inni zastępcy odparli, że rzadko.

— To nie znaczy, że sytuacja się nie zmieni — stwierdził Slocum i uniósł Time'a z artykułem o narkomanii w małych miasteczkach.

W tym momencie Corde myślami opuścił już pokój.

Pół godziny później zastępcy szeryfa wyszli, niosąc ze sobą odbitki z nowymi kodami radiowymi, z których będą odpytywani w przyszłym ty­godniu. Corde podciągnął wtedy krzesło bliżej biurka.

Corde wstał, zamknął drzwi, a potem wrócił na krzesło. Bez trud wytrzymał spojrzenie Slocuma. — Jim, teraz ty jesteś szeryfem i my§[ że bez problemów poradzisz sobie z prowadzeniem biura. Ja mam je(} no zadanie i tylko jedno. Chcę dopaść mordercę Jennie Gebben. Znajd go, niezależnie czy jest w New Lebanon, Fredericksbergu, Chicago cz Meksyku, i postawię przed sądem. Teraz powiedz mi, jaki jest budź na zastępców.

— Tu jest jakiś wydruk komputerowy. Slocum wyciągnął go i rozłożył. — I która to kolumna? Tu jest napis

ne „Personel".

— Daj mi. — Corde popatrzył spode łba. — Tego się obawiałem. Ni wiele zostało na podwyżki. Nie starczy na zatrudnienie nowego praco-ka.

— Podwyżki? Powinienem dać ludziom podwyżki? Corde robił już notatki dla siebie. Potem powiedział: — Do końca ro

zostało nam pięć tysięcy na podróże i wyposażenie... Chciałbym, żebyś go nie wydawał. Będę potrzebował większość tych pieniędzy, jeśli ni wszystkie.

— Wyposażenie? Mówiłem wam, że mam kłopoty z pieniędzmi krótkofalówki. Chciałem wszystkim kupić glocki. A jeden kosztuje pona czterysta dolarów.

— Glocki? Nie potrzebujemy piętnastostrzałowych pistoletów. Slocum chwilę milczał, a potem rzekł: — Bill, to ja jestem szeryfer

Rozpatrzę twoją prośbę, ale niczego nie obiecuję.

Corde rzucił wydruk na biurko. — Okay, Jim, nie potrafię powiedzi tego jakoś delikatnie. — Przerwał, mimo wszystko szukał łagodniejszyc słów. — Mogę jedynie dodać, że to samo powiedziałbym Steve'owi lub Ja kowi Treadle'owi. Mianowicie: Dostałeś ciepłą posadkę i cieszę się z te powodu, ale zostałeś awansowany tylko dlatego, że ja odrzuciłem propozycję. Za to mam obiecane, że ja będę prowadził dochodzenie w sprawie Ge

i wszystkie pieniądze, do ostatniego centa, będą do mojej dyspozycji. J^edy to się skończy, z przyjemnością pomogę ci przy papierkowej robocie j nawet nauczę się nowych kodów radiowych, ale na razie pozostaniemy prZy tym, co powiedziałem.

Corde spojrzał na zszokowaną twarz Slocuma, która powoli przybiera­ją ponury wyraz. Corde zastanawiał się, czy jego słowa tak naprawdę przyniosły jakąś korzyść, pogłębiając niezdecydowanie kolegi.

— Bill, nie musisz zachowywać się w ten sposób.

Skończyła się błazenada i teraz w oczach Slocuma odbiła się świa­domość, że został awansowany z braku innych kandydatów. Corde wi­dział też zawiedzioną nadzieję, która równie dobrze mogła być jego udziałem, gdyby życie potoczyło się trochę innym torem. Zabolało go to — ze względu na siebie, jak i Slocuma — ale nie przeprosił. Wstał i pod­szedł do drzwi. — Liczę, że nie wydasz tych pieniędzy, bo mogę ich po­trzebować.

Oto rachunki Wyntona Kresge'a: 132,80 dolarów — GMAC. 78,00 — Vi­sa. 892,30 — Union Bank and Trust (kredyt hipoteczny). 156,90 — Union Bank and Trust (pożyczka skonsolidowana). 98,13 — prąd. 57,82 — tele­fon. 122,78 — sklep z artykułami dla dzieci. 120,00 — Corissa Hanley Du­ke, pomoc domowa. 245,47 — American Express. 88,91 — Mobil (przeklę­ci Teksańczycy, przeklęci Arabowie). 34,70 — Sears. To tylko za maj.

Nie miał ochoty dodawać rachunków za cały rok i nie ośmielił się obli­czyć wydatków dzieci na kosmetyki, hamburgery, stroje ninja, deskorolki, buty Nike'i, rękawiczki, piłki do koszykówki, lekcje gry na pianinie, chi­psy, programy komputerowe, koszulki ze Spike'em Lee i Bartem Simpso-nem, kasety Run DMC Ice-T Janet Jacson Pauli Abdul The Winnas gumo­wate misie biały cheddar prażoną kukurydzę pepsi dietetyczną i wszystko inne, co wpadało do czarnej dziury dziecięcego kapitalizmu.

Daria podeszła do drzwi jego pokoju i powiedziała, że hydraulik wła­śnie skończył pracę.

Zapisał: Czek 2025. Kwota — $124. Sukinsyn hydraulik. Dlaczego — zastanawiał się — im więcej zarabiasz, tym więcej wydajesz? Po ślubie z Darią zamieszkali na kempingu na południe od dzielnicy handl< w Columbii w Missouri. Był pomocnikiem szefa ochrony na uniwersytecj Zarabiał dziewiętnaście tysięcy dolarów rocznie. Mieli rachunek oszczep nościowy. Prawdziwy rachunek dający odsetki — niewielkie co prawda ale zawsze. Mogłeś patrzeć na długi ciąg liczb i poczuć, że do czegoś doj­dziesz w życiu. A teraz, zero. Teraz, długi.

Tego było za wiele. Myśli o rachunkach, głodnych dzieciach, żonie, bra­ku zatrudnienia sprawiły, że zaczęły pocić mu się dłonie, a żołądek w wrócił się o 180 stopni. Przypomniał sobie, jak z budynku rektoratu roz­mawiał ze studentem, któremu się nie powiodło. Sześćdziesiąt stóp nad chodnikiem. Kresge spokojny, na ile było go stać. Żadnej liny. Stał na wy­stępie szerokim na czternaście cali. Jakby wyglądał na kumpli, by zagrać z nimi w bilard. Powoli przekonywał chłopca. Kresge nie odczuwał wtedy ani śladu przerażenia, które dopadło go teraz, gdy ułożył w rządku wy­pchane białe koperty z rachunkami i przyciągnął do siebie książeczkę cze­kową z niebieskimi plastikowymi okładkami, która wkrótce zostanie zu­pełnie wyczyszczona.

Zadzwonił telefon. Odebrał. Słuchał, a potem spojrzał na zegarek. W końcu powiedział: — No, nie wiem. — Słuchał dalej. — Chyba tak. — I odłożył słuchawkę.

Wynton, nie bądź tak ponury. Wyglądasz jak chodzący nagrobek.

Corde wyjechał radiowozem zza rogu i wcisnął pedał gazu. Czterocy-lindrowy silnik został podrasowany w fabryce, żeby pojazd mógł ścigać szybkie samochody sportowe. Obu mężczyzn wcisnęło w winylowe siedze­nia.

Wynton, głowa do góry, rozchmurz się rozchmurz się rozchmurz się.

— A ty co tam masz? — Kresge spojrzał na siedzenie pod tyłkiem Cor­de^. — Na czym to siedzisz?

Opierał się na drewnianych kulkach połączonych razem. Wyglądało to jak wycieraczka pod drzwiami. — Dobrze robi na plecy — objaśnił Corde. — Masuje je.

Kresge odwrócił głowę, jakby zapomniał, że zadał pytanie.

— Co odpada?

po chwili Kresge wrócił do rozmowy. — Łowienia ryb.

i Emily Rossiter. Corde nie zwolnił i żaden z nich nie powiedział ani sło­wa, gdy wjechali na autostradę prowadzącą do Fredericksbergu.

Po dziesięciu minutach Kresge dotknął lufy karabinka służącego do rozpędzania demonstracji, opartego między nimi z muszką do góry. — Czym jest naładowany?

— Kilka razy mierzyłem, ale nie pociągnąłem za spust. Cieszę się, że mogę to powiedzieć. Ty masz ładną żonę.

Dwadzieścia minut później wjechali na duży parking i weszli do bu­dynku hrabstwa. Mijając biuro szeryfa, Corde zauważył, że malowany jest jeden z gabinetów. Dawny pokój TT. Na tabliczce obok drzwi nie było żad­nego nazwiska. Mógł sobie wyobrazić, że wkrótce będzie tu widniało S.A. Ribbon. Corde i Kresge poszli dalej, do biura znajdującego się na koń­cu korytarza. Wykonany złotymi literami na karbowanym szkle napis gło­sił: Sekretarz hrabstwa.

Kresge zatrzymał się, by się przyjrzeć plakatowi Poszukiwany. Do Corde'a powiedział: — Załatw sprawę, a ja tu poczekam.

— Nie, nie, wchodzimy obaj.

Corde pchnął drzwi obrotowe i znaleźli się w mrocznym starym gabi­necie. Dominował w nim przykurzony olejny portret sędziego, który wy­glądał tak, jakby podczas pozowania rozmyślał o okrutnych i niezwykłycri karach.

Przy biurku pod oknem siedział posiwiały łysawy mężczyzna. Miał na sobie pogniecioną białą koszulę, muszkę i szelki. Ruchem ręki zaprosi} mężczyzn do środka.

— Proszę panowie, złóżcie kości. — Sekretarz przekopał stertę papie-rów na biurku. — Co my tu mamy, co my tu mamy... Okay, to tutaj. — Wy­ciągnął kilka kartek, gęsto pokrytych małym drukiem. Położył je przed so­bą. — Corde, jest pan wariatem, żeby rezygnować z takiej szansy.

— Pewnie jestem — odparł Corde.

— Mogę powiedzieć, że byli wkurzeni. Nikt nie chciał, żeby to tak się potoczyło.

tutaj naprawdę nie jest szczęśliwy, że odziedziczyliśmy... wiecie kogo.

Corde przypuszczał, że chodzi o Ribbona. — Nie możecie mnie za winić.

Sekretarz przybrał poważną minę, a potem rozłożył przed sobą papie­ry. Przerzucił kartki w segregatorze. Zatrzymał się na jednej stronie i pa­trząc w tekst, zaczął szybko wyrzucać z siebie słowa: — Okay, proszę pod­nieść prawą dłoń, mocą praw nadanych mi...

Corde spoglądał na ponury portret nad ich głowami. Kresge podążył za nim wzrokiem. Sekretarz przestał czytać i spojrzał na Kresge'a. — Nie zamierza pan podnieść dłoni?

nia.

— Mocą praw nadanych mi przez hrabstwo Harrison, Wyntonie Wa­shingtonie Kresge, zostaje pan mianowany zastępcą specjalnym szeryfa zgodnie z Kodeksem Stanowym, ustęp 15, paragraf 131.13. Proszę powta­rzać za mną. — Ja, Wynton Washington Kresge...

Kresge chrząknął i zaskoczony spojrzał na Corde'a. — Co to znaczy?

— Rób, o co cię prosi — odparł Corde.

— Tak mi dopomóż Bóg — zakończył Kresge.

Corde uścisnął mu dłoń, a sekretarz podał trzy kartki do podpisania.

— Nic mi nie powiedziałeś — wyszeptał Kresge do Corde'a.

Corde uśmiechnął się tajemniczo. — Nie masz możliwości, żeby się nie wywiązać. Powiedz o tym swojej pięknej żonie. Na pewno dojdziesz do ta­kiego samego wniosku.

Urzędnik się niecierpliwił. — Porozmawiacie później, dobrze? — Skoń­czył papierkową robotę i złożył kilka kartek przypominających wezwanie do sądu. Jedną wręczył Kresge'owi. — Proszę pójść do głównego archi­wum. Zostawi tam pan odciski palców i odbitkę dowodu tożsamości, którą trzeba zrobić w dziale kadr. To w tym samym budynku. Bill powie panu, gdzie to jest. Obie kopie muszą zostać poświadczone notarialnie. Lucy mo­że to zrobić, jeśli nie wyszła na lunch. W takim przypadku idźcie do ban­ku rolnego. Niech pan zapyta o Sally Anne. Proszę mi potem przynieść jed­ną kopię...

— Ale ja nawet tego wszystkiego nie przemyślałem.

— Jest pan zastępcą specjalnym, co ładnie brzmi, ale to najniższe sta­nowisko, jakie mamy. Ma pan pozwolenie na broń?

— Tak. Zaliczyłem kurs z broni strzeleckiej w Higgins. Mój wynik...

— Musi pan sobie sam kupić broń, ale do dwustu dolarów kwota zo­stanie panu zwrócona. Może być pistolet automatyczny, ale musi pan uży­wać tylko dozwolonych naboi. Takich jak tutaj wypisano. — Podał Kres-ge'owi odbitkę kiepskiej jakości. — Nic cięższego. Za łatwo pociąga się za spust.

Kresge przytaknął i Corde zauważył, że przestał dyskutować.

Urzędnik kontynuował: — Pańskie zarobki to dwadzieścia dziewięć tysięcy pięćset dolarów. Zostaje pan przydzielony do Billa i musi wykony­wać wszystkie jego polecenia. Ha, ha, niezła kombinacja. Jak skończycie sprawę Gebben i złapiecie tego świra, możliwe, że znajdziemy panu jakąś stałą posadę w hrabstwie, ale musi pan skończyć stanową akadernj cyjną. Dostanie pan dodatek, gdy tydzień pracy będzie dłuższy niż dzieścia pięć godzin. Musi pan przejść badania lekarskie i ubezpieczyć" dzinę. Ma pan żonę i dzieci?

— Tutaj wszystko jest. — Sekretarz postukał palcem w Przewodnik tJennie...

Chciałaś poznać kogoś, kto cię nauczy miłości, a znalazłaś tyl tego, który nauczył cię umierać.

Dlaczego wyszłaś tamtego wieczoru? Powiedziałaś, że wszyst skończone.

Wierzyć ci czy nie?

Niewiedza jest prawie tak ciężka, jak życie bez ciebie. Dlaczego, dzieciaku, dlaczego? Wkrótce się spotkamy,

Siedzieli w biurze szeryfa New Lebanon. Mundur Kresge'a był równi nieskazitelny jak Corde'a. Kresge odłożył zapakowany w folię list Emily, podczas gdy Corde głośno czytał raport. — „Analiza grafologiczna doku mentu. Moim zdaniem jako specjalisty prawdopodobieństwo, że badan list napisała Emily Rossiter, nie jest większe niż pięćdziesiąt procen Najistotniejsze podobieństwa między pismem w tym dokumencie i w d starczonych próbkach to: pochyłość pod kątem pięciu stopni, krótkie pa łeczki i ogonki oraz duże litery z zawijasami. Różnice są dość duże, ale m gły zostać spowodowane upojeniem alkoholowym, użyciem narkotykó

zburzeniem emocjonalnym lub niestabilnością podłoża, na którym pisa­li

i.

Dlaczego Philip nic nie powiedział na ten temat?

— Może nie widział tego listu. Albo widział, ale nic dla niego nie zna-yl. — Corde długo patrzył na list, a potem rzekł: — Załóżmy, że rzeczy­wiście napisała go Emily, zgoda?

Corde uniósł brwi, godząc się z tą uwagą. — Być może, ale Trout, fi cet od wykładzin, powiedział, że widział mężczyznę... Może zgodziła i spotkać z nim po raz ostatni, a on ją zamordował?

Kresge zastanawiał się chwilę i stwierdził: — Może kochanek ją z mordował, a Philip zjawił się później i ją zgwałcił...

Corde się zastanawiał: — Czemu Emily nie zgłosiła się do nas i nie wiedziała, co wie? Czemu nie chciała, żeby aresztowano mordercę?

Kresge zgodził się z tym.

— No cóż, wygląda na to, że Emily popełniła samobójstwo — stwier­dził chwilę później Corde. — Przypuszczam, że prawie oszalała z żalu. Nie pomyślała o policji. Wiedziała jedynie, że jej kochanka nie żyje.

Kresge przytaknął. — Tak. Zgadzam się z tym.

Kresge postukał palcem w plastik. — Emily pisze o profesorze. Tak? Corde uważnie szukał odpowiedzi w liście. Uniósł wzrok i pokręcił gło­wą. — Dlaczego tak uważasz?

Corde zebrał fiszki i włożył je do teczki. — Wynton, wiesz, i tym razem włączymy syrenę i światła.

Myślisz, że oni się martwią? Wkrótce się przekonasz.

Myślisz, że cię potrzebują, ale sposób, w jaki cię pragną, jest chłodny

jak księżyc...

Jamie Corde słuchał słów piosenki sączącej się ze słuchawek walkma­na. Leżał na plecach i patrzył na zachodzące słońce. Chciał odgadywać czas na podstawie położenia słońca, ale nie wiedział jak. Chciał określać kierunki, patrząc na drzewa, ale nie mógł sobie przypomnieć, na podsta­wie których gatunków. Chciał podróżować w różnych wymiarach... Ze względu na chłodny wiatr Jamie wyżej zasunął kurtkę i schował się głę­biej w niskiej trawie. Zbliżała się pora kolacji, ale nie był głodny.

Podkręcił głośność w magnetofonie.

Zrób to sobie, zrób to sobie, zrób to sobie, Zrób sobie przysługę i...

Jamiego ciekawiło, skąd wzięła się ta kaseta. Po południu wrócił do domu po wyczerpującym treningu zapasów i znalazł ją na parapecie. Naj­nowsza kaseta zespołu Geiger — z małym zdjęciem pięciu chudych i dłu­gowłosych niemieckich muzyków ubranych w skóry. Na chudej szyi gita­rzysta miał założony stryczek.

Rodzice nigdy by mu jej nie kupili. To bardzo świeża kaseta; zakazano jej sprzedaży na Florydzie, w Atlancie i Dallas. Większość sklepów mu­zycznych w hrabstwie Harrison odmówiła jej sprzedaży. Może zostawił ją Philip, kiedy po raz ostatni był u niego. Jedna z piosenek zespołu, z inne­go, mniej kontrowersyjnego albumu, została wykorzystana w Zaginionym Wymiarze i dwaj chłopcy często słuchali tej ścieżki dźwiękowej.

Myślisz, że oni się martwią?

Chwycił magnetofon w obie dłonie, uniósł do twarzy i przycisnął do po­liczka.

Zrób to sobie, zrób to sobie, zrób sobie teraz...

Pomyślał o szkole, o kółku naukowym, którego zajęcia właśnie teraz się odbywały. Może koledzy rozejrzeli się wokół i zapytali, gdzie jest Ja­mie. Nikt nie wiedział. Może potem ktoś napomknął o Philipie, ale dużo o nim nie mówiono, bo na zajęciach odbywała się akurat impreza z okazji zakończenia roku szkolnego. Wszyscy mieli się bawić, pić colę, opychać się preclami i rozmawiać o wakacjach, a nie o tych członkach kółka, którzy byli grubi, dziwni i zostali zastrzeleni przez policję.

Nie oczekiwano też od nich, że będą rozmawiać o chłopcach, którzy nie przyszli na imprezę, tylko siedzieli przy grobie... przyjaciołach, z których gdy ich nie było w pobliżu, naśmiewano się, że są pedałami; pieprzyć ich pieprzyć ich pieprzyć ich...

Zrób to sobie, zrób to sobie, weź brzytwę, weź sznur, nie masz żadnej nadziei, tylko zrób to sobie...

Jamie spojrzał na nagrobek i dowiedział się, że drugie imię Philipa brzmiało Arthur. Zastanawiał się, czy po kimś z rodziny. Wydawało się dziwne, że jego rodzice dali mu dwa imiona, bo to typowe dla normalnych rodzin, a rodzice Philipa byli kompletnie stuknięci.

Jamie usiadł i spojrzał na nakrapiany granit. Jednak tym razem wi­dział: JAMES WILLIAM CORDE. Jamie wyobraził sobie swój własny po­grzeb i zobaczył ojca stojącego przy grobie. Nie wyglądał na szczególnie za­smuconego. Patrzył w przestrzeń, myślał o Sarah. Wyobraził sobie też, jak siedzi samotnie przed swoim grobem i wodzi palcem po literach nazwiska. Opuszcza jednak drugie imię.

Ominęli supersprzedawcę i weszli prosto do kantorka Amosa Trouta.

Kresge odparł, że na razie nie, ale porozmawia o tym z żoną.

Trout zaczął szybko przerzucać kartki.

— Proszę się nie spieszyć — rzekł Corde.

Serce Corde'a biło mocniej za każdym razem, gdy Trout oddzierał ka­wałek papieru i zakładał stronę. Kiedy skończył, otworzył na zaznaczo­nych stronach i wskazał trzech mężczyzn. — Nie dam głowy, ale mógł to być jeden z tych facetów.

Corde wziął księgę i spojrzał na nazwiska. Zerknął na Kresge'a, który wolno przytakiwał. Corde podziękował Troutowi i holując Kresge'a, wy­szedł ze sklepu. Nie kłopotał się, by zapisać nazwiska na fiszkach.

J^resge, wróciwszy ze swojej pierwszej sesji zdjęciowej, wybrał najlepsze zdjęcia.

W kwietniu na miejscu przestępstwa Jim Slocum zapomniał o ręcz­nym nastawianiu ostrości w swoim aparacie fotograficznym i w ciemno­ściach czasami kierował dalmierz na krzaki lub skały. Wiele jego zdjęć by­ło rozmazanych, kilka — prześwietlonych. Ale Kresge solidnie przyłożył się do fotografowania.

Siedzieli w pokoju, który był tutejszą sypialnią Corde'a. Otoczeni re­sztkami po gotowanych na parze kurczakach pili kawę (Corde) i mocną herbatę Lipton (Kresge). Przypatrywali się zdjęciom.

Fotografie śladów butów przy wale zostały przypięte na tablicy obok ogłoszenia gwarantującego trawniki grube jak futro kota. Pośrodku tabli­cy znajdowały się małe zdjęcia polaroidowe zrobione przez Kresge'a.

— Ja też, Wynton. — Corde zastanowił się nad tą informacją. ^ ślę, że jesteśmy już bliscy prawdopodobieństwa winy, ale ja cholernie / bię motywy. Co my jeszcze mamy? — Przerzucił fiszki i wyciągną}

z nich. Przeczytał je powoli, potem powiedział: — Przypominasz sobie nacf palony fragment wydruku, który ci pokazywałem? Ten, co znalazłem akademikiem Jennie?

zwolą. Zapomniałeś, że zostałem zwolniony?

— Wynton, nie mogą nie pozwolić. Mamy nakaz sądowy. Musisz za-cząć myśleć jak policjant.

Kresge przytaknął nerwowo. — Dopiero zaczynam pracę w policji.

— To nie jest usprawiedliwienie.

O dziesiątej następnego dnia obaj weszli po schodach do domu z ciemno­czerwonej cegły. Zadzwonili do drzwi.

Wynton Kresge spostrzegł, że Corde stanął z boku drzwi, jakby się obawiał, że ktoś z domu może do niego strzelać. Kresge nie spodziewał się tego, ale poszedł w ślady detektywa.

Drzwi otworzyła blondynka około czterdziestki. Ubrana była w białą bluzkę z wąskimi rękawami i szeroką plisowaną spódnicę w ciemną krat kę. Przechylała się pod ciężarem dużej teczki. Odstawiła ją na podłogę

Corde spojrzał wyczekująco na Kresge'a, który chrząknął i spytał: Dzień dobry, czy mąż jest w domu?

Przyjrzała się im niespokojnie. — O co chodzi?

— Proszę powiedzieć, czy jest w domu — rzekł Corde. Kresge uznał, że on by się tak nie odezwał. Odpowiedziałby na pyta

nie.

Kobieta wpuściła ich do środka. — W swoim gabinecie z tyłu domu.

Mężczyźni ominęli ją. Uśmiechnęła się dziwnie. Tym gestem lekko rozmazała szminkę na ustach. — Tam. — Wskazała pokój, a potem się od­daliła. Dłoń Corde'a powędrowała do kolby jego rewolweru. Kresge postą pił tak samo. Zapukali do drzwi i weszli, nim usłyszeli zaproszenie.

Mężczyzna obrócił się na starym fotelu biurowym, z którego obicia wy stawały kłaczki wypełniacza. Kresge zastanawiał się, czy znalazł ten fote na ulicy w swoich biednych studenckich czasach i trzymał go z sentymen tu. Nozdrza Kresge'a rozszerzyły się, gdy wyczuł zapach zawilgoconeg dywanu. Miał ochotę podejść do najbliższego okna i otworzyć je szeroko papiery i książki zajmowały każde wolne miejsce i pogłębiały duszną at­mosferę, tak samo stare fotografie na ścianach. Wszystko było pokryte cienką warstwą kurzu.

Randy Sayles ołówkiem zaznaczył miejsce, w którym skończył czytać, spinaczem założył stronę i zamknął grubą książkę.

Na krzaku za oknem usiadła sójka i zaczęła dziobać mały biały owoc morwy.

Bill Corde powiedział: — Profesorze Sayles, przyszliśmy pana areszto­wać pod zarzutem zamordowania Jennifer Gebben.

Sayles odchylił się w fotelu. Na jego twarzy rysował się smutek, ale nie przesadny, jak u dalekich krewnych na pogrzebie.

Słuchał, jak Corde recytuje pouczenie zatrzymanego o przysługują­cych mu prawach. Potem Corde bezceremonialnie wyjął kajdanki ze skó­rzanego futerału na pasku. Sayles wyszeptał jedno słowo. Corde sądził, że było to „Nie". Profesor gładził językiem usta. Jedno kółko. Drugie. Uniósł dłonie i położył je na kolanach; wydawały się brudne ze względu na ciem­ne włoski na skórze. Corde zauważył, że czubki jego butów skierowane są na zewnątrz. — Może pan wyciągnąć ręce? — poprosił.

Sayles skinął głową i powiedział: — Mężczyzna z samochodu. Omal mnie nie potrącił.

— Tak — odparł Kresge. — Właściwie to zrobiliśmy zdjęcia. Sayles wykręcał dłonie, jego twarz wyrażała smutek maratończyka,

który pół mili przed metą musi zejść z trasy z powodu kurczy. — Pójdzie­cie ze mną? — Sayles wstał.

— Po co? — spytał Corde.

— Nie zamordowałem jej. — Wydawało się, że Saylesa ogarnęła skr-na apatia.

Corde spojrzał mu w oczy. Spostrzegł w nich raczej rozczarowanie rozpacz. Głową wskazał na drzwi. — Pięć minut, ale w kajdankach. — piął mu je na nadgarstkach.

Po wyjściu z domu Kresge wyszeptał: — Zapytam wprost. Jeśli pod rżany mówi, że nie zrobił tego, dajemy mu szansę przedstawienia nowy-dowodów? Chcę poznać reguły.

— Wynton — odparł cierpliwie Corde — tutaj nie ma żadnych re" Obaj podążyli na zewnątrz za Saylesem. Poszli na tył domu — ki

kroków od miejsca, w którym Kresge zrobił zdjęcie śladów butów. Cord rozpoznał czerwonawą ziemię, bukszpan i czarny bez ze zdjęć polaroid wych. Spojrzał na front domu. Był przekonany, że poczuł zapach dymu pa pierosowego. W kuchni zobaczył żonę Saylesa.

On sam podszedł do skrawka przekopanej ziemi, przypominające dwa szerokie ślady bieżnika. W idealnie równej odległości wyrastały z ni go małe zielone pędy.

— Tutaj kopcie. — Stopą dotknął ziemi.

Kresge chwycił zardzewiały szpadel. Corde wyczuł teraz w powietr pogardę. Oczy Saylesa skurczyły się niczym sutki w zimnej wodzie. Za stępca zaczął kopać. Kilka stóp pod powierzchnią odkopał plastikową to­rebkę. Kresge odrzucił wtedy szpadel i wyciągnął woreczek. Ostrożni otrzepał go z brudu i podał Corde'owi. W środku znajdował się kawale linki do suszenia bielizny.

— Mówi pan, że jej pan nie zabił? — spytał Kresge.

— Nie, nie zabiłem — odparł Sayles. Westchnął. — Ale w ubiegł: roku miałem romans z Jennie.

— Wiemy o tym — przyznał Corde.

W otwartym oknie blondynka trzymała się za podbródek i słuchała je-słów bez wyraźnych emocji. Z leżącego na parapecie papierosa leniwie wznosiła się smużka dymu.

—- Byłem nią urzeczony. — Sayles zwrócił się do Corde'a: — Widział ją pan. Któż mógłby się jej oprzeć?

Corde przypomniał sobie księżyc, zapach mięty z ust zamordowanej dziewczyny i ostry zapach perfum. Przypomniał sobie zmatowiałe oczy. przypomniał sobie dwa diamenty i błoto. Nie miał pojęcia, jak pociągają­ca była Jennie Gebben.

Sayles parsknął śmiechem. Był to wyraz bezbronności, gdy okazało się, że jego tajemnice nie są tajemnicami. Skinął głową. — Więc wiecie o sytuacji finansowej uniwersytetu?

Cóż tu sądzić o wykładowcach, którzy kazali im myśleć, że szkoła jest dla wszystkich najważniejszą sprawą?

Sayles kontynuował: — Groziło nam zamknięcie od połowy lat osiem­dziesiątych. Dziekan Larraby i ja wpadliśmy na ten pomysł dwa lata te­mu. Jako prodziekan do spraw finansowych zacząłem udzielać stypendiów zwrotnych słabym studentom. Miliony dolarów.

Corde przytaknął. — Przydzielał im pan stypendia, płacili czesne, a potem rezygnowali ze studiów i nie spłacali kredytów. Jednak pieniądze pozostawały w szkole. Kto był ofiarą tych matactw?

Kresge mocno zmarszczył czoło, zetknąwszy się po raz pierwszy z polityką uprawianą przez policję. A pracował tu mniej niż dwadzieścia czte­ry godziny.

Kresge był zirytowany. — Chciał pan zniszczyć linkę? Próbował pan zatuszować morderstwo? Dlaczego?

Jim Slocum, Lance Miller i zastępca z hrabstwa spotkali się z nimi na te­renie uniwersytetu, na alejce za budynkiem z salami wykładowymi.

Corde zwrócił się do Kresge'a: — Sprawdziłem już loty. Gilchrist wyle­ciał w weekend przed zabójstwem. Jego sekretarka powiedziała, że wrócił dopiero kilka dni temu.

— Może planował zabójstwo i na lotnisku użył innego nazwiska — rozważał Kresge.

Corde przytaknął, a potem przekazał Saylesa Slocumowi. — Zamknij go w areszcie. Zarzuty: podejrzenie morderstwa pierwszego stopnia i utrudnianie śledztwa.

Corde i Kresge opuścili protestującego Saylesa i przeszli pod wyszuka­nym strzelistym łukiem niczym w średniowiecznym zamku. Odgłosy ich kroków odbijały się wysoko od betonowych ścian.

Nagle usłyszeli płynącą wodę.

— Co to? — wyszeptał Kresge.

Kiedy podeszli bliżej sali wykładowej, rozpoznali, że był to odgłos okla­sków. Narastały, a wkrótce dołączyły do nich gwizdy. Hałas wypełnił sta­re i surowe gotyckie korytarze. W myślach Corde'a pojawił się obraz walk gladiatorów z filmów historycznych.

Otworzyły się drzwi i korytarze zapełniły się studentami w szortach, dżinsach, dresach, koszulkach. Corde wszedł do sali wykładowej. Rzeczy­wiście przypominała Koloseum. Rzędy siedzeń wznosiły się od półokrągłe­go podwyższenia, na którym znajdowała się obdrapana katedra. Wysoki sufit pokrywała ciemna warstwa brudu narosła przez wiele lat. Ściany wyłożone były dębową boazerią. Na katedrze wciąż paliła się ja w mroku sali rzucała bladą poświatę na podium.

Corde zatrzymał ostrzyżonego na jeża studenta. — To sala profesora Gilchrista?

Tak, proszę pana.

A wiesz, gdzie on teraz jest?

Chłopak rozejrzał się wokół, zobaczył kogoś i się uśmiechnął. Nie prze-
stał rozglądać się po sali. — Nie. Chyba już wyszedł.
On nie miał tu zajęć przez pewien czas?

Tak. Słyszałem, że był w San Francisco. Wrócił kilka dni temu na

swój ostatni wykład.

Z jakiego powodu była ta owacja?

Gdyby pan kiedykolwiek usłyszał go na wykładzie, to by wiedział.

Jest... super.

Corde i Kresge poszli korytarzem, aż znaleźli gabinet Gilchrista. Pro­fesora tam nie było, a sekretarka wydziału wyszła. Kresge pokazał na jej terminarz, który był otwarty na literze G. Wizytówka z adresem domo­wym Gilchrista znikła. Szuflady biurka zostały otwarte i choć Corde zna­lazł dokumenty innych wykładowców, nie było wśród nich teczki profeso­ra.

W drodze powrotnej znów przeszli obok sali wykładowej. Lampa na katedrze została zgaszona.

Mieszkanie nie należało do uniwersytetu. Znajdowało się trzy mile od miasta w kompleksie dwukondygnacyjnych domów z cegły. Drzwi na pierwszym piętrze wychodziły na wąski balkon ciągnący się wzdłuż całe­go budynku. Gilchrist zajmował mieszkanie 2D. Osiedle otaczały gęste krzewy i duże drzewa. Corde zauważył, że przez las stąd do jego domu jest tylko około mili. Kolejny szczegół dla prokuratora okręgowego — Gilchri-stowi wystarczył dwudziestominutowy przyjemny spacer, by dotrzeć do domu Corde'a i zostawić zdjęcia Sarah z groźbami.

Corde przejechał radiowozem obok wjazdu na osiedle i zaparkował wśród krzewów cykuty, poza widokiem z budynku. Tu odpiął śrutówkę i ręką pokazał Kresge'owi, by ją wziął. — Mówiłeś, że polujesz?

Tak. — Kresge wziął broń i Corde miał chwilę przyjemności: obs

wował, jak tamten ładuje i rozładowuje karabinek, jakby to robił od pią go roku życia.

Wysiedli z samochodu i weszli na ścieżkę.

Coś słyszałem w lesie. Tam.

Corde popatrzył, mrużąc oczy od słabego światła, które rozpraszało się na gęstych zaroślach. — Widziałeś coś?

Kuląc się, mężczyźni podeszli do tablicy z nazwiskami. Corde odszu­kał mieszkanie dozorcy i wcisnął dzwonek. Brak odpowiedzi. Ruchem gło­wy wskazał na balkon. Razem weszli po schodach.

— Ruszamy.

Pod nimi rozległ się klakson.

Corde i Kresge obrócili się gwałtownie. Radiowóz Jima Slocuma — z zakutym w kajdanki Randym Saylesem na tylnym siedzeniu — powoli wjechał na parking. Slocum znów zatrąbił i pomachał ręką. — Bill — za­wołał — myślałem, że potrzebujesz wsparcia.

— Jezu — wyszeptał wściekle Corde. — Jim, co ty wyprawiasz? Zoba­czy cię.

Slocum wysiadł z samochodu i rozejrzał się wokół. — Co mówisz?! — wykrzyknął.

Corde zerwał się z kucek i podbiegł do frontowych drzwi mieszkania Gilchrista, krzycząc do Slocuma: — Obserwuj teren za budynkiem! Za bu­dynkiem!

Corde i Kresge stanęli po przeciwnych stronach drzwi. — Jeżeli jest w środku, wie już, że ma gości — rzekł Kresge.

Corde się zawahał. — Niezupełnie, nie. — Zapukał do drzwi. — Profe­sorze Gilchrist. Biuro szeryfa. Proszę otworzyć drzwi. Żadnej odpowiedzi.

— Ja spróbuję. — Kresge załomotał w pękniętą okładzinę. — Policja. To znaczy: biuro szeryfa. Otwierać.

Nic.

Corde chwycił gałkę u drzwi. Obaj skierowali broń w górę. Corde prze. kręcił gałkę i pchnął ramieniem drzwi. Wpadli do środka.

Jim Slocum odwrócił się w radiowozie. — Pomyślałem, że może potrzebu­ją wsparcia — wyjaśnił Saylesowi i pojechał za budynek.

— Zdejmijcie odciski palców z tej cholernej linki. Czy pan mnie słu­cha? Czy pan mnie słucha?

Jim Slocum słuchał — całą drogę z kampusu — i był tym naprawdę zmęczony. Wychylił się. — Niech... pan... się... zamknie. Zrozumiano?!

— Nie możecie mnie tu trzymać.

Slocum oddalił się w kierunku warsztatu stojącego przy budynku. Sta­nął na palcach i zajrzał do środka przez okno. Stwierdziwszy, że nikogo tam nie ma, poszedł za warsztat, żeby się odlać.

Wdychając zatęchłe powietrze, Corde i Kresge weszli głębiej do mieszka­nia. Na korytarzu stał drewniany wieszak i stojak na parasole z płasko­rzeźbą przedstawiającą psa osaczającego niedźwiedzia. Corde spojrzał na czarne i błyszczące mahoniowe zęby niedźwiedzia i poszedł dalej.

W salonie czuło się zapach pleśni, wilgotnego papieru, kurzu; panował kwaśny zaduch, jakby w pokoju zestarzał się i zachorował jakiś zwierzak. Światło przytłumione przez zaciągnięte zasłony z trudem oświetlało po­mieszczenie, które wydawało się nieużywane. Półki na książki były zapeł­nione, ale na wszystkich obwolutach z papieru matowego znajdowały się wyblakłe napisy wykonane staroświecką czcionką. Krzesła pokrywał kurz, a fotele nie zostały nawet rozpakowane.

Smuga pyłu ciągnęła się leniwie za Corde'em, gdy wchodził do salonu.

Obaj posuwali się płynnie, jeden za drugim, wchodząc do pokoi i osła­niając się wzajemnie — był to układ choreograficzny, którego Kresge nau­czył się bardzo szybko. Corde zauważył, że jest on jednak zdenerwowany i usiłuje patrzeć jednocześnie w trzech kierunkach. Sprawdzili wszystkie pomieszczenia oprócz kuchni.

Zatrzymali się przed zarnkniętymi przeszklonymi drzwiami. Palec Kresge'a zaciskał się na prążkowanym spuście śrutówki. Corde odsunął zasuwę i wskazał głową na drzwi. Wdarli się do środka. Nikogo.

Kresge podniósł filiżankę pokrytą zaschłymi resztkami po kawie. Od­stawił ją z powrotem. Na stole leżały sterty czasopism literackich, książek i obszernych artykułów. „Delmore Schwartz: Poezja obsesji". „Problemy z przekładem Pieśni". „Odrodzenie poety-wojownika"...

Po raz pierwszy to uczucie pojawiło się, gdy Corde kartkował czysty notatnik, który leżał obok żółtego telefonu, ozdobionego nalepką przedsta­wiającą stokrotkę. Zamarł, gdy dreszcz z szyi przepłynął wzdłuż kręgosłu­pa. Skurczyła mu się moszna. Po kolei oderwał palce od rewolweru i po­czuł, że opuszki są chłodne, bo odparowała z nich cała wilgoć. Obracał gło­wę; spojrzał na jasne drzwi, na ciemny sękaty pień wierzby za oknem.

Jest w pobliżu. Czuję to.

Kresge rzucił czasopismo na stół. Corde podszedł do kuchenki i do­tknął płyty. Oparzył się w rękę. Czajnik też był gorący, ale kiedy ostrożnie dotknął metalu, stwierdził, że to płomyk zapalający ogrzewa puste naczy­nie. Opuścił kuchnię i ponownie wszedł do drugiej sypialni, która służyła Gilchristowi jako gabinet. Przeszukał biurko. Papiery, listy, brudnopisy artykułów. Jakieś gryzmoły. Nie było żadnych zdjęć. Żadnych wskazówek, które by powiedziały, jak wygląda Leon Gilchrist lub gdzie teraz jest.

Corde'owi po plecach znów przebiegł dreszcz. Musiał o tym powie­dzieć. — On jest w pobliżu.

Kresge pokazał na drewnianą podłogę i linoleum pokryte warstwą ku­rzu. Były tylko ich ślady. — Od dawna nikt tu nie wchodził.

— Przyślemy techników od badania miejsc przestępstw — rzekł Cor­de. — Wezmą próbki dokumentów i zbiorą odciski palców. Wychodzimy.

Slocum wyłonił się zza budynku. Na parkingu czekali na niego Corde i Kresge. — Tam coś słyszałem. Poszedłem sprawdzić, ale niczego nie zo­baczyłem. Jeśli ma samochód, odjechał.

— Hrabstwo powinno rozesłać list gończy — stwierdził Corde. — Po­szedł do swojego wozu. — Trzeba zapytać o jego prawo jazdy i numer reje­stracyjny samochodu. Wracamy do biura. Prześlemy faksem jego dane osobowe FBI i do stanu. Zdjęcie weźmiemy z uniwersytetu.

— Tak jest, ruszamy — rzekł Slocum.

Szybko jednak stwierdzili, że muszą zrobić objazd.

Trzeba było zawieźć Randy'ego Saylesa na oddział urazowy do szpita. la publicznego hrabstwa Harrison. Prowadził Corde. Jechał prawie sto mil na godzinę na prostych odcinkach Drogi 302, podczas gdy Kresge, pochy. łając się, mocno zaciskał nacięcia na arteriach szyjnych mężczyzny. Ponie, waż Sayles miał ręce przypięte kajdankami do oparcia tylnego siedzenia samochodu, Gilchrist mógł bez problemów ciąć głęboko i z bezlitosną pre. cyzją.

W szpitalu, gdy Kresge próbował się obmyć, Corde siedział na plasti­kowym niebieskim krześle w poczekalni. Podbródek oparł o dłonie. Z po­koju przyjęć wyszedł lekarz i po zlustrowaniu trzech policjantów wybrał Corde'a, do którego po prostu powiedział: — Przykro mi.

Corde przytaknął i wstał. Po wyjściu spojrzał w niebo. Był przekona­ny, że przez chwilę widział srebrny i błyszczący sierp księżyca, nim zakry­ły go chmury nadciągającej burzy.

Sarah pomyślała, że jej świat stał się nagle radosny.

Przede wszystkim obudziła się bez kłucia w żołądku. Zawsze się tak czuła przed pójściem do szkoły i nawet teraz to się jej zdarzało, gdy przy­śniły się jej lekcje lub klasówki. Tego ranka, siedząc w łóżku, czuła się cał­kowicie wolna i bezpieczna, jakby unosiła się w powietrzu. Spełniły się jej oczekiwania, które wiązała z ucieczką z domu, a poza tym wciąż miała ro­dzinę, swój pokój i magiczny krąg w lesie za domem.

Sam dzień był wspaniały. Słońce przypominało okrągły pysk podnieb­nego tygrysa, a wiatr poruszał młodymi liśćmi z szelestem i tak szybko, że słyszała głosy drzew rozmawiających między sobą.

Sarah wyszła powolnym krokiem z domu i zaczęła bawić się w grę, której nauczył ją doktor Breck. Spojrzała na trawnik i głośno powiedziała: T-R-A-W-A. Potem D-R-Z-E-W-0 i C-H-M-U-R-A. Zachichotała, kiedy po­kazała na dom sąsiadki, pani Clemington, i przeliterowała: T-R-O-L-L.

Wskazała na krowę stojącą za płotem, kilka kroków od niej. Zwierzę patrzyło na nią z niecierpliwością, jakby była pora dojenia.

Położyła się w kamiennym kręgu i z plecaka wyjęła magnetofon.

Kolejne miłe wydarzenie dzisiaj: zamierzała skończyć ostatni rozdział jążki. To była jej ulubiona historia. Pracowała nad nią wiele dni i niko-u o tym nie mówiła. Nagrała prawie połowę kasety, a nie doszła jeszcze jo punktu kulminacyjnego opowiadania. Da kasetę doktor Parker i jej se­kretarka przepisze ją na maszynie. Sarah po kilku dniach dostanie z po­wrotem opowiadanie. Potem przepisze je do zeszytu i pokaże doktorowi greckowi. Bardzo chciała mu zaimponować i wyjątkowo się starała.

Sarah cofnęła taśmę do początku, by sprawdzić, co do tej pory zapisa-ja. Wcisnęła klawisz Play.

Rozdział piętnasty. Człowiek Słońca... Dawno, dawno temu, głęboko m lesie mieszkał czarnoksiężnik...

Wynton Kresge przytłamsił zastępców. Był to człowiek, który miał tyle książek na temat przestrzegania prawa, że przekraczało to ich wyobra­źnię, i pokonałby każdego z nich na strzelnicy w Higgins, niezależnie z której ręki by strzelał. Jak sięgali pamięcią, w New Lebanon nigdy nie było czarnego zastępcy szeryfa. Teraz biuro wyglądało jak na hollywoodz­kich filmach o męskiej przyjaźni.

Tego wieczoru siedzieli w kółku, zastanawiali się, gdzie Gilchrist mógł uciec. Prokurator Dwayne Lovell wydał nakaz aresztowania i przesłał go faksem do Bostonu i San Francisco, gdzie kiedyś Gilchrist mieszkał. Po­tem Corde przekazał jego nazwisko do biuletynu poszukiwanych przestęp­ców i bazy danych w stanie oraz w głównych miastach.

— Jakie podejmą działania? — Kresge spytał Corde'a.

Wcześniej, tego samego dnia, Corde spełnił gorącą prośbę Kres­ge^ i pozwolił mu przesłuchać dziekan Larraby. Było to długie przesłucha­nie i dziekan niewiele pomogła, ale ta rozmowa sprawiła Kresge'owi dużą Przyjemność. Poszukiwania w gabinecie Gilchrista i na innych wydziałach uniwersytetu wykazały, że profesor wykradł większość dokumentów z je­go danymi osobowymi. Dział kadr, dział kwalifikacji, wydział literatury angielskiej i wydział psychologii — wszystkie zostały okradzione, p komputerowe skasowane. Szafki opróżnione.

Kresge i Corde przepytali innych wykładowców. Niewiele wiedz o profesorze i żaden nie miał zdjęcia z nim. Nie mogli sobie przypo: czy pełnił jakieś funkcje w szkole.

0x01 graphic

Podczas drugiej nieprzyjemnej rozmowy z Brianem Okunem Corde wiedział się od niego, że choć zna Gilchrista jak nikt inny, to nie ma cia, gdzie mógł pojechać. — On jest bardzo przedsiębiorczy — stwie Okun i dodał z dziwną szczerością: — To kłopotliwe, że nie wiecie, gdzie jest. Zło, którego nie widzimy, jest znacznie gorsze niż zło, które dosti gamy. Prawda, detektywie?

Corde nie miał zdania na ten temat, ale jednego był pewien: to christ zamordował Jennie Gebben. Sayles miał rację; na lince odci z forda znajdowały się odciski palców Gilchrista. Odkryto również d fragmenty naskórka, które Jennie pozostawiła, gdy próbowała się broni przed uduszeniem, oraz jej włos. Inne włosy znaleziono na koszuli w sza­fie wnękowej profesora. Miał również kilka czerwonych pisaków, których tusz odpowiadał temu na wycinku prasowym podrzuconym Corde'owi no po morderstwie i na zdjęciach polaroidowych z groźbami. Odciski p; ców Gilchrista znajdowały się też na tylnych drzwiach, oknie i oparciu sie­dzenia radiowozu Jima Slocuma. Nie było potrzeby wywoływać tych śla­dów, odciski zostały zrobione krwią Randy'ego Saylesa.

jego

Jednak — co Corde wiedział, a Kresge nauczył się z ogromnym rozi rowaniem — odkrycie tożsamości przestępcy nie jest równoznaczne z jej aresztowaniem.

Gilchrist zapadł się pod ziemię.

Corde kazał jednemu z zastępców zadzwonić do agencji wynajmu sa­mochodów. Kiedy zastępca oznajmił, że nikt o nazwisku Gilchrist nie ko­rzystał z usług wypożyczalni, Corde i Kresge popatrzyli po sobie. Obaj jed­nocześnie doszli w myślach do wniosku, że nie używał swojego prawdziwe­go nazwiska.

Corde, stukając palcem wskazującym w kolbę rewolweru, zaczął mówić: — Kiedy wieźliśmy Saylesa do szpitala...

Kresge skończył pytanie: — ...miał przy sobie portfel?

— Nie wiem — oparł zastępca.

— Sprawdź. Jeśli nie, zadzwoń jeszcze raz do wypożyczalni i spytaj, czy ktoś o nazwisku Sayles wypożyczał samochód.

Kresge nie czekał na informację o portfelu. Szybko podjął decyzję i za­dzwonił do Hertza. Tak kierownik powiedział mu, że Randolph Sayles po­życzył samochód w St. Louis na lotnisku Lambert Field. Wypożyczył go na dwa tygodnie i dokonał dodatkowej opłaty, by móc go zostawić w Dallas, j^esge dostał opis samochodu i numer rejestracyjny. Potem poinformował firmę, że pojazd został wypożyczony nielegalnie. — Proszę nas powiado-,nić, skoro tylko go zwróci. Czy to dobrze, to znaczy, czy właściwa procedu-

Corde zdał sobie sprawę, że Kresge oderwał wzrok od telefonu i mówi tgraz do niego. Corde, który wcześniej nie miał do czynienia z przestęp­stwami związanymi z wypożyczaniem samochodów, odparł: — Myślę, że tak.

— Okay, to zielony pontiac. — Kresge podał numer rejestracyjny. Cor­de kazał przekazać tę informację do hrabstwa i stanu.

Sprawdzili połączenia lotnicze. Nikt odpowiadający rysopisowi Gil-christa nie odlatywał z lotniska hrabstwa Harrison na Lambert Field w St. Louis w ciągu ostatnich dwóch dni. Nie było też żadnych czarterów.

W stanie Gilchrist miał zarejestrowany samochód, szarą toyotę, ale w rejestrze nie było żadnej wzmianki o prawie jazdy. Po dwóch godzinach dzwonienia Miller dowiedział się, że Gilchrist ma prawo jazdy wydane w stanie Massachusetts. W ciągu trzech dni prześlą faksem zdjęcie.

Corde uznał, że jest za wcześnie, żeby Kresge przechodził ten rod edukacji. — Dlatego — odparł.

Wkroczył Slocum. — Bill, pomyślałem o jednej rzeczy.

Corde zastanawiał się, jakie szmirowate książki Slocum ostatnio pi czytał.

Slocum kontynuował: — Próbowałem go przejrzeć. Pomyślmy, co zro bił z Saylesem. — Kiedy Corde wciąż patrzył obojętnym wzrokiem, dodał- To mogła być zemsta.

tym cze-

wie...

Corde zastanowił się i stwierdził, że to prawda. — Mów, Jim. Do go doszedłeś?

Pół godziny później Wynton Kresge odłożył słuchawkę po miłej rozmo­wie z Anitą Conciliano z firmy pośredniczącej w handlu nieruchomościa­mi w Bosworth. Zapisał coś na papierze gazetowym z recyklingu, którego w biurze używano do robienia notatek służbowych. Podał kartkę Cor-de'owi.

Ten przeczytał dwa razy i oderwał wzrok od szarego papieru. Zagapił się na Jima Slocuma, który stał w drzwiach do swego pokoju, opierając się o framugę — tak samo, jak zwykł to robić Steve Ribbon.

— Mamy go. Jest w Lewisboro. — Corde uśmiechnął się szeroko Slocuma. I zaraz zasalutował. — Dzięki, szeryfie.

gospoda Bevan znajdowała się sześćdziesiąt mil od New Lebanon w hrabstwie Lewisboro. Otaczała ją kępa sosen i pogięte klony. Była na ty­le daleko od Drogi 128, że można było zaparkować pod kątem radiowóz, nie obawiając się utraty jego tylnej części. Czterech mężczyzn siedziało w jednym z frontowych boksów. Pili mrożoną herbatę, wodę sodową i ka­wę. Przed nimi stał zatłuszczony półmisek z cebulą pokrojoną w plasterki. Szeryf hrabstwa Lewisboro Stanley Willars spytał: — Skąd wiecie, że jest tutaj?

— Wynton go namierzył — odparł Bill Corde. — Obdzwonił chyba z tysiąc firm zajmujących się nieruchomościami. Nasz Gilchrist użył na­zwiska Saylesa i wynajął ten dom na dwa miesiące. — Corde miał ochotę zjeść jeszcze cebuli; nic nie miał w ustach od osiemnastu godzin. Jednak policzył, że zjadł do tej pory dwanaście jej krążków z keczupem i postano­wił nie pytać, czy zamówić następną porcję.

Odezwał się Wynton Kresge: — Nie mogliśmy znaleźć żadnych człon­ków jego rodziny ani żadnych innych rezydencji. Myślimy, że jest tutaj i... — Kresge spojrzał na Corde'a, potem dodał: — ...chcemy go dopaść.

Corde kontynuował: — To twoje hrabstwo, Stan, więc potrzebujemy twojej zgody.

Corde uśmiechnął się szeroko. — Nie zaszkodziłoby nam drobne wsparcie.

Kelnerka przyniosła krążki cebuli.

Willars miał żałosną minę. — Naprawdę jesteśmy biednym hrab­stwem.

Uwaga! Wstęp wzbroniony!

Bill Corde i Wynton Kresge wyszli z kępy drzew i znaleźli się przed let­nim domkiem, który Leon Gilchrist wynajął pod nazwiskiem ostatniej ofiary. Był to rozpadający się dwukondygnacyjny budynek o drewnianej konstrukcji. Farba na południowej ścianie łuszczyła się niczym skóra na czerwonym wężu. Całą konstrukcję postawiono niestarannie i tylko frag­ment przy kominie wyglądał jako tako. Drzwi siatkowe na werandzie zo­stały rozdarte, a szyby w co drugim oknie wybite. Typowy wakacyjny dom w krainie jezior w Lewisboro — nie domek marzeń na dwa tygodnie, ale źle zbudowana drewniana chałupa, która została zajęta za długi.

Obok nich szli Willars, Franks i obcięty na jeża miejscowy zastępca, młody mężczyzna uginający się pod ciężarem mięśni. Corde i Kresge wy­ciągnęli służbowe pistolety, a policjanci z Lewisboro mierzyli z wojskowej broni.

Kresge zerknął na karabiny maszynowe i mruknął: — No, no.

Willars wysłał krępego zastępcę na tył domu, a sam zajął stanowisko przed drzwiami i zaproponował Franksowi: — Mógłbyś im towarzyszyć?

Swoim ludziom Willars nakazał: — Sprawdzić broń. Załadować i za­bezpieczyć. Ogień półautomatyczny.

Na chwilę szczęk metalowych części zakłócił ciszę. Ruszyli naprzód. Duży gwarek przeleciał za nimi, zaskrzeczała sójka. Wybiegli z krzaków i przyczaili się przed werandą. Wchodząc nisko po schodach, czuli zapach starego mokrego drewna i łuszczącej się farby.

Zajęli stanowiska po obu stronach drzwi, plecami do domu. Obok gło­wy Kresge'a znajdował się napis: Uwaga! Zły pies! Kresge sprawdził drzwi. Były zamknięte.

Corde pomyślał o zdjęciu dziewczynki, przypuszczalnie jego córki. Nie — odpowiedział.

Kresge wymruczał nakaz, jakby był weteranem brygady antyterrory stycznej. Otworzył kratę na drzwiach, którą przytrzymał Franks.

— Pitbule nie szczekają — rzekł Franks. — Widziałem w telewizji. Nerwowo zacisnął palec na osłonie spustu.

Kresge się cofnął, na co Corde złapał go za ramię i pokręcił głow a potem zajął jego miejsce. — Mam nad tobą przewagę piętnastu lat d świadczenia. Trzymaj się z tyłu.

— Detektywie, a ja mam przewagę trzydziestu kilogramów. — Opu ścił ramię i staranował drzwi. Wpadły do środka, aż zadrżały futryny. O sam poślizgnął się na dywanie, a potem przykucnął, gdy Corde, a za Franks wpadli do salonu.

Patrzyło na nich kilka wyliniałych mebli oraz setki książek.

Franks uniósł M-16. Obracał się od drzwi do drzwi, nasłuchując, cz nie rozlega się wściekłe szczekanie psa.

Szybko osłabło światło słoneczne docierające do domu i znikły wszy kie kolory dywanów, obrazów i tapet. Mężczyźni szli niczym żołnierz w tym monotonnym otoczeniu. Corde nasłuchiwał obecności Gilchris ale słyszał tylko skrzypienie starych desek pod stopami i brzęczenie ma łych silników w urządzeniach domowych.

Franks został na dole, podczas gdy Corde i Kresge poszli na górę, d pokoju, gdzie widzieli światło. Zatrzymali się na półpiętrze, a potem ru szyli dalej. Corde nagle zaczął zwracać uwagę na zapachy: lemoniado pasty do mebli, stęchły ubrań, płynu po goleniu lub perfum.

Szeroko otworzyli drzwi do głównej sypialni. Nikogo tam nie było. Co de poczuł teraz mocniejszy zapach płynu po goleniu. Zastanawiał się, cz to Gilchrist go używał. Pachniał podobnie jak jego woda kolońska, któ Sarah kupiła mu na urodziny. Ta myśl bardzo go zdenerwowała. Nisko szące nad horyzontem słońce świeciło mu wprost w twarz. Może to b; odbicie jego promieni od okna... Słońce schowało się za drzewami i zapa zmrok. Corde sięgnął do lampki przy łóżku, by ją włączyć.

— Cholera! Żarówka była ciepła.

Powiedział o tym Kresge'owi. Mężczyźni popatrzyli po sobie i odw li się do siebie plecami. Mrużąc oczy w półmroku, spoglądali na gro kształty przypominające ludzkie postacie, na szafę, na padające cienie, n grubą różową zasłonę. Mimo wszystko za każdym razem mierzyli z bron do wątpliwych celów.

Kresge sięgnął do wyłącznika światła. Roześmiał się nerwowo. — Ściany też są ciepłe. Myślę, że to słońce. Świeciło na lampę i na ścianę tu­taj.

Corde się nie odezwał. Szeroko otworzył usta i zaczął powoli oddychać. Nasłuchiwał. Żadnych kroków, żadnego ruchu, skrzypienia. Idąc przy ścianach, gdzie deski podłogi mniej skrzypiały, Corde zajrzał do obu szaf wnękowych. Były puste. Wyszedł na korytarz. Sprawdził inne sypialnie i szafy tam się znajdujące. Wypełniały je zbutwiałe płaszcze i marynarki, wypłowiałe kwieciste bluzy i prześcieradła śmierdzące kamforą.

— Strych? — rzucił Kresge.

Cholera. Trzeba wejść drzwiami spustowymi w suficie, prowadzącymi na strych z pewnością zagracony meblami i pudełkami — idealne ukrycie dla strzelca.

Jednak zostało oszczędzone im to ryzyko. Corde znalazł drzwi w sufi­cie na korytarzu. Były zamknięte na kłódkę. Odetchnął z ulgą.

Zeszli na parter. Obeszli jadalnię i salon.

Corde pomyślał: Do stu diabłów, piwnica! Tak jak strych, tylko nie bę­dzie zamknięta na kłódkę. Tam schował się Giłchrist. Musi tam być. Na pewno.

Dzięki Bogu. Może pora, żeby się ponownie zastanowić. Tak, proszę pa­na...

— Czuję się tutaj niepewnie — rzekł Kresge. Powiedział to, jakby był zaskoczony. Corde i Franks parsknęli śmiechem.

W kuchni Corde zobaczył kolorowe etykiety Heinz, Goya i Campbełł, pogięte aluminiowe garnki, wyszczerbione puszki na herbatę, przyczepio­ne do lodówki magnesy w kształcie gospodarskich zwierząt, pokryte kilku­letnią warstwą osadów z wyziewów kuchennych.

Jednak jedno zdjęcie ocalało; wypadło przez ruszt. Chociaż od żaru po­kryło się pęcherzykami powietrza, nie spaliło się całkowicie. Na prostoką-ciku widać było szereg wyblakłych domów i kilka drzew przed nimi. Za li­nią Maginota dachów domów przebijał się błyszczący budynek biurowy o wysokości kilku pięter.

Z tyłu zdjęcia napisano: Leon, przyjedź kiedyś do mnie. Serdecznie po­zdrawiam.

Corde owinął zdjęcie w chusteczkę i włożył do kieszeni. Wstał, rozle­gło się znajome pstryknięcie w kolanie.

Głośne, ale nie na tyle, by zagłuszyć odgłos Franksa wdzierającego się do zamkniętego pomieszczenia i huk wystrzału ze śrutówki. Śrut rozerwał Franksowi ramię.

Corde szybko się obrócił i przyjął postawę strzelecką. Kresge chwycił już za nogę skręcającego się z bólu zastępcę i ciągnął go w kierunku kuch­ni wzdłuż ściany pokrytej teraz konstelacją plamek krwi.

— Okay, okay, okay! — krzyczał Corde, nie zwracając się do konkret­nej osoby. Przetoczył się w kierunku drzwi i zajął pozycję strzelecką na brzuchu.

W łokieć wbił mu się kawałek kości odstrzelony z ramienia zastępcy. Corde zignorował ból i strzelił pięć razy do postaci w środku. Trzy pociski chybiły, uderzyły w fotel, do którego taśmą przywiązano dwulufowego re­mingtona — jego spust połączono drutem z gałką drzwi. Ale dwa pociski wystrzelone przez Corde'a precyzyjnie trafiły w cel.

Nie był to jednak profesor Leon David Gilchrist, tylko olbrzymia cera­miczna sowa, która w słabym świetle nie przypominała ptaka, lecz śmie­jącego się mężczyznę. Pod uderzeniem pocisków porcelana rozprysła się na tysiące brązowych i złotych kawałków.

7

Bill Corde siedział w bibliotece Uniwersytetu Audena.

Był to cuchnący stęchlizną budynek w stylu wiktoriańskim, okratowa-ny drewnem dębowym gęstym jak metal i poręczami z kutego żelaza,

Ictóre wiły się wokół balkonów i regałów niczym bluszcz. Możliwe, że kon­strukcja została przeniesiona cegła po cegle z pokrytego sadzą Londynu i ponownie postawiona na tym trawiastym placu z widokiem na tysiące akrów pól z kiełkującą zieloną kukurydzą. To była biblioteka uniwersyte­tu, do którego Corde nie zostałby przyjęty, a nawet gdyby został, nie dał­by sobie tu rady.

Właśnie odebrał telefon od szeryfa Willarsa z Lewisboro i dowiedział się, że stan Dudleya Franksa jest krytyczny, ale stabilny. Cokolwiek to oznaczało, Willars powiedział: — Bill, nie jestem zadowolony z naszego wyjazdu do domku wczasowego. — Corde wiedział, że hrabstwa będą mu­siały między sobą się rozliczyć.

Po strzelaninie w biurze szeryfa New Lebanon zapanowało przygnę­bienie. Obława, która jeszcze kilka dni temu wydawała się zabawą, oka­zała się nie taka prosta i przynosiła tragiczne żniwo. Gilchrist był bardziej szalony i okrutny, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić, i chociaż te dwa przymiotniki rzadko, jeśli w ogóle, umieszczano we współczesnych książ­kach o przestępczości, to Corde teraz w pełni czuł ich znaczenie.

Gilchrist, Leon David, ur. 1951, Cleary, Nowy Jork. Licencjat z najwyż­szym wyróżnieniem, Uniwersytet Northwestern. Doktorat z literatury an­gielskiej, Uniwersytet Harvarda. Doktorat z psychologii, Uniwersytet Har-varda. Profesor uczelniany i stypendysta, wydział filologii angielskiej, akademia nauk ścisłych i humanistycznych, Uniwersytet Harvarda. Profe­sor mianowany, instytut łiteratury angielskiej, wydział nauk ścisłych i hu­manistycznych, Uniwersytet Audena. Wykładowca, instytut nauczania specjalnego, wydział dydaktyki, Uniwersytet Audena, profesor wizytujący, Uniwersytet Vanderbilta, uniwersytet w Neapolu, Sorbona, College Wil­liam & Mary...

Były tego jeszcze dwa akapity.

Corde skończył robienie notatek, a potem zamknął Spis profesorów nauk humanistycznych. Nie znalazł w nim żadnego zdjęcia Gilchrista — co było głównym celem jego wizyty tutaj. Nie znalazł też w żadnej z trzech książek napisanych przez Gilchrista, znajdujących się w czytelni bibliote­ki. Były to książki bez zdjęć autora, bez obwolut — książki dla inteligent­nego czytelnika. Corde zrobił notatkę na fiszce, by zadzwonić do szeryfa w Cleary i zapytać, czy jakiś Gilchrist wciąż mieszka na tym terenie.

Szybko przekartkował Indeks czasopism. Już miał go zamknąć, gdy je­go wzrok przykuł tytuł jednego z artykułów. Podszedł do odpowiedniego biurka i zażądał czasopisma z tym artykułem. Bibliotekarz znikł na mo­ment i wrócił z oprawionym kompletem Psyche: Roczniki Psychologii i £t teratury.

Corde ponownie usiadł na swoim miejscu i przeczytał pierwszy akapit artykułu „Poeta i brutalne id" autorstwa Leona D. Gilchrista. Wrócił do biurka, by pożyczyć słownik.

Znów spróbował.

Poeta, które to określenie odnoszę do wszystkich tworzących fikcyjne światy za pomocą słów, sam jest wytworem społeczeństwa, w którym żyje. W samej rzeczy jestestwo poety musi ulegać dyfuzji...

„Dyfuzja".

Corde zaznaczył miejsce w czasopiśmie łokciem i przekartkował słow­nik. Wypadła kartka „leksykalny/leptony". Włożył ją między „recepcja/re­cytator" a „recytatyw/redukcja".

„Dyfuzja — proces przyjmowania przez jednostki lub grupy wartości kulturowych".

Okay. Dobrze.

...jestestwo poety musi ułegać dyfuzji, by mógł penetrować wszystkie aspekty...

„Penetrować".

Corde znów wziął słownik.

Dziesięć minut przedzierał się przez artykuł, jego spocone dłonie zo­stawiały wyraźne ślady na zniszczonej obwolucie słownika, a żołądek pod­szedł mu do gardła — nie z powodu tego, czego się dowiedział o Gilchriście (a prawie niczego się nie dowiedział), tylko dlatego, że niewiele rozumiał. Po raz pierwszy Corde tak naprawdę pojął problemy córki.

Przerwał, skrajnie sfrustrowany. Kilka razy wciągnął powoli powie­trze do płuc i wrócił do artykułu.

...id pisarza szmatławych kryminałów nie obejmuje pragnienia podróżowania i duszenia kobiet...

Słowa...

Co te słowa mówią o Gilchriście? Do jakiego stanu wyjechał, do jakie­go kraju? W jaki sposób próbuje uciec? Jakiej broni może użyć? Litery sylaby wyrazy zdania...

Co one mówią o pięknej dziewczynie leżącej na kępie hiacyntów, wy­mazanej zimnym błotem? Co mówią o mężczyźnie, który zamknął dłonie na jej szyi, czuł falujące piersi pod łokciami, czuł pulsujące żyły pod palca­mi, czuł w nadgarstkach jej ostatnie drgawki, podczas gdy ona przez chwi­lę widziała znikający blask półksiężyca?

...metafory przemocy są pełne...

Corde wychylił się do przodu i palcem musnął słowa metafory przemo-poczuł ciepło płynące z farby drukarskiej.

„Metafora — figura stylistyczna, w której przedmiot, idea lub symbol opisywane są przez analogię..." O CZYM...

„Analogia — Równoległość cech; przenoszenie twierdzeń o jednym przedmiocie na inny na podstawie zachodzących między nimi podo­bieństw..."

...ON...

„Równoległość — podobieństwo..." ...MÓWI?

Corde wychylił się do przodu i palcami przycisnął oczy. Słyszał szum krwi w uszach.

Motywy poety są motywami nas wszystkich. Umysł poety jest kolektyw­nym umysłem. Jednak jako poeta — niezależnie czy ma psyche świętego, czy mordercy, postrzega świat bezpośrednio, w akcie iluminacji, podczas gdy inni widzą w świetle odbitym.

Bill Corde odwrócił na ostatnią stronę artykułu.

O Boże...

Zamarł, jakby otrzymał cios. Czuł silne pulsowanie krwi w żyłach. Wy­ciągnął rękę i wziął zdjęcie polaroidowe.

Zostało zrobione niedawno, przypuszczalnie dwa dni temu, gdy rodzi­na jadła kolację na zewnątrz. Spostrzegł, że pojemnik na śmieci nie jest je­szcze ustawiony po ubiegłotygodniowej burzy. Sarah i Jamie stali wokół rożna i patrzyli na żarzące się węgliki. Zdjęcie zostało zrobione z lasu za płotem. Chyba z miejsca, w którym Corde, jak mu się zdawało, kogoś wi­dział tego wieczoru, gdy drżąc z niepokoju, pełnił długą wartę uzbrojony w śrutówkę.

Na zdjęciu czerwonym pisakiem napisano: POWIEDZ DO WIDZE­NIA, DETEKTYWIE.

Diane Corde, poczuwszy się nagle zażenowana, powiedziała Benowi Breckowi, że jedzie z dziećmi na kilka tygodni do Wisconsin. — Co?! — spytał Breck, marszcząc czoło.

Diane zasłoniła dłońmi oczy. Paznokcie miała perfekcyjnie pomalowa­ne na ciemnoczerwono, a palce, często zaczerwienione i chropowate po pracach domowych, były delikatne i pachniały migdałami.

Wyjaśniła, że morderca znów im groził. — Bill myśli, że najlepiej, jak wyjedziemy do mojej siostry.

Chwilę milczał, a potem spytał szeptem: — Na dwa tygodnie?

Wzruszyła ramionami. — Przynajmniej. Albo aż złapią tego szaleńca lub stwierdzą, że opuścił miasto.

Ta przybita chłopięca twarz i ton w głosie Brecka były identyczne jak u pierwszego męża Dianę, kiedy powiedziała mu, że spędzi tydzień z mat­ką, która złamała sobie biodro. Po raz pierwszy mieli się rozdzielić i twarz młodego mężczyzny wyrażała ogromny zawód. Oczy Brecka odbijały teraz rozpacz opuszczonego kochanka. Kłopotało to ją i niepokoiło.

Z zewnątrz dobiegły głosy.

W ogrodzie spacerowała Sarah, mówiła do magnetofonu niczym pro­ducent z Hollywood dyktujący swoje polecenia. Tom, zastępca pełniący ro­lę ochroniarza, oparł się o płot. Powoli obracał głowę jak wypatrujący zło­dziei zwiadowca na Dzikim Zachodzie.

Breck i Dianę stali w jadalni i w milczeniu obserwowali Sarah. Stali pół kroku od siebie. Dianę poczuła, że dotyka jej włosów. Ten gest był bar­dzo delikatny, jakby obawiał się, że może wyrządzić jej krzywdę. Oparła głowę o jego ramię, a potem cofnęła. Oboje byli niezadowoleni i jednocze­śnie wdzięczni, gdy nagle zaczął mówić o Sarah: — Świetnie sobie radzi. Co za umysł! Historie, które tworzy, są niewiarygodne.

— Dałam doktor Parker już cztery kasety. Jej sekretarka przepisuje ostatnią z nich.

Odgarnął z czoła przyprószone siwizną włosy w chłopięcym geście.

— Fortuna jej sprzyja — wydobył powoli z siebie Breck. Jego oczy omiatały twarz Dianę. — Ma doskonałą percepcję audytywną. Wykorzy­stuję to podczas nauki i osiągam dobre rezultaty.

Dianę rozpoznała coś u niego. Jeśli miał do wyboru wyszukane słowo lub pospolite, zawsze decydował się na pierwszą możliwość. „Fortuna" za­miast „szczęście". „Audytywną", a nie „słuchowa"... U każdej innej osoby ten nawyk by ją odstręczał, ale Breckowi dodawał uroku.

Nie, „charyzmy".

Dalej mówił o Sarah. To było nietypowe i Dianę czuła, że wynika to z jego zdenerwowania. Najczęściej w trakcie ich spotkań po lekcjach — zwykle w kuchni, czasem w lesie — nie rozmawiali o fonemach, teście wi-zualno-słuchowo-liczbowym lub o książce Sarah, lecz o sprawach osobi­stych. O szkołach, w których uczył, o jego dziewczynach, o jej pierwszym mężu, o dzieciństwie jako córki robotnika na statkach rzecznych, o waka­cjach ich marzeń. Gdzie chcieliby pojechać za dziesięć lat, za pięć. I za rok.

Jednak natura tych chwil, które razem spędzali, była niejasna. Cho­ciaż prowadzili intymne rozmowy, nigdy jej nie pocałował; chociaż flirto­wali, on wydawał się zawstydzony. Często się dotykali, ale raczej przypad­kowo — muśnięcia palcami, kiedy podawali sobie filiżanki z kawą, dotyk ramiona, gdy stali obok siebie. Pewnego razu oparła się bezwstydnie pier­siami o jego ramię; pochylała się, żeby spojrzeć na artykuł o problemach z przyswajaniem wiedzy. Sądziła, że zareagował, ale nie była tego pewna. W każdym razie ani nie cofnął się, ani nie przedłużył tego momentu.

Nie wiedziała, czy spodziewać się propozycji, czy nie.

Propozycji, którą oczywiście by odrzuciła.

Wierzyła, że by ją odrzuciła. Chciała, żeby ją pocałował. Chciała, by od­szedł. Dotknęła jego ramienia, a on się pochylił w jej stronę i Dianę wyczu­ła barierę między nimi, która nieustannie tworzyła się na nowo. Byli jak nastolatki.

Widziała, że dziś ta bariera jest wyraźna i solidna. Jamie znajdował się w pobliżu, w swoim pokoju, a Bill był w pracy, ale nie byłoby czymś nie­zwykłym, gdyby przyjechał na obiad, a potem wrócił do biura. Ona i Breck dłuższą chwilę patrzyli na siebie; odczuła ulgę, gdy spojrzał na zegarek. — Muszę już iść, niestety... — (Była również zadowolona, że powiedział to z prawdziwym żalem). Zebrał swoje notatki.

To właśnie wtedy Dianę go pocałowała.

Niczym przebiegła uczennica spojrzała przez ramię, by się upewnić, że Sarah nie ma w zasięgu wzroku, potem pchnęła Brecka w kąt i szybko go pocałowała z otwartymi ustami. Cofnęła się.

Omójboże, omójboże...

Ogarnęła ją panika. Była przerażona — nie dlatego, że któreś z dzieci mogło to widzieć lub że dowie się o tym mąż. To bardziej paraliżujący strach: a jeśli on tego nie chciał?

Breck zamrugał oczami zaskoczony. Dłoń położył na jej karku i przy­ciągnął do siebie. Kiedy namiętnie ją całował, jedną rękę przycisnął do jej piersi, a drugą zsunął po plecach. Obejmowali się chwilę, a potem Dianę wyrwała się z uścisku. Patrzyli na siebie zaskoczeni i zakłopotani.

— Możemy się spotkać, zanim wyjedziecie? Ja też chcę — wyszep­tał.

— Nie wiem. Zastępca obserwuje nas jak jastrząb.

— Muszę się z tobą spotkać. Może gdzieś poza domem? Zastanowiła się. — Nie widzę możliwości.

— Posłuchaj. Chciałbym zrobić Sarah kilka testów. Skoro nie będzie was przez kilka tygodni, powinienem przeprowadzić je przed waszym wy­jazdem. Może będziesz mogła pojechać z nami do szkoły. Możemy urządzić piknik.

Dianę szybko się cofnęła i zatarła ręce. Patrzyła przez okno na córk spacerującą po trawniku.

— Czy powiedziałem coś niewłaściwego? — spytał Breck.

Ojej. Te wszystkie napuszone słowa, ta cała pomoc, której udzielił Sa rah, te wszystkie miejsca, w których był... ale za tym wszystkim kryje sj. prawda, że on jest mężczyzną, a ja kobietą.

Chcę tego czy nie? Trudno powiedzieć. Naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć...

Nie odezwała się w ogóle. Pocałowała go jeszcze raz, szybko, a potem zaprowadziła za rękę do drzwi. Poszli do jego samochodu.

To będzie trwało najwyżej kilka tygodni. — Szeptem, który miał podkreślać znaczenie jej słów, dodała: — W każdym razie sądzę, że to naj­lepsze rozwiązanie.

— Nie — odparł stanowczo.

8

Największym problemem w tym lokalu były brudne szyby. Wpuszczały ponure i chłodne północne światło, które sprawiało, że wszyscy popołu­dniowi goście wyglądali blado i niezdrowo.

Siedząc przy stoliku, pod ladą baru można było zobaczyć grudki gumy do żucia przyklejonej dwadzieścia lat temu.

Corde zamówił amstela. Był tak zmęczony, że nie pomyślał nawet, że jest dzień powszedni. Kresge spytał: — Chciałbym się tylko dowiedzieć. Czy można pić łekkie piwo podczas służby?

Corde zmienił zamówienie, wziął mrożoną herbatę.

Siedzieli na stołkach obitych czerwonym winylem, mrużyli oczy od ra­żącego światła. Ludzie powtarzali Sammiemu, żeby postawił na oknach kwiaty (spełnił prośbę) i założył żaluzje (za drogo kosztowały). Mawiał, że to brzydki lokal i nic niewart. Wszyscy się z tym zgodzili i przestali się skarżyć.

— Co my tu robimy? — spytał Corde.

— Czekamy na nią — odparł Kresge i wskazał na kobietę po pięćdzie­siątce, szczupłą, niską, z szopą posiwiałych włosów. Weszła, opierając się na ramieniu starszego mężczyzny, łysiejącego i również szczupłego.

_~ Cześć, Wynton — zawołała kobieta. — Jak tam Darła?

— Tina, Earl, chodźcie na chwilę do nas.

para podeszła i Kresge powiedział do Corde'a: — Jadają tutaj prawie codziennie. Ona i Daria to nierozłączne przyjaciółki. — Kresge przedsta­wił Corde'a Tinie i Earlowi Hessom. Earl był chudym jak tyczka emery­tem około sześćdziesiątki. Jego odstające uszy i haczykowaty nos błyszcza­ły od majowej opalenizny.

Corde pokręcił głową i skierował uwagę na Kresge'a, który powiedział: — Tina, znaleźliśmy zdjęcie i pomyśleliśmy, że może będziesz wiedziała, gdzie zostało zrobione. — Zwrócił się do Corde'a: — Tina pracuje w firmie zajmującej się wyposażaniem biur.

— Przedstawiciel handlowy roku przez piętnaście lat z rzędu. W ubie­głym roku przegrałam z D.K. Pottsem, ale tylko dlatego, że ma wyłączność na sprzedaż i nie będę tego komentowała.

Kresge kontynuował: — Podróżuje po całym stanie. Zna każde miasto, bez wyjątku.

0x01 graphic

— Pomogłoby nam w śledztwie. Oddała zdjęcie z powrotem. — Przykro mi. Kresge, który wziął to niepowodzenie do siebie, stwierdził: — Była ma

ła szansa.

Corde ukrył swoje rozczarowanie. — W każdym razie dziękujemy.

Kresge gwizdnął. — Trzysta? Nie. Odszedłem wcześniej.

Kiedy Kresge i Corde wstali i położyli pieniądze na ladzie, Tina zaw łała z drugiego końca sali: — Poczekaj, Wynton, mam pomysł. Spytajcie tam kogoś z IH w Fitzbergu, gdzie dokładnie zrobiono to zdjęcie.

— Nie wiedzieliście tego? Kresge parsknął śmiechem. — Wyobraź sobie, że nie. Mówiłaś, że nie

możesz nam pomóc.

Dziekan Catherine Larraby krążyła powoli wokół orientalnego dywanu topionego w 1887 roku przez przyszłego rektora szkoły. Pierwszym go­vern, który po nim stąpał, był William Dean Howells. Znakomity pisarz ^głosił wykład na temat współczesnej powieści. Dziekan Larraby wspo­mniała o tym fakcie, kiedy spacerowała, wpatrując się w wytarty dywan.

Jej poranny gość nie był tak dobrze znany jak Howells, przynajmniej A, kręgach literackich, jednak dziekan traktowała go z większym nabożeń-stwem, niż gdyby był duchem wybitnego literata. Mówiła o Howellsie, 0 pickensie, o wspaniałej tradycji szkoły, o licznych absolwentach Harvar-du tu pracujących i vice versa, kiedy to Fred Barrett, biznesmen z Chica­go o nalanej twarzy i przylizanych włosach, przerwał jej oschle pytaniem: — A co z tymi morderstwami?

Dziekan Larraby, spadkobierczyni wielkich administratorów i jeszcze większych uczonych, strażniczka bastionu literatury pięknej na Środko­wym Zachodzie, poczuła, że poniosła porażkę. Przestała spacerować, wes­tchnęła i wróciła na krzesło.

Oto kolejny bogaty biznesmen, który może pożyczyć odpowiednio dużo pieniędzy, by ukryć przed kontrolą z ministerstwa finansowe szachraj-stwa, które ona i Randy Sayles popełnili. Zjawił się jak wysłaniec niebios, ale musiała mu powiedzieć, że tak, wykładowca zamordował studentkę, a ta jej kochanka lesbijka popełniła samobójstwo.

Musiała przyznać, że ten profesor zamordował kolegę. Oraz że zapisy do szkoły spadły o czternaście procent z powodu tego cholernego zamieszania.

Potem on włoży elegancki płaszcz i ekstrawagancki kapelusz i wyjdzie ze swoimi pięcioma milionami. Jej praca i wypłacalność uniwersytetu znikną razem z nim. Kontrolerzy z ministerstwa pojawią się za trzy dni. Barrett był jej ostatnią szansą.

Westchnęła i powiedziała: — Niestety, tej wiosny w kampusie miały miejsce tragiczne wypadki. To nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Rozumie Pan, rozpaczliwie potrzebujemy teraz pieniędzy. Kiedy będziemy mieli to za sobą...

Pokręcił głową. — Jeszcze nie straciłem. Porozmawiajmy o pożyczce. Zaświtała nadzieja. Dziekan chwilę zastanawiała się nad taktyką, po­tem rzekła: — Dużo pan wie o Uniwersytecie Audena?


— Raczej nie. To coś w rodzaju college'u?

Dziekan przez moment myślała, że to żart, ale nie zaryzykował uśmiechu. Rozejrzała się po pokoju, intuicyjnie założyła, że w jego pytaniu nie było ironii, i zmieniła sposób autoreklamy. — Myślę, że będzie najle. piej, jak rozpatrzymy tę pożyczkę we właściwym kontekście. Uniwersytet Audena jest jedną z czołowych szkół wyższych.

— Nie wątpię. Ile chcecie?

W Chicago nie przebiera się w słowach, nieprawdaż? Dziekan szukała wybawienia w ogromnej stercie papierów na biurku. — Wiem, że to dużo ale nie jestem w stanie wyrazić, jakie to ważne dla szkoły, żeby otrzymać te pieniądze.

Barrett uniósł brew, co było wyraźnym powtórzeniem jego pytania.

— Pięć milionów — wyszeptała dziekan Larraby. Pokręcił głową.

Dziekan Larraby była przekonana, że się przesłyszała. Jeszcze raz od­tworzyła w myślach słowa mężczyzny. — Nie udzielacie pożyczek poniżej dziesięciu milionów?

0x01 graphic

Była to kłopotliwa sytuacja, której się nie spodziewała. — Nie może pan zrobić wyjątku?

— Może spróbuję przekonać moich wspólników, żeby obniżyć mini­malną kwotę do ośmiu milionów.

Zastanawiała się, czy nie okaże się naiwna, kiedy zapytała: — Czy to możliwe, że pożyczymy osiem milionów, ale część tych pieniędzy spłacimy wcześniej?

Przekartkował je. Patrzył, jakby było napisane po chińsku. Oddal z powrotem i pokręcił głową.

Barrett zerknął na zegarek. — To ile?

Dziekan nerwowo wciągnęła powietrze. — Osiem milionów.

Barrett parsknął śmiechem. — Oczywiście żadnego czeku.

Wiedza dziekan rosła wykładniczo. — Wasza główna siedziba mieści się w Chicago?

Dziekan Larraby przytakiwała. — Przypuszczam, że nie powinnam pytać, skąd pochodzą pieniądze.

Wyjrzała za okno i zobaczyła krzewy bzu falujące na wiosennym wie­trze. To nasunęło jej na myśl wiersz Whitmana o śmierci Lincolna i na za­sadzie luźnych skojarzeń przypomniała sobie, kiedy po raz ostatni płaka­ła. Zdarzyło się to w deszczowe popołudnie 22 listopada 1963 roku, w col­lege'^ Teraz też łzy napłynęły jej do oczu, ale tym razem z ulgi i być mo­że radości.

— Przypuszczam, że doszliśmy do porozumienia — rzekła.

Na twarzy Barretta gościł wymijający, jaki-ładny-gabinet-ma-pani, uśmiech. — Gdybyście zdecydowali się na dziesięć milionów, obniżę opro­centowanie o 0,25 punktu.

Sprawdza — powiedział Wynton Kresge. — To typ wojskowego. Rozma­wiaj z nim żołnierskim tonem.

Corde wziął słuchawkę i słuchał głuchej ciszy. Znajdował się w swoim gabinecie. Kresge był przy biurku, krok od niego. Zdenerwowanie spra­wiało, że raczej stali, niż siedzieli.

Po dwóch minutach dobiegł po linii szeleszczący głos.

— Tak, sir. Jestem. Na linii mam detektywa Billa Corde'a, który kie­ruje śledztwem.

Corde przeszył powietrze pięścią. Mrugnął okiem do Kresge'a.

Corde spojrzał na Kresge'a i odparł: — Bardzo niebezpieczny.

9

Najtrudniejsze, to okłamywać go.

Nie miała problemu z powiedzeniem mu, że ojciec mimo wszystko nie zjawi się na zawodach zapaśniczych. Nie sprawiło jej też szczególnej przy­krości, że Jamie przyjął informację z heroicznym niezadowoleniem — po prostu skinął głową, wcale się nie zezłościł (co wolałaby, bo ona sama by­ła wściekła). Jednak wymyślanie tego, co mógłby powiedzieć mąż, napa­wało ją odrazą. Tata kazał przekazać — upiększała Dianę — że ten mor­derca jest na wolności i mają poważną szansę, żeby go schwytać. Próbował to inaczej zaaranżować, ale musiał wyjechać. Cały czas jest myślami przy tobie...

— Obiecał też, że jakoś ci to zrekompensuje — dodała Dianę. Nie mia­ła na tyle siły, żeby spojrzeć synowi w oczy.

Prawda była taka, że Corde po prostu wyjechał do Fitzbergu i nie kło­potał się, by zadzwonić do domu lub powiedzieć Emmie, żeby to za niego zrobiła.

Jakże długo trwało to czekanie! Gdy minęła umówiona godzina, czas dłużył się niemiłosiernie. Przejeżdżały różne samochody, ale żaden radio­wóz z biura szeryfa New Lebanon nie podjechał pod dom. Powoli mijały minuty, podczas gdy Jamie i jego kolega z drużyny, Davey, żartowali, jak to złoją skórę szkole średniej z Higgins, potem wyglądali niespokojnie przez okno, a w końcu zamilkli. O wpół do siódmej Dianę postanowiła, że zażąda, żeby Corde przerwał pracę i zawiózł chłopców radiowozem z włą­czonym sygnałem i światłami, najszybciej jak można.

Za dziesięć siódma Dianę zadzwoniła. Rozmowa była krótsza, niż uda­wała. Emma, dyspozytorka, powiedziała, że Bill i zastępca Kresge jak sza­leni wypadli z biura i spędzą noc w Fitzbergu.

Dianę podziękowała, a potem słuchała sygnału w słuchawce, gdy kon­tynuowała udawaną rozmowę. Mówiła znacznie głośnej. — Bill, co się sta­ło?... Naprawdę?... już go prawie macie... Kochanie, bądź ostrożny... Jamie będzie niezadowolony, spóźniłeś się pół godziny z informacją... Okay... Okay... Przekażę mu...

A po tym wszystkim poprosiła zastępcę, by przyszedł do domu i popil­nował Sarah.

Dianę i dwaj chłopcy władowali się do kombi i rozpoczęli szaleńczą ja­zdę do szkoły średniej w Higgins. Dianę w ogóle nie zatrzymywała się na czerwonych światłach, rwała się do kłótni z każdym umundurowanym po­licjantem na tyle głupim, by ją zatrzymać.

Bill, musimy porozmawiać.

Dianę Corde siedziała na twardym siedzeniu na trybunie i popijała wodnistą colę. Obserwowała tłumy widzów i myślała o zapachu, specyficz­nym dla szkolnych sal gimnastycznych. Wiele lat temu koleżanka powie­działa jej, że pochodzi z ochraniaczy na genitalia wkładanych przez chłop­ców. Chciała o tym komuś opowiedzieć. Żałowała, że Ben Breck nie siedzi obok niej.

Po dziesięciu walkach rozległa się przerywana zapowiedź, z której wy­łapała jedynie słowa „Jamie Corde". Odstawiła colę i zagwizdała na pal­cach z siłą stu decybeli. Kibice z New Lebanon urządzili wrzawę.

Dianę obserwowała, jak syn wkracza na matę płynnym krokiem, sku­piony i spięty. Znów zagwizdała, aż jej sąsiedzi zatkali uszy. Krzyczała i tupała, dopingując. Jamie uparcie dążył do celu, był konsekwentny w swoich wysiłkach. Codziennie przebiegał pięć mil, co drugi dzień podno­sił ciężary. Trenował i trenował. Szybko doszedł do siebie po śmierci Phi-lipa. Dobrze też zniósł niewybaczalną nieobecność ojca dziś wieczorem. Dianę poczuła ogromną dumę z syna, przesłała mu swoje uczucie telepa­tycznie, kiedy wkładał kask i podawał rękę przeciwnikowi.

Jamie spojrzał na trybuny. Pomachała mu ręką. Pozdrowił matkę w jedyny sposób, w jaki wypadało zawodnikowi na macie — spojrzał na nią, skinął ponuro głową i się odwrócił. Nie miała mu tego za złe, wiedzia­ła, że otrzymał jej psychiczny przekaz.

Jamie zapiął niebieski pasek na ramieniu odróżniający zawodnika i odchylił głowę do tyłu. Głęboko oddychał.

Rozległ się gwizdek i zawodnicy poderwali się do walki. Jamie napiął nogi i je rozstawił, kiedy rzucił się na przeciwnika —jasnowłosego ucznia klasy drugiej — niczym atakujący wąż. Chwytali się z za ramiona i szyje, głowy trzymali pochylone do siebie. Obracali się, ich stopy wbijały się w gąbczastą matę. Poruszali się niczym walczące kraby. Splątane kończy­ny. Kropelki potu. Pąsowe twarze pod piankowymi kaskami, nabrzmiałe żyły na szyjach. Wściekła przepychanka na macie. Dłonie zmieniły się w kleszcze, chwytały za kolana i nadgarstki.

Dianę krzyczała: — Dalej, dalej. Naprzód, JAMIE!

Agresywny rzut. Jamie oderwał przeciwnika od maty, próbował prze­wrócić go na plecy. Głowa tamtego zakołysała się; spojrzał w górę, chwilę był oszołomiony. Błyszczący na twarzy Jamie przyciskał go wściekle do maty. Chłopak gwałtownie wymachiwał rękami, kilka razy mocno uderzył Jamiego w plecy. Były to mocne uderzenia, ale pozostały bez efektu.

Co takiego się stało?

Dianę zmarszczyła czoło, nagle zdała sobie sprawę z ciszy, która wokół niej zapadła. Potem ludzie na trybunach zerwali się z miejsc, zaczęli krzy­czeć do trenerów obu chłopców. Jasnowłosy przeciwnik próbował wyrwać się z uścisku Jamiego, cal po calu, przesuwał się w kierunku linii końco­wej, odwracał na bok, wrzeszczał. Zrezygnował z walki, skłonny był po prostu uciec. Kilkoro ludzi spojrzało z przerażeniem na Dianę, jakby by}a odpowiedzialna za brutalny atak syna.

Krzyknęła: — Jamie, przestań!

Ramię jego przeciwnika zrobiło się sine pod niepohamowanym uści skiem, rozpaczliwie kopał nogami w powietrzu. Sędzia zagwizdał przera­źliwie. Jamie nie puszczał. Przytrzymywał chłopca przy macie, wykręcał mu rękę, z której odpadł czerwony pasek. Było to jak wołanie o pomoc

— Jamie! — wołała. — Kochanie...

Sędzia ruszył naprzód. Ubrani w sportowe marynarki trenerzy zerwa­li się na nogi. Czerwoni na twarzy, z krzykiem rzucili się w kierunku ma­ty. Sędzia upadł na kolana i położył obie dłonie na ramionach Jamiego. Ten odwrócił się do niego i uderzył go mocno w pierś. Sędzia stracił rów­nowagę i przewrócił się na plecy.

Dianę wykrzyczała imię syna.

Jamie klęknął na jedno kolano. Wykorzystując możliwości dźwigni, unosił powoli ramię przeciwnika... Trach. Dianę usłyszała, jak odgłos ła­mania roznosi się po trybunach. Zastygła w miejscu, dłonią zasłoniła usta. Obserwowała, jak jej syn uśmiecha się triumfująco nad nieprzytomnym pokonanym wrogiem. Jamie odwrócił się w stronę trenerów. Zamarli. Po­tem chłopiec wyciągnął do góry rękę i zacisnął pięść. Dianę spostrzegła, że spogląda na nią, gdy biegł w kierunku otwartych drzwi dwuskrzydłowych prowadzących na boiska. Cały czas unosił rękę w makabrycznym geście zwycięstwa.

Detektyw Frank Neale wyglądał tak, jak go sobie Corde wyobrażał. Ob­cięty najeża blondyn, muskularny, z rumianą gładką cerą. Był zbyt profe­sjonalny, by umieścić na radiowozie nalepkę z napisem: Jeżeli zdelegalizu­jemy posiadanie broni, to tylko przestępcy będą uzbrojeni, ale na pewno miał taką na swoim prywatnym samochodzie (amerykańskim) z napędem na cztery koła.

Dzięki Bogu czekał na Corde'a i Kresge'a, którzy byli po dwugodzinnej szaleńczej jeździe, z termosem najlepszej kawy, jaką Corde kiedykolwiek pił, i czterema kanapkami z pieczenia wołową. Zjedli je, kiedy pędzili po­nurymi ulicami podupadającego Fitzbergu do miejsca, które Neale okre­ślił jak RSD. Znajdowało się na parkingu przy Holiday Inn.

Corde pomyślał, że będzie takie jak w New Lebanon: radiowóz z dwie-jna radiostacjami. Jednak nie, był to klimatyzowany van ford, w środku którego mogło się zmieścić sześciu policjantów. Na dachu tkwił talerz an­teny Kresge wskazał na kuloodporne szyby z przodu pojazdu.

— Jezu — szepnął Corde. — Może też mają działa.

Nie było żadnej artylerii, tylko stojak na karabinki M-16 z celownika­mi laserowymi, szara skrzynka z granatami ogłuszającymi, rząd radiosta­cji, monitorów oraz inna wyszukana elektronika. — To wszystko na jedne­go przestępcę? — spytał Kresge.

Prosty jak lufa karabinu Neale odparł: — Przestępca jest przestępcą, a mordercy to mój najmniej ulubiony gatunek.

— Mój też — potwierdził Kresge.

Corde miał nadzieję, że w przyszłości będzie mógł się porozumiewać z Kresge'em za pomocą oczu. Spytał Neale'a: — Gdzie teraz jest Gilchrist?

Wiatr zaczyna wirować w niecce cmentarza i wdziera się pod jednoczę­ściowy strój zapaśniczy Jamiego.

Chłopiec drży z zimna. Wstaje. Ostrożnie przechodzi obok grobu Phi-lipa i opuszcza cmentarz. Idzie powoli w stronę rzeki Des Plaines. W tym miejscu odległość między brzegami jest niewielka, a nurt na tyle bystry, na ile może być w krainie farm Środkowego Zachodu. Ćwierć mili dalej rzeka rozgałęzia się i obmywa małą wysepkę gęsto porośniętą krzewami i drzewami. Nie można przejść rzeki w bród, ale dostęp do wyspy umożli­wia powalona gruba brzoza. On i Philip setki razy korzystali z tej drogi, by dostać się do pojazdu z Wymiaru, który wyspa przypominała. Jamie idzie teraz po pniu, patrzy na wzburzoną mydlaną wodę zanieczyszczoną fosforanami. Na wyspie kroczy znajomą ścieżką. Przechodzi obok sterow­ni kosmicznego pojazdu, maszynowni, wyrzutni torped xaserowych, sta ku ratunkowego...

Jamie się zatrzymuje. Po drugiej stronie wyspy widzi wieczorneg wędkarza leniwie zarzucającego wędkę. Jamie czuje się zdradzony, złością. To jest ich prywatny teren, jego i Philipa. Nikt nie ma prawa tu­taj wchodzić. Od śmierci Philipa Jamie przychodzi tutaj prawie codzien­nie, by krążyć po pokładach statku. Jest wściekły na tego człowieka, że najechał na wyspę, wziął ją w posiadanie niczym wojownik Hononów Wędkarz odwraca się i patrzy na chłopca zaskoczony, potem uśmiecha si i macha do niego ręką. Jamie ignoruje go i w ponurym nastroju rozpoczy na drogę powrotną.

Jamie zatrzymuje się pod sosnami, których korony są oświetlon przez słabe światła Higgins. Rzuca kamienie w wodę. W bulgocie spienio­nej rzeki wydaje mu się, że słyszy stłumione rytmy zespołu Geiger — prze nikliwy riff gitarowy, wrzaski spoconego solisty. Czuje, że dwa komary usiadły mu na rękach. Po chwili zabija je wściekłym uderzeniem, zosta­wiając krwawe plamki na przedramionach. Słucha ryku wody.

Zrób. To. Sobie.

Musisz zrobić to sobie.

Ty. Musisz. Zrobić. To. Sobie.

Niebo już dawno straciło niebieski kolor, teraz ma szarą barwę xase-rowej torpedy przed detonacją. Chmury na chwilę się rozdzielają i Jamie widzi pierwszą gwiazdę tego wieczoru. Przepełnia go rozpacz i ból. Ogar nięty paniką biegnie na most z brzozy. Wchodzi na drzewo.

Zrób to sobie. Musisz zrobić to teraz!

Jamie idzie, a potem zatrzymuje się w połowie drogi. Unosi do góry rę­ce jak Dathar-IV na pomoście budynku rządowego, tysiąc stóp nad sło­necznymi kryształami, podczas gdy z każdej strony otaczają go oddziały Hononów. Jamie Corde wyciąga ręce nad głowę i balansuje na palcach nad przepaścią z rwącą wodą.

Potęgą Waszej mądrości, siłą Waszej mocy, prowadźcie mnie, Strażnicy, do Zaginionego Wymiaru, z ciemności do światła...

Spada jak meteor w burzliwy nurt. Czuje ból w uchu, które otarł, ude­rzając w drzewo, a potem otacza go dojmujący chłód, odbiera mu resztki oddechu z płuc.

Jamie Corde spogląda w górę. Widzi wodę, widzi krew i w tunelu ciem­ności nad nim widzi pojedynczą gwiazdę. Wie, że to oko Strażnika, który zgadza się zabrać go bezpiecznie do nowego wymiaru.

pojawił się drugi termos z kawą. Neale przygładził krótkie włosy i opo­wiedział, jak jeden z jego snajperów trafił przestępcę z odległości ośmiuset jardów. — Bóg wstrzymał wtedy oddech — dodał podniosłym tonem.

Na panelu niczym deska rozdzielcza w samolocie zaczęło błyskać poje­dyncze czerwone światełko i rozległ się sygnał. Sierżant podniósł słuchaw­kę. — RSD Jeden. To niezabezpieczona linia naziemna. Tak? — Słuchał chwilę. — Detektywie Corde, do pana.

— Do mnie? — Wziął słuchawkę. — Corde przy telefonie.

— Bill. — Pustka w jej głosie wykrzykiwała do niego setki różnych in­formacji.

Powiedział: — Kochanie, o co chodzi? Dlaczego... Corde rozpoznał, że dużo płakała. Usłyszał hałasy. Inne głosy. Niena­widził tych dźwięków. Były to odgłosy szpitala. — Sarah? — spytał.

— Zapadł w śpiączkę. On... Och, Bill, on próbował popełnić samobój­stwo. Wędkarz znalazł go, ale...

— O Boże.

Przypomniał sobie, a ta myśl była niczym cios w żołądek. — Te zawo­dy zapaśnicze? Nie pojechałem na nie.

Przez chwilę się nie odzywała. — Bill, wracaj do domu. Chcę mieć cię przy sobie.

— Wyjdzie z tego?

— Nie wiedzą. Prawie się utopił. Uderzył się w głowę, kiedy spadał. Przyjeżdżaj...

Kiedy rozłączyli rozmowę, Corde powiedział: — Wynton, Jamie jest ranny Muszę jechać.

W głosie Wyntona Kresge'a ujawniła się miłość do siódemki jego dzie­ci, gdy mówił: — Będę myślał o tobie. — Corde przez chwilę nie mógł wy­dobyć z siebie ani słowa, tylko położył dłoń na ogromnych plecach zastęp­cy. W tym krótkim geście Kresge poczuł ogromną moc. Wrażenie pozosta­ło, nawet gdy Corde wyszedł. — Bill, złapiemy go. Na pewno złapiemy rzekł Kresge.

10

Chyba źle postąpiłem — stwierdził Corde.

Siedzieli na oddziale intensywnej opieki medycznej szpitala miejskie­go, w małej poczekalni oddzielonej od ich syna drzwiami z jasnego drew­na. Z chłopcem byli lekarze. W pewnym momencie wielka srebrna gałka u drzwi obróci się i z pokoju wyjdzie pielęgniarka lub lekarz. Wyczekiwa­nie to największa tortura.

Trzymali złączone dłonie, ale Corde prawie nie wyczuwał uścisku Dia­nę. Nie spodziewał się, że może oczekiwać innej informacji niż taka, iż Ja­mie jest w krytycznym stanie i nie odzyskał przytomności. Dianę nie po­wiedziała więcej niż pięć słów od momentu, kiedy tu przyjechał po szalo­nej nocnej jeździe z Fitzbergu. Była w stanie najwyższej złości; miała spo­kojne oczy, jej tłumiona wściekłość wydawała się zaskoczeniem.

Po raz pierwszy od czasu ślubu Corde zastanawiał się, czy nie stracił żony.

Ta sprawa mnie pochłonęła.

Myślał głównie o skutkach dla Jamiego, ale przypomniał sobie rów­nież, że odrzucił propozycję objęcia stanowiska szeryfa ze względu na śmierć Jennie Gebben. Przypuszczał, że Dianę też o tym myśli.

Dianę wstała i podeszła do automatu telefonicznego. Ktoś, do kogo dzwoniła, nie odbierał. Wykrzywiła twarz, odwiesiła słuchawkę, zabrała monetę i usiadła w milczeniu.

Czuwanie trwało dalej. Corde wyciągnął dwudziestopięciocentówkę i zaczął przesuwać ją między palcami. Moneta spadła z brzękiem, kiedy próbował zatrzymać ją podczas obrotu. Podniósł ją i włożył z powrotem do kieszeni. Potem otworzyły się drzwi i wyszło trzech lekarzy. Zarówno mąż, jak i żona wbili spojrzenie w ich twarze, próbowali odczytać informację, ale lekarze patrzyli kamiennym wzrokiem. Jeden z nich, główny neurolog, usiadł na krześle obok Dianę. Zaczął mówić.

Corde słyszał pojedyncze słowa. — Zakłócenie funkcji mózgu... Mini­malna... Poważny uraz... Brak podtrzymywania funkcji życiowych. — Mówił tak parę minut, a potem powiedział im o tym, co mogli zrobić dla Jamiego. Jego słowa dodawały otuchy, a w każdym razie nie przygnębia­ły. Jednak gdy Corde spytał, kiedy chłopak odzyska przytomność, lekarz odparł, że nie jest w stanie powiedzieć.

Corde skinął głową, a Dianę się rozpłakała. Lekarz spytał, czy chcieli­by środki uspokajające. — Nie — odpowiedzieli jednocześnie.

Kiedy lekarz odszedł, Dianę skuliła się na pomarańczowym krzesełku z włókna szklanego. Wydawało się, że natychmiast zasnęła. Corde wstał i poszedł do pokoju, żeby usiąść przy synu.

Okay, zastępco, meta jest czysta.

Wynton Kresge otworzył oczy. Franklin Neale stał nad nim, budził go ze snu.

Pojawił się magiczny termos z kawą. Kresge wrzucił trzy kostki cukru do czerwonego plastikowego kubka. Wypił kilka łyków kawy.

— Chce pan teraz wejść, czy poczekać, aż wyjdzie? — spytał Neale.

W myślach Kresge zadawał Corde'owi pytania, ale nie otrzymał żad­nej odpowiedzi. Spojrzał na Neale'a, świeżego jak rekrut na paradzie. Był dokładnie ogolony. — A jak pan uważa?

Neale wzruszył ramionami. — Taktycznie jest to klasyczna sytuacja. Jeżeli wejdziemy do jego kryjówki, będziemy mieli większe możliwości od­powiedzenia ogniem. Jeśli będziemy próbowali zatrzymać go na ulicy, mo że nam uciec albo postrzelimy jakichś cywilów.

Słysząc ten wojskowy język, Kresge poczuł się lepiej. W każdym razie był w swoim żywiole. — To wolałbym wejść i go zatrzymać.

— Jasne. Nasz oddział antyterrorystyczny jest w pogotowiu. Chce pan, żeby oni też weszli?

— Sam wejdę. Niech mnie osłaniają — odparł Wynton Kresge. Krótko obcięty, rumiany detektyw przytakiwał. Był ponury, skupiony.

Chrząkał. — Ja też tak bym postąpił. — Spojrzał na potężnego Kres­ge^ i dodał: — Okay, ubierzemy pana w kamizelkę kuloodporną. Myślę, że znajdziemy coś odpowiedniego.

Zapinając paski kamizelki z płytką osłaniającą serce, Wynton Kresge pomyślał nagle o aspekcie bycia policjantem, którego wcześniej nie rozwa­żał. Jeśli ostatecznie zadaniem policjanta jest ratowanie życia, to istnieje też druga strona medalu — czasami trzeba zabijać.

Kiedy siedział w fotelu w swoim biurze na Uniwersytecie Audena i czuł uścisk pistoletu na pasku, nigdy poważnie nie zastanawiał się nad użyciem broni. Oczywiście fantazjował trochę, jak strzela do terrorystów. Jednak teraz odczuwał lęk. Nie bał się, że za pięć minut będzie się krył przed pociskami, ale wręcz przeciwnie — że będzie strzelał do innego czło­wieka. Ta myśl go przerażała.

— ...zastępco?

Kresge zorientował się, że detektyw mówi do niego.

— Tak?

Neale otworzył plan hotelu. — Niech pan spojrzy.

— Skąd to macie?

— Nasz oddział antyterrorystyczny ma plany wszystkich hoteli w mieście. Także dworców autobusowych i kolejowych oraz większości bu­dynków biurowych.

Wydawało się to dobrym pomysłem. Może zasugeruje to Corde'owi.

— Okay, jest tutaj. Pokój 258. Nie ma żadnych drzwi przejściowych, ale jest to... Co to?

Jeden z policjantów powiedział: — Tutaj jest mikrofalówka i mała lo­dówka. Rury. Zlew ze stali nierdzewnej. Prawdopodobnie wydrążone poci­ski zostaną zatrzymane, ale muszą być bez koszulek ze względu na ulicę po przeciwnej stronie.

— Według mnie, tak. Weźmiemy...

— Sierżancie — przerwał im młody policjant przy konsoli. — On zwiewa! Wyszedł z pokoju i porusza się w kierunku Eastwood. — Powta­rzał wieści otrzymane przez słuchawki, które miał na głowie. — Taktycz­na Obserwacja informuje oddział antyterrorystyczny. Są trzy przecznice dalej. Kontynuują rozlokowanie.

— Jasne — odezwał się detektyw. — Gdzie się kieruje?

— W stronę rzeki. Pieszo. Ma teczkę ze sobą. Porusza się bardzo szybko.

Neale włożył niebieską czapkę z napisem POLICJA.

— TO mówi, że znikł. Skręcił przed mostem i wszedł na teren tych starych magazynów nad rzeką. Przypuszczają, że kieruje się na północ.

Gwałtownie otworzyły się drzwi vana, Kresge zmrużył oczy od oślepia­jącego światła. — Którędy?

— Za mną. — Neale przebiegł ulicę obok zaniedbanego placu zaro­śniętego chwastami i zaśmieconego złomem. Kresge zobaczył dziesiątki parterowych lub jednopiętrowych magazynów. Większość z nich rozsypy­wała się, niektóre były wypalone.

Doskonała kryjówka dla uciekiniera. Doskonałe miejsce dla snajpera.

W pobliżu z piskiem opon zatrzymał się van. Wyskoczyło z niego pię­ciu policjantów z oddziału antyterrorystycznego. Kresge usłyszał: — Zała­dować i zabezpieczyć. Zespół zielony na południe. Niebieski na północ. Trzymać się rzeki.

Neale zatrzymał się przy pierwszym budynku. — Zastępco?

Kresge spojrzał na niego i zobaczył, że pokazuje na jego pistolet, który wciąż tkwił w kaburze.

— Och. — Kresge odpiął rzemyk i wydobył broń. Wprowadził nabój do komory i wyciągnął palec wskazujący wzdłuż lufy. W piersi poczuł nagły przypływ energii.

Neale pokazał na siebie, a potem w prawą stronę. Chwilę później Kresge znalazł się na długiej alejce, wzdłuż której biegły zardzewiałe szy­ny wąskotorówki. Wokół pełno było mrocznych wejść, szarych okien i ramp do ładowania towarów.

— O rany — westchnął i przeskoczył nad kamiennym progiem lazł się w strefie wojennej.

Pierwsze pięć budynków przypominało piekło. Kresge obracał się, ch wał, mierzył z broni do cieni, worków ze śmieciami, do okiennic. Skoro d tarł tak daleko i nie został zastrzelony, nabrał odwagi. Gilchrist nie chci znaleźć się w pułapce. On chce przede wszystkim uciec. Nie zamierza bronić w zamkniętym magazynie.

Jednak to w magazynie go znalazł.

Zastępca wszedł do obszernego opuszczonego pomieszczenia. Przez tłuczone świetliki wpadały snopy światła.

Tutaj był mężczyzna, którego szukał. Kilkanaście kroków od nie ukrywał się za starym bojlerem. Nie miał przy sobie broni, tylko starą teczkę. Wydawał się przytłamszony i mały przy olbrzymim zbiornik Drobny, z posiwiałymi jasnymi włosami, nerwowy. Kresge zdał sobie spr wę, że jest pierwszą osobą z zespołu dochodzeniowego, która widzi Leo Gilchrista. Niedużo widział; światło tutaj było przytłumione i rozm;

— Nie ruszać się! — wrzasnął Kresge. Mężczyzna posłuchał polecenia, ale tylko na chwilę i dlatego, że s'

przeraził. Potem odwrócił się plecami do Kresge'a i zaczął powoli się odd lać niczym zwlekający kochanek.

— Stój, bo będę strzelał! Szedł dalej, nie odwracając głowy.

Kresge wymierzył z broni. Wyraźny cel. Idealna pozycja do strzału, piej niż na strzelnicy w Higgins. Wsunął palec w osłonę i zaczął nacisk spust. W połowie drogi opuścił jednak broń i mruknął: — Cholera. — startował do szybkiego biegu.

Sylwetka przed nim stała się cieniem, a potem znikła.

Jednym z policjantów tymczasowo przypisanym do grupy pościgowej b Tony LaPorda, potężny bryłowaty mężczyzna, który nosił służbowy rew" wer wysoko na pasku, a w kaburze pod spoconą pachą trzymał nielegal pistolet o kalibrze 0,380. Małomiasteczkowy policjant — gdzieś pośród między przygarbionym cywilnym pracownikiem policji w wielkim mieści na przykład Nowym Jorku, a zagorzałym kowbojem z Atlanty lub San tonio.

LaPorda miał na sobie skórzaną kurtkę z futrzanym kołnierze ciemne spodnie oraz kapelusz ze skórzanym rondem i kraciastym paskie wokół denka. Nie odbiegał od pozostałych policjantów, przydzielonych j

o ochotnicy do grupy mającej za zadanie schwytanie profesora z New Le-panon, który zabił swoją studentkę.

Ze względu na ten przydział LaPorda dostał specjalną częstotliwość na swojej motoroli i kamizelkę kuloodporną, ale nie M-16 (tylko oddział antyterrorystyczny miał karabiny, a Leon Gilchrist nie był terrorystą, tyl­ko pieprzonym profesorem). LaPorda nie był szczególnie podekscytowany zadaniem, zwłaszcza gdy okazało się, że przestępca ucieka. LaPorda nie­nawidził biegania nawet bardziej niż brzegu rzeki.

Podszedł ociężałym krokiem do ogromnego magazynu i wyobraził so­bie, że mógłby tu przesiedzieć całe to zamieszanie. Zatrzymał się, poczuw-szy ukłucie w boku. Pomyślał: Jezu, chyba tym pierdolcom z oddziału an­tyterrorystycznego płacą godzinami aerobiku.

Oparł się o ścianę magazynu i słuchał trzaskających głosów członków Zespołu Reagowania, jak to nazwał dyspozytor (nie ma lepszych od poli­cjantów w wymyślaniu akronimów). LaPorda też się włączył, powiedział, że nie natknął się na przestępcę, a teraz idzie w stronę rzeki prowadzić dalsze poszukiwania. Sięgnął do kieszeni po camele. Wytrząsnął jednego papierosa i włożył go do ust.

Zamarł z przerażenia, gdy grzeczny głos zapytał: — Ognia?

LaPorda obrócił się, ale nie zobaczył, kto to powiedział. Zobaczył jedy­nie zardzewiałą metalową rurkę, która rozcinając ze świstem powietrze, zmierzała w stronę jego twarzy. Odgłos uderzenia odbił się echem od ścian. LaPorda zwalił się jak długi i zaczął okropnie krwawić. Nie stracił od razu przytomności, czuł dotyk rąk grzebiących przy koszuli. Dłonie by­ły nieustępliwe, ale delikatne; mężczyzna nie wydawał się zbyt silny.

Ręce profesora — pomyślał LaPorda, a potem stracił przytomność.

Wynton Kresge dopadł go, gdy podnosił służbowy rewolwer leżącego poli­cjanta. Kresge zastanawiał się, czy Gilchrist go zabił. — Zostaw na miej­scu. — Mężczyzna obrócił się i ich wzrok się spotkał. Byli sami. Ucichły kroki i trzaski radiostacji. Reszta zespołu przeszła obok. — Nie ruszaj się — nakazał Kresge. Wycelował w ciemne rozbiegane oczy, a potem przypo­mniał sobie Przewodnik procedur dla zastępcy szeryfa. Zasada 34-3. Pierś, nie głowa, jest preferowanym celem podczas próby zatrzymania.

— Odrzuć broń — warknął Kresge.

Światło słoneczne odbiło się od wysoko umieszczonego okna i oświetli­ło mężczyzn bladym światłem.

Kresge wskazał ruchem głowy na broń mężczyzny. Był to autorn^ ny rewolwer. Gilchrist musiał jedynie wycelować i pociągnąć za Żadnego odbezpieczania, ładowania. Zasada 34-2. Natychmiast zide t*" kuj broń przestępcy. — Nie mam zamiaru się powtarzać.

— Chcesz pieniędzy? Ile? Tysiąc? Nie ma problemu. — Pokazał gjow na policjanta. — To był wypadek. Upadł. Próbowałem mu pomóc. Chce 8 dwa tysiące? — Mimochodem wskazał na teczkę, co sprawiło, że nnjSzi. rewolweru celowała bliżej w stronę Kresge'a.

Przypomniał sobie sylwetki na strzelnicy w Higgins. — Liczę do trzeci-— rzekł.

— Dlaczego nie policzysz do dziesięciu i nie dasz mi szansy ucie ki? To nic prostszego. Dwa tysiące dolarów gotówką. Tyle właśnie jest w teczce.

11

Poruszył się. On coś powiedział...

— Poruszył się. On coś powiedział. Pielęgniarka, która wiedziała wszystko o halucynacjach ludzi pozba­wionych snu, spojrzała na nieruchome ciało Jamiego. — To wspaniale.

— On usiadł.

Przeczytała również kartę Jamiego i wiedziała, że równie dobrze móg tańczyć po pokoju, jak usiąść na łóżku i wypowiedzieć jedną sylabę. — | wspaniale.

Corde poszedł do pokoju pielęgniarek. Wziął słuchawkę. — Halo. Usłyszał pytanie Kresge'a: — Jak syn?

Teraz śpi, ale usiadł i coś do mnie powiedział. Słyszałem go. Nie

wiem, co mówił, ale słyszałem go.

To dobrze. Bill, Gilchrist nie żyje.

Corde powiódł wzrokiem do sali szpitalnej. Zobaczył jedynie wzgórek pod szarą pościelą, który był jego Jamiem. — Wynton, tego do końca nig­dy nie wiemy

Corde nie zauważył spojrzenia pielęgniarki, która patrzyła na niego ze smutnym wyrazem twarzy i zaciśniętymi ustami.

Corde odłożył słuchawkę i wrócił do pokoju Jamiego.

Bill Corde, wysoki mężczyzna, teraz skulony, z krótko obciętymi wło­sami, teraz potarganymi. Ten, z którego serca spadł olbrzymi ciężar, ale pojawiła się inna troska. Usiadł na niskim krześle obok łóżka syna.

Corde nie znał się na modzie, ale uznał, że doktor Parker jest modni ubrana. Żałował, że w New Lebanon nie ma eleganckich kobiet.

Siedząca przy nieskazitelnym biurku terapeutka miała na sobie j£ skraworóżową sukienkę, wyciętą tak głęboko, że gdyby Corde miał ochot spojrzeć, zobaczyłby piegi na jej piersiach. Spojrzał. Włosy związała w koński ogon, a na rękę założyła grubą złotą bransoletę. Może kupiła ją za jego opłaty W uszach miała kolczyki, które też mogły być prezentem od niego.

— Cieszę się, że w końcu się z panem spotkałam.

Z drugiej strony sposób, w jaki świdrowała go wzrokiem, kazał mu my­śleć, że patrzy na niego nieufnie. Ciekawiło go, czy Dianę mówiła coś złe­go o nim. — Pani doktor, słyszałem o pani wiele dobrego. Sarah jest zupeł­nie innym dzieckiem, od kiedy się z panią spotyka.

Skinęła obojętnie na komplement i spytała krótko: — Sarah jest tutaj?

— Właśnie. Jamie traci i odzyskuje przytomność. Myślą, że dojdzie do siebie. Mówią, że może mieć kłopoty z pamięcią lub jakieś inne dolegliwo­ści. Ten neurolog Weinstein ze szpitala komunalnego... To chyba najlepszy specjalista w hrabstwie? Tak słyszeliśmy.

Doktor Parker spojrzała obojętnie na Corde'a. Nie odezwała się.

— Wie pani, że on... — Głos Corde'a nagle odmówił posłuszeństwa. Doktor Parker skończyła. — Próbował popełnić samobójstwo. Pani

Corde powiedziała mi o tym.

Z oboma. Corde przytaknął. — Jestem pani wdzięczny.

Terapeutka otworzyła szufladę i wyciągnęła z niej plik papierów. Cor­de pomyślał ze zgrozą, że to kolejne rachunki. Rozłożyła je na biurku. Spojrzał na jedną kartkę, gęsto zapisaną, z nazwiskiem Sarah na górze. Nie odrywając wzroku, spytał: — Ona to napisała?

To są jej ostatnie kasety. Moja sekretarka przepisała je na maszy­nie. Jak pan może się przekonać, Sarah bardzo dobrze mówi. Tylko kilka razy przekręciła słowa. Poza tym w kilku miejscach się poprawiała.

Corde przerzucił plik. — Tu chyba jest ze sto stron.

— Prawie.

Cały czas uważał ten pomysł za głupi. Skoro Sarah ma to teraz prze­pisywać, to dlaczego nie książkę do historii lub przyrody? Coś praktyczne­go. Coś, co przydałoby się jej w szkole. Jaka może być korzyść z tych opo­wieści? Jednak zachował swoje zdanie dla siebie. Wiedział, że musi się zgodzić z terapeutką. Ona była ekspertem, a Bill Corde słuchaczem.

Wykładniczo. To przypuszczalnie niezła zabawa. Jakaś gafa. Doktor Parker zmarszczyła czoło. — Przede wszystkim ogromna praca.

Bill Corde nie wie, co myśleć.

Siedzi na składanym krześle w swoim pokoju i w tę i z powrotem kart­kuje książkę Sarah. Czyta o zmieniających kształty czarnoksiężnikach, o smokach, księżniczkach, mówiących samochodach, latających kromkach chleba, tańczących kosach i rudych rysiach, które dają przedstawienie operowe podczas pełni Księżyca.

— Tym się zajmuję z doktorem Breckiem — wyjaśnia, dotykając kar­tek z pismem maszynowym, a potem czystej kartki przed sobą. — Przewo­zimy wszystkie słowa magicznym pociągiem.

— Pociągiem. Rozumiem.

Siedzą w jego pokoju. Corde bez butów leży na kanapie. Czuje się jak pies przed kominkiem. Sarah siedzi przy chwiejącym się biurku. Corde był w szpitalu o siódmej rano. Jest krańcowo wyczerpany, ale zapomina o zmęczeniu, widząc, jak jego córka z entuzjazmem przystępuje do przepi­sywania książki. Jej nogi drżą z podniecenia.

Te wszystkie historie o magicznych wydrach, latających orłach i trol­lach oraz świecących czarnoksiężnikach są dla Corde'a niezrozumiałe. Je­go biblioteczka zawiera głównie książki o polowaniu i wędkarstwie. Czyta przeważnie o wilkach, niedźwiedziach i cholernie przebiegłych pstrągach, które omijają przynęty. Nie wkładają czapek lotników i strojów do nurko­wania, nie urządzają przyjęć w pniach drzew ani nie śpiewają piosenek w świetle księżyca.

Uznał, że jego córka zostanie reżyserem filmowym, której filmów nie będzie miał ochoty oglądać.

Jednak chwali ją za wysiłek i obserwuje z fascynacją, jak pisze z ele­gancją jelenia na lodzie.

Corde obserwuje jej techniki. Palcem wskazującym pisze litery i wyra­zy na dłoni oraz w warstwie soli rozsypanej na blacie, drze wyrazy napi­sane na kartce na fragmenty i patrzy na nie. To pewnie chodzi o dzielenie na sylaby. Choć musi jeszcze dużo pracować nad ortografią, mocno uwie­rzyła w siebie. Nigdy do tej pory nie widział, żeby nauka sprawiała jej przyjemność. Patrzy na pierwszą stronę cienkiego pliku kartek, które za­pisała Sarah.

MOJA KSIĄŻKA SARAH REBECCA CORDE, CZWARTA KLASA MOJEMU NAUCZYCIELOWI, DOKTOROWI BRECKOWI

Corde patrzy na to kilka minut i zastanawia się, czy pojawi się u nie­go zazdrość. Nie pojawia.

Kiedy dziewczynka kończy, Corde wstaje, by wyjść. Obserwuje ją przez chwilę, a potem wychyla się do przodu i mocno przytula. Sarah jest zasko­czona i zadowolona, obejmuje go entuzjastycznie. Corde nie mówi córce, że jest ogromnie wdzięczny, ale nie tylko jej.


Tego odkrycia dokonał policjant w wydziale demograficznym komendy policji w Fitzbergu.

Porównywał odciski palców ofiar znalezionych na miejscu przestęp­stwa z odciskami przestępców (dochodzenia otwarte). Kończyła się jego zmiana, kiedy to znalazł nieścisłość. Zapisał swoje wnioski na formularzu i miał zamiar przekazać go pocztą wewnętrzną do wydziału dochodzeń, kiedy zauważył, że ciało będzie odesłane jeszcze dzisiaj.

Kurczę.

Z ociąganiem zadzwonił do niezrównanego superdetektywa sierżanta Franklina Neale'a.

Jeden, dwa, trzy, cztery...

— Mam przy sobie formularz dotyczący osoby, której zwłoki dwa dni temu przekazaliście do kostnicy.

— Złe dane osobowe? — warknął Neale. — No, słucham.

Powiedz mi, ty barani łbie, czy codziennie wieczorem polerujesz swoje medale? To wiem — bąknął Golding. — Jednak odciski palców, które przesłał koroner, odpowiadają odciskom przestępcy, którego kartotekę ma­my. Eddie Scavello. Dwa napady z bronią, jedno włamanie, kradzieże, pa­serstwo. Spora lista.

Zapadła cisza. Po chwili Neale powiedział: — Okay, zrób mi przysługę i prześlij faksem kartotekę do hrabstwa Harrison i do biura szeryfa w New Lebanon.

— A mają faks w New Lebanon?

— Policjancie — rzekł Neale — przepisy nakazują, żeby był przynaj­mniej jeden w każdym mieście...

To był żart.

— Wynton Kresge w hrabstwie, William Corde w New Lebanon. To znaczy zastępca Kresge i detektyw Corde. Zapisz to i nie pomyl.

— Nie pomylę, sir.

— Dołącz notatkę — napisz pilne — i poinformuj, że przypuszczalnie Gilchrist żyje i jest na wolności. Gratuluję dobrze wykonanej roboty, poli­cjancie.

— Cieszę się, że mogłem pomóc.

Brian Okun uczcił informację, że Uniwersytet Audena w przyszłym roku będzie funkcjonował normalnie, w typowy dla siebie sposób: przeleciał studentkę na biurku Gilchrista.

Miał też inny powód do świętowania. Po formalnym przyjęciu jego roz­prawy doktorskiej latem dostanie etat w instytucie literatury angielskiej Uniwersytetu Audena.

Okun był teraz sam. Blond studentka — jak na ironię, z miejsca obok Jennie Gebben na jego seminarium — już wyszła. Siedział rozebrany do pasa na fotelu Gilchrista i powoli się obracał. Zasłony były opuszczone i ponieważ klimatyzacja została wyłączona (uniwersytet oficjalnie za­mknięto na dwa tygodnie, do momentu rozpoczęcia zajęć szkoły letniej), w gabinecie było gorąco jak na bagnach w sierpniu. Okun spojrzał na śla­dy wilgoci na biurku, zastanawiał się, czy to sperma, czy pot.

Zszokowała go informacja, że Gilchrist był mordercą. Przez moment myślał z przerażeniem, że plotka, którą rozpuścił, wymknęła się spod kon­troli. Jednak czytając Dziennik, dowiedział się, że Gilchrist i Jennie byli kochankami. Ale zamordować ją i Saylesa! Niesłychane. Okun podejrze­wał, że Gilchrist jest brutalny i prawdopodobnie zdolny do zabicia innej osoby, ale nigdy nie sądził, że kogoś zamorduje.

Teraz ten sukinsyn nie żył, zastrzelony przez policję... Okun szukał w myślach maksymy, która mogłaby scharakteryzować tego człowieka. Nic nie mógł wymyślić.

Włożył koszulkę i znów się przeciągnął. Patrzył na stare ryciny, setki książek, które, jak przypuszczał, trafią do spadkobierców Gilchrista. Sta­re wydanie Freuda mogło być cenne. I te bardziej współczesne książki na temat psychoz i literatury. Okun nie miał na nie ochoty, nawet jako nau­kowy spadkobierca Gilchrista, ale pomyślał, że mógłby zwinąć najcenniej­sze, nim dziekan splądruje gabinet. Rozmyślając o wzbogaceniu swojej bi­blioteki, rozgrzany i wyczerpany, czując zapach majowego wiatru i seksu, Okun zamknął oczy...

Po jakimś czasie obudziło go ukłucie w szyję, i pierwszej chwili po­myślał, że to pszczoła lub komar, ale kiedy próbo*** sięgnąć do miejsca ukłucia, stwierdził, że jest tak słaby, że nie moż( unieść ręki powyżej piersi.

Spojrzał w dół i zobaczył, że koszulka nasia^3 krwia-- Wrzasnął i z ogromnym trudem podniósł dłonie do szyi. Dot"13-* luźnego kawałka skóry w miejscu, gdzie została przecięta tętnica s0na- Usiłował wstać, ale natychmiast upadł na podłogę. Chwycił sznur t«iefonu * ściągnął apa­rat.

— Boże, pomocy... — Wystraszył się, że mówi t^ słabym głosem. Wcisnął 9.

Słuchawka wyślizgnęła mu się z zakrwawionej ćf°ni- Udało mu się po­nownie ją chwycić. Wcisnął 1.

Patrzył na rozmytą klawiaturę. Chciał wcisnąć ostatnią cyfrę, ale jego ręka nie zareagowała. Usłyszał szum, pstryknięcie, trzytaktowy wznoszą­cy się sygnał muzyczny, a potem elektronicznie ge^owany §łos kobiecy. To były ostatnie słowa, jakie usłyszał: — Rozmowa Pe rnoże ^ przepro­wadzona w czasie wybierania numeru. Proszę odłożyć słuchawkę i ponownie wybrać numer.

Dianę Corde wsunęła dłonie na plecy Bena Brecka' mocno go uściskała.

Wydawało się to zupełnie naturalne — stała w ogrodzie, obserwowała, jak wjeżdża na podjazd, potem podeszła szybko do niego objeła go i Poczuła, że on też ją objął.

Zupełnie naturalne. Bardzo ją to przeraziło. powiedziała: — Zostawi­łam dla ciebie informację w bibliotece.

— Byłem na wydziale. Jak się czuje Jamie?

— Dlatego dzwoniłam. Jego stan się poprawił. Właśnie wróciłam ze szpitala.

Dianę z przerażeniem stwierdziła, że wciąż się przytulają. Szybko się cofnęła. O Boże, sąsiedzi... Przynajmniej mnie nie pocałował... Rozejrzała się wokół siebie i weszła w krzewy jałowca. Breck podąż za nią

Właściwie dlaczego mnie nie pocałował?

Dianę po chwili wahania wyrecytowała diagnozę którą znała na pa­mięć. Powtarzała ją dziesiątki razy.

Podczas rozmowy Breck wsunął dłonie do kieszeńi Dodało mu to chło­pięcego uroku i uczyniło go niezwykle pociągającym- Ubrany był w ciemne dżinsy, gruby ciemnoczerwony sweter z ozdobnym kołnierzem. — Przez telefon powiedziałaś, że wyjazd do Wisconsin jest nieaktualny.

— Naturalnie. Chyba dopadli tego faceta. W Fitzbergu. Wydawało się, że ulga odmalowała się na jego twarzy. — Cieszę się, że

nie wyjeżdżacie.

Diane przełknęła ślinę. — Ben, myślę, że powinniśmy porozmawiać.

— Gdzieś na osobności. — Uśmiechnął się. — Prywatnie. — Wydawa­ło się, że ten pomysł spontanicznie pojawił się w jego głowie. — Może u mnie?

— Nie —jęknęła żartobliwie. — Mówię poważnie. Uśmiech znikł. — Nie chcesz się ze mną spotykać.

— Ależ nie — odparła szybko Diane. — Powiedziałam tylko, że musi­my porozmawiać. Zanim sprawy nie staną się... wiesz, zbyt skomplikowa­ne.

— W porządku.

Diane postawiła nogę na wzgórku obok świeżo posadzonych cynii i spytała, czy nie chciałby się czegoś napić. Miała przed oczami powraca­jący obraz: jak proponuje kawę lub wino. Próbuje opóźnić jego odejście. Te wszystkie propozycje napicia się wydawały się jej śmieszne. Ciekawiło ją, czy nie poczuł się kiedyś źle z powodu nadmiaru płynów.

— Lepiej jak zajmę się Sarah — dodał. — O wpół do trzeciej mam do­stać kamerę wideo.

— Takie same jak doktor Parker. Chcę skorelować wyniki po naszych lekcjach z efektami samodzielnej pracy. Jutro kończę szkic mojego artyku­łu do czasopisma specjalistycznego i chcę włączyć do niego skorygowany rezultat testów Bendera i Graya. Dane są też ważne dla mnie samego: po­wiedzą mi, co powinienem dalej robić.

Dane są... Niektórzy chłopcy nigdy nie chcą zrezygnować z pozerstwa.

— Czy nie sądzisz, że się zdenerwuje? — spytała ostrożnie Diane. Pokręcił głową. — Będę ją nagrywał, ale z ukrytej kamery. Choć wie,

że będzie filmowana. Nie ma nic przeciwko temu.

W drzwiach pojawiła się głowa Sarah. — Doktor Breck!

— Cześć, Sarah. Weź swoją książkę. Jak będziemy mieli okazję, po­pracujemy dodatkowo.

Podbiegła do samochodu. Zawahała się, jej twarz się zachmurzyła. Dianę to zauważyła. — Coś się stało?

Patrzyła w przestrzeń. Wydawało się, że nie słyszała pytania i Dianę je powtórzyła, delikatnie dotykając ramienia córki. Dziewczynka zamru­gała oczami. — Pomyślałam o Jamiem.

— Nie martw się już. Nic mu nie będzie.

Na twarz Brecka wrócił uśmiech, ale Dianę spostrzegła coś innego w jego oczach — żal, może tęsknotę. Zastanawiała się nad tym. Może zo­baczyła bezdzietnego mężczyznę w średnim wieku, co było najsmutniejszą rzeczą, jaką mogła sobie wyobrazić. Chciała go objąć, ale się powstrzyma­ła i parsknęła śmiechem. — On wyjdzie z tego. To twarda sztuka.

— Muszę kiedyś go odwiedzić — rzekł. — Zaniosę mu prezent. Może coś na temat tego filmu, który tak lubi.

— Jedziemy, doktorze Breck!

— Nie możecie się spóźnić — powiedziała Dianę do obojga i weszła na skopaną ziemię.

Zauważył Toma — tego młodego zastępcę, który pilnował przedtem jego domu — podchodzącego do niego. Corde, kucając, upychał papiery doty­czące sprawy Gebben w szafkach w magazynie obok biura szeryfa. Prze­rwał, teczka, którą trzymał, spadła do przepełnionej szuflady. Z przeraże­niem obserwował ponurą twarz zastępcy. Jamie!

Nie miał wątpliwości, że właśnie dzwoniono ze szpitala, by poinformo­wać, że jego syn nie żyje. Kiedy Corde ostatnio widział chłopca, nie wie­dział, co myśleć. Jamie nie patrzył w twarz ojca i dwukrotnie stracił przy­tomność.

Popędzany strachem szybko wstał. Głośno strzeliło mu w kolanie. — Co się stało?

Rozpacz w jego głosie sprawiła, że zastępca stanął jak wryty.

— Bill, jest problem z tą sprawą.

Sprawą? Corde był zdezorientowany. W tym momencie nie pracował nad żadną sprawą. Zastępca mógł jedynie mówić o śledztwie w sprawie

Gebben. Ale zostało przecież zamknięte. Dobrze o tym wiedział, bo sam to napisał w formularzu, który teraz znajdował się wśród dokumentów dla szeryfa Jima Slocuma. Corde się mylił.

Wykrzywione usta Corde'a tylko w niewielkim stopniu oddawały roz­pacz, jaką odczuwał. I strach. Gilchrist wrócił do New Lebanon. Corde wiedział już dlaczego.

— Okay, Tom, jedź zaraz do mojego domu i pilnuj Dianę i Sarah. My­ślę, że Gilchrist czyha na nie. Wyślij też kogoś do szpitala, żeby siedział przy Jamiem.

— Rozkaz.

Kiedy pospieszył do pokoju odpraw, z dyspozytorni dobiegł głos Emm

— Detektywie Corde. Dzwoni Wynton Kresge. Jest na uniwersytecie.

Corde odprawił Toma, wszedł do swojego pokoju i chwycił słuchawk

— Wynton, co tam mamy?

— Bill, został zamordowany w taki sam sposób jak Sayles. — Kresge wydawał się przygnębiony. — Podcięte gardło. Brzytwą. Świadek mówi, że przed budynkiem zatrzymał się samochód, wysiadł z niego mężczyzna od­powiadający rysopisowi Gilchrista. Wszedł do środka na trzy, cztery minu­ty, a potem odjechał. Nowy zielony sedan. Świadek nie wie, jaka marka, ani nie zapamiętał numerów rejestracyjnych. Wydarzyło się to czterdzie­ści minut temu.

— Gdzie pojechał?

— Nie wiadomo. Wyjechał z terenu kampusu. Potem nikt nic nie wi­dział.

Na długo zapadła cisza, obaj mężczyźni pogrążyli się w myślach. W końcu Kresge powiedział: — Chyba zastrzeliłem niewłaściwego czło­wieka.

*


Jtadiowóz Corde'a pędzi ponad siedemdziesiąt mil na godzinę z włączony­mi światłami i na sygnale. Mimo dużej szybkości podróż tym amerykań­skim wozem jest dziwnie łagodna. Corde znajduje się na peryferiach mia­sta, mija małe sklepy i domy. Widzi napis na gabinecie weterynarza. Szpi­tal- Psy 8 koty. Cyfra 8 zastępuje znak & dawno temu ukradziony. Długa biała struktura CENTR M RYBUCJI, wypalone litery nie zostały zastą­pione. Szybko przejeżdża przez ostatnie światła w mieście, trafia na od­kryty teren. Na szosie nie ma żadnego ruchu i Corde może prowadzić roz­mowę ze sobą. To sprawia, że staje się wyjątkowo wzburzony. Do cholery, zastanów się. Pomyśl.

Leon Gilchrist, wściekle inteligentny człowiek, książę Uniwersytetu Audena. Pomyśl o czymś szczególnie przebiegłym, o czymś niezwykłym, pomyśl, co on mógł wymyślić.

Pomyśl!

Pocą mu się dłonie i czuje się słabo.

Nie może się skupić.

Wycinek z gazety z zapisaną groźbą.

IM TEŻ TO MOGŁO SIĘ PRZYTRAFIĆ.

Corde przemyka obok kombajnu Andy'ego Dextera jadącego poboczem z prędkością dziesięciu mil na godzinę. Pęd powietrza za radiowozem po­woduje, że zadzwoniły ostrza kosy kosiarki.

Nie jestem w stanie się domyślić, w jaki sposób... Jest dla mnie zbyt inteligentny...

Corde widzi zdjęcie Sarah i Jamiego wyglądających bezpiecznie i głu­pio jak aktorzy w reklamach. Widzi odręczne pismo Gilchrista:

POWIEDZ DO WIDZENIA DETEKTYWIE.

Corde wjeżdża na wzniesienie obok farmy Suttera, oślepia go jaskra­we światło. Pokryta smugami brudu i zmiażdżonymi owadami przednia szyba pojazdu opalizuje. Na chwilę Corde traci widoczność, ale szybko od­zyskuje kontrolę. Przed nim rozciąga się prosty trzymilowy odcinek szare­go asfaltu. Kładzie stopę na pedale gazu, ale po chwili wahania gwałtow­nie wciska hamulec.

Samochód wpada w kontrolowany poślizg, jak to Corde ćwiczył tygo­dniami na stanowym kursie policyjnym. Zatrzymuje się, zostawiając za sobą czarne ślady opon. Chmura kurzu i dymu ze spalonej gumy otula ra­diowóz, a potem rozwiewa się na wyjątkowo łagodnym wietrze.

Corde zostawił samochód z włączonym silnikiem przed domem. Wjech nim częściowo na trawnik. Obok, na środku podjazdu, stał porządnie za parkowany radiowóz Toma.

Diane spojrzała na męża szeroko otwartymi oczami, gdy wpadł do do­mu. Chwycił ją za dłonie i zaprowadził prosto na kanapę.

— Bill, przestraszyłeś mnie. — Jakby mówiła do kogoś obcego.

Chodzi o Jamiego? Co się stało?

Corde usiadł obok niej. Szybko oddychał. Nie wypuszczał jej rąk. Wier­ciła się. — Co? — spytała, potem głośniej: — O co chodzi?

— Myślę... — Mocniej ścisnął jej chłodne palce. — Myślę, że Ben Breck to Leon Gilchrist.


0x08 graphic

13

O Boże, nie... — Głos Dianę się załamał. — Nie, to nieprawda.

— Gilchrist jest wykładowcą nauczania specjalnego na uniwers cie. To na tym wydziale pracują korepetytorzy?

Przytaknęła, jej wzrok omiatał podłogę.

Chwycił ją za ramiona. — Opisz go!

Zrobiła to najlepiej, jak mogła, łkanie przerywało jej słowa. Kied skończyła, zawołała: — Boże, to niemożliwe. Wiem, że niemożliwe.

Chociaż Dianę mało precyzyjnie opisała Brecka, jego wygląd pasował do rysopisu Gilchrista. — Gdzie on mieszka?

— Nie wiem. Przestań mnie przesłuchiwać!

Corde ścisnął jej ramiona. — Pomyśl. Musiałaś go widzieć. Jest zielo­ny?

— Nie wiem. Po prostu samochód. Chyba amerykański, czworo drzwi. Nie przypominam sobie koloru. Chyba ciemny. Nie... przed chwilą go wi­działam! Jak ją zabierał... — Dłońmi zasłoniła twarz. — Och, Bill!

— Sarah? — wrzasnął. — Sarah jest teraz z nim?

Chwycił słuchawkę telefonu i wystukał numer uniwersytetu. Usłyszał kliknięcie. — Uniwersytet Audena będzie zamknięty do dziesiątego czerw­ca, do momentu rozpoczęcia zapisów do szkoły letniej. Jeśli chcecie pań­stwo zostawić wiadomość, proszę wybrać numer wewnętrzny odpowiednie­go wydziału i poczekać do zakończenia sygnału. Jeśli...

Z trzaskiem odłożył słuchawkę. Poczekał chwilę, a potem znów ją pod­niósł. Zamierzał teraz zadzwonić do informacji, ale w zdenerwowaniu wy­brał 911. Zadrżał ze złości i wcisnął widełki. Rozmowa się nie rozłączyła. Przytrzymał widełki trzy sekundy. Wciąż brak sygnału. Pięć sekund. NIECH ICH SZLAG TRAFI! W końcu usłyszał sygnał.

Cztery. Jeden. Jeden.

— Biuro szeryfa w New Lebanon. To bardzo pilne. Potrzebuję nume­ru i adresu człowieka o nazwisku Breck. Z New Lebanon.

— Breck? Imię?

Ilu Brecków macie? — Ben. Benjamin.

Oczekiwanie było torturą nie do wytrzymania. Usłyszał szczękanie kluczy. Usłyszał odwracanie stron. Usłyszał, jak ktoś mówi: — Zaniosę je do domu, ale ty musisz je przyrządzić. Nie mam czasu.

— W New Lebanon ani w Fredericksbergu nie ma żadnego Bena, Benjamina lub B. Brecka. Czy mógłby...

Znów wcisnął widełki. Kręcąc głową, wystukał kolejny numer. Recep­cjonistka doktor Parker powiedziała, że jest u niej w tej chwili pacjent. Corde odparł: — Proszę jej powiedzieć, że to bardzo pilne.

Terapeutka podeszła do telefonu. Odezwała się chłodnym głosem: — Słucham, panie Corde.

Na chwilę zaniemówiła ze zdenerwowania, ale musiała wyczuć, że to bardzo ważne. — Nie, ale rozmawiałam z nim kilka razy przez telefon o sposobach pracy z Sarah.

Co twój tata dziś robi? — spytał doktor Breck.

Doktor Breck jechał szybko. Widok za oknem zmienia się, jak gdyby Sarah leciała na orle rozcinającym chmury. W oddali stodoła jest najpierw małą czerwoną kropką, potem czerwoną piłką, ogromnym czerwonym wie­lorybem, a w końcu znika za nimi niczym duch.

Doktor Breck zwolnił i wjechał na drogę dojazdową do college'u. Skie­rował się w stronę opuszczonej części szkoły; jest tam więcej drzew niż bu­dynków. Sarah była w stanie przeczytać przynajmniej jeden napis. Uni­wersytet Audena. Nie rozumiała słowa „uniwersytet", ale zapamiętała je, bo Breck tu pracował, a to było dla niej ważne.

— Podobają mi się te budynki — oznajmiła Sarah. Przypominały jej zamki — tylko bez bram, mostów zwodzonych i jezior wokół nich. Niektóre z nich miały nawet „zęby" na górze jak w „Robin Hoodzie" (starym „Robin Hoodzie", tym dobrym). Rycerze szeryfa strzelali zza nich do bohatera, którego nazwała „Strzała Flynn". Książka Sarah zawierała dwa opowia­dania o zamkach.

Kiedy jechali, doktor Breck się nie odzywał. Wydawał się zagubiony w myślach. Nie chciała mu przeszkadzać, próbowała przeczytać napis na froncie budynku, który mijali. Nie potrafiła i poprosiła go o pomoc. — Wy­dział Pedagogiki — odparł. — Przeczytaj teraz tamten napis.

Zmarszczyła czoło. — Ścisłych. — Ojej. — Szkoła. — To mogę przeczy­tać. — Nauk.

356

0x01 graphic


Zrobiła tak, jak jej kazał.

Corde podbiegł do frontowych drzwi. Zwrócił się do Toma: — Wiesz... — Jego głos drżał. Wziął głęboki oddech, by się uspokoić. — Myślę, że ten człowiek, który tu przyjeżdżał przez ostatni miesiąc, Breck, to Gilchrist.

— Tak jest.

— Jeśli ją przetrzymuje, to będę próbował z nim negocjować. Prze to Slocumowi i Ellisonowi. Jak będą mieli obiekcje, niech do mnie zadz nią. Ktoś musi pojechać do domu Wyntona Kresge'a. Trzeba pilnować j żony i dzieci.

Gdzie ona jest? Gdzie jest moja córka?

Zastępca spytał: — Mam ściągnąć ludzi do pilnowania domu?

— Bill — wyszeptała Dianę. — Boże, proszę...

— Alarm dla wszystkich patroli... Drogą radiową dotarły głosy z obu radiowozów.

— Alarm dla wszystkich patroli. Dziesięć-trzydzieści-trzy. Wydział dagogiki, Uniwersytet Audena. Napad. Mężczyzna z brzytwą łub no' w nowym sedanie. Brak numerów rejestracyjnych...

Corde i Dianę popatrzyli po sobie.

— Dziesięć-trzydzieści-trzy. Karetka w drodze. Mamy niepotwierdzo informację, że zostało porwane dziecko... Dziesięcioletnia dziewczynka, wtórzyć. Dziesięć-trzydzieści-trzy...

Wyglądało, jakby wydarzył się wypadek samochodowy — drzwi od stro­ny kierowcy otwarte, nieruchome zakrwawione ciało obok, jedna noga spo­czywająca na siedzeniu. Błyskające czerwone światła, mężczyźni i kobiety w mundurach.

Dianę krzyknęła i otworzyła drzwi, nim Corde zdążył się zatrzymać na parkingu szkoły. Pobiegła popękanym asfaltem w kierunku załogi karet­ki. Grupka ubranych na biało sanitariuszy gorączkowo pracowała. Z ręka­mi na ustach Dianę spojrzała w dół, potem zamknęła oczy i bez końca za­częła powtarzać niezrozumiałe słowa.

Corde podszedł do samochodu i spojrzał na zakrwawione ciało. Wziął głęboki oddech, zanim zajrzał nad głową sanitariusza.

To nie była Sarah.

Leżący na plecach Ben Breck otworzył oczy. Zmrużył je i wypluł krew z ust. Niepewnym głosem wyszeptał zaskakujące słowa: — Leon Gil-christ!... Jechał za nami. — Uniósł rękę, by z pogodnym zaskoczeniem do­tknąć ran w dłoni. — Nie czuję żadnego bólu. Byliśmy w samochodzie... kiedy się zjawił. Nie wiadomo skąd. Miał brzytwę...

— Zgadza się. — Tamten podał Corde'owi zakrwawiony portfel. Otwo­rzył go. W środku było prawo jazdy ze stanu Illinois, legitymacja z uniwer­sytetu w Chicago i legitymacja Uniwersytetu Audena, gdzie znajdowała się informacja, że jest wizytującym profesorem.

Wizytujący profesor. Zatem miał adres czasowy i nie było jego nazwi­ska w informacji telefonicznej.

Corde się pochylił. — Gdzie jest Sarah?

Sanitariusz zdjął opaskę uciskową i zaczął bandażować głęboką ranę. Corde spytał Brecka: — W którymi kierunku poszli? Czy pan widział...

— Tam. Tam. — Breck uniósł zakrwawioną rękę.

W pierwszej chwili Corde pomyślał, że ten gest nic nie mówi. Ale nie. Na przednim siedzeniu samochodu zobaczył dwie kartki zapisane pismem maszynowym. — Chodzi o to? — spytał.

Breck przytaknął. — Niech pan je weźmie. Przeczyta... Kręci mi się w głowie. Chce mi się pić. — Zamknął oczy.

Corde wziął kartki. Zaczął czytać. Nie mógł się skupić. Patrzył, jak Dianę objęła twarz Brecka zręcznymi, zaczerwienionymi dłońmi. Krzycza­ła: — Nic ci nie będzie! Wyzdrowiejesz! Słyszysz mnie? Czy mnie słyszysz?

Spojrzała na męża. Corde położył dłonie na jej ramionach. Chwyciła je i odrzuciła. Opuściła głowę na pierś Brecka i zaczęła płakać.

Chwilę później, kiedy karetka odjechała na sygnale, wzbijając tumany kurzu, Corde szybko poszedł do swojego samochodu i usiadł na siedzeniu kierowcy. W końcu zaczął czytać.

Przedarli się przez krzewy między dwoma bukami, które znaczyły koniec ogrodu Corde'a, i weszli do lasu w miejscu, gdzie miesiąc temu widział, lub wydawało mu się, że widział, oświetloną światłem księżyca twarz obser­wującą jego dom. Szli po dywanie z wysuszonych liści i żółtej „skoszonej" przez jelenie trawy.

Obok Corde'a kroczył Wynton Kresge ubrany w jasnobrązowy mundur i wiatrówkę. Miał ze sobą remingtona. Nie założył śrutówki na ramię, tyl­ko niósł ją jak żołnierz w dwóch rękach, palec wskazujący trzymał na osło­nie spustu. Prowadząc, Corde studiował poplamione kartki papieru, j by to były wskazówki w zabawie w tropienie.

Niebo miało mleczną barwę. Słońce — nisko zawieszony biały dysk próbowało przebić się przez chmury, ale gęsta szarość wskazywała, że przegra tę walkę. Las, pastwisko dla krów i żółtozielony dywan przed nim opalizowały różnymi kolorami. Podleciał do niego ciemny jak smoła gwa-rek i gwałtownie zawrócił. Wystraszył obu mężczyzn.

Obok starej spalonej stodoły, w której zabronił się bawić Jamiemu i Sarah, skręcili w prawo. Resztki budynku wystawały z ziemi niczym zwęglone kości. Przeszli starym wiaduktem kolejowym i podążyli żwiro­watym podtorzem w stronę rzeki. Szli wzdłuż brzegu, między drzewami, aż w końcu dotarli do domu. Corde złożył kartki i wsunął je do kieszeni.

Był to popadający w ruinę mały piętrowy budynek w stylu kolonial nym. Stał na zarośniętej polanie, za nim nad rzeką znajdowały się zbio niki na wodę. W górze cumowała zardzewiała barka, denerwujący odgł jej perkotania roznosił się w gęstym powietrzu.

Na podwórzu przed domem parkował zielony samochód. Na przedni szybie miał plakietkę Hertz, firmy wynajmującej samochody. Corde odcz tał numer.

To Gilchrist go wypożyczył.

Corde się skulił, Kresge ukląkł obok niego. Ukryli się za zwalonym k narem. Corde spojrzał w dół. — Zostaniesz tutaj — nakazał Corde. — Ni ważne, co usłyszysz. Jeśli wyjdzie sam, zatrzymaj go. Tylko on wie, gdz' jest Sarah. Chcę mieć go żywego.

— Chyba lepiej wezwać posiłki. Tak radzi podręcznik w takich sytu cjach.

Corde przyglądał się domowi. Boże, wyglądał złowieszczo — odizol wany i zamglony, zaniedbany. — Zamierzam uwolnić moją córkę, niezależ nie od tego, co będę musiał zrobić. Może będę musiał porozmawiać z ni na osobności.

Kresge długo przypatrywał się Corde'owi, zastanawiał się nad jeg słowami. Potem spojrzał na dom. — Skąd wiedziałeś, że jest tutaj?

Corde uciszył go. Razem zbliżyli się do budynku. Kresge kucnął za sa­mochodem z wypożyczalni i położył karabin na maskę. Wskazał na fron­towe i tylne drzwi i skinął głową, co oznaczało, że oboje ma pod ostrzałem. Corde przytaknął i skulony podbiegł do domu. Zatrzymał się przed rozpa­dającą się werandą. Nabrał powietrza do płuc i powoli podszedł do drzwi. Otworzył je wściekłym kopnięciem i wszedł do pachnącego stęchlizną d mu.

W pokoju panował półmrok, jakby było w nim gęsto od dymu lub mgły. Światło słoneczne, już i tak rozproszone przez chmury, przedzierało się przez srebrzyste liście klonu na zewnątrz i wpadało szarym strumieniem do środka. Dywan, ściany, meble ze sklejki i obrazy wydawały się wybla­kłe w tym słabym oświetleniu.

Przerażenie minęło. Corde przez chwilę myślał, że w domu nikogo nie ma, Gilchrist znów im uciekł. Jego wzrok przyzwyczaił się do przytłumio­nego światła i w drugim końcu pokoju zobaczył niewyraźny kształt, kulę, która się poruszyła. Była rozmyta jak dysk księżyca. Dostrzegł, że to gło­wa mężczyzny, który spogląda na Corde'a.

Tamten powoli wstał zza zaśmieconego biurka. Około stu osiemdzie­sięciu pięciu centymetrów wzrostu, siwiejące, dość jasne włosy, schludny, długie chude ręce. Ubrany był staromodnie w jasnozieloną sportową ma­rynarkę i brązowe spodnie. Na jego twarzy nie można było zauważyć, że zaskoczyła go ta wizyta. Przyjrzał się Corde'owi brązowymi oczami.

Wygląda jak ja, mimowolnie pomyślał Corde.

— Gilchrist, gdzie jest moja córka? — spytał spokojnie.

14

Leon Gilchrist przeszedł przez snop zamglonego światła i zatrzymał się trzy kroki od Corde'a. Założył ręce. Na jego twarzy rysował się radosny uśmiech. — No cóż, jestem zaskoczony, detektywie Corde.

— Chcę wiedzieć, gdzie ona jest. — Głos Corde'a drżał. — Teraz chcę to wiedzieć.

— Oczywiście zaraz się dowiesz.

Corde zrobił krok do przodu i wymierzył rewolwer w pierś Gilchrista. Profesor zerknął na broń i wsunął dłonie do kieszeni. Patrzył na Corde'a, jakby detektyw był owadem robiącym ostatnie kółko nad pojemnikiem z trucizną. Potem zapytał: — A jak tam czuje się syn?

Błysk niepewności pojawił się w oczach Corde'a, gdy spojrzał na twarz Leona Gilchrista.

— Słyszałem, że poszedł sobie popływać. Ta muzyka, której słuchają młodzi ludzie...

Próbuje wyprowadzić mnie z równowagi. Spokój, zachowaj spokój.

Corde gwałtownie oddychał. Czuł, że dusi się od nadmiaru tlenu. Chwycił Gilchrista za kołnierz i przystawił mu rewolwer do ucha.

— No — jęknął Gilchrist miękkim głosem — pamiętaj o Sarah. Na­szej rozmowy nie możemy kontaminować z emocjami, bo zapomnimy, że tylko ja wiem, gdzie ona jest. Kontaminować... Czy ty w ogóle domyślasz się, co to znaczy.

Corde odepchnął Gilchrista i zrobił krok do tyłu. Otarł usta rękawem. Poczuł się jak osaczone zwierzę, z którym Gilchrist się bawi.

Ty wciąż nie rozumiesz, z kim masz do czynienia. Nie jestem zwy­kłym oprychem, który zabarykadował się w sklepie. Twoja inteligencja nie pozwala ci tego zauważyć. Jestem inny niż Jennie Gebben, ty, twój syn, Sarah i twoja piękna Dianę.

Obserwowałem twoją rodzinę od momentu śmierci Jennie. Zobaczy­łem twoją córkę przy jeziorze po tym, jak zostawiłem pierwszą notatkę do ciebie. Jej piękne włosy. Promienie słońca mieniły się na jej rajstopach, białej bluzce. Miała stroje z ubiegłego roku, co? Bo trzeba było zrezygno­wać z wiosennego szaleństwa zakupów w Sears, prawda? Od tego momen­tu korespondowałem z Sarah... Skąd ten szok u ciebie? W końcu powinie­neś się domyślić. Nurtuje mnie tylko jeden problem. Nie jesteś inteligent­ny, ale za to uparty; w przeciwieństwie do twoich kolegów, którzy nie są ani inteligentni, ani wytrwali.

Oczywiście można by cię położyć na kanapie u psychoanalityka i wy­dobyć z ciebie przyczyny twojej nieustępliwości. Zasnąłeś za kierownicą raz lub dwa razy i długo musiałeś za to pokutować. Kiedy to się wydarzy­ło? Jak byłeś nastolatkiem? Może później. W każdym razie byłem pewien, że będziesz harował, aż mnie nie odszukasz.

Sarah była doskonały sposobem na rozproszenie twojej uwagi. Na po­czątek przekonałem ją, żeby uciekła. Kiedy to nie zadziałało, postanowi­łem zakłócić wasze śledztwo, wyprowadzić was w pole. Miasto szukało Księżycowego Zabójcy, więc oprawiłem kozę ze skóry. Mieli to, czego szu­kali. „Szaleniec". Krwią zrobiłem kilka napisów. Mezza luna... Założę się, że te napisy bardzo ucieszyły twojego szefa. Ale nie ciebie, detektywie. Bezustannie posuwałeś się do przodu, byłeś coraz bliżej. Musiałem zaata­kować bardziej bezpośrednio. Chciałem cię wystraszyć, żebyś zrezygnował ze śledztwa...

Wskazał na aparat fotograficzny. — Jestem niezłym fotografem, nie sądzisz? Nawiasem mówiąc, spostrzegłem, że twoja żona prawie nie uży­wa środków antykoncepcyjnych. Czyżby po szesnastu latach nastąpił kry­zys w małżeństwie? I nie zauważyłeś ostatnio żadnych zmian u niej? Jak starannie maluje paznokcie? Jej nagłego zainteresowania cieniami do po­wiek? Czy wiesz, że kilka razy poszła z Breckiem do lasu?

Profesor uśmiechnął się i uniósł ręce niczym kaznodzieja telewizyjny.

— Czy wiesz, że kiedy ten głupi zastępca pilnował twojego domu, przetrząsałem waszą sypialnię? Otworzyłem komodę i przełożyłem majtki Dianę. Powąchałem jej poduszkę. Umyłem ręce jej tanim mydłem. Sie­działem na łóżku Sarah. Dotykałem piżam syna. To wszystko tak mnie fa­scynowało! Wykładam, przepraszam, wykładałem psychologię. Pisałem artykuły do najbardziej renomowanych czasopism specjalistycznych, cza­sopism... — Z rozbawieniem uniósł brwi. — ...które przypuszczalnie próbo­wałeś czytać. Jednak nie miałem praktyki klinicznej. Zabawa z twoją ro­dziną sprawiała mi ogromną przyjemność. Wciągnąłem ją w to wszystko, a ciebie odciągnąłem od gniazda. Wysłałem cię do Lewisboro. Sprzedałem plik kart kredytowych temu poliestrowemu oprychowi w barze w Fitz-bergu i tam cię ściągnąłem. Potem wróciłem. Podążyłem za tym głupim Breckiem... — Gilchrist uśmiechnął się szyderczo, wypowiadając to nazwi­sko. — ...i zabiłem go skuteczniej niż proza Dreisera. Zrobiłem to wszyst­ko, detektywie, pod twoim nosem i udało mi się uciec.

— Jednak cię znalazłem — stwierdził Corde. Profesor wciąż się uśmiechał. — Ale nie zapominaj, że mam... t\

córkę.

— Chcę wiedzieć, gdzie ona jest! — wrzasnął Corde z rozpaczą.

— Mówiąc oczywiste prawdy — prychnął Gilchrist — poniżasz jak mówił mój kolega z pracy.

Sarah, zawołaj mnie, dziecko! Krzyknij, zapłacz...

Ty skurwysynu! — Groźba w głosie Corde'a dotarła do wysokiego pokrytego plamami sufitu. Zdawała się rozbijać strumienie słabego świa­tła padającego na krwistoczerwony dywan. Corde ścisnął rewolwer i za­czął odciągać kurek.

Na moment w oczach Gilchrista pojawił się strach, ale po chwili już stał się spokojny. Uniósł dłoń i odezwał się pojednawczo: — Nic się jej nie stało. Mogę przysiąc.

— Gdzie ona jest?

Gilchrist omiótł go spojrzeniem. Uśmiech prawie znikł. Był teraz sku­piony, na jego twarzy malowała się troska. — Przykro mi, ale nie mogę po­wiedzieć.

— Rozumiesz... Odkryłeś, gdzie jestem. Muszę się chronić.

— Przysięgam, że cię zastrzelę, jak mi nie powiesz, co z nią zrobiłeś.

— Stłumił przemożną chęć, by wpakować Gilchristowi kulę w łokieć lub nogę.

Profesor mówił uspokajającym tonem: — Nic z nią nie zrobiłem. Jest bezpieczna. — Wskazał głową na walizkę. — Pod warunkiem, że mnie stąd wypuścisz. Jeżeli postrzelisz mnie lub aresztujesz, nigdy jej więcej nie zobaczysz. To jest proste.

Corde zrobił krok do przodu, rewolwer trzymał blisko twarzy Gilchri­sta. — Gdzie ona jest?! — wrzasnął.

Gilchrist cofnął się. — Takie są moje warunki. Żadnych negocjacji. Wolność za twoją córkę. Możesz je przyjąć lub nie.

Lufa pistoletu znalazła się niżej.

Corde uspokoił oddech. Przynajmniej Sarah żyła. Przynajmniej miał szansę zabrać ją bezpiecznie do domu. Miał w myślach wyraźny obraz dziewczynki siedzącej na łóżku, ubranej w piżamę i rozmawiającej z plu­szowym misiem. Łzy napłynęły mu do oczu.

— Powiem ci, co zrobię — zaproponował Gilchrist. — Podniesiemy stawkę. W zamian za moją głowę powiem ci, gdzie jest twoja córka, i udzielę ci paru wyjaśnień. Opowiem ci dokładnie, w jaki sposób zamor­dowałem Jennie i dlaczego.

Corde lekko zmrużył w oczy. Gdzieś w jego umyśle policjant konkuro­wał z ojcem.

Gilchrist wziął niepewność w oczach Corde'a za zgodę. Usiadł w fote­lu, wzbijając tumany kurzu. — Bardzo kochałem Jennifer Gebben. Po raz pierwszy w życiu darzyłem kobietę takim uczuciem. To śmieszne, kiedy się o tym pomyśli. To prosta dziewczyna. Niezbyt ładna. Kapryśna, ale kiedy była z tobą w łóżku, to oddawała ci się całkowicie. Rozumiesz, o czym mówię? Była centrum wszechświata. Prowadziliśmy naszą grę, pasy, po­wrozy. Dużo kobiet toleruje to u swoich mężczyzn... to oczywiście konse­kwencje kompleksu ojca. Ale Jennie to kochała. Dla tego żyła.

Gilchrist przerwał na chwilę, nie wydawał się zaskoczony lub zaniepo­kojony odkryciem tej tajemnicy. — Poza tym jeszcze co innego wchodziło w grę. Domyślasz się?

Corde przytaknął. — Zamordowałeś Susan Biagotti i Jennie to od­kryła.

Profesor mimo wszystko był wyraźnie niezadowolony, że Corde to wy-dedukował. Jednak kontynuował spokojnie: — Leżąc w łóżku z Jennie... — Gilchrist uśmiechnął się na to wspomnienie. — Albo w wannie czy na podłodze w kuchni opowiadałem jej różne rzeczy. Była w stanie rozbroić każdego... No tak, ja i Susan prowadziliśmy ostrą grę. Kiedyś wspomnia­łem o tym Jennie. To było głupie z mojej strony.

którą powinieneś się opiekować. Mimo to ją krzywdziłeś, a potem zabiłeś. Dlaczego? Czy taki seks dał coś pozytywnego?

Corde rzucił w końcu kluczyki na środek podłogi. Gilchrist włożył je do kieszeni.

Zakneblowany człowiek może się udusić. Pisano o tym w biuletynie FBI. Corde zanotował tę informację koślawym pismem na fiszce.

Gilchrist wziął walizkę. — W piwnicy — powiedział tylko. Podszedł do drzwi i je otworzył. Stanął na szczycie schodów i włączył światło.

Corde krzyknął: — Sarah, tu tata!

Brak odpowiedzi. — Zakneblowana. Przecież mówiłem — rzekł nie­cierpliwie Gilchrist.

Corde wyjął kajdanki i podszedł do Gilchrista. — Przykuję cię do rury centralnego ogrzewania.

Gilchrist przyjrzał się oczom Corde'a. — Myślę, że jesteś w stanie. W porządku. Chodź za mną. Pokażę ci. Trudno znaleźć to miejsce.

— Nie, zostaniesz tutaj.

Profesor wzruszył ramionami i powiedział: — Na dole musisz skręcić w lewo, pójść korytarzem, potem... Corde wysunął do niego kajdanki.

— ...kilka schodków do góry. Nie panikuj. Ona czuje się dobrze. Na­prawdę dobrze. — Gilchrist mówił jak pediatra, który wyleczył dziecko z wysokiej gorączki.

Corde poczuł kwaśny zapach mężczyzny — starego ubrania, potu. Na­gle zdał sobie sprawę, że stoją bardzo blisko siebie.

Gilchrist, sięgając po kajdanki, spokojnie zamknął długie palce na nadgarstku Corde'a, paznokcie wbił w skórę. Odchylił się do tyłu i rzucił w dół schodów, pociągając za sobą Corde'a.

Detektyw na próżno próbował chwycić się poręczy. Rewolwer wystrze­lił, kula uderzyła w ścianę. Razem stoczyli się po ostro zakończonych so­snowych stopniach. Trzaski i głuche uderzenia. Corde usłyszał, że strzeli­ło mu w lewym nadgarstku. Broń wypadła mu z ręki. Rozległ się głośny łoskot, gdy uderzył głową w chwiejącą się poręcz. Usłyszał też kolejne szczęknięcie w stawach, prawdopodobnie w ręce lub nodze Gilchrista.

Odbijali się po drewnianych stopniach, aż w końcu zwalili się na beto­nową podłogę. Znieruchomieli. Leżeli skuleni niczym kochankowie w zim­ny poranek. W małej mrocznej piwnicy otaczały ich zardzewiałe narzę­dzia, rozrzucony węgiel i kilka puszek z farbą. Poza nimi nikogo nie było.

Wynton Kresge leżał na brzuchu na masce zielonego pontiaka gotowy d0 strzelania. W takiej samej pozycji wiózł swoim oldsem zabitego jelenia, gdy wracał z polowania. Na jego palcach odcisnął się wzorek z kolby re­mingtona. Czuł zapach smaru do broni i benzyny. Pomyślał, że Corde jest w środku cholernie długo.

Potem usłyszał odgłos wystrzału. Krótki trzask. W oknach na dole odbił się błysk.

Frontowe drzwi czy tylne. Frontowe czy tylne?

Do cholery, wybierz.

Kresge wstał, zawahał się i potem pobiegł wysuszonym trawnikie Wpadł do środka otwartymi drzwiami.

— Bill! — wrzasnął. W odpowiedzi mocne uderzenie pogrzebaczem rozcięło mu policzek. Ciężko upadł na plecy. Karabin wypadł mu z rąk, ka­wałek deski ze ściany rozprysł się na drzazgi po uderzeniu śrutem. Gorą­ca krew napłynęła mu do oka i do ust. Zobaczył rozmytą sylwetkę Gilchri-sta. Kulejąc, podchodził już, by podnieść broń. Prawa ręka profesora była opuchnięta i brudna od krwi. Miał też zakrwawioną twarz.

— Bill! — zawołał Kresge, plując krwią.

Gilchrist chwycił śrutówkę i skierował ją w kierunku twarzy Kresge' Ten obrócił się, próbował się odczołgać. Usłyszał, jak Gilchrist mruknął, naciskając spust. Uświadomił sobie, że w komorze jest łuska po naboju. Kresge modlił się, by profesor nie potrafił ponownie załadować broni.

Usłyszał podwójne szczęknięcie zamka i odgłos starej łuski upadającej na werandę.

— Nie — jęknął Kresge, po omacku szukając swojego pistoletu. Wy­padł z kabury i nie mógł go znaleźć. Przeczołgał się kolejne kilka cali i przycisnął do balustrady z kutego żelaza. Na plecach poczuł chłodny do­tyk lufy karabinu.

Potem usłyszał wystrzał.

Kolejny i kolejny. Gilchrist zatoczył się i chwycił za pierś i brzuch, przeszyte kulami wystrzelonymi przez Corde'a. Karabin spadł na Kres­ge^. Ten chwycił go i po omacku wycelował w kierunku lasu. Gilchrist opadł na kolana, a potem przewrócił się do przodu.

Wyntona Kresge'a otoczyła głucha cisza. Chwilę później rozbił ją na­tarczywy głos, który kazał zapomnieć mu o uldze. Bill Corde rozpaczał: — Sarah, co ja ci zrobiłem? Co ja zrobiłem?

Szedł niepewnym krokiem. Trawa i wyrastające z ziemi korzenie smaga­ły go po nogach. Wołał zachrypniętym głosem: — Sarah, Sarah?! — Wypło­szone ptaki zrywały się z gniazd na ziemi, gdy przechodził obok. Czasami docierało do niego echo jego wołania, co na krótko dawało mu fałszywą nadzieję.

Skręcił sobie nadgarstek, spadając ze schodów, ale nie zgodził się na żaden opatrunek, tylko szybko pobiegł szukać córki.

Albo jej ciała, jak teraz zaczął z rozpaczą myśleć. Nie było jej ani w do­mu, ani w garażu.

Dopingowany poczuciem straty, z chaosem myśli w głowie, Bill Corde przeczesywał pięć akrów trudno dostępnego terenu wokół posiadłości — las zarośnięty splątanymi krzewami, wydmy pokryte igliwiem, kilka głę­bokich sadzawek i połacie luźnej ziemi, gdzie łatwo można było wykopać płytki grób. Pozszywany Wynton Kresge krążył z desperacją po tym sa­mym terenie. Tak samo jak Corde bał się, że znajdzie płacheć świeżo prze­kopanej ziemi. Nie wyobrażał sobie, jak można powiedzieć o tym ojcu dziewczynki, więc wciąż szukał gorączkowo.

Przyłączyli się do nich inni zastępcy, nawet Lance Miller oddychający ze świstem z powodu elastycznej opaski na złamanych żebrach. Jim Slo-cum i dwóch zastępców, którzy mieli wolne i powinni siedzieć w domu przed telewizorem z piwem i żonami, też przeczesywali teren.

Corde przedzierał się przez trawę, smagały go cienkie gałęzie. Łokcia­mi torował sobie drogę przez wysokie krzewy. Przewrócił się, potknąwszy o paskudnie ukryty drut kolczasty, i skaleczył prawą rękę, chroniąc szczę­kę. Każdy różowy odblask poświaty za drzewami odbierał mu zmysły, każ­de odległe wycie psa lub pohukiwanie sowy było dla niego wołaniem. Raz wrzasnął, gdy w wysokiej trawie natknął się na coś, co okazało się wor­kiem z pustymi butelkami.

— Sarah, Sarah? — zawołał szeptem i między drzewami wyszedł na świeżo zaorane pole.

Do siódmej słońce zniżyło się nad horyzont, wąskie cienie drzew sta­wały się coraz dłuższe. Bill Corde siedzi na wzgórku porośniętym mle­czem, kocimiętką i trojeścią. Stracił głos, siły też. Wyciąga rękę i czule jak wariat gładzi żółty liść. Sądzi, że powinien dalej szukać, ale wie, że nie ma to sensu. Może jedynie siedzieć i opłakiwać córkę oraz inną stratę, bo


śmierć Sarah zatruje życie, które dzieli z Dianę i Jamiem. Na zawsze wy rośnie między nimi mur.

Kiedy szukał, nadzieja była jego jedynym oparciem. Teraz stracił na wet to.

Dziesięć minut siedzi jak sparaliżowany, potem obserwuje podskaku­jący na nierównej drodze radiowóz, który podjeżdża do niego. Ostrożni prowadzi go Lance Miller. Zatrzymuje się na pochyłości terenu. Otwiera ją się drzwi. Wysiada Dianę.

A za nią Sarah.

Corde wstaje niepewnie i podchodzi do niej. Obejmuje ją, mocno przy tuła i ściska. — Kochanie, kochanie, kochanie! — woła. Jego zachowani zaczyna ją niepokoić, więc zmusza się do nonszalancji. Ogarnia go oszoło­mienie. Śmieje się głośno i ściska rękę córki.

Dianę wyjaśnia, że Sarah przybiegła do domu dwadzieścia minut te­mu. Szeptem mówi Corde'owi: — Jest bardzo wstrząśnięta. Widziała, ja1 Gilchrist zaatakował Bena, uciekła i ukryła się w szkole. Potem pieszo wróciła do domu. — Corde z niepokojem unosi brwi. Dianę właściwie od­czytuje ten gest i bezgłośnie mówi: — Nic jej nie jest. Nie dotykał jej.

Dianę pokazuje głową na ambulans stojący przy podjeździe do domu Gilchrista. — Dali jej środek uspokajający. Prawda, kochanie?

— I chce mi się spać, mamusiu.

Chociaż Corde ma tysiące pytań, wie, że nie może przedłużać rozmo­wy z córką. Mówi: — Czas na kolację. Może pojedziemy do domu i rozpa­limy rożen?

Ruszają w kierunku dodge'a w świątecznym nastroju, ale ciężar wyda­rzeń staje się nagle zbyt wielki dla Sarah. Spogląda na dom Gilchrista, jakby patrzyła na przyjaciela, który ją zdradził. Chociaż budynek jest dość daleko, Corde powoli wchodzi przed nią, żeby przypadkowo nie zobaczyła krwi. — Pokaleczył doktora Brecka, tatusiu. Człowiek Słońca pokaleczył doktora Brecka. Myślałam, że jest moim przyjacielem.

— Zostawiłam go w samochodzie doktora Brecka. Jest tam mój ma­gnetofon. Doktor Breck kazał mi uciekać, kiedy Człowiek Słońca... — Za­nika jej słaby głosik.

Dianę powoli unosi palce do ust, jest zdecydowana nie ujawniać wię­cej okropnych szczegółów w obecności córki. Zmusza się do uśmiechu.

— Co z Breckiem? — Corde pyta Dianę.

Waha się przez moment. Corde wie, że zastanawia się, czy powinna przyznać się do posiadania tej wiedzy. — Będzie żył. Ma setki szwów.

Sarah spogląda w bok półprzytomnym wzrokiem. — Nie lubię tego miejsca. Boję się, że on wróci do domu.

Corde kuca przy niej. — On uciekł, kochanie. Nigdy tu nie wróci. Wy­pędziłem go stąd.

Dianę patrzy na dom. Pyta: — On mieszka tutaj, ten czarnoksiężnik?

— Widziałam go kilka razy za pastwiskiem — odpowiada Sarah. — Chciałam, żeby mnie zaczarował, żebym była mądra. Kiedyś poszłam za nim tutaj, ale bałam się go poprosić i uciekłam...

— I napisała o tym opowiadanie.

Corde wyjmuje z kieszeni na piersi dwie poplamione kartki i czyta tekst, którego w ciągu dnia prawie nauczył się na pamięć. — Dziewczyn­ka wsiadła na orła i objęła jego szyję z piórami. Odfrunęłi z żółtego domu. Połeciełi do Człowieka Słońca. Najpierw przelecieli nad podwórzem, potem nad pastwiskiem dla krów. Minęli starą studnię i spaloną stodołę, która wyglądała jak żebra wiełoryba. Lecieli nad wiaduktem kolejowym i drogą do rzeki. W końcu dotarli do polany. Orzeł wyładował łagodnie. Stał tam domek Człowieka Słońca...

— Sarah, ty sama tam poszłaś? — Dianę przymyka oczy, pomyślaw­szy, jak drobny zbieg okoliczności zapobiegł tragedii.

— Mamusiu, ja chciałam tylko, żeby zrobił mnie mądrą.

Dianę beztrosko obejmuje córkę ramieniem i idą w kierunku radiowo­zu. Corde kuśtyka za nimi. Matka i córka rozdzielają się na chwilę; dziew­czynka pędzi przed siebie.

Corde dogania żonę, która teraz milczy, ma taki ostrożny wyraz twa­rzy, jak wtedy, gdy siedziała przy łóżku Jamiego. Corde wie dlaczego, ale nie chce się teraz nad tym zastanawiać. Ból w ramieniu nadrabia straco­ny czas i Corde jest półprzytomny, gdy siada na tylnym siedzeniu swojego dodge'a obok żony. Sarah zajmuje miejsce z przodu. Dianę gładzi włosy córki.

Kiedy Corde siada bliżej Dianę, ona odsuwa się od niego. Nieznacznie, ale widocznie.

Miller uruchamia silnik i powoli jedzie wyboistą drogą, samochód ko­łysze się niczym łódka po przepłynięciu dużego statku. Corde opuszcza głowę jak w kościele, przytrzymuje ją ręką. Myśli: Wykonuję swoją prac najlepiej, jak potrafię. Co można więcej zrobić? Jednak przypuszcza, ż trzeba robić więcej, znacznie więcej. Wie, że kiedy córka przestaje spra wiać kłopoty, zaczynają się problemy z synem. Kiedy samochód zostaje spłacony, rośnie dług hipoteczny. Kiedy stwierdzasz, że kochasz żonę, on~ odchodzi do innego... Ale największym problemem jest odkrycie, co dokła­dnie trzeba zrobić. Taka jest lekcja. Bill Corde wątpi, czy kiedykolwiek uda mu się ją odrobić poprawnie.

— Zapnijcie wszyscy pasy — mówi Lance Miller, kiedy wjeżdża na au tostradę.

Corde z ogromnym mozołem wypełnił nowy formularz. Był wyjątków ostrożny, bo wiedział, że zarówno Jim Slocum, jak i Hammerback Elliso będą go wykorzystywać, udzielając informacji prasie. Chciał być precyzyj ny, jak to tylko możliwe. Próbował wykorzystać magnetofon Sarah, ale ję zyk stanął mu kołkiem i musiał wrócić do papieru i pióra.

Dziennik stracił wyłączność. Morderstw dokonał profesor uniwersyte tu, który wykładał na Harvardzie i napisał książkę recenzowaną na ła mach New York Timesa. Do miasta przyjechali dziennikarze z Associated Press i z gazet z wielkich miast. Zjawili się też smutni reporterzy (jede z CNN, ku zachwytowi miasta) z włosami ułożonymi sprejem, w wypraso wanych modnych ciuchach i z wyszukanym sprzętem elektronicznym. J den z dziennikarzy określił Gilchrista jako „mordercę kultowego z Ne Lebanon", ale szeryf Jim Slocum stwierdził: „Nie wydaje się, żeby to mia ło coś wspólnego z kultem, raczej podłożem był romans, a kolejne zabój stwa miały na celu ukrycie przestępstwa".

Corde w nagrodę został zwolniony z konieczności nauki kodów radio­wych i dostał stanowisko, które Slocum nazwał Komórką ds. Ciężkie Przestępstw. Wymyślił to pewnego wieczoru po obejrzeniu „Najbardzie. poszukiwanych w Ameryce". Jednak nie groził mu nawał roboty. W obe­cnej chwili jedynym niebezpiecznym przestępcą był Dell Tucker, farmę z New Lebanon, który przetestował automatyczny AR-15, strzelając d gofferów. Corde doszedł do wniosku, że to naruszenie przepisów federal nych, więc on nie musi się tym przejmować. Poza tym sam miał na pień ku z tymi gryzoniami.

Wynton Kresge dostał dobrą nauczkę. Jako nowo zatrudniony przez miesiąc będzie musiał stać na punkcie kontroli prędkości w bezludnej czę ści hrabstwa Harrison. Corde powiedział mu, że nie zawsze będzie dosta­wał atrakcyjne zadania.

Corde się chwilę zastanawiał. — Prawda, nie możesz. Ale powinieneś.

— Przyleciał tu bezpośrednio z San Francisco? — rozmyślał Kresge. Corde kontynuował: — I po prostu mieszkał w New Lebanon. Wynajął

dom w lesie, ten, w którym go znaleźliśmy. Wynajął tę ruderę na miesiąc. Kiedy dzwonił, mówił, że dzwoni z San Francisco. Wszyscy mu wierzyli.

— Jak to odkryłeś?

— Nie odkryłem, domyśliłem się na podstawie tego, co mi powiedział. Najlepszym źródłem informacji o morderstwie jest sam przestępca. Zapa­miętaj to.

— Zapamiętam.

— Myślę, że zamierzał się tam ukrywać przez pewien czas, a potem pojawić, jakby wrócił z konferencji. Jednak już pierwszego ranka musiał zobaczyć Sarah w lesie. Postanowił, że ją wykorzysta, żeby dotrzeć do mnie. Ją i Jamiego.

— W jaki sposób?

Corde wykrzywił twarz. — Żeby uzyskać nade mną przewagę. Nie za­chowałem się zbyt inteligentnie. Nie przyszło mi do głowy, że uciekła. Kie­dy dostałem się do domu, na samym początku zapytałem, gdzie ona jest. To nasunęło mu pomysł, który świetnie wykorzystywał. Prowadził ze mną grę. Doprowadził mnie do wściekłości, a potem uspokoił, mówiąc, że Sarah jest bezpieczna. Powiedział mi też, dlaczego zabił Jennie. Uśpił moją czuj­ność.

— Kim jest ten Breck? — Kresge spojrzał na raport. Odpowiednie pytanie dla ciebie.

— Właśnie z nim rozmawiałem. Był korepetytorem Sarah. Nic ponad­to. Breck przeczytał część książki Sarah o tym czarnoksiężniku obserwu­jącym nasz dom. Zapytał ją o to i dowiedział się, że tego nie wymyśliła. Do­szedł do wniosku, że to człowiek, który zostawiał pogróżki, a co za tym idzie, morderca.

To dlaczego nie powiedział nam tego wcześniej?

— Przeczytał te cholerne kartki pięć minut przed tym, jak Gilchrist go pochlastał.

A dwa dni po tym, jak ja przeczytałem to opowiadanie.

— Breck znalazł się w złym miejscu o złym czasie — stwierdził Kres­ge.

— Można tak powiedzieć. Corde rozumiał, że było znacznie więcej do powiedzenia o Brecku, ale

nie miało to nic wspólnego z Gilchristem lub śledztwem. Musiał dużo prze­myśleć i dużo porozmawiać, zanim postanowi, co należy zrobić w tej sytu­acji, jeżeli w ogóle może coś zrobić. Poza tym osoba, z którą musiał poro­zmawiać... no cóż... nie była skłonna do żadnych rozmów. Kim jest ten Breck?

Corde wszedł do ogrodu z tyłu domu i odstawił puszkę piwa. Przyjrzał się poletku pokrytemu wysuszonym błotem. Wypłoszył parę gwarków i zaczął się pochylać, aż w końcu znalazł się na czworakach. Wydawało mu się, że zielony meszek nie podrósł ani o milimetr w ciągu ostatnich kilku tygodni. Uznał, że to szaleństwo wysiewać trawę na tym osłoniętym od słońca ka­mienistym pasie ziemi między dwoma domami, gdzie mieszkali rozbiega­ni chłopcy lubiący drogę na skróty. Powinien wysypać teren żwirem i miał­by spokój.


Mimo wszystko Corde starannie ustawił zraszacz i odkręcił wodę.

Usiadł na krzesełku ogrodowym, aluminiowe nogi zazgrzytały na be­tonowym chodniku, który wylał dwa lata temu i przez dwa lata zamierzał go dokończyć. Spojrzał na zegarek. Dziś wieczorem rodzina miała pojechać do Jamiego do szpitala. Zamierzali przemycić magnetowid i wspólnie obej­rzeć film, który wypożyczyła Diane, jakąś komedię policyjną. Jednak pla­nowali tę wyprawę po zjedzeniu obiadu. Teraz przez kilka minut chciał się odprężyć. Otworzył piwo i wypił połowę, a potem odstawił puszkę na be­ton. Obserwował pojawiającą się chwilami tęczę na pióropuszu tf°dy na tyle wysokim, by zatrzymać ostatnie promienie zachodzącego słońca. Obejrzał się za siebie i za podwójną szybą okna zobaczył, jak Diane przy­gotowuje obiad.

Corde poczuł na udzie plik fiszek. Wyjął je z kieszeni. Większość z nich umieści w wysokich zielonych szafach, które zarekwirował dla siebie w biurze szeryfa. Ale jedną fiszkę zapisaną przez niego starannie druko­wanymi literami zamierzał powiesić na swojej tablicy informacyjnej- Po­myślał, że umieści ją obok swego ulubionego cytatu — mówiącego, że do­wody materialne są podstawą śledztwa. Na tej kartce było napisane:

TO WŁAŚNIE POETA POSTRZEGA ŚWIAT BEZPOŚREDNIO, W AKCIE ILUMINACJI, PODCZAS GDY INNI WIDZĄ W ŚWIETLE ODBITYM.

L. D. GILCHRIST

Wsunął fiszkę do kieszeni, potem wziął piwo i wypił kilka łyków. Poło­żył sobie pokrytą kropelkami wody puszkę na brzuchu i słuchał odgłosów wieczoru: cykad, świerszczy, pohukiwania sowy, która obudziła sie z gło­du, oraz wołania na dzieci sąsiada, żeby przyszły na obiad. Diane zastu­kała w okno i krzyknęła: — Za dziesięć minut!

Corde odpowiedział, że dobrze. Poczekał pięć minut, wstał i si? prze­ciągnął. Podszedł do brzegu betonowego chodnika, wychylił się do przodu i zaczął wymachiwać w powietrzu białymi kartkami. — Sio, sio! "~ krzy­czał na kilka błyszczących gwarków, które odleciały z błotnistego mizerne­go trawnika i znikły na bezksiężycowym niebie.


PODZIĘKOWANIA

Pragnę serdecznie podziękować Jerry Cowdrey z Laguna Niguel w Ka­lifornii za cenne informacje dotyczące problemów i możliwości dzieci ma­jących kłopoty z nauką. Równie gorąco dziękuję mojej siostrze i przyjaciół­ce w przygodzie pisarskiej, Julie Reece Deaver z Pacific Grove w Kalifor­nii. Wyrażam głęboką wdzięczność Karen Cowdrey z Los Angeles, której wiedza na temat psychoterapii i ludzkiego umysłu okazała się nieocenio­na pod każdym względem. Dziękuję również Kate Miciak, wśród której rozlicznych talentów jest także zdolność inspirowania, udzielania rad i, co niemniej istotne, przelewania na autora swojej miłości do słowa pisanego. Na koniec składam wyrazy ogromnej wdzięczności mojej agentce i przyja­ciółce, Deborah Schneider.

JWD, Nowy Jork, 1993.

8

7

10

38

52

7

86

87

106

134

133

146

147

152

162

163

4

170

169

172

171

172

199

186

198

206

205

206

207

208

209

11

210

215

218

217

224

221

252

264

278

282

283

285

294

298

299

0x01 graphic

— No tak.

yic;

pH: (niesłyszalny)

pH: Uhm, tak.

pBB: Miałeś z nią stosunek pochwowy i analny? Rozumiesz, o czym

0x01 graphic



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Deaver Jeffery Lekcja jej smierci
Lekcja jej struktura i typy
Zagadkowa śmierć królowej Anglii Czy ukrywana jest jej śmierć
Zagadkowa śmierć królowej Anglii Czy ukrywana jest jej śmierć
ŚMIERĆ I JEJ OZNAKI
Myśl o śmierci i jej wskazówki, S E N T E N C J E, Sentencje
A Schopenhauer O śmierci i jej stosunku do nieśmiertelności samej naszej istoty ostatnie zajęcia
Śmierć i jej różne oblicza na podstawie wybranych utworów, WYPRACOWANIA, ZADANIA
Śmierć i jej rozumienie w różnych okresach historycznych Śmierć zdysocjowana, współczesne problemy
ŚMIERĆ I JEJ OZNAKI
Lekcja argentyńskiego tanga Kolej Europy na finansowy taniec śmierci – Adrian Salbuchi
Zachłyśnięcie się treścią żołądkową jako przyczyna śmierci ofiary wypadku drogowego czy można było
ŚMIERĆ I JEJ ZAGADNIENIA
Lekcja kliniczna 2 VI rok WL
dokumentacja medyczna i prawny obowiązek jej prowadzenia
3 KULTURA I JEJ WPYW NA YCIE SPOECZNE

więcej podobnych podstron