R L Stine Złamane serca

background image

R. L. Stine

Złamane serca

background image

PROLOG

Wrzesień

background image

UPADEK

Dzień, kiedy zdarzył się ten straszny wypadek, był jasny i

pogodny.

Erìca McClain przyglądała się przez tylne okno samochodu

mijanym domom i ogródkom. Gdzieniegdzie na drzewach pojawiły
się już żółte i czerwone liście i były one jedynymi zwiastunami
zbliżającej się jesieni.

Melissa Davis wjechała w drogę do Starego Młyna i mocno

dodała gazu. Silnik jej błękitnego firebirda zareagował ostrym
warkotem.
- Po co my w ogóle tam jedziemy? — spytała,
- A czemu nie? — odparła Josie McClain. Siedziała na przednim
siedzeniu obok Melissy i bez przerwy naciskała guziki radia.
- To idealny dzień na konie — dodała Rachel McClain, siedząca z tyłu
razem z Ericą. — Przestań przerzucać ciągle te stacje — zwróciła
siedo Josie. — Doprowadzasz mnie do szału.
- Nie mogę znaleźć niczego ciekawego — poskarżyła się.
- To puść jakąś taśmę — zaproponowała Rachel.
- Zapomniałam wziąć — stwierdziła Melissa, mijając wlokącą się
ciężarówkę.

Josie wróciła do przerzucania kanałów.
Erica uśmiechnęła się pod nosem. Te jej starsze siostry, Josie i

Rachel, są czasem takie uparte.

Josie i Rachel były bliźniaczkami, choć na to nie wyglądały.

Miały po szesnaście lat i mówiły o sobie nie-bliźniaczki, bo były takie
niepodobne.

Rachel miała twarz owalną, kremowobiałą skórę i ogromne,

oliwkowozielone oczy. Na plecy, aż do talii, opadała jej masa
miedzianorudych włosów.

Mimo płomiennej barwy włosów, charakter miała spokojny i

chłodny. Mówiła delikatnym szeptem i była pewna siebie. Była

background image

piękna, i przywykła, że zawsze dostaje to, czego chce. Szła przez
życie pełnym gracji krokiem gazeli.

Josie z kolei, o ciemnych, brązowych włosach i błyszczących

oczach, była żywsza i mniej przewidywalna. Lubiła swoją siostrę, lecz
bardzo chciała czymś się od niej różnić.

Miała krótkie włosy i zawsze nosiła długie, brzęczące kolczyki.

Całe lato pracowała nad opalenizną, dla kontrastu z mlecznobiałą
karnacją Rachel.

Rachel uwielbiała chodzić po sklepach i zawsze była modnie

ubrana, Josie rzadko nosiła coś innego, niż dżinsy i podkoszulki.

Zdaniem Eriki ich tak bliskie pokrewieństwo przejawiało się

tylko w ciągłych kłótniach, chód żadna z nich nigdy nie brała ich na
serio.

Mimo tych różnic były sobie bardzo bliskie, czego Erica

oczywiście im zazdrościła. Zazdrościła im także swobody. Ona sama
miała już czternaście lat, a siostry traktowały ją jak sześciolatkę!

Była szczerze zdziwiona, kiedy Rachel zaprosiła ją na tę

wycieczkę. Może to dlatego, że od jesieni będę razem z nimi w
liceum? — pomyślała. — Może zauważyły, że nie jestem już
dzieckiem?

- Zaczekaj tylko, aż zobaczysz tego faceta od stajni — mówiła do
Josie Melissa. — Wiesz, tego, co daje ci konia. Jest naprawdę słodki.
- Jak się nazywa? — zainteresowała się Melissa, hamując na
czerwonym świetle.

Ona też była bardzo ładna, o żywej, szczerej twarzy i długich,

kruczoczarnych włosach.
- Zdaje się, że Chuck. Tak się zagapiłam w jego błękitne oczy, że
nawet nie usłyszałam. Kiedy się uśmiecha, w obu policzkach
pojawiają mu się dołeczki. Sama zobaczysz. Już się miał ze mną
umówić, kiedy jakaś kobieta zaplątała się w strzemię i musiał jej
pomóc.

background image

Rachel wybuchnęła śmiechem.

- Co za romantyczna historia — skomentowała ironicznie. — Całe
życie będziesz się uganiać za facetami?
- A co ci do tego? — mruknęła Josie.
- Erico, masz jakiegoś chłopaka? — spytała Melissa, szukając jej
odbicia we wstecznym lusterku.

Erice zrobiło się gorąco. Poczuła, że się czerwieni.

- Nie, raczej nie — odparła cicho, spoglądając przez okno. Żuła gumę
i dla uspokojenia zrobiła z niej ogromnego balona.
- A więc od jesieni będziesz już w liceum, tak?
- Taa. Nareszcie.
- Żeby tylko nie uczył cię Anderson. To straszna piła.

Melissa miała tyle lat co Rachel i Josie i była najlepszą

przyjaciółką Josie. Dla Eriki była jednak zawsze bardzo miła.
Traktowała ją jak równolatkę. Mieszkała naprzeciwko McClainów,
przy ulicy Strachu, i dlatego zaprzyjaźniła się z Josie.

Erica zrobiła kolejnego balona, lecz tym razem guma oblepiła jej

całą brodę.

Rachel parsknęła Śmiechem.

- Mała dzidzia — powiedziała.

Erica zdobyła się na niepewny uśmiech. Czy Rachel do końcu

życia będzie się ze mnie naśmiewać? — pomyślała.

Przez kilka kilometrów jechały przez otoczone płotami zielone

łąki. W końcu powitała je drewniana tabliczka z nazwą klubu
jeździeckiego.

Melissa zwolniła i podjechała na wysypany żwirem parking. Za

najbliższym płotem Erica zauważyła kilka pasących się koni i prowa-
dzącą w las ścieżkę.

Odchyliła do przodu siedzenie Josie i wydostała się z auta.

- Zaczekajcie! — krzyknęła do biegnących już w stronę stajni
dziewczyn.

background image

- Ej, Chuck! Chuck! — wołała Josie, machając ręką do młodego
blondyna w dżinsach i spranej błękitnej koszuli, który prowadził za
uzdę dwa konie.

Wolnym, niepewnym krokiem Erica powlokła się ku stajni.

-Ojej!

Odskoczyła przerażona, kiedy jeden z koni uniósł głowę i głośno

zarżał.

Nie chcę, nie chcę — powtarzała w myślach. Konie nagle

wydały jej się takie duże.

Erica nie przepadała za sportem. W ich rodzinie to Josie była

najbardziej wygimnastykowana. Była mistrzynią w tenisie, pływała
jak ryba, uwielbiała łyżwy, grała nawet w piłkę nożną.

Dlaczego dałam się namówić na to wszystko? — zastanawiała

się Erica. Nie była szczególnie odważna, wolała trzymać się ziemi.

Kiedy każdego lata przyjeżdżało do Shadyside wesołe

miasteczko, Rachel i Josie jak oszalałe rzucały się na każdą karuzelę.
Erica zaś po prostu się ich bała, szczególnie tej jednej, która
przyspieszała z każdym obrotem, wciskając jadących w siedzenia.

Nie miała pojęcia, co w tym może być zabawnego. Człowiek

siedzi niewygodnie i w dodatku ryzykuje. Siostry wirując wysoko
piszczały z radości, Erica zaś zamykała oczy, zaciskała pięści i
marzyła, by jak najszybciej mieć to już za sobą.

Teraz, ponad ramieniem Chucka przyglądając się tym wysokim,

parskającym i niecierpliwie stukającym kopytami stworzeniom,
przypomniała sobie karuzelę. Podejrzewała, że jazda konna będzie
takim samym przerażającym i nieprzyjemnym przeżyciem.

Trzymała się z tyłu, kiedy Melissa, Rachel i Josie weszły za

Chuckiem do stajni. Patrzyła, jak śmieją się i rozmawiają. Musiała
przyznać, że Chuck rzeczywiście jest bardzo przystojnym facetem.
Josie zna się na tym.

Josie już miała chłopaka. Nazywał się Jerry Jenkman, ale

wszyscy mówili na niego Jenkman. Josie często wspominała, że chce

background image

z nim zerwać. Zdaniem Eriki zmieniała chłopaków prawie tak często,
jak skarpetki.

Zwracając się do Chucka, Josie położyła mu rękę na ramieniu.

— Chłopcy to uwielbiają — wyznała kiedyś Erice. — Myślą, że na
nich lecisz.

Chuck wyprowadził cztery konie i przygotowywał teraz dla nich

koce i siodła. Obserwując go z progu stajni, Erica poczuła ostry
skurcz żołądka.

Ależ tu śmierdzi — pomyślała.
Chuck zaproponował dziewczynom, by każda sama osiodłała

swego konia. Obdarzył je uroczym uśmiechem i wybiegł ze stajni, by
powitać kolejnych gości.
- Erico, chcesz tego czarnego? — zawołała Josie. — Chodź tutaj. Co
ty tam robisz?

Erica niechętnie podeszła do dziewczyn.

- Chy... chyba nie będę jeździła — powiedziała, spoglądając na
proponowanego jej konia, którego Melissa trzymała za cugle. Kiedy
zbliżyła się, zwierzę spojrzało na nią z ukosa i cicho parsknęło.

Wygląda jak potwór — pomyślała Erica — wielki, czarny

potwór.
- Co takiego? — Rachel ze zdziwienia aż otworzyła usta.
- Nie będziesz jeździć? — nie mogła uwierzyć Josie. — Chora jesteś
czy co?
- Brzuch mnie boli - mruknęła Erica, robiąc pełną cierpienia minę.
- Erico, za każdym razem, kiedy mamy robić coś fajnego, twierdzisz,
że boli cię brzuch.
Erica zawzięcie żuła gumę. Czuła, że się czerwieni. Josie ma rację.
Trzeba będzie znaleźć nową wymówkę.
- Wcale nie! — zaprotestowała. — Co mam zrobić, kiedy naprawdę
mnie boli?
- Twój koń jest już zapłacony — powiedziała cicho Melissa.

background image

Wpatrywała się w nią uważnie, jakby chciała sprawdzić, czy

Erica mówi prawdę.
- Odbiorę te pieniądze, a potem tu na was zaczekam - powiedziała
Erica.

Josie chciała zaprotestować, lecz Rachel była szybsza.

- Dobrze — powiedziała, przychodząc Erice na ratunek. — Nie
musisz jeździć, jeśli nie chcesz.
- Naprawdę boli mnie brzuch — skłamała Erica, masując go dla
lepszego efektu.
- Chcesz, żebym z tobą została? A może odwieźć cię do domu? —
Rachel była szczerze zatroskana.
- Rachel, przecież ona tylko tchórzy — mruknęła Josie, patrząc
oskarżycielsko na Erice.
- Wcale nie. Naprawdę chętnie bym pojeździła.
- Erico, żadna z nas nie jest w tym dobra, jeśli o to ci chodzi —
powiedziała Melissa, spoglądając na Josie. — Ja i Josie jeździłyśmy
do tej pory tylko raz. Ale nie mów Chuckowi. Skłamałyśmy mu, za-
pewniając, że jesteśmy doświadczone.
- Pojedziemy wolniutko — zaproponowała Josie.
- Może jak się lepiej poczuję, to was dogonię.

Erica była na siebie wściekła, że tak się boi, ale nic nie mogła na

to poradzić. W dodatku zapach stajni przyprawiał ją o mdłości. Josie
chciała jeszcze dyskutować, ale Melissa miała już dość.
- Zmarnujemy naszą godzinę - powiedziała, spoglądając na zegarek.
- Masz rację — zgodziła się szybko Josie. — No, chodź, założymy ci
siodło — zwróciła się do czarnego rumaka. — Na razie, Erico.

Mnóstwo sprzecznych uczuć ogarnęło teraz Erice. Poczuła ulgę,

ale i rozczarowanie. A także złość, że nie potrafi opanować strachu.
Byłą też wdzięczna, że siostry przestały ją namawiać. Opadła na
ławeczkę pod ścianą stajni, złożyła ręce na piersi i starała się nie
wdychać końskiego smrodu.

background image

Koń Rachel, potężny, kasztanowy wałach z jednym brązowym, a

drugim niebieskim okiem, grzebał obojętnie kopytem, gdy Rachel
próbowała go osiodłać.
- Możesz mi pomóc? — zwróciła się Rachel do Josie. — Nie wiem,
czy dobrze to robię.

Josie skończyła ze swoim zwierzęciem i podeszła, by pomóc

siostrze.
- Chyba za mocno ściągnęłaś popręg - powiedziała. - Spokojnie, stary.
O co chodzi? - Poklepała konia lekko po szyi. - Boisz się, jak Erica.
- Nie myśl, że nie słyszałam! — zawołała Erica.
- Lepiej ci?
- Trochę. Niedługo do was dojadę. Może.
- Taa. Akurat — mruknęła ironicznie Josie. — Melisso, dobrze
założyłam siodło Rachel?

Melissa siedziała już na swoim koniu. Było to potężne zwierzę w

biało-brązowe łaty.
- Myślę, że jest w porządku — zawołała. — Szybciej, panienki. Nie
chcecie chyba spędzić całego naszego czasu w stajni.

Rachel wyprowadziła swego konia na dwór, wsunęła lewą stopę

w strzemię, chwyciła za kulę u siodła i próbowała podciągnąć się w
górę. Koń zarżał i machnął ogonem.
- Ouaf — krzyknęła Rachel i zsunęła się na ziemię. — Co ty
wyrabiasz?

Josie i Melissa wybuchnęły śmiechem.

- Nie bierz tego do siebie — zażartowała Josie.
- Pewnie go giez ugryzł albo coś w tym rodzaju — dodała Melissa.

Rachel spróbowała ponownie. Tym razem jej się udało. Bez

problemu znalazła się w siodle.
- Brawo! — zawołała wesoło. Zgrabnym ruchem głowy przerzuciła na
plecy swe długie, rude włosy.
- Gdzie twoja dżokejka? — spytała Melissa.

background image

- Ćććć. Nic nie mów. Nie znoszę dżokejek. Nie chcę, żeby ktoś
zauważył.
- No, to ruszamy! — oznajmiła Josie, ściągając cugle. Jej koń poszedł
pierwszy polną, wąską dróżką w kierunku lasu.
- Przykro mi z powodu Eriki — powiedziała Melissa, spoglądając za
siebie w kierunku stajni.
- Jest jeszcze taka dziecinna — stwierdziła Josie, z dezaprobatą kręcąc
głową.
- Daj jej spokój. Każdy się czasem czegoś boi — dodała Rachel,
której koń wysforował się teraz na pierwszego. — Ej, ty, dokąd ci tak
pilno?

- Masz rację. Nie powinnyśmy być wobec niej zbyt ostre — przyznała
Josie, zrównując się z Rachel
- Pierwsza licealna nie jest łatwa — mówiła Melissa. Ze szczytu
potężnego konia wydawała się jeszcze mniejsza i drobniejsza. —
Nowe otoczenie i wszystko.
- Taa. Bardzo się cieszy, że będzie z nami w jednej szkole — odparła
Josie. — Jakby w domu nie miała nas dość.
- Ej, ty! Jak ci na imię? Błyskawica? — zainteresowała się Rachel,
kiedy jej koń znowu przyspieszył.

Wąska ścieżka wiodła poprzez zieloną łąkę. Delikatny wietrzyk

leciutko poruszał wysoką trawę. Wesoło grały świerszcze. Przez
dróżkę przebiegła wiewiórka.

Dojechały teraz do lasu. Wysokie drzewa przesłaniały słońce.

Świerszcze już nie grały. W powietrzu słodko pachniały sosny.

Kon Rachel zwolnił i szedł swym własnym tempem. Pozostałe

chętnie mu się podporządkowały.
- Jak tu pięknie — powiedziała Rachel, patrząc na wysokie, dumne
sosny.
- Aż trudno uwierzyć, że lato się kończy — dodała Melissa, ściągając
wodze.

background image

- A jednak tak — stwierdziła Josie. — Wczoraj wybrałam się, by
kupić nowe dżinsy do szkoły, i spotkałam pół naszego liceum.
- Co robisz dziś wieczorem? — zwróciła się do Josie Melissa,
zmieniając temat. — Wychodzisz gdzieś z Jenkmanem?

Josie skrzywiła się.

- Taa. Pewnie tak. Chyba że Chuck mnie gdzieś zaprosi.
- No wiesz! — krzyknęła Melissa. — Już masz dość Jenkmana?
- Dziwisz się? — spytała Rachel. — Chodzi z nim już prawie miesiąc.
- Ha, ha — wycedziła chłodno Josie. — Po prostu mi zazdrościsz,
Rachel, że znam tylu chłopaków. Ty i Luke jesteście jak stare
małżeństwo.
- Wcale nie — zaprotestowała Rachel. Jej koń znowu przyspieszył,
prawie kłusując po pokrytej igliwiem ścieżce.
- Od kiedy z nim chodzisz? Od żłobka? — wyzłośliwiała się Melissa.
- Od pierwszej licealnej — odparła Rachel, pokazując jej język.
- Ale nuda — jęknęła Josie. Ścisnęła mocniej nogi, hamując swego
konia.

- Luke wcale nie jest nudny! Odwołaj to, Josie.

- Dave też nie jest nudny — dodała Melissa.

- Aż nie mogę uwierzyć, że wciąż chodzisz z Dave'em Kinleyem —
powiedziała chłodno Josie. — Czemu ty zawsze bierzesz tych, z
którymi ja zerwałam? Melissa uśmiechnęła się.

- Z tyloma już chodziłaś, że innych po prostu nie ma!

Rachel i Melissa wybuchnęły śmiechem. Josie nie widziała w

tym niczego zabawnego.
- Ty też rzucisz Dave'a — powiedziała poważnie. — Tak jak ja.
Zobaczysz. On jest taki dziecinny.
- Dla ciebie wszyscy są dziecinni — odparła Melissa. — Ale ja lubię
Dave'a. Jest trochę dziwny, ale...
- Dziecinny — dokończyła za nią Josie.

background image

- Są gorsze rzeczy — stwierdziła Rachel.
- Wymień choć dziesięć — zaśmiała się Josie.
- Przestańmy gadać, tylko jedźmy — zaproponowała Melissa. — O
tym, kto jest dziecinny, porozmawiamy później, dobra?

Josie i Rachel nie protestowały. Cała trójka jechała w milczeniu,

ciesząc się ciszą i majestatem lasu.

Melissa czuła się jak zahipnotyzowana. Wsłuchiwała się w

rytmiczny stukot kopyt i rozmyślała o Dave'ie. Josie nie ma racji. To
dobra przyjaciółka, ale nie zna się na ludziach.

Wiedziała, czemu Josie uważa Dave'a za dziecinnego. Jest

równie nieprzewidywalny i humorzasty, jak ona.

Są zbyt podobni, by mogli się przyjaźnić.
Oboje bywają też okrutni. Josie zerwała z nim w bardzo brzydki

sposób i Dave silnie to przeżył.

Josie zupełnie się tym nie przejęła. Czasem jednak jest bardzo

czuła i serdeczna. Kilka razy bardzo pomogła Melissie w trudnych
sytuacjach i bardzo kocha swoje siostry.

Ale kiedy postanawia zerwać z jakimś chłopakiem, po prostu to

robi. I tyle. Jakby był jakąś zabawką, która jej się znudziła.

- Patrzcie, koliber! — krzyknęła jadąca przodem Rachel w wskazując
jakiś niewielki krzaczek.

Melissa przerwała rozmyślania. Spojrzała na trzepoczące się aa

gałęzi niebieskozielone stworzonko.
- Jest taki maciupki. Wygląda jak robaczek? — wołała losie.

Obrażony chyba tym porównaniem ptaszek odleciał.
Las nagle się skończył i dziewczyny wjechały znowu na płaską,

gołą łąkę. Ścieżka była teraz szersza i zakręcała szerokim łukiem ku
stajniom.

Rachel znalazła się nagle daleko przed nimi. Wyraźnie nie

panowała nad swoim koniem,
- Hej! — zawołała Melissa. — Zwolnij!
Rachel z przerażoną miną spojrzała przez ramię na swe towarzyszki.

background image

- Nie mogę! — krzyknęła.
- Ściągaj wodze! — Melissa próbowała przekrzyczeć tętent kopyt.
- Hau! Hau!

Pies zjawił się nie wiadomo skąd. Był ogromny i szary i biegł

tuż przed koniem Rachel.

Melissa zauważyła go dopiero, kiedy koń Rachel stanął dęba.

Przysiadł na moment na tylnych nogach, potem szybko opuścił w dół
przednie i schylił głowę.

Rachel wraz z siodłem przeleciała nad nim. Po chwili rozległ się

głuchy łomot.

Pies szczekał zawzięcie.
Koń rżał z przerażenia.
Rachel leżała twarzą do ziemi. Nie ruszała się.

- Głowa! — wrzasnęła Josie. — Melisso, Rachel rąbnęła głową o
ziemię!
- Josie! — krzyknęła Melissa, z trudem balansując na koniu. — Josie,
sprowadź pomoc! Jedź do stajni! Sprowadź pomoc!
Josie nie reagowała. Patrzyła na nieruchome ciało Rachel.
- Josie! Ściągnij pomoc!

Josie zamarła.

- Rąbnęła głową o ziemię! — powtarzała z przerażeniem. — Głową o
ziemię!

background image







część pierwsza

LUTY NASTĘPNEGO ROKU

background image

Rozdział 1
NIESPODZIANKA WŚRÓD LISTÓW

- Oua! Stój!

Melissa czuła pod sobą potężne, silne ciało konia. Jego kopyta

dudniły o ziemię. Zwierzę galopowało przed siebie. Nie mogła go
opanować. Nie mogła go opanować.

Czuła jego pracujące mięśnie, słyszała głośny, równy oddech.

Czuła ciepło jego ciała, ostry zapach potu.
- Oua! Stój!

Pędził przez ciemność. Nie mogła go powstrzymać. Nie mogła

go opanować. Galopował coraz szybciej.
Nachyliła się do przodu, objęła ramionami jego szyję.
- Stój, błagam!

Obejmowała go tak mocno, że czuła krew pulsującą w jego

żyłach, czuła, jak przełyka ślinę, jak wciąga powietrze, galopując
wciąż poprzez ciemności.
- Ratunku! Niech mi ktoś pomoże! — krzyczała Melissa. Leżała
wtulona w ciepłą szyję galopującego zwierzęcia, nad którym
nie mogła zapanować.
- Niech mi ktoś pomoże! Zaraz spadnę!

Pędzili dalej poprzez gorące ciemności. Przerażający stukot jego

kopyt rozsadzał jej uszy.
- Ratunku! Pomocy!

Wciąż jeszcze czuła bicie końskiego serca, kiedy ktoś szarpnął ją

za ramię i zawołał jej imię.
- Melisso, obudź się!

Koń biegł dalej.
Mimo że ktoś krzyczał imię Melissy i próbował ją obudzić, koń

nie przestawał biec.

Melissa w końcu otworzyła oczy.

- To był znowu ten zły sen — usłyszała cichy głos matki. — Tylko zły
sen.

background image

- Ten koń ciągle biegł — szepnęła Melissa.

Pani Davis przytuliła córkę do siebie. Pachniała słodko perfu-

mami.

Mama jest taka chłodna — pomyślała Melissa, patrząc przed

siebie szeroko otwartymi, lecz nic nie widzącymi oczami. — Nie, to ja
jestem rozpalona.
- Ten koń ciągle biegł - powtórzyła, wysuwając się z objęć matki i
opadając z powrotem na wilgotną poduszkę. — Wiedziałam, że za
chwilę spadnę.
- Minęło pięć miesięcy, a tobie ciągle śnią się konie — powiedziała
miękko pani Davis. Nachyliła się i zapaliła małą lampkę przy łóżku
córki.

Melissa zmrużyła oczy.

- Taa. Pięć miesięcy — powtórzyła ponuro.

Jasne światło lampy zamazało obraz konia. Szum wiatru zza

otwartego okna zagłuszył tętent jego kopyt.
- Ciągle i ciągle ten sam sen — stwierdziła smutno Melissa,
podsuwając kołdrę pod brodę. — Nawet koń ten sam.

Pani Davis wstała i ziewnęła. Przeszła przez pokój i zamknęła

okno.
- To nie będzie trwało wiecznie — zapewniła córkę.
- Zawsze tak samo - mówiła drżąca pod przykryciem Melissa. - I tak
bardzo prawdziwie.

Matka nachyliła się i delikatnie odgarnęła z czoła córki kosmyk

czarnych włosów.
- To tylko zły sen.
- Ten sam koń — powtórzyła Melissa, bo znowu stanął jej przed
oczami.
- Widziałaś ostatnio Josie i Rachel? — spytała pani Davis, otulając się
szczelniej szlafrokiem.

Melissa skinęła głową.

- Odwiedzam Rachel, kiedy tylko mogę - powiedziała łamiącym się
głosem. - Myślę, że moje wizyty sprawiają jej przyjemność.

background image

Właściwie to trudno powiedzieć. Ona tak rzadko się odzywa. Cały
czas tylko patrzy.

Pani Davis ze smutkiem pokiwała głową, w jej oczach pojawiły

się łzy.
- Czasami jest w bardzo dobrej formie — ciągnęła w zamyśleniu
Melissa. — Wtedy myślę, że rozumie wszystko, co do niej mówię.
Ale są takie dni, kiedy nie jestem pewna. No, wiesz, czasami, jak do
niej przychodzę, mówi zupełnie bez sensu. A jeszcze kiedy indziej
mam wrażenie... że w ogóle nie wie, kim jestem. — To straszne —
szepnęła pani Davis.

Melissa spojrzała na okno. Księżyc, jeszcze przed chwilą tak

jasny, teraz całkiem skrył się za chmurami.

Znowu przed oczami stanął jej koń. Czuła jego pulsującą szyję.

Słyszała urywany oddech.
- A Josie? — spytała matka. Melissa westchnęła ciężko.
- Nie wiem, mamo. Josie i ja już się nie przyjaźnimy.

Pani Davis ze zdumienia otworzyła szeroko oczy. Nachyliła się

nad córką i spojrzała jej w oczy.
- Dlaczego, Melisso?
- Josie mnie za wszystko wini — wyjąkała z trudem Melissa. — Wini
mnie za wypadek Rachel.

Matka aż jęknęła. Mocno chwyciła córkę za rękę.

- Ale przecież to nieprawda! — krzyknęła.

Melissa przymknęła oczy.

- Wiem — szepnęła. — Wiem...


- Steve, przestań! Nie zbliżaj się! — krzyknęła Josie.

Zrobiła krok do tyłu, szurając botami po włochatym chodniku.

Uważnie obserwowała zbliżającego się ku niej Steve'a Barrona.
- No przestań wreszcie — zawołała, uderzając piecami o wyłożoną
boazerią ścianę. — Co tam masz?

background image

Steve aż się rozpromienił. W jego błękitnych oczach pojawiły

się figlarne ogniki.
- Nic — rzekł. — Chyba ci się coś wydaje.
- Steve — zaczęła Josie.

Nie skończyła, bo Steve chwycił ją za ramię i wepchnął jej w

twarz śniegową kulę.
- Zapłacisz mi za to! — krzyknęła ze śmiechem, próbując się wy-
swobodzić.

Steve też się śmiał, udało się jej więc wyrwać mu kulę. Chciała

nią w niego rzucić, ale nie wcelowała i kula rozprysła się na dywanie.

- To wcale nie jest zabawne ! — zawołała Josie i wytarła swą mokrą,
zimną rękę o jego twarz. — Mama cię zabije, bo wnosisz śnieg do
domu!
- Przecież jej nie ma - zauważył Steve z diabelskim uśmieszkiem. -
Prawda, że jej nie ma? — powtórzył i złożył na ustach Josie
pocałunek. Oparta o ścianę dziewczyna odwzajemniła go.
Przerwało im ostre, głośne szczekanie. Zaskoczona Josie odepchnęła
Steve'a od siebie.
- Muggy, o co chodzi? — zwróciła się do małego, białego terriera,
który machając ogonem wciąż szczekał przeraźliwie. — To tylko
Steve.
- Uuuuu! — wrzasnął Steve.

Pies zaskowyczał i rzucił się ku Josie. Po drodze zwróciła jego

uwagę mokra plama śniegu na chodniku, przystanął więc, obwąchał ją
i zaczął lizać.
- Jak ty możesz znosić tego potwora? — zażartował Steve. —
Powinno się go rozdeptać i zakończyć to jego nędzne życie.
Josie spojrzała na niego z udawanym oburzeniem.
- Jesteś wstrętny. Jak możesz mówić takie straszne rzeczy o Muggym?

Nachyliła się nad psem i wzięła go w ramiona.

- Nie słuchaj go, Muggy.

background image

Terrier obdarzył Josie szybkim liźnięciem i próbował się

wyrwać.
- Fu — rzekł Steve, kręcąc głową. — Pozwalasz, żeby ten świntuch
cię lizał? Czy ty masz pojęcie, co on lizał na dworze?
- Nie bądź ordynarny — odparła Josie, stawiając psa na ziemi. Muggy
jeszcze raz obwąchał plamę, kichnął i wybiegł z pokoju. Josie
wyjrzała przez okno, śnieg przestał już padać. Pokryty śnieżną
kołderką ogródek błyszczał srebrzyście w popołudniowym słońcu.
Po drugiej stronie ulicy stał zasypany śniegiem dom Melissy. Na
podjeździe ujrzała jej błękitne auto.
- Zimno tu — powiedziała, rozcierając ramiona. — Nie znoszę tego
starego domu.
Steve zrobił krok w jej kierunku.
- Chodź do mnie. Rozgrzeje cię.

Josie chciała go odepchnąć, zmieniła jednak zdanie i znowu

pozwoliła się pocałować. Cały czas patrzyła mu w oczy. Nie lubiła ich
zamykać. Lubiła na niego patrzeć.

Jest taki przystojny — pomyślała. — Tak bardzo amerykański.

Kręcone blond włosy. Jasnoniebieskie oczy. Krzywy uśmiech.
Szerokie ramiona.

Od jak dawna z nim chodzi? Od kiedy rzuciła Jenkmana. To

było tuż po wypadku Rachel. W zeszłym roku we wrześniu. A więc
spotykają się od pięciu miesięcy.

To długo — pomyślała. - W każdym razie dla mnie. I w dodatku

wcale jeszcze nie jestem nim znudzona.

Na czym polega twój sekret, Steve? — zastanawiała się

przyciskając swój zimny policzek do jego ciepłej twarzy. — Czy na
tym, że przynosisz do domu śniegowe kule? Że nigdy nie wiadomo,
co ci przyjdzie do głowy?

Steve wypuścił ją z objęć i przeczesał ręką włosy. Potem

wygładził swą brązowo-białą bluzę.
- Idziemy na te zakupy czy nie? — spytał.

background image

- Tak. Oczywiście — odparła Josie, poprawiając kolczyk. — Pójdę na
górę i powiem Erice, że wychodzimy.
- Będzie protestować?
- Pewnie tak.
Zatrzymała się w holu. Na stoliku pod ścianą leżała poczta.
- O, jest coś do mnie ! — zawołała.
- Od kogo? — zainteresował się Steve. Josie wzruszyła ramionami.
- Nie wiem.

Otworzyła kopertę i wyjęła ze środka pocztówkę. Przeczytała ją

z przerażeniem. Oczy miała szeroko otwarte, ręce jej drżały.






















background image

Rozdział 2
MIEJ SERCE

- Nnnie mogę w to uwierzyć — wyjąkała, wpatrując się w pocztówkę.
- Co to jest? — zaniepokoił się Steve.
- Walentynka.
- Od kogo? Ja ci nic nie wysyłałem — rzekł, podchodząc do niej.
- Nie ma podpisu. Ale jest... jest wstrętna. - Podała mu kartkę - Masz,
przeczytaj.

Na pierwszej stronie widniało czerwone serduszko. W środku

ktoś przekreślił czarnym mazakiem wydrukowaną treść i pod spodem
napisał wierszyk.

Steve przeczytał go na głos.

Chryzantem biel trupia

W wieńce posplatanych

Pogrzeb twój umai

W Święto Zakochanych.

Steve przez chwilę wpatrywał się w pocztówkę. I znowu, tym ra-

zem cicho, przeczytał jej treść.
- Dobrze zrymowane — rzekł w końcu ze słabym uśmiechem. Josie
mocno walnęła go w ramię.
- No to co? Czy ty nigdy niczego nie traktujesz poważnie? Uśmiech
zniknął z twarzy Steve'a. Poczuł się obrażony.
- Chyba nie uważasz tego za coś poważnego, co? — spytał,
rozcierając ramię. — Przecież to głupie.

Josie wyrwała mu kartkę i jeszcze raz przeczytała jej treść.

- Sama nie wiem, co mam o tym myśleć — powiedziała. — Widzę, że
to głupie, ale to jednak groźba.
- To nie może być nic poważnego. — Steve uspokajająco położył jej
rękę na ramieniu. — Ktoś pewnie myślał, że to będzie dobry żart.
- Gdzie tu jest żart? Widzisz w tym coś śmiesznego?

background image

- Nie wiem. — Steve wziął do ręki kopertę. — Nie ma nadawcy. Kto
to mógł wysłać?
- Nie mam pojęcia — odparła Josie, wpatrując się w pocztówkę.
- Pewnie Jenkman.
- Jenkman?
- Taa. Pewnie on. To taki kretyn. Wciąż do mnie wydzwania, łazi za
mną. Nie może uwierzyć, że z nim zerwałam. Nie dociera do niego, że
nie chcę się już z nim spotykać.
- Myślisz, że to on wysłał tę kartkę?
- Szkoda, że nie widziałeś, jak sie na mnie gapi w szkole — mówiła
dalej Josie. — Jak wygłodniałe szczenię. Pan Nieszczęśliwy. Łazi za
mną i się gapi. Jakby chciał we mnie wzbudzić poczucie winy.
- Uspokój się — rzekł cicho Steve.
- Jak mogę się uspokoić? — warknęła Josie. — Zerwałam z nim pięć
miesięcy temu. A teraz przysyła mi ten idiotyzm. Zwariował czy co?
- Wiesz, co powinnaś zrobić? — rzekł poważnie Steve. — Po prostu
to zignorować.
- Co? Zignorować?
- Tak. Nie mów o tym nikomu. Udawaj, że nigdy tego nie dostałaś. Na
twoim miejscu ja bym tak zrobił.

Josie rzuciła kartkę na stolik.

- Chyba masz rację — przyznała z westchnieniem. — Jesteś taki
rozsądny, Steve.
- Zgadza się. Rozsądny Steve to właśnie ja. Josie nachyliła się i
pocałowała go w policzek.
- A teraz chodźmy — rzekł z uśmiechem Steve. — I ani słowa więcej
o tej głupiej walentynce.

Josie chciała mu odpowiedzieć, ale nie zdążyła. Nagle od tyłu na

jej szyi zacisnęły się jakieś białe dłonie i zaczęły ją dusić.




background image

Rozdział 3
URAZA

Josie zacharczała, szarpnęła się i wyrwała z rąk napastnika.

- Rachel! —krzyknęła. — Przestań!

Rachel roześmiała się. Jej ręce nadal były wyciągnięte, jakby

gotowe znowu dusić Josie. Oliwkowe oczy błyszczały wesoło.
- Rachel, to wcale nie było zabawne. Przestań się śmiać —
powiedziała ostro Josie.

Jak za naciśnięciem guzika, Rachel posłusznie stłumiła śmiech.

Patrząc cały czas na Josie, opuściła ręce i wsunęła je w kieszenie
luźnego, brązowego, sztruksowego żakietu narzuconego na bladożółtą
bluzkę.

- Erica, gdzie jesteś? — zawołała rozgniewana Josie. — Myślałam, że
pilnujesz Rachel — dodała masując obolałą szyję.
- Cześć, Rachel — rzekł nieśmiało Steve.

Rachel nie odpowiedziała.
Po schodach zbiegła zaniepokojona Erica. Za nią Lukę Hoskins.

- A, tu jesteś - zwróciła się cicho do Rachel. — Uciekłaś nam, co?
- Miałaś jej pilnować — powiedziała oskarżycielskim tonem Josie,
patrząc podejrzliwie na Lukę’a.

Luke był wysoki i chudy. Stale się garbił, jakby chciał ukryć

swój wzrost. Miał krótkie, jasnobrązowe włosy, gładko zaczesane, z
przedziałkiem. Jego szczupłą, nerwową twarz zdobiły okulary w
srebrnej oprawce. W prawym uchu połyskiwała mała, złota kuleczka.

Zaczął chodzić z Rachel ponad dwa lata przed jej wypadkiem.

Od tamtego tragicznego dnia był stałym gościem w domu McClainów.
Wydawał się tak samo oddany Rachel jak przedtem, choć ona rzadko
reagowała na jego obecność w jakiś normalny sposób.
- To moja wina — przyznał Luke. — Erica i ja o czymś
rozmawialiśmy i nie zauważyliśmy, że Rachel wyszła z pokoju.

background image

- Przecież wiecie, że nie można jej spuszczać z oka — powiedziała
chłodno Josie i znowu pomasowała szyję. — Omal mnie nie udusiła.

Rachel wybuchnęła śmiechem i odrzuciła na plecy swe długie,

płomiennie rude włosy.
- To była tylko zabawa, Josie — próbowała ją przekonać Erica.
- Mogłabyś poświęcić jej trochę czasu — dodała z goryczą. Rachel
wzięła ze stolika kupkę listów i wpatrywała się w nią nie
rozumiejącym wzrokiem.
- Odłóż to — powiedziała delikatnie Erica, wyjmując listy z rąk
Rachel. — Dziś nic dla ciebie nie ma — wyjaśniła kładąc jej rękę na
ramieniu.
- Nic dla mnie nie ma? - powtórzyła prawie szeptem Rachel. - Uczesz
mnie — zwróciła się do Josie.
- Nie, Rachel - odparła Erica, zanim Josie zdążyła zareagować. —
Przed chwilą cię czesałam. Na górze. Pamiętasz?

- Steve i ja idziemy połazić po sklepach — przerwała jej niecierpliwie
Josie. — Wrócę na kolację.
- Ale przecież obiecałaś — zaczęła płaczliwie Erica.
- Jak mama wróci, powiedz jej, że poszukam tego materiału na
zasłony — oświadczyła Josie, ignorując protesty Eriki.
- Chwileczkę, Josie — zatrzymała ją Erica. — Obiecałaś, że dziś po
południu będziesz pilnować Rachel. Mówiłam ci, że muszę się uczyć
do egzaminu z nauk społecznych.
- Przykro mi. Innym razem — odparła chłodno Josie.
- Poprzednio też tak mówiłaś! — poskarżyła się Erica.
- Uczesz mnie — powtórzyła natarczywie Rachel, wyraźnie
nieświadoma toczącej się dyskusji.
- Przecież dopiero się czesałyśmy, kochanie — odparła spokojnie
Erica. Potem ze złością spojrzała na Josie. — Ciągle gdzieś lecisz i
zostawiasz mnie z Rachel. Mamy się nią opiekować na zmianę.
Wiesz, że nie stać nas na wynajęcie kogoś w dni powszednie.
- Zajmę się nią. Nie bój się — powiedziała drwiąco Josie.

background image

- Kiedy?
- Uczesz mnie — poprosiła Rachel, wciskając mocno dłonie w
kieszenie żakietu.
- Jeśli chcesz, możemy iść na zakupy jutro — zwrócił się do Josie
Steve.
- Zamknij się — warknęła Josie. — Idziemy. — Minęła Rachel i Ericę
i podeszła do wieszaka. — Przejdźcie. Chcę wziąć płaszcz.
- To niesprawiedliwe! — krzyknęła Erica. — Zawsze mnie z nią
zostawiasz. W ogóle nie mam własnego życia, Josie!

Josie spojrzała na nią z wściekłością i położyła palec na ustach.

- Cśśś. Rachel cię usłyszy. Uważaj, co mówisz. Sprawisz jej
przykrość.

Erica prychnęła pogardliwie.

- Ty lepiej nic o tym nie mów! — krzyknęła. — Czy ty w ogóle wiesz,
co ona czuje? Nie spędziłaś z nią nawet dziesięciu minut od...
od...
- To nieprawda — odparowała Josie drżącym głosem.
- Ona ma rację — rzekł cicho Lukę, stając obok Eriki. — Unikasz
tego obowiązku, jak możesz, Josie.

- Ty się w to nie wtrącaj - odparła gniewnie Josie. - Nie należysz do
naszej rodziny.

- Wiem, ale widzę, co się tu dzieje - stwierdził smutno Luke. - Widzę,
że...

Przerwało mu jazgotliwe szczekanie Muggy'ego, który pędem

wpadł do holu.

Josie wzięła go na ręce i przycisnęła twarz do jego pyszczka.

- Już dobrze, Muggy. Zdnerwowały cię te krzyki, prawda? Już
dobrze, pieseczku.

Pies polizał ją po nosie. Josie spojrzała na Erice.

- Widzisz, jak go zdenerwowałaś?
- Josie, ty się bardziej przejmujesz tym psem niż własną siostrą -
zauważyła z niesmakiem Erica.

background image

- To nieprawda!
- Popatrzcie! — powiedziała Rachel, znów biorąc do ręki listy. -
Poczta dla mnie?
- Zauważyłyście, jak fascynują ją listy? — spytał Luke.
- Poczta dla mnie? — powtórzyła Rachel. Uniosła listy w górę i
pokazywała je wszystkim.
- Nikt już do niej nie pisze — szepnęła ze smutkiem Erica. — Może
jej tego brak.

Kilka kopert wysunęło się z ręki Rachel i upadło na podłogę.

Erica przykucnęła, by je pozbierać. Walentynka z czerwonym sercem
od razu zwróciła jej uwagę.
- Co to? — zwróciła się do Josie. — Dostajesz walentynki pięć dni
wcześniej?
- Przeczytaj sobie — powiedziała Josie. — Może ty domyślisz się, kto
mi to przysłał.

Erica spojrzała na nią podejrzliwie. Nie podnosząc się z kolan

otworzyła kartkę i przeczytała na głos:

Chryzantem biel trupia

W wieńce posplatanych

Pogrzeb twój umai

W Święto Zakochanych.

Skończyła czytać i z przerażeniem spojrzała na Josie.
Ku zdziwieniu wszystkich Rachel wybuchnęła głośnym

śmiechem. Śmiała się tak bardzo, że aż się zakrztusiła.
- Rachel, to wcale nie jest śmieszne — powiedziała cicho Erica,
podnosząc się z kolan.

Rachel natychmiast zamilkła, choć w jej oczach nadal tliły się

wesołe ogniki. Po kilku chwilach znowu wybuchnęła
niepowstrzymanym chichotem, zakrywając usta, jak mała
dziewczynka.

background image

- To rzeczywiście straszne — zwróciła się Erica do Josie, wskazując
pocztówkę.
- Nie musisz mi mówić — odparła Josie, unosząc oczy ku górze.
- Kto mógł przysłać coś tak okropnego? — zastanawiała się Erica.
- Pewnie po prostu jeden z moich licznych wielbicieli — odparła
chłodno Josie. Zdjęła z wieszaka swój płaszcz i podała Steve'owi jego
kurtkę. — Idziemy — zarządziła, unikając wzroku Eriki
- Nie mogę w to uwierzyć — powiedziała Erica, wciąż trzymając w
ręku walentynkę.
- Do zobaczenia — rzuciła Josie, narzucając płaszcz. Ruszyła ku
drzwiom, Steve posłusznie podreptał za nią.

Muggy rzucił się za nimi, ale napotkał zatrzaśnięte drzwi. Przez

chwilę drapał w nie zawzięcie. Zawsze tak robił, kiedy Josie
wychodziła. Po chwili dał za wygraną i poczłapał do salonu.
- Uczesz mnie — poprosiła Rachel z dziwnym, tajemniczym
uśmiechem. — Uczesz mnie.

W nikłym świetle holu wygląda tak pięknie — pomyślała Erica,

spoglądając na siostrę. — Z tymi cudownymi włosami, ogromnymi,
oliwkowymi oczami i bladą cerą wygląda jak anioł. Naprawdę.
Z tymi niewinnymi, dziecinnymi oczami. I z tym smutnym, tajem-
niczym uśmiechem...

Erica z trudem zdusiła szloch.
Nie, nakazała sobie w myślach. Żadnych więcej łez. Koniec.

- Uczesz mnie — poprosiła Rachel takim tonem, jakby robiła to po raz
pierwszy.
- Dobrze - zgodziła się Erica. - Odłożymy te listy i pójdziemy na górę.
- Nie wierzę Josie — mruknął gniewnie Luke.

Erica aż podskoczyła. Zupełnie zapomniała o jego obecności.

Wyłonił się nagle z ciemności słabo oświetlonego holu. Zaskoczyła ją
jego pełna goryczy mina.
- Nie wierzę jej — powtórzył ze złością. — Ona też powinna
pomagać.

background image

- Wiem - odparła Erica. Odłożyła listy na stolik i wzięła Rachel za
rękę.
- Powinna dzielić się z tobą tymi obowiązkami — mówił dalej Luke. -
Przecież, poza wszystkim innym, to ona jest odpowiedzialna za
wypadek Rachel.

Erica stanęła jak wryta. Przeraziły ją słowa Luke'a. Nigdy nie

słyszała, by mówił w ten sposób. Z taką złością. Z taką niesamowitą
złością. Nagle rozległ się głośny śmiech Rachel.
- Ależ ty zabawnie wyglądasz — powiedziała, wskazując na Luke'a.
Luke zdobył się na słaby uśmiech, ale widać było, że nadal jest
wściekły.
- Zabawnie — powtórzyła ze śmiechem Rachel.

Luke też zmusił się do śmiechu, ale wtedy Rachel natychmiast

spoważniała.

Erica wzięła Rachel za rękę i poprowadziła ją ku schodom. Luke

podążył za nimi, a na jego twarz wrócił smutek.
- Dlaczego twierdzisz, że to była wina Josie? — spytała Erica.
- Przecież wiesz — odparł. — Siodło. To Josie przymocowała siodło
Rachel. Mogła ją zabić. Omal tego nie zrobiła. A teraz nic jej nie
obchodzi.
Zaskoczona tymi słowami Erica w milczeniu szła po schodach.
Nie miałam pojęcia, że Luke tak nienawidzi Josie — pomyślała,
wprowadzając Rachel do sypialni. — Zielonego pojęcia.

Najmniejszego pojęcia, że tyle w nim złości.
Owszem, przez ten wypadek stracił dziewczynę. Stracił Rachel.
I wini za to Josie.
Ale dlaczego wobec tego wciąż tu przychodzi? Dlaczego nie

znalazł sobie nowej dziewczyny? Dlaczego poświęca tyle czasu na
odwiedziny u Rachel?

Chwilami zdawało się, że Rachel cieszy się z jego wizyt. Naj-

częściej jednak zupełnie nie zdaje sobie sprawy, kim on jest.

background image

Erica weszła pierwsza do sypialni Rachel i zapaliła lampkę na

nocnym stoliku. Rachel zajęła swe stałe miejsce — na brzegu łóżka.
Rozłożyła ręce na ciemnozielonej kapie, zamknęła oczy i czekała
cierpliwie, aż Erica zacznie czesać jej długie, proste włosy.

Luke usiadł przy biurku Rachel.
Dlaczego on tutaj przychodzi - zastanawiała się wciąż Erica. -

Skoro jest taki rozgoryczony i zły, to czemu przychodzi?

Nagle wpadła jej do głowy przerażająca myśl. Luke chce się ze-

mścić na Josie. To on przysłał jej tę walentynkę.























background image

Rozdział 4
NIESPODZIANKA W ŚNIEGU

Czy ten śnieg w końcu przestanie padać? — zastanawiała się

Josie.

Było środowe popołudnie. Śnieg sypał od rana, na ulicach

pojawiły się już zaspy.

Josie zarzuciła na ramię plecak i wyszła ze szkoły. Choć

dochodziła dopiero trzecia, niebo było szaroczarne. Nisko wisiały
ciężkie, ciemne chmury.

Ścieżka nie była uprzątnięta, więc boty Josie grzęzły w zwałach

świeżego śniegu. Owinęła szczelnie szyję brązowym szalem i ruszyła
ku Park Drive.
- Hej, Josie! Zaczekaj!

Josie rozpoznała głos siostry i odwróciła się.
Erica biegła ku niej w płaszczu pośpiesznie narzuconym na

ramiona i bardzo uważała, by się nie pośliznąć.

Wygląda jak niezgrabny, wielki ptak, szykujący się do lotu,

pomyślała złośliwie Josie. Stwierdziła z odrobinką współczucia, że
Erica nie jest taka piękna, jak ona i Rachel. Jej twarz jest zbyt okrągła.
Włosy mysioszare. Mogłaby też trochę schudnąć.
- Josie, dokąd idziesz? — krzyknęła zadyszana Erica zrównując się z
siostrą. Owinęła się płaszczem, lecz nawet go nie zapięła.
- O co ci chodzi, Erico? — spytała Josie. — Czemu tak wrzeszczysz?
Idę na spotkanie ze Stevern.
- Nie możesz — wrzasnęła Erica. Na próżno próbowała otrzepać ze
śniegu swe ciężkie buty.
- Ależ mogę - odparła spokojnie Josie, spoglądając na grupę uczniów
walczących na śnieżki. — Jestem z nim umówiona w „Rożku" —
wskazała głową w kierunku odległej o kilka przecznic swej ulubionej
knajpki.
- Ale przecież nie możesz! — powtórzyła Erica i przerwała, bo nagle
ktoś za plecami Josie zwrócił jej uwagę. — Popatrz, Jenkman —

background image

powiedziała, zniżając głos. — Przy wejściu do szkoły. Stara się, byś
go zauważyła.
- No to co? — warknęła Josie.
- Idzie tutaj — referowała Erica. — Macha do nas.
- Jestem bardzo przejęta — oznajmiła z ironią Josie.
- Hej, Josie — zawołał zbliżający się Jenkman. Josie udawała, że nie
słyszy.

Jenkman był coraz bliżej.

- Co słychać, Josie? Josie nadal go ignorowała.

Erica zauważyła, że Jenkman poczuł się bardzo tym urażony.

- Josie, chcę z tobą tylko porozmawiać! — rzekł, stając obok
niej.

Josie odwróciła się do niego plecami.
Jenkman oblał się rumieńcem. Zaklął głośno i pobiegł ulicą.

- O raju! — powiedziała Erica. — Ależ był wściekły!
- To kretyn. Czego chcesz? — spytała niecierpliwie Josie. — Już
jestem spóźniona.
- Musisz zająć się dziś Rachel — oznajmiła Erica, chwytając Josie za
rękaw. — Mówiłam ci rano, że mam próbę. No, wiesz, w kółku
teatralnym.
- Będziesz musiała popróbować sobie kiedy indziej — powiedziała
szorstko Josie. Na próżno próbowała wyrwać się z uścisku Eriki.
- Nie ma mowy.

Powiew wiatru zasypał je lawiną śniegu. Josie zamknęła oczy.

Idź sobie — pomyślała. — Proszę. Idź, Erico.
- Masz pomagać popołudniami przy Rachel — przypomniała jej Erica.
— Przecież wiesz, Josie. To nie jest tylko mój obowiązek.
- Wiem. Daj mi spokój. — Josie ruszyła przed siebie. — Jutro się nią
zajmę. Obiecuję.
- Nie. Dzisiaj! — domagała się, biegnąc za nią, Erica. — Nie chcę
tracić próby. To niesprawiedliwe. To mój pierwszy rok w liceum.
Miało być tak wspaniale. A zamiast tego...

background image

- Jutro — powtórzyła przyśpieszając Josie. — Nie mogę zawieść
Steve'a.
- Owszem, możesz. Możesz zadzwonić i zostawić mu wiadomość.
- Nie chcę — Josie zaczęła biec.
- Nie mogę tego zrozumieć, Josie — nie ustawała Erica. — Nie mogę
zrozumieć, dlaczego wcale nie chcesz się nią zajmować. Przecież to
była twoja wina...

Erica ugryzła się w język. Jęknęła i zasłoniła rękami twarz.
Wiedziała, że posunęła się za daleko. Nie miała prawa tego

mówić.

Czuła, że się czerwieni. Te słowa po prostu jej się wymknęły.

Wolno opuściła ręce, spojrzała i napotkała wzrok Josie.

- Prze... przepraszam — wyjąkała Erica. — Ja... nie chciałam...
Czekała, aż siostra coś powie.
Nagle przed oczami przeleciało jej coś białego.
Josie krzyknęła, otworzyła szeroko oczy i padła na ziemię.
















background image

Rozdział 5
ZŁOŚĆ

Erica przez długą chwilę stała jak wryta. Przed oczami migotały

jej plamy, białe jak otaczający ją wszędzie śnieg. W końcu kolory
wróciły i była już w stanie zająć się Josie.
- Nic mi nie jest - powiedziała Josie, wyciągając rękę. — Pomóż mi
wstać.

Erica usłyszała za sobą wybuch śmiechu. Odwróciła się i

zobaczyła Dave*a Kinleya ze śnieżką w dłoni. Obok niego stała
wyraźnie zmieszana Melissa Davis. Wokół nich, na trawniku przed
szkołą i na ulicy chłopcy i dziewczęta szaleli w śnieżnej bitwie.

- Dostałam śnieżką w kark - wyjaśniła wstając Josie. - Tak mnie to
zaskoczyło, że upadłam — dodała, strzepując śnieg z kurtki i dżinsów.
- To wcale nie było zabawne, Kinley! — krzyknęła ze złością
do Dave'a.

Szeroko uśmiechnięty Dave złożył jej szeroki, teatralny ukłon.

- Pardon, Josie. Ręka mi się omsknęła! — zawołał i wybuchnął
śmiechem, bo tak go rozbawiła ta wymówka. Zawtórował mu śmiech
kilku najbliżej stojących uczniów. Melissa odwróciła się, unikając
wzroku Josie.

Dave, z nową śnieżką w ręku, patrzył na nią wyzywająco. Josie

chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała. Odwróciła się i przerzuciła
szalik przez plecy.
- Idę — mruknęła do Eriki i poprawiła plecak na ramieniu. — Szkoda
sobie strzępić język dla takiego kretyna.
- Hej, zaczekaj ! — krzyknęła Erica, z trudem nadążając za siostrą.

Nagle kątem oka znów zauważyła Jenkmana. Stał pod drzewem,

na pół ukryty za jego pniem. Wyraźnie przyglądał się Josie. Było to
bardzo dziwne spojrzenie.
- Hej, Josie! Stój! — zawołała Erica, a kiedy znów spojrzała na
drzewo, Jenkmana już tam nie było.

background image

Nagle nad jej głową poszybowała kula i z miękkim plaśnięciem

wylądowała na ośnieżonym chodniku kilka kroków przed nią.
- Jutro zostanę z Rachel — rzuciła przez ramię Josie. — Już jestem
spóźniona.
- Ale moja próba!

Josie nie zareagowała. Szła zdecydowanym krokiem przed

siebie.

Smutna i zrezygnowana Erica powlokła się z powrotem do

szkoły po plecak. Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że musi się
śpieszyć. Rachel wkrótce będzie w domu.
- O co ci chodzi, Dave? — spytała Melissa, kiedy Josie i Erica
zniknęły.
- Co? Nie rozumiem? — spytał z głupkowatym uśmiechem i
figlarnym błyskiem w oku.

Z długimi, zaniedbanymi, czarnymi włosami opadającymi na

kołnierz, małymi, okrągłymi oczami i krzywym nosem, Dave nie był
szczególnie przystojny. Miał jednak łatwy charakter, ciepły, szczery
uśmiech i ogromne poczucie humoru. To właśnie owo poczucie
humoru i pogoda ducha przyciągnęły do niego Melissę. Chodzili ze
sobą już od prawie sześciu miesięcy.

- Dlaczego rzuciłeś śnieżką w Josie? — spytała.
- Bo tam stała
- Nie, pytam poważnie — nie dawała się zbyć Melissa.
- Nie wiem.

Dave próbował zasunąć zamek swej skórzanej, lotniczej kurtki.

W rękawiczkach nie było to łatwe.
- Nienawidzę jej. I tyle.

Melissa parsknęła gorzkim śmiechem.

- Nie sądzę. Myślę, że wciąż ją lubisz — dodała, patrząc mu
wyzywająco w oczy.
- Co takiego? Bzdura!

background image

- Myślę, że wciąż ci na niej zależy. Rzuciłeś w nią tą kulą, bo chciałeś,
by zwróciła na ciebie uwagę.
- Coś ty — mruknął Dave, odwracając wzrok. Melissa nie była pewna,
czy zarumienił się z zimna, czy ze wstydu.
- Przyznaj się. Nadal ją lubisz — nalegała.
- Na pewno nie — powtórzył z naciskiem Dave. — Po tym
wszystkim, co mi zrobiła? No, wiesz, jestem pierwszym facetem,
który ją rzucił. Nie może mi tego wybaczyć.
- Ty ją rzuciłeś? Josie twierdzi co innego. Wszystkim opowiada, że to
ona rzuciła ciebie.
- Wszystko jedno — mruknął Dave, robiąc zdegustowaną minę.
Wyrzucił trzymaną od dłuższego czasu śniegową kulę. — To było tyle
miesięcy temu — dodał i spojrzał uważnie na Melissę. — Czemu ty
jej tak bronisz? Przecież ciebie też rzuciła.

Słowa Dave'a bardzo ją zabolały. Melissie zrobiło się ogromnie

przykro. ^
- Była twoją najlepszą przyjaciółką — mówił dalej Dave, lepiąc
kolejną kulę. — Potem cię rzuciła, jak wszystkich innych.
- Dobra, dobra przerwała mu Melissa. — Masz rację. Zapomnijmy o
Josie.

- Chętnie - rzekł już spokojniej Dave. Kula była gotowa, więc rzucił
nią w najbliższe drzewo. Rozprysnęła się z głośnym plaśnięciem.
- Nigdy jej nie wybaczę — powiedziała łamiącym się głosem Melissa.
— Nigdy jej nie wybaczę, że wini mnie za wypadek Rachel.

Wyraźnie nie mogła przestać myśleć o Josie.

- To takie niesprawiedliwe — mówiła dalej, patrząc na lepiącego
następną kulę Dave'a. — Josie zachowuje się, jakby nie miała z tym
nic wspólnego. To o n a zaciągnęła popręg. Nie ja. Tylko dlatego, że
kazała mi sprawdzić...
- Uspokój się — przerwał jej Dave, znowu rzucając kulą w drzewo.
Tym razem spudłował. — Nie zaczynajmy od nowa.

background image

- Wiesz, co mi powiedział Luke Hoskins? — ciągnęła niezrażona
Melissa. — Że Josie zachowuje się podle wobec Rachel. Nie zwraca
na nią uwagi i nie chce się nią opiekować.
- Czy Luke nadal tam chodzi? — zdziwił się Dave, otrzepując
rękawice.

Melissa kiwnęła głową.

- Taa. Biedny chłopak. Nie może uwierzyć, że Rachel już nigdy nie
będzie Rachel. Natknęłam się na niego wczoraj po szkole. Szedł
właśnie do niej. To wtedy powiedział mi, jak okropna jest Josie.

Dave westchnął ciężko.

- Luke i ja powinniśmy założyć klub. Klub anty-Josie. Moglibyśmy
się spotykać i wymieniać wrażenia. Pamiętasz, co stało się w Boże
Narodzenie, kiedy ojciec Josie chciał mi dać pracę w jednym ze
swoich sklepów? Nagle tuż przed feriami zadzwonił i powiedział, że
zmienił zdanie. Tak po prostu. Więc nie miałem pracy na ferie.
Naprawdę potrzebowałem pieniędzy. Wiem, że Josie maczała w tym
palce. Jestem pewien, że to ona przekonała go, by mnie nie zatrudniał.

Twarz Dave'a pałała. Szybko ulepił kolejną kulę i rzucił nią w

przejeżdżającą ciężarówkę. Rozbiła się o maskę, a kierowca skarcił go
klaksonem.
- Rozmawialiśmy już o tym tysiąc razy — przypomniała Melissa. —
Naprawdę masz fioła na tym punkcie. To nie Josie pozbawiła cię tej
pracy. Nie miała przecież żadnego powodu.

Dave chciał jej przerwać, ale nie dopuściła do tego.

- Koniec rozmowy o Josie — oznajmiła. Schyliła się, zebrała garść
śniegu i wtarła go w twarz Dave'a

Dave pisnął, potem roześmiał się, rzucił się na Melissę i

pociągnął ją na ziemię.
- Puść mnie! Puść! Przestań! — krzyczała zaśmiewając się Melissa.

Tarzali się w najlepsze po śniegu, kiedy nagle usłyszeli brzęk.

Niewątpliwy brzęk rozbijanego szkła.

background image

Melissa przyklękła na śniegu. Spoglądając w kierunku szkoły

zobaczyła Jenkmana, wpatrującego się we właśnie rozbite okno klasy
na drugim piętrze. Nawet z tej odległości dostrzegła wyraz satysfakcji
na jego twarzy.

Zrozumiała, że to on stłukł tę szybę celną kulą.
Nagle w wielkiej, poszarpanej dziurze w oknie pojawiła się

czyjaś głowa. Melissa rozpoznała panią Powers, nauczycielkę
hiszpańskiego.
- Kto to zrobił? — krzyknęła groźnie.
- Ja nie! — odparł wzruszając ramionami Jenkman. Z uśmiechem na
twarzy odwrócił się i zdecydowanym krokiem pomaszerował ulicą.
Minął Melissę i Dave'a, ale nawet ich nie zauważył. Był nadal
rozbawiony swoją psotą.
- Jenkman to kolejny kandydat do klubu anty-Josie. Boję się go —
szepnęła Melissa do Dave'a, patrząc za odchodzącym. — Jest jak
bomba, która zaraz wybuchnie.

Na twarzy Dave'a malowała się głęboka zaduma.

- A kto nie jest? — spytał z goryczą.

Wchodząc do domu, Josie spojrzała na stojący w holu zegar.

Była za kilka minut szósta. Otrzepała ze śniegu buty, zrzuciła plecak i
zdjęła kurtkę.
- Muggy! O, tu jesteś! — zawołała, kiedy biały terier popiskując z
radości zbiegł ku niej po schodach. Wzięła go na ręce i pozwoliła się
polizać.
- Ależ łaskoczesz! — roześmiała się.

Na górze paliły się wszystkie światła. Domyśliła się, że Rachel i

Erica są w pokoju Rachel.
- Hej, mamo, jesteś już? — zawołała. Cisza.

Matka pracowała w centrali telefonicznej, często do późna.

Ojciec zawsze był w drodze, doglądając któregoś ze swych sklepów.
Josie nagle uświadomiła sobie ze smutkiem, że nie widziała go od
czterech dni. A przy takiej śnieżycy dziś pewnie też nie wróci na noc.

background image

Rozcierając ramiona Josie próbowała się trochę rozgrzać.

Zaskrzeczał wiszący na ścianie holu głośnik interkomu. Poprzez
trzaski usłyszała głos Rachel. Była wyraźnie czymś rozbawiona.
W całym domu rozmieszczone były takie głośniki, na wypadek gdyby
Rachel, spędzająca większość czasu na górze, czegoś potrzebowała.

Josie wiedziała, że takie urządzenie jest przydatne, a nawet

konieczne. Bardzo ją jednak denerwowało. Te ciągłe trzaski. Te głosy,
tak dalekie, a jednak tak bliskie. Jakby słyszała duchy. Coś
niewidzialnego żyjącego sobie gdzieś w głębi domu.

Rachel jest teraz takim duchem — pomyślała i aż zadrżała. —

Co za przerażająca myśl.

Czy mam iść do niej?
Może później.
Josie wzięła plecak i weszła do gabinetu. Zapaliła światło i

rzuciła plecak na biurko.

Gabinet był cieplejszy niż reszta domu. Zawieszone na ścianie

grzejniki parowały i stukotały. Zazwyczaj dźwięk ten działał na Josie
uspokajająco. Tego dnia jednak przypominał jej stukot kości.

Stojąc przy biurku rozpinała plecak. Nagle wpadł do pokoju

Lukę, czerwony ze złości.
- O, cześć. Jesteś tu — powitała go chłodno Josie.
- Ja jestem, ale ciebie nie było — odparł ostro Lukę, nie kryjąc
gniewu.
- Odczep się — mruknęła Josie, skupiając się na plecaku. Zamek się
zaciął i nie mogła go odsunąć.
- Jak mogłaś to zrobić Erice? Przez ciebie nie poszła na próbę. Czy
wiesz, jak jej przykro?
- Nie wiem, ale założę się, że zaraz mi powiesz — powiedziała Josie.

Jej chłód i sarkazm jeszcze bardziej go rozwścieczyły.

Poczerwieniał, żyły mu nabrzmiały.
- A potem, kiedy już wracasz do domu, nawet nie zajrzysz na górę —
mówił Luke. — Nawet nie sprawdzisz, co dzieje się z Rachel i Ericą.
Jesteś taka samolubna... — Słowa uwięzły mu w gardle.

background image

- Posłuchaj, Lukę — zaczęła Josie.
- Ta próba wiele dla Eriki znaczyła — kontynuował Luke. — To miał
być dla niej taki wspaniały rok. Ale dzięki tobie ze wszystkiego musi
rezygnować. Nawet...
- Przykro mi — przerwała mu niecierpliwie Josie. — Dość mam tych
kazań. Naprawdę, Luke. Nie jesteś moim ojcem. To, co się dzieje w
tym domu, to nie twoja sprawa.

Luke zrobił kilka kroków do przodu. Zwijał i rozwijał pięści.

Był zbyt wściekły, by dalej mówić.

Dość tego - pomyślała Josie, czując wzbierającą w niej złość. -

Nie będę więcej słuchać kazań tego chudego idioty.
- A o co tobie w ogóle chodzi? — krzyknęła. Rzuciła plecak na
biurko, strącając przy tym na podłogę nóż do papieru.
- O co mi chodzi?
- Dlaczego ciągle się tu kręcisz? Czemu spędzasz tu całe dnie?
Dlaczego się czymś nie zajmiesz?

Ból na twarzy Luke'a powiedział jej, że posunęła się za daleko.

Ugodzony jej słowami zacisnął pięści i zrobił krok do przodu.
- Lepiej się uspokójmy — zaproponowała. Uniosła ręce do góry,
jakby oferowała rozejm.

Zobaczyła jednak, że na rozejm jest już za późno. Luke był zbyt

rozgniewany.
- Zniszczyłaś życie Rachel! —-krzyknął. — A teraz chcesz zniszczyć
życie Eriki. Jesteś taka samolubna, Josie! Tak niewiarygodnie
samolubna!
- Nie zniszczyłam niczyjego życia! Nie zniszczyłam! Wiesz, na czym
polega twój problem, Luke? To proste. Jesteś nieudacznikiem.
Totalnym nieudacznikiem Przychodzisz tu codziennie, odgrywasz
takiego dobrego, wspaniałomyślnego, udajesz bohatera, o tyle
lepszego od wszystkich. Ale ty tylko się ukrywasz. Ukrywasz się za
Rachel, bo jesteś zbyt wielkim nieudacznikiem, by stawić czoło
światu!

background image

Kiedy skończyła, nie mogła złapać tchu. Pierś jej falowała,

musiała się oprzeć o biurko, bo bała się, że upadnie.

Nagle Luke rzucił się w jej kierunku, schylił się błyskawicznie i

podniósł z podłogi srebrny nóż do papieru.
- Luke, nie! Proszę! — wrzasnęła Josie.

background image

Rozdział 6
WSZYSCY SĄ ŹLI

Josie rzuciła się do tyłu i uderzyła plecami w ścianę.
Lukę na moment znieruchomiał.
Patrzył szeroko otwartymi oczami, jakby zaskoczony tym, co ma

za chwilę zrobić.

Josie uniosła ręce, próbując zasłonić się przed atakiem.

- Lukę, proszę!
- Nieeeeeeeeeee! — wrzasnął Luke.

Z głośnym okrzykiem zamachnął się i wbił ostrze noża głęboko

w mahoniowy blat biurka.

Ciężko dysząc wypuścił z dłoni rękojeść i zrobił krok do tyłu.

Przez długą chwilę wpatrywał się w drżący w blacie biurka nóż.
- Josie — powiedział ostrym, przerażającym szeptem. — Josie.
Prawie.

Cofnął się jeszcze o krok, wciąż przestraszony tym, co zrobił.

- Muszę stąd wyjść — szepnął ledwo dosłyszalnie, bardziej do siebie
niż do niej.

Wybiegł z pokoju, obijając się po drodze o futrynę drzwi. Josie

stała przyciśnięta do ściany, wpatrzona w nóż. Odetchnęła głęboko i
podeszła do biurka dopiero, kiedy usłyszała trzaśniecie drzwi
frontowych.
- O rany — powiedziała i z trudem przełknęła ślinę, bo gardło miała
ściśnięte i suche. — O rany.

Nagle odezwał się wiszący na ścianie interkom.

- Josie, jesteś tam? Wróciłaś?

To była Erica, z pokoju na górze.
Josie chwyciła za rękojeść i próbowała wyciągnąć nóż.

- Tak. Wróciłam — powiedziała do przypominającego pudełko
urządzenia.
- Spóźniłaś się — stwierdziła Erica.

background image

Josie wzniosła oczy ku górze. Znowu kazanie. Za drugim

podejściem udało jej się wyciągnąć nóż. Przesunęła jakieś książki, by
zakryć dziurę.

- Możesz przyjść na górę? Rachel o ciebie pytała.
- Może później — odparła Josie. Drżała na całym ciele i musiała
usiąść. Musiała pomyśleć. Była przerażona dzikim atakiem Luke'a.
Taki nieopanowany. Jeszcze nigdy nie widziała kogoś tak nieopa-
nowanego.
- Rachel chce cię widzieć — nalegała Erica. Jej głos przez głośnik
brzmiał ostro i nierealnie.
- Powiedz jej, że przyjdę, jak tylko będę mogła — odparła
poirytowana Josie,

Interkom zamilkł.
Wszyscy są źli. Wszyscy są na mnie źli.
A co ja takiego zrobiłam?
Nic.
Po prostu chcę, żeby mnie zostawiono w spokoju.
Wciąż drżąc podeszła do skórzanej kanapy. Nagle jej uwagę

zwróciło coś leżącego na stoliku pod ścianą. Świeża poczta. .

Podeszła do stolika i niecierpliwie przerzuciła kilka pism i

katalogów. Pod nimi znalazła kopertę zaadresowaną do siebie.

Kolejna walentynka.
Ze ściśniętym gardłem, drżącymi rękami rozerwała kopertę.

Kartka była w kształcie serca. Jaskraworóżowa. Na pierwszej stronie
miała ozdobny napis: „Cześć, Walentynko, czy pamiętasz mnie?"
- O Boże — mruknęła Josie.

Niechętnie zajrzała do środka. Oryginalna treść życzeń była

przekreślona. Pod nią widniał kolejny wierszyk, tym razem napisany
czerwonym długopisem.



background image

Kwiaty są na groby,

Panny wieńce wiją,

Na dzień Walentego

Trumnę twą przykryją.


Odrzuciwszy kartkę na stół, Josie spojrzała na wiszący nad biurkiem
kalendarz.

Dzień świętego Walentego był w sobotę.
To m u s i być żart.
Przecież nikt nie może chcieć mnie zabić. To niemożliwe.

Prawda?

background image

Rozdział 7

„NIENAWIDZĘ

JOSIE!"

Warczenie interkomu obudziło Josie.
Jęknęła i zmrużywszy oczy spojrzała na zegar przy radiu.

Dwunasta trzydzieści w nocy.

Zanurzyła twarz w ciepłej poduszce i zamknęła oczy.
Trzaski w interkomie nie ustawały.
Dlaczego musimy mieć interkom w każdym pokoju, pomyślała.

- Josie, przyjdź, proszę. — Głos Rachel był ostry i przerażony. Z
głośnym ziewnięciem Josie usiadła na łóżku i odrzuciła kołdrę.
- Josie, przyjdź do mojego pokoju — błagała Rachel.
- Dlaczego ja?

Dlaczego o dwunastej trzydzieści Rachel nie śpi? I dlaczego, na

miłość boską, mnie woła?

Interkom znowu głośno zawarczał.

- Josie? — W głosie Rachel słychać było przerażenie. Josie
westchnęła i przeciągnęła się.
- Dobra, dobra, idę — mruknęła.

Opuściła stopy na podłogę i wstała. W pokoju było zimno. Stare

okno łomotało, poruszane ostrym wiatrem. Kaloryfer milczał. Na
dworze panowała ciemność.
- Josie? Idziesz? — błagała znowu Rachel. Mimo panującej ciszy,
Josie ledwo ją słyszała.

W ciemnościach przeszła do holu. Stare klepki trzeszczały pod

każdym jej krokiem.

Nienawidzę tego domu — pomyślała Josie. — Nie znoszę jego

odgłosów. Tych jęków. Trzasków.

Nagle przerażona, zadrżała.
W szkole opowiadają takie niesamowite historie o ulicy Strachu.

O duchach i diabłach. O morderstwach i zniknięciach.

background image

Większość z nich jest pewnie zmyślona. Niektóre jednak są

prawdziwe. Nam z pewnością mieszkanie przy ulicy Strachu nie
wyszło na dobre — pomyślała z goryczą.

Pokój Rachel był na samym końcu korytarza. Josie, wodząc ręką

po ścianie, posuwała się przez ciemny, trzeszczący hol. Ściana była
bardzo zimna. Nienaturalnie zimna.

Jakiś chłodny powiew wydął jej nocną koszulę.
Skąd się wziął? Przecież w holu nie ma okien.
Czyżby to był oddech ducha? Nie, przestań — nakazała sobie w

myślach Josie.

Mimo chodnika podłoga też wydała jej się zimna. Minęła

łazienkę, potem pokój gościnny. Dom jęczał i wzdychał, jakby
ostrzegał, jakby kazał jej wracać do łóżka.

W pokoju Rachel było ciemno i cicho. Drzwi były

półprzymknięte.

Josie otworzyła je szeroko i, ciężko dysząc, wsunęła się do

środka. Przemarznięta i przerażona.
- Rachel? — szepnęła. Cisza.

W ciemnościach pokoju z trudem dostrzegła zarys łóżka.

- Rachel? Wołałaś mnie?

Cisza.
Josie podeszła bliżej.

- Aua! — syknęła. Uderzyła bosą stopą o nogę łóżka. — Rachel?

Słyszała cichy oddech siostry. Równy. Spokojny.
Rachel spała. Leżała na boku. Głowa równo na poduszce. Wokół

welon włosów. Uśmiech na twarzy.
- Rachel? Wołałaś mnie? Rachel ani drgnęła.

Co się dzieje? Może zawołała mnie, a potem zasnęła? A może to

wszystko mi się śniło?

Kuląc się z zimna, jeszcze raz spojrzała na śpiącą siostrę.

Wygląda tak spokojnie. Tak szczęśliwie. Tak n o r m a l n i e.

Josie na palcach wyszła z pokoju. Wstrzymując oddech prawie

przebiegła przez hol. Odetchnęła dopiero u siebie.

background image

Wsunęła się pod kołdrę, podciągnęła ją aż pod brodę i zamknęła

oczy.

Muszę zasnąć — pomyślała. — Mam jutro dwa egzaminy. Serce

waliło jej jak oszalałe. Otworzyła oczy i wpatrywała się w sufit. Miała
wrażenie, że jest coraz niżej, że za chwilę ją pochłonie.

Znowu musiała się skarcić za nadmiar wyobraźni.
Dlaczego tu jest tak zimno? Dlaczego nie mogę zasnąć?
Już właściwie drzemała, kiedy znowu zabrzęczał interkom. Josie

usiadła, wyprostowana jak struna.
- Josie, proszę, przyjdź. — Głos Rachel był ledwo słyszalny.
- Ej? Co jest? — krzyknęła głośno Josie.
- Josie. Proszę. Pospiesz się. — Głos Rachel brzmiał dziwnie.
Obco.

Josie szybko wybiegła do holu.
Jej bose stopy głucho stukały po starej podłodze.

- Rachel? Co się stało? — spytała, stając w progu pokoju siostry.

Serce waliło jej jak młot, musiała oprzeć się o framugę i

uspokoić oddech.
- Rachel? Cisza.
- Rachel? Dlaczego mnie wołałaś?

Milczenie.
Josie cichutko podeszła do łóżka. Rachel leżała w tej samej

pozycji. Spała mocno, na jej twarzy błąkał się ten sam słaby uśmiech.
Oczy miała zamknięte, oddychała równo i spokojnie. Josie nachyliła
się nad siostrą.
- Rachel? — szepnęła. — Robisz sobie ze mnie żarty?

Rachel ani drgnęła.
Josie przyglądała jej się przez dłuższą chwilę, czekając na jakiś

znak, że siostra jednak nie śpi, że tylko udaje. Rachel jednak
naprawdę spała.

Co się dzieje? — zastanawiała się Josie, wychodząc z pokoju—

Co się tu dzieje?

background image

Była przerażona i zdezorientowana.
Błagalny głos z interkomu nie przyśnił się jej. Słyszała go

naprawdę. To był głos Rachel.

A może Rachel mówiła przez sen? Nigdy przedtem tego nie

robiła.

A może stroi sobie z niej brzydkie żarty? Tego też nigdy

przedtem nie robiła.

O co tu chodzi?

Josie przez moment zastanawiała się, czy nie zejść na dół i nie

zawołać matki. Wiedziała jednak, że pani McClain ma mocny sen i
bardzo trudno ją zbudzić. Zresztą wstaje tak wcześnie rano, że żal ją
niepokoić.

Josie wróciła więc w zacisze swego pokoju i położyła się do

łóżka. Zaniknęła oczy i próbowała zasnąć.

Ale co to za odgłos?
Czyżby znowu interkom?
Czy to czyjś oddech?
Czy to czyjś cichy śmiech?

- Ej, szarpiesz mnie.
- Przepraszam — mruknęła Erica. Przeciągnęła delikatnie szczotką po
jedwabistych włosach Rachel. — Zamyśliłam się.
- Lubię, kiedy mnie czeszesz — powiedziała z uśmiechem Rachel.
Siedziała przed toaletką i przyglądała się odbiciu Eriki w lustrze.

Erica stała za Rachel i rozczesywała pukiel po puklu piękne,

gęste włosy siostry.

Rozmyślała ze złością o Josie, która obiecała tego popołudnia

zająć się Rachel. Przysięgła, że tym razem nie zapomni ani nie
zniknie. Erica umówiła się więc z panem Petersem, że po lekcjach
zrobi on dodatkową próbę specjalnie dla niej.

background image

Po ostatniej lekcji jednak nie mogła nigdzie znaleźć siostry.

Josie zapadła się jak kamień w wodę. Erica zadzwoniła nawet z
automatu do domu, z nadzieją, że ją tam zastanie. Nikt nie odbierał.

Josie najwyraźniej wymknęła się niezauważona, kolejny raz

zapominając o Rachel. Pewnie wybrała się gdzieś ze Steve’em.

Erica nie miała wyjścia. Musiała przeprosić pana Petersa i

wrócić szybko do domu. Od piętnastu minut czesała Rachel i myślała
o tym, co powie Josie. Z każdym ruchem szczotki była coraz bardziej
zła.
- Czy Josie przyjdzie mnie odwiedzić? — spytała niespodziewanie
Rachel.

Czyżby czytała w moich myślach? — zdziwiła się Erica.

- Nie, Josie nie ma w domu.
- Szczotkuj mocniej — poprosiła Rachel, przyglądając się odbiciu
Eriki.
- Dobrze.

Musimy zrobić rodzinną naradę - pomyślała. — Nie pozwolę

Josie na takie zachowanie.
- Dzisiaj w szkole byłam bardzo mądra — oznajmiła Rachel,
uśmiechając się jak małe dziecko.
- To dobrze — odparła automatycznie Erica.
- Nauczycielka powiedziała, że jestem bardzo mądra.
- To bardzo dobrze — powtórzyła Erica, zanurzając szczotkę
w gęstwinę rudych, prostych włosów. Rachel nagle spoważniała.
- Josie jest moją siostrą, tak? — spytała, marszcząc czoło.
- Tak — odparła Erica. — Josie jest twoją siostrą. Twoją bliźniaczką.
Rachel przez dłuższą chwilę rozważała te słowa.
- Josie mnie już nie lubi — powiedziała nagle, ku zdziwieniu
Eriki.
— Nie! — zaprotestowała Erica, wypuszczając z ręki szczotkę. —
Josie nadal cię lubi — odparła, podnosząc szczotkę z podłogi. —
Jak możesz mówić coś takiego.

background image

- Nie. Josie mnie nie lubi. Josie ze mną nie rozmawia.
- To nieprawda...
- W ogóle jej nie widuję! — przerwała siostrze Rachel. — Nienawidzę
Josie! — krzyknęła z błyskiem w oku.
- Rachel, uspokój się! — skarciła ją Erica. Łagodnym gestem położyła
rękę na jej ramieniu. — Uspokój się — powtórzyła.
- Nienawidzę Josie! — powtórzyła Rachel. — Nienawidzę jej.
Nienawidzę jej. Nienawidzę.
- Nie mów tak. Cśśś. Uspokój się. Poczeszemy się jeszcze trochę,
dobrze?

Nagle zadzwonił telefon.
Erica rzuciła szczotkę na toaletkę i pobiegła do swego pokoju.

- Nienawidzę Josie! Nienawidzę Josie! — słyszała zawodzenie
Rachel.
- Rachel, proszę! — krzyknęła, sięgając po słuchawkę. — Halo?
- Cześć. Czy to Erica? — spytał chłopięcy głos.
- Tak. Cześć.
- To ja. Jenkman.

- O, cześć, Jerry — powiedziała z entuzjazmem Erica. Słychać było
wyraźnie, jak bardzo się cieszy.
- Czy jest Josie?

Erica natychmiast straciła cały entuzjazm. A już myślała, że

Jenkman dzwoni do niej.
- Nie, nie ma jej — odparła obojętnie. — Nawet nie wiem, gdzie jest.
- O - Jenkman był wyraźnie rozczarowany. — Czy dostała moje
walentynki? — spytał ku przerażeniu Eriki.





background image

Rozdział 8
KŁOPOTY Z MATEMATYKĄ

- Dave, strasznie dziś wyglądasz — zauważyła tego samego czwartku
rano Melissa.
- Dzięki za podniesienie na duchu — mruknął niechętnie Dave.

Stali przed drzwiami klasy pana Millena. Dave oparł się o

wyłożoną kafelkami ścianę. Jego włosy były jeszcze bardziej
potargane niż zwykle, podkrążone oczy miały czerwone obwódki.
- Mało w nocy spałem — rzekł, drapiąc się po brodzie. — Ten
egzamin z matmy mnie wykończy.

Melissa współczująco pokiwała głową.

- Hej, jak leci, Kinley? — wchodzący do klasy Donald Metcalf walnął
go szczerze w ramię. — Jak myślisz, zdasz?
- Taaa. Zdam, jeśli nie będę od ciebie ściągał — odparł Dave,
rozmasowując ramię. — Metcalf to kretyn — szepnął do Melissy.
- Widzę, że naprawdę jesteś w dobrym nastroju — zauważyła z ironią
Melissa. — Metcalf to twój kumpel, zapomniałeś? Z drużyny
zapaśniczej.
- Żałuję, że nie skorzystałem z propozycji rodziców i nie wziąłem
chociaż kilku korepetycji z tej cholernej matmy — przyznał Dave,
wracając znów myślami do egzaminu. — Sądziłem, że sam dam sobie
radę. Aleja tych rzeczy po prostu nie rozumiem. Przez grypę
opuściłem trzy dni, a potem już tego nie nadrobiłem.

Ziewnął głośno i poprawił plecak.

Nagle tuż nad ich głowami ostro zabrzmiał dzwonek. Oboje

ruszyli do klasy. W drzwiach wyprzedziła ich Josie McClain.
- Dasz sobie radę — Melissa uspokajająco położyła rękę na ramieniu
Dave'a.
- Nie, jestem zupełnie zielony — przyznał szczerze Dave. —
Absolutnie zielony.

background image

- Testy Millena nigdy nie są trudne — zapewniła go Melissa i
pieszczotliwie pociągnęła za opadający na czoło kosmyk. — No,
chodźmy, zanim Millen zacznie wrzeszczeć.

Dave usiadł na swoim miejscu za Josie, Melissa znalazła miejsce

w rogu.

Pan Millen bez słowa wręczył wszystkim testy. Kilka sekund

później dał sygnał rozpoczęcia pracy.

W klasie panowała absolutna cisza, tak całkowita, że słychać

było bzyczenie neonowych lamp. Melissa przeczytała najpierw cały
test i nie znalazła w nim żadnych niespodzianek. Zajęła się pierwszym
zadaniem, robiąc wyliczenia na marginesie.

Była w połowie czwartego zadania, kiedy zauważyła, że Josie

podchodzi do pana Millena. Nachyliła się ku przeglądającemu jakieś
pismo nauczycielowi.

Ze swego miejsca Melissa wyraźnie słyszała szeptane przez

Josie słowa.
- Panie profesorze, czy mogę się przesiąść?
- Przesiąść? Dlaczego? — Nauczyciel spojrzał na nią podejrzliwie.
- Ja... — Josie rzuciła okiem za siebie. — Dave Kinley ode mnie
ściąga.

Melissa poczuła, że się czerwieni.
Biedny Dave. Aż nie mogła uwierzyć, że Josie robi coś takiego.
Josie i nauczyciel szeptali jeszcze przez chwilę. Niestety, zbyt

cicho, by Melissa mogła usłyszeć, o czym mówią. Chwilę później
Josie zabrała swój test i brudnopis i przeniosła się na wolne miejsce
przy oknie.

Ciekawe, czy Dave zdaje sobie sprawę, że jest w tarapatach —

pomyślała Melissa. Z trudem zbierając myśli wróciła do testu.

Dlaczego nie poprosił mnie, bym mu pomogła? Pewnie duma

mu nie pozwoliła.

background image

Czasami Dave jest bardzo dziwny. Nigdy nie mówi o swoich

problemach. Udaje, że we wszystkim jest najlepszy, że nad wszystkim
panuje.

Mógł chociaż zaproponować wspólną naukę. Co teraz będzie?
Nie musiała długo czekać, by się dowiedzieć.
Kiedy zadzwonił kończący lekcję dzwonek, pan Millen zebrał

testy i pozwolił klasie się rozejść.
- Dave, możesz pozwolić na chwilę? — poprosił z kamiennym
wyrazem twarzy.
- O... oczywiście — wyjąkał po chwili wahania Dave. Melissa
zamknęła oczy. Biedny Dave. Przewidział, że będzie miał
kłopoty.

Idąc ku drzwiom obdarzyła go współczującym spojrzeniem.

Wyszła z klasy i czekała pod ścianą.

Dave zjawił się po kilku minutach, czerwony na twarzy.

- Josie mnie wsypała — mruknął i dodał kilka przekleństw. W
ponurym nastroju ruszyli oboje korytarzem.
- Możesz w to uwierzyć? — dopytywał się Dave — Ta świnia mnie
zakablowała.

Melissa przystanęła i spojrzała mu w oczy.

- Ale czy ty to zrobiłeś, Dave? Czy ściągałeś od niej?
- A jeśli nawet?

Melissa zaskoczona spuściła wzrok.

- Ty też jesteś przeciwko mnie? — krzyknął Dave.
- Tak tylko pytałam — odparła cicho Melissa. Podeszła do swojej
szafki i otworzyła drzwiczki. — I co ci powiedział Millen?
- Ten platfus? Że daje mi pałę — przyznał łamiącym się głosem Dave.
- Na semestr też wypadnie mi pała. Czy wiesz, co to znaczy? Wyrzucą
mnie z drużyny zapaśniczej!
- O, nie! — krzyknęła Melissa.
- O, tak. Mam to z głowy — rzekł z goryczą i znowu zaklął. — A to
znaczy, że nie dostanę sportowego stypendium i nie będę mógł pójść
do college'u. Wszystko przez tę…

background image

W tej chwili mijała ich Josie. Dave chwycił ją za ramię.

- Aua! — krzyknęła. — Puszczaj!

- Dlaczego to zrobiłaś? — spytał Dave, mocno ściskając jej rękę.
- Puść mnie! — powtórzyła gniewnie Josie.
- Dlaczego mnie wydałaś? — dopytywał się rozwścieczony Dave.
- Nie mam zamiaru ci się spowiadać — oznajmiła chłodno Josie,
spoglądając na Melissę. — Zresztą, czy miałam jakiś wybór? Tak
wyciągałeś szyję, że dyszałeś mi prosto w kark!

Dave aż zaniemówił z oburzenia.
Josie wyrwała mu się i zniknęła za rogiem. Wokół nich zebrała

się już spora grupka zaciekawionych uczniów.

Dave zaklął i kopnął drzwiczki od szafki Melissy.

- Zniszczyła mi życie! — wrzasnął co sił w płucach. — Nienawidzę
Josie McClain!
- Dave, przestań!
Nawet jej nie słyszał. Klnąc głośno, popędził za Josie.
- Dave, wracaj! — krzyczała przerażona Melissa.














background image

Rozdział 9
PIERWSZA KREW

Josie niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w podręcznik nauk

społecznych.

Już od pół godziny gapiła się na tę samą stronę. Nie była w

stanie się skoncentrować. Dave Kinley nie opuszczał jej myśli. Nie
mogła uwierzyć, że kiedyś ze sobą chodzili.

Przypominała sobie ich kłótnię na szkolnym korytarzu.

Wszystko przez to, że powiedziała Millenowi, że Dave ściąga. Nie
chciała, żeby miał kłopoty, ale czy miała inne wyjście? Wisiał
praktycznie na jej plecach i przepisywał każdą odpowiedź.
Wciągnąłby ich oboje w poważne tarapaty. To by było
niesprawiedliwe. Josie bardzo poważnie przygotowywała się do tego
testu.

Zrobiłam, co należało — uznała. — Dave jest wściekły, ale co z

tego? Dave zawsze się o coś wścieka. Przejdzie mu.

Wróciła do podręcznika, ale litery nadal skakały jej przed

oczami. Josie wstała i dla uspokojenia zaczęła spacerować po pokoju.

Była już siódma trzydzieści, a ona miała jeszcze tyle lekcji.
Jestem taka zmęczona — pomyślała. — W nocy prawie nie

spałam. Przez ten interkom.

Przez Rachel. Wołała mnie. Wołała mnie całą noc.
A przecież cały czas spała.
Josie oblała się zimnym potem.
Spojrzała na wiszące na ścianie szare pudełko i w tej samej

chwili zaczęły się z niego wydobywać jakieś dźwięki. Potem usłyszała
kaszlnięcie i cichy, błagalny głos Rachel:
- Josie, możesz przyjść do mojego pokoju?
- Nie! — wrzasnęła Josie, lekko zaskoczona własną reakcją. — Nie!
Znowu! Nie!
- Josie, proszę, przyjdź do mnie.

background image

- Nie! — krzyknęła znowu Josie. — Erica tam jest, Rachel. Erica się
tobą zajmie.

Muszę stąd wyjść — zdecydowała Josie. — Nie zniosę tego

dłużej !

Chwyciła z łóżka niebieską kurtkę i wybiegła z pokoju. Interkom

nadal warczał i trzeszczał. Błagalny głos Rachel gonił Josie po
schodach.

Odetchnęła dopiero na dworze. Zatrzasnęła drzwi i Rachel

zamilkła.

Czy ona mnie naprawdę wołała?
Czy to jakiś kawał?
A może ja zwariowałam?
Josie było wszystko jedno. Musiała gdzieś uciec. Uciec od tego

wszystkiego. Uciec od gniewu. Uciec od cierpienia.

Był pogodny, zimny wieczór. Śnieg chrzęścił pod jej nogami,

kiedy szła podjazdem do auta.

Gdzieś w oddali zamiauczał kot, zupełnie jak niemowlę.
Steve. Tak, odwiedzę Steve'a. Tylko on mnie rozumie.

- To był bardzo dobry pomysł — przyznała Josie, obdarzając Steve'a
ciepłym uśmiechem. — Byłam taka roztrzęsiona. Teraz już mi dużo
lepiej.

Chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą.

- Dobra z ciebie łyżwiarka — rzekł, próbując dotrzymać jej kroku.

Łyżwy Josie prawie bezszelestnie sunęły po lodzie. Uwielbiała

się ślizgać, czuła się wtedy taka lekka i wolna. Puściła rękę Steve'a i z
gracją kręciła ósemki.

Na krytym lodowisku oprócz nich było jeszcze tylko kilka osób.

Dwójka małych dzieci z matką i para nastolatków w grubych swetrach
i wełnianych czapkach.
- Popatrz — rzekł z uśmiechem Steve.

background image

Josie podjechała do niego, a on pokazał jej wspaniałego pirueta.

- Umiesz tak?
- Chyba nie — przyznała. — Wiesz, kto jest naprawdę dobrym
łyżwiarzem w naszej rodzinie? Erica. Nie jest szczególnie
wysportowana, ale znakomicie jeździ na łyżwach.
- Następnym razem zaproszę ją! — zażartował Steve.

Mówiąc o Erice, Josie musiała pomyśleć o Rachel. Uśmiech

zniknął z jej twarzy. Mocno potrząsnęła głową, jakby chciała pozbyć
się tych myśli.
- Może usiądziemy na chwilę? — zaproponowała.

Zgodził się, widząc zmianę jej nastroju.
Kilka minut później siedzieli w małej kawiarence przy

lodowisku i popijali z papierowych kubków gorącą, parującą
czekoladę.
- Czwartkowy wieczór to dobra pora, by tu przychodzić — zauważył
Steve, rozglądając się dokoła. — Prawie nikogo nie ma. Jakbyśmy
byli na prywatnym lodowisku.

Przesunął krzesło i potrącił kolanem metalowy stolik, przy

którym siedzieli. Odrobina gorącej czekolady chlupnęła z kubka Josie.
- Przepraszam.
- Nie szkodzi — odparła zamyślona. — Przyjście tutaj było
znakomitym pomysłem. Ocaliło mi życie. Musiałam choć na chwilę
wyrwać się z domu.

Steve spojrzał jej w oczy. Uśmiech zniknął z jego twarzy.

- Ciężko ci?
- Po prostu czuję się przygnębiona — szepnęła przez zaciśnięte
gardło. — Tak źle się tam czuję. Praktycznie cały czas.

Josie pociągnęła łyk gorącego płynu. Parzył jej wargi, ale nawet

tego nie zauważyła.

Czuła, że już dłużej nie wytrzyma.
Musi z kimś porozmawiać. Steve jest dobrym słuchaczem.
Steve pogładził ją po ręce.

background image

- Przykro ci z powodu Rachel?
- Z powodu Rachel. Z powodu Eriki. Z powodu wszystkich.
- Opowiedz mi — poprosił, nerwowo bębniąc palcami po metalowym
blacie.

Opowiedziała mu o minionej nocy, o trzeszczącym interkomie, o

Rachel, która wyglądała na śpiącą, a jednak wołała ją tym dziwnym,
słabym szeptem.
- Czu... czuję się taka winna wobec Rachel — mówiła dalej. — Za
każdym razem, jak ją widzę, czuję się winna. Jak widzę ten słodki,
dziecinny uśmiech. Jak czeszę jej włosy. Jak z nią rozmawiam. Jak
uświadamiam sobie, że Rachel zawsze będzie jak dziecko, że nigdy
nie dorośnie. Nigdy nie założy rodziny. Nigdy nie będzie miała
prawdziwego życia. Za każdym razem, jak ją widzę — taką piękną,
taką... bezradną. Aż chce mi się płakać, Steve. Czuję się taka winna. I
także bezradna.

Steve westchnął ciężko i pokręcił głową.

- Nie wiem, co powiedzieć — mruknął. — Myślę, że może z czasem,
że...
- Erica jeszcze to wszystko komplikuje — przerwała mu Josie. —
Cały czas stara się, bym czuła się winna. Winna, że nie spędzam dość
czasu z Rachel. Że nie spędzam dość czasu z nią. Że nie zajmuję się
Rachel. Aleja po prostu nie umiem tego znieść, Steve. Dlaczego Erica
nie chce dać mi trochę spokoju? Przecież musi wiedzieć, że i bez tego
czuję się winna.
- Nie martw się tak — rzekł niepewnym głosem Steve. - Może jeszcze
trochę pojeździmy?

Josie pokręciła głową. Czuła, jak gorące łzy napływają jej do

oczu, ale nie dbała o to. Pozwoliła, by wolno spłynęły po policzkach.
- Wciąż kocham Rachel — przyznała. — To przecież poza wszystkim
moja bliźniaczka. Ale nie potrafię być z nią, nie mogę patrzeć na to,
co się z nią stało. Dlatego, jak tylko mogę, trzymam się z daleka.
Dlatego wracam do domu, kiedy już absolutnie muszę.

background image

- Będzie lepiej, zobaczysz — zapewnił ją Steve. Dopił resztę
czekolady i nerwowo bawił się pustym kubeczkiem. — Naprawdę,
Josie.

Pokręciła głową i otarła łzy.

- Erica tego nie rozumie — mówiła. — Uważa, że jestem podła.
Nieodpowiedzialna. A nie jestem. Ona po prostu nie rozumie. Nikt
tego nie rozumie.
- Josie, naprawdę...
- Popatrz - przerwała mu i sięgnęła do tylnej kieszeni dżinsów. -
Popatrz na to.

Drżącą ręką podała mu pocztówkę. Kolejną walentynkę z

bukietem róż na pierwszej stronie.
- Tylko popatrz.

Niepewnym głosem Steve zadeklamował wypisany na kartce

wierszyk.

Nie pytaj, kto pisał

Walentynki słodkie,

Już tobie kostucha

Trumnę zbija młotkiem.


- Wciąż myślisz, że to Jenkman je przysyła? — spytał później.
- Odkąd go rzuciłam, cały czas za mną łazi i prześladuje mnie, jak
jakiś psychopata.
- To na pewno żarty — stwierdził Steve i oddał jej pocztówkę. — Po
prostu głupie żarty.

Josie zgniotła kartkę w kulę i wepchnęła do prawie pustego

kubka.
- Tak myślisz?
- Jenkman jest stuknięty, ale nie jest mordercą! - stwierdził Steve. - To
na pewno głupi kawał. Nie powinnaś brać go poważnie.

background image

- Sa... sama nie wiem, jak mam go brać — wybąkała Josie — To już
trzeci raz. Zaczynam się bać. A jeśli on naprawdę to zrobi?
- Zadzwoń do niego i każ mu przestać — poradził. — Pewnie sobie to
wszystko zaplanował jako zemstę za to, że go rzuciłaś.
- On rzeczywiście jest niemożliwy. W drodze ze szkoły idzie za mną.
Wystaje przy mojej szafce. Czasami dzwoni i...

Josie nagle przerwała i wskazała coś ponad ramieniem Steve'a.

- Steve!

Chłopak zauważył przerażenie w jej oczach.

- O co chodzi? — odepchnął krzesło i spojrzał we wskazanym
kierunku.
- Tam ktoś jest - powiedziała Josie. - Ktoś nas obserwuje. Zza kiosku.
- Nikogo nie widzę — odparł Steve, z uwagą wpatrując się we
wskazane miejsce.

Josie zerwała się na równe nogi, przewracając krzesło.

- Tam!
- Widzę jakiś cień, ale...
- Czy to Jenkman?
- Nie wiem. — Steve też wstał. Obszedł stolik i wziął Josie za rękę. —
Chcesz stąd iść?

Josie kiwnęła głową.

- Tak, chodźmy. Proszę!

Oddali łyżwy i szybko opuścili lodowisko.
Kiedy znaleźli się na dworze, Steve przyciągnął ją do siebie i

pocałował. Oparta o ścianę Josie odwzajemniła pocałunek. Pogładziła
go po włosach, były takie zadziwiająco miękkie.

Chciała, by ten pocałunek trwał wiecznie. Chciała stać tak w

jego objęciach do końca świata. Owiewana chłodnym wiatrem. W
ciemnościach. Ze Steve'em.

Nie chciała myśleć o tym kimś, kto szpiegował ją na lodowisku.

Nie chciała myśleć o tych przerażających walentynkach.

A przede wszystkim nie chciała wracać.

background image

Steve odwiózł ją jednak do domu i trzeba było się rozstać.
Pocałowali się na pożegnanie i Josie musiała w końcu wysiąść.

Pomachała mu jeszcze z ganku, otworzyła drzwi i weszła do
ciemnego holu.
- Wszyscy śpią? — zawołała niezbyt głośno.

Nie było jeszcze późno. Dochodziła dopiero jedenasta. Na

palcach przeszła obok interkomu, jakby bała się go obudzić.
Zauważyła, że w kuchni pali się światło.
- Jest tu kto? — spytała, podchodząc w tym kierunku. — Erica? Nie
śpisz?

Szybkim krokiem weszła do środka. W kuchni nie było nikogo.

Kto zostawił światło?
Obok zlewu stało kilka miseczek. Najwyraźniej ktoś jadł lody.
Jeszcze kilka kroków.
Poczuła, że lepią się jej podeszwy adidasów. Może przylepiła się

jakaś guma? Nachyliła się, by zobaczyć.

Okazało się, że wdepnęła w jakąś ciemnoczerwoną kałużę.
Sok żurawinowy? Może ktoś rozlał sok żurawinowy i nie wytarł.
Nie, było go zbyt wiele.
Kolejna kałuża.
I jeszcze jedna. Większa.
Idąc drogą znaczoną przez kałuże na linoleum, podeszła do

drzwi prowadzących do ogródka. Dlaczego drzwi są otwarte?

Patrząc na leżący na progu kształt, Josie od razu zrozumiała,

czym były te ciemnoczerwone plamy. Zaczęła krzyczeć.






background image

Rozdział 10
KTOŚ SIĘ CIESZY

Patrząc z przerażeniem na tonący w kałuży krwi kształt, Josie

wrzeszczała.

Zamknęła oczy, ale ohydny widok nie opuszczał jej ani na

moment.
— Muggy! — wołała. — O, Muggy!

Otworzyła oczy i zrobiła krok w kierunku nieruchomego

zwierzęcia.
— Muggy, Muggy.
Terrier leżał na plecach, niewidzące ślepia miał szeroko otwarte.

Wiatr łomotał w szklane drzwi. Josie zadrżała i oparła się o

ścianę.

Było jej niedobrze. Chciała odejść, ale nagle coś zwróciło jej

uwagę.

Co tam błyszczy na brzuchu Muggy'ego?

Przyciskając obie ręce do ust, Josie nachyliła się i spojrzała uważnie.
Nie od razu zdała sobie sprawę, że jest to nóż do papieru. Srebrny nóż
do papieru. Nóż do papieru, który zazwyczaj leży na biurku w ga-
binecie.

- Kto to zrobił? — wrzasnęła, a z jej oczu popłynęły łzy.

Zamiast strachu czuła teraz złość.

- Kto to zrobił?

Jak to się stało? Czy ktoś podszedł do tych drzwi, a Muggy

przybiegł, żeby zobaczyć kto?

Josie próbowała sobie to wyobrazić. Ktoś otworzył drzwi,

wszedł do Kuchni i zamordował biedne zwierzę nożem do papieru,
wziętym z gabinetu.

Ale kto? Dlaczego?

- Muggy — powtarzała Josie. Znowu mocno zacisnęła oczy. — O,
Muggy.

background image

Nagle zdała sobie sprawę, że nie jest sama.
Otworzyła oczy, odwróciła się i ujrzała stojącą tuż za nią Rachel.
Ubrana była w długą, niebieską, flanelową koszulę nocną.

Zaczesane do tyłu włosy miała przerzucone przez ramię. W
neonowym świetle kuchni wyglądała bardzo blado.

Patrzyła na zwłoki Muggy'ego i jej szmaragdowe oczy

błyszczały. Na jej twarzy błąkał się nieprzyjemny, zły uśmiech.
- Rachel! — krzyknęła przerażona tym widokiem Josie.
- Pieseczek — powiedziała wesoło Rachel i wskazała ręką na
Muggy'ego. — Pieseczek.

Dlaczego Rachel tak się cieszy? Dlaczego jest taka wesoła?

- Pieseczek — powtórzyła śpiewnie Rachel.
- Rachel, nie powinnaś tu przychodzić — skarciła ją Josie.
- Ale tu jest pieseczek — powiedziała z uśmiechem Rachel. Była
wyraźnie uradowana.

Nagle za plecami Rachel pojawiła się Erica.

- Kiedy wróciłaś? — zwróciła się do Josie i nagle spuściła wzrok. —
O, nie!
- Pieseczek — wskazała ręką Rachel. Słowa Rachel jeszcze bardziej
przeraziły Erice.
- Nie, nie, nie — powtarzała. Nagle przypomniała sobie o swoich
obowiązkach i chwyciła Rachel za rękę. — Chodź, Rachel. Chodź ze
mną.

- Ale tu jest pieseczek — zaprotestowała Rachel.
- Nie denerwuj się, kochanie — powiedziała uspokajająco Erica. —
Nie denerwuj się. Chodź na górę.

Wyciągnęła z kuchni wciąż uśmiechniętą Rachel.
Josie została sama i znowu zamknęła oczy.
Dlaczego Rachel tak się cieszy? Dlaczego tak się cieszy?
I kto wszedł do mojego domu i zamordował mojego psa?

background image

Rozdział 11
„KTOŚ CIĘ NIENAWIDZI”

Melissa odsunęła zasłony w swej sypialni i patrzyła w noc. Na

niskim, purpurowym niebie migotały blade gwiazdy. Wydawało się,
że nawet drzewa drżą z zimna.

Stojący naprzeciwko dom McClainów był ciemny. Paliło się

tylko światło nad frontowymi drzwiami. Kilka minut wcześniej, tuż
po jedenastej, Melissa widziała, jak przed dom zajeżdża auto Steve'a i
wysiada z niego Josie.

Josie ostatnio cały czas spędza ze Steve'em. Jak tylko może, w

ogóle nie bywa w domu.

Pewnie nie jest jej łatwo — pomyślała Melissa, zdziwiona, że

mimo wszystko jest w stanie współczuć Josie.

Wczesnym wieczorem Melissa odwiedziła Erikę i Rachel. Erica

bardzo się ucieszyła. Rachel była pochłonięta własnymi myślami.
Chyba w ogóle nie zauważyła jej obecności. W każdym razie nic na to
nie wskazywało.

Nawet podczas takiej krótkiej wizyty Melissa wyczuła, jak

bardzo pokrzywdzona i nieszczęśliwa czuje się Erica. Spędza coraz
więcej czasu z Rachel, bo Josie rzadko bywa w domu.

Szkoda, że McClainów nie stać na zatrudnienie stałej opiekunki

do Rachel. Jest tylko pielęgniarka, która przychodzi w weekendy.
Tylko na tyle mogą sobie pozwolić, wyjaśniła ze smutkiem Erica.
Interesy pana McClaina idą nie najlepiej. Pani McClain pracuje do
późna, ale jej zarobki starczają zaledwie na najpilniejsze rzeczy.

Po odwiedzinach naprzeciwko Melissa zadzwoniła do Dave'a,

ale go nie zastała.

Resztę wieczoru spędziła trochę się ucząc i dużo spacerując w tę

i z powrotem po pokoju.

background image

Zasunęła z powrotem zasłony, spojrzała na zegar przy radiu —

była prawie jedenasta trzydzieści — i postanowiła sprawdzić, czy
Dave już wrócił.

Podniósł słuchawkę po drugim dzwonku.

- Gdzie byłeś? — spytała niezamierzenie ostro Melissa.
- Co? Nigdzie — odparł, zdziwiony jej gniewem.
- Dzwoniłam do ciebie wcześniej. Twoja mama powiedziała, że
wyszedłeś — mówiła już łagodniej Melissa. Równocześnie stała przed
lustrem i bawiła się swymi kruczoczarnymi włosami. — Byłam
odwiedzić Rachel. Kiedy wróciłam, postanowiłam do ciebie
zadzwonić. Martwiłam... martwiłam się o ciebie.
- No, dobrze, jestem straszny — rzekł ponuro Dave. — Po prostu cały
wieczór spędziłem za kierownicą. Jeździłem właściwie bez celu.
Nawet nie potrafiłbym ci powiedzieć, gdzie byłem. Jestem taki
roztrzęsiony.
- Ty zawsze jesteś roztrzęsiony — zażartowała Melissa, chcąc go
rozweselić.
- Ha-ha — rzekł z goryczą Dave. — Dziś po lekcjach trener wyrzucił
mnie z drużyny zapaśniczej — dodał tak cicho, że Melissa z trudem
go dosłyszała.
- Co?
- Przecież słyszałaś. Nie należę już do drużyny. Z powodu Josie.
- O, nie! — krzyknęła Melissa. — Kiedy o tym wcześniej mówiłeś,
byłam pewna, że cię nie wyrzuci.
- Tak więc mogę się pożegnać ze stypendium. Z college'em także.
Całe moje życie legło w gruzach.
- Nie przesadzaj.
- Wszystko przez Josie — rzekł z goryczą Dave, wyraźnie ją
ignorując.
- Nie powinieneś j e j za to winić.
- Dlaczego? — spytał gniewnie Dave. — Dlaczego mam jej nie
winić?

background image

- To nie ona ściągała na teście.

Dave zaklął pod nosem.

- Josie zniszczyła całe moje życie. Nienawidzę jej. Naprawdę.
- Nie mów tak — poprosiła Melissa. Odwróciła się od lustra i
zamknęła oczy. — Boję się, kiedy tak mówisz.
- Nie mam ochoty już dłużej rozmawiać — rzekł nagle Dave. - Cześć.

Nie czekając na jej odpowiedź, odłożył słuchawkę.

- Hej!

Urażona Melissa przez chwilę wpatrywała się w telefon. Kusiło

ją, by jeszcze raz do niego zadzwonić. Nie powinien w taki sposób
kończyć rozmowy.

Odłożyła jednak słuchawkę.
Czasami, kiedy Dave jest w takim nastroju, lepiej zostawić go

w spokoju. Niech przyjdzie do siebie.

Westchnęła i zaczęła się rozbierać.
Nagle jej uwagę zwróciły jakieś migające za oknem czerwone

światła. Co to takiego? Latające spodki? To była jej pierwsza myśl.

Podbiegła do okna i od razu zobaczyła, że to błyska światło na

biało-czarnym aucie policyjnym stojącym na podjeździe przed domem
McClainów.

Drzwi domu były otwarte. Pewnie policjanci weszli do środka.
Co się tam dzieje? Mam nadzieję, że nic poważnego – pomyślała

Melissa.

Chwilę później ujrzała dwóch wychodzących policjantów. W

słabym świetle wiszącej nad drzwiami lampy zobaczyła ich ponure
miny. Jeden nawet, jakby z niedowierzaniem, kręcił głową.

Chwilę jeszcze rozmawiali ze stojącą w drzwiach panią

McClain. Potem wsiedli do auta, wyłączyli migające światła i
odjechali.

Światło na ganku McClainów zgasło i dom pogrążył się w

ciemnościach.

background image

Melissa ziewnęła. Umierała z ciekawości, ale wiedziała, że jest

za późno, by dzwonić. Będzie musiała poczekać do rana. Zresztą teraz
wszystko wygląda już normalnie.

Ziewnęła jeszcze raz, zaciągnęła zasłony i zaczęła się rozbierać.

*

- Jeden z tych policjantów wyglądał nie najlepiej — powiedziała cicho
Josie. — Wiesz, ten rudy. Kiedy zobaczył Muggy'ego, myślałam, że
zwymiotuje.
- Obaj byli dosyć ponurzy — zgodziła się Erica.

Siostry, obie w nocnych koszulach, leżały na łóżku Eriki. Erica z

głową na poduszce, Josie w nogach, wyciągnięta w poprzek.

Pani McClain była w pokoju Rachel. W domu panowała cisza.
Josie przesunęła dłonią po pikowanej kapie. Zamknęła oczy i

przypominała sobie przerażającą scenę z kuchni. Po wyjściu
policjantów, którzy obiecali przeprowadzenie dokładnego śledztwa i
nakazali od tej pory dobrze zamykać drzwi, pani McClain próbowała
trochę posprzątać. Krew jednak wsiąkła w linoleum i na podłodze
pozostał trwały ślad morderstwa, które miało tam miejsce.

Josie zadrżała.

- Biedny Muggy.
- Nie mogę w to uwierzyć — powiedziała Erica. Usiadła, zdjęła swe
długie, brzęczące kolczyki i położyła je na nocnym stoliku.
- Ktoś musiał wejść przez drzwi od ogrodu - powiedziała Josie.
- Ale po co? Żeby nas obrabować?
- Nic nie zginęło.
- To wobec tego ten, kto tu był, przyszedł, żeby zamordować
Muggy’ego — zastanawiała się na głos Josie. — Wiedziała, że Muggy
to mój pies i...
- Tego przecież nie wiemy — zauważyła Erica. — Nie wiemy, kto ani
dlaczego.

background image

- Nic nie słyszałaś? — spytała prawie oskarżycielskim tonem Josie. —
W ogóle nic nie słyszałaś? W ogrodzie albo w kuchni? Nie słyszałaś
szczekania Muggy'ego?

Erica w zamyśleniu pokręciła głową.

- Najmniejszego dźwięku — stwierdziła w końcu. — Wieczorem na
jakieś pół godziny wpadła Melissa...

Josie zrobiła kwaśną minę.

- Potem odprowadziłam Rachel do pokoju — mówiła dalej Erica.
— Chciałam, żeby pooglądała telewizję, żebym mogła się trochę
pouczyć, ale była jakaś podenerwowana. Więc trochę jej poczytałam,
a potem...

- Nie potrzebuję takiego dokładnego sprawozdania — przerwała
jej zniecierpliwiona Josie.
- No, dobrze, w każdym razie nic nie słyszałam. Mama wyszła na
zakupy. Wróciła chwilę po pół do dziewiątej. Pamiętam, że słyszałam,
jak rozpakowując torby mówiła coś do Muggy'ego. A potem, kiedy
rozmawiała przez telefon z tatą, krzyknęła, żeby przestał szczekać. To
chyba było koło pół do dziesiątej.
- Wiem, kto to zrobił — stwierdziła ze smutkiem Josie, pogrążona we
własnych myślach. Oczy zaszły jej łzami. Otarła je rękawem. —
Jenkman.
- Co? — Erica aż usiadła.
- Jenkman — powtórzyła przez łzy Josie. — Ten kretyn. Chciał mnie
zranić. Założę się, że zamordował Muggy'ego, żeby mnie przestraszyć
i sprawić, żebym uwierzyła, że groźby, które mi przysyła,
mogą się spełnić.
- To nie był Jenkman — powiedziała cicho, lecz zdecydowanie
Erica.

Josie odwróciła się i poważnie spojrzała na siostrę.

- Nie on? Skąd wiesz?
- Po prostu wiem, że to nie Jenkman — odparła z przekonaniem
Erica. — I to nie on przysłał ci te walentynki.

background image

- Skąd wiesz?
- Powiedział mi — wyjaśniła Erica. — Od niego są te inne, które
dostałaś. Te ze śmiesznymi wierszykami. Podpisane „Tajemniczy
wielbiciel".
- Rozmawiałaś z Jenkmanem? — zdziwiła się Josie. — Kiedy?
O czym?
- Któregoś dnia. Zadzwonił, bo chciał porozmawiać z tobą — odparła
Erica. — Ale ciebie, jak zwykle, nie było — dodała z wyraźną
goryczą.
- No i?

Erica westchnęła.

- I powiedziałam mu o tych wstrętnych pocztówkach. Przysięgał, że
nie on je wysłał. Przyznał się tylko do tych dwóch śmiesznych.

Josie wstała z łóżka i złożyła ręce na piersiach.

- A ty mu uwierzyłaś?

- Tak — przyznała szczerze Erica. — On nie kłamie, Josie.

Josie roześmiała się.

- Od kiedy jesteś taką znawczynią Jenkmana? - zainteresowała się. -
Wiesz co, Erico? Myślę, że ty coś czujesz do tego idioty. Popatrz
tylko na siebie. Czerwienisz się.

Erica odwróciła głowę.

- A jeśli nawet, to co? - spytała gniewnie i głośno przełknęła ślinę. -
To nie ma znaczenia. Jenkman nawet nie wie, że istnieję. Dla niego
jestem tylko kimś, kto może ci przekazać wiadomość.
- To kretyn — powiedziała Josie, podchodząc do okna. W domu
naprzeciwko, w pokoju Melissy nadal paliło się światło. — To kretyn
i do tego niebezpieczny. I nienawidzi mnie.
- Wcale cię nie nienawidzi — zaprotestowała Erica. — Wciąż
przysyła ci walentynki, wciąż wydzwania, wciąż próbuje zwrócić
twoją uwagę.
- Taa. Zwrócić moją uwagę. Mordując mojego psa — powiedziała
drżącym głosem Josie.

background image

W jej oczach znowu pojawiły się łzy. Tym razem pozwoliła im

płynąć.
- Josie, posłuchaj... — zaczęła Erica.
- Chyba powinnam jeszcze raz zadzwonić na policję i powiedzieć im,
żeby przesłuchali Jenkmana.
- To nie był Jenkman — trzymała się swego Erica. — Podejrzewam,
że to Luke.

Josie na moment zamarła, a potem pokręciła głową.

- Nie, nie, to niemożliwe. Owszem, Luke ma temperament, ale to
tchórz.
- Luke jest na ciebie bardzo zły.
- Myślisz, że nie wiem - prychnęła Josie, wznosząc oczy ku niebu. -
Ale to tchórz. Nie byłby w stanie zabić Muggy'ego.

Erica chciała jej odpowiedzieć, ale nagle w drzwiach stanęła

zatroskana pani McClain.
- Josie, czy mogłabyś przyjść poczesać trochę Rachel? Josie spojrzała
na zegar.
- Ależ, mamo, jest już po północy.
- Wiem — odparła z westchnieniem matka. — Ale Rachel jest taka
niespokojna. Na pewno przejęła się Muggym. Jest taka spięta i
podekscytowana, Josie. Nie mogę zmusić jej do spania. Pomóż mi,
proszę. Porozmawiaj z nią i poczesz ją chwilę. To ją uspokoi.

- Dobrze, mamo — zgodziła się, lecz niezbyt chętnie, Josie. Minęła
matkę i poszła do pokoju siostry.

Ze złożonymi na podołku rękami Rachel w nocnej koszuli

siedziała w ogromnym fotelu obok łóżka. Stojąc w progu, Josie
przyglądała się swej bliźniaczce.

Tak pięknie wygląda, tak dziecinnie — pomyślała. Padające z

tyłu światło rozświetlało jej wspaniałe włosy, dodając im miedzianego
połysku. Wyglądała jak w aureoli. Rachel wyglądała jak piękny, blady
anioł.

background image

- Cześć, Rachel. Chciałabyś, żebym cię trochę poczesała? — spytała
cicho Josie. Weszła do pokoju i wzięła z toaletki szczotkę.

Rachel milczała. Była poważna i zamyślona.

- Już bardzo późno — powiedziała Josie, stanęła za siostrą i zaczęła ją
czesać.

Po chwili na twarzy Rachel pojawił się uśmiech.

- Lubisz, jak się ciebie czesze, prawda? — spytała ziewając Josie.

Rachel uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

- Ktoś cię nienawidzi, Josie — szepnęła.
- Co? — Josie nie była pewna, czy się nie przesłyszała. — Co
mówiłaś?
- Ktoś cię nienawidzi — powtórzyła trochę głośniej Rachel i parsknęła
śmiechem. — Ktoś cię nienawidzi.

Josie przerwała czesanie. Obeszła fotel i stanęła twarzą w twarz

z siostrą.
- Rachel, czy wiesz coś więcej niż my? Czy wiesz?

Rachel z tajemniczym uśmiechem patrzyła przed siebie. Nadal

chichotała.
- Ktoś cię naprawdę nienawidzi — powiedziała, kierując swe zielone
oczy na Josie.

Patrząc na uśmiechniętą siostrę, Josie oblała się zimnym potem.

background image

Rozdział 12
MOŻE JENKMAN

Było piątkowe popołudnie. Przed chwilą skończyły się lekcje.

Josie odgarnęła włosy z czoła, z bocznej kieszonki plecaka
wyciągnęła portfel i zaczęła przeliczać pieniądze.
- Dokąd idziesz?

Przed nią stała Erica, ubrana do wyjścia na mróz i śnieg,

kilkakrotnie owinięta grubym, wełnianym szalem.
- Do tego nowego sklepu z pocztówkami — odparła Josie. Schowała
portfel i zarzuciła plecak na ramię. — No, wiesz, tego w śródmieściu.
Chcę kupić walentynkę dla Steve'a. Dzień zakochanych już jutro i
założę się, że najlepsze kartki wykupiono.
- Mogę iść z tobą?
- Tak, oczywiście — odparła Josie, zapinając kurtkę.
- Dziś po południu mama zajmie się Rachel, mamy więc mnóstwo
czasu.
- Masz jakieś pieniądze? — spytała Josie idąc ku drzwiom. — Ja mam
tylko trzy dolce.
- Ja mam chyba pięć — odparła Erica. — Ale obiecaj, że mi oddasz.
- Obiecuję.

Wyszły ze szkoły. Śnieg był teraz twardy i zlodowaciały. Gdzie-

niegdzie widać już było ziemię. Szalał zimny wiatr.

Erica zasłoniła twarz szalem. Josie naciągnęła głęboko na oczy

wełnianą czapkę.
- Oddali nam testy z matmy — powiedziała Josie. — Dostałam
dziewięćdziesiąt dwa punkty.
- To wspaniale — odparła przez szal Erica. — Mam mnóstwo lekcji.
Chyba będę musiała siedzieć całą noc.
- Biedactwo — skomentowała z ironią Josie. Nagle krzyknęła z
przerażenia, bo za nią rozległ się potężny huk.

Ktoś do mnie strzelił! — pomyślała.
Serce jej stanęło. Przestała oddychać.

background image

- Josie, nic ci nie jest? — spytała zaniepokojona Erica, zdziwiona
reakcją siostry. - To tylko gaźnik samochodu. — Wskazała ręką na
oddalającego się starego chevroleta.

Josie odetchnęła. Zmusiła się nawet do śmiechu.

- Przepraszam cię. Ostatnio jestem taka nerwowa...
- Zbladłaś jak chusta — oznajmiła Erica. — Czyżbyś myślała,
że to był strzał?

Josie skinęła głową.

- Od kiedy zamordowano Muggy'ego, nie mogę sobie znaleźć miejsca.
Podskakuję na myśl o tych groźbach i o Muggym.

Odpowiedź Eriki zagłuszył warkot przejeżdżającej ciężarówki.

Kiedy je minęła, przebiegły przez jezdnię i weszły do sklepu z
pocztówkami.

Było to długie, wąskie wnętrze z dwoma szeregami metalowych

regałów, wypełnionych prawie po sufit pocztówkami. Za kasą
siedziała wyraźnie znudzona blondynka. Kilka osób przechadzało się
wzdłuż rzędów, oglądając kartki.

Josie podeszła do pierwszej z brzegu półki. Zdjęła swe

czerwone, wełniane rękawiczki, wsadziła je do kieszeni kurtki i
zaczęła przeglądać pocztówki.
- W głębi jest jeszcze więcej — zawołała kasjerka. — Te najlepsze
zresztą zostały już wykupione.
- Dzięki — odparła automatycznie Josie. Czytała akurat jakąś
prymitywną, wulgarną kartkę. Zdegustowana, odłożyła ją na półkę.

Dlaczego ludzie chcą się znieważać w Dzień Zakochanych?

Dlaczego akurat w ten dzień mieliby sobie robić przykrości? —
zastanawiała się. — Dlaczego ktoś miałby chcieć kogoś zabić w dzień
świętego Walentego?

Erica tymczasem przeszła na tył sklepu. Ogromna walentynka,

rozmiaru niemal plakatu, zwróciła jej uwagę. Przystanęła, by
przeczytać treść.

Kiedy podniosła wzrok, na końcu przejścia ujrzała Jenkmana.

background image

Z początku chyba jej nie zauważył. Ubrany w brązową, skórzaną

kurtkę i czarne dżinsy, zajęty był przeglądaniem walentynek.
- Hej, Jenkman! — zawołała w końcu Erica.

Chłopak spojrzał w jej kierunku i oblał się rumieńcem. Szybko

odłożył na półkę kartki, które trzymał w ręku.
- O, o, cześć — wyjąkał, wyraźnie zakłopotany, i szybkim krokiem
podszedł do Eriki.

Domyśliła się, że nie chce, by widziała, jakie kartki wybrał. Był

taki zmieszany, jakby przyłapała go na zbrodni czy czymś takim.
- Cześć, Erico — rzekł, patrząc na coś za jej plecami. — Szukam
jakichś kartek dla mamy.
- To bardzo miłe — odparła Erica, obdarzając go serdecznym
uśmiechem. — A ja...
- Josie też tu jest? - przerwał jej Jenkman. - A, tak. Jest. - Odepchnął
Erice i pobiegł wąskim przejściem. — Hej, Josie! Josie!

Nawet na mnie nie spojrzał — pomyślała Erica. Poszła za nim,

ciekawa, jak na spotkanie z nim zareaguje siostra.

Z początku Josie udawała, ze nie słyszy jego wołania. Dopiero,

kiedy był już tuż obok, odwróciła się i spojrzała na niego chłodno.
- Josie — zaczął.
- Czyżby mamusia wypuściła cię z klatki? — spytała, krzywiąc się z
niesmakiem.
- Josie, posłuchaj — powtórzył błagalnie, chwytając ją za ramię.

Odskoczyła jak oparzona.

- Chcę tylko porozmawiać — rzekł urażony.
- Kupujesz dla mnie kolejne wstrętne walentynki, Jenkman?
Dopiszesz dalsze groźby?
- Co? — Z początku chłopak nie wiedział o co jej chodzi. Zaraz
jednak sobie przypomniał. — Ej, Erica mówiła mi o tych kartkach.
Chyba nie myślisz, że to ja je wysłałem, co?
-Zgadnij — odparła chłodno. — A na lodowisku? Nie ty mnie
śledziłeś?

background image

- Nie. Czemu miałbym to robić?
- Nie wierzę ci. Zajmij się czymś innym, dobra?
- Nie rozumiem.
- Właśnie! Nie rozumiesz i w tym problem. Żegnam cię, Jenkman.

Zanim zdążył odpowiedzieć, wybiegła ze sklepu. Zaskoczona

Erica podążyła za nią. W drzwiach przystanęła i spojrzała za siebie.

Jenkman, czerwony jak burak i wyraźnie zły, wrócił do półek z

pocztówkami. Wyciągał jedną za drugą, nawet nie patrząc..

Jest tak wściekły że mógłby zabić - pomyślała Erica
Może to jednak on wysyła Josie te wstrętne walentynki.
Może to jednak Jenkman.

background image

Rozdział 13
DZIEŃ ŚWIĘTEGO WALENTEGO

Steve nachylił się i pocałował Josie. Ona też go pocałowała.

Jego wargi były suche i gorzkie. Pachniał miętą.
- Spełnienia marzeń — rzekł z uśmiechem.
- I to wszystko? Tylko jeden marny pocałunek? Żadnych walentynek?
Żadnych czekoladek? — żartowała Josie, tuląc się do niego.
- Co takiego marnego było w tym pocałunku?

Josie roześmiała się.

- Wejdźmy do środka. Tu skostniejemy z zimna. Oboje weszli do
domu.
- Mam już dosyć zimy — poskarżyła się Josie, rozcierając ręce. —
Radzę, żebyś miał dla mnie jakiś prezent.
- A może mam — zaśmiał się Steve.

Ruszyli do salonu. Po drodze natknęli się na Luke'a w szarym,

niemodnym palcie.
- O, cześć, Steve.
- Cześć, Luke. Co słychać? — spytał Steve, zdejmując kurtkę. Luke
wzruszył ramionami.
- Nie najlepiej. Przyniosłem Rachel wielkie, walentynkowe serce.
Wiesz, takie z czekoladkami. A ona tylko na nie spojrzała.
- O — mruknął z zakłopotaniem Steve. Luke poprawił okulary.
- Rachel jest dziś bardzo podenerwowana - rzekł, zwracając się do
Josie. — Coś ją niepokoi. Oczywiście nie powie, co. — Westchnął
głęboko — No, cóż, muszę już lecieć.
- Taa. Do zobaczenia — odparł Steve.
- Sam nie wiem, co o nim myśleć — dodał, kiedy zostali sami. Przez
okno w salonie Josie patrzyła, jak Luke wsiada do auta.
- Nie rozumiem?
- Nie potrafię powiedzieć, czy to wspaniałe, że wciąż spędza tyle
czasu z Rachel, czy też może coś z nim jest nie tak.

Josie prychnęła pogardliwie.

background image

- Ej, dziś dzień świętego Walentego. Nie mówmy o Rachel, dobrze?
- Dobrze — zgodził się Steve. Chciał ją pocałować, ale uchyliła
się.
- Nie ma prezentu, nie ma pocałunku.
- Twarda jesteś — skomentował z uśmiechem. — Idziemy na
lodowisko czy nie?
- Sama nie wiem.
- Mówiłaś, że na to właśnie masz ochotę — zaprotestował
rozczarowany Steve. — Ostatnio tak nam się fajnie jeździło.
- Taa. A potem wróciłam do domu i znalazłam mego psa martwego —
mruknęła Josie. — Jakoś dziwnie się boję — dodała, patrząc mu w
oczy.
- Chodzi ci...
- Dziś dzień świętego Walentego, dzień, w którym mam umrzeć. O,
masz, zobacz.

Szybko weszła do gabinetu i wróciła z kolejną walentynką.

- Masz. Przeczytaj.

Steve zauważył przerażenie w jej oczach. Szybko otworzył

kartkę i przeczytał na głos:

Na górze róże

W dole twoje ciało

Święta Zakochanych

Się nie doczekało.

Jeszcze przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ręcznie napisany

tekst.
- Rozpoznajesz to pismo? — spytał.

Josie pokręciła głową i wyjęła mu z ręki pocztówkę.

- Może jednak nie powinniśmy wychodzić — powiedziała cicho.
- To głupi żart - odparł Steve. — Nie pozwólmy, by zepsuł nam
wieczór. - Wziął ją za rękę i zdziwił się, jak bardzo jest zimna. -

background image

Chodź, Josie. Obiecałem Dave'owi Metcalfowi i innym, że spotkamy
się na lodowisku.

Josie wyrwała mu rękę.

- Myślę, że jednak nie powinniśmy dziś wychodzić - powtórzyła. - Te
idiotyczne walentynki to pewnie żart, ale jeśli nie? Jeśli ktoś
naprawdę... przerwała i rzuciła kartkę na kanapę. — Wypożyczmy
sobie jakiś film i zostańmy w domu.

- Ale ostatnio tak dobrze się bawiliśmy — nalegał dalej Steve. Chciał
powiedzieć coś jeszcze, ale przerwały mu trzaski interkomu.

Później usłyszeli cichy głos Rachel.

- Ktoś cię nienawidzi, Josie — powiedziała. — Ktoś cię naprawdę
nienawidzi.

Josie krzyknęła i chwyciła Steve'a za rękaw.

- Chodźmy stąd! — zawołała i pociągnęła go ku drzwiom.
- Ktoś cię nienawidzi, Josie — powtórzyła śpiewnie Rachel. — Ktoś
cię nienawidzi.

Steve sięgnął po kurtkę.

- Idziemy na lodowisko?
- Wszystko jedno, gdzie — odparła Josie. — Muszę się stąd wyrwać!
Rachel ostatnio doprowadza mnie do szału.

Narzuciła kurtkę i chwyciła za klamkę. Odwróciła się i

zobaczyła, że Steve nie rusza się z miejsca.

Stał pośrodku pokoju i wpatrywał się w walentynkę.

- Josie, ktoś cię bardzo nienawidzi! — dobiegało z interkomu.
- Steve, muszę stąd wyjść! — krzyknęła Josie. — Nie zniosę tego
dłużej !

Nagle z interkomu usłyszeli inny głos. Eriki. Była wyraźnie zła.

- Josie, znowu znikasz? Pielęgniarka musiała wyjść wcześniej
i zostałam sama.
- Tak, wychodzę. Na razie! — krzyknęła zniecierpliwiona Josie.
- Jak możesz?

background image

- A co to dla ciebie za różnica? Ty przecież i tak nie masz dzisiaj
randki — powiedziała z zamierzonym okrucieństwem. — Zajmę się
Rachel jutro. Obiecuję.
- Nie wierzę ci! — krzyknęła Erica, aż zawibrował głośnik. —
Posłuchaj...
- Pa, już mnie nie ma.

Wybiegła z domu, Steve za nią. Trzasnęły drzwi.
Była zimna, pogodna noc. Śnieg prawie już się roztopił.
Tylko gdzieniegdzie na trawniku widniały niewielkie szarobiałe

plamy.

Kiedy szli do auta, ich buty zapadały się w mokrej brei. Josie

wzięła Steve'a pod ramię i spojrzała na dom Melissy. We wszystkich
oknach paliło sie światło. W pokoju na piętrze dostrzegła za zasłony
jakiś cień.

Podeszła do auta i już miała wsiąść, kiedy nagle coś zwróciło jej

uwagę.
- Steve, patrz — wskazała ręką podjazd. — To Luke — szepnęła.

Auto Luke'a nadal stało przed ich domem. W słabym świetle

padającym znad drzwi widać było, że chłopiec nieruchomo siedzi za
kierownicą i patrzy przed siebie.
- O co mu chodzi? — zastanawiał się Steve. Oparł się o drzwiczki
swego auta i patrzył na Luke'a.
- Nie mam pojęcia. Czemu on tam siedzi?
- Może pójdę i go spytam?

Josie pokręciła głową.

- Nie. Nie wiem... Przecież chyba nic mu nie jest. Może po prostu
chce być sam.
- Dziwne — stwierdził Steve i wsiadł do samochodu.

Kiedy ulicą Strachu jechali w kierunku miasta, Josie była coraz

bardziej przestraszona.

Cały czas miała przed oczami przykre obrazy wydarzeń

ostatniego tygodnia. Martwy Muggy. Ciemna plama krwi. Chichot

background image

Rachel. Rozbawiona Rachel oznajmiająca, że ktoś nienawidzi Josie.
Walentynki. Okropne walentynki. Groźby.

Wpatrywała się w noc i czuła ogarniającą ją coraz bardziej falę

strachu.
- Steve — szepnęła. Dotknęła jego ramienia, jakby chciała sprawdzić,
że naprawdę istnieje. — Steve, może jednak powinniśmy wrócić.
- Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz — rzekł uspokajająco.
- Ale te walentynki. Wszystkie zapowiadają, że dzisiaj umrę.
- To głupi żart, Josie. Straszny, głupi żart. Nie powinnaś się bać.
- Ale się boję — przyznała drżącym głosem Josie. — Bardzo się boję.

background image

Rozdział 14
ERICA JEST NIESPOKOJNA

Erica w ciemnościach spojrzała na wiszący na ścianie zegar.

Była druga zero trzy.

Wstała z łóżka, przeciągnęła się i przez chwilę wsłuchiwała się

w ciszę.

Dom był ciemny i cichy.
Tylko ja jedna nie śpię — pomyślała ze smutkiem. Ojciec nadal

był w podróży. Matka około pół do dwunastej wróciła z przyjęcia u
sąsiadów i od razu poszła do łóżka.

Śpi sobie teraz spokojnie i nic nie wie. Nie wie, że jest już po

drugiej, a Josie jeszcze nie wróciła. Tylko ja jedna nie śpię.

Westchnęła ciężko, wstała i wygładziła nocną koszulę. Przeszła

przez tonący w ciemnościach pokój i podeszła do biurka.

Zapaliła lampkę i wzięła książkę telefoniczną. Otworzyła ją na

literze B i odszukała nazwisko Barron. Telefon Steve'a podkreślony
był na czerwono, pewnie przez Josie.

Trzymając w ręce słuchawkę, spojrzała na zegar. Westchnęła i

wystukała numer Steve'a.
- Halo? — odezwał się po trzecim dzwonku zaspany głos Steve'a.
- Steve? — szepnęła Erica.
- Yhy. Kto mówi? .

Chciała odpowiedzieć, ale nagle usłyszała głośny stuk.

- Pardon — rzekł po chwili Steve. — Zrzuciłem telefon.
- Spałeś? Tu Erica.
- Co? Erica? — Steve powtórzył jej imię, jakby słyszał je po raz
pierwszy. — Taa. Spałem. Ja...
- Steve, jestem niespokojna. Josie nie ma w domu. Po drugiej stronie
na dłuższą chwilę zapanowała cisza.
- Nie ma jej w domu? — powtórzył w końcu Steve. Brzmiał już
całkiem przytomnie. — Która godzina?
- Po drugiej.

background image

- Naprawdę? — zdziwił się szczerze Steve. — Już dawno powinna
być w domu.
- Nie rozumiem — zaniepokoiła się jeszcze bardziej Erica. —
Przecież byliście razem. Nie odwiozłeś jej?
- Pokłóciliśmy się.
- Co takiego?
- Po prostu się pokłóciliśmy — powtórzył Steve. — O coś głupiego,
O łyżwy czy coś takiego. Nawet nie pamiętam, od czego się zaczęło.
- I co było potem? — dopytywała się Erica. Tak mocno ściskała
słuchawkę, że aż bolała ją ręka.
- Josie sobie poszła — przyznał niechętnie Steve.
- Sama? — krzyknęła Erica.
- Nie, nie — próbował uspokoić ją Steve. — Z całą grupą ludzi.
Byliśmy na lodowisku dużym towarzystwem - mówił dalej. — Po tej
idiotycznej kłótni Josie poszła z nimi - dodał i odchrząknął. - Ale... ale
przecież już dawno powinna być w domu.
- Wiem.
- Czy myślisz... — zaczął.
- Ej, zaczekaj! — przerwała mu Erica. — Ktoś dzwoni do drzwi. To
na pewno Josie. Cześć.

Nie czekając na odpowiedź Steve'a, Erica odłożyła słuchawkę. Z

głośnym tupotem zbiegła na dół. Odsunęła zasuwę i szeroko
otworzyła drzwi.
- Josie?








background image

Rozdział 15
STRASZNE KŁOPOTY

Nawet w słabym świetle wiszącej nad drzwiami lampy

dostrzegła, że to nie Josie.

Przed drzwiami stali dwaj policjanci.
Erica od razu ich rozpoznała. To byli ci sami, jeden młody, rudy,

drugi starszy, łysy, którzy byli u nich, kiedy zamordowano
Muggy'ego.

Z poważnymi minami patrzyli na nią w milczeniu.

- Czy... czy coś się stało? — spytała z wahaniem.

Już z wyrazu ich twarzy wyczytała, że tak.

- Czy matka i ojciec są w domu? — spytał starszy z policjantów.
- Tata wyjechał — odparła drżącym głosem Erica. — Ale zawołam
mamę.

Wpuściła ich do środka. Odwróciła się i zobaczyła schodzącą na

dół panią McClain.
- Erico? Co się dzieje? — spytała zaspanym głosem, zawiązując
szlafrok.
- Bardzo mi przykro, ale mam złe wiadomości — rzekł cicho
starszy policjant.

Pani McClain jęknęła i chwyciła za poręcz.

- O Josie? Gdzie ona jest? Nie ma jej w domu? Erica pokręciła głową i
zamknęła oczy.
- Trudno. Muszę to pani powiedzieć — zaczął wolno policjant i wziął
głęboki oddech. — Pani McClain, pani córka została zamordowana.
Pani McClain z jękiem upadła na podłogę.
- Nieeeeeee.

Obaj policjanci rzucili się, by jej pomóc.

- Nie Josie. Proszę, tylko nie Josie.

background image

- Jak to się stało? Skąd wiecie? Skąd wiecie, że to Josie? — Głos Eriki
nawet dla niej samej brzmiał dziwnie. -Kto to zrobił? Skąd wiecie?
Czy...

Rudowłosy policjant pomógł wstać pani McClain.

- Nie Josie. Tylko nie Josie. Proszę! — powtarzała, a po policzkach
spływały jej strumienie łez.
- Znaleźliśmy twoją siostrę w alejce za lodowiskiem — zwrócił się do
Eriki starszy policjant. — Zidentyfikowaliśmy ją po portfelu. Nie
została okradziona. Nie żyła już, kiedy przyjechaliśmy. Dostała cios w
plecy. Ostrzem łyżwy.
- Oooooo — jęknęła przeciągle Erica. Szeroko otwartymi oczami
wpatrywała się w oficera. Nogi się pod nią ugięły i jak długa runęła na
ziemię.

Policjant schylił się, by jej pomóc.

- Nie! Nie! Proszę, nie! - zawodziła wciąż pani McClain.

- Czy mają państwo rodzinnego lekarza? — spytał rudowłosy, kładąc
jej rękę na ramieniu. — Może by go wezwać, żeby...

Przerwał w pół zdania, widząc kolejną postać schodzącą po

schodach. Była to Rachel, w białej, powiewnej koszuli nocnej.
- Ktoś nienawidzi Josie — oznajmiła wesołym zaśpiewem. — Ktoś
naprawdę cię nienawidzi, Josie.

Jej słowa bardzo zainteresowały wciąż pochylonego nad

nieprzytomną Erica policjanta.
- Co? Co powiedziałaś? — zawołał podejrzliwie do Rachel.
- Ktoś nienawidzi Josie — powtórzyła z uśmiechem. W słabym
świetle holu jej oczy błyszczały wesoło.
- Co takiego?
Policjanci wymienili spojrzenia.
- Proszę nie zwracać uwagi na biedną Rachel — powiedziała przez łzy
pani McClain. — Biedne dziecko. Ona nie wie, co mówi.

background image

Nazajutrz była niedziela i Melissa miała zamiar dłużej pospać.

Wcześnie rano obudziło ją jednak wołanie matki.
- Melissa, telefon!
- Co? — mruknęła Melissa, niechętnie odrywając głowę od ciepłej
poduszki.
- Telefon!
Melissa usiadła i przetarła oczy. Spojrzała na zegar. Była dopiero
ósma trzydzieści.
- Ej, mamo, czemu nie dajesz mi spać? — krzyknęła. — Mogą
przecież zadzwonić później.
- To Dave — zawołała pani Davis. — Nie chciałam cię budzić, ale
mówi, że to ważne.

Dave?
Czego Dave może od niej chcieć o ósmej trzydzieści rano w

niedzielę?

Żeby to było przynajmniej coś naprawdę ważnego.

- Halo? — powiedziała, podnosząc słuchawkę. — Dave?
- Cześć! Melisso. Ja... yyy...
- Dave, co się stało? — spytała z niepokojem Melissa. — Masz
dziwny głos.

- Melisso, muszę z tobą porozmawiać. Natychmiast. -rzekł
z naciskiem Dave. — Jestem w strasznych tarapatach.









background image

Rozdział 16
COŚ GŁUPIEGO

Melissa włożyła dżinsy i sweter i pobiegła do „Rożka", małej

kawiarenki niedaleko ich liceum.

Dave już na nią czekał. Ubrany w spraną dżinsową koszulę,

nerwowo stukał w blat stołu ostrzem swego szwajcarskiego,
wojskowego scyzoryka.

Spojrzał na nią, kiedy usiadła, ale nie uśmiechnął się. Jego małe,

ciemne oczy były podkrążone i otoczone czerwonymi obwódkami.
Włosy nieuczesane.
- Cześć — powiedziała ostrożnie. — Strasznie wyglądasz! Słyszałeś o
Josie?

Dave złożył scyzoryk i położył go na stoliku.

- Taa. Właśnie usłyszałem w wiadomościach.
- Nie mogę w to uwierzyć! — krzyknęła Melissa. — Przecież jeszcze
w piątek ją widziałam. I nagle, dziś rano,..

Do stolika podeszła niska, młoda kelnerka i przyniosła dwie

szklanki.
- Podać kartę? — spytała.

Melissa i Dave podziękowali i zamówili omlety i frytki.

- To takie straszne — ciągnęła Melissa, kiedy kelnerka odeszła. —
Jeszcze u nich nie byłam, ale mama tam dzwoniła i mówi, że wszyscy
są w szoku.

Dave w milczeniu potrząsnął głową. Z ręki do ręki przerzucał

scyzoryk.
- Morderstwo — powiedziała w zamyśleniu Melissa i na samą myśl aż
zadrżała. — To niemożliwe — dodała i pociągnęła łyk wody.

Dave dalej bawił się scyzorykiem.
Melissa westchnęła.

- Słyszałam, że policja przesłuchuje Steve'a — powiedziała.
- Właśnie o tym muszę z tobą porozmawiać — rzekł z nagłym
pośpiechem Dave.

background image

- Tak?
- Nie wiem, jak to powiedzieć — stwierdził, patrząc jej błagalnie w
oczy.
- Ty... ty coś wiesz o tym morderstwie?
- Posłuchaj. Po prostu posłuchaj. Zrobiłem coś głupiego, coś bardzo
głupiego.
Przerwał, by zaczerpnąć tchu.
- Dave.,. Czy ty...
- Czy ktoś chce dodatkowy ser? — przerwała jej kelnerka, przynosząc
omlety i frytki.

Melissa obserwowała Dave'a.
Co on chce jej powiedzieć?
Wygląda na przerażonego.
Jaką straszną tajemnicę zaraz jej wyjawi?
Kelnerka rozstawiła talerze i odeszła.
Dave wpatrywał się w swoją porcję, ale nie zaczynał jeść.

Rozejrzał się nerwowo dokoła, jakby się bał, że ktoś mógłby go
podsłuchać.

- Dave, co ty mi chcesz powiedzieć? — spytała w końcu
Melissa. Zapach tłuszczu przyprawiał ją o mdłości.
A może to z nerwów?
Dave chrząknął nerwowo.

- Zrobiłem coś naprawdę głupiego - powtórzył, unikając jej wzroku. -
Wysłałem Josie kilka walentynek.

Melissa szeroko otworzyła oczy. I to wszystko? — pomyślała z

ulgą.
- Walentynki? Josie? No i co z tego?
- Widzę, że nie rozumiesz — odparł Dave. Melissa zauważyła, że na
jego czole pojawiły się kropelki potu. — To były szczególne
walentynki. Aż sam nie mogę uwierzyć, że zrobiłem coś tak głupiego.
- Wiedziałam, że wciąż ci na niej zależy — powiedziała Melissa.
- Nie, zaczekaj. Na tych kartkach napisałem różne takie rzeczy —
wyznał rumieniąc się Dave.

background image

- Jakie rzeczy? — spytała i odsunęła talerz z frytkami, bo zrobiło jej
się niedobrze.
- No, te... — Dave zawahał się. — Napisałem tam takie wierszyki.
Przekreśliłem oryginalne teksty i wpisałem własne. Napisałem…
napisałem, że umrze w dniu świętego Walentego.

- Co?

Dave znowu nerwowo rozejrzał się po prawie pustej restauracji.

Tylko przy jednym stoliku siedziała nad jajecznicą jakaś starsza para.
- To miał być żart. Byłem taki na nią zły. Nienawidziłem jej - rzekł,
szukając właściwych słów. Był coraz bardziej czerwony. - Sam nie
wiem, czemu to zrobiłem. To było takie głupie.

Spuścił wzrok i nerwowo bębnił palcami po stole.

- Groziłeś jej śmiercią?
- Nie - odparł szybko Dave. - To znaczy tak. Ale nie naprawdę. To
były tylko żarty.
- Czy wszystko w porządku? - spytała podchodząc do nich kelnerka.
— Podać coś jeszcze?
- Nie, nnie. Nawet nie zaczęliśmy — odparła Melissa, spoglądając na
nietknięte porcje.
- Ja za was nie zjem! — zażartowała kobieta i ze śmiechem wróciła za
kontuar.
- A więc wysłałeś jej kartki zapowiadające, że umrze w świętego
Walentego? — podsumowała Melissa. — Podpisałeś się?
- Nie — odparł Dave. — Pewnie, że nie. Czy ty nie rozumiesz?
Wysłałem te kartki, a ona rzeczywiście została zamordowana.
- O, nie! Kiedy policja je zobaczy, pomyśli, że to ty ją zabiłeś.

Dave skinął głową.
Melissę nagle ogarnęły wątpliwości.

- Dave — zaczęła, patrząc mu prosto w oczy. — Dave, powiedz mi
prawdę. Nie zabiłeś jej?

background image

Rozdział 17
NIEBEZPIECZNE PLANY

Dave nie spuścił wzroku, ale nie odpowiedział.
Melissa wpatrywała się w jego oczy. Wiedziała, że wyczyta w

nich prawdę.

Co w nich zobaczyła?

Poczucie winy? Złość? Strach?

- Nie zabiłem Josie -rzekł w końcu Dave. — Jak mogłaś w ogóle o to
zapytać?

- Musiałam.
- Zrozum, nienawidziłem jej i wysłałem te kartki — mówił nachylony
nad stolikiem Dave. — Ale nie aż tak bardzo, by ją zabić.

Kłamiesz? — zastanawiała się w duchu Melissa, wciąż patrząc

mu w oczy. — Nie, mówisz prawdę, zgadza się? Zgadza się?

Tak bardzo chciała, żeby mówił prawdę.

- Wpadło mi to do głowy poprzedniej zimy — zaczął wyjaśniać Dave.
- Kiedy nagle zadzwonił jej ojciec i powiedział, że nie mogę w ferie
pracować w jego sklepie. Wiedziałem, że stoi za tym Josie. Miałem
zmarnowane Boże Narodzenie. Byłem taki zły, że chciałem się
zemścić. Postanowiłem wysłać jej bożonarodzeniową kartkę z jakimś
ostrzeżeniem.

Melissa pokręciła głową.

- Nie mogę w to uwierzyć. Chodziłeś ze mną, ale ciągle zależało ci na
Josie.

Melissa z trudem ukrywała zazdrość.

- Nie, nie, to nie tak. Nie mów, że mi na niej zależało. Nienawidziłem
jej. Naprawdę.
- Więc na Boże Narodzenie wysłałeś jej tę kartkę?
- Nie. W końcu tego nie zrobiłem. Zapomniałem. Lecz później... kiedy
wciąż się mnie czepiała, wysłałem dwie walentynki z groźbami. A po

background image

tamtej historii z testem z matmy, jeszcze jedną. I teraz Josie nie żyje, i
moje pismo jest na tych wszystkich kartkach, i policja pomyśli, że...
Melissa wpatrywała się w zimny już pewnie omlet. Chciała
wykrzyczeć Dave'owi, jaki z niego idiota. Równocześnie chciała go
jakoś uspokoić, pocieszyć.

Był przerażony. Potrzebował jej pomocy.
Co może zrobić?

- Chciałem ją tylko trochę przestraszyć. To wszystko — rzekł Dave,
nerwowo stukając widelcem o brzeg talerza. — To był po prostu głupi
żart.
- Dokąd poszedłeś, kiedy się wczoraj rozstaliśmy? — spytała. —
Prosto do domu? Czy twoi rodzice cię widzieli?

Dave pokręcił głową.

- Wyszedłem od ciebie trochę po dziesiątej, prawda? Potem przez
kilka godzin jeździłem po ulicach. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca.
Wróciłem do domu dopiero koło pierwszej. Rodzice już spali.
- Więc nie masz alibi? — spytała przez ściśnięte gardło.
- Zaczynasz się zachowywać jak gliniarz z jakiegoś idiotycznego
serialu — zauważył z urazą Dave.
- Staram ci się pomóc!

Dave dłubał widelcem w omlecie. Wyraźnie unikał jej wzroku.

Do kawiarni weszło dwoje ich znajomych ze szkoły. Melissa ode-
tchnęła z ulgą, kiedy usiedli przy jakimś odległym stoliku.
- Hej, a skąd wiesz, że Josie nie wyrzuciła tych walentynek? —
spytała z nadzieją.
- Co takiego? — Dave aż wypuścił z ręki widelec.
- Właśnie. — Ta myśl wyraźnie poprawiła jej humor. — Założę się,
że je wyrzuciła. Po co by miała je trzymać. Ja na jej miejscu na pewno
bym wyrzuciła.

Dave zastanawiał się przez chwilę.

background image

- Założę się, że pokazała je Erice — rzekł smutno. Oparł się na
łokciach i patrzył ponuro przed siebie. — Jestem pewien, że Erica je
widziała. Powie o nich policji.
- Ale, Dave...
- A może już je pokazała — mruknął. — Może policja już mnie
szuka?
- Erica nie rozmawiała z policją - uspokoiła go Melissa. - Jest w
szoku. Mówiłam ci, że moja mama dziś rano do nich dzwoniła.
Odebrał ich lekarz i powiedział, że Erica i pani McClain dostały jakieś
lekarstwo. Wiesz, coś na sen. Erica chyba zemdlała.
- To może mam jeszcze szansę — rzekł w zamyśleniu Dave.
- Co masz na myśli? Jaką szansę? Dave nie odpowiedział.
- O czym myślisz? — spytała niecierpliwie Melissa.
- Może uda mi się je jakoś stamtąd zabrać — wyjaśnił.
- Co? W jaki sposób?
- Zakradnę się do domu McClainów i znajdę je. Melissa
niedowierzająco pokręciła głową.

- Chyba zwariowałeś. Jak chcesz się tam dostać? Co powiesz, jak
cię przyłapią na grzebaniu w rzeczach Josie? Nie, to głupi...
- Ej, zaczekaj — przerwał jej Dave. — Wejdę tam, kiedy nikogo nie
będzie w domu.
- Ale przecież ci mówiłam. Erica i jej matka...
- Pogrzeb jest jutro, tak? — Dave był wyraźnie podniecony swoim
pomysłem.
- Tak, chyba tak.
- Więc wszyscy wyjdą. Dom będzie pusty. Zakradnę się do środka,
znajdę walentynki i wyjdę nie zauważony.
- Myślisz, że ci się uda?
- Na pewno.


background image

Rozdział 18
„EJ, JEST TAM KTO?”

Dave zaparkował na rogu i siedział, przy włączonym silniku,

wpatrując się w ulicę Strachu.

Mimo że dopiero minęła jedenasta rano, niebo było czarne.

Wielkie krople deszczu rozpryskiwały się o szybę. Niskie, ciemne
chmury zapowiadały potężną ulewę.

Dave wyłączył silnik. Sięgnął do klamki.
Teraz albo nigdy — pomyślał.
Wziął głęboki oddech i otworzył drzwiczki.
Zeschłe, brzozowe liście zawirowały mu u stóp, jakby chciały

wepchnąć go z powrotem do auta. Dave wyprostował się, zatrzasnął
drzwi i pędem pobiegł w kierunku wysokiego płotu tuż za rogiem.

Zimne strumyczki deszczu spływały mu po twarzy.
Szedł wzdłuż płotu w kierunku domu McClainów.
Przecież nie miało być najmniejszych problemów — pomyślał,

chowając się za jakimś krzakiem, kiedy mijała go czerwona
ciężarówka.

Miało nie być problemów. Dlaczego więc serce wali mu jak

oszalałe? Dlaczego nogi są takie słabe, że z trudem idzie?

Przystanął w pobliżu podjazdu przed domem McCIainów.

Budynek wyglądał jak jakiś ogromny, groźny stwór. Dwa okna na
piętrze patrzyły na niego jak para nieprzyjaznych oczu.

Na podjeździe nie było żadnego auta. W żadnym oknie nie paliło

się światło.

Wszyscy byli na pogrzebie.
Pewnie zgromadziła się tam połowa miasteczka. Nawet szkołę

zamknięto, żeby przyjaciele Josie mogli w nim uczestniczyć.

Dave rzucił okiem na drugą stronę ulicy. W domu Melissy też

ciemno.

Wszędzie panowała ciemność.

background image

Wciągnął w płuca powietrze i zatrzymał je na chwilę, chcąc

uspokoić walące serce. Wsadził ręce głęboko w kieszenie dżinsów i
skulony szedł pod wiatr.

Wejdę i wyjdę w mgnieniu oka — myślał. — Złapię te

walentynki i wieję. Kaszka z mleczkiem.

Zdawał sobie sprawę, że próbuje sobie dodać animuszu, ale

specjalnie się tym nie przejął.

Przyda mu się każda zachęta, choćby pochodziła od niego

samego.

Od domu McCIainów dzieliło go już tylko kilka metrów.
Nagle z boku domu rozległ się głośny huk. Dave krzyknął i

podskoczył. Odwrócił się, gotów do natychmiastowej ucieczki.

Zobaczył metalowy pojemnik na śmieci, toczący się po

chodniku.

To wiatr go przewrócił.
Uff, odetchnął z ulgą.
A wszystko miało być takie proste. Proste, tak?
Deszcz padał coraz mocniej. Mrużąc oczy, Dave oglądał

uważnie dom.

Małe, prostokątne okienko od piwnicy było częściowo otwarte.

W ostateczności mógłby się przez nie wśliznąć.

Postanowił jednak najpierw sprawdzić drzwi. Może będzie miał

szczęście. Może ktoś z McCIainów któreś zostawił nie zamknięte.

Które spróbować najpierw? Frontowe czy kuchenne?
Nagle poczuł nieprzyjemne ssanie w żołądku. Nie zjadł rano

śniadania. Był zbyt zdenerwowany, by coś przełknąć. Może to był
błąd.

Żołądek burczał, jakby krzyczał, że trzeba stamtąd uciekać.

Mimo deszczu i lodowatego wiatru Dave zaczął się pocić. Jego

dłonie były zimne i wilgotne.

Które drzwi — frontowe czy kuchenne?

background image

Nie stój tu i nie czekaj, aż ktoś cię zauważy — skarcił sam

siebie.

Postanowił zacząć od frontowych. Przede wszystkim były bliżej.
Zaczął wchodzić po schodach. Miał wrażenie, że każda jego

noga waży pięćset kilo.

Co to za odgłos?
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to jego własny oddech.
Drżącą ręką sięgnął do mosiężnej klamki. Nacisnął ją i pchnął

drzwi.

Otworzyły się szeroko.
Nie mogąc uwierzyć we własne szczęście wszedł do środka.
Zamknął drzwi za sobą i oparł się o nie plecami. Czekał, aż

wróci mu oddech.

Jestem w środku. Jakie to proste.
W holu było zupełnie ciemno. I cicho jak w grobie.
Jestem w środku. I co dalej?

Szkoda, że nie może zapalić światła. I jeszcze gdyby to serce przestało
tak walić.

Trzeba wejść na górę. Do pokoju Josie. Spokojnie. Spokojnie.

Jest mnóstwo czasu. Pogrzeb dopiero się zaczął.

Pogrzeb.
P o g r z e b.
Jak dziwnie brzmi to słowo.
Ruszaj się. Nie stój. Idź na górę.
Oderwał się od framugi.
Zrobił pierwszy krok w ciemnym, wąskim holu. Potem następny.
Gdzieś w ciemnościach głośno tykał zegar.

- Ej!

Coś uderzyło go w kolano.
Zmrużył oczy i zobaczył drewniany stojak na parasole.

- Jeszcze tego brakowało — mruknął.

Był już prawie przy schodach, kiedy usłyszał interkom.

background image

Zatrzymał się tuż przed nim.
Czyżby ktoś go włączył?
Nie, pewnie po prostu nie wyłączono go przed wyjściem.
Przysunął ucho do małego, okrągłego głośniczka.
Jakieś trzaski.
Potem znowu cisza. Głucha cisza.
Czy na pewno?
Dave nasłuchiwał uważnie. Czy to czyjś oddech?
Nie.
Tak.

- Halo? Jest tam kto? — zawołał, przysuwając usta blisko do
głośnika.

Cisza.
Chwilę nasłuchiwał.
Nie był pewien, czy to czyjś oddech, czy tylko zwykły szum

urządzenia.
- Jest tam kto?

Cisza.
Oddychając głęboko, szedł wolno po schodach.
Na piętrze bardzo niechętnie puścił się poręczy.
Tu było jeszcze ciemniej.
Wiedział, gdzie jest sypialnia Josie. Był kiedyś u niej, kiedy

chorowała. Wtedy jeszcze ze sobą chodzili.

Podłoga jęknęła pod jego ciężarem, kiedy szybkim krokiem

wszedł do pokoju.

Łóżko było porządnie zaścielone, na poduszce siedział pluszowy

miś.

Jakby czekał na powrót Josie.
Na krześle przy oknie leżała kupka świeżo wypranych ubrań.
Dave westchnął.
To straszne. Jeszcze przed dwoma dniami Josie tu była. Ale już

nigdy nie będzie.

background image

Podszedł do stojącego w rogu starego, dębowego biurka.

Nachyli! się i zaczął szukać.
- Muszę znaleźć te kartki i wiać — rzekł głośno, drżącym głosem.

Zabrzęczało poruszone wiatrem okno.

Nienawidzę tych starych domów — myślał, czując narastający

strach. — Nienawidzę ulicy Strachu i nienawidzę tych starych
domów. Nienawidzę wiatru i nienawidzę...
- Gdzie one są? — spytał głośno.

Odsunął na bok jakąś stertę papierów.
Przeszukał kolejną kupkę zeszytów i notesów.
Nie, tu ich nie ma.
Ale przecież muszą tu być. Muszą.
Zrobiło mu się niedobrze. Przerwał szukanie i ciężko przełknął

ślinę.

Jasne, że tu ich nie ma. Przecież nie trzymałaby ich na wierzchu.

Pewnie włożyła je do biurka.

Chwycił za rączkę szuflady. Pociągnął tak mocno, że omal nie

wyrzucił jej na podłogę.

Spokojnie. Spokojnie. Powtórzył to słowo jeszcze kilka razy, ale

niezbyt mu to pomogło.

Gdzie one są? Gdzie one są?
Przerzucił gorączkowo zawartość szuflady.
Nie, tutaj nie.
No to gdzie?
G d z i e?
Drżącymi rękami wsunął z powrotem szufladę. Oddychał

urywanie.

Opadł na kolana i zajrzał pod łóżko.
Tylko kurz.
Co to za odgłos?
Samochód?
Trzask zamykanych drzwi?

background image

- Muszę się stąd wydostać - rzekł dziwnym głosem. — Wydostać. I to
szybko.

Nie udało mu się.
Nie potrafił ich znaleźć.
A teraz ktoś nadchodzi. Trzeba wiać, i to szybko!
Z bijącym sercem wyszedł z pokoju i zaczął schodzić na dół.
W połowie schodów stanął jak wryty.
I wrzasnął ze strachu.

background image

Rozdział 19
KOLEJNA OFIARA

Wirujące czerwone koła.
Kałuże.
Krwistoczerwone.
Migoczące i wirujące wokół niego.
A za tą feerią czerwoności krzyk Dave'a, ohydne, zwierzęce

zawodzenie.

Ze strachu.
Ze złości.
Krzyk, który nie ustawał.
Czerwone kałuże, które nie chciały zniknąć.
Rozbrzmiewający echem krzyk, zastąpiony potem przez inne

dźwięki.

Z początku dudnienie.
Burza?
Nie. Zbyt są bliskie jak na burzę.
Zbyt ludzkie.
Kroki — uświadomił sobie Dave.
Dudnienie kroków na schodach.
Ciężkie kroki, coraz bliższe. Coraz szybsze i coraz bliższe.
Dwaj policjanci biegną po schodach i wpadają do holu.
Jeden z nich sięga do kontaktu. Lampa nad głową rozbłyska,

eksplozja światła
- Hej, ty!

Policjanci idą po podeście. Jeden z nich sięga po pistolet.

- Rzuć to! — krzyczy drugi do Dave'a.

Dave patrzy na splamiony krwią nóż do papieru, który trzyma

w teku.

Spływa z niego coś czerwonego.

- Rzuć to! Natychmiast! — krzyczy policjant

background image

Dave nachyla się nad dziewczyną. Patrzy na krwawą ranę w jej

boku. Patrzy na kałużę krwi u swych stóp.

E r i c a.

Ta dziewczyna to Erica.
Przygląda się Erice, gapi się na jej ranę.
Czerwone koła zaczynają latać mu przed oczami. Oślepiają go.
Duszą go.
Tyle krwi.
Biedna Erica.
Taka wielka, czerwona rana.
I tak dużo krwi.
Kałuże i bajora.
Tak wściekle, wściekle czerwone.
Skąd się tu wzięła Erica?
Dlaczego jest tu policja?
Dlaczego te czerwone kałuże nie chcą zniknąć?
Dave zrobił krok do tyłu.

- Nie ruszaj się, synu - rzekł policjant i wymierzył w Dave' pistolet. -
Rzuć nóż i nie ruszaj się.

background image

CZĘŚĆ DRUGA

LUTY, ROK PÓŹNIEJ

background image

Rozdział 20
KOLEJ NA MELISSĘ

Melissa nachyliła się, by pocałować Luke'a, i stuknęła czołem w

jego okulary,
- Aua! — syknęli oboje.

Melissa karcąco klepnęła go w ramię.

- Czy ty ich nigdy nie zdejmujesz? — zażartowała.

Luke roześmiał się i ściągnął okulary. Spojrzał na nią

wyczekująco, spodziewając się następnego pocałunku. Ale Melissa
nagle zerwała się na nogi.
- Hej, wracaj — zawołał. — Co się stało?

Melissa podeszła do okna gabinetu i patrzyła na ciemniejące

niebo. Szare chmury wisiały tuż nad nagimi drzewami, zapowiadając
burzę. Obok garażu dwa wielkie kruki z zapałem dziobały zmarzniętą
ziemię.
- Dostałam list od Dave'a - powiedziała, nie odwracając się od okna.
W zamyśleniu bawiła się kosmykiem swych czarnych włosów.
- Co? Od Dave'a? — zdziwił się Luke.

Luke i Melissa chodzili ze sobą od około dwóch miesięcy. Przez

cały ten czas tylko raz czy dwa wspomniała Dave'a. Luke wiedział, że
przebywa on w jakimś surowym internacie na północy stanu.
- Biedny Dave - powiedziała Melisa. Usiadła na parapecie i patrzyła
na Luke'a. — Wszystko przegrał.
- Taa — przyznał w zamyśleniu, wkładając z powrotem okulary.
- Zawsze był nerwus - mówiła dalej Melissa, bawiąc się włosami. -
Ale nigdy bym nie podejrzewała, że mógłby zabić Josie i zranić Erice.
Nadal w to nie wierzę.
- I pomyśleć, że od tamtej pory minął już rok. Dla mnie wszystko jest
jeszcze takie... takie świeże.
- Mnie do dzisiaj się to śni — przyznała Melissa. — List od Dave'a
znowu mi wszystko przypomniał.

background image

Czuła ciągnący od okna chłód. Zadrżała, bo przesunęły się jej

przed oczami te straszne, tragiczne wydarzenia sprzed roku.

Dave'a przyłapano pochylonego nad nieprzytomnym ciałem

Eriki, ze zbroczonym krwią nożem w ręku. Erice odwieziono do
szpitala, gdzie doszła do siebie. Dave'a aresztowano.

W śledztwie nie udało się udowodnić mu zabójstwa Josie, Erica

zaś nie wniosła oskarżenia.
- Było zbyt ciemno — powiedziała policji. — Zaatakowano mnie od
tyłu. Nie widziałam sprawcy.

Dlaczego Erica była w domu?
Była w szoku, zbyt chora i roztrzęsiona, żeby uczestniczyć w

pogrzebie Josie. Została w domu z Rachel, a rodzice poszli sami.
Usłyszała jakieś dziwne odgłosy w interkomie. Wezwała policję. Wy-
szła do ciemnego holu, żeby zobaczyć, co się dzieje, i ktoś ugodził ją
od tyłu.

Dave powiedział policji, że to nie on zaatakował Erice.

Twierdził, że potknął się o jej ciało idąc ku schodom. Już była ranna.
Był tak przerażony i zszokowany, że nachylił się i podniósł nóż.

Strach go sparaliżował. W takim stanie znalazła go policja.
Dave przysięgał, że jest niewinny, i po długim śledztwie

wypuszczono go na wolność. Nie było żadnych dowodów.

Biedny Dave

:

— pomyślała Melissa. Przypomniała sobie jego

smutną twarz, nerwowe oczy i drżącą brodę, kiedy jej o tym
wszystkim opowiadał.

Dave nie mógł wrócić do normalnego życia. Nie pozwolono mu

na to.

Zbyt wielu ludzi w miasteczku, także jego przyjaciół, uważało

go za mordercę.

Najpierw to ściąganie na teście. Potem zabójstwo Josie.
Włamanie do domu McClainów. Atak na Ericę.
Mimo że policja niczego mu nie udowodniła, prawie całe miasto

uważało go za winnego.

background image

Dla jego dobra rodzice przeprowadzili się i wysłali go do

internatu. Dave zniknął, ale plotki nadal krążyły.

Melissa była wściekła, kiedy koledzy tak o nim mówili.
Skąd ta pewność, że to on jest mordercą? Dlaczego tak łatwo

uznali go za winnego?

Niektórym jej znajomym wszystko wydawało się jasne i proste.

Dave nienawidził Josie. Wszyscy o tym wiedzieli.

Kiedy doniosła nauczycielowi i wylano go z drużyny

zapaśniczej, oszalał i zabił ją. Tak uważała większość ludzi.

Potem włamał się do domu McClainów, by odzyskać wysłane jej

walentynki z pogróżkami. Erica go na tym przyłapała. Dave nie
chciał, żeby powiedziała policji o tych pocztówkach, wobec tego
próbował zabić także ją.

Tak wialnie widziała to większość ludzi.
A Melissa?
Melissa nie wiedziała, co myśleć. Bardzo dobrze znała Dave'a.

Długo z nim chodziła. Ufał jej.

Bywał nieobliczalny, impulsywny, zły. Te kartki to był

idiotyzm.

Ale nie był mordercą. Melissa naprawdę dobrze go znała. To

naprawdę nie był morderca.

A jeśli?
Luke podszedł do okna i objął Melissę. Jego wełniany sweter

drapał jej policzek.
- I oto minął rok — powiedziała w zadumie Melissa. — A nadal tyle
jest wątpliwości, tyle pytań, na które nie ma odpowiedzi.
- Musimy o tym zapomnieć.
- Ale jak?

Luke wypuścił ją z objęć i wzruszył ramionami.

- Nie wiem — rzekł cicho i spuścił oczy. — Wciąż często myślę o
Rachel — przyznał.

background image

- Na pewno nie było to dla ciebie łatwe — szepnęła. — No, wiesz, to,
że przestałeś tam przychodzić.

Luke smutno pokiwał głową.

- Jeszcze trudniej było Rachel — odparł. — Erica mówiła mi, te
zupełnie zamknęła się w sobie. — Głos mu się załamał. — Ale co
mogłem zrobić? Musiałem zająć się własnym życiem.

Luke nachylił się przez ramię Melissy i wyjrzał na dwór. Szare

cienie tańczyły w szkłach jego okularów.
- Sam nie wiem, co sobie wtedy myślałem — mówił dalej, bardziej do
siebie niż do niej. — No, wiesz, kiedy chodziłem tam codziennie.
Może wydawało mi się, że to ważne dla Rachel, że pomogę jej wrócić
do zdrowia. Bardzo długo trwało, zanim zrozumiałem, że Rachel
n i g d y nie wydobrzeje.

Melissa przez długą chwilę milczała. Gabinet tonął w ciszy i

mroku. Gdzieś na ulicy trzasnęły jakieś drzwi. Zaszczekały psy.
- Ostatnio bardzo się zaprzyjaźniłam z Ericą - powiedziała Melissa. -
Odwiedzam Rachel co tydzień, a potem zostaję jeszcze i rozmawiam
z Ericą. Tak bardzo mi jej żal.

- O czym mówisz? — spytał cicho Lukę, patrząc jej w oczy.
- Wiesz, długo dochodziła do siebie po tym zranieniu. I wydaje się
taka... taka samotna. McClainowie nadal nie mogą sobie pozwolić na
stałą pomoc do Rachel, więc...
- Lepiej zmieńmy temat — przerwał jej ostro Luke.
- Tak, to chyba dobry pomysł — zgodziła się szybko Melissa. — To
było rok temu. Koniec. Kropka.

Podeszła do biurka i wzięła do ręki kupkę świeżej poczty.

- Słyszałaś o zabawie na lodzie? — spytał Luke. — W dzień świętego
Walentego? Na jeziorze Strachu?
- Na lodzie? — spytała, zajęta przeglądaniem listów.
- Nie, na wodzie — zażartował.
- Co? Jak? Przepraszam, nie słuchałam. — Melissa odłożyła listy i
uśmiechnęła się do niego. — Co mówiłeś? Zabawa na wodzie?

background image

Luke parsknął śmiechem.

- W dzień świętego Walentego jest zabawa na łyżwach na jeziorze
Strachu. Chcesz iść?
- Tak. Pewnie - odparła Melissa i uśmiech zniknął z jej twarzy. - Ale
kiepska ze mnie łyżwiarka. Więcej czasu spędzam na pupie niż na
nogach. Chyba mam słabe kostki.
- Pouczę cię trochę - obiecał. Zauważył, że znowu ogląda listy. - Ej, a
co to?
- Wygląda jak pocztówka. Do mnie — odparła zadowolona i zaczęła
otwierać kopertę. — Założę się, że walentynka. Chyba się trochę
pośpieszyłeś, Luke.
- Ja jej nie wysłałem — zaprotestował. Podszedł szybko i spojrzał jej
przez ramię na kartkę.

Na pierwszej stronie widniał bukiet kwiatów. Melissa zajrzała do

środka i przeczytała ręcznie napisany wierszyk.

W tym roku Walenty

Serca tobie nie da

Bardziej od wierszyków

Trumny ci potrzeba.

background image

Rozdział 21
ZAGINIONY

Czesząc długie, miedzianorude włosy Rachel, Erica patrzyła w

lustro.

Za oknem na niebie nisko wisiały szare chmury.
W pokoju cicho syczał wiszący na ścianie kaloryfer.
Erica, ubrana w sprane dżinsy i za dużą, szarą bluzę, przyglądała

się twarzy siostry. Jest taka piękna — pomyślała. — Ciekawe, czy
zawsze taka będzie. Ciekawe, czy zawsze pozostanie taka młoda, jak
jej umysł.

Spuściła wzrok i zobaczyła, że Rachel ściska coś w dłoniach.

- Co to? — spytała, przerywając ciszę. — Pokaż, co tam masz. Rachel
pokazała jej małego, pluszowego misia. Erica od razu go
poznała. To miś, którego Rachel dostała od Luke'a przed ponad
rokiem.

Erica westchnęła. Ogarnęły ją bolesne wspomnienia. Spojrzała

na wiszący na ścianie kalendarz i uświadomiła sobie, że już wkrótce
będzie Dzień Zakochanych.

Westchnęła znowu i mocniej zaczęła czesać siostrę.

- Teraz zostałyśmy już tylko my dwie, Rachel — pomyślała na głos.
- Co? — spytała dziwnie chłodnym głosem Rachel. — Co mówiłaś?
- Nieważne — mruknęła Erica.
- Czy Luke przyjdzie?

Pytanie na moment zaskoczyło Erice. Rachel od dwóch tygodni

o niego nie pytała.
- Nie - odparła miękko. - Luke już nie przychodzi, zapomniałaś? Luke
jest teraz z Melissą.
- Nienawidzę Melissy! — krzyknęła Rachel, gwałtownie odpychając
szczotkę, która wyleciała z ręki Eriki i upadła na podłogę.
- Rachel, uspokój się — powiedziała schylając się Erica.
- Nienawidzę Melissy! Nienawidzę Melissy! Nienawidzę Melissy! —
krzyczała coraz głośniej Rachel.

background image

- Rachel, proszę! — błagała Erica. — Nie denerwuj się. Nie chciałam.

- Nienawidzę Melissy! Nienawidzę Melissy !

Erica krzyknęła, widząc jak Rachel w furii rozrywa pluszowego

misia.
- Nienawidzę Melissy! — wrzeszczała, rozrzucając dokoła wyrwane z
brzuszka zabawki trociny.
- Przestań!

Erica wyrwała misia z rąk Rachel. Dziewczyna przestała

krzyczeć, ale na jej twarzy nadal malowała się złość.
- Uspokójmy się, dobrze? — zaproponowała prawie szeptem Erica. —
Poczeszę cię jeszcze trochę, chcesz? Tak delikatnie i wolniutko. Tak,
jak lubisz.
- Nienawidzę Melissy i nienawidzę Lukę'a — powiedziała trochę już
spokojniej Rachel. W zadumie wpatrywała się w swe odbicie.
- Nie, Rachel. To nieładnie nienawidzić ludzi - mówiła cicho Erica. -
Powinnaś...

Przerwał jej dzwonek telefonu.

- Zaraz wracam — szybko podeszła do drzwi.

Rachel nie odpowiedziała. Wyraźnie zafascynowana, dalej

przyglądała się swemu odbiciu.

Erica pobiegła przez przedpokój do najbliższego telefonu, do

swego pokoju. Mimo że minął już rok, wciąż dziwił ją gruby, nowy
chodnik na podłodze korytarza. Stary, poplamiony jej krwią, usunięto,
zanim wróciła ze szpitala.

Poczuła ukłucie w boku. Zawsze tak było, kiedy tędy

przechodziła. Przypomnienie. Bolesne przypomnienie.
- Halo?
- Cześć, Erico. To ja, Steve.

Steve Barron? Dzwoni do niej?
Dlaczego, na miłość boską, dzwoni? Od śmierci Josie właściwie

nawet z nim nie rozmawiała.

background image

- Pewnie się dziwisz, że do ciebie dzwonię? — spytał Steve, jakby
czytał w jej myślach.
- Taa. No... Jak się masz?
- Dzięki, w porządku. Ja... ostatnio dużo o tobie myślałem. Widziałem
cię któregoś dnia w szkole. W stołówce. I... i pomyślałem...

Dlaczego jest taki zdenerwowany — zastanawiała się Erica,

słuchając jego jąkania. — Przy Josie zawsze wiedział, co powiedzieć.

- W Dzień Zakochanych wieczorem jest zabawa na lodowisku na
jeziorze Strachu — zaczął nagle mówić bardzo płynnie Steve. —
Pomyślałem sobie, że może chciałabyś ze mną pójść.

Erice zamurowało.
Jej serce zgubiło rytm.
Niesamowite!
Steve Barron proponuje mi randkę! Jest przecież tyle lat ode

mnie starszy. Kiedy żyła Josie, nawet na mnie nie spojrzał.
- Tak, chętnie — odparła szybko.
- Dobra — rzekł z ulgą Steve. — Jezioro jest prawie zupełnie
zamarznięte, więc...
- Ej, zaczekaj — przerwała mu Erica.
- Co?
- Dzień Zakochanych jest w niedzielę, tak? Nie mogę wyjść w
niedzielę wieczorem. Mama jest gdzieś umówiona, a tata wyjechał w
interesach. Obiecałam, że zostanę w domu i zajmę się Rachel.

Po drugiej stronie zapanowała długa cisza.

- O, kurczę — rzekł w końcu Steve. — Erico, ty też powinnaś
mieć własne życie.
- Myślisz, że nie wiem — odparła z goryczą.
- Nie, mówię poważnie. Nie możesz cały czas siedzieć i...
- Wiem, ale co mam zrobić?
- Szykuje się wspaniała zabawa — kontynuował Steve, jakby nie
dotarła do niego jej odmowa. — Lubisz jeździć na łyżwach?
- Tak, choć dawno tego nie robiłam — przyznała ze smutkiem.

background image

- A może udałoby ci się znaleźć kogoś, kto zostałby z Rachel...
- Nie, wątpię — odparła Erica. — Przykro mi — dodała. Nie potrafiła
zorientować się, czy Steve jest urażony, czy zły.
- Może innym razem? — powiedziała z nadzieją.
- Taa. Dobrze — odparł szorstko. — To na razie — dodał i zanim
zdążyła odpowiedzieć, odłożył słuchawkę.

Dziwne — pomyślała Erica. — Nigdy bym nie przypuszczała, że

Steve w ogóle zdaje sobie sprawę z mojego istnienia.

Byłam tylko młodszą siostrą Josie. Smarkulą.
Ze smutkiem odłożyła słuchawkę. W liceum miałam się tak

znakomicie bawić — pomyślała. — A tymczasem siedzę cały czas w
tym starym, trzeszczącym domu, zamknięta z Rachel. Straciłam
przyjaciół. Nie chodzę na randki. W ogóle nigdzie nie chodzę.

Co wieczór siedzę w domu i czeszę Rachel.
Przypomniawszy sobie, że zostawiła siostrę samą, wyszła z

pokoju.

W holu znowu poczuła bolesne ukłucie w miejscu, gdzie trafił ją

nóż.

Ignorując je, weszła do pokoju Rachel.

- Rachel?

Cisza.
Krzesło przed toaletką było puste.

- Rachel?

Cisza.
Za oknem chmury były już stalowoszare. Nagie drzewa uginały

się pod silnym wiatrem.

Erica rozejrzała się po pokoju.

- Rachel?

Rachel nie było.

- Hej, gdzie jesteś? - strach w głosie Eriki był aż nadto wyraźny. -
Rachel? Gdzie jesteś? Miałaś się nie ruszać!

background image

Coraz bardziej przerażona Erica wybiegła z pokoju, zatrzymała

się na podeście i spojrzała przez poręcz w dół.
- Rachel?

Cisza.
Nagle ze zgrozą zauważyła, że drzwi frontowe są szeroko

otwarte.



























background image

Rozdział 22
DAVE ZNOWU JEST WINIEN

- Rachel? Rachel?

Erica zbiegła po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Co ta Rachel wyprawia? — myślała z gniewem.
Przecież wie, że nie może sama wychodzić z domu. Dlaczego

cały dzień tak się dziwnie zachowuje?
- Rachel? Rachel?

W ogródku przed domem tańczyły na wietrze suche, brązowe

liście. Było prawie tak ciemno, jak w nocy.
- Rachel? Jesteś tam?

Po drugiej stronie ulicy Erica zauważyła samochód Luke'a,

zaparkowany przed domem Melissy. Drżąc z zimna, znowu poczuła
ten sam dziwny ból w boku.
- Rachel? Zaraz będzie burza!

Gdzie ona jest? Czy będę musiała wezwać policję?
Nie. .
Rachel wychyliła się zza sękatego pnia rozłożystego klonu.

- Cześć, Erico — powiedziała i z pełnym zadowolenia uśmiechem
wyszła zza drzewa.
- Rachel! — krzyknęła ze złością Erica. Czuła, jak mocno wali jej
serce. — Co ty tutaj robisz?

Rachel wolnym, pewnym krokiem podeszła do siostry. Jej długie

włosy powiewały na wietrze jak miedzianorudy żagiel.
- Przestraszyłam cię, Erico? — spytała, uśmiechając się jeszcze
szerzej.
- Co?
- Czy cię przestraszyłam? — powtórzyła Rachel. — Czy cię naprawdę
przestraszyłam?

Erica patrzyła na siostrę, czując dziwny skurcz żołądka.
Zadrżała. Z zimna? Czy raczej na widok złych ogników,

tańczących w zielonych oczach Rachel?

background image

- Przestraszyłam cię, Erico?

Co się dzieje w twojej głowie, Rachel? — pomyślała Erica.
Położyła rękę na ramieniu siostry i wolno poprowadziła ją z

powrotem do domu. W holu Rachel zaczęła się śmiać. Głośnym,
przerażającym śmiechem.

Co ty wiesz, Rachel? — zastanawiała się Erica, bacznie się jej

przyglądając. — Czy wiesz więcej, niż nam się wydaje?


- Masz, zobacz — powiedziała Melissa. — Przeczytaj sam.

Drżącą ręką podała mu kartkę.
Było poniedziałkowe popołudnie. Melissa wróciła ze szkoły i

zdążyła otworzyć i przeczytać tę nową walentynkę, zanim przyjechał.

Jeszcze w kurtce, owinięty biało-czerwonym szalem, wpatrywał

się w podaną mu kartkę. Czytał ręcznie napisany wierszyk.

Na górze róże

Na dole konopie

Na święty Walenty

Grabarz grób twój kopie.

Kiwając głową, studiował każde słowo. Potem z poważną miną

oddał kartkę Melissie.
- Jesteś zdenerwowana?
- Boję się — stwierdziła po prostu.
- To pewnie żart — rzekł, odwijając szal.
- Dla Josie to nie był żart — odparowała.

Luke powiesił kurtkę i szal na poręczy i obciągnął sweter.

Melissa zaprowadziła go do kuchni.
- Chcesz trochę gorącej czekolady? — spytała, przygryzając dolną
wargę. Sięgnęła po czajnik.

background image

- Może powinnaś zadzwonić na policję? — zasugerował Lukę,
wsuwając ręce do kieszeni czarnych dżinsów.
- Może.
- Pokazałaś te kartki rodzicom?

Melissa kiwnęła głową.

- Uważają, że to żart. Głupi, bo głupi, ale żart. Mama kazała mi
zawsze zamykać drzwi na klucz i wołać policję, jeśli usłyszę
jakikolwiek odgłos.

Postawiła czajnik na kuchence i włączyła palnik. Potem

odwróciła się, wspięła się na palce i pocałowała go.
- Wszystkiego najlepszego — powiedziała później i oblizała wargi.
- Przecież nie mam dziś urodzin — odparł Luke.
- No to co? — parsknęła śmiechem.

Luke nagle spoważniał. Zdjął okulary i masował nos.

- Wiesz mam pewien pomysł.
- Jaki?

- W sprawie tych walentynek — rzekł Luke, wkładając z powrotem
okulary. — W zeszłym roku to Dave wysyłał podobne kartki, prawda?
Te do Josie.
- Tak. Oczywiście.
- Myślisz, że teraz przysyła je tobie?
- Co? — Melissa aż otworzyła usta. — Dave? Czemu miałby to robić?
- Nie wiem czemu — odparł cierpliwie Luke. — Tak sobie tylko
pomyślałem, że to może być on. Wierszyki są całkiem podobne.
- Tak, chyba rzeczywiście — przyznała Melissa. Woda już się
zagotowała, więc zdjęła czajnik. — I co wobec tego? — dodała,
przygotowując dwa kubki.
- Mówiłaś, że kilka dni temu dostałaś list od Dave'a. Masz go jeszcze?
- Tak, myślę, że tak. — Melissa próbowała sobie przypomnieć, gdzie
go położyła. Nagle zrozumiała., — A, już rozumiem! Porównamy
pismo Dave'a z pismem na walentynkach.
- Brawo.

background image

- Zdaje się, że zostawiłam ten list na biurku — powiedziała i
położyła na ladzie czekoladę. — Masz, zrób picie. Ja pójdę po
list i po kartki. Szybko wybiegła z kuchni.
To nie może być Dave — myślała. — To niemożliwe.
To nie może być on.
Szukając listu Dave'a, przerzucała papiery na biurku, kiedy

zadzwonił telefon. Niezadowolona, że ktoś jej przeszkadza, podniosła
słuchawkę.
- Halo?
- Halo? Melissa?

Damski głos brzmiał znajomo.

- Melisso, tu Marsha Kinley. Dzwonię z Portstown.

Mama Dave'a?
Dlaczego dzwoni do niej mama Dave'a? I dlaczego jest taka

zdenerwowana?
- Dzień dobry pani.
- Melisso, czy widziałaś ostatnio Dave'a?
- Dave'a? Tak? Nie. — Melissa była wyraźnie zdziwiona. — Ale
przecież on jest...

- Uciekł - przerwała jej pani Kinley. — Z internatu. Ostatniej nocy.
Nie widziałaś go?
- Nie — odparła Melissa. — Po co miałby tu przyjeżdżać?

Pani Kinley przez chwilę milczała.

- Ostatnio sporo o tobie mówił, Melisso. Bardzo często. Bardzo się
niepokoję. Nie mam pojęcia, dlaczego uciekł. Mam nadzieję, że nie
narobi sobie znowu kłopotów.

Melissa nagle uświadomiła sobie, że boli ją ręka. Tak mocno

trzymała słuchawkę. Z trudem udało jej się nieco rozluźnić uścisk.
- Naprawdę myśli pani, że wrócił tutaj?
- Nie wiem — odparła pani Kinley. — Ale proszę cię, zadzwoń do
mnie, gdyby się pojawił, dobrze? Albo jeśli się odezwie. Albo
cokolwiek. Zadzwoń natychmiast do mnie. Dobrze, Melisso?

background image

Melissa obiecała jej to i odłożyła słuchawkę.
Kręciła na palcu kosmyk włosów. Zaniepokojony głos pani

Kinley wciąż dźwięczał jej w uszach.

„Mam nadzieję, że nie narobi sobie znowu kłopotów"

powiedziała z taką obawą.

Ja też mam nadzieję — pomyślała Melissa.
Przypomniawszy sobie, po co przyszła na górę, wróciła do

przeszukiwania biurka. Znalazła list od Dave'a w górnej szufladce i
szybko wróciła do kuchni.
- Dzwoniła mama Dave'a — wyjaśniła zdziwionemu Luke'owi. -
Mówi, że Dave uciekł ze szkoły i może zjawić się tutaj. Nic nie
wiedziała. Była bardzo zdenerwowana.

Luke odsunął na bok kubki z parującą czekoladą. Melissa

położyła na ladzie dwie walentynki. Pochyleni, studiowali oboje
pismo na kartkach i na liście Dave'a.
- Nie ma najmniejszych wątpliwości — powiedziała w końcu Melissa,
z przerażeniem patrząc na Luke'a. — To jest to samo pismo. To Dave
przysłał te walentynki.

Luke wpatrywał się w kartki.

- To rzeczywiście jest to samo pismo — przyznał w zamyśleniu.
- Wkrótce się tu zjawi — wyszeptała przez ściśnięte gardło Melissa.
— Przysłał mi te kartki, a teraz tu jedzie. Żeby wprowadzić swe
groźby w życie.

background image

Rozdział 23
INTRUZ

Erica otworzyła drzwi i jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.

- Melissa, cześć!
- Cześć. Co słychać? — spytała Melissa. Wytarła buty o wycieraczkę i
weszła do holu.

Z kuchni dolatywał zapach pieczonego kurczaka. Przypomniał

jej, jak bardzo jest głodna.
- Wszystko w porządku — odparła Erica, próbując wyczytać z twarzy
Melissy powód jej wizyty. - Przyszłaś odwiedzić Rachel? Zdaje się, że
śpi.
- Nie, przyszłam do ciebie — odparła prawie szeptem Melissa.
- Zdejmij płaszcz.

Melissa pokręciła głową.

- Nie, nie będę wchodzić. Zaraz będzie kolacja. — Obejrzała się za
siebie. Na podjazd przed jej domem wjeżdżało właśnie auto ojca. —
Tata każe podawać do stołu dwie minuty po wejściu. Inaczej zaczyna
się awanturować.
- No więc o co chodzi?

Melissa odgarnęła włosy z czoła.

- Chciałam ci tylko powiedzieć, że Dave uciekł ze szkoły.

Erica zbladła. Było to widoczne nawet w słabym świetle holu.

Przez dłuższą chwilę w milczeniu wpatrywała się w Melissę.
- Uciekł? Z internatu?
- Tak — odparła Melissa. — Dzwoniła do mnie jego mama.
- Myślisz, że tu przyjedzie? — pytała coraz bardziej przerażona Erica.
- Nie wiem - przyznała Melissa, wsuwając ręce do kieszeni. – Być
może. Uznałam, że powinnam cię zawiadomić, bo...
- Ale to niemożliwe! — krzyknęła blada jak ściana Erica.
- Bardzo mi przykro — powiedziała Melissa, wyraźnie zdziwiona
reakcją koleżanki.

background image

- Zawsze podejrzewałam, że to Dave — stwierdziła drżącym głosem
Erica. — Że to on zabił Josie. Że to on mnie zaatakował — dodała,
spoglądając w górę na podest, na który wtedy, ugodzona nożem,
upadła.

- Ale przecież mówiłaś policji, że... — zaczęła Melissa.
- Nie mogłam im niczego powiedzieć na pewno — przerwała jej
Erica. — Nie widziałam, kto mnie zaatakował. Niczego nie
widziałam. Ale zawsze myślałam, że to Dave. Było w nim tyle złości.
Tyle nienawiści. Przysyłał mojej siostrze te straszne walentynki. A
potem włamał się do naszego domu...

Erica zamilkła i głośno przełknęła ślinę.
Melissa spojrzała na drugą stronę ulicy.

- Chyba powinnam już wracać. Przyszłam tu tylko po to, żeby ci
powiedzieć, że Dave...
- Wraca, by dokończyć robotę — mruknęła niepewnym głosem Erica i
aż zadrżała ze strachu. — Wraca, by dokonać czegoś straszliwego.
- Ja też ostatnio dostaję walentynki — wyznała Melissa. — Z
groźbami. Tak jak Josie.

Nie chciała tego mówić, ale słowa po prostu wymknęły się

wbrew jej woli.
- Takie same groźby? Naprawdę?

Melissa skinęła głową.

- Jak na razie dwie — dodała szeptem, bo przez hol przechodziła
właśnie mama Eriki. — I rozpoznałam pismo Dave'a.

Erica pisnęła ze strachu.

- Myślisz, że teraz Dave zabije c i e b i e? — spytała.


- Chcę już iść spać — powiedziała ziewając Rachel.

Erica jeszcze raz przeciągnęła szczotką po jedwabistych,

płomiennie rudych włosach siostry.

background image

Spojrzała na budzik, stojący na nocnym stoliku przy łóżku

Rachel. Było kitka minut po pół do dziewiątej. Pora zająć się
lekcjami. Musi przygotować się do odpowiedzi, a jeszcze nawet nie
zaczęła.

Rachel zabiera mi ostatnio tyle czasu — pomyślała z goryczą.
Zaczekała, aż Rachel wsunie się pod kołdrę, powiedziała jej

dobranoc i zgasiła światło. Potem zeszła na dół, spytać, czy matka
czegoś nie potrzebuje.

Pani McClain właśnie wychodziła.

- Ciotka Beth prosiła, bym wpadła obejrzeć próbki materiałów —
wyjaśniła córce, szukając kluczyków do samochodu. — Niedługo
wrócę.
- Nie ma sprawy — odparła Erica. — Rachel już się położyła.
Pani McClain znalazła wreszcie kluczyki.
- To dobrze, Erico. Jutro wraca tatuś. I mam nadzieję, że tym razem
zostanie na dłużej.
- Hurrra! — ucieszyła się Erica. — Zdążyłam już zapomnieć, jak
wygląda.
- Ja też — przyznała matka. — O ile pamiętam, jest wysoki. Chociaż
nie, raczej niski. Zresztą już sama nie wiem.

Obie wybuchnęły śmiechem. Pani McClain posłała córce całusa

i zniknęła za drzwiami.

Godzinę później, otoczona górami książek, Erica leżała na

podłodze w salonie, cała pochłonięta pracą.

Na dworze wył i zawodził wiatr. Na moment w pokoju

zamrugało światło.

Jeszcze tego brakowało — pomyślała Erica. — Przerwy w

prądzie. Będę musiała uczyć się przy świeczce.

Z niepokojem spojrzała na żyrandol. Na szczęście migotanie

ustało. Wiatr nadal wył przeciągle. Chwilami miało się wrażenie, że to
zawodzenie jakiegoś zwierzęcia.

background image

Kilka minut później Erica zwróciła uwagę na jakieś nowe

dźwięki. Podniosła głowę, odłożyła długopis.

Dźwięki te dochodziły z gabinetu.
Ktoś potrącił jakiś mebel.
Ktoś tam był.
Erica przyklękła i nasłuchiwała.
Kroki. Skrzypienie podłogi.

- Jest tam kto?

Cisza.

- Rachel, to ty? Obudziłaś się?

Żadnej odpowiedzi.

- Rachel?

To nie Rachel. Ale jednak ktoś tam jest. Ktoś jest w gabinecie.

A ja jestem tu sama — przeraziła się Erica.
Z bijącym sercem uniosła się z podłogi. Za oknem coraz

przeraźliwiej wył wiatr. Brzmiało to jak ostrzeżenie.
- Kto... kto tam jest? — wyjąkała.

Wolniutko, na palcach podeszła do drzwi gabinetu.
Przystanęła w progu i nasłuchiwała. Potem ostrożnie wsunęła

głowę do środka... i krzyknęła.












background image

Rozdział 24
KOLEJNY INTRUZ

Erica z furią wpadła do gabinetu.

- Luke, co ty tu robisz? — wrzasnęła.

Zaskoczony i czerwony na twarzy Lukę odsunął się o krok od

biurka.
- Cześć, Erico. Ja... yhm...
- Co ty tu robisz? — powtórzyła Erica. Z wściekłą miną wzięła się
pod boki.
- Przepraszam cię — mruknął niepewnie Luke. — Chciałem...
zostawić walentynkę dla Rachel.

Na potwierdzenie swych słów podniósł do góry białą,

prostokątną kopertę.
- Co takiego? Walentynkę? — Erica podejrzliwie spojrzała na
kopertę. — Ale dlaczego się tu wkradłeś?
- Nie... nie chciałem nikomu przeszkadzać — wyjaśnił Luke.

Był wciąż purpurowy na twarzy i wyraźnie zakłopotany.

- No, wiesz, widziałem, że się uczysz i domyśliłem się, że Rachel już
śpi. Chciałem więc tylko to zostawić i wyjść.

Erica przyglądała mu się uważnie. Zastanawiała się, czy mówi

prawdę.
- Cholernie mnie przestraszyłeś — dodała z głośnym westchnieniem.
- Przepraszam cię — powtórzył cicho Luke. — Naprawdę nie
chciałem.
- Masz wyrzuty sumienia, co? — spytała Erica, patrząc mu prosto
w oczy.

- Co? Wyrzuty sumienia?
- Tak. Owszem. Wyrzuty sumienia. Wyrzuty sumienia z powodu
Rachel. — Erica ani myślała go oszczędzać.
- O czym ty mówisz, Erico?

background image

- Czy wiesz, co stało się z Rachel, kiedy przestałeś przychodzić? Czy
masz pojęcie, jak ona się załamała? — krzyknęła Erica.
- Nie... nie chcę o tym rozmawiać — wyjąkał Luke. — Nadal lubię
Rachel, ale teraz jestem z Melissą. Masz.

Wcisnął jej w rękę walentynkę i wybiegł z gabinetu. Za chwilę

trzasnęły drzwi wyjściowe.



Po drugiej stronie ulicy Melissa była w trakcie najnudniejszej

chyba w historii wszechświata partyjki scrabble.
- Tato, może damy sobie już spokój? — poprosiła. — Masz przewagę
ponad czterystu punktów, bo ja cały wieczór dostaję tylko
samogłoski!

Pan Davis parsknął śmiechem i z zadowoleniem przyglądał się

swoim literom.
- To nie dlatego przegrywasz, kwiatuszku. Przegrywasz, bo jestem
dobrym, defensywnym graczem. W scrabble trzeba być w defensywie.
Mało kto o tym wie.
- Nie nazywaj mnie kwiatuszkiem — prychnęła Melissa. — Wiesz, że
tego nie lubię. — Obojętnym ruchem przesunęła swoje litery. —
Chcesz, żebym mówiła do ciebie „grubasku"?

Pan Davis gwałtownym ruchem uniósł głowę.

- Ani mi się waż.
Był potężnym mężczyzną, ważył ponad dziewięćdziesiąt kilo i był
bardzo drażliwy na tym punkcie.
- Nie mogę ułożyć ani jednego słowa — jęknęła Melissa. — Mam
same O i U.

Pan Davis spojrzał na kartkę z zapisem.

- Dobra, Melisso. Możemy skończyć. Nigdy nie umiałaś przegrywać.

Melissa skrzywiła się i odepchnęła od siebie planszę. Kilka pion-

ków spadło na podłogę.

background image

- Kto przegrywa, ten sprząta — oznajmił z uśmiechem ojciec. — Ja
idę obejrzeć wiadomości. Już prawie jedenasta.

Wstał od stołu, zajrzał po coś smacznego do lodówki i wyszedł

do gabinetu.

Klnąc pod nosem, Melissa sprzątnęła grę i poszła do siebie.
Dwie godziny później nadal próbowała zasnąć. Zaciskając z

całych sił oczy, starała się myśleć o czymś przyjemnym.

Wyobrażała sobie Luke'a. Jego niepewny uśmiech. Kręcące się

tuż nad uszami brązowe kosmyki. Jak interesująco wygląda w
okularach w srebrnej oprawce.

Próbowała liczyć barany. Kudłate, białe kuleczki na czterech

nogach. Jak w filmach rysunkowych skakały przez niski, drewniany
płotek.

Ciekawe, kto wynalazł liczenie baranów jako sposób na

zaśnięcie? Co za idiotyczny pomysł. Czy komukolwiek to pomogło?

Spróbowała liczyć szczeniaczki. Potem usunęła z myśli

wszystkie zwierzęta i starała się nie myśleć o niczym. Tak zupełnie o
niczym.

Nicość. Biała, przezroczysta nicość.
Już prawie zasypiała, kiedy usłyszała jakiś głuchy stuk. Za

oknem.
-Ej?

Co jest? Czy ja śnię?
Nie.
Ktoś tam był. Tuż za jej oknem. Siedział na gałęzi.
Zesztywniała ze strachu Melissa wpatrywała się w ciemność.

- Kto tam jest? Co się dzieje?

Próbowała wstać z łóżka, lecz strach ją paraliżował.
Nagle ktoś otworzył okno. Od zewnątrz.
Jakaś ciemna postać przeskoczyła przez parapet i z jękiem

wylądowała na dywanie.
- Aua!

background image

Melissa otworzyła usta. Chciała krzyczeć, lecz nie była w stanie.
Ciemna postać ruszyła ku niej. Wolno, sztywno, ze zwieszonymi
po bokach rękami.
Dopiero gdy była tuż obok, Melissa dojrzała jej twarz. Zimne

spojrzenie, zaciśnięte usta.
- Dave! — krzyknęła. — Dave, przestań! Co ty wyprawiasz!

background image

Rozdział 25
PRAWDZIWY ZABÓJCA

Ciężko dysząc Dave stanął przy łóżku Melissy. Patrzył na nią

swymi ciemnymi oczami. W nikłym świetle padającym zza okna
zauważyła, że zeszczuplał, że jego włosy są jeszcze dłuższe i jeszcze
bardziej zaniedbane.
- Melisso — szepnął, próbując złapać oddech. — Wyglądasz na taką
przerażoną.
- Ty przecież... Tak — wyjąkała nieskładnie. Podciągnęła kołdrę aż
pod brodę.
- Więc i ty myślisz, że jestem winny — rzekł z wyraźnym roz-
czarowaniem.
- Nie, Dave...
- To czemu jesteś taka przerażona, co? — spytał, nachylając się tak
blisko, że aż poczuła zapach cebuli w jego oddechu. — Boisz się
mnie, bo myślisz, że zabiłem Josie?
- Nie — odparła gniewnie Melissa. — Boję się, bo włamałeś się do
mojego domu. Boję się, bo wszedłeś do mojego pokoju przez okno,
jak... jak jakiś włamywacz!
- Przepraszam — zachichotał głupkowato Dave.

Melissa wstała z łóżka i nie spuszczając oczu z Dave'a, podeszła

do szafy. Po omacku znalazła szlafrok i z trudem wciągnęła go na
siebie.
- Dlaczego wszedłeś tu w ten sposób? Co ty wyprawiasz? — spytała,
zapalając górną lampę.
Oboje zamrugali, oślepieni na moment jaskrawym światłem.

Dave rzeczywiście wyglądał okropnie. Jego podpuchnięte oczy

były otoczone czerwonymi obwódkami. Włosy miał tłuste i
rozczochrane, sweter i dżinsy pogniecione i brudne.
- Zawsze zastanawiałem się, czy mi wierzysz — rzekł, ignorując jej
pytania. — Wciąż zastanawiałem się, czy myślisz, że to ja zabiłem

background image

Josie. Czy myślisz, że to ja zaatakowałem Erice. Mówiłaś, że mi
wierzysz, ale ja cały czas nie byłem tego pewien.
- Naprawdę ci wierzyłam! - przekonywała go Melissa. Nie odrywając
pleców od ściany, wolniutko przesuwała się ku drzwiom. - Przecież
wiesz, że ci wierzyłam.

- Już sam nie wiem, co wiem — przyznał z goryczą.
- Dave, po co tu przyszedłeś? Czego chcesz?
- Po prostu byłem w pobliżu — odparł, rozbawiony własnym żartem.
Usiadł ciężko na skraju jej łóżka i brudnym rękawem swetra otarł
czoło. — Nie jest łatwo wspiąć się na drzewo — mruknął.
- Dave, dlaczego uciekłeś ze szkoły? Dzwoniła do mnie twoja matka.
Mówiła...
- Naprawdę dzwoniła? Zepsuła mi niespodziankę. Melissa
niecierpliwie machnęła ręką.
- Dave, ona była bardzo niespokojna. Martwiła się o ciebie.
- Wiesz, jaka jest mama — odparł sucho, wznosząc oczy do góry.
- Dave, dlaczego? — nie ustępowała Melissa. — Dlaczego wróciłeś?
- Dobrze, dobrze. Powiem ci, dlaczego tu jestem — rzekł Dave i nagle
spoważniał. — Nie przyszedłem tu, żeby cię przestraszyć. Tęskniłem
za tobą. Naprawdę.
- Ja... ja też za tobą tęskniłam — powiedziała z zakłopotaniem
Melissa. Oparta wciąż o ścianę odprężyła się nieco i głośno
westchnęła.
- Słyszałem o tobie i o Luke'u — powiedział obojętnym tonem Dave.
- No...
- Dosyć mnie to zdziwiło — dodał i lekko się zarumienił.
- Mnie też — przyznała Melissa. — Ale nie przyszedłeś tu z powodu
Luke'a, prawda?
- Myślę, że wiem, kto jest prawdziwym zabójcą — rzekł nagle Dave,
patrząc jej prosto w oczy. — Miałem mnóstwo czasu, by do tego
dojść, mnóstwo czasu na zastanawianie się nad tym wszystkim. Nie
mogę przestać o tym myśleć. Muszę znaleźć prawdziwego zabójcę.

background image

- To dlatego wróciłeś do miasteczka? Dave skinął głową.
- Chcę udowodnić, że nie jestem mordercą. Chcę, żebyś w to
uwierzyła. Ty i wszyscy inni.
- To dlaczego przysyłałeś mi te wstrętne walentynki? — przerwała mu
ostro Melissa.
- Co? — Dave aż zerwał się na nogi. — Jakie walentynki? O czym ty
mówisz?

- Nie udawaj niewiniątka — odparła ostro. — Dobrze wiesz.
z tymi strasznymi groźbami. Takie, jakie wysyłałeś Josie.
- Co takiego? — Dave nie odrywał od nie wzroku Melisso, chyba
nie myślisz, że…
- Daj spokój, Dave — krzyknęła Melissa. — To ty je wysłałeś.
Poznałam twoje pismo.
- Co ty opowiadasz? - Dave wciąż z niedowierzaniem kręcił głową. -
Przecież to bzdura.

Melissa milczała. Czekała, aż Dave przestanie zgrywać

niewiniątko i przyzna się do wszystkiego.
- Pokaż mi te kartki — zażądał. — Daj mi je. Chcę je zobaczyć.
- Dobra. Proszę bardzo.

Melissa otworzyła górną szufladę biurka, wyjęła dwie pocztówki

i wetknęła mu je w ręce.

Walentynki upadły na podłogę, tuż obok jego zabłoconych

adidasów. Schylił się, by je podnieść. Potem, trzymając je mocno w
dłoniach, przyglądał im się uważnie, czytał wierszyki, badał charakter
pisma.

Kiedy skończył i rzucił je na łóżko, Melissa zauważyła, że

ciężko oddycha, a w jego oczach pojawiły się groźne iskierki..
- Teraz już n a p e w n o wiem, kto jest mordercą! — krzyknął.
- Kto?

Chyba nawet jej nie usłyszał. Pogrążony we własnych myślach

podbiegł do otwartego okna, wskoczył na parapet, przechylił się i
chwycił za gałąź.

background image

- Kto? — powtórzyła Melissa. — Kto to jest, Dave? Powiedz mi!

Bez odpowiedzi, bez pożegnania, Dave zsunął się po drzewie

i zniknął w ciemnościach.

- Kto to jest? Kto? — krzyczała wychylona z okna Melissa.
Odpowiedzi nie było.



























background image

Rozdział 26
DŁUGIE, RUDE WŁOSY

- Gdzie jest Erica? — spytała Rachel.

Melissa wzięła ją za rękę i razem wyszły przed dom.

- Erica jest w szkole — wyjaśniła. — Musiała dziś zostać trochę
dłużej. Ma próbę sztuki. Prosiła mnie, bym się tobą zajęła.
- Ja też chodzę do szkoły — powiedziała z uśmiechem Rachel.
- Jaki piękny dzień — rzekła Melissa i nie wypuszczając ręki Rachel,
skręciła na chodnik. — Pomyślałam sobie, że miło by było się przejść.
- Jestem bardzo dobrą uczennicą w mojej szkole — powiedziała z
dumą Rachel.

Popołudniowe słońce było zadziwiająco ciepłe. Lekki wietrzyk

kojarzył się raczej z wiosną niż z początkiem lutego. Nagle Rachel
wyszarpnęła się z uścisku Melissy.
- Mogę sama wychodzić na dwór — powiedziała ze złością, Melissa
uśmiechnęła się, z trudem ukrywając zdziwienie nagłą
zmianą nastroju Rachel.
- Naprawdę? A często sama wychodzisz?

Rachel nie odpowiadała. Skręciły w prawo i szły ulicą Strachu,

pustą o tej porze i cichą. Tylko gdzieś zza domów słychać było
wesoły śmiech bawiących się dzieci.
- Naprawdę mogę — powiedziała nagle Rachel. — Mogę wychodzić
na dwór sama.
- To ładnie — stwierdziła Melissa i nagle zrobiło jej się bardzo
smutno.

Biedna Rachel. Była taką wspaniałą, zdolną, wesołą i lubianą

uczennicą. Prawdziwą przyjaciółką.

Nadal jest piękna, właściwie wygląda jak modelka. Tylko w jej

oczach czegoś brakuje. Coraz bardziej przypomina nieobecne,
pogrążone we własnych myślach dziecko.
- O, patrz! — zawołała nagle Rachel.

background image

- Zaczekaj!

Rachel nie posłuchała. Popędziła w kierunku ogromnej kupy

zeschłych, brązowych liści. Roześmiana i szczęśliwa rzuciła się w
sam jej środek. Popiskiwała i machała rękami, jakby pływała.

Widząc jej radość, Melissa też musiała się uśmiechnąć.
Zatopiona w górze liści Rachel miała znakomitą zabawę.
Było to takie smutne, takie tragiczne, a równocześnie bardzo

wzruszające.

- Hej, Rachel! Zrób mi miejsce! — zawołała Melissa. Ona też
zanurkowała w liście. Zaśmiewając się, rzucały na siebie garście liści,
toczyły prawdziwą walkę.

Pół godziny później, kiedy wróciła ze szkoły Erica, bawiły się

już piłką przed domem.
- Cześć, panienki! Co wy tu wyprawiacie? — zawołała, dziwiąc się,
że zastała je na dworze.
- Jest tak pięknie — odparła z uśmiechem Melissa. — Rachel i ja
znakomicie się bawimy.
- Na dworze musisz naprawdę bardzo jej pilnować — powiedziała
zdenerwowana Erica.
- Mogę wychodzić na dwór sama! — oznajmiła Rachel.
- Nie, nie możesz — skarciła ja Erica. — Musisz zaczekać, aż ktoś cię
wyprowadzi. Zapomniałaś?

Rachel skrzywiła się i nie odpowiedziała. Rzuciła piłkę na

ziemię i kopnęła ją w kierunku domu.
- To bardzo miło z twojej strony, że się nią zajęłaś, żebym mogła
pójść na tę próbę — zwróciła się Erica do Melissy. — Mam nadzieję,
że nie sprawiła ci kłopotu.
- Najmniejszego — odparła Melissa. — Widziałam wczoraj
wieczorem Dave'a — dodała.

Erica aż zbladła na dźwięk tego imienia. Spojrzała na Melissę z

niepokojem.
- Co mówił? Czego chciał?

background image

- Twierdzi, że wie, kto zabił Josie. Wrócił, żeby oczyścić swoje imię.
- Kto? — dopytywała się niecierpliwie Erica. — Kto zabił Josie? Kto
mnie zranił?

Melissa zmarszczyła brwi.

- Nie chciał mi powiedzieć.

Nagle Rachel wybuchnęła śmiechem. Głośnym, drwiącym

śmiechem.
- Ktoś nienawidzi Eriki — zaśpiewała. — Ktoś nienawidzi Eriki. Ktoś
nienawidzi Eriki...
- No, chodźmy — powiedziała Erica, obejmując siostrę delikatnie. —
Wracajmy do domu. Powiedz dobranoc Melissie.

Melissa pożegnała się i pobiegła przez ulicę do swego domu.

Słońce chyliło się już ku zachodowi. Zaczynało się robić zimno.

- Hejże! - krzyknęła zaskoczona, widząc nadchodzącego Luke'a.
- Cześć.
- Cześć — odparła, przyglądając mu się z zaciekawieniem. — Co za
miła niespodzianka.
- Taa, masz rację — przyznał z dziwnym uśmiechem Luke. — Wiesz,
co ja zrobiłem?

Melissa przystanęła i spojrzała na niego.

- Wygrałeś na loterii?

Luke parsknął śmiechem.

- Pudło.
- Nie zgadnę. Czemu jesteś taki zakłopotany?
- Nie mogę dostać się do domu - wyjaśnił ze wzruszeniem ramion. —
Musiałem zostawić klucze w szkole albo gdzieś indziej. Kretyn ze
mnie, co? No więc skoro nie mogłem wejść do siebie, postanowiłem
przyjść do ciebie.
- A wiesz, że się cieszę? — odparła z uśmiechem Melissa. — Przez
ostatnie kilka godzin zajmowałam się Rachel. Teraz chętnie
pozajmuję się trochę tobą.

background image

Sięgnęła do kieszeni płaszcza po klucze. Nie znalazła ich tam,

sięgnęła więc do drugiej kieszeni. Tam też nic. Wyraźnie już zbita z
tropu przeszukała kieszenie dżinsów.
- Chyba mi nie uwierzysz! — jęknęła, pokazując mu puste ręce. —
Kretynka ze mnie, bo i ja nie mam kluczy!
- A więc pasujemy do siebie — zgodził się z uśmiechem Luke.
- Chodź do mnie, kretynku. — Melissa objęła go za szyję i obdarzyła
długim pocałunkiem. — Dobrana z nas para — dodała, tuląc się do
niego.

Objęła go w pasie i jeszcze raz mocno i długo pocałowała. Kiedy

skończyła, spojrzała mu prosto w oczy.
- Wiesz, naprawdę uważam, że dobrana z nas para — powiedziała
poważnie.

Melissa poczuła się bardzo szczęśliwa, ale ku jej zdziwieniu

Luke był zakłopotany i wyraźnie zaniepokojony.



Było kilka minut po jedenastej wieczorem. Melissa odrabiała

lekcje w swoim pokoju. Przygarbiona siedziała przy oświetlonym
maleńką lampką biurku i próbowała się skoncentrować.

Ziewnęła i potarła zmęczone oczy. Wysunęła ręce przed siebie

i przeciągnęła się.

Nagle z ogródka przed domem dobiegł ją jakiś dziwny odgłos.
Stuk. Potem szybkie kroki. Brzęk toczącego się po podjeździe

metalowego kubła na śmieci.

Przewracając krzesło, Melissa zerwała się na nogi i podbiegła do

okna. Czyżby to znowu był Dave?

Taka była jej pierwsza myśl.
Czy znowu wspina się do jej pokoju?
Noc była taka ciepła, że zostawiła otwarte okno.

background image

Drżąc ze strachu, wyjrzała na dwór. Daszek nad gankiem

zasłaniał podjazd, dojrzała jednak jakąś postać biegnącą w stronę
ulicy.
- Kto tam jest? — krzyknęła głośno.

Nie widziała twarzy dziewczyny biegnącej przez ogród przed jej

domem. Zauważyła tylko jej długie, rude włosy.



























background image

Rozdział 27
„NIECH TO NIE BĘDZIE LUKE!"

- Nie wierzę własnym oczom! — szepnęła Melissa, wciąż wpatrując
się w ciemność.

Usłyszała pisk opon i odjeżdżające auto.
Widziałam Rachel — powtarzała w myślach. — Widziałam

Rachel biegnącą przez nasz ogródek.

Ale przecież to niemożliwe.
I czyje to było auto? Czy Rachel do niego wsiadła? Przecież ona

nie umie prowadzić. Zresztą dlaczego w ogóle miałaby gdzieś jechać?

Zdenerwowana odsunęła się od okna. Serce waliło jej jak

oszalałe. Nagle zrobiło jej się przeraźliwie zimno.

Rachel? Biega po dworze? Sama w środku nocy?
Wkładając szlafrok, zorientowała się, że rodzice też nie śpią.

- Melisso! — W przedpokoju rozległy się ciężkie kroki ojca. —
Melisso, wszystko w porządku?

W piżamie, rozczochrany i wyraźnie zaniepokojony, wsunął

głowę do jej pokoju.
- Nic ci nie jest? - spytał, zdziwiony, że widzi ją stojącą przy szafie. -
Ktoś kręcił się koło domu.
- Ja... ja też słyszałam — wyjąkała Melissa.

Chciała mu powiedzieć, że widziała Rachel biegnącą przez

trawnik, ale pan Davis już schodził na dół.

Melissa włożyła szlafrok, wyszła z pokoju i omal nie zderzyła

się z matką.
- Ojciec wezwał policję — poinformowała córkę pani Davis. Obie
szybko zbiegły na dół. W salonie paliło się światło. Także
w holu i w kuchni. Pan Davis pozapalał lampy w całym domu.
- Drzwi są pozamykane! — zawołał z kuchni wyraźnie zdziwiony pan
Davis. — Nie ma najmniejszego siadu włamania.
- To co się tu, do diabła... — zaczęła pani Davis, wchodząc do kuchni.

background image

Ojciec Melissy wyglądał przez okno.

- Tam też wszystko wygląda normalnie — oznajmił. — Garaż
jest zamknięty.
- Dziwne — mruknęła pani Davis, otulając sie szczelnie szlafrokiem.
- Widziałam na dworze Rachel McClain — udało się w końcu
powiedzieć Melissie.

Oboje rodzice stanęli jak wryci i spojrzeli na nią z

niedowierzaniem.
- Coś ty powiedziała? — spytał drapiąc się po głowie ojciec.
- Widziałam ją. Widziałam Rachel. Biegła przez nasze podwórko.
- Ale to przecież niemożliwe — powiedziała szybko pani Davis. Pan
Davis podszedł do żony i położył jej rękę na ramieniu.
- Na pewno ci się to śniło — zwrócił się twardo do córki.
- Naprawdę ją widziałam! — krzyknęła ostro Melissa. — Usłyszałam
jakiś hałas. Stok. Podbiegłam do okna i...
- Ale Rachel nigdy nie wychodzi sama - zauważyła pani Davis. —
Dobrze wiesz, że jej na to nie pozwalają.
- Zresztą co by robiła przed naszym domem? — dodał pan Davis i
pokręcił głową. — Zastanów się, Melisso...
Melissa ze złością walnęła pięścią w ladę.

- Przecież sobie tego nie wymyśliłam! - wrzasnęła - Widziałam tam
Rachel!

Nie było czasu na dalszą dyskusję. Mocne stukanie do drzwi

frontowych zaskoczyło całą trójkę.

Melissa pierwsza znalazła się przy drzwiach.

- Kto tam? — spytała niepewnie.
- Policja — odpowiedział jej niski, męski głos z drugiej strony.

Melissa otworzyła drzwi. W progu stali dwaj funkcjonariusze o

bardzo poważnych twarzach. Jeden był potężnie zbudowany, łysy, z
ogromnym nosem, podobnym do kartofla. Jego kolegą był młody
blondyn.

Szybkim, pewnym krokiem weszli do holu.

background image

- Dzwoniłem do was, bo... — zaczął pan Davis, stając między żoną a
córką.
- Kiedy odkryli państwo ciało? — przerwał mu starszy z policjantów.
- Co takiego?
- Pytam, kiedy odkryli państwo ciało — powtórzył cierpliwie oficer.
- Jakie ciało? — Pani Davis była równie zaskoczona, jak jej mąż.
- Ciało kilkunastoletniego chłopaka na państwa podjeździe — odparł
policjant.
- Nie! — wrzasnęła przeraźliwie Melissa. — Nie! Nie Luke! Niech to
nie będzie Luke!






















background image

Rozdział 28
ZASZTYLETOWANY

Z głośnym ziewnięciem Erica zdjęła kapę z łóżka. Spojrzała na

budzik stojący na nocnym stoliku.

Jestem taka zmęczona — pomyślała. — Już tak strasznie późno.

Nie dam rady wstać jutro rano do szkoły.

Wygładziła koszulę i wsunęła się pod kołdrę. Prześcieradła były

takie chłodne. Erica nie miała wątpliwości, że zaśnie natychmiast.

Już właściwie drzemała, kiedy rozbudziło ją trzeszczenie

interkomu
- Erico? Erico? — przerwał nocną ciszę głos Rachel.

Rachel wcale nie brzmi jak zaspana — pomyślała Erica. —

Dlaczego nie śpi o tej porze?
- Erico, przyjdź mnie trochę poczesać.

Czy ona nie wie, która jest godzina?
Nie, oczywiście, że nie.
Ale dlaczego nie śpi?

- Erico, przyjdź mnie poczesać — powtórzyła Rachel. Erica
westchnęła i podniosła się z łóżka.
- Idę, Rachel — zawołała do interkomu.

Poziewując przeszła przez wąski przedpokój do pokoju siostry.

Rachel siedziała w łóżku, obok paliła się nocna lampka. Widząc
wchodzącą Erice, dziewczyna uśmiechnęła się.
- Poczeszesz mnie trochę? — spytała.
- Rachel, jest bardzo późno — jęknęła Erica, tłumiąc ziewnięcie.
- Nie jestem śpiąca.
- Ale ja jestem.
- Poczesz mnie trochę. Tak tylko troszeczkę.

Erica znowu jęknęła, ale wzięła szczotkę i uklękła łóżku obok

Rachel.

background image

- Dlaczego nie chce ci się spać? — spytała, pociągając wolno szczotką
po rudych włosach siostry.
- Po prostu mi się nie chce — odparła wesoło Rachel. — Wcale nie
jestem śpiąca.
- Teraz może nie, ale rano będziesz wykończona — powiedziała
Erica. Była taka zmęczona, że z trudem unosiła szczotkę.

Nagle usłyszała dzwonek u drzwi;

- A co to? — krzyknęła i wypuściła szczotkę.
- Jeszcze — zażądała Rachel. — Poczesz jeszcze.
- Nie mogę. Zaraz wracam — odparła Erica, schodząc z łóżka. Ktoś
dzwoni do drzwi.
- Pośpiesz się.

Kiedy Erica zeszła na dół, przy drzwiach była już jej matka, w

grubym, wełnianym swetrze narzuconym na nocną koszulę.
- Kto to może być o tej porze? — spytała, z wahaniem kładąc rękę na
klamce.

Erica wzruszyła ramionami.

- Rachel nie śpi — poinformowała matkę. — Dziwna noc, co?
- O! — krzyknęła ze zdziwieniem pani McClain, kiedy otworzyła
drzwi i ujrzała dwóch policjantów.
- Pani McClain? — spytał starszy z nich.
- Tak? — odparła pani McClain, teraz już poważnie zaniepokojona.
- Chcemy porozmawiać z pani córką.
- Jest tutaj — odparła pani McClain i spojrzała ze zdziwieniem na
Erice.

Policjanci weszli do środka.

- Czy ty jesteś Rachel McClain? — spytał starszy oficer.
- Co? Nie — odparła zaskoczona Erica. — Rachel to moja siostra —
dodała i wskazała ręką schody.
- Musimy porozmawiać z Rachel — rzekł cicho oficer.
- Ale dlaczego? — dopytywała się pani McClain, nerwowo
przeczesując ręką włosy.

background image

- No, bo... — zaczął policjant i spojrzał na kolegę. Młodszy
odchrząknął, ale nic nie powiedział. — No, musimy porozmawiać z
Rachel w związku ze śmiercią młodego mężczyzny o nazwisku — tu
zajrzał do notatnika — Dave Kinley.
- Dave? — krzyknęła Erica. — Nie żyje? Jak to się stało? Nie wierzę.

Zakryła twarz dłońmi i przysiadła ciężko na dolnym stopniu.

- Nic ci nie jest? — spytał, nachylając się nad nią młodszy z
policjantów.
- Dave?! — krzyczała Erica. — Dave nie żyje?
- Bardzo przepraszam - rzekł cicho starszy oficer. — Nie chciałem cię
zdenerwować. Ale nie wiedziałem, jak to powiedzieć.
- To straszne — szepnęła kręcąc głową pani McClain. — To straszne.
- Jak? — spytała słabym głosem Erica. — Jak to się stało?
- Znaleźliśmy go po drugiej stronie ulicy — wyjaśnił policjant. — Na
podjeździe państwa Davisow. Przed frontowym gankiem. — Przerwał
i zajrzał do notatek. — Ofiara została zasztyletowana. Według nas,
bardzo niedawno. Nasz zespół śledczy jest już w drodze.
- Zasztyletowany? — krzyknęła z przerażeniem Erica i odsłoniła
twarz. — Zasztyletowany? Tak jak moja siostra Josie? Tak jak ja?

Pani McClain nachyliła się i uspokajająco położyła jej rękę fla

ramieniu.
- Czy możemy porozmawiać z pani córką Rachel? — spytał
niepewnym głosem młodszy oficer.
- Z Rachel? Dlaczego z Rachel? — zaniepokoiła się pani
McClain.
- Ktoś odpowiadający jej opisowi był widziany na podwórku
Davisów.
- To niemożliwe! — zawołała Erica. Pani McClain zacisnęła mocno
zęby.
- Pomyliliście się — oznajmiła twardo. — To nie mogła być moja
córka.

background image

- Chcemy z nią tylko chwileczkę porozmawiać — powtórzył
zdecydowanie oficer.
- Moja córka miała wypadek — wyjaśniła drżącym głosem pani
McClain. — Jej mózg... uległ uszkodzeniu. Nigdy nie wychodzi sama.
Zawsze ktoś musi jej towarzyszyć.
- Bardzo mi przykro, ale musimy z nią porozmawiać. To nie potrwa
długo. Czy może ją pani obudzić?
- Rachel nie śpi — powiedziała Erica wstając ze schodka.
- Tracą tylko panowie czas — przekonywała policjantów pani
McClain. — Rachel nie wychodziła z domu. Zresztą ona by nikogo
nie zasztyletowała.

Erica powoli ruszyła na górę. Za nią matka i obaj policjanci.
Rachel nadal siedziała w łóżku, przykryta po brodę. Jej rude
włosy miękko opadały na poduszkę.

- Cześć — powiedziała wesoło, kiedy policjanci weszli do pokoju.
- To moja córka Rachel — wyjaśniła pani McClain, podchodząc do
łóżka i kładąc rękę na ramieniu dziewczyny.
- Moja siostra cały czas musi być pilnowana — poinformowała
policjantów Erica, stając z drugiej strony łóżka. — Nie może
wychodzić sama.
- Ależ mogę! — zaprotestowała Rachel, uśmiechając się do funk-
cjonariuszy. — Cały czas wychodzę!

background image

Rozdział 29
KOLEJNE ZŁAMANE SERCE

- Erico, cześć. Jak się czujesz?

Erica ominęła grupę rozbawionych uczniów i podeszła do szafki

Melissy. Był piątek po południu i szkoła szybko pustoszała.
- Już lepiej — odparła, poprawiając plecak. — Miałam kilka ciężkich
dni — przyznała, spuszczając wzrok. — Lekarz kazał mi zostać w
domu. To był straszny szok. Ta wiadomość o śmierci Dave'a. Policja
podejrzewająca Rachel. To wszystko było takie okropne.
- Czy policja wpadła już na jakiś trop? — spytała opierając się o
szafkę Melissa. — Mają może jakiegoś podejrzanego?
- Nie przypuszczam — odparła z westchnieniem Erica — Oczywiście
po krótkiej rozmowie z Rachel zrozumieli, że nie mogła zabić Dave'a.
Natychmiast zdali sobie sprawę...

Erica przerwała. Dla uspokojenia coraz mocniej żuła gumę.

- Aż trudno uwierzyć, że nic nie znaleźli — powiedziała Melissa, w
zamyśleniu bawiąc się kosmykiem włosów. — To takie straszne. Tuż
przed moim domem. Ja... ja już nie wiem, co myśleć — westchnęła
ciężko. — Dokąd idziesz? — spytała po chwili.
- Na próbę — odparła Erica — Dużo opuszczam, więc dostałam tylko
niewielką rolę, ale zawsze. Wybierasz się w niedzielę wieczorem na
zabawę na lodowisku?
- Taa — potwierdziła Melissa. — Nie jestem co prawda w nastroju do
zabawy, ale Lukę nalega. Mówi, że inaczej będziemy siedzieć w domu
i się smucić.
- Tak, chyba ma rację. Ja też się wybieram.
- Naprawdę? Z kim?

Erica skrzywiła się.

- Z nikim, niestety. Ale chętnie wyrwę się trochę z domu. Tam wcale
nie jest wesoło — dodała z gorzkim uśmiechem. — Muszę już lecieć.
Pa.

Melissa patrzyła za biegnącą korytarzem Ericą.

background image

Biedne dziecko. Na pewno nie jest jej łatwo.

Nagle przed jej oczami pojawiła się twarz Josie. Jakie to okropne

stracić siostrę.

A w dodatku ta siostra została zamordowana.
Jedna siostra zamordowana. Życie drugiej zniszczone na zawsze

przez głupi wypadek.

Rodzina McClainów nie ma łatwego życia — pomyślała ze

smutkiem.

Biedna Erica.
Melissa odwróciła się, włożyła kluczyk do kłódki, otworzyła ją

i zdjęła.

Drzwiczki szafki odskoczyły.
Melissa krzyknęła z przerażenia.

- O, nie!

Na wewnętrznej ściance szafki ktoś przypiął wielkie, złamane

walentynkowe serce. Kapały z niego duże, rozmazane krople
czerwonej krwi. Pod spodem widniały trzy wypisane czerwoną farbą
słowa. JUŻ NIE ŻYJESZ.














background image

Rozdział 30
ZABAWA NA LODZIE

- To takie romantyczne — stwierdziła Melissa, kiedy szli przez
ciemności. Wzięła Lukę'a za rękę i przytuliła się do niego.

Lukę zaparkował na ulicy Strachu i szli teraz krętą ścieżką w

kierunku jeziora. Na szyjach dyndały im łyżwy.

Wokół jeziora rozmieszczono pochodnie. Migotały spomiędzy

drzew, nadając im jakiś tajemniczy poblask.
- Popatrz, jaka pogodna noc. Wprost niewiarygodna! — zachwycała
się Melissa.
- Całkiem niezła — przyznał Luke.
- Ale z ciebie poeta — roześmiała się Melissa, ściskając go
mocno za rękę.

Słyszeli już teraz muzykę i widzieli kilka par kręcących się po

lodzie.
- Ile was tam jest w tej kurtce? — spytał ze śmiechem Luke
i rozchylił poły wełnianej, watowanej kurtki Melissy.

- Nie podoba ci się moja kurtka? Prawdę mówiąc, należy do
mojego taty. — Sama też przyjrzała jej się z zainteresowaniem. —
Jest może trochę za duża i za gruba, ale przy moich umiejętnościach
łyżwiarskich im więcej warstw, tym lepiej.
- Może później i ja się tam wcisnę! — zażartował Lukę, wyprzedzając
Melisse na wiodącej ku jezioru ścieżce.

Teraz słyszeli już zewsząd wesołe głosy. Kilka osób oblegało

długi stół z przekąskami. Inni siedzieli na ziemi i wkładali łyżwy.
Cały las rozbrzmiewał śmiechem i muzyką.
- Ostrzegałam cię. Kiepska ze mnie łyżwiarka — przypomniała
Melissa, kiedy Lukę sznurował jej buty.

Spojrzała na pędzących po lodzie kolegów i wszyscy wydali jej

się tacy lekcy i pełni gracji.

background image

- Popatrz na Cory'ego Brooksa — rzekł Lukę, wskazując ręką. Melissa
spojrzała na jadącego na jednej nodze, i to do tyłu, Cory'ego.
- Co za bufon — mruknął Luke. Potem wybuchnął śmiechem, bo
Cory wpadł na Davida Metcalfa i obaj runęli jak dłudzy, omal nie
wywracając stojącego na brzegu stołu.

Kiedy zobaczył smutną minę Melissy, natychmiast przestał się

śmiać.
- Hej, co się stało? Chyba nie jesteś aż tak kiepską łyżwiarka jak
Cory!
- Nie… nie o tym myślałam — odparła poważnie Melissa.
Wyciągnęła rękę chcąc, by pomógł jej wstać. — Myślałam o swojej
szafce. O tym obrzydliwym sercu. O walentynkach z pogróżkami.
- Ejże, myślałem, że dziś wieczór będziemy się bawić - skarcił ją
Luke.

Chwycił ją za ręce i pociągnął na lód.

- Jestem przy tobie — szepnął uspokajająco. — No, malutka.
Zapomnij o tych bzdurach. Popatrz, jak tu pięknie. — Wskazał na
migoczące wokoło pochodnie. — Ślizgajmy się i bawmy wesoło.
- Dobrze — zgodziła się z uśmiechem Melissa.

Jechali obok siebie, ostrożnie omijając innych łyżwiarzy.

Melissa poruszała się na sztywnych nogach, niepewna swych
umiejętności. Jak dziecko uczące się chodzić — pomyślała
zawstydzona. Luke zaś sunął gładko, długimi, pewnymi krokami.

Na lodzie wyglądał na jeszcze pewniejszego siebie, niż kiedy

chodził.
- Nie podjeżdżajcie tutaj! — zawołał ktoś, wskazując puste
miejsce po prawej stronie.
- Dlaczego? Co się tam stało? — spytał Lukę.
- Lód jest za cienki. Już nawet trzeszczy! — usłyszał odpowiedź.
Lukę odwrócił się i zatoczył koło. Wyciągnął rękę ku Melissie, ale
jej lewa łyżwa wpadła w jakiś rowek i dziewczyna runęła na lód.
- Oua!

background image

Padając wyciągnęła ręce i wylądowała na prawym łokciu.

Poczuła przeszywający ból.
- O Jezu!
- Nic ci nie jest?

Lukę podjechał do niej i schylił się, by pomóc jej wstać.

- Ostrzegałam cię.

Ręka nadal ją bolała, ale pozwoliła mu się podnieść.

- Nie jestem zbyt zgrabna, co? Łyżwa mi się o coś zaczepiła.
- Za to znakomicie upadasz — zaśmiał się Luke. — Jak prawdziwy
zawodowiec.
- Kłamca.

Ruszyli znowu, wolniutko, w takt muzyki.

- Hej, zaczekaj! — zawołała w pewnej chwili Melissa.
Luke był dobrych kilka metrów przed nią. Skupiona na utrzymywaniu
równowagi Melissa straciła go z oczu.
- Hej, zaczekaj! — zawołała i znowu upadła.

Tym razem wylądowała na plecach.

- Hej, Luke.

Wyłonił się w końcu z ciemności i podjechał do niej.

- Co ty tu robisz na ziemi? — zażartował, pomagając wstać.
- Będę cała w siniakach. To chyba sprawa moich kostek. Są za
słabe.
- Jedź za mną — rzekł Luke, odjeżdżając w tłum.

Niepewnym krokiem, noga za nogą, posuwała się za nim.

- Hej, dokąd jedziesz? — zawołała.
- Pouczę cię trochę — odkrzyknął.

Odjechali daleko od pozostałych łyżwiarzy, daleko od pochodni,

daleko od muzyki.

- Dlaczego jedziemy aż tutaj, żeby się pouczyć? — zainteresowała się
przyspieszając Melissa.
- Bo to lekcja prywatna!

Odjechał w ciemność, a ona powlokła się za nim.

background image

Z dala od ludzi i świateł było tak strasznie.
Z dala od wszystkiego.
Nagle Melissa usłyszała jakiś trzask.

- Hej, Luke! — zawołała ze strachem. — Luke, lód! Zaczyna
pękać!

W tej samej chwili przypomniała sobie, że kazano im trzymać

się z daleka od tego miejsca.
- Luke, nie powinniśmy tu jeździć! — zawołała, czując, jak mocno
wali jej serce.

Było tak ciemno. Tak cicho.
Znowu trzask. Tuż obok.
Z ciemności wyłonił się Luke. Miał zaciśnięte usta, wpatrywał

się w nią nieruchomymi oczami.

Dlaczego on mnie tu poprowadził — zastanawiała się coraz

bardziej niespokojna.

Dlaczego poprowadził mnie w to niebezpieczne miejsce, z dala

od wszystkich?

Zawróciła gwałtownie i omal nie upadła. Ruszyła szybko w

kierunku ludzi.

Luke jednak był szybszy. Podjechał do niej i chwycił ją za

ramiona.

Odwrócił ją ku sobie.
Jego oczy zza okularów błyszczały.

- Luke, co ty wyprawiasz! - krzyknęła.








background image

Rozdział 31
POSTAĆ W KAPTURZE

Luke wysunął ręce spod pach Melissy, objął ją, przyciągnął do

siebie i pocałował.
- Chciałem być z tobą sam — szepnął, próbując ją znowu pocałować.

- Odczep się! krzyknęła rozgniewana i odepchnęła go obiema
rękami.

Zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę. Uśmiech znikł z

jego twarzy.
- Melisso, o co chodzi?
- Strasznie mnie przestraszyłeś! Jak mogłeś być taki okrutny!
- To miała być zabawa. Chciałem tylko...
- Zapomniałeś, że wciąż dostaję te pogróżki!
- Myślałem.,.
- Myślałeś, że to zabawne wyprowadzić mnie w to najciemniejsze
miejsce, gdzie w dodatku pęka lód! Jak mogłeś mi to zrobić!
- No, już dobrze, dobrze — rzekł, zasłaniając się rękami. — Uspokój
się, proszę.

Melissa obrzuciła go lodowatym spojrzeniem, ale jej złość

powoli mijała.

Luke po prostu chciał być romantyczny.
Przestraszył ją jednak, i to bardzo.
A poza tym nie powinni przyjeżdżać w miejsce, gdzie lód jest

tak cienki.
- Może pojeździsz sobie trochę beze mnie? — zaproponowała, dając
mu do zrozumienia, że jeszcze trochę jest na niego obrażona. — Jedź.
Zrób kilka okrążeń. Spotkamy się później przy stole z przekąskami.

- No, dobrze — zgodził się niechętnie. — Wciąż jesteś na mnie
zła? Melissa wzruszyła ramionami.

- Może.

Patrzyła, jak odjeżdża.

background image

- Gdy wrócę, nauczę cię kilku sztuczek — rzucił przez ramię.
- Na przykład, jak utrzymać się na nogach! — odparła, ale chyba jej
nie słyszał.

Powiew wiatru zmierzwił jej włosy. Naciągnęła wełnianą

czapkę.

Było jej przykro, że podejrzewała Lukę'a. Zrobiła z siebie

idiotkę.
- Co ja tu robię? — powiedziała na głos.

Inni łyżwiarze byli tak daleko. Nawet nie słyszała muzyki, tylko

odbijające się od drzew walenie perkusji.

Otoczona przez ciemność poczuła się niepewnie.

Muszę stąd uciekać.

Muszę wracać do ludzi.
Odepchnęła się i od razu usłyszała trzask.
Przyśpieszyła. Straciła równowagę. Potknęła się. Upadła na

brzuch.
- O kurczę. Ale zabawa — mruknęła ironicznie.
Dźwigając się na kolana, ujrzała podjeżdżającą ku niej jakąś
zakapturzoną postać.

Jechała szybko, nisko pochylona, twarz ukrywała pod kapturem.
W ciemnościach Melissa nie mogła jej rozpoznać.
Była coraz bliżej. Bliżej. Jechała wprost na Melissę.
Trzymała coś w ręku.
Coś połyskującego srebrzyście w świetle pochodni.
Coś cienkiego i srebrnego.
Jak ostrze noża.

- Aaaaaa — jęknęła z przerażeniem Melissa. Próbowała się odczołgać,
ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa.

Znowu rozciągnęła się na lodzie.
Lód zatrzeszczał.
Łyżwiarz w kapturze był już bardzo blisko.
Melissa otworzyła usta i zamarła.

background image

Kaptur zsunął się do tyłu. Ujrzała grzywę długich, płomiennie

rudych włosów.
- Rachel! — krzyknęła.

Błysnęło srebrzyste ostrze.
Melissa próbowała się odczołgać.

- Racheli!
Postać wjechała wprost na nią.
- Aua! — krzyknęła Melissa. Jęknęła, kiedy nóż zanurzył się w jej
boku.























background image

Rozdział 32
NA CIENKIM LODZIE

- Ratunku! — próbowała krzyczeć Melissa. Przez ściśnięte ze strachu
gardło wydobył się jednak tylko pisk.

Czekała na ból.
Szybko uświadomiła sobie, że nóż zanurzył się w jej grubej,

watowanej kurtce. Do ciała nie dotarł.

Jej napastniczka też to zauważyła i wyciągnęła nóż z kurtki, by

zaatakować powtórnie.
- Rachel, prószę, nie! — pisnęła Melissa. Ze strachu pośliznęła się i
zaczęła znów tracić równowagę.
- Rachel...

Padając wyciągnęła ręce i podparła się o napastniczkę.

- Oua!

Jej ręce zaplątały się w długie, rude włosy dziewczyny i zerwały

je.

To była peruka.
Z rudą peruką w rękach Melissa zrobiła krok do tyłu i odzyskała

równowagę.
- Erica! — krzyknęła. — To ty?

Erica spojrzała na nią wściekle. W jej ręku błyszczał nóż.

- Oddaj mi perukę, Melisso — powiedziała dysząc ciężko i
wyciągnęła wolną rękę. — Rekwizytorka z naszego szkolnego teatru
będzie jej szukać.
- Erico, dlaczego? — zawołała Melissa. — Dlaczego? Nagłym
szarpnięciem Erica wyrwała jej z ręki perukę. W jej oczach
malowała się wściekłość.
- Dziwisz się, Melisso? — spytała przez zaciśnięte zęby.
- Tak — przyznała Melissa.

background image

- Pewnie. Nigdy byś nie podejrzewała Eriki. Nigdy nawet nie
p o m y ś l a ł a ś o Erice. Nikt nigdy nie myślał — zauważyła z go-
ryczą Erica. — No bo przecież kim ja jestem, Melisso? Nikim!
- Erico, proszę cię — krzyknęła błagalnie Melissa, kiedy Erica znów
uniosła nóż.
- To Rachel jest tą piękną — mówiła ignorując jej prośbę Erica. — A
Josie była najbardziej lubiana. A ja? Ja byłam biedną Ericą, zwyczajną
i pospolitą.

Erica opuściła nóż i podjechała bliżej. Melissa chciała się

cofnąć, ale lód za nią znowu zaczął trzeszczeć.

Muszę jak najdłużej zająć ją rozmową — pomyślała. — To moja

jedyna szansa.

- To... to ty zabiłaś Josie? — spytała.
- Oczywiście!
- Swoją własną siostrę? Jak mogłaś?
- Josie musiała umrzeć — szepnęła Erica. — To przez nią Rachel
miała ten wypadek. A czy czuła się za to odpowiedzialna? Ani trochę.
Żyła sobie dalej, jakby nic się nie stało. A ja... ja byłam cały czas
uziemiona z Rachel.

Przysunęła twarz blisko twarzy Melissy i patrzyła na nią

zmrużonymi oczami.
- Czy wiesz, że wypadek Rachel zniszczył nie tylko jej życie, ale i
moje? Zniszczył na zawsze. Ale ty i Josie czułyście się znakomicie,
prawda?
- To nie tak, Erico — zapewniła ją gorąco Melissa. — I ja, i Josie,
obie...
- Zamknij się! — wrzasnęła Erica. — Czy wiesz, jak bardzo
cieszyłam się na naukę w liceum? Czy masz pojęcie? Ale przez ciebie
i Josie ani chwili się nim nie cieszyłam. Musiałam ze wszystkiego zre-
zygnować i zajmować się Rachel. Josie nie zrezygnowała z niczego.
Nie mogłam pozwolić, by uszło jej to na sucho. Po prostu nie
mogłam.

background image

Melissa spojrzała ponad głową Eriki na majaczące w oddali

grupki łyżwiarzy. Wydawali się tacy dalecy. Gdzie jest Luke? Gdzie
on się podziewa?
- Ale te walentynki — powiedziała. — Tego już nie rozumiem. Dave
przysyłał Josie kartki z pogróżkami. A ty...
- Kiedy Dave zaczął je przysyłać, ujrzałam swoją szansę. Znalazłam
sposób, jak pozbyć się Josie — przyznała Erica, nie spuszczając oczu
z Melissy. — To te walentynki podsunęły mi pomysł. Kiedy je
zobaczyłam, zrozumiałam, że będę mogła odpłacić się Josie za znisz-
czenie mi życia, za zniszczenie życia Rachel. I nigdy by się to nie
wydało.
- Ale i ciebie przecież też ktoś ugodził nożem! — krzyknęła Melissa.
- Ja sama — wyjaśniła Erica ostrym szeptem. — To było łatwe w
porównaniu z bólem, jakiego i tak już doświadczałam.
- Nie mogę w to uwierzyć — mruknęła kręcąc głową Melissa.

Gdzie jest Luke? Gdzie się wszyscy podziali? Czy nikt nas nie

widzi?

- Zostałam w domu, udając zbyt zszokowaną, by uczestniczyć w
pogrzebie — wspominała Erica. — Bałam się, że mnie złapią, że
ludzie domyśla się, że to ja zabiłam Josie. I nagle zobaczyłam, że
Dave włamuje się do naszego domu, i uznałam to za wybawienie.
Dawał mi idealną okazję, bym odsunęła od siebie wszelkie
podejrzenia. Zadzwoniłam po policję. Potem, nie namyślając się
wiele, pchnęłam się nożem. Wiedziałam, że Dave mnie ocali, zanim
stracę zbyt wiele krwi. — Zachichotała nieprzyjemnie. — Poczciwy,
stary Dave.
- Ale przecież Da ve'a też zabiłaś! — krzyknęła Melissa, przerażona
własnymi słowami. — Zabiłaś go w zeszłym tygodniu!
- Musiałam. Zaczynał się wszystkiego domyślać. Zdał sobie sprawę,
że nadal mam walentynki, które przysłał Josie. Zrozumiał, że używam
ich, by kopiować jego pismo na kartkach, które wysyłałam tobie.

background image

Melissa odsunęła się odrobinę. Lód znowu groźnie zatrzeszczał.
Gdzieś z daleka rozległ się śmiech rozbawionych łyżwiarzy.
Muszę ją ominąć i podjechać do ludzi — pomyślała Melissa. –

Muszę!

Jakby czytając w jej myślach, Erica uniosła nóż.

- Koniec rozmowy — oznajmiła cicho.
- Ale dlaczego ja? — pisnęła przez zaciśnięte gardło Melissa. —
Jestem twoją przyjaciółką, Erico.

Erica parsknęła gorzkim śmiechem.

- Nie jesteś żadną przyjaciółką. Ty masz wszystko. Rachel nic. Nawet
dostałaś Luke'a. To zrobiło ze mnie jeszcze większego więźnia. Bo
kiedy zabrałaś Luke'a, Rachel miała już tylko mnie.

Rzuciła perukę na lód i uniosła do góry nóż.

- Musisz umrzeć, Melisso. Tak będzie sprawiedliwie. Zabiłaś mnie i
Rachel. Teraz i ty musisz zginąć.
- Ale po co ta peruka? — spytała z rozpaczą Melissa, osłaniając się
rękami. — Dlaczego włożyłaś rudą perukę, Erico?

Erica spojrzała na kupkę sztucznych włosów.

- To jest także zemsta Rachel — powiedziała cicho. — Chciałam,
żeby i Rachel tu była. I w pewien sposób jest tu teraz ze mną, żeby się
na tobie zemścić.
- Ty zwariowałaś! — krzyknęła Melissa. — Przykro mi, Erico, ale
naprawdę zwariowałaś!

Erica zaklęła brzydko. Nóż błysnął w jej ręku. Melissa zachwiała

się i w tej samej chwili ujrzała Luke. Nisko pochylony, jechał szybko
w jej kierunku.
- Luke! Ratunku!— wrzasnęła. Erica wymierzyła nóż w szyję
Melissy. Melissa usłyszała daleki grzmot. Dopiero po chwili zdała
sobie sprawę, że to nie grzmot. To lód pod nimi zaczynał pękać.
- Ratunku, Luke! — krzyknęła jeszcze i zaczęła zsuwać się do wody.

Zobaczyła, jak złość na twarzy Eriki przechodzi w strach.
Teraz zanurzały się już obie.

background image

Rozdział 33
UTONIĘCIE

Melissa coraz bardziej pogrążała się w lodowatej wodzie.
Wyciągnęła do góry ręce.

- Luke!

Leżąc na brzuchu, Lukę chwycił mocno obie jej dłonie i

pociągnął ku sobie.
- Luke, ratuj!

Nadludzkim wysiłkiem wyciągnął ją na lód z ciemnej,

bulgoczącej dziury.

Leżąc na brzuchu Melissa zobaczyła, że sięga teraz po Erice.
Za późno.
Wzburzona woda wciągnęła ją pod lód.

- Zrobiłam to dla ciebie, Rachel! — krzyknęła jeszcze Erica.

A potem zniknęła w ciemnej, lodowatej toni jeziora.
Melissa z trudem dźwignęła się na kolana.
Serce waliło jej jak oszalałe, dygotała cała ze strachu i z zimna.
Patrzyła, jak Lukę nachyla się nad ziejącą dziurą.

- Erica! Erica!

Wokoło złowieszczo trzeszczał lód.

Melissa podczołgała się do Lukę'a i położyła się obok.

- Gdzie ona jest? Dlaczego nie wychodzi? — krzyknęła głosem,
którego sama nie rozpoznała.
- Erica! — wołał Luke. — Erica!
- Patrz! — pisnęła nagle Melissa, wskazując w dół.

Z początku myślała, że to ryba uwięziona pod cienką warstewką

lodu.

Później zobaczyła usta z lekko rozchylonymi wargami.
Potem nos. Ludzki nos.
I w końcu dwoje szeroko otwartych oczu.

background image

Wtedy Melissa ze zgrozą uświadomiła sobie, że to twarz Eriki

pod lodem, przyciśnięta do lodu, patrząca wprost na nią.
- Dlaczego ona się nie rusza? Dlaczego stamtąd nie wypływa? —
krzyczała histerycznie, szarpiąc Luke’a za ramię. — Dlaczego tak na
nas patrzy? Ona się wcale nie rusza!
- Ona chyba nie chce stamtąd wyjść — rzekł cicho Luke. Melissa
spoglądała z przerażeniem na nieruchomą, przyciśniętą do lodu twarz.

Erica od roku była jakby w więzieniu — pomyślała ze

smutkiem.

Teraz patrzy na nas z innego więzienia.
Nagle Melissa zdała sobie sprawę, że otacza ich tłum ludzi. Ze-

wsząd słychać było szepty.
- Co się dzieje?
- Czy Melissa upadła?
- Czy ktoś wpadł do wody?
- Czy lód się załamał?
- Trzeba wezwać pomoc.
- Niech ktoś wezwie pomoc.

Luke podniósł się z kolan i pomógł wstać Melissie. Objął ją

mocno i zaczęli się oddalać od podnieconego tłumu.

Melissa nagle uświadomiła sobie, że trzyma w ręku rudą perukę.

Z piskiem rzuciła ją na lód, jakby odrzucała od siebie całe to tragiczne
zdarzenie. Przytuliła się mocno do Luke'a i pojechali dalej.

background image

Rozdział 34
ROMANTYCZNY POMYSŁ

- Sama to namalowałam - powiedziała z uśmiechem Rachel. Siedzący
na kanapie Melissa i Luke spojrzeli na obrazek, który
przyniosła im Rachel.
- To bałwan, prawda? — domyśliła się Melissa.
- Zgadza się! — zaśmiała się wesoło Rachel. — To bałwan.

Oparta o framugę drzwi pani McCIain przyglądała im się z

uśmiechem.
- To całkiem dobry obraz — pochwalił Luke.
- W szkole dużo maluję — powiedziała Rachel, zwijając kartkę. Nagle
uśmiech zniknął z jej twarzy. — Szkoda, że nie mogę pokazać
go Erice — dodała ze smutkiem.
- Tak — przyznała niepewnym głosem Melissa, spoglądając na
Luke'a. Luke wolał wpatrywać się w swój zegarek.
- Tęsknię za moją siostrą — dodała Rachel. — Ale wkrótce poczuję
się lepiej. Poczuję się lepiej i będę mogła wychodzić sama na dwór.
- Tak, oczywiście — powiedziała z udawanym entuzjazmem pani
McCIain. Przeszła przez pokój i zbliżyła się do córki. — Melissa i
Luke chcą już chyba pójść.
- Tak, już jesteśmy spóźnieni — rzekł wstając Luke.
- Wkrótce znowu cię odwiedzę -— powiedziała Melissa i uścisnęła
Rachel.
- To była bardzo miła wizyta — rzekła Melissa, kiedy szli przez ulicę
do jej domu. — Nie widziałam Rachel od trzech tygodni. Tak, od
świętego Walentego.
- Nie wspominaj w ogóle o świętym Walentym — mruknął Luke. —
To straszne święto.
- Tak, masz rację — zgodziła się Melissa. - Wiesz co? W przyszłym
roku darujemy sobie dzień świętego Walentego i będziemy obchodzić
Matki Boskiej Gromnicznej. W tym dniu wyślemy sobie kartki,
Luke przystanął i pocałował ją.

background image

- Kartki na Matki Boskiej Gromnicznej - powtórzył. - Co za
romantyczny pomysł…


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
!Alistair Maclean Przełęcz Złamanego Serca
ZLAMANE SERCA
Alistair MacLean Przelecz zlamanego serca
!Alistair Maclean Przełęcz Złamanego Serca
Alistair MacLean Przelecz zlamanego serca id 579
1974 Alistair MacLean Przelecz zlamanego serca
Wierszyki na złamane serca, ☻ DOKUMENTY ☻
Złamane serca, Slayers fanfiction, Oneshot
MacLean Alistair Przelecz Zlamanego Serca
Alistair McLean Przełęcz Złamanego Serca
ZLAMANE SERCA
MacLean Alistair Przełęcz złamanego serca
wierszyki na złamane serca

więcej podobnych podstron