Dziewczyny z Buffalo, wyjdźcie dzisiejszej
nocy...
Ursula K. Le Guin
- Spadłaś z nieba - powiedział kojot.
Wciąż zwinięta w kłębek, leżała na boku,
przyciskając się plecami do wiszącej
nad nią skały i jednym okiem obserwowała
kojota. Drugie oko zakrywała
wybrzuszoną dłonią zwróconą grzbietem do
pyłu podłoża.
- Coś się wypaliło w niebie, o tam, nad skałą i
stamtąd spadłaś - powtórzył
cierpliwie kojot, jakby wiadomość ta stała się
już cokolwiek przestarzała. - Czy
coś ci się stało?
- Czuła się całkiem dobrze. Siedziała w
samolocie z panem Michaelsem i motor tak
ryczał, że nie rozumiała, co do niej mówił nawet
wtedy, gdy krzyczał, no i to, w
jaki sposób wiatr tłukł o skrzydła, wywoływał w
niej mdłości, ale poza tym
wszystko było w porządku. Lecieli do
Canyonville.
Wróciła na ziemię. Kojot wciąż siedział w tym
samym miejscu. Ziewnął. Był duży,
dobrze odżywiony, a futro miał srebrzyste i
gęste. Ciemna linia rozciągająca
spojówkę podłużnego bursztynowego oka
zaznaczała się tak wyraźnie jak u
dachowego kota.
Dziecko powoli usiadło; ciągle przyciskało rękę
do prawego oka.
- Straciłaś oko? - zapytał kojot z
zainteresowaniem.
- Nie wiem - odparła. Nabrała w płuca powietrza
i zadrżała. - Zimno mi.
- Pomogę-ci go poszukać - obiecał kojot. -
Wstawaj! Jak zaczniesz się ruszać,
przestaniesz się trząść. Słońce już wzeszło.
Zimna, niczym nie zakłócona jasność zalewała
opadającą równinę - setki mil
porośnięte bylicą. Kojot z ożywieniem dreptał to
tu, to tam, węsząc pod kępkami
trawy i zajęczego szczawiu, skrobiąc łapą pod
skałami.
- Nie będziesz szukać? - zapytał siadając nagle
na tylnych łapach i zaprzestając
poszukiwań. - Znałam kiedyś taką sztuczkę... -
teraz okazało się, że była to ona,
kojocica, a nie on. - że mogłam rzucić swoje oczy
wysoko w górę, na drzewo,
wszystko stamtąd obejrzeć, potem zagwizdać i
one wracały z powrotem do głowy.
Ale skradł mi je ten cholerny facet-sójka i kiedy
zagwizdałam, nic nie wróciło.
Musiałam zamiast oczu włożyć sobie kulki z
sosnowej żywicy, żeby w ogóle
widzieć. Ty też mogłabyś spróbować. Ale
właściwie jedno oko masz w porządku, to
po co ci drugie? Idziesz, czy będziesz tu
zdychać?
Dziecko przycupnęło, drżąc.
~ Cóż, chodź jeśli masz ochotę... - rzekła
kojocica. Znów ziewnęła, kłapnęła na
pchłę, wstała, obróciła się i długim zboczem,
które ciągnęło się daleko w głąb
równiny leżącej w smugach długiego cienia
krzaczków bylicy, potruchtała w dół,
między rzadkie kępki szałwii i zajęczego
szczawiu. Trudno było nadążyć wzrokiem
za tym szczupłym, żółto-szarym zwierzęciem.
Zniknęło, choć dziewczynka nie
spuszczała -< zeń oczu.
Dziecko z trudem podniosło się i - bez słowa,
choć w duszy powtarzało sobie:
"Zaczekaj , proszę, zaczekaj" - pokuśtykało za
kojocicą. Mała cały czas
przyciskała rękę do prawego oczodołu. Patrząc
jednym okiem, nie widziała głębi,
dlatego wszystko odbierała jak wielki, płaski
obraz. Kojocica przysiadła nagle
pośrodku tego obrazu i odwróciła się, by
spojrzeć na dziewczynkę; miała otwartą
paszczę i zmrużone, śmiejące się oczy.
Dziewczynka nie czuła już takiego drżenia
w nogach, i w głowie jej tak nie łomotało, ale nie
opuszczał jej głęboki,
mroczny ból. Już prawie zrównała się z
kojocicą, gdy ta znów odbiegła. Tym razem
mała przemówiła:
- Zaczekaj, proszę!
~ Dobra - odparło zwierzę, ale biegło dalej. Mała
szła za nim, schodząc w ten
płaski obraz krokami, z których każdy miał
głębię. Każdy z nich był inny, każdy
krzaczek szałwii czuło się inaczej, a mimo to tak
samo. Idąc śladem kojocicy,
wyszła z cienia nawisowych skał i słońce stojące
nad horyzontem oślepiło jej
lewe oko. Jasne ciepło od razu przeniknęło jej
mięśnie i kości. Powietrze, które
całą noc z takim trudem wciągała w płuca, teraz
okazało się słodkie i łagodne.
Kępki szałwii wsysały w siebie cienie, a słońce
rozgrzewało plecy dziewczynki
idącej krawędzią żlebu za zwierzęciem. Po
niedługim czasie kojocica przecięła
ścięte zbocze, a dziecko mozolnie przedzierało
się za nią - przez karłowate
wierzby do wąskiego strumyka w szerokim
piaszczystym korycie. Piła jedna i
druga.
Kojocica przeszła na drugą stronę strumienia;
nie rzucała się niedbale w wodę i
nie chlapała jak pies, nie. Stawiała nogę za nogą,
cichuteńko, jak kot, i cały
czas ogon miała nisko opuszczony. Dziewczynka
zawahała się, wiedząc, że mokre
buty nacierają na stopach pęcherze, a potem
mozolnie przebrnęła przez wodę,
robiąc najmniej kroków, jak tylko się dało. Od
nieustannego trzymania ręki przy
oku bolało ją prawe ramię.
- Potrzebny mi bandaż - powiedziała kojocicy.
Zwierzę podniosło głowę, ale nie odezwało się
słowem. Wyciągnęło przed siebie
przednie łapy i leżało patrząc w wodę; kojocica
odpoczywała, choć wciąż
zachowywała czujność. Dziecko usiadło obok, na
gorącym piasku, i próbowało
poruszyć prawą ręką. Zaschnięta krew skleiła ją
ze skórą wokół oka. Dziewczynka
spróbowała delikatnie oderwać rękę i jęknęła,
choć nie bolało aż tak bardzo;
przestraszyła się.
Kojocica podeszła do niej i wcisnęła swój
szpiczasty pysk w twarz dziecka. Małą
uderzył w nozdrza jej mocny, ostry zapach.
Zwierzę zaczęło lizać tę straszną,
obolałą ciemność. Czyściło ranę raz po raz
podwiniętym, dokładnym, silnym,
mokrym językiem, aż dziecko płaknęło sobie z
ulgą, znalazłszy wreszcie ukojenie.
Dziewczynka pochylała głowę tuż przy szaro-
żółtych żebrach samicy, widziała jej
twarde sutki i białawe futro na brzuchu. Objęła
kojocicę, głaszcząc jej ostrą
sierść na grzbiecie i bokach.
- No dobra - rzuciła tamta. - Idziemy! - ruszyła,
nie oglądając się za siebie.
Mała pozbierała się z trudem i poszła jej śladem.
- Ale dokąd idziemy? - spytała.
A kojocica, truchtając nad potokiem, odrzekła:
- Dalej, dalej w dół strumienia.
Musiała zasnąć w trakcie marszu, bo był taki
moment, kiedy miała wrażenie, że
się budzi, ale wciąż szła, tyle że już jakby w
innym miejscu. Nadal wędrowały
wzdłuż strumienia, choć wąwóz niemal całkiem
przeszedł w równinę i wciąż jak
okiem sięgnąć majaczyły kępki bylicy. Oko, to
dobre oko, było jak nowo
narodzone. To drugie wciąż bolało, chociaż nie
tak mocno, no i nie było sensu
się nad tym zastanawiać.
Ale, ale gdzie ten kojot?! Zatrzymała się.
Otchłań zimna, w którą wpadł samolot,
znów się pod nią otworzyła i dziewczynka
zaczęła się zapadać. Stała, lecąc w
dół, a w krtani jej narastał cichy skowyt.
Odwróciła się.
Zobaczyła zwierzę. Przeżuwało na wpół
wysuszone truchło wrony; czarne wargi i
wąską paszczę kojota oblepiały
ciemnogranatowe pióra. Zobaczyła ogorzałą
kobietę
klęczącą przy ognisku; dorzucała szczyptę
czegoś do stożkowatego naczynia.
Słyszała, jak wewnątrz bulgocze woda, mimo że
kobieta zestawiła już naczynie z
ognia i oparła je o kamienie. Jej włosy były
żółto-szare, związane sznurkiem na
karku. Miała bose nogi. Podeszwy stóp
twardością i kolorem przypominały zelówki
butów, ale jej stopa wysklepiała się wysoko, a
palce tworzyły dwa schludne
zaokrąglone rowki. Ubrana była w dżinsy i
starą, białą koszulę. Spojrzała na
dziewczynkę.
- Chodź! Chodź na wronę! - zawołała.
Dziecko powoli podeszło do niej i do ogniska, i
ukucnęło. Dziewczynka przestała
już spadać, czuła się bardzo lekka i pusta, a
język miała sztywny i obcy niczym
wetknięty w usta kołek.
Kojota dmuchała teraz w garnek czy koszyk,
czy co to tam było. Wsadziła do
środka dwa palce i zaraz je wyciągnęła,
otrzepując rękę i krzycząc:
- O, jasna cholera! że też nigdy nie mam
żadnych łyżek! - Odłamała uschniętą
gałązkę bylicy, zanurzyła w garnku i oblizała. -
Mmm... Pycha! No chodź!
Dziecko przysunęło się bliżej, odłamało gałązkę,
umoczyło. Patyczek oblepiała
grudkowata, różowawa papka. Dziewczynka
wysunęła język. Papka miała głęboki i
delikatny smak.
- Co to takiego? - zapytała po dłuższej chwili
maczania i oblizywania.
- Żarcie. Papka z suszonego łososia - odparła
Kojota. - Stygnie. -Jeszcze raz
wetknęła dwa palce w garnek, tym razem
zagarniając obficie, i zręcznie je
wylizała.
Dziewczynka poszła w jej ślady i umazała sobie
całą brodę. To było tak, jak z
pałeczkami: wymagało praktyki. A więc
ćwiczyła. Jadły, raz jedna, raz druga, aż
nic nie zostało w garnku prócz trzech kamyków.
Dziecko nie spytało, po co w
garnku kamienie. Wylizały je do czysta. Potem
Kojota wylizała wnętrze naczynia,
przepłukała je raz w potoku i włożyła na głowę.
Dobrze leżało, tworząc rodzaj
stożkowatego kapelusza. Ściągnęła z siebie
dżinsy.
- Sikaj w ognisko! - zawołała i wysikała się w
ogień, stając okrakiem nad
paleniskiem. - Aaa, jakie miłe ciepło między
nogami!
Dziewczynka, cała zakłopotana, myślała, że i
ona powinna zrobić to samo, ale nie
chciała i nie zrobiła. Z obnażonym tyłkiem,
Kojota tańczyła wokół zmoczonego
ogniska, wyrzucając w górę długie, chude nogi i
podśpiewując:
Dziewczyny z Buffalo, wyjdźcie dzisiejszej nocy,
Dzisiejszej nocy, dzisiejszej
nocy.
Dziewczyny z Buffalo, wyjdźcie dzisiejszej nocy
Zatańczyć w świetle księżyca.
Naciągnęła z powrotem dżinsy. Dziecko
zasypywało resztki ognia piaskiem z
potoku, z całą powagą formując z niego
kopczyki, bo chciało zrobić to jak
należy. Kojota przyglądała się małej.
- To ty? Dziewczyna z Buffalo? Co się stało z
resztą!?
- Z resztą? - Dziecko spojrzało na siebie z
przestrachem.
- Z resztą twoich.
- A! Hm, mama zabrała Bobby'ego,to mój
młodszy braciszek, razem z wujkiem
Normem. Tak naprawdę to on nie jest moim
wujkiem , ani nic w tym rodzaju. No a
pan Michaels i tak miał tam jechać, więc miał
mnie zawieźć do mojego prawdziwego
taty, w Canyonville. Linda, moja przyrodnia
matka, no wiesz, nie miała nic
przeciwko temu. W każdym razie przez
wakacje, a potem mieliśmy zobaczyć. No i
ten samolot...
W ciszy, która zapadła twarz dziewczynki stała
się ciemno-czerwona, później
szarobiała. Kojota patrzyła na nią, urzeczona.
- Ach!- wyrwało się małej. - Ach! Ach! Pan
Michaels... on na pewno... Czy on
...?
- Idziemy! - rzuciła Kojota i odmaszerowała.
- Powinnam wrócić... - zawołało dziecko.
- Po co? -zapytała Kojota. Zatrzymała się,
obróciła, by popatrzeć na małą, a
potem przyspieszyła kroku.- Chodź,
Dziewczyno! - W jej ustach zabrzmiało to jak
imię. Może to i było imię małej -miała na imię
Myra - tyle że w języku
Kojoty...?
Zrozpaczone dziecko nie wiedziało, co robić i
znów zaprotestowało, ale mimo to
podążyło jej śladem.
- Dokąd idziemy? Gdzie my jesteśmy?
- To jest mój kraj - odparła z godnością Kojota i
długim, powolnym gestem ręki
wskazała daleki horyzont. -Ja go stworzyłam.
Każdą zasraną kępkę bylicy tu
stworzyłam.
I szły dalej. Kojota miała swobodny chód, nawet
troszkę powłóczyła nogami, ale
żwawo przemierzała teren; dziewczynka robiła
wszystko, żeby nie zostać z tyłu.
Spod skał i krzaczków znów zaczęły się
wyciągać cienie. Zostawiwszy za sobą
strumień, Kojota i dziecko szły teraz w górę
długiego*" niewysokiego i
nierównego zbocza, które kończyło się gdzieś
hen, daleko, na tle nieba, wśród
skał. Ciemne drzewa wyrastały to tu, to tam,
jako coś, co ludzie nazywali
jałowcowym laskiem, lasem pustynnym, takim,
co to ma więcej miejsca między
drzewami niż samych drzew. Każdy mijany
przez nie jałowiec ostro pachniał -
dzieci w szkole nazwałyby tę woń "kocie siki,, -
ale małej się to podobało, bo
zdawało się jej, że zapach ten idzie prosto do
głowy, że jest silnie
rozbudzający. Zerwała z krzaka jagodę
ipotrzymała w ustach, ale po chwili
wypluła. Ból wracał wielkimi, ciemnymi falami i
zaczęła się potykać.
Zorientowała się, że siedzi na ziemi. Kiedy
spróbowała wstać, okazało się, że
nogi jej się trzęsą i odmawiają posłuszeństwa.
Czuła się głupio i bała się.
Zaczęła płakać.
-Jesteśmy w domu! -wołała Kojota gdzieś z
góry.Dziecko spojrzało na nią
zapłakanym okiem i ujrzało bylicę, jałowiec,
trawę i skały. Usłyszało krótki
urywany okrzyk Kojoty rozmywający się hen, w
gasnącym słońcu.
U podnóża skał zobaczyła maleńkie miasteczko:
kartonowe domki, szałasy,
wszystkie niepomalowane. Znów usłyszała
nawoływanie Kojoty.
- Chodź no, kicia! Chodź, Dziewczyno, jesteśmy
w domu!
Nie mogła się podnieść, więc na czworakach
usiłowała przejść tę daleką drogę pod
górę aż do domków u stóp skał. Na długo zanim
tam dotarła, jacyś ludzie wyszli
jej naprzeciw. Z początku myślała, że to dzieci,
ale wkrótce uświadomiła sobie,
że większość z nich to dorośli, tyle że bardzo
niskiego wzrostu; byli mali,
krępi, grubi i mieli drobne, delikatne dłonie i
stopy. Ich oczy spoglądały żywo
i pogodnie. Jakieś kobiety pomogły się jej
podnieść i iść, wspierając miłym
słowem: "Już niedaleko, zaraz będziesz na
miejscu". W tym późnym zmierzchu
bijące z drzwi i nieuszczelnionych spojeń w
kartonach światło miało ostro żółtą
barwę. W spokojnym powietrzu wisiał słodki
zapach palonego drewna". Mali ludzie
cały czas cicho ze sobą rozmawiali i śmiali się.
"Gdzie ona się zatrzyma?",
"Zakwaterujmy ją u Drozda; tam już wszyscy
śpią!,,, "Och, może przespać się u
nas".
- Gdzie jest Kojota? - zachrypiała dziewczynka.
- Poleciała zapolować - odparli.
- Ktoś nowy w mieście? - zapytał czyjś głęboki
głos.
- Tak, mamy nową osobę - odpowiedział jeden z
niedużych mężczyzn.
Pomiędzy tym małym ludkiem właściciel
głębokiego głosu swymi rozmiarami robił
spore wrażenie. Był wysoki i barczysty, miał
silne dłonie, dużą głowę oraz
krótką szyję. Rozstąpili się przed nim z
szacunkiem. On poruszał się spokojnie i
też zachowywał wobec nich respekt. Spojrzał na
dziecko. Miał zdumiewające oczy.
Mrugnięcia jego powiek przywodziły na myśl
przesunięcie ręki przed płomieniem
świecy.
- To ledwie pisklę - oznajmił. - Co dałaś sobie
zrobić z okiem, nowa osobo?
- Nie wiem... Lecieliśmy...
- Jesteś za młoda, żeby latać - rzekł swoim
niskim, miękkim głosem. - Kto cię tu
sprowadził?
- Kojota.
- Przyszła tu z Kojotą, Młody Sowo - potwierdził
jeden z małych mężczyzn.
- No to może powinna spędzić tę noc w domu
Kojoty - zaproponował ten duży*.
- Tam tak pusto i tylko te kości... -odezwała się
niewielka kobieta o tłustych
policzkach, ubrana w koszulę w paski. - Może
pójść do mnie.
To zdaje się przesądziło sprawę. Pucułowata
kobieta poklepała dziewczynkę po
ramieniu i zabrała ze sobą, wiodąc ją mimo
kilku chat i szałasów do małego domku
bez okien. Drzwi okazały się tak niziutkie, że
nawet dziecko musiało mocno
schylić głowę, żeby wejść do środka. Wewnątrz
zaroiło się od ludzi; niektórzy
już tam byli, a niektórzy wepchali się za
pucułowatą gospodynią. W kącie, w
skrzyneczkach- kołyskach, głębokim snem spało
kilkanaścioro niemowląt. W chacie
płonął porządny ogień i unosił się dobry zapach,
jakby prażonego ziarna
sezamowego. Dziewczynka dostała jedzenie i
trochę zjadła, ale w głowie jej się
kręciło i mrok prawego oka wciąż zachodził na
lewy, tak, że przez chwilę nie
widziała w ogóle nic. Nikt nie spytał ją o imię,
ani też nie powiedział, jak ma
się do nich zwracać. Słyszała, że dzieci nazywają
kobietę o tłustych policzkach
Wiewiórką. Zebrała się wreszcie na odwagę i
spytała:
- Czy mogę się gdzieś położyć, pani Wiewiórko?
- Jasne, chodź. O, tutaj - powiedziała jedna z
córek i zaprowadziła dziewczynkę
do pokoju na tyłach chaty. Pokój był tylko
częściowo odgrodzony od zatłoczonego
pomieszczenia głównego, ale panowała w nim
ciemność, a i ludzi zdawało się tam
być mniej. Rzędem przy ścianach stały duże
półki z materacami.
- Wdrap się do środka! - zachęcała jedna z córek
Wiewiórki, klepiąc dziewczynkę
w ramię we właściwy im wszystkim, dobrotliwy
sposób.
Dziecko wspięło się na półkę i wślizgnęło pod
koc. Mała ułożyła głowę do snu.
Nie umyłam zębów... - pomyślała.
Obudziła się. Znów zasnęła. W sypialni
Wiewiórki zawsze było duszno, ciepło i
panował tam półmrok, dzień i noc, na okrągło.
Ludzie wchodzili, spali, wstawali
i wychodzili. Cały czas. Zapadała w drzemkę i
zasypiała. Zeszła na dół, by ze
stojącego we frontowym pokoju wiadra
zaczerpnąć warząchwią wody i napić się.
Potem wróciła na pryczę, żeby dalej drzemać i
spać.
Siedziała na półce; nogi dyndały jej w
powietrzu. Nie czuła się już źle, tylko
sennie i słabo. Namacała kieszeń w dżinsach. W
lewej przedniej tkwił mały
grzebyczek i opakowanie po gumie balonowej;
w prawej dwa banknoty jednodolarowe
i dwie monety: dwadzieścia pięć i dziesięć
centów. Do środka weszła Wiewiórka w
towarzystwie bardzo ładnej, pulchnej,
ciemnookiej kobiety.
- Ha! Więc zbudziłaś się akurat na swój taniec! -
powitała ją Wiewiórka ze
śmiechem i usiadła koło niej, obejmując
dziewczynkę ramieniem.
- Sójek wydaje taniec dla ciebie -wyjaśniła
ciemnooka. -Będziesz jak nowa.
Musimy cię przygotować.
Gdzieś tam, pod skałami, wytryskało źródło,
które przechodziło tu w mulistą
sadzawkę o porośniętych trzciną brzegach.
Chlapiąca się w niej grupka
hałaśliwych dzieciaków uciekła i na czas kąpieli
dziewczynka z dwiema kobietami
zostały same.
Woda była ciepła na powierzchni, ale głębiej
marzły w niej stopy i nogi.
Zupełnie nagie, dwie śmiejące się kobiety o
łagodnych głosach, krągłych
brzuchach i piersiach, szerokich biodrach i
pośladkach lśniących ciepłem w
późnopopołudniowym słońcu ochlapały
dziewczynkę wodą, umyły i wygłaskały jej
nogi, ramiona i włosy, skończenie delikatnie
wyczyściły okolice jej prawego oka
- kość policzkową i brew - podziwiając ją
namydliły, spłukały i rozchlapując
wodę, wygoniły na brzeg, gdzie wysuszyły małą i
siebie nawzajem, ubrały się,
ubrały małą, zaplotły jej włosy i nawzajem
swoje własne, uwiązały piórka na
końcach warkoczy, znów ją podziwiały, potem
podziwiały siebie nawzajem, by
wreszcie sprowadzić ją znów do maleńkiego
miasteczka o rozsianych domkach, na
jakieś podwórze, czy może ubity plac pomiędzy
chatami. Nie było tam ulic, tylko
ścieżki i pyląca się ziemia; żadnych ogródków
ani trawników, tylko szałwia i
kurz. Na placu zebrała się całkiem spora grupka
ludzi; część z nich, wystrojona
w kolorowe koszule, barwne sukienki, sznury
korali i kolczyki, przechadzała się
to tu, to tam.
- Cześć, Wiewiórko ! Cześć, Biała Łapko! -
wszyscy pozdrawiali obie kobiety.
Na spotkanie wyszedł im mężczyzna w nowych
dżinsach, w czystej, spranej,
niebieskiej, roboczej koszuli
podjaskrawoniebieską aksamitną kamizelką.
Był
bardzo przystojny, spięty i ważny.
- No dobra. Dziewczyno! - odezwał się ostro i
głośno, co brzmiało zaskakująco na
tle tych wszystkich jakże cicho mówiących ludzi.
- Dziś wieczorem naprawimy ci
to twoje oko! Ty sobie tu tylko usiądź i niczym
się nie martw.
Ujął jej nadgarstek - delikatnie mimo swego
dyrektorskiego, szorstkiego sposobu
bycia - i zaprowadził do utkanej maty, leżącej
na zbrylonej ziemi prawie w
centrum placu. Tam musiała usiąść, choć czuła
się idiotycznie; przykazano jej
się nie ruszać.
Szybko pozbyła się wrażenia, że wszyscy na nią
patrzą, gdyż nikt nie obdarzał
jej więcej niż przelotnym spojrzeniem i tylko
Wiewiórka i ciemnooka kobieta;
bądź ich rodziny, posyłały jej krzepiące
mrugnięcia. Co pewien czas Sójek
podbiegał do niej i rzucał coś na kształt: "Będzie
jak nowe!", po czym wracał do
innych, by tam się rządzić, pokrzykując i
wymachując długimi niebieskimi
ramionami.
Ktoś szczupły, ogorzały, swobodnym krokiem
wspinał się na pagórek, zbliżając do
placu i dziecko już zaczęło podskakiwać, gdy
nagle przypomniało sobie, że ma
siedzieć spokojnie, więc zamarło i cicho
krzyknęło:
- Kojota! Kojota!
Kojota przyszła, powłócząc nogami. Spojrzała
na dziecko. Wyszczerzyła się w
uśmiechu.
- Nie daj się spieprzyć temu Sójkowi,
Dziewczyno - rzuciła i niespiesznie poszła
dalej.
Dziecko odprowadziło ją pełnym bólu,
stęsknionym wzrokiem.
Zebrani usiedli teraz z jednej strony placu,
tworząc nierówne półkole wciąż
rozrastające się na końcach. Wreszcie powstał
niemal pełen krąg ludzi, którzy
siedzieli w kurzu wokół dziewczynki; byli
oddaleni od niej o jakieś dziesięć czy
piętnaście kroków. Wszyscy mieli na sobie ten
rodzaj ubrania, do jakiego
dziewczynka przywykła - dżinsowe spodnie i
kurtki, koszule, kamizelki,
bawełniane sukienki - ale wszyscy byli
bosonodzy i wydawali się jej piękniejsi
od ludzi, których znała; każdy na swój sposób,
jakby każdy z nich stwarzał
własny rodzaj piękna. Ale też niektórzy
wyglądali bardzo dziwnie: szczupli,
ciemni, lśniący, o szepczących głosach, a wśród
nich znalazła się jakaś
długonoga kobieta z oczami jak paciorki. Był
tam również ten wielki mężczyzna
zwany Młodą Sową; miał senny i godny wyraz
twarzy, zupełnie jak sędzia McCown,
właściciel rancza liczącego sobie sześćdziesiąt
tysięcy akrów. A koło niego
siedziała kobieta, która zdaniem dziecka
mogłaby być jego siostrą; podobnie jak
on miała haczykowaty nos i duże, silne ręce, ale
była chuda i ciemna, a w jej
ognistych oczach czaiło się coś szalonego. Oczy
miała bursztynowe, lecz okrągłe,
nie skośne jak Kojoty/Była też i Kojota. Ziewała
i drapała się z nudów pod
pachą.
Naraz w owym kręgu ktoś się pojawił -
mężczyzna ubrany jedynie w coś w rodzaju
szkockiej spódniczki i pelerynę malowaną, bądź
wyszywaną koralikami w romb^.
Tańczył w rytm grzechotki, którą potrząsał
szybko i z furkotem. Miał grube, a
mimo to prężne ciało tudzież kończyny, i
miękkie, lejące się ruchy. Dziewczynka
nie odrywała odeń wzroku, kiedy tak tańczył: to
obok niej, to wokół niej i znowu
obok. Kołatka w jego dłoni poruszała się tak
szybko, że była niemal niewidoczna.
W drugiej dłoni trzymał coś cienkiego i ostrego.
Ludzie siedzący w kręgu zaczęli
śpiewać. Śpiewali ledwie kilka dźwięków
powtarzających się w rytm kołatki -cicho
i bez melodii.
Było to podniecające i nudne zarazem, obce i
skądś jakby znajome. Grzechotnik
coraz bardziej zacieśniał pętlę tańca wokół
dziecka, co raz gwałtowniej
wysuwając przed siebie rękę. Za pierwszym
razem dziewczynka zrobiła unik.
Przestraszyła się jego nagłego wypadu w przód i
płaskiej, zimnej twarzy o
wąskich oczach. Później, poznawszy swoją rolę,
siedziała już spokojnie. Taniec
trwał nadal. Śpiew też. Aż wreszcie i taniec i
śpiew uniosły ją gdzieś poza
granicę nudy, gdzie kołysała ją jakaś fala, fala
która mogłaby ją tak kołysać na
wieki.
Teraz do kręgu wkroczył Sójek i stanął obok
niej. Nie umiał śpiewać, więc tylko
pokrzykiwał tym swoim donośnym, szorstkim
głosem :"Hej!Hej!Hej!Hej!".-Zewsząd
odpowiadano mu tym samym, a spod skał, na
kształt drugiej odpowiedzi, wracało
echo. Sójek w jednej ręce dzierżył patyk
zakończony czymś krągłym, a w drugiej
coś, co przypominało szklaną kulkę. Patyk
okazał się fajką. Sójek wciągał z niej
dym do ust i wydmuchiwał go na cztery strony
świata, w górę i w dół, a potem
dmuchał na kulkę, za każdym razem
wypuszczając jeden obłoczek dymu. Wtem
grzechotanie ustało i na kilka oddechów
wszystko zamarło. Sójek ukucnął i z
głową przekrzywioną na jedną stronę
intensywnie wpatrywał się w dziecko.
Wyciągnął rękę w przód, mrucząc coś pod
nosem w rytm znów narastającego
grzechotania i śpiewu. Teraz ludzie śpiewali
jeszcze głośniej. Sójek dotknął
prawego oka dziecka w samym środku
mrocznego bólu. Dziewczynka cofnęła się, ale
wytrzymała. Dotknięcie nie było delikatne. W
jego dłoni ujrzała kulkę, matową
żółtą gałkę jakby z pszczelego wosku. Potem
zamknęła widzące oko i zacisnęła
zęby.
- Już! - krzyknął Sójek. - Otwieraj! No dalej!
Po^każ nam!
Zwarła szczęki jak imadło, otworzyła oboje
oczu. Powieka prawego zaparła się i
ciągnęła z tak rozdzierającym jaskrawym
bólem, że niewiele brakowało, a
dziewczynka zwymiotowałaby na oczach
siedzącej w krąg widowni.
- Hej, widzisz coś? No jak tam? Wygląda
świetnie! - Sójek ponaglał ją, potrząsał
za ramię. - No i jak się z tym czujesz? Widzisz?
To, co widziała było niewyraźne, zamazane i
żółtawe. Niebawem odkryła - a
wszyscy kolejno do niej podchodzili, oglądali ją,
z uśmiechem głaskali,
poklepywali jej ręce i ramiona - że jeśli
zamykała to bolące oko i patrzyła
drugim, wszystko stawało się ostre i płaskie.
Kiedy zaś patrzyła obojgiem oczu,
świat jawił sie co prawda rozmazany i żółtawy,
ale zyskiwał na głębi.
tuż obok zobaczyła długi nos, wąskie oczy i
uśmieszek Kojoty.
- co to jest. Sójek? - pytała Kojota, zaglądając w
prawy oczodół. - Tym razem
skradłeś jedno z moich?
- To sosnowa żywica! - wykrzyknął Sójek
wściekły. - Co ty sobie myślisz?! Że
użyłbym jakiegoś głupiego, przechodzonego oka
kojota? Ja jestem lekarzem!
- No, no, no ... Lekarzem! -prychnęła Kojota. -
Jejej, ależ to dopiero
brzydactwo! Dlaczego nie poprosiłeś Królika o
jedno z jego miotu? To wygląda jak
kawałek gówna! - Przysunęła swą chudą twarz
jeszcze bliżej. Dziewczynka
pomyślała, że ją pocałuje, tymczasem Kojota
wysunęła cienki, długi język i znowu
liznęła ją dokładnie w sam środek bólu, kojąc go
i oczyszczając. Kiedy mała
ponownie otworzyła oczy, świat wyglądał już
całkiem nieźle.
- Widzę zupełnie nienajgorzej - powiedziała.
- Hej, wy tam! - wrzasnął Sójek. - Ona mówi, że
nienajgorzej widzi! Udało się!
Udało! Sama to powiedziała! Nie mówiłem
wam? A nie mówiłem? - Odszedł,
wykrzykując i wymachując ramionami. Kojota
zniknęła. Wszyscy się rozchodzili.
Dziecko wstało, zesztywniałe od długiego
siedzenia. Zrobiło się niemal ciemno,
jedynie odległy zachód utrzymywał głęboką,
bladą poświatę. Na wschodzie, równiny
zatapiały się w noc W niektórych chatach
zapłonęło światło. Gdzieś tam, na
skraju osady piszczące skrzypeczki wygrywały
tęskną, szczebiotliwą melodię.
Ktoś podszedł do niej i cicho zapytał:
- U kogo się zatrzymasz?
- Nie wiem - odpowiedziało dziecko. Było
przeraźliwie głodne. - Czy mogę
zamieszkać z Kojotą?
- Nieczęsto bywa w domu - odparła cicho
kobieta. - Nocowałaś u Wiewiórki,
prawda? A może zamieszkasz z Królikiem, albo
z Zającem? Oni mają dzieci...
- A czy pani ma dzieci? - zapytała dziewczynka,
spoglądając na delikatną kobietę
o łagodnym wejrzeniu.
- Dwa jelonki - odrzekła z uśmiechem kobieta. -
Ale do miasta ściągnęłam dopiero
co, na taniec.
- Naprawdę chciałabym zamieszkać z Kojotą -
powiedziała po chwili dziewczynka,
nieśmiało lecz z uporem.
-Dobrze, w porządku. Tam jest jej dom.-Łania
podprowadziła dziecko do
rozpadającej się chaty na wyższym krańcu
miasta. Ze środka nie dochodziło żadne
światło. Przed wejściem walało się mnóstwo
rupieci. Nie było schodka
prowadzącego do wpół otwartych drzwi.
Krzywo przybita, sponiewierana sosnowa
deska informowała :"Chwilutka".
- Hej Kojota, jesteś tam? Masz gościa - zawołała
Łania. Cisza.
Łania otworzyła szerzej drzwi i zajrzała do
środka.
-Nie ma jej. Chyba poluje. Muszę już wracać do
jelonków. Dasz sobie radę? Każdy
tutaj da ci coś do jedzenia. Poradzisz sobie...?
-Tak, tak. Dam sobie radę. Dziękuję pani -
odrzekło dziecko.
Łania odchodziła w perłowy zmrok. Była
niezwykle elegancka w ruchach i drobiła
małymi kroczkami niczym kobieta na wysokich
obcasach - szybka, dokładna, lekka
jak piórko. Dziewczyna odprowadziła ją
wzrokiem.
Wewnątrz "Chwilutki" panował zbyt wielki
mrok, by dało się cokolwiek zobaczyć i
tak tam było zagracone, że dziewczynka padała
przy każdym kroku. Nie umiała się
połapać gdzie i jak rozpalić ogień. Namacała
coś, co zdawało się być łóżkiem,
ale kiedy się tam położyła, zapach i to, co
wyczuwała pod sobą, sprawiało raczej
wrażenie sterty brudów. Coś gryzło ją w nogi,
ręce, szyję i w plecy. Była
okropnie głodna.
Kierując się węchem, dotarła do czegoś, co
musiało być śniętą rybą i zwisało z
sufitu w rogu chaty. Po omacku zerwała zeń
tłustą skórę i skosztowała. To był
wędzony, suszony łosoś. Odrywała jeden
mięsisty kawałek po drugim, aż wreszcie
poczuła się syta. Wylizała palce do czysta. Tuż
przy otwartych drzwiach
gwiaździsta poświata oświetlała wodę w jakimś
naczyniu. Dziewczynka ostrożnie ją
powąchała, ostrożnie spróbowała i wypiła tylko
tyle, by ugasić pragnienie,
bowiem woda miała błotnisty smak, była ciepła i
stęchła. Potem wróciła na łoże z
brudnych szmat i pcheł, i położyła się. Mogłam
pójść do domu Wiewiórki, czy
innych przyjaznych domostw - myślała leżąc
samotnie na brudnym posłaniu Kojoty.
Ale nie poszłam... Tłukła pchły tak długo,
dopóki nie zapadła w sen.
Gdzieś w środku nocy usłyszała czyjś głos...
-Posuń się, kicia.
... i tuż koło niej zrobiło się nagle ciepło.
Śniadanie, jedzone na siedząco w zalanych
słońcem otwartych drzwiach, składało
się z papki ze sproszkowanego suszonego łososia.
Kojota polowała dzień i noc,
ale nie jadały świeżej dziczyzny tylko łososia,
suchy proszek, i wszelkie
sezonowe jagody. Dziewczynka nie pytała
dlaczego. Wydawało jej się to logiczne.
Chciała natomiast zapytać Kojotę, dlaczego
spała w nocy, a czuwała w dzień, jak
dwunożni ludzie, nie odwrotnie, jak to miały w
zwyczaju kojoty. Kiedy jednak
sformułowała już w myślach pytanie,
uświadomiła sobie, że po to jest dzień, żeby
czuwać i noc, by spać. I to też było logiczne. Ale
pewnego upalnego dnia jedno
pytanie jednak zadała; akurat obie leżały,
oganiając się od pcheł.
- Nie mogę zrozumieć, dlaczego wyglądacie jak
ludzie.
- Jesteśmy ludźmi.
- Nie, nie, myślę o takich ludziach jak ja, na
dwóch nogach.
- Podobieństwo tkwi w oku patrzącego - odparła
Kojota. - A tak przy okazji, jak
miewa się to twoje pokiereszowane oko?
-Dobrze. Ale... No, że nosicie ubrania... i
mieszkacie w domach, macie ogień no
i to wszystko...
- To ty tak myślisz. Gdyby ten pyskacz Sójek nie
wmieszał się w całą sprawę,
pokazałabym ci, co znaczy dobra robota.
Dziewczynka już całkiem przywykła do tego, że
Kojota nie lubiła trzymać się
jednego tematu, za to lubiła się przechwalać.
Pod niektórymi względami, Kojota
przypominała wiele znanych dziewczynce dzieci.
Pod innymi nie.
- Chcesz powiedzieć, że to, co widzę tak
naprawdę to nie istnieje? Że to nie
jest prawdziwe? Że to taka telewizja, albo coś w
tym rodzaju...?
- Nie - odparła Kojota.-O, masz kleszcza na
kołnierzu!-Wyciągnęła rękę,
strzepnęła kleszcza, podniosła jednym palcem,
rozgryzła i wypluła resztki.
- Łeee...- powiedziało dziecko. - No więc?
- A więc dla mnie zasadniczo jesteś szaro-żółta i
biegasz na czterech nogach.
Dla tamtej reszty - tu machnęła lekceważąco
ręką w stronę zbitych w gromadę
małych domków u stóp wzgórza -jesteś
podskakującym stworzeniem, co to ciągle
wykrzywia nos. Dla Jastrzębia jesteś jajkiem, a
może już obrastasz puchem? Sama
widzisz... Wszystko zależy, jak się na co patrzy.
Są tylko dwa gatunki ludzi.
- Na dwóch nogach i na czterech?
- Nie. Ci, którzy mówią: "Są dwa gatunki
ludzi" i ci, którzy tego nie mówią. -
Kojota pękała z dumy, tłukąc się po udach i
chichocząc z radości, że tak się jej
udał dowcip. Dziecko nie rozumiało go i czekało.
- No dobra - zaczęła Kojota. - Więc są ci pierwsi
ludzie, no i ta reszta. To
właśnie te dwa rodzaje...
- A ci pierwsi to kto?
- My, zwierzęta... i tak dalej. Wszyscy ci starzy.
No wiesz. I wy maluchy,
dzieciaki, żółtodzioby. Wszyscy ci, co byli
najpierw.
-A... ci drudzy?
- Oni - wyjaśniała Kojota. - No wiesz. Ci inni. Ci
nowi. Ci, co przyszli. - Jej
drobna, ostra twarz nabrała powagi, stała się
groźna. Z krótkotrwałą złotawą
przenikliwością spojrzała wprost na dziecko;
rzadko się jej to zdarzało. -
Jesteśmy tu. Jesteśmy tu od zawsze -
powtórzyła. - Jesteśmy tutaj od zawsze. Tam
gdzie jesteśmy, jest "tutaj". Ale to teraz ich
kraj. Oni tu rządzą... Szlag!
Nawet mnie się to lepiej udawało!
Dziecko dumało czas jakiś i podsunęło słowo tak
często słyszane:
- To są nielegalni imigranci.
- Nielegalni! - parsknęła Kojota szyderczo i z
pogardą. - Nielegalny może być
podrzutek. Co to do cholery znaczy
"nielegalny"? Chcesz od kojoty usłyszeć
kodeks sprawiedliwości? Wydoroślej, dzieciaku!
- Nie chcę.
- Nie chcesz dorosnąć?
- Stanę się tym drugim rodzajem, jak dorosnę.
- Hm. No tak - rzekła Kojota i wzruszyła
ramionami. - Takie jest życie. - Wstała
i poszła za dom, a dziecko słyszało, jak sika na
podwórku.
Wiele było rzeczy trudnych do zniesienia w
Kojocie-matce. Na czas, kiedy
odwiedzali ją jej męscy przyjaciele, dziewczynka
nauczyła się wychodzić z domu i
spędzać noc u Królików, albo u Wiewiórki,
bowiem Kojota i jej dobiegacz nie
raczyli nawet zaczekać, aż znajdą się w łóżku,
tylko zaczynali to robić już na
podłodze, a nawet od razu na podwórku. Kilka
razy zdarzyło się, że Kojota
wróciła późną porą z polowania ze swoim
amantem i mała musiała wciskać się w
ścianę, tam, razem z nimi, w łóżku, słysząc i
czując, co robią tuż za jej
plecami. Było to coś pośredniego między walką a
tańcem i miało swój rytm, i nie
przeszkadzałoby to jej zbytnio, tyle że nie
bardzo dawało się przy tym spać.
Którejś nocy zbudziła się czując, że bieżący
przyjaciel Kojoty w jakiś oślizgły
sposób głaszcze ją po brzuchu. Nie wiedziała, co
zrobić, ale Kojota się
obudziła, zorientowała, co tamten wyrabia,
ugryzła go mocno i wykopała z łóżka.
Noc spędził na podłodze, a następnego ranka
kajał się, mówiąc:
-Tam do licha, Ko! Zapomniałem, że jest z nami
dzieciak! Myślałem, że to ty...
Nieudobruchana Kojota wrzeszczała:
- Myślisz, że jestem bez zasad?! Myślisz, że
pozwoliłabym jakiemuś kojotowi
zgwałcić dzieciaka w moim łóżku?! -Wyniosła
go na kopach z chaty i do końca dnia
na niego utyskiwała. Ale zaraz potem znów
przyszedł tam na noc i razem z Kojotą
robili to ze trzy czy cztery razy.
Kolejną dość kłopotliwą sprawą było to, że
Kojota sikała gdzie popadło,
ściągając majtki w miejscach publicznych. Ale
większość tutejszych ludzi zdawała
się tego nie zauważać. Tym, co dziewczynkę
najbardziej zawstydzało, były chwile,
gdy Kojota w dowolnym miejscu robiła coś
grubszego, po czym odwracała się do
tego i przemawiała. To było okropne. Zupełnie
tak, jakby Kojota była - co często
mogło przychodzić na myśl, a to przecież
nieprawda - niespełna rozumu.
Któregoś dnia, gdy Kojota spała, dziewczynka
pozbierała wszystkie zeschnięte
bobki walające się wokół domu i zakopała je w
pewnym piaszczystym miejscu, dokąd
na dłuższe posiedzenia chodziła i ona, i Ryś, i
większość tamtejszych ludzi.
Kojota zbudziła się, leniwie wywlokła się z
"Chwilutki", ziewając czochrała swe
gęste, jasne, szarawe futro i wystarczyło, że raz
tylko rozejrzała się tymi
swoimi wąskimi oczyma i natychmiast zapytała:
- Hej! A gdzie one są? - A potem krzyknęła: -
Gdzie jesteście!? Gdzie wy
jesteście!?
Dało się słyszeć słaby chórek dochodzący spod
kupy piasku:
- Tu jesteśmy, mamusiu!
Kojota podbiegła tam truchtem, kucnęła,
wygrzebała spod ziemi wszystkie bobki i
długo potem do nich przemawiała. Wróciła do
domu i nie odezwała się w tej
sprawie słowem, ale czerwona na twarzy
dziewczynka powiedziała z bijącym sercem:
- Przepraszam, że to zrobiłam.
- Łatwiej jest, kiedy są w pobliżu - wyjaśniła
Kojota, myjąc ręce. Mimo brudu
panującego w domu, na swój sposób dbała o
czystość osobistą.
- Ciągle na nie nadeptywałam - tłumaczyło się
dziecko, próbując usprawiedliwić
swój uczynek.
-Biedne małe gówienka...-skomentowała Kojota,
ćwicząc jakiś taneczny krok.
- Kojoto - zaczęło dziecko nieśmiało - czy ty
kiedykolwiek miałaś dzieci? Mam na
myśli prawdziwe szczeniaki.
- Czy miałam dzieci?! Czy-miałam dzieci?
Dobre sobie! Pamiętasz tego, który
próbował cię podmacywać? Wiesz który? To był
mój syn. Szmatławiec.... Posłuchaj,
Dziewczyno, miej córki. Jak już musisz coś
mieć, miej córki. One przynajmniej
się zmywają.
Dziecko myślało o sobie, że jest Dziewczyną, ale
też czasem, że jest również
Myrą. O ile wiedziała, była jedyną osobą w
mieście o dwóch imionach. Musiała o
tym myśleć jak również i o tym, co Kojota
mówiła o dwóch rodzajach ludzi;
musiała myśleć, gdzie jest jej miejsce. Niektórzy
w mieście dawali jej jasno do
zrozumienia, że jeśli o nich idzie, do ich
społeczności ona z pewnością nie
należała. Na wskroś paliło ją wściekłe spojrzenie
Jastrzębia, dzieci Śmierdziela
robiły głośne uwagi na temat jej zapachu. I
mimo, że Wiewiórka i Zajęczyca
otaczały ją życzliwością, była to serdeczność
dużych rodzin, w których jedna
osoba mniej czy więcej nie czyni żadnej różnicy.
Gdyby to jedno z nich, Zając
czy Królik, znaleźli ją zagubioną i na wpół ślepą
na pustyni, czy zatrzymaliby
się przy niej tak, jak to zrobiła Kojota? To
właśnie było to - szaleństwo, które
nazywali szaleństwem Kojoty. Ona się nie bała.
Mieszała się z obydwoma rodzajami
ludzi, przechodziła od jednych do drugich.
Kozioł i Łania wraz ze swymi pięknymi
dziećmi bały się naprawdę, bo żyły w stałym
zagrożeniu. Grzechotnik się nie bał,
ponieważ sam był niebezpieczny. A może się
jednak i bał, bo nigdy z nią nie
rozmawiał i nigdy się do niej nie zbliżał. Żadne z
nich nie traktowało jej tak,
jak Kojota. Nawet wśród dzieci jej jedynym
stałym towarzyszem zabaw był młodszy
od niej, absurdalnie śmieszny i nieustraszony
chłopiec zwany Dzieckiem Rogatej
Ropuchy. Razem kopali i budowali za miastem
pośród szałwii, i bawili się w
polowanie, zbieranie, w dom i w tańce, we
wszystkie te wspaniałe zabawy.
Blady, przycupnięty chłopiec o mocno
zaznaczonych brwiach... Był pełnym rezerwy,
a jednak oddanym jej przyjacielem; i dużo
wiedział jak na swój wiek.
- Nie ma tu nikogo takiego jak ja - powiedziała
pewnego dnia dziewczynka, kiedy
siedzieli nad sadzawką w porannym słońcu.
- Takich jak ja nie ma specjalnie nigdzie -
odparło Dziecko Rogatej Ropuchy.
- No wiesz, co mam na myśli.
- Uhm... Wydaje mi się, że kiedyś byli tu tacy
jak ty.
- Jak się nazywali?
-No... ludzie. Tak jak wszyscy.
- Ale gdzie mieszkają ci moi ludzie? Mają
miasta. Kiedyś mieszkałam w mieście.
Nie wiem, gdzie oni są i gdzie jest wszystko inne.
Powinnam się dowiedzieć. Nie
wiem, gdzie jest moja mama, ale tata jest w
Canyonville. Właśnie tam leciałam,
kiedy... .
- Spytaj Konia - rzucił roztropnie chłopiec.
Odsunął się od wody, której nie
lubił i nigdy nie pił, i zaplatał sitowie.
-Nie znam Konia.
- Na ogół kręci się przy Sterczącym Wzgórzu.
Czeka, aż się jego wuj zestarzeje,
a wtedy da mu kopa i sam zostanie za wielkiego
ogiera. Pan starszy i kobiety nie
chcą go tymczasem oglądać. Konie są dziwne.
Mniejsza z tym, to jego właśnie
trzeba zapytać. On dużo bywa i jego ludzie
przybyli tu z tymi nowymi, w każdym
razie tak mówią.
Nielegalni imigranci - pomyślała dziewczynka.
Posłuchała rady Dziecka Rogatej
Ropuchy i któregoś długiego dnia, kiedy Kojota
wybyła na jedną z tych swoich
niezapowiedzianych i niewyjaśnionych eskapad,
zabrała ze sobą sakiewkę pełną
suszonego łososia i tak zwanych łososiowych
jagód, i wyruszyła samotnie na
południowy zachód, do Sterczącego Wzgórza,
odległego o wiele mil od miasta.
U stóp góry znajdowało się przepiękne źródełko,
a przy nim ścieżka z mnóstwem
czyichś śladów. Czekała pod wierzbą, obok
przejrzystej sadzawki i już po chwili
nadbiegł Koń. Był wspaniały, o
miedzianoognistej skórze, długich, silnych
nogach, szerokiej klatce, ciemnych oczach i
czarnej grzywie, która biła go w
biegu po grzbiecie.
Zatrzymał się, zupełnie nie przestraszony, i
spojrzawszy na nią, prychnął.
-Kim jesteś?
Nikt w mieście nigdy jej tego pytania nie zadał.
Teraz wiedziała już, że to
prawda: Koń przybył tu z innymi ludźmi, z
ludźmi, którzy musieli wzajemnie się
pytać, kto kim jest.
- Mieszkam u Kojoty - odparła ostrożnie.
- A tak, słyszałem o tobie - rzekł Koń.
Przyklęknął, by napić się z sadzawki.
Pił długimi, głębokimi łykami, nurzając ręce w
chłodnej wodzie. Kiedy się już
napił, otarł usta, przysiadł na piętach i oznajmił:
- Będę królem.
- Królem koni?
-Tak jest! Całkiem niedługo. Mógłbym już
wykończyć Starego, ale co tam,
zaczekam. Niech się nacieszy tym, co ma -
powiedział Koń. Zarozumiały.
Wielkoduszny.
Dziecko wpatrywało się weń, zakochane na
wieki.
- Mogę ci uczesać grzywę, jeśli chcesz -
zaproponowało.
- Świetnie! - stwierdził Koń i usiadł, a ona stała
za nim, ciągnąc z wysiłkiem
swój kieszonkowy grzebyczek przez jego
twarde, na jard długie, czarne, lśniące
włosy.
Długo trwało, zanim rozczesała wszystkie. Kiedy
już była gotowa, związała je
wierzbową witką w olbrzymi koński ogon. Koń
nachylił się nad wodą, żeby
podziwiać swe odbicie.
- Wspaniale - pochwalił. -Naprawdę pięknie!
- Czy czasem chodzisz tam... gdzie są inni
ludzie? - zapytała cicho.
Nie odpowiadał na tyle długo, że już myślała, iż
wcale nie odpowie, lecz wtem
się odezwał:
- Masz na myśli te miejsca z metalu? Ze szkła?
Te dziury? Bywam w tamtych
okolicach. Teraz tam same mury. Kiedyś nie
było ich tak wiele. Babka mówiła, że
dawniej w ogóle nie było murów. Znasz Babkę?
- zapytał naiwnie< spoglądając na
dziecko wielkimi, ciemnymi oczyma.
-Twoją babkę?
- No tak... Babkę, no wiesz... Tą, która snuje
pajęczynę. No, wszystko jedno.
Wiem, że trochę moich ludzi, koni, też tam jest.
Widziałem ich za murami.
Zachowują się po wariacku. Wiesz,
sprowadziliśmy tu nowych ludzi. Nie doszliby
tutaj bez nas, bo mają tylko dwie nogi i te
metalowe pudełka. Mogę ci
opowiedzieć całą tę historię. Król musi znać
wszystkie historie.
- Bardzo lubię różne historie.
- Całe opowiadanie zajęłoby trzy noce. Co
chcesz o nich wiedzieć?
- Właśnie sobie myślałam, że może powinnam
tam pójść. Tam do nich.
- To niebezpieczne. Naprawdę niebezpieczne.
Nie można się tam dostać. Złapią
cię.
- Chciałabym tylko znać drogę.
- Drogę to ja znam - powiedział Koń i po raz
pierwszy zabrzmiało to zupełnie
dorośle i odpowiedzialnie. Wiedziała, że to
prawda. -Dla młodego konia to kawał
drogi. - Znów spojrzał na nią. - Mam kuzynkę,
która jedno oko ma w jednym
kolorze, a drugie w innym - rzekł, przenosząc
wzrok z prawego oka dziecka na
lewe. - Jedno brązowe, a drugie niebieskie. Ale
ona jest Paluzyjką.
- To żółte zrobił mi Sójek - wyjaśniło dziecko. -
Straciłam swoje własne. W
tym... kiedy... Myślisz, że nie mogłabym się tam
dostać?
- A po co?
- Jakoś tak czuję, że muszę.
Koń kiwnął głową. Podniósł się. Dziewczynka
stała bez ruchu.
- Sądzę, że mógłbym cię tam zabrać - stwierdził.
- Mógłbyś? Kiedy?
- Myślę, że choćby i teraz. Jak już zostanę
królem, nie będę mógł tak sobie
odchodzić, rozumiesz sama. Trzeba chronić
kobiety. No i z całą pewnością nie
pozwoliłbym swoim ludziom zbliżać się do tych
miejsc! - Dreszcz przeszedł przez
całe jego wspaniałe ciało, a mimo to odrzucając
głowę dodał: - Oczywiście, mnie
nie daliby rady złapać, ale inni nie umieją tak
biegać jak ja.
- Ile czasu by nam to zajęło?
Koń chwilę się zastanawiał.
- Hm, najbliższe takie miejsce jest za
czerwonymi skałkami. Gdybyśmy ruszyli
teraz, bylibyśmy z powrotem jutro koło
południa. To tylko mała dziura.
Nie wiedziała, co miał na myśli mówiąc
"dziura", ale nie zapytała go o to.
- Chcesz się tam wybrać? -spytał Koń,
odrzucając w tył zebraną w węzeł grzywę.
- Tak... - powiedziała dziewczynka, czując jak
ziemia usuwa się jej spod nóg.
- Umiesz biegać?
Potrząsnęła głową.
- Ale sama tu przyszłam.
Roześmiał się, swobodnym, pogodnym
śmiechem.
- Wskakuj - rzucił i ukląkł, zginając wykręcone
do tyłu ręce, by mogła mu wejść
na barki jak przy pomocy strzemion. - Jak cię
nazywają? - droczył się z nią,
podnosząc się z łatwością i z miejsca ruszając
biegiem. - Komar? Mucha? Pchła?
- Kleszcz, bo nie dam się oderwać! - krzyknęła,
ściskając wierzbową witkę,
oplatającą czarną grzywę. Śmiała się ze
szczęścia, że oto nagle urosła na osiem
stóp i na podobieństwo trawy, nie kiwając
palcem, gna przez pustynię jak wiatr.
Była noc po pełni. Księżyc wstał, by oświetlić im
równinę. Koń nieprzerwanie
biegł przed siebie, zdawało się, że bez żadnego
wysiłku. Głęboką nocą zatrzymali
się w obozowisku Sowy Pigiriejki. Trochę
podjedli i odpoczęli. Większość sów
udała się na polowanie, lecz pewna stara dama
zabawiała ich przy ognisku
opowiadaniem historyjek o duchu świerszcza i o
wielkich niewidzialnych ludziach.
Dziewczynka słuchała tych przypowieści, to
zapadając w drzemkę, to na wpół
budząc się i znów zasypiając, jak gdyby
wplatała je we własne sny. Później Koń
posadził ją sobie na grzbiecie i niemęczącym
wolnym kroczkiem ruszyli w drogę.
Księżyc chował się za ich plecami, a przed nimi
niebo jaśniało już złotem i
różem. Zniknął lekki, nocny wiatr, a powietrze
było ostre, zimne i nieruchome.
Pachniało, czy raczej niosło w sobie delikatny
zapach spalenizny. Dziecko czuło,
jak zmienia się krok Konia, jak staje się napięty,
skrępowany.
- Cześć, Książę! - odezwał się czyjś cienki,
ganiący głos.
Dziewczynce wydał się znajomy i połączyła go z
osobą, jak tylko ją ujrzała.
Tamta siedząca na jałowcu; schludnie ubrana,
miała na głowie starą,, czarną
czapkę.
- Witaj, Sikoro! - odpowiedział Koń,
podchodząc bliżej i zatrzymując się przy
drzewie. Jeszcze w miasteczku Kojoty
dziewczynka zauważyła, że wszyscy
traktowali Sikorę z szacunkiem. Nie rozumiała
dlaczego. Sikora zdawała się być
kimś najzwyklejszym w świecie; ruchliwa i
gadatliwa jak większość małych ptaków,
nie była tak przymilna jak Przepiórka, ani tak
imponująca jak Jastrząb czy
Wielka Sowa.
- Wybierasz się gdzieś tą drogą? - zapytała
Sikora Konia.
- Mała chce zobaczyć czy mieszkają tam jej
ludzie - odparł Koń, zaskakując tym
dziewczynkę. Czy rzeczywiście tego chciała...?
Sikora, jak to się jej często zdarzało, sprawiała
Wrażenie niezadowolonej. W
zamyśleniu zagwizdała kilka dźwięków - to też
należało do jej przyzwyczajeń - po
czym wstała.
-Idę z wami.
- Wspaniale - rzekł Koń z wdzięcznością.
- Lecę na zwiad - oznajmiła Sikora i z niebywałą
szybkością odleciała,
wysforowując się przed nich, gdy tymczasem
Koń wpadł w swój równy, długi krok.
Kwaśny zapach w powietrzu przybrał na sile.
Sikora zatrzymała się na niewielkim
wzniesieniu, daleko przed nimi i zamarła w
bezruchu. Koń zwolnił do kroku
spacerowego i wreszcie stanął.
- Jest - powiedziała cicho.
Dziewczynka wypatrywała oczy. W dziwnym
świetle i lekkiej mgle poprzedzającej
wschód słońca nie widziała zbyt wyraźnie, a
kiedy tak wytężała wzrok, zdawało*
się jej, że na lewe oko całkiem oślepła.
- Co to takiego? - wyszeptała.
-Jedna z dziur. Po drugiej stronie muru.
Widzisz?
Wyglądało to tak, jakby biegła tam jakaś prosta,
urywana linia przeciągnięta
przez równinę bylicy, a na jej odległym końcu...
Nic? Czyżby to mgła? Coś tam
się ruszyło...
- To bydło! - zawołała.
Koń stał w milczeniu, niepewny. Sikora już do
nich wracała.
- To ranczo. A tam jest płot i mnóstwo
herefordów - powiedziała dziewczynka.
Słowa te nabrały w jej ustach smaku żelaza,
smaku soli. Nazwane przez nią rzeczy
zachwiały się przed jej oczyma i rozpłynęły, nie
zostawiając nic tylko dziurę w
świecie, wypalone miejsce, jak popiół z
papierosa. - Podejdź tam - ponaglała
Konia. Chcę to zobaczyć.
Jakby winien jej był posłuszeństwo, ruszył przed
siebie. Był spięty, ale nie
próbował z nią dyskutować.
Podfrunęła do nich Sikora.
- Nikogo nie ma - informowała swym cienkim,
oschłym głosem - ale zbliża się
jeden z tych obłych szybkich przedmiotów.
Koń skinął głową, lecz nadal parł do przodu.
Kurczowo trzymając się jego barków,
dziewczynka wpatrywała się w pustkę. I naraz,
jakby słowa Sikory wyostrzyły jej
wzrok, znów zobaczyła: rozsypane białe twarze -
niektóre z nich spoglądały w ich
stronę, przewracając niebieskawymi oczyma -
ogrodzenia, na wzgórzu dach domu z
kominem, i wysoką stodołę... Nagle, gdzieś w
oddali coś się poruszyło, poruszyło
się i zaczęło bardzo szybko biec, coraz szybciej i
szybciej, zbyt szybko,
pędziło nad ziemią, dokładnie na nich, z
potworną prędkością.
- Uciekaj! - wrzasnęła. - Uciekaj! Uciekaj!
Koń zawrócił i jakby puściły wszelkie pęta, gnał
maksymalnie wyciągnięty w
powietrzu, wyrzucając nogi daleko przed siebie.
Uciekał od słońca, od ogniście
płonącego pojazdu, od zapachu kwasu, żelaza,
śmierci. A Sikora frunęła przed
nimi niczym popiół unoszony podmuchem świtu.
- Koń?! - dziwowała się Kojota. - Ten kutas?
Pierniczysz!
Kojota była już w domu, gdy dziewczynka
dotarła do Chwilutki, ale najwyraźniej
nie martwiła się o dziecko, może nawet nie
spostrzegła jego nieobecności. Miała
paskudny nastrój i wszystko to, co dziewczynka
usiłowała jej wyjaśnić, rozumiała
opacznie.
- Jeśli masz zamiar robić takie głupoty, w
przyszłości rób je ze mną. Ja
przynajmniej mam w tym wprawę - rzekła
ponuro, przygarbiona za drzwiami. Dziecko
widziało, jak Kojota kuca, jak dźga patykiem
stary, biały bobek i usiłuje
nakłonić go do odpowiedzi na jakieś pytania.
Bobek uparcie milczał. Później tego
dnia dziewczynka zauważyła, że w pobliżu
źródła snują się dwa kojoty. Jeden był
młody, drugi stary, o dość parszywym
wyglądzie. Kręciły się i spoglądały w
stronę Chwilutki.
Dziewczynka postanowiła, że dobrze będzie tę
noc spędzić gdzieś poza domem.
Wizja zatłoczonych pokojów Wiewiórki nie
wydała się jej atrakcyjna. Znów
zapowiadała się ciepła, księżycowa noc.
Dlaczegóż by nie przespać się na dworze?
Gdyby tylko mogła mieć pewność, że nie
przyplącze się gdzieś w pobliże nikt w
rodzaju Grzechotnika... Niezdecydowanie
stanęła w połowie miasta, gdy nagle
odezwał się oschły głosik:
- Cześć, Dziewczyno.
- Cześć, Sikoro.
Schludna kobieta w czarnej czapce stała na
progu swego domu, wytrzepując
chodnik. Dom był równie uporządkowany i
schludny jak ona sama. Po wyprawie na
pustynię dziecko wiedziało już - choć nadal nie
umiałoby tego ująć w słowa -
dlaczego Sikora należała do osób Szanowanych.
- Pomyślałam sobie, że może dziś będę spać na
dworze... - rzuciła niepewnie.
- Niezdrowo - stwierdziła Sikora. - A od czego są
gniazda?
- Mama jest... trochę zajęta.
- Hm! - prychnęła Sikora i z oburzeniem
strzepnęła chodnik. - A ci jej mali
przyjaciele? To są w każdym razie porządni
ludzie.
- Mały Rogaty Ropuch? Ma takich nieśmiałych
rodziców...
- No cóż. Skoro tak, to wejdź do środka i posil
się - rzekła Sikora.
Dziewczynka pomagała jej przygotować kolację.
Wiedziała już, dlaczego w garnku
są kamienie.
- Pani Sikoro - zaczęła - wciąż tego nie
rozumiem... Czy mogę spytać? Mama mówi,
że to zależy od patrzącego, ale mimo to... Chcę
powiedzieć, że skoro widzę, że
nosicie ubrania tak jak my, ludzie na dwóch
nogach, to jak to się dzieje, że
gotujecie w taki sposób, w koszykach, rozumie
pani... No i nie używacie takich
rzeczy, jakie mają ci, u których byliśmy dziś
rano z Koniem.
- Nie wiem - odparła Sikora. We wnętrzu domu
jej głos brzmiał całkiem ciepło i
przyjemnie. - Wydaje mi się, że robimy
wszystko tak, jak to robiliśmy dawniej,
kiedy twoi ludzie i moi żyli razem, wiesz. I
razem ze wszystkim dokoła. No
rozumiesz, z kamieniami, roślinami i tak dalej. -
Spojrzała na koszyk z
wierzbowych witek, korzenia paproci i żywicy, i
na sczerniałe kamienie, które
grzały się w ogniu. - Sama widzisz, jak to
wszystko do siebie pasuje...
- Ale macie ogień... To całkiem inaczej niż... ?
- Ach! - rzuciła niecierpliwie Sikora. - Cóż wy
ludzie właściwie sobie
wyobrażacie? Zdaje się wam, że to wy
wynaleźliście słońce?
Wzięła drewniane szczypce i ująwszy rozgrzane
kamienie, wrzuciła je do
wypełnionego wodą koszyka; buchnęła para,
rozległ się przeraźliwy syk i głośny
bulgot. Dziecko wsypało do środka utłuczone
nasiona i zamieszało.
Sikora wyniosła kosz drobnych czarnych jagód.
Usiadły na dopiero co wytrzepanym
chodniku i jadły. Dziewczynka znacznie już
udoskonaliła technikę nabierania
jedzenia dwoma palcami.
- Cóż, może pyłu nie wymyśliłam, ale jestem
lepszą kucharką niż Kojota -
odezwała się Sikora.
Dziecko skinęło głową, nie przerywając
jedzenia.
- Nie wiem, dlaczego zmusiłam Konia, żeby mnie
tam zabrał - powiedziała
dziewczynka, kiedy już się najadła. - Kiedy to
zobaczyłam, zlękłam się tak samo
jak on. Ale teraz czuję, że znów chciałabym tam
wrócić. Ale też chcę zostać
tutaj, z moimi przyjaciółmi, z Kojotą... Nic z
tego nie rozumiem.
- Kiedy mieszkaliśmy razem, wszystko to było
jednym miejscem - zaczęła Sikora
swym niespiesznym, domowym głosem. - Ale
teraz ci inni, ci nowi ludzie,
mieszkają osobno. I te ich miejsca są takie
przytłaczające. Wpychają się na
nasze tereny, wciskają, wyrywają je, wysysają,
wyżerają je, wygryzają w nich
dziury, przepełniają... Niewykluczone, że jeszcze
trochę, a znów będzie tylko
jedno miejsce, ich miejsce na ziemi. A z nas nikt
tu już nie zostanie. Znałam
kiedyś Bizona, tam za górami. Znałam
Antylopę, mieszkała tutaj. O tam, na
zachodzie byli też Niedźwiedź Grizzly i Szary
Wilk. Nie ma ich już. Nikogo z
nich nie ma. A ten łosoś, którego jesz w domu
Kojoty... To jest bajkowy łosoś,
to jest prawdziwe jedzenie. Ale ile takich jeszcze
zostało? Gdzie są te rzeki,
które aż czerwieniały na wiosnę? Kto teraz
tańczy, gdy Pierwszy Łosoś składa
siebie w ofierze? Kto tańczy nad rzeką? O! O to
właśnie powinnaś zapytać Kojotę.
Ona wie więcej ode mnie. Ale ona zapomina...
Jest zupełnie beznadziejna, jeszcze
gorsza od Kruka. Musi wciąż sikać na każdym
rogu, okropnie prowadzi dom - głos
Sikory zabrzmiał ostro. Zagwizdała coś krótko i
zamilkła.
Po chwili dziecko zapytało cicho:
- Kto to jest Babka?
- Babka... - powtórzyła Sikora. Spojrzała na
dziewczynkę i w zamyśleniu zjadła
kilka jagód. Wygładziła ręką chodnik, na
którym siedziały. - Gdybym rozpaliła
ogień na chodniku, wypaliłabym w nim dziurę -
zaczęła. - Zgadza się? A zatem
ogniska budujemy na piasku, w pyle drogi...
Wszystko jest ze sobą splecione. A
więc tę, która jedno z drugim splata, nazywamy
Babką. - Zagwizdała cztery
dźwięki, wpatrując się w otwór w dachu, którym
uchodził dym. - W końcu - dodała
- być może całe to miejsce, może i inne miejsca...
może wszystko to razem jest
tylko jedną stroną tego, co się przędzie? Nie
wiem. Umiem patrzeć raptem jednym
okiem naraz, więc skąd miałabym wiedzieć, jak
głęboko to sięga?
Zawinięta w koc Sikory na podwórku za jej
domem, dziewczynka słuchała szumu i
zrywów wiatru w topolowym zagajniku w dole
kotlinki. A potem, zmordowana
minioną, jakże długą nocą, głęboko zasnęła.
Góry na wschodzie nabrały barwy
mglistej, ciemnej czerwieni, jakby podświetlało
je z tyłu nisko zawieszone
światło podobne do tego, które widać przez dłoń
trzymaną przed ogniem. Na
tytoniowym poletku - jedynym rolniczym
zajęciem, jakim ktokolwiek się tam parał,
była drobna uprawa dzikiego tytoniu -
Jaszczurka z Żukiem nuciły coś w rodzaju
pieśni na szybsze wzejście zbiorów, bądź na ich
błogosławienie. Brzmiało to jak
ciepłe i cokolwiek chaotyczne hu-hu-hu-hu, hu-
hu-hu-hu, i leżąc tak zwinięta i
rozgrzana na ziemi dziewczynka czuła, jak pod
wpływem ich pieśni w ziemię tę
wrasta, jak się na niej i w niej kołysze tak, że nie
wiedziała już, gdzie kończą
się jej palce, a zaczyna pył podłoża. Zupełnie
jakby była martwa... Ale przecież
żyła, była życiem tej planety!
Wstała tańcząc, w gnieździe Sikory, na pustym
już łóżku zostawiła elegancko
zwinięty koc i tanecznym krokiem wspinała się
na wzniesienie, do Chwilutki. W na
wpół otwartych drzwiach zaśpiewała:
Tańczyłem z dziewczyną w dziurawej
pończosze, Dziurawej pończosze, dziurawej
pończosze, jej kolana stukały, a pięty tupały,
Tańczyłem w świetle księżyca!
Wyszła Kojota. Rozczochrana, ledwie trzymając
się na nogach, przyjrzała się
dziecku spod zmrużonych powiek.
- Cholera... -mruknęła. Wyssała coś spomiędzy
zębów i skierowała się do czerpaka
przy drzwiach, by schlapać sobie wodą całą
głowę. Otrząsnęła się; na wszystkie
strony posypał się deszcz kropel. - Wynieśmy się
stąd - rzuciła. - Mam tego
dosyć. Nie wiem, co mnie napadło. Jeśli jestem w
ciąży, w moim wieku... A niech
to szlag! Wynośmy się z miasta. Potrzebuję
jakiejś odmiany.
W zatęchłym mroku chaty dziewczynka
dojrzała co najmniej dwa głośno chrapiące
kojoty; leżały rozciągnięte na łóżku i na
podłodze.
Kojota podeszła do starego, białego bobka i
przykopała mu.
- Dlaczego mnie nie powstrzymałeś?! -
krzyknęła.
- Mówiłem ci - odmruknął bobek, nadąsany.
- Głupie gówno! - burknęła Kojota. - Chodź,
Dziewczyno. Idziemy.
- Dokąd? Nie czekała na odpowiedź. - Już wiem.
Chodź!
I ruszyła przez miasto tym swoim niby leniwym,
wyciągniętym chodem, za którym
tak trudno było nadążyć. Ale dziecko kipiało
wigorem i szło za nią tańcząc, tak
że i Kojota też zaczęła tańczyć i podskakiwać,
kręcić piruety i wygłupiać się
całą drogę w dół zbocza, aż do rozległych
równin. Tam skręciła na północny-
wschód. Końska Góra została za ich plecami,
malejąc gdzieś w oddali.
Około południa dziewczynka powiedziała:
- Nie wzięłam niczego do jedzenia.
- Coś się znajdzie - uspokoiła ją Kojota. -Na
pewno. I bardzo niedługo zboczyła
z drogi, trafiając wprost do maleńkiego, szarego
szałasu ukrytego za dwoma na
wpół uschniętymi jałowcami i kępką zajęczego
szczawiu. Cuchnęło tam okropnie.
Napis u wejścia głosił: Lis. Teren prywatny.
Obcym wstęp wzbroniony, ale Kojota
jednym pchnięciem otworzyła drzwi, weszła i
zaraz potem stamtąd wytruchtała,
przynosząc połówkę niedużego, wędzonego
łososia.
- Nikogo w domu prócz nas nieboraczków -
stwierdziła ze słodkim uśmiechem.
- Czy to nie jest kradzież? - spytało dziecko,
zaniepokojone.
- Tak - odparła Kojota, nie zmieniając kroku.
Przy wyschniętym potoku zjadły pachnącego
lisem łososia, trochę się zdrzemnęły i
ruszyły w dalszą drogę. Niedługo później
dziecko poczuło ów kwaśnopiekący zapach
i zatrzymało się.
Dziewczynka miała wrażenie jakby czyjaś
wielka, ciężka ręka naciskała jej na
pierś, i jakby ją odpychała, a jednocześnie
ogarnął ją jakiś silny i
obezwładniający prąd, który ciągnął ją mocno
do przodu.
> - Hej, już się zbliżamy! - oznajmiła Kojota i
stanęła, żeby wysikać się pod
uschniętym jałowcem.
- Do czego?
- Do ich miasta. Widzisz? - Wyciągnęła rękę w
stronę nakrapianych szałwią
pagórków. Między nimi rozciągała się
przestrzeń szarawej pustki.
-Nie chcę tam iść.
-Nie wejdziemy do środka. Nie ma mowy!
Podejdziemy tylko trochę i popatrzymy.
Mówię ci, to prawdziwa zabawa! -obiecywała
Kojota, przymilnie przechylając głowę
w bok. - Oni tyle dziwnych rzeczy wyrabiają w
powietrzu!
Dziecko ociągało się. Kojota przybrała wyraz
twarzy osoby odpowiedzialnej i
znającej się na rzeczy.
- Będziemy bardzo ostrożne - oznajmiła. - I
będziemy się wystrzegać dużych psów,
zgoda? Z małymi umiem dać sobie radę. No to
co, już dobrze? Zatem w drogę!
Kojota ruszyła i nie odwracając się, szła
przodem. Pozornie była jak zwykle
niedbała, wciąż powłóczyła nogami, ale głowę
niosła wysoko, z napiętą
czujnością, a w jej żółtych oczach pojawiły się
równie spięte błyski.
Dziewczynka poszła za nią.
Ciśnienie wokół nich rosło. Było to tak, jakby
samo powietrze na nie napierało,
jakby czas biegł zbyt szybko, zbyt gwałtownie,
jakby nie płynął, a ciężko
łomotał, coraz szybciej, mocniej, aż wreszcie
zaczął terkotać jak kołatka
Grzechotnika. "śpieszcie się, śpieszcie!" -
mówiło wszystko wokół. "Śpieszcie
się, nie ma czasu!,, - wołało. Coś mijało je
pędem, z krzykiem i dreszczem. Coś
odwracało się, błyskało, ryczało, cuchnęło,
znikało. W polu widzenia pojawił się
jakiś chłopiec, zupełnie nagle, pojawił się ,tyle że
nie na ziemi, nie, poruszał
się parę cali nad nią, bardzo szybko wyginając
nogi w bok w Jakimś szalonym,
kołyszącym się tańcu... Pojawił się i naraz...
zniknął. Dwadzieścioro dzieci
siedziało rzędami w powietrzu i piskliwie
śpiewało, gdy wtem przywaliły je
ściany. Koszyk, nie, garnek, nie, to metalowy
pojemnik, pojemnik na śmieci
wypełniony łososiem o cudownym zapachu, nie,
cuchnący jelenimi skórami i
zgniłymi kapuścianymi głąbami... Trzymajcie
się od tego z dala! Kojota! Gzież
ona jest?
- Mamo! - krzyknęło dziecko. - Mamo! - wołało,
stojąc przez moment u wylotu
zwykłej uliczki małego miasta, opodal stacji
benzynowej, a już w następnej
chwili pogrążając się w przerażającej ciemności,
wśród niewidocznych murów,
okropnych zapachów, napierającego ciśnienia,
wszechogarniającego porywu Czasu,
który po prostu toczył je bezradne niczym
gałązkę ścigającą się z wodospadem.
Dziewczynka spięła się w sobie i trwała tak,
usiłując utrzymać równowagę.
- Mamo!
Kojota znalazła się przy dużym koszu z
łososiem. Zbliżała się doń ostrożnie, ale
była na odkrytej przestrzeni, w pełnym słońcu,
na pełnym wietrze! Tymczasem z
długiego, porośniętego szałwią stoku wzniesienia
na tyłach stacji schodzili
chłopiec i mężczyzna. Szli pod wiatr. Obydwaj w
czerwonych kapeluszach, obydwaj
mieli strzelby. Myśliwi. Był czas zabijania.
- Ty, spójrz no tylko na tego cholernego kojota!
W biały dzień, no! Wielki jak
dupsko mojej żony!- powiedział mężczyzna,
odwiódł kurek, wymierzył i strzelił.
Tymczasem Myra puściła się z wrzaskiem pod
prąd ogromnego, zatapiającego
wszystko strumienia. Kojota minęła ją w pędzie,
krzycząc:
- Wyrywaj stąd! - Odwróciła się i już jej nie
było.
Daleko od miasta, niewidoczne, bo ukryte w
małej kotlince między niskimi
wzniesieniami, siedziały i łapały ogromne,
rozdzierającymi płuca hausty
powietrza. Upłynęło sporo czasu, nim mogły
oddychać bez trudu.
- Mamo, ależ to było głupie! - powiedziało z
wściekłością dziecko.
- Rzeczywiście - zgodziła się Kojota. - Ale czy ty
widziałaś to żarcie?
- Nie jestem głodna - rzekła dziewczynka
markotnie. - Nie chcę jeść, dopóki stąd
daleko nie odejdziemy.
- Ale przecież to twoi ludzie! - zaczęła Kojota. -
Cali twoi! Z krwi i kości!
Kuzyni i pociotkowie! Pif! Paf! O, jest Kojota!
Pif! Wielka jak dupsko mojej
żony! Paf! O, tam coś się rusza! Pif! Pif!
Strzelaj, stary! Paf! Paf!
- Chcę do domu - oznajmiło dziecko.
- Jeszcze nie - rzekła Kojota. - Muszę się wysrać.
- Zrobiła, co miała zrobić, a
potem odwróciła się do świeżego bobka i
nachyliła nad nim. - Mówi, że mam tu
zostać - relacjonowała z uśmiechem.
- Nic nie mówi! Słuchałam!
- Ty akurat wiesz, co rozumieć! I tak wszystko
słyszysz, panno Gumowe Ucho?
Patrzcie no tylko, wszystko słyszy, wszystko
widzi tym swoim kaprawym, gumowym
okiem...
- Ty też masz oczy z żywicy! Sama mówiłaś.
- To bujda - warknęła Kojota. - Nie umiesz
nawet poznać, kiedy usłyszysz jakąś
bzdurę. Wiesz co? Rób, co chcesz! To wolny
kraj. Ja tu zostaję na noc. Lubię,
jak coś się dzieje. - Usiadła na ziemi i zaczęła
wystukiwać w kurzu jakiś
cichy-rytm w tempie na cztery czwarte. Nuciła
pod nosem jedną z tych
niekończących się pieśni tocz melodii, które
zwalniały bieg czasu, wplatały się
w korzenie drzew, w krzaki, paprocie i w trawy,
tworząc pajęczynę, która
przytrzymywała strumień w należnym mu
korycie, i skałę na właściwym miejscu, a
wszystko to razem łączyła z ziemią. A dziecko
leżało, słuchając.
- Kocham cię... - powiedziała dziewczynka.
Kojota śpiewała.
Słońce skryło się za ostatnim wzgórzem na
zachodzie i zostawiło za sobą
bladozieloną jasność nad pustynnymi
pagórkami.
Kojota zamilkła. Pociągnęła nosem.
- Hej! -Ożywiła się. - Kolacja. ~ Wstała i
pobiegła wzdłuż małej kotlinki. - No!
-zawołała cicho, odwracając głowę. - Rusz się!
Sztywno, bowiem lodowaty strach jeszcze nie
rozpuścił się w jej stawach,
dziewczynka podniosła się i podeszła do Kojoty.
Jakby na przedłużeniu zbocza
najbliższego pagórka widać było jedną z tych
linii-- ogrodzenie. Nie patrzyła
tam. Nic im nie zagrażało. Znajdowały się po
jego zewnętrznej stronie.
-Spójrz tylko!
Na niedużej macie z cedrowej kory leżał
wędzony łosoś, najprawdziwszy łosoś z
^ór Skalistych!
- Ofiara! Niech skonam! - Na Kojocie zrobiło to
takie wrażenie, że nawet nie
zaklęła. - Od lat nie widziałam czegoś takiego!
Myślałam, że już zapomnieli!
- Dla kogo ta ofiara?
- Dla mnie! Dla kogóżby innego? O rany, spójrz
tylko na to!
Dziecko podejrzliwie przyglądało się łososiowi.
-Dziwnie pachnie.
- Jak to dziwnie?
- Jakby był spalony.
-Jest wędzony, głupia ty! No to już!
- Nie jestem głodna.
- Bardzo dobrze. I tak to nie twój łosoś, tylko
mój. Ofiara dla mnie! Hej, wy
tam! Ludzie! Ludzie, słyszycie? Kojota wam
dziękuje! Trzymajcie tak dalej, a
może i ja odpłacę wam kiedyś czymś dobrym!
-Nie wydzieraj się tak, mamo! Nie mogą być aż
tak daleko.
- Teraz oni wszyscy są moimi ludźmi - oznajmiła
Kojota, zataczając ręką szerokie
półkole. Potem usiadła ze skrzyżowanymi
nogami, odłamała duży kawałek łososia i
zjadła. Wieczorna Gwiazda jarzyła się na
czystym niebie niczym jasna sadzawka
wody. Tymczasem, bliźniacze wzgórza
przyoblekły się w niewyraźną poświatę, jakby
we mgle. Dziecko oderwało od nich wzrok i
znów spojrzało na gwiazdę.
- O, szlag by to! - jęknęła Kojota. - O cholera!
- Co się stało?
-To nie było zbyt sprytne... Nie powinnam... Ten
łosoś... -skarżyła się Kojota,
a potem chwyciła się nagle za brzuch i zaczęła
trząść się, wrzeszczeć i dławić.
Oczy uciekały jej w tył głowy, wyrzucała przed
siebie swoje długie nogi i
ramiona i wymachiwała nimi w powietrzu, a
spomiędzy zębów ściekała jej piana.
Jej ciało wygięło się straszliwym łukiem w tył, a
gwałtowne skurcze wszystkich
członków odepchnęły dziewczynkę, która
usiłowała przytrzymać zwierzę. Dziecko
wdrapało się nań z powrotem, chciało znów
przytrzymać Kojotę, lecz ciało
zwierzęcia nadal podrygiwało w skurczach,
nadal skręcało się i drżało. Wreszcie
znieruchomiało.
O wschodzie Kojota była już zimna. Aż do tej
pory pod tym brązowym futrem tyle
było ciepła, iż dziewczynka myślała, że Kojota
może-jeszcze żyje, że może jeśli
tylko ją tak trzymać i ogrzewać, Kojota
podniesie się, wydobrzeje. Dziecko
przytulało się mocno, nie patrząc na jej czarne
wargi, na obnażone zęby, ani na
białka oczu. Ale gdy przez futro przeniknęło
zimno, kiedy poczuła to świadectwo
niechybnej śmierci, dziewczynka wypuściła z
ramion szczupłe, sztywne zwłoki i
zostawiła je na ziemi.
Przeszła na bok i w kamiennym piasku kotlinki,
wykopała dziurę, niewielkie,
płytkie wgłębienie. Ludzie Kojoty nie grzebali
swoich zmarłych, wiedziała o tym.
Ale jej ludzie to robili. Przeniosła drobne ciało
do dołka, ułożyła je w nim i
przykryła swoją biało-niebieską chustą. Chusta
nie była dość duża; wystawały
spod niej cztery sztywne łapy. Dziewczynka
usypała nad ciałem kopczyk z piasku i
kamieni, kępek bylicy i z traw i docisnęła
wszystko większymi kamieniami.
Później z pyłu ziemi i skałek usypała jeszcze
jeden kopczyk, nad szczątkami
zatrutego łososia. A potem wstała i nie oglądając
się wstecz, odeszła.
Na szczycie wzniesienia stanęła i ponad kotlinką
spojrzała w stronę mglistego
blasku świateł miasta, leżącego w dolinie między
bliźniaczymi wzgórzami.
- Mam nadzieję, że wszyscy umrzecie w bólach -
powiedziała na głos. Odwróciła
się i zeszła w dół, na pustynię.
To Sikora spotkała ją drugiego dnia, wieczorem,
na północ od Końskiej Góry.
- Nie płakałam - rzekło dziecko.
- Nikt z nas nie płacze - odparła Sikora. - Chodź
teraz ze mną, tędy. Pójdziemy
do domu Babki.
Jej dom znajdował się pod ziemią, ale był
bardzo duży, ciemny i duży, a sama
Babka siedziała pośrodku, przy swoim tkackim
warsztacie. Robiła chodnik czy koc
ze wzgórz i czarnego, i białego deszczu,
przeplatając to błyskawicami.
Rozmawiała, nie przestając tkać.
-Witaj, Sikoro. Witaj, Nowa Osobo.
- Dzień dobry. Babko - powitała ją Sikora.
- Nie jestem jedną z nich - oznajmiło dziecko.
Oczy Babki były małe i zamglone. Uśmiechnęła
się i tkała dalej. Czółenko
przedzierało się przez osnowę.
-A zatem. Stara Osobo - poprawiła się Babka. -
Wracaj lepiej do siebie. Wnuczko.
Tam, gdzie mieszkasz.
- Mieszkałam z Kojotą. Kojota nie żyje. Oni ją
zabili.
- Och, nie przejmuj się Kojotą! - rzekła Babka,
wydając z siebie krótki, nieco
rozdrażniony śmieszek. - Ciągle ją zabijają.
Dziecko stało bez ruchu. Patrzyło na
niekończącą się tkaninę.
-No to... Czy mogłabym wrócić do domu... do jej
domu?
- Nie sądzę, żeby to się miało udać - stwierdziła
Babka. -Aty, Sikoro?
Sikora w milczeniu potrząsnęła głową.
- Będzie tam teraz ciemno, pusto, pełno pcheł...
Wypadłaś z czasu swoich ludzi i
znalazłaś się u nas, ale myślę, że Kojota chciała
cię zaprowadzić z powrotem. Na
swój sposób, rozumiesz... Jeśli wrócisz teraz,
jeszcze będziesz mogła z nimi
żyć. Czy nie mieszka tam twój ojciec?
Dziecko kiwnęło głową.
-Szukali cię.
- Szukali?
- O, tak. Od chwili, kiedy spadłaś z nieba.
Mężczyzna nie żył, ale ciebie przy
nim nie było, więc szukali.
- Dobrze mu tak. Dobrze im tak wszystkim -
odparła dziewczynka. Zakryła dłońmi
twarz i zaczęła strasznie płakać. Płakała bez łez.
- Odwagi, maleńka, no, no. Wnuczko -
uspokajała Pajęczyca. - Nie bój się. Będzie
ci się z nimi dobrze żyło. I wiesz, ja też tam
będę. W twoich snach, w
wyobrażeniach, ciemnych zakątkach piwnicy.
Nie zabijaj mnie, bo ściągnę deszcz.
- I ja zajrzę - zapewniła Sikora, - Przygotuj dla
mnie ogrody.
Dziewczynka wstrzymała oddech, zacisnęła
dłonie, aż wreszcie łkanie ustało i
pozwoliło jej mówić.
- Czy zobaczę jeszcze kiedyś Kojotę?
- Nie wiem - odpowiedziała Babka.
Dziewczynka przyjęła to w milczeniu. Po chwili
spytała:
- Czy mogę zatrzymać oko?
-Tak. Zatrzymaj swoje oko.
- Dziękuję ci, Babko - rzekła. Odwróciła się i
wyruszyła w górę nocnego wzgórza,
w stronę kolejnego dnia. Długi czas prowadził ją
w brzask poranka maleńki,
lekkoskrzydły ptaszek w ciemnej czapeczce.