Ziemkiewicz Rafal Zero zludzen

background image

Rafał A. Ziemkiewicz

ZERO ZŁUDZEŃ

Wydano: 1991

background image

My tutaj wam sprzedamy każdego wieczora

Liryczność, co was słodko po buzi poklepie.

Za wasze kilka groszy czeka was perora,

Co kastetem będzie was tłukła po czerepie,

Aż otworzycie gęby i obleśne ślepie,

Nagle przed wami słowo kiedy się zatrzepie

Jako czerwona chusta w ręku pikadora.

Antoni Słonimski

background image

OD AUTORA

Taki tytuł poniższego wstępu jest trochę nieścisły. Na dobrą sprawę, autora

większości pomieszczonych w tym tomie opowiadań już nie ma. Na ile go pamiętam,

był młodzieńcem bardzo narwanym i gniewnym, pełnym urazów i nieodmiennie

kipiącym wściekłością. Z całą pewnością właśnie z tej wściekłości wzięło się jego

pisanie. A także z żywiołowej niechęci do literatury nudnej i z głębokiej wiary w

możliwości fantastyki, która o sprawach trudnych potrafi mówić w sposób prosty,

wcale ich przy tym nie upraszczając. Zresztą, oprócz nazwiska i kilku pomysłów,

odziedziczyłem po nim także i to przekonanie, że dzięki SF można dotrzeć ze swoimi

zwierzeniami i przemyśleniami do serc anonimowych przyjaciół, nie nużąc ich przy

tym, a przeciwnie - ofiarowując chwilę ucieczki od siermiężnej rzeczywistości, w

której przyszło żyć.

Młodzieniec ów nie miał jakoś szczęścia do druku. Niezbyt się temu dziwię -

szczeniak nie nosił w sercu za grosz pokory, ani myślał wierzyć w magiczną moc

kilku literek przed nazwiskiem, zaś irytowanie szacownych urzędników literatury

poczytywał sobie wręcz za punkt honoru. Z założenia ignorował dobre rady, reagował

furią na najdrobniejsze poprawki, w ogóle - nie potrafił się znaleźć w roli młodego-

obiecującego, który wszak powinien grzecznie słuchać starszych i czekać cierpliwie,

aż sam się zestarzeje, co da mu automatycznie prawo do mądrzenia się i pouczania

kolejnej zmiany w literackim przedpokoju. Cokolwiek mu mówiono, wiedział swoje i

miał się za mądrzejszego. Bywają redaktorzy zdolni do odgrywania się za taką

arogancję przez długie lata.

Piszę o tym nie dla pozy ani pustej chwalby, ale gwoli wyjaśnienia, dlaczego

opowiadania sprzed ładnych kilku lat dopiero teraz ukazują się w formie książkowej.

Kilka z nich mignęło w wydawnictwach amatorskich, prasie i antologiach młodej SF.

Składając niniejszy zbiór, sięgnąłem po ich ostateczne, lepiej dopracowane wersje,

przygotowane z myślą o nie wydanej koniec końców książce. Tak wyszło, że w

eksplozji nowej fantastyki w początkach lat osiemdziesiątych wziął młody autor

udział raczej jako kibic, niż jako jeden z burzycieli polemowskich stereotypów, co go

zresztą przyprawiło o ostateczną frustrację.

Zamykają książkę dwa utwory nowe, w chwili, gdy piszę te słowa, jeszcze

ciepłe; uznałem, że wypada czytelnikowi pokazać osiągnięty przez te dziesięć lat

psucia papieru punkt dojścia. Z tekstów wcześniejszych pozwoliłem sobie wybrać te,

background image

co do których żywię przekonanie, iż są jeszcze czymś więcej, niż muzealną

ciekawostką z zamierzchłych dziejów polskiej SF. Autora, jako się rzekło, już nie ma

- niepostrzeżenie przemienił się w kogoś innego, kto na jego młodzieńcze furie patrzy

po części z rozbawieniem, a po części z zazdrością. Ale mam nadzieję, że choć część

czytelników odnajdzie w tych rozegzaltowanych historiach siebie i zechce przyjąć to,

co wpychający się uparcie do literatury młodzian miał im do zaoferowania.

Rafał A. Ziemkiewicz

background image

NOTATNIK (VII)

HOLLYWOOD PICTURES

Bo to wszystko, panie władzo, przez tego dziadygę. Ja wytłumaczę: to był taki

film, Archipelag Gułag”. Nowy, z Curtissem Ye, pan zna? Gościu jak przy pierniczy,

to tylko odciski palców zostają, reanimacja, zero szansy. Historyjka o Stalinie, taki

był jeden u kacapów jakieś sto lat temu. Oglądał pan? No, to ten Stalin był u nich za

głównego wirachę i miał takich przyduptasiów, co tylko chodzili i słuchawami ruszali.

A jak kto podskakiwał, to go zaraz wprintowałi w komputra i wieczorem zajeżdżała po

gościa radiola, że niby samochód źle zaparkował, a jak się ruszył z chaty, to go za

wszarz i do tego ichniego Gułagu. No, i to jest o takim jednym dziennikarzu,

Aleksandr się nazywał, znaczy, to właśnie był ten Curtiss Ye. On tam w tej gazecie, co

w niej robił, tak zaczął węszyć - sprytny był, nie - że co i raz kogoś wcina, i mówią:

ten a ten towarzysz to delegowany do Nowosybirska, a ten do Świerdlowska. To

Curtiss dzwoni do Nowosybirska, a tam nigdy nic o gościu nie słyszeli. No i zajarzył,

ż

e go w gumę ładują, ale tamci od Stalina się połapali i zaraz go za chabety, a jego

Nataszy - a oni z tą Nataszą strasznie na siebie napaleni byli, zresztą laga jak trza -

taki zbir kosę do gardła, i zasuwa, ty taka twoja, mąż jest delegowany tam a tam, a

puść tylko parę z gęby, to polecisz na zasiłek dla bezrobotnych, ino gwizdnie...

Nie, no dobrze, panie władzo, to jest właśnie na temat, bo chciałem zaznaczyć

mianowicie, że ten film to taki był bardziej na lirycznie, jak to się mówi. To znaczy,

trochę się trzaskali, jasna sprawa, ale głównie to tak właśnie szło, można powiedzieć,

nastrojowo: jak to oni garują w tym Gułagu, a głusza kompletna, sam las, i tak sobie

siedzą przy samowarze, krzakówę ciągną, a co kto zaśpiewa, to tak smutno, że uch.

Znaczy się, on do tej Nataszy strasznie tęsknił. A mnie to właśnie na rękę był taki film,

bo w ogóle to byłem z łaską, jak pan władza wie. A ten pierdzieł, co o niego poszło, to

się jak sam raz usadził przed nami, chociaż miejsca było od gro-ma, i - żeby go szlag -

siedzi i ciągle coś nawija pod nosem. I jęczy. Ja tam spoko, boli go co, to niech jęczy,

jego brocha. No i działam, a ta laseczka to wie pan, czuła na sercowe sprawy, i tak mi

się, widzę, robi miękka. No, pan wie, jak to jest.

No, i tak to leciało, film się powoli kończy, znaczy Curtiss natrzaskał takiego

jednego klawisza i wióra, do Moskwy. A ci go gonią. No i prawie go już zahaczyli...

Nie, w porządku, więc w każdym razie dojechał do tej Moskwy, zebrał kumpli, no i

background image

walnęli o tym wszystkim na pierwszej stronie. Finał, zna-. czy się, Stalina zaraz

wyrzucili, a Curtiss zaraz do Nataszy i na nią. Scena była jak trza, a moja laska to już

całkiem miękka, no i czuję, że wie pan, dobrze idzie, jak nic, tylko sobie dziś zasadzę

aż po skorupki. A wtedy ten dziadyga jak nagle nie podskoczy i mordę zaczyna drzeć,

ż

esz mać jego, nie powiem przy urzędowej osobie jaka. Panienka mnie się spłoszyła,

sam też się trochę, jak to się mówi, zdetonowałem, ale spoko do niego, szacuneczek

umiarkowany, żeby przybastował. A on na nas z mordą, że co my tu, i co my w ogóle, i

czy my wiemy, i takie tam... No, to pan powie, panie władzo, jak on tak z tym ryjem, w

takiej chwili, to pan by go nie trzasnął w kły?

background image

HELLAS - III

Mars nie był tym miejscem, którego szukałem. Nigdzie nie ma tego miejsca,

ale to wiem dopiero teraz. Wtedy zdawało mi się, - że znalazłem wreszcie spokojny

port. Tylko powoli narastał niepokój, że już zbyt długo nie muszę się ukrywać ani

uciekać, że coś wreszcie przerwie tę sielankę.

Czasem urywałem się na kosmodrom popatrzeć na przyjezdnych i po każdej

takiej wyprawie miałem sporo do myślenia. Metropolia rodziła się na moich oczach i

rosła szybko. Przez rok przychodziły codziennie dwa, trzy duże transportowce.

Wtedy, gdy tam przybyłem, była to tylko kupa rozrytego piachu, zatopiona pod polem

siłowym w ogromnym bąblu powietrza. Nazywała się “osiedle Hellas - III”. Nazwę

“Uniontown” wymyślono dopiero potem, już pod koniec mojego pobytu na Marsie -

mniej więcej w tydzień po wydarzeniach, które chcę opisać.

Dziwna rzecz, ale zawiodło mnie wtedy przeczucie - zawsze, kiedy miało się

stać w moim życiu coś ważnego, wiedziałem to wcześniej, budziłem się ze

ś

wiadomością, że właśnie dziś się to coś wydarzy. A tego ranka stałem tylko przy

oknie i myślałem, że szykuje się następny nudny dzień, rozdzielony między budowę i

knajpę. Tak właśnie sobie myślałem, kiedy wpadł do pokoju Bert. Trzasnął

bezceremonialnie drzwiami, puścił mimo uszu wiąchę obudzonego znienacka Pabla i

podbiegł prosto do mnie. Dysząc ciężko wcisnął mi do ręki poranne wydanie “Martian

Journal”.

- Patrz - wysapał, pokazując mi ogromny tytuł na pierwszej stronie:

“ŚMIERTELNE NIEBEZPIECZEŃSTWO NAD HELLAS-III - CZY

PROWOKACJA?”

Podniosłem wzrok. Bert był wyraźnie spanikowany.

- Czytaj.

“Dziś o godzinie trzeciej trzydzieści dwie niezidentyfikowany osobnik,

podający się za przedstawiciela osławionej organizacji terrorystycznej »Black Wings«

poinformował telefonicznie naszą redakcję o kolejnym zaplanowanym przez

bojówkarzy zamachu. Rozmówca nasz zagroził wysadzeniem południowej elektrowni

w wypadku niespełnienia żądań wysuniętych przez »Czarne Skrzydła« przed

tygodniem. Stwierdził on również, że elektrownia jest już zaminowana i nic nie jest w

stanie powstrzymać terrorystów, jeżeli zdecydują się ją zniszczyć.

Przypominamy, że terroryści żądają uwolnienia swoich bojówkarzy,

background image

zatrzymanych ostatnio w Stanach Zjednoczonych Europy, wstrzymania kolonizacji

Marsa oraz zaprzestania produkcji sprzętu driggerowskiego i zamknięcia

wytwarzających go fabryk...”

Przeczytałem do końca i oddawszy Bertowi gazetę wróciłem do sznurowania

butów.

No i co o tym sądzisz?

A co mam sądzić? - wzruszyłem ramionami, dopinając koszulę. - Jeśli to

nawet prawda, to i tak nic się nie da zrobić. Idziemy na śniadanie. Pośpiesz się -

rzuciłem do Pabla, który siedział właśnie pod prysznicem, dyskutując z nim na temat

szkodliwości porannego wstawania dla zdrowia. - Jest za dwadzieścia.

No, ale powiedz, John, znasz się przecież na tym. Myślisz, że ważyli by

się na coś takiego? - Bert nie ustępował.

Wzruszyłem tylko ramionami. Pablo dogonił nas przy windzie.

Bzdura - powiedział, przeczytawszy gazetę. - Robiłem kiedyś w

elektrowni, to jest nie do wysadzenia.

Tak sądzisz, John?

Nic nie sądzę. Jak znam “Czarne Skrzydła” nie cofnęli by się przed

niczym, ale Pablo ma rację, elektrowni nie da się tak łatwo wysadzić. W każdym razie

nie przeżywaj tak tego. Poczekamy, zobaczymy.

Łatwo ci mówić - Bert wyciągnął z kieszeni papierosa. - Nie rozumiem,

czego te skurwysyny chcą. Niech sobie porywają polityków, ale czego się czepiają

porządnych ludzi? Co im na przykład przeszkadzają driggery?

Nie wiem. Przestań gadać, zobaczymy. I nie pal na czczo.

Winda zatrzymała się, wyszliśmy. W korytarzu obok stołówki stała budka z

papierosami i gazetami.

- “Journal” - rzuciłem na ladę monetę. Spojrzałem przelotnie na pierwszą

stronę: “JESZCZE KILKA LAT, A ZNAJDZIECIE DRIGGER W KAśDYM

DOMU!”.

Przerzuciłem cały numer. Nigdzie ani słowa o “Czarnych Skrzydłach”.

Odciągnąłem Berta na bok. Obie gazety były identyczne, miały ten sam numer i datę.

Jedynie pierwszą stronę złożono inaczej.

Nic nie rozumiem - stwierdził Bert.

background image

Gdzie kupiłeś ten numer?

Na mieście, koło supermarketów.

Teraz?

Nie, gdzieś tak... z godzinę temu - nerwowo podrapał się po twarzy. -

Wracałem tamtędy od Annie, w czwartki zawsze drukują plakaty, chciałem zobaczyć,

co jest.

Dopiero teraz zauważyłem, że Bert ma czerwone od niewyspania oczy.

Hej! Za dziesięć! - krzyknął na nas od drzwi Pablo, pokazując zegarek.

Przepchnęliśmy się do stołówki.

Cholera, znowu to zielone gówno. Mogliby wreszcie sprowadzić jakieś

uczciwe jedzenie.

Sprowadzili - zaśmiał się Pablo, biorąc talerz. - Ale nie dla nas. Jak dobrze

posolić, daje się zjeść. Cześć O’Hara - krzyknął w kierunku stołów. - Tam jest wolne?

Przysiadamy się!

Jedliśmy w pośpiechu. Dopiero wtedy, w stołówce, zacząłem się nad tą sprawą

zastanawiać. Myślałem o tym, chociaż i tak nic nie dało się zrobić. Ale jeżeli zrzucili

z drugiego wydania całą kolumnę, to coś w tym musiało być.

O’Hara spokojnie przeczytał kawałek o terrorystach, nie pokazując po sobie,

ż

eby go to cokolwiek interesowało. Natomiast Bert nie potrafił zmienić tematu. Ta

kupiona przeze mnie gazeta nie dawała mu spokoju.

Bali się paniki - wyjaśniłem mu wreszcie. - Wyobrażasz sobie, co by się

działo, gdyby wszyscy chcieli nagle opuścić miasto? W ogóle idioci nie powinni nic

pisać.

Jak to? - zrobił zdziwione oczy. - To ludzie mogliby nic nie wiedzieć?

A po co?

Bert bywał czasami rozbrajający. O’Hara skrzywił tylko wargi. W głośnikach

rozległ się przenikliwy dźwięk, sygnał, że przed wieżowcem czekają już transportery

dowożące nas do miejsca robót.

Jazda do Galileusza trwała dobre dwadzieścia minut, w czasie których Bert

gadał bez przerwy. Wkurzył mnie w końcu, bo nie pozwalało mi to skupić myśli.

Kiedy kazałem mu się zamknąć, spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem i poszedł

opowiadać o terrorystach komu innemu.

Bert był ciekawym typem. Właściwie był to jeszcze gówniarz, dopiero co

background image

skończył osiemnaście lat. Trochę to śmieszne, że tak o nim piszę, sam miałem wtedy

dwadzieścia jeden, ale Bert po prostu zachowywał się jak szczeniak. Zbierał plakaty,

biegał za dziewczynami, chwalił się, ile to potrafi wypić (w gruncie rzeczy spijał się

zawsze śmiesznie małą ilością). Nie dziwię się, że taki był. Trafili mu się bogaci

rodzice i nigdy nie miał większych zmartwień niż to, że rzuciła go dziewczyna. Miał

zostać architektem i objąć firmę po starym. Bert jednak, jak sam się chwalił, wpadł w

“złe towarzystwo”, spakował manatki i bez słowa pożegnania wyjechał na Marsa. Był

z tego bardzo dumny.

Należał do tej odmiany gówniarzy, którzy muszą się do kogoś przykleić. Za

słabi, żeby cokolwiek sobą ważyć, rzucają się na pierwszego z brzegu faceta, który

czymkolwiek im zaimponuje i stają się jego cieniem oraz klaką. Tak się złożyło, że

dla Berta tym facetem byłem właśnie ja. Łaził za mną, opowiadał, pytał, chodził do

tych samych barów i zamawiał w nich te same drinki. W zasadzie go lubiłem, tylko

czasem doprowadzał mnie do wściekłości mówiąc z pogardą o swoich

“mieszczańskich” rodzicach i dzieciństwie.

Wjechaliśmy w krater Galileusza i do końca pracy nie rozmawialiśmy ze sobą.

Pracując w astimacu nie ma się czasu na pogaduchy, wystarczy chwila nieuwagi, żeby

koparkę przysypało kilkaset ton piasku. Ryliśmy w kraterze długie, krecie korytarze,

sięgające kilkadziesiąt kilometrów w głąb. Powiedzieli nam, że będzie to ośrodek

naukowy, chociaż niektórzy mówili, że budujemy bazę wojskową. Całkiem możliwe.

Jak na ośrodek naukowy było to wszystko zbyt tajemnicze, każdy znał tylko ten

kawałek, który sam robił i bardzo nas pilnowali, żeby plany tych fragmentów nie były

wynoszone poza budowę. Kilkakrotnie robili nam przy wyjściu rewizję.

Po czterech godzinach przysługiwała mi piętnastominutowa przerwa.

Włączyłem telewizor. “... po przebyciu tej czwartej już z kolei kontroli, potencjalny

zamachowiec musiałby przenieść materiał wybuchowy w okolice reaktora, w innym

bowiem miejscu nawet silna ekspolozja nie byłaby w stanie poważnie uszkodzić

elektrowni. Okolicę reaktora mamy tu zaznaczoną kolorem czerwonym. Przy wejściu

do tego sektora każdy zostaje poddany szczegółowej kontroli”.

Na ekranie pokazany był plan elektrowni południowej, przy którym stał

ubrany w elegancki, szary garnitur facet ze wskaźnikiem.

No dobrze, a możliwość podkopania się? - zapytał prezenter. Facet

background image

podszedł do innego szkicu.

Również jest to absolutnie niemożliwe. Po pierwsze, elektrownia jest

zbudowana na skale, po drugie, widoczne tu detektory wy kryją każde, najdrobniejsze

nawet drżenie podłoża w promieniu do kilkudziesięciu kilometrów pod miastem...”

Aha - powiedziałem. - Krótko mówiąc, twierdzicie że to blef?

Naturalnie - odpowiedział prezenter. - Jest to blef, obliczony na wywołanie

paniki i zdezorganizowanie życia w osiedlu.

Przypadkiem dobrze wiedziałem, że “Czarne Skrzydła” nie mają w zwyczaju

blefować. Ale dyskusji z telewizorem nie uważam za zajęcie sensowne. Nacisnąłem

wyłącznik i wziąłem z podajnika kubek coli.

Skończyłem swój wykop o szesnastej z minutami. Wyjechałem na górę i

rozsiadłem się w transporterze, czekając aż wszyscy wyjdą i podbiją karty.

- To jednak musi być bzdura - usłyszałem obok siebie głos Berta. Otworzyłem

oczy. - Przecież jak by to zrobili, to ich też by szlag trafił. Ale się dałem nabrać.

Musiał myśleć bite osiem godzin, żeby do tego dojść. Dla niego “Czarne

Skrzydła” to było coś w rodzaju gangsterów. Znowu zamknąłem oczy.

Idziemy dziś do “Lwa”, co?

Mogę iść.

Musisz. Obiecałem Helen. Opowiadałem jej o tobie i chce cię koniecznie

poznać. Fajna jest...

Może się zawieść, lubisz gadać bez pokrycia. A poza tym spać mi się chce.

Nie mam nastroju do zabawy.

- Nie żartuj. Przecież nie będziesz spać!

Musiałem przerwać na chwilę pisanie i zrobić obchód. Teraz przeczytałem to

wszystko i nie wiem dlaczego, ale nie jest to tak, jak naprawdę było. Wygląda,

jakbym rozmawiał tylko z Bertem i z Pablem, a przecież było tam mnóstwo ludzi,

każdego znałem, z każdym zamieniałem codziennie kilka słów. Poza tym mieszają mi

się trochę poszczególne rozmowy, nie pamiętam, co kiedy mówiłem i wszystko to

jakieś takie nieskładne... Nie wiem, pamięć już mnie trochę zawodzi i nigdy nie

uczyłem się pisać.

Po drodze widziałem na ulicy kilka policyjnych patroli. Pokazywały się

czasem, ale nigdy przedtem nie chodzili po sześciu. Włóczyli się znudzeni, któryś

kopał po chodniku jakiś kawał izolacji. W powietrzu coś wisiało. Nie mówiłem nic,

background image

zjadłem obiad i poszedłem do siebie, ale nie mogłem zasnąć. Nie bałem się, że “Black

Wings” coś odpalą; obawiałem się, że zacznie się szukanie ich wspólników.

Nigdy nie byłem w “Czarnych Skrzydłach”, ale znałem wielu ludzi, którzy tam

później poszli. Swego czasu przymknęli mnie pod zarzutem udziału w jednej z ich

akcji. Nie mieli na nic dowodów, skopali mnie i wypuścili, ale na pewno mieli to w

kartotekach. Mogło się znowu zacząć ciąganie po posterunkach, światło w oczy,

pytania... Cholera.

Gdzieś w korytarzu zaskrzypiały drzwi, zahuczały echem podkute buciory.

Usiadłem na pryczy.

Leż - powiedział współwięzień, nie poruszając się. - To nie do nas.

Wiem - powiedziałem. Oparłem głowę na łokciach i nagle zacząłem płakać.

Kapral podniósł się i podszedł do mnie, objął mnie ramieniem.

Ile ty masz właściwie lat, mały? - patrzył na mnie troskliwie wąskimi

szparkami świecącymi w zmasakrowanej twarzy.

Szesnaście - wydusiłem z siebie wreszcie. - Prawie siedemnaście.

Nie bój się, mały. Do bicia też można się przyzwyczaić. Wszyscy

wytrzymują.

- Pierdol się! - krzyknąłem histerycznie, tłukąc pięściami w kolana. - Wcale się

nie boję! - zwiesiłem głowę. - Tak mi się jakoś zebrało...

Rozległ się zgrzyt klucza i drzwi celi otworzyły się z łoskotem. Przyszli po

mnie.

- Hej, John! Śpisz?

Otworzyłem oczy i zaraz zmrużyłem je przed światłem.

Wstawaj, jest wpół do ósmej. Idziemy! - nade mną stał Pablo.

Gdzie znowu?

Do “Złotego Lwa”, nie pamiętasz? Obudź się.

A, prawda - podniosłem się powoli. Obmyłem twarz zimną wodą. Trzask

drzwi.

No, co jest? - Bert był ubrany w obcisłe, tęczowe spodnie, postrzępioną

trykotową koszulkę i czarną skórę nabijaną ćwiekami.

Poczekaj chwilę - wyszedłem z łazienki, wycierając twarz. Zacząłem

background image

wciągać buty.

Spać mi się chce.

- Rozruszasz się. Wyszliśmy z pokoju.

- Pół miasta chodzi na rzęsach, a on śpi. Człowieku, ty wiesz co się dzieje?

Co-pół godziny nawołują do spokoju, wstrzymali wszystkie odloty.

Winda, hol, parking, samochód Berta. Trzask drzwiczek.

Nudzi mnie to wszystko - powiedziałem, gdy ruszyliśmy.

Co?

- Wszystko. Absolutnie. Chwila milczenia.

Zobacz, co sobie kupiłem - Bert wyciągnął z kieszeni niewielkie, czarne

pudełko z chropawego plastiku i podał mi je na otwartej dłoni.

Drigger?

Najnowszy model, od dwóch dni w sprzedaży.


Wiesz, że mają skasować ręczne sterowanie w astimacach i oprzeć je na

psychopolu?

Tak, słyszałem. I w samolotach, w ogóle we wszystkim.

Zatrzymaliśmy się pod klubem, z którego dochodziła przytłumiona muzyka.

Drzwi otworzyły się przed nami same (Bert spojrzał w moją stronę i z uśmieszkiem

klepnął się po kieszeni). Dziewczyn jeszcze nie było. “Zawsze muszą się spóźniać”,

mruknął Bert pod nosem. Muzyka szła na razie z taśmy, na małej estradzie leżały na

kolumnach gitary, z tyłu stała perkusja. Usiedliśmy przy stoliku w kącie, po

przeciwnej stronie niż bar. Bert przyniósł stamtąd dwie butelki i kieliszki.

No, panowie, koniec zmartwień na dziś - powiedział. Jedna z butelek

uniosła się, napełnione kieliszki podleciały nam do rąk. Bert cieszył się jak głupi.

Nasze - powiedział Pablo.

- śeby był spokój - wzniósł toast Bert. Ja wypiłem w milczeniu.

W połowie drugiej butelki, gdy Bert zaczynał już wchodzić na orbitę, przyszła

Annie z dziewczynami. Przywitaliśmy się.

Aha, więc to jest ten tajemniczy człowiek - powiedziała niewysoka

brunetka o sympatycznej buzi, wyciągając do mnie rękę. - Cześć. Jestem Helen.

To ja. Cześć.

background image

Na stole przybyło butelek.

Może byś się do mnie odezwał? - zaproponowała po jakichś dziesięciu

minutach.

Nie przejmuj się - rzekł Pablo. - On tak zawsze. Trzeba go trochę

rozruszać. Polej, Bert.

Spróbuję - uśmiechnęła się.

Skinąłem głową i powiedziałem coś głupiego, niosąc kieliszek do ust.

Chciałem dodać coś jeszcze głupszego, ale w tym momencie rozległ się potworny ryk

gitary.

- Cześć witajcie w naszym przytułku dla samotnych i spragnionych! Mam

nadzieję, że nie będziemy się dziś nudzić. Zaczynamy od sławnego przeboju zespołu

“Jet Spharkhes” -”BigJet Joe!!!”

Możemy zatańczyć - powiedziałem do Helen - Jeśli masz ochotę. Oni

chyba dość dobrze bawią się bez nas.

Dobrze - kiedy się uśmiechała, wyglądała bardzo ładnie. - Zatańczmy.

Podałem jej rękę i zaprowadziłem na parkiet.

Nad czym się tak ciągle zastanawiasz?

Jak zacząć rozmowę. Co Bert ci o mnie naopowiadał?

Nic złego. Malował cię bardzo interesująco.

Zawiodłaś się?

Usiłujesz być tajemniczy.

Dziękuję - nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Zaczęła’mnie nudzić ta

rozmowa i suszenie zębów. - Dobrze tańczysz.

Dziękuję. Chyba nie masz zbyt wielkiej wprawy w podrywaniu?

Chyba nie.

Szkoda. Chciałabym kiedyś być poderwana przez kogoś tak tajemniczego.

Co? Nie wyglądasz na zachwyconego tą myślą.

Dlaczego? Nie mam nic przeciwko temu.

Mówisz to bez entuzjazmu. - Muzyka skończyła się. - Zatańczmy jeszcze

raz.

Tym razem grali wolną, bluesową melodię. Kołysaliśmy się lekko, przytuleni

do siebie. Pomyślałem, że gdybym mocniej napiął mięśnie, mógłbym połamać jej

background image

ż

ebra, i to mi się w niej najbardziej spodobało.

Mógłbyś mnie przynajmniej pocałować.

Wszystko we właściwym czasie - odparłem, ale pocałowałem ją.

Przetańczylismy jeszcze parę minut w milczeniu i wróciliśmy do stolika..

Napiłabym się - powiedziała Helen, patrząc rzewnie na puste butelki.

Poczekajcie chwilę, przyniosę coś.

Wziąłem wino i butelkę wódki. Odchodziłem właśnie od baru, gdy ktoś mnie

pociągnął za łokieć.

Chodź na chwilę, John. Machinalnie usiadłem obok nieznajomego.

O co chodzi?

Nie poznajesz mnie? Fakt, dawno się nie widzieliśmy. Poczułem, że

oblewa mnie fala gorąca.

Dobrze. Rozmawiam teraz z tobą prywatnie. Chcą ci pomóc, rozumiesz? -

zgasił skierowaną w moje oczy lampą. - Czy ty w ogóle wiesz, szczeniaku, w co sią

wpakowałeś? Tylko nie pieprz mi tu sloganów. Wbili ci je do łba i powtarzasz.

Spróbuj sam przez chwilą pomyśleć.

Oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Twarz, którą przed sobą zobaczyłem, nie

była twarzą potwora. Była to twarz zmęczonego człowieka.

- Milczysz? Zabrakło ci argumentów?

Podniósł się, zdjął coś z półki i rzucił na biurko.

Wiesz co to jest? - pokazywał jeden papier po drugim. - Meldunek o

rozbiciu zgrupowań północnego i południowego. A to o egzekucji pułkownika i jego

sztabu. To informacja o rozstrzelaniu wszystkich członków tych oddziałów. To o

wykryciu i zniszczeniu waszej radiostacji. Widzisz?

ś

al mi cię, dzieciaku. Dałeś się wplątać w coś, czego jeszcze długo nie

zrozumiesz. Dałeś się oszukać, możesz mi nie wierzyć, ale taka jest prawda. Teraz ten

twój upór zupełnie nie ma sensu. Jesteście rozbici, bez szans, najważniejsi uciekli za

granicą, a takich jak ty powywieszamy. Zawsze wiesza się tylko takich jak ty.

Podsunął mi papierosa. Zapaliłem.

Czego chcesz?

Uratować cię od stryczka. Po prostu żal mi gówniarza.

background image

Pieprzą twoją łaską.

Nie za darmo. Podpiszesz zeznanie obciążające ludzi z kierownictwa

twojego oddziału. To formalność, bo oni i tak będą wisieć. Potem pozwolimy ci uciec

za granicę i rób tam sobie co chcesz. Oficjalnie wyrok już masz.

- Nie. Zaśmiał się.

I po co? Po co? Czy myślisz, że nie wiem, że prezydent to skurwysyn, że

ministrowie to banda idiotów, że kiedy wy zdychacie z głodu, oni z przeżarcia? Wiem

dużo lepiej, znam wszystkie ich łajdactwa, i to takie, których nawet się nie domyślasz.

Patrzę na to codziennie z bliska. Ale wiem też, że chcesz zginąć za innego skurwysyna,

nic a nic nie lepszego, który chciałby tylko zająć miejsce tamtego i też się tak obżerać.

Słuchaj! A ja chcę, żebyś dożył wieku, kiedy sam będziesz się mógł nad tym

zastanowić. Podpisujesz?

Nie.

Szkoda. Niepotrzebnie traciłem czas...

Ta rozmowa wydaje się być bardzo długa, ale dla mnie to był moment.

Przemknęło mi wszystko przez głowę w ułamku sekundy. Zamoczyłem usta w jakimś

soku. Łomot w uszach. Lśniący bar. Szklanka.

- Czego chcesz?

Powoli wydmuchiwał dym z papierosa.

Zaskoczyłeś mnie - powiedział wreszcie. - Byłem pewien, że najdalej w

miesiąc po ucieczce, jak dojdziesz do siebie i zrozumiesz, na co się zgodziłeś,

strzelisz sobie w łeb.

Jak mnie znalazłeś?

W policyjnych kartotekach nic nie ginie, nawet jeśli się często zmienia

nazwisko. Tak... Ale dobrze, że okazałeś się twardszy niż myślałem.

Milczenie.

Nie bój się, ja też opuściłem kraj, niedługo po tobie. Siedź! Zawodu nie

zmieniłem. Czytałeś poranne gazety? Oglądałeś telewizję?

Chodzi o ten kawał z terrorystami?

To nie żaden kawał. Przykro mi, że psuję ci zabawę, odbijesz to sobie kiedy

indziej. Masz piętnaście minut, żeby się z nimi pożegnać. Na parkingu przed

wyjściem czeka na ciebie biały samochód.

background image

Tracisz czas, Besmof. Pracuję w Areokonstrukcie i dobrze się prowadzę, stare

kontakty dawno zerwałem. Możesz sprawdzić.

- Już lecę sprawdzać. Słuchaj, a dlaczego nie wziąłeś tej roboty w Centrum

Lotów Kosmicznych? Duże pieniądze, no i praca taka bardziej romantyczna, w twoim

stylu...

Wzruszyłem ramionami. Oni zawsze wszystko wiedzą. “Piętnaście minut”,

powtórzył i zniknął w tłumie. Chwilę siedziałem bez ruchu, wreszcie zgarnąłem

swoje butelki i wróciłem do stolika.

No, jesteś wreszcie, gdzieżeś się szwendał? - Pablo też już był z lekka

zawiany. Bert w ogóle się nie odzywał - przeszli z Annie na etap czułego szeptania

sobie prosto w ucho i tłumionych chichotów. Usiadłem obok Helen. Wyglądała na

wściekłą.

Daj papierosa. - Pablo pstryknął mi paczkę po stole. Rozmawiał z Helen i

tą trzecią dziewczyną, nie pamiętam jej imienia, na jakieś poważne tematy. To był

jego sposób zabawy: głębokie rozważania o głębokich problemach po paru głębszych,

przy czym im temat i wnioski rozmowy były bardziej ponure, tym lepiej Pablo się

bawił.

Paliłem w milczeniu, nie podnosząc wzroku. Uciekać? Którędy, nie znałem

rozkładu klubu, zresztą Besmof mógł o tym już pomyśleć. Patrzyłem na zegarek.

Przepraszam was - podniosłem się nagle. - Muszę już iść.

Co ty, John?

Muszę. Przykro mi. Cześć. - Odwróciłem się i szedłem szybko. Pablo

dogonił mnie jeszcze przy drzwiach.

Co jest, kurwa, stary?

Nic. Zostaw mnie, kiedyś może wyjaśnię.


Na zewnątrz było już chłodnawo. Podszedłem do białego wozu. Trzask

drzwiczek.

Typowy pokój przesłuchań. Kraty w oknie, biurko, lampa, mnóstwo dymu.

Ponury półmrok. Besmof usiadł na biurku, do jego ust podleciały, papierosy i

zapalniczka.

Nie chciałbym teraz rozpamiętywać z tobą starych dziejów. Pewnie masz

do mnie żal, że cię troszeczkę oszukałem, wtedy. Ale wiesz jak jest - gówniarze są po

background image

to, żeby ich oszukiwać, zawsze ktoś to musi robić.

Głębokie - skinąłem głową. - To twoje?

Musisz nam pomóc w pewnej sprawie. Ponieważ znam twoje

entuzjastyczne do nas nastawienie, przypomnę od razu, że masz na karku

nieprzedawniony wyrok śmierci, a gdyby nawet nie doszło do ekstradycji łatwo będzie

udowodnić ci udział w siedmiu zamachach na dyplomatów twojego kraju. W trzech

byłeś pierwszym wykonawcą i masz na sumieniu co najmniej czterech ochroniarzy.

Czego chcesz? - zapytałem w końcu, wiedząc, że i tak prędzej czy później

będę musiał o to zapytać. Podniósł się z biurka i zaczął chodzić po pokoju.

“Black Wings” chcą wysadzić południową elektrownię. A to oznacza

zniszczenie miasta. To nam, mówiąc najkrócej, nie odpowiada i zamierzamy im

przeszkodzić. Ta zaszczytna misja przypadła w udziale właśnie tobie.

Mnie?

Z pewnych względów jesteś niezastąpiony. Znamy lokalizację kryjówki, z

której będą odpalać ładunki. Przenikniesz tam i przeszkodzisz im, dając oddziałom

porządkowym czas na zażegnanie niebezpieczeństwa.

Omal nie parsknąłem śmiechem.

- Oczywiście jest to wersja oficjalna, dla prasy, więc nie może brzmieć zbyt

mądrze. Twoje zadanie jest nieco inne. - Przerwał na chwilę, pewnie dla

dramatycznego efektu. - Czy zdajesz sobie sprawę, co to znaczy tutaj, w wolnym

ś

wiecie, oskarżyć kogoś ważnego o utrzymywanie kontaktów z “Czarnymi

Skrzydłami”? Nie trzeba dowodów, tylko silne poszlaki. Na tyle silne, żeby wyborcy

się zawahali. Podrzucisz im kilka takich poszlak. A my je przy nich znajdziemy. To

wszystko. Zostaniesz bohaterem i będziesz trzymał pysk na kłódkę, bo mamy na

ciebie od groma haków.

- Oni powiedzą. Pokręcił głową.

Przecież powiedziałem: przeszkodzisz im odpalić ładunki. To znaczy, że

ich zabijesz, bo nie wierzę, żeby jakikolwiek słabszy argument mógł tu cokolwiek

zdziałać.

Przecież to wszystko nonsens! Chyba nie masz pojęcia, kto to są “Black

Wings”. Zatłuką mnie, zanim zdążę się przedstawić.

No cóż. Na jedno wyjdzie. Znajdziemy te dokumenty przy tobie, okażesz

się terrorystą.

background image

Sięgnął po następnego papierosa.

Pewnie zdawało ci się, że coś mówiłem? Więc wyjaśnijmy od razu: coś ci

się popierdoliło. - Otworzył biurko i wyjął z niego wielkokalibrowy pistolet z

tworzyw sztucznych i spieków, ulubioną broń wszelkiego gatunku bojowców. - Masz.

Kogo - wziąłem bezwiednie pistolet i obracałem go w ręku - kogo mam ci

pomóc załatwić? Ciekaw jestem.

Ja też - odpowiedział. - Dowiemy się obaj za jakiś czas. Na razie ja

wykonuję rozkazy swoich szefów, a ty będziesz wykonywać moje. W porządku?

- Nie dostałem amunicji. Zaśmiał się.

- Przypomnij mi o tym przed akcją. Mamy jeszcze tyle czasu...

Milczeliśmy. Dym snuł się po pokoju, kłębił się pod żyrandolem. Po długim

czasie Besmof odezwał się nagle.

- Wiesz co? Właściwie to mi powinieneś dziękować. Strasznie mi wtedy zmyli

łeb, po twojej ucieczce. Uśmiejesz się, ale to nie było w planie. Powinienem cię

normalnie rozwalić. Kto by wiedział, że ci coś obiecywałem?


Oni wiedzą dobrze co robią, urządzając te pokoje w ten sposób. Ten mrok i

dym, i cisza... To rozkleja, cholernie rozkleja.

Odczep się - powiedziałem. - Gnida.

Oczywiście, że gnida. I w dodatku sentymentalny idiota. Chciał, wyobraź

sobie, dać gówniarzowi szansę. śeby jeszcze trochę pożył. Taka niezdrowa ciekawość

- jak to jest, czy szczeniak naprawdę w to wierzy, i naprawdę tak lekko mu umierać?

Cholernie byłem ciekaw, jak by to było dalej, gdyby trochę pożył; długo to potrwa,

nim nabierze rozumu? Ile lat będzie potrzebował, żeby przestać sobie przycinać

palce? - zaciągnął się głęboko i długo wpatrywał się we mnie ze skrzywionymi

ustami. - Trochę się zawiodłem. Mimo wszystko, gdzieś w głębi ducha miałem

nadzieję, że zachowasz cnotę. Widać romantyków może ocalić tylko wczesna śmierć.

Nigdy się nie skurwiłem.

Sto razy. A teraz robisz to po raz sto pierwszy. Ty wiesz - sięgnął po

kieliszek - byłem pewien, że na Marsie prędzej czy później cię spotkam. Tu wszyscy

tacy uciekają. Uciekają - powtórzył. - I nic z tego nie będzie. Przed życiem nie

uciekniesz, brachu. Musisz się w nim ustawić, zanim ono ustawi ciebie.

Stary skurwysyn.

background image

Tak, tak - pokiwał spokojnie głową. - Całe życie byłem skurwysynem i

dobrze mi z tym było. Muszę z przykrością stwierdzić, że ostatecznie przekonujesz

mnie, iż jest to jedyne rozsądne podejście do życia. śycie jest za krótkie, żeby się

użerać. I za mocne. Z roku na rok mocniejsze. Ciśnie jak cholera. W tych ścianach są

kable., ktoś słucha moich myśli i uśmiecha się, bo wie, że siedzę w trybach po uszy i

ani drgnę, zmiażdżyłyby mnie w jednej chwili. I dobrze mi z tym, przecież jestem

skurwysyn. No, co?

Milczałem.

- Jaki to miało sens, to twoje użeranie się ze światem? Kiedyś uważałem ludzi

twojego pokroju za półgłówków.


I nie zmieniłem zdania. Skurwysyny nie zmieniają zdania, zwłaszcza stare

skurwysyny. Zwłaszcza tak stare, że już niewiele im zostało - patrzył długo z

drwiącym uśmiechem w dno kieliszka, mamrocząc pod nosem “idzie rak, nieborak...”

Nie wiem, co chciał ode mnie usłyszeć, na co czekał. W każdym razie nie

doczekał się niczego. Nie chciało mi się niczego mówić. W ogóle nic mi się nie

chciało - nienawidzieć, rozumieć, wzdragać się, wierzyć... Każdego z was czeka taka

chwila, prędzej czy później, gdy wszystkiego mu się odechce.

Czas zatrzymuje się w pokojach przesłuchań. Gdzieś na zewnątrz tysiące ludzi

biegało gorączkowo i szczękało zębami, pracowały radiostacje, podsłuchy, namiary,

patrole czesały miasto wzdłuż i wszerz. A ja siedziałem nieruchomo, znosząc w

milczeniu jego powtarzające się zaczepki i zdawało mi się, że cała noc trwa jedną

chwilę.

Besmof strzelił sobie w usta dwa miesiące później. Myślę, że nie chciał

umierać w łóżku.

Muszę zrobić następny obchód.

Pistolet miałem wsadzony za pasek. Stara szkoła. Ostrożnie, powoli

schodziłem do piwnicy wielkiego bloku mieszkalnego przy 64 ulicy. W końcu

znalazłem się w zimnym, ocementowanym korytarzu. Co kilkanaście metrów u sufitu

jarzyła się mdło okratowana lampa. W ciszy słychać było tylko szum wody, płynącej

rurami, trzaskanie liczników i kroki - moje i kogoś, kto szedł za mną. Znalazłem

wreszcie schody na poziom konserwacyjny, zszedłem kilka stopni. Usłyszałem za

sobą szelest. Zdążyłem tylko odruchowo wtulić głowę między ramiona.

background image

Ocknąłem się na czymś twardym. Ból głowy, pulsowanie powietrza. Chciało

mi się wymiotować. Nie ruszałem się.

Uspokój się, Hax. Nie ucieknie. Poczekamy na Dawida.

Należałoby go zrewidować.

- Zostaw. Pilnuj ekranu.

“W porządku?” - szept Besmofa w uchu. Bezgłośnie poruszyłem ustami:

“tak”. Musieli to dostrzec i poleli mnie wodą. Otworzyłem oczy.

Nie ruszaj się. - Nade mną stał wysoki, barczysty chłopak o inteligentnej

twarzy. Zacięte wargi, zmęczony wzrok. W rękach wycelowany we mnie automat.

Spróbowałem się rozejrzeć, nie podnosząc głowy. Mała, brudna salka, cementowe

ś

ciany, żarówka pod sufitem. Pod ścianami jakieś skrzynki, kable, narzędzia, puste

puszki. Dziwna aparatura, pulpit z wieloma przyciskami, dwa ekrany.

Czego tu szukałeś?

Szept w uchu: “spytaj o Dawida”.

Gdzie jest Dawid?

A co ty od niego chcesz?

Nie twoja sprawa.- Zamilkł. Oglądał mój paszport. Podniosłem się

ociężale.

Nie ruszaj się.

Odpieprz się - jęknąłem.

Okey - opuścił lufę automatu. - Poczekamy na Dawida.

Usiadł na skrzynce, przyglądając się uważnie, jak rozcieram sobie kark.

Dajcie coś do picia.

Siedź cicho - rzucił facet przy pulpicie.

Z braku lepszego zajęcia zacząłem przyglądać się ekranom, na których

przesuwał się identyczny obraz: długi, ponury korytarz. Trzeci z terrorystów stał

oparty o ścianę i od czasu do czasu obłupywał obcasem kawałki cementu. Z twarzy

był trochę podobny do Berta.

Usłyszałem kroki, małe drzwiczki otworzyły się ze zgrzytem i wszedł ktoś

niewysoki, ostrzyżony na jeża, z blizną na twarzy. Nie poznałem go w pierwszej

chwili, on mnie też.

background image

Co? Jeszcze się z nim nie załatwiliście?

Mówił, że...

Podszedł do mnie energicznie i pochylił się. Zastygł nagle z wyciągniętą w

moją stronę ręką.

Robert?

Sean!

- Robert! Boże kochany, co ty tu robisz? - Ścisnął mnie za ramię. - Myślałem,

ż

e już cię dawno zatłukli. Zmieniałem adresy. Skąd ta blizna?

Nauczka. Cholera, w takiej chwili... Nie cieszysz się?

Cieszę się. - Znałem Seana na tyle dobrze, by wiedzieć, że każdego innego

kazałby natychmiast zatłuc. To były te “pewne względy”, o których mówił Besmof.

- Może nie powinieneś. Niedługo będzie po nas. Odszedł kilka kroków.

- Rozwalamy południową elektrownię. - Nagle jakby przypomniał sobie o

kolegach. - Co się gapicie? Pilnuj pulpitu, Hax.

- Zabrali mi pistolet i dokumenty. I chce mi się pić. Sean skinął głową. Pistolet

wrócił za pasek. Piłem długo, drobnymi łyczkami, to był dobry pretekst, żeby nie

podnosić oczu.

Rozwalamy południową elektrownię - powtórzył.

Słyszałem. Po co?

O Boże! A po co w dzieciństwie biegaliśmy między oddziałami?

To było co innego. A pomyśleliście o jakimś sposobie ucieczki stąd?

Nie. Zostajemy tu. Widzisz, rozwalamy elektrownię, żeby szlag trafił

miasto, bo nie chcemy ludzi na Marsie. Przynajmniej do momentu, aż będzie spokój

na Ziemi. - Otworzyłem usta. - Poczekaj! Nie mów mi, że tu przylatują ci, którym na

Ziemi było źle, że oni tu zrobią nowy, piękny świat. Słyszałem to wiele razy. A

wszyscy ci z Ghostrexu? A sześciotysięczna policja? A baza wojskowa budowana w

Galileuszu?

Sean nabrał głęboko powietrza. Zawsze się tak łatwo zapalał. Pozostali

siedzieli nieruchomo, jeden (ten podobny do Berta) ziewał.

background image

Od dawna jesteś w “Czarnych Skrzydłach”?

Dwa lata. Widzisz, wydawało nam się, że gdzie indziej jest lepiej... A tu

wszędzie to samo, tylko że bez pacyfikacji i plutonów egzekucyjnych.

Co?

Nie udawaj idioty. Chociażby driggery.

Naprawdę nie wiem - wstałem i oparłem się o ścianę.

- No, więc co z tymi driggerami?

Wiesz, do czego one służą? Jak działają.

Do niczego nie służą. śeby drzwi same się otwierały, papieros sam

podlatywał do gęby, jak się tylko pomyśli. Taka zabawka dla bogatych.

Dla wszystkich, są coraz tańsze, mają ogromną reklamę, finansowaną

przez rządy.

Po prostu biznes - wzruszyłem ramionami. - Wzmacniają psychopole, czy

jak to się nazywa.

Przede wszystkim - czytają ci w myślach. Jeden z naszych ludzi kiedyś to

sobie kupił i w tydzień zamknęli wszystkich, których znał. Wystarczyło, że o kimś

pomyślał.

- Zaczął się przechadzać w tę i we w tę.

- Trzeba wykończyć cywilizację, Robert. Mówię poważnie, trzeba ją zadeptać,

póki jeszcze jesteśmy ludźmi. Mieć drigger jest przecież w dobrym tonie, to

obowiązek każdego, kto chce być poważany. A telewizory, przez które można

rozmawiać z aktorami, zmieniać akcję filmów? Genialny sposób, żeby bez przerwy

mieć cię na oku. Albo te różne mówiące duperele, klamki, szklanki, długopisy...

Możesz sobie z nimi pogadać, mówić, co chcesz. Dziesięciu katów nie wyciągnie z

człowieka takich zeznań, jak głupi prysznic. Jak mogłeś nie pomyśleć, do czego to

wszystko służy! Mało tego, ci wszyscy szpiedzy dają tyle informacji, że żaden

człowiek nie byłby w stanie ich ogarnąć. We wszystkich ścianach będą niedługo

kable, wszystko, co powiesz lub pomyślisz, zostanie zanotowane w pamięci

komputerów. Naprawdę wątpię, czy ktoś jeszcze nad tym panuje.

Nie potrafiłem mu wtedy odpowiedzieć, dziś też bym nie potrafił. Milczałem.


Pamiętasz jeszcze naszego dowódcę? Pamiętasz, co mówił? - spytałem w

końcu. - Będziecie walczyć i ginąć, gdy inni będą spać. Ale zawsze walczycie dla

background image

nich, dla tych, którzy się przyzwyczaili i nie jest im ani dobrze, ani źle. I uważajcie,

ż

ebyście nie zaczęli ich nienawidzieć za to, że byli obojętni, kiedy cierpieliście, bo

wtedy wszystko straci sens. Ilu ludzi jest w mieście, Sean? Czy oni są temu winni?

Nie próbuj mnie przekonywać. Stary mówił też: “kiedy dostałeś rozkaz,

wykonaj go, cokolwiek by się działo”. Wzruszył ramionami. - Ofiar nie da się

uniknąć.

“Za bardzo się emocjonujesz. Nie palnij czegoś!” - przypomniał o sobie

Besmof. Machinalnie sięgnąłem ręką do ucha. “Spokojnie!” - syknął.

ś

e też akurat teraz się tu znalazłeś. Dalej w starej organizacji?

Rozbili ją. Zwiałem tu, szukałem jakiegoś kontaktu. Ktoś skierował mnie

do ciebie, przyszedłem, dostałem po łbie...

Kiedy indziej namawiałbym cię, żebyś do nas przystał. Ale teraz...

Wszedł do sektora - powiedział przez ramię posąg przy pulpicie.

Dobrze, trzymaj dalej. Ale teraz to się już kończy.

Co?

Rozmowy, filmy, dziewczyny, piwo. Wszystko. W kilka minut po

eksplozji nie będzie już powietrza.

- Jest przy wejściu do reaktora - zameldował Hax. Sean stał nieruchomo,

zastanawiał się nad czymś. “Cymbale, zabierz mi ten pistolet” - myślałem. “Zawsze

byłeś naiwny, nic cię życie nie nauczyło. Pewnie dlatego wsadzili cię tu, żebyś

chwalebnie zdechł”.

- Widzisz, Robert? Wszyscy mówili, że wysadzenie elektrowni jest

niemożliwe. Zobacz sam.

Podszedłem do pulpitu.

- Najlepsza bomba, jaką kiedykolwiek widziałeś. Raz na jakiś czas do

przedsionka reaktora wchodzi człowiek, sprawdza jakieś tam układy. Ten facet leży

zaszlachtowany w kanale, zastąpił go idealnie do niego podobny robot z bombą w

brzuchu. O, właśnie kończą go ubierać w skafander.

Jeden z opartych o ścianę posągów drgnął nagle i wyciągnął z kieszeni

trzeszczącą krótkofalówkę.

Skąd to macie?

Mamy jeszcze przyjaciół. Potężnych przyjaciół.

Idą tu - powiedział ten z krótkofalówką. - Jest strzelanina na górze, Brand

background image

mówi, że długo ich nie powstrzyma.

Na ekranie przesunęły się masywne, szare wrota, jedne, drugie, trzecie.

Jest w przedsionku. - Głos Haxa jakby odrobinę drżał.;- Wysadzać?

A po co tu jesteś? Albo daj, sam to zrobię. - Zanim zdążyłem się poruszyć,

wcisnął czerwony taster pośrodku pulpitu. Obraz na ekranach znieruchomiał.

Na chwilę wszyscy zastygli w bezruchu. Sean wcisnął przycisk jeszcze raz, i

jeszcze raz, i jeszcze...

- To nie działa! - ryczał, tłukąc w pulpit pięściami i kopiąc go. - To cholerne

ż

elastwo nie działa! Nie działa! Znowu zaczynać wszystko od początku!

Spod pulpitu poszedł dym7

- To od początku nie działało.- powiedziałem, sam nie wiem dlaczego.

Sean odwrócił się i podszedł do mnie.

- Co powiedziałeś? - chwycił mnie za kurtkę i wyciągnął ze zdziwieniem z

mojej klapy szpilkę mikrofonu.

Ty skurwysynu! - niemal zaskowyczał. Odskok pod ścianę. Pistolet.

Nie ruszajcie się!

Zakotłowało się, gówniarz podobny do Berta schylił się po odstawiony

automat, Sean sięgnął pod lewą pachę.

Czterech na jednego. Teoretycznie nie miałem żadnych szans. Teoretycznie.

Bo oni przez ostatnie pół godziny oswajali się z myślą, że wkrótce umrą, a ja - że

będę musiał ich zabić. W dodatku miałem odbezpieczony pistolet w ręku, gdy oni

musieli dopiero wyrywać broń z kabur, ściągać i a z pleców, szukać drżącymi palcami

spustu i bezpiecznika. śeby wysłać człowieka na tamten świat, wystarczy ułamek

sekundy. Jeśli ma się dobry, samopowtarzalny pistolet, niewiele więcej potrzeba, żeby

wysłać czterech. Tylko jeden zdążył przeorać serią ścianę, pod którą stałem chwilę

wcześniej. Fakt, że naprawdę tego nie chciałem - jak może sami już zauważyliście -

nie miał w tej historii najmniejszego znaczenia.

Muszę przerwać pisanie. Ciężko mi, kiedy to sobie przypominam. Chodzę w

tę i z powrotem po pełnej ekranów i lamp kontrolnych kabinie. Przede mną jeszcze

dwa tygodnie dyżuru, potem położę się spać, zastąpi mnie kto inny. Obudzę się

znowu za kilkanaście lat i opiszę inny fragment mojego życia.

Są dwie rozmowy, które wbiły mi się w pamięć na zawsze. Pierwsza, to ta w

więzieniu, z Besmofem. Druga właśnie wtedy, z Seanem. Im dłużej nad nią myślę,

background image

tym bardziej przekonuję się, że miał rację mówiąc, do czego to wszystko idzie. Siedzę

tu i czuwam nad tysiącem zamrożonych ludzi, którzy kiedyś osiądą na dalekiej

planecie i założą tam nową kolonię. I wszystko będzie tam tak, jak było na Ziemi. My

wrócimy po nowych ludzi - i z powrotem. Boję się myśleć, co zastaniemy na tej

planecie po kilkuset latach, gdy będzie tam już zbudowana, zorganizowana kolonia.

Boję się myśleć, co zastaniemy, gdy wrócimy na Ziemię.

Mógłbym teraz zabić ich wszystkich. Wystarczy wcisnąć kilka guzików. To

byłoby jedyne logiczne zamknięcie tego bezsensownego ciągu. Chciałem nawet tak

zakończyć tę opowieść, jak wstaję, idę między hibernatory i zabijam ich po kolei,

naukowców, lekarzy, policjantów...

Bardzo fajnie mi się to pisało. Tylko że nigdy bym się na coś takiego nie

zdobył. Nie umiem mordować z zimną krwią, jak Sean. Chodzę nerwowym krokiem

po sterowni, przyglądam się pulpitom, ekranom. Czas na następny obchód, potem

będę pisał dalej.

- Robert, jesteś tam? Robert! - dźwięczał głos w moim uchu.

- Jestem. W porządku.

- Rób, co do ciebie należy. Szybko.

Podniosłem się, podszedłem chwiejnie do Seana. Rozdarłem podszewkę

kurtki, wyjąłem spod niej papiery i włożyłem mu do kieszeni.

- - Już.

Odłożyłem pistolet i oparłem się dłońmi o ścianę. Tupot, drzwi otwarte

kopniakiem, kilku mundurowych policjantów w hełmach i kuloodpornych

kamizelkach, z nastawioną bronią. Za nimi Besmof, uśmiechnięty, w galowym

mundurze. Kamery, flesze - skąd oni się tu wzięli? Błysk, błysk, jakiś reporter

pochylił się nad trupem Seana, odwrócił go kopniakiem na plecy i zaczął filmować

jego twarz. Złapałem go mocno za ramię.

- Spokojnie - Besmof wziął mnie za rękę, wyprowadził pomiędzy szpalerem

uzbrojonych policjantów w korytarz, potem po schodach na górę. Skręciliśmy gdzieś

w bok, do innego wyjścia. Schody, klatka schodowa, drzwi. Świeże powietrze.

- Dobrze się spisałeś, a niewiele brakowało... - powiedział. - No, dobrze.

Możesz wracać do siebie, do Astimaców.

- Nie wrócę tam - odparłem głucho.

- Rano będziesz sławny. Uratowałeś miasto. Jesteś bohaterem.

- Nie wrócę tam - odszedłem kilka kroków i bezwiednie wróciłem do niego. -

background image

Miałem jeszcze drugą ofertę pracy, w Lotach Kosmicznych.

- Idź, gdzie chcesz. Na razie, może się jeszcze spotkamy.

Odwrócił się i ruszył do drzwi.

- Besmof! Stój! Skąd oni mieli ten sprzęt, tego robota?

- Zgadnij! - zaśmiał się i zniknął w drzwiach. Zostałem sam na pustej ulicy, z

kompletną pustką w głowie.

grudzień 1983 - listopad 1985NOTATNIK (VIII): MISJA SPECJALNA


- Spocznij, nie trzeba - rzucił dobrotliwie Stary, zanim ktokolwiek zdążył

wydać komendę, i prosto od drzwi skierował się do nas.

Trzeba przyznać, że był to piękny gest z jego strony - pożegnać szykujących się

do przerzutu agentów osobiście. Fakt, zależało mu na tej sprawie jak na rzadko

której, w końcu chodziło o jego syna. Ale mimo to - piękny gest. Ma na głowie tyle

spraw, a jednak znalazł chwilę dla zwykłych, szeregowych wykonawców jego

rozkazów.

Poklepał każdego z nas po ramieniu i patrząc nam życzliwie w oczy wysłuchał

meldunku. Potem skinął głową i powiedział:

- Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak wiele od was zależy. Mój syn... No cóż,

w końcu jest tylko człowiekiem. Boi się. Kiedy z nim rozmawiałem, sam nie był

pewien, czy sobie poradzi.- Westchnął ciężko, potrząsając długą, siwą brodą. - Będzie

mu trudno, bardzo trudno. I właśnie dlatego posyłam was, żebyście mu pomogli,

gdyby zawahał się w krytycznej chwili. Nie będę ukrywał - macie bardzo niewdzięczne

zadanie. Nikt nie może się o was dowiedzieć, nawet mój syn. Zwłaszcza on. I nie

spodziewajcie się, że ktokolwiek tam na dole was doceni, albo choćby okaże odrobinę

sympatii. Będziecie znienawidzeni i nie czeka was chwała. Mimo to nie wolno wam

zawieść. Nie przesadzę, mówiąc, że od tego zależą losy świata.

Cały nasz Stary - prosto, jasno, żadnego owijania w bawełnę. Niby to surowy,

srogi i wymagający, a w gruncie rzeczy, co tu gadać, każdy z nas poszedłby za nim

nawet do piekła.

Wyprężyliśmy się na baczność, zapewniając, że zrobimy wszystko, co w naszej

mocy, i jeszcze dwa razy tyle. I kiedy odprowadzałem go wzrokiem do drzwi,

poczułem w sercu jakieś dziwne rozrzewnienie.

Do przerzutu zero dwadzieścia trzy - przypomniał ktoś z boku.

background image

No, to szykujmy się, Ezdreahelu - rzucił mój towarzysz.

Poncjuszu Piłacie - poprawiłem go. - Przyzwyczajajmy się do naszych

imion na czas misji, Judaszu Iskarioto.

CIŚNIENIE

Baza Rigel First była parszywym miejscem. Tak parszywym, że kiedy Ratten

budził się rano, miał tylko jedno marzenie: spać dalej. Kilka kilometrów

kwadratowych, pokrytych szarymi kopułami, lądowisko, betonowe fundamenty wbite

kilkadziesiąt kilometrów w głąb grząskiego gruntu. Wszystko to otoczone

elektrycznymi barierami. Brak związków toksycznych w atmosferze. Brak zwierząt,

które mogłyby być groźne dla człowieka. Brak niebezpiecznych bakterii. Brak

tajfunów, ruchów sejsmicznych i wulkanów. Ze wszystkich możliwych

niebezpieczeństw na mieszkańców bazy czekało tylko jedno. Najgroźniejsze. Nuda.

Do takiego wniosku doszedł Ratten po kilku miesiącach pobytu w bazie,

siedząc na swoim łóżku. Sygnał budzenia dźwięczał mu jeszcze w uszach, powieki

kleiły się. Wrzaski na sąsiednim poziomie, gdzie do późnej nocy balowali mechanicy,

nie pozwoliły mu się wyspać. Właściwie mógł się nakryć kołdrą i spać dalej, jak

wszyscy. Mimo to wstał i powlókł się do łazienki.

W jadalni zjawił się jako pierwszy. Wziął z podajnika jedzenie i usiadł przy

stole.

- Cześć Mnichu. Jak zwykle pierwszy - usłyszał po dłuższym czasie głos

Marty’ego który ze swoją porcją usadził się przy nim.

Regulaminowo - powiedział Ratten, przegryzając kawałek kotleta.

Ależ ty kochasz ten regulamin.

Nie. Po prostu nie lubię burdelu. A zwłaszcza skacowanych mechaników.

Marty uśmiechnął się kwaśno. Był to starszy facet, zgorzkniały i

zrezygnowany.

Grey kiedyś powiedział mniej więcej to samo.

Kto?

Ten facet, za którego cię tu przysłali. Szef mechaników miał urodziny, a

następnego dnia Grey wgrzał się w glebę, tam, za sto siedemnastką. Wbił się na

kilkadziesiąt metrów. Nawet nie próbowaliśmy go wyciągać.

background image

Ratten przełknął ostatnie kęsy, otarł wargi i wstał.

- Idę sprawdzić Stratosa. Muszę dziś trochę polatać. Korytarz, winda, korytarz.

Kroki - dudniły mu w głowie.

Rano w bazie jest tak cicho, że można usłyszeć nawet bicie własnego serca.

Codziennie coraz szybsze i bardziej nerwowe. Zamiast do hangaru skierował się do

centrali. Wszedł cicho, nie budząc dyżurnych. Wystukał kilkanaście znaków na

klawiaturze komputera i starannie zapisał wyświetlony na ekranie wynik:

17,99872765.

ZAPIS 12.08.

“Grunt jest tutaj grząski. Normalnie tego nie widać, ale zostawiony w miejscu

transporter po kilku dniach zapada się aż po burty. Wszystkie budowle trzeba opierać

na potężnych filarach, wbitych głęboko w warstwę twardych skał pod powierzchnią,

albo wznosić je na rozległych platformach o ogromnej powierzchni. Właściwie, nie

ma tu nic oprócz naszej bazy. Tubylcy są na etapie wspólnoty plemiennej, mieszkają

w chatach z drewna i gałęzi, albo po prostu w lesie, pod drzewami. Klimat tu łagodny,

więc mogą. No, więc baza, kilka zapasowych lądowisk, piętnaście stacji i nieczynna

kopalnia. Nic do roboty. Zastanawiałem się, po co w ogóle tę bazę tu budowano.

Dopiero wczoraj wyjaśnił mi to jeden z pilotów, który siedzi tu już od dwóch lat.

Rigel kiedyś podbiła Służba Kosmiczna, z wielkim hukiem i pompą. Zbudowali to

wszystko. Potem zmieniły się kursy i eksploatacja złóż okazała się nieopłacalna. No,

ale wycofać się nie można. Honor nie pozwala. Oddali bazę cywilom i polecieli w

cholerę, zdobywać nowe przestrzenie życiowe.

Wiesz, kochanie, zyskałem nowe przezwisko. Nazwali mnie Mnichem, bo nie

biorę udziału w ich zabawach. Mówią, że jestem ponurak i nie umiem się bawić.

Mówią też, że jak mi to wszystko odpowiednio dogryzie, to sam do nich przyjdę.

Może mają rację.”

Kurza twarz, dajcie mi wreszcie spokój - mówi Ratten odstawiając

szklankę. Na chwilę robi się cicho.

Mnich się zmęczył - mruczy Vist ni to do siebie, ni do innych i zaciąga się

głęboko trawką. Potem, z nadętymi policzkami i półprzymkniętymi oczyma podaje

skręta, trzymając go delikatnie między kciukiem i środkowym palcem, siedzącemu

obok Nortiusowi.

Ile razy się tu pojawię, spowiadacie mnie z całego życiorysu. Jak

background image

“zaufany” w szkole.

Sami siebie wyspowiadaliśmy już na amen - mruczy Mressen wyciągając

do Rattena rękę ze skrętem. Przeczący ruch głową, powtarzany dziesiątki razy

dziennie. Mressen nie nalega (nie chce, będzie więcej dla nas), skręt wędruje do

Ortisa.

Po prostu, widzisz, Mnichu, zastanawia mnie, dlaczego się tu znalazłeś -

mamrocze Mressen przeciągając palcami po swoich gęstych blond włosach. -

Wytłumacz mi: facet świeżo po szkole, z celującymi na dyplomie, z dobrą opinią,

ląduje w zasyfiałej bazie na zadupiu, gdzie ani nie awansuje, ani się z niej nie wyrwie

wcześniej niż za rok. Dlaczego?

Właśnie - podchwytuje od niechcenia Nortius.

Po pierwsze ze złą opinią, po drugie i tak nie awansuję, po trzecie,

chciałem być dalej od Ziemi. Jak najdalej. A zresztą... cholera, dajcie spokój.

Ale przecież chce im to powiedzieć. Pije, przyglądając się spod

przymrużonych powiek krążącemu wokół stołu, jak na zwolnionym filmie skrętowi.

Na Ziemi wiele się ostatnio działo. Były rozróby, zamieszki wokół ustawy

komputerowej i systemu ochronnego...

Wiemy, wiemy. Nie traktuj nas jak zupełnych dzikusów.

No, a teraz, jak w referendum sprawa przeszła jedną trzecią głosów,

zabrali się za nas. Za studentów zwłaszcza. Dali mi do wyboru to, Betelguzę, gdzie

jest dwadzieścia śmiertelnych wypadków rocznie i jeszcze jakiś syf.

A ty brałeś udział w tych wszystkich rozróbach? - pyta Vist.

Tak.

W marszu na pałac prezydencki?

Tak. Byłem tam - mówi Ratten z odrobiną dumy w głosie.

Vist krzywi usta w szyderczym uśmiechu.

Oglądałem to na holo, i wiesz co? Tak sobie myślałem, co to za głupie

dzieci. Małe głupie dzieci, co nie chcą jeść kaszy i nawet niezbyt wiedzą, w co się

pchają.

Do dzieci się nie strzela, Vist - odpowiada Ratten po dłuższej chwili.

Mressen robi nowego skręta, zapala, sztacha się. Podaje go dalej i wyciąga się

background image

wygodnie.

- Czuję wibracje - mówi z wyrazem rozkoszy na twarzy.

ZAPIS 14.08.

“Jak mówią o wibracjach, to znak, że można sobie iść. I tak się już z nimi nie

dogadam. Zazwyczaj namawiają mnie parę minut na te swoje panienki i trawę, ale też

robią to bez przekonania.

Nie wiem, jak oni to sobie załatwiają. Chyba robią z dzikusami jakiś handel

wymienny, ale nie chcą powiedzieć, co im dają w zamian. Zresztą nie nalegałem, co

mnie to obchodzi - Myślę o czymś innym. Jakiś czas temu sprawdziłem z nudów stan

fundamentów bazy i odkryłem znaczne naprężenia, w dodatku z dnia na dzień

minimalnie większe. Obliczyłem, że jeśli będą nadal wzrastać w tym samym tempie,

co przez ostatni tydzień, za dwa lata baza się zawali. Fundamenty trzasną i wszystkie

budowle zaczną się zapadać. Powiedziałem o tym chłopcom, ale im to wisi, interesuje

ich tylko to, żeby mieli swoją trawkę i dzikuski. Wydaje mi się, że uzależnili się od

tego paskudztwa. Warto by było wziąć to od nich i dokładnie zanalizować. Kiedy

palą, stają się najpierw senni, przymuleni, poruszają się i mówią w zwolnionym

tempie. Potem łapie ich chcica, idą do tych swoich panienek, wrzeszczą i robią to tak,

ż

e słychać wszędzie. Nie mogę spać. Leżę i myślę o chwilach, gdy byliśmy razem. I

co ty teraz robisz? Głupie pytanie, jak bym cię nie znał. Staram się zasnąć, ale przed

oczami mam albo ciebie, albo te dzikuski. Są ładne, smagłe. Tyle że mówią dziwnym

językiem, ale co to komu przeszkadza? Podobno są lepsze od dziewczyn na Ziemi.

Może. Nocami staram sobie przypomnieć wszystkie nasze spotkania, po kolei, każde

słowo, gest, jęk... A potem leżę długo lepki i pełen obrzydzenia do samego siebie, i

myślę, że jutro zapalę i pójdę razem z innymi. W końcu zasypiam, rano zmuszam się

ż

eby wstać, sprawdzam w centrali naprężenie, licząc miesiące, kiedy wszystko to się

zawali. Nie, nawet się nie zawali. Po prostu powoli utonie w błocku”.

Ratten wcisnął czerwony taster przy drzwiach szefa bazy. Miniaturowa kamera

odwróciła się w jego kierunku, i po chwili drzwi otworzyły się. Wszedł do

eleganckiego, wyłożonego białym plastikiem pokoju. Kits wyciągnięty był w

relaksowej pozie na leżance; kolana oparte o podłogę, grzbiet wygięty w górę, twarz

oparta na wygodnej podpórce z otworem na oczy. Zamknął czytaną książkę i podniósł

się sennym ruchem. Leżanka schowała się w podłodze.

Spodziewałem się twojego przyjścia - powiedział, podając mu rękę.

background image

Naprawdę?

Podobno odkryłeś coś bardzo ważnego i wszystkim dokoła o tym

opowiadasz.

Kits, chciałbym, żebyś tę sprawę potraktował poważnie.

Ja traktuję poważnie wszystko, co się dzieje w tej bazie. W granicach

rozsądku, oczywiście. No, więc? - usiadł, pokazując Rattenowi miejsce po przeciwnej

stronie stołu.

Od dwóch tygodni - Ratten wyjął z kieszeni notes i podsunął go Kitsowi -

sprawdzam stan fundamentów bazy. Ciśnienie w głębokich warstwach planety stale

wzrasta, rośnie naprężenie konstrukcji i...

Nie Jest na tyle wysokie, aby zagrażać całości budowli.

Na razie nie, ale jeśli będzie wzrastać nadal...

A kto ci powiedział, że będzie? To dziwna planet:?, Ratten, i dzieją się tu

dziwne rzeczy. Moim zdaniem te zmiany w głębokich warstwach mają charakter

sezonowy. Raz wzrasta, raz maleje. Nie ma się tym co przejmować.

Więc wiesz o tym?

Tak, zauważyliśmy to swego czasu i uznaliśmy, żenię ma powodu do

obaw.

Ratten przełożył kilka kartek w notesie.

- To są wyniki szczegółowych, półrocznych kontroli konstrukcji bazy. Spójrz.

Te naprężenia wzrastają stale od kilku lat.

Kits zrobił minę, jakby chciał zamalować wszystkie ekrany komputera na

czarno i zabić je deskami.

Kto ci pozwolił grzebać w pamięci głównego komputera?

Nikt mi nie zabraniał.

- Na to trzeba mieć zezwolenie szefa bazy, Ratten. Ratten wzruszył

ramionami.


-Dobrze, popełniłem kolejne przestępstwo w życiorysie. Nie zmieniajmy

tematu rozmowy.

Kits podniósł się i zaczął przechadzać po pokoju.

Czego ty właściwie chcesz?

background image

Za trzy miesiące mamy kolejny transport. Trzeba się z nimi połączyć, żeby

przysłali sprzęt do badań sejsmicznych i sprzęt budowlany. Trzeba jakoś wzmocnić

dźwigary, choćby prowizorycznie. A póki co, zbadać sprawę dokładniej tą aparaturą,

którą mamy w magazynach.

Kits wbił bezmyślne spojrzenie w zbieg linii sufitu i narożnika pokoju.

Ratten, czy to twoja baza?

Nie rozumiem.

Pytam; czy to twoja baza?

No... podobno nasza?

Jaka nasza? Czyja?

Ziemi.

Całej?

Podobno.

Szef Rigel First skrzywił się niemiłosiernie.

Bądź poważny, bo się czuję, jakbym rozmawiał z Vistem.

To jest baza rządu imperium ziemskiego, pionu cywilnego wydziału

eksploracji kosmosu.

Więc czego zawracasz tym - sobie i innym głowę? Nie oszukujmy się,

Ratten, zostałeś tu zesłany, za karę. Skąd ta troska o mienie rządu Ziemi?

Zajmuję się tym z nudów. Dla zabicia czasu. Czy mogę prosić szefa bazy o

oficjalną odpowiedź?

Szef odpowiada: naradzę się z innymi, zastanowię i jeśli zajdzie potrzeba,

przedsięweźmiemy odpowiednie kroki. Jesteś zadowolony?

Ratten sztywno skinął głową i wstał. Już za drzwiami usłyszał, albo tylko

wydało mu się że słyszy jak Kits cicho mówi do siebie “Następny Grey się znalazł,

cholera jasna”.


ZAPIS 18.08.

“Dziś było 17,99872774. Od dwóch dni ostatnia cyfra po przecinku wzrasta o

dwa. Usiłuję to powiązać do kupy z pewnym wydarzeniem właśnie sprzed dwóch dni.

Zboczyłem nieco z trasy lotu, przyglądając się łąkom i lasom pode mną. W pewnym

momencie powierzchnia planety nagle wzdęła się. Wyglądało to jak wielki bąbel o

background image

ś

rednicy kilkudziesięciu metrów. Bąbel pękł i z jego wnętrza strzeliła w górę fontanna

ziemi. Po pół minuty w miejscu zdarzenia został tylko wysoki pagórek.

Wczoraj znalazłem w innym miejscu podobny pagórek, już znacznie

zapadnięty, rozpływający się. Ślad po czymś podobnym, sprzed kilku miesięcy?”

Ratten spod przymrużonych powiek przygląda się Ortisowi, jak zaciąga się

skrętem i wstrzymuje oddech. Wyciąga rękę do Rattena. Przeczący ruch głowy. Skręt

idzie do Grenxa.

Dobra, więc te dziewczynki i trawa. A co im dajecie?

Takie różne duperele - krzywi się Mressen.

No, ale jakie? Chyba możecie mi powiedzieć?

Tranzystory, bloki mikroprocesorowe, czytniki...

Dzikusom? - dziwi się Ratten. - Na cholerę im to?

Noszą na szyjach, wieszają sobie na chatach. Nie zauważyłeś? - mówi

Nortius.

Fakt. Kilkakrotnie widział, że te ich dziewczyny noszą na skórzanych paskach

na szyjach płytki obwodów scalonych albo diody, ale myślał, że to prezenty od

obsługi bazy.

A pamiętacie jak Lissen i Kraplen obhandlowali im kiedyś prasę?

Obudowali ją deskami i chodzą się tam modlić.

Albo te piecyki... też je podobno ustawili na jakichś słupach i cała wieś

rano wybija tam pokłony.

Jak tak dalej, zhandlujecie pół bazy.

Leżałoby w magazynach, marnowało się... A tak się machnie protokół

zniszczenia, przyślą nowe...

- I znowu się zahandluje. Śmiech.

Patrzcie, zgorszył się! - Mressen klepie Rattena po ramieniu, rozbawiony

jego miną.

I to oni zaczęli ten handel? Tak was lubią czy co? - pyta Ratten, aby

cokolwiek powiedzieć.

Cholera ich wie, podobno kiedyś się stawiali, ale z tymi dzidami to wiesz...

SK im dowaliło aż miło. Może oni nas uważają za bogów, albo coś takiego? -

background image

zastanawia się Mressen.

Aha, takiego. Z bogami by się tak targowali! A wiesz - Vist zwraca się do

Rattena - jak ten skubany dzikus przebiera we wszystkim, to mu się nie podoba,

tamtego nie weźmie...

Wybierz się kiedyś z nami, jak jedziemy zahandlować. Ratten zastanawia

się przez chwilę.

A wiesz, że chętnie się wybiorę.

O! Słyszeliście?

Nortius gasi skręta i natychmiast zaczyna robić nowego. Wyciąga z kieszeni

plastikowe pudełko i bibułki, wysypuje na jedną trochę drobnych, żółtozielonych

listków i zwija wszystko z wprawą.

- A jakby się na was obrazili i nie chcieli handlować? - pyta nagle Ratten.

Na chwilę zapada cisza.

A dlaczego, u cholery, mieliby się na nas obrażać?

O kurde, problem - Vist wzrusza ramionami - dałoby się im po łbie i

spokój.

Daibyś im po łbie? - pyta Mressen - To po cholerę im sprzedawałeś

pistolety?

Ratten lekko unosi głowę, patrzy ze zdziwieniem na Vi-sta.

A ty to nie? A kto wynosił zapalniki?

Dobra, to by się ich zbombardowało - przerywa im Grenx. - Nie bój nic,

Mnichu, mieliby tyle szans... ja wiem... jak chrząszcz, co chce rozwalić Stratosa.


Sądzisz, że to takie niemożliwe? - pyta Mressen.

No, Stratosy wytrzymują nawet lekką artylerię przeciwlotniczą - Ratten

uśmiechnął się mimo woli, właściwie bez powodu. Po każdym locie na przednim

pancerzu Stratosa zostaje warstwa zmiażdżonych chrząszczy, trudna do zmycia. -

Chrząszcze jak dotąd nic nam nie zrobiły.

Bo są głupie - mówi Mressen. - Głupi chrząszcz rozpędza się na Stratosa i

zostaje z niego mokra plama.

A mądry?

background image

Widzisz - Ratten unosi w górę wskazujący palec. - Jakby byl mądry, to by

na lotnisku wlazł w szczelinę pod przednim statecznikiem i kanalikiem przewodów

chłodzenia doszedł aż pod deskę rozdzielczą. Potem, po starcie, przecisnął by się

między przewodami, szczeliną w obudowie do któregoś z bloków sterujących.

Wlazłby do procesora, stanął przednimi łapami na jednym łączu, tylnymi na drugim i

zwarcie gotowe.

Spaliłoby go.

Owszem, ale zwarcie jest. Na cztery dziesiąte sekundy system sterujący

głupieje, potem automatycznie włącza się blok zapasowy. Przez ten czas Stratos łapie

kilka stopni odchylenia i blok zapasowy natychmiast daje kontrę z burty. W

międzyczasie chrząszcz już się spalił i wysypał, testy wskazują, że blok jest w

porządku, więc komputer wraca z bloku zapasowego na główny, a przez kolejne

przejście Stratos łapie duży przechył w drugą stronę. Blok główny natychmiast daje

kopa z przeciwnej strony niż zapasowy. Przy szybkości powyżej 70% ciągu, a nikt

rozsądny nie lata poniżej 80%, to wystarcza. Tracisz stateczność i wpieprzasz się na

pół kilometra w glebę. I co?

Wszystko prawda - mówi Nortius. - Tylko że chrząszcze nie znają się na

budowie naszych statków. W każdym razie nie tak dobrze jak ty.

Całe nasze szczęście - mówi Mressen śmiertelnie poważnie, sięgając po

kieliszek.

ZAPIS 19.08.

“To, co widziałem, to mogła być potężna erupcja głęboko pod powierzchnią

planety. Mniej więcej na poziomie twardych skał. Takie podziemne erupcje mogłyby

powodować ruch głębinowych skał i - w konsekwencji - naprężenia fundamentów.

Nie wiem, kochanie, co, ale coś mi się w tym wszystkim nie podoba. Po

pierwsze, Kits zablokował dostęp do komputerów bazy. Niby ma prawo, ale to

wyraźnie była reakcja na naszą rozmowę. Od dziś stan fundamentów stał się

tajemnicą. W ogóle oni traktują tę sprawę dziwnie. Wzruszają ramionami albo

wyrzucają z siebie kilka ogólnych tekstów typu “przesadzasz” czy “normalka, raz

wzrasta, raz maleje”. Pewnie, mogą nie podzielać mych obaw, ale na mój gust w tak

zamkniętym towarzystwie, gdzie wszyscy znają się jak łyse konie, każda taka sprawa

powinna być tematem do rozmów na co najmniej trzy - cztery wieczory. Gdy zagadam

background image

przy stole o ciśnieniu pod bazą, przez chwilę wyczuwam jakieś spłoszenie.

Niepokoi mnie też ten tekst Kitsa o Greyu. Oczywiście gdybym go o to spytał,

uraczyłby mnie paroma spłodzonymi na poczekaniu pierdułkami, więc dałem spokój.

Próbowałem dowiedzieć się czegoś o Greyu od innych pilotów. Niesamowite, jedyne,

co w sumie potrafią o nim powiedzieć, to że miał strasznie mocną głowę. I opisywać

plastycznie, jak to po awarii wpieprzył się w ziemię. Coś tu jest naprawdę nie tak. Nie

tylko z tą sprawą, bo czasem sam mam wrażenie, że się ośmieszam, ale w ogóle. Oni

są trzepnięci, albo to zielsko na amen wyjadło im mózgi. Nie wiem.

Powinienem odpocząć, przestać myśleć o tym wszystkim..Rozumiem teraz

doskonale, dlaczego sięga się tu po skręta i boję się, żebym sam tego nie zrobił. O

Boże, cisnąć to w cholerę i wracać. Nawet mimo tego, że nie bardzo jest dokąd, bo

przecież do ciebie już nie wrócę. Być gdzieś, gdzie się żyje, gdzie nie ma takiego

gnicia jak tu. Na Ziemi. Zbyt szybko zrezygnowaliśmy, daliśmy się ponieść

rozczarowaniu, ogłupić, rozrzucić po wszechświecie. Teraz to widzę. No, nieważne.

Tak czy owak zostanę tu co najmniej rok.

Aha, jeszcze taki drobiazg: sprawdziłem to w archiwach, ponad wszelką

wątpliwość na Rigel nie ma aktywności sejsmicznej. Czyżby erupcje były

powodowane sztucznie? Wymagałoby to techniki nie mniej rozwiniętej niż nasza, a

taka chyba nie ukryłaby się przed naszym wzrokiem. Zresztą cholera wie, latamy

przecież tylko od stacji do stacji, od lat po tych samych, prostych trasach. Może

przegapiliśmy całe mnóstwo innych wybuchów i diabli wiedzą co jeszcze?”

Transporter kołysał się lekko, gnając w kierunku lasu. Na ciemnofioletowym

tle nieba splątane drzewa wyglądały jak wielka czarna plama.

To jest... No, kurde, nie wyjaśnię ci, musisz sam spróbować, to jest nie do

opowiedzenia - mówił Grenx, usiłując odpowiedzieć Rattenowi na pytanie o odczucia

wywoływane przez trawkę - To jest wspaniałe, wolność, rozumiesz, radość życia.

Kiedy palisz, wracają ci właściwe proporcje świata. Widzisz, że wszystko dokoła, ta

cała pieprzona baza i robota, że to wszystko jest nieważne. śe ważny jesteś ty i twoje

szczęście. I czujesz się sobą, czujesz całą pełnię swojego istnienia. Jak złapiesz

wibracje to wiesz wszystko o sobie, i o świecie, i... No, nie powiem ci tego, musisz

chociaż raz zapalić, na próbę. Nie bój się, to nie powoduje nałogu. Inna sprawa, że jak

zapalisz, to już się nie powstrzymasz. Zobaczysz jak może być i będziesz chciał to

powtórzyć.

background image

Może właśnie dlatego nie chcę próbować.

Jakieś dziesięć - piętnaście lat temu ludzie w bazie dokładnie to badali.

Wyniki powinny leżeć gdzieś w archiwach. No i stwierdzili, że to nie jest szkodliwe,

w każdym razie nie bardziej niż zwykłe papierosy.

Transporter dojechał do skraju lasu, zakołysał się i zatrzymał. Mressen

przesadził reling i zniknął na chwilę wśród drzew. Po pół minuty usłyszeli jego głos:

“Dobra, chodźcie”. Ratten podniósł leżący obok siebie worek i razem z Grenxem i

Nortiusem zsunął się po burcie na trawę. Szedł ostatni, za nimi. Pod drzewami, obok

Mressena stało trzech mężczyzn. Byli niscy, przysadziści, porośnięci rzadkimi,

jasnymi włosami. Smukłe twarze kontrastowały z krępą budową ich ciał.

- Akijane wetena, wudi - mruknął jeden z tubylców, wyciągając rękę zza

plecionego pasa - Harimate, okami re tija.

Wskazał ręką na długą, szeroką deskę przed nimi. W świetle latarki Mressena

dyndający na szyi tubylca wielki blok tranzystorów lśnił metalicznie.

Ratten obserwował w milczeniu zachowanie tubylców. Zza drzewa podniosło

się kilka ich dziewczyn, każda położyła na desce woreczek uszyty z czegoś

podobnego do skóry, po czym cofnęły się w cień. Mressen skinął głową. Podeszli i z

drugiej strony deski wysypali zawartość swoich worków.

Tubylec z tranzystorami na szyi przyklęknął i przez kilka minut gmerał wśród

rozrzuconych części, wrzucając niektóre ■z powrotem do worków. W końcu wstał,

skinął na dziewczyny, które zabrały jeden z woreczków z zielem i stanąwszy przed

Mressenem skinął mu lekko głową. Transakcja była dokonana, Mressen odkłonił się.

Targuj się - mruknął Nortius od niechcenia i poszedł do transportera.

Wrócił po chwili, prowadząc ze sobą przywiezione z bazy tubylki. Zamieniły się

miejscami z tymi, które siedziały za drzewami. Wszystko załatwione. Zamierzali już

wracać, gdy tubylec z tranzystorami poprosił Mressena gestem, aby poszedł za nim.

Zniknęli między drzewami.

Co jest? - zaniepokoił się Ratten po kilkunastu minutach. Grenx tylko

apatycznie wzruszył ramionami.

Mressen wrócił po pół godziny, wyraźnie czymś poruszony. Nic jednak nie

mówił, a Ratten nie chciał pytać. Mruknął tylko “idziemy” i ruszył do transportera. Za

nimi podreptały tubylki z workami liści.

background image

ZAPIS. 23.08.

“Zaczynam łapać się na jakichś podświadomych lękach. Nerwy dają o sobie

znać. Niedobrze.

Latam teraz swoimi trasami, robiąc różne pętle i starając się zobaczyć jak

najwięcej terenu. Widziałem kolejną eksplozję, i kilka sporych, drewnianych budowli

tubylców. Zacząłem dostrzegać w tym wszystkim, co dzieje się na Rigel, czyjeś

logiczne, celowe działanie. Nawet to głupie, nudne i bezbarwne życie w bazie sprawia

wrażenie, jakby ktoś je chciał uczynić jeszcze głupszym i bardziej bezbarwnym. Nic

jeszcze nie wiem, myślę, próbuję to skojarzyć.”

Czyj to głos? Chyba Nortius? Nie, on tak nie zaciąga.

- Może ty, ale ja nie!

Znał ten głos dobrze. Ano tak, oczywiście - Ratten uśmiecha się - To Kits.

- On wytrzyma. Ale nikt poza nim. Pieprzony Mnich! Ratten, który właśnie

zamierzał odejść, staje jak przymurowany w miejscu. Gdzie oni są? Stoi przy szybie

wentylacyjnym, jest bardzo późno i bazę zalega cisza. Rozmowa równie dobrze może

się toczyć dwa albo pięć poziomów niżej lub wyżej.”

Nie można ich jakoś uspokoić, wytłumaczyć, że wszystko będzie w

porządku? - też znajomy głos, ale Ratten nie może poznać czyj.

Wątpię. Powiedziałem Mressenowi, żeby próbował, ale oni są uparci.

Cholera, to w sumie fajny człowiek. Stuknięty, ale chyba mu przejdzie...

Może bez dziewczynek jakoś byśmy przetrzymali?

Oni mówili tylko o ziołach. A bez ziół po jednym dniu wszyscy oprócz

Mnicha będą chodzić na rzęsach.

Głosy cichną.,

To co?

Nie widzę wyjścia.

Cisza. Odeszli. Ratten chwilę jeszcze tkwi z uchem przy wentylatorze. Potem

powoli wraca do swej kabiny.

ZAPIS 28.08.

“Nie miałem czasu gadać sam do siebie. Nie chce mi się nagrywać tych taśm,

przecież i tak ci ich nie wyślę. Wolę to jednak powiedzieć, tak na wszelki wypadek.

Jestem przekonany, że działa tu jakaś wroga nam siła, wspierana wysoko rozwiniętą

background image

techniką. Z ludźmi w bazie nie ma sensu o tym rozmawiać. Przestałem im mówić o

ciśnieniu, teraz gadamy tylko o dziewczynach i różnych naszych przygodach z

młodości. Pożyczyłem od nich jedną z tych panienek. Do cholery, jestem przecież w

końcu dorosłym, zdrowym mężczyzną. A zresztą po diabła się usprawiedliwiam. Palić

nie zacznę.

Tak więc chłopcy uznali, że zmądrzałem i coraz częściej mówią do mnie

“Rat” zamiast “Mnichu”. Czekam na kolejny transport, który powinien przybyć za

dwa i pół miesiąca. Nagrałem kasetę dla kierownictwa pionu ze szczegółowym

raportem o sytuacji na Rigel i ze swoimi przypuszczeniami. Przekażę im to. A na

razie, czuję, muszę się przyczaić i udawać, że to wszystko przestało mnie obchodzić.

Może przez te dwa miesiące jeszcze coś się wyjaśni.”

Wysokość 25. Szybkość 570. Schodzenie.

Wysokość 25. Szybkość 520. Schodzenie.

Kontakt. Naprowadzanie automatyczne.

Stratos powoli zwalnia, w końcu nieruchomieje na pasie. Kabina otwiera się z

sykiem, wyrzucając schodki.

Ratten stanął na lądowisku i przeciągnąwszy się, ruszył w kierunku

budynków. W pomieszeniu przy wejściu przebrał się w codzienny kombinezon i

zjechał windą na swój poziom. Wcisnął przycisk przy drzwiach.

W jego pokoju, twarzą do drzwi, stał Vist.

- Pewnie, że wyjaśni. Jeszcze dziś - powiedział.

Dopiero po chwili Ratten spostrzegł siedzącego na tapczanie Mressena.


- Co? - spytał machinalnie.

Vist wymownym gestem pokazał stojący na stole magnetofon i stos kaset.

Słuchaliście moich taśm?! - krzyknął Ratten z wściekłością.

Powiedz mu, o co chodzi, Mres.

Słuchaliśmy twojego raportu dla naczalstwa - powiedział Mressen - Nie

ma co, Rat, uważałem cię za lekko stukniętego, ale nie za kabla. To, co nam

opowiadałeś o swoich przeżyciach na Ziemi, to pewnie był kit?

Ratten na chwilę zapomniał języka w gębie.

Nie.

Tym bardziej mnie zaskoczyłeś...

background image

Uwziąłeś się, żeby nam narobić brudu, co? - wtarł mu się w słowo Vist. -

Bo ci się, kurwa, coś nie podobało? Zawsze się musi znaleźć taki pieprzony gnojek od

poprawiania świata!

Nie chcę wam robić brudu! Chodzi mi o bazę, ktoś ją chce zniszczyć.

Zresztą jeżeli słuchaliście wszystkiego, to powinniście rozumieć, dlaczego nagrałem

ten raport.

Vist zamruczał coś pod nosem.

Zamknij się - uciszył go Mressen - Słuchaliśmy wszystkiego. Nie wiem,

dlaczego martwisz się tym pieprzonym miejscem, które nie jest nikomu potrzebne i z

którego zwiejesz, jak tylko będziesz mógł. A niech je szlag trafi, co ci do tego! Zabili

ci przyjaciół, wysłali cię na zadupie żebyś zginął, a ty rąbiesz do nich donosy?

Nie, nie tak - Ratten skrzywił się, kręcąc przecząco głową - Nie o to

chodzi!

Nieważne, o co chodzi - powiedział Mressen ze smutkiem. - Musimy cię

usunąć.

Jak to “musicie usunąć”?

Po prostu, musimy.

Ratten oparł się o ścianę. W jego mózgu coś nagle zaskoczyło.

- Jasne. Już wiem. Albo mnie załatwicie, albo skończyły się zioła. Tak?

Coś w tym stylu.

Więc już tak... aż słów brakuje, wiecie?

Jesteś jeden. A nas trzydziestu - wtrącił się znowu Vist. - Chyba od nas

zależy decyzja, nie?

Ratten podszedł do biurka i zaczął przekładać kasety do szuflad.

No, to na co czekacie? Wyjmij tę spluwę i po krzyku. Ostatecznie, jeśli

sprawia wam to różnicę, mogę się obrócić przodem.

Nie mamy cię zabijać, tylko zawieźć do nich. Całego i żywego. Co oni z

tobą zrobią, nie wiem, zresztą to nie nasza sprawa.

Jasne - mruknął Ratten - miałem awarię i wgrzałem się w glebę na pół

kilometra. Nawet mnie nie wyciągaliście.

Właśnie tak - rzekł spokojnie Vist. - Idziemy.

background image

Mam prośbę - Ratten obrócił się do Mressena. - Skasuj to.

- Trzymaj się, Mnichu - rzekł za nim Mressen - Przykro nam. Naprawdę nie

mieliśmy innego wyjścia.

Ratten nie odwrócił się. Prowadzony przez dwóch tubylców szedł w las. Szli

w absolutnej ciemności i milczeniu jakieś dziesięć minut, może pół godziny, zanim w

dali nie ukazały się iskierki ognisk. Gdy się zbliżyli, Ratten dostrzegł zarysy solidnie

zbudowanych szałasów. Zatrzymali się przed jednym z nich i tubylec bez słowa

wepchnął go do środka.

- To ty jesteś Ratten? Witaj, cieszę się, że cię widzę. Siadaj. Napijesz się?

W szałasie siedział przy drewnianym stole szpakowaty mężczyzna. Bez

wątpienia człowiek.

- No, co tak stoisz? Siadaj. Jestem Antin Serde, geolog, dezerter z bazy i jeden

z wodzów Araidów. To są Araidowie, jakbyś nie wiedział - pokazał ręką na okno. -

Zręczny lud, pracowity, a trudne warunki życia rokują mu wielkie szansę na

przyszłość. Niestety, parszywy los sprawił, że zanim osiągnęli odpowiedni stopień

rozwoju, przyplątały się tu te mendy ze Służby Kosmicznej. Rozpieprzyli wszystko i

zbudowali bazę. Zresztą to nic - Antin pochylił się. - Wiesz do czego służą stacje,

które regularnie kontrolowałeś? Ratten tylko przecząco pokręcił głową.

- Każda z nich zawiera emiter fal, nie pamiętam ich nazwy, powodujących

systematyczny spadek inteligencji u wszystkich istot znajdujących się w ich zasięgu i

nie wyposażonych w odpowiednią osłonę. Tak na wszelki wypadek, gdyby kiedyś

przyszło tę planetę kolonizować. Na szczęście prawie wszystkie te maszynki już

powyłączalismy. Hagi zrobił to tak sprytnie, że wasz komputer nawet się nie poznał.

Ratten siedział nieruchomo, przyglądając się spod przymrużonych powiek

Antinowi. Myślał intensywnie.

To jest tu więcej ludzi?

Ośmiu. Co i raz ktoś przybywa, chociaż do tej bazy przysyłają zazwyczaj

młotów.

I ta sprawa... To ciśnienie w fundamentach, to wy?

Tak. To banalnie proste. Regularne bombardowanie musi spowodować

ruchy sejsmiczne, a wykonanie techniczne było łatwe. Z części wyhandlowanych za

liście i produkowanych przez nas materiałów r<3bimy co i raz dużą, ciężką bombę z

odpowiednim zapalnikiem, każemy ją ustawić w wybranym miejscu i niech się

background image

zapada. W końcu uda nam się tę skorupę rozruszać.

Sprytne - mruknął do siebie Ratten. - Tylko po co tyle zachodu, skoro

moglibyście po prostu wysadzić bazę?

I po miesiącu mieć karną ekspedycją SK, bombardowanie atomowe i nową

bazę, opancerzoną i otoczoną laserami? Jak myślisz, co będzie, jeżeli Rigel First

zostanie zniszczona przez ruchy sejsmiczne?

Chyba ktoś uzna, że nie opłaca się jej odbudowywać... No i ludzie

opuszczą tę planetę.

I o to właśnie chodzi. No, to jak - Antin podniósł się. - Zrozumiałeś?


Tak. Teraz już wszystko rozumiem.

Ś

wietnie. Szkoda, że jesteś pilotem, a nie cybernetykiem.

Nie rozumiem.

Potrzebujemy cybernetyka.

Moment. Powiedziałem, że rozumiem, ale nie że będę robił z wami.

Antin chwilę stał zdziwiony.

A niby jak?

Pewnie macie rację, ale ja chcę wrócić na Ziemię. Mam tam parę rzeczy do

załatwienia.

Przykro mi, Ratten, ale to się nie da zrobić. Ja bym ci uwierzył, inni może

też, ale Araidowie nie mogą pozwolić na takie ryzyko. Oni już dobrze wiedzą, o co

idzie gra, chociaż niezbyt pojmują jej prawidła. Jeśli się nie zgodzisz, zabiją cię, jak

tego... Greya. To był wybitny tuman, emerytowany fanatyk. Wrzeszczał, bluzgał nam

od zdrajców. No, nieważne. Przynajmniej zdechł z jako takim honorem.

Ratten stanął przy oknie, zaciskając pięści na jego krawędzi.

Muszę się zastanowić - powiedział wreszcie.

Czy to, co chcesz robić na Ziemi, różni się choć trochę sensem od tego, o

co chodzi nam tutaj?

Chyba nie. Tylko że, widzisz...

Co?

Cholera, nic. Jasne, że wam pomogę - powiedział głośno Ratten. Odwrócił

się i przez chwilę patrzył zdumiony na Ąntina, który trzymał w ręku długą fajkę i

background image

nabijał ją drobnymi, żółtozielonymi listkami.

No, stary - powiedział wódz Araidów, wypuszczając kłąb błękitnego,

ogłupiającego dymu. - Zapalmy. Za powodzenie naszej sprawy.

lipiec 1984

HISTORIA

“... czwarty szturm trwał najdłużej i był najcięższy ze wszystkich, które

przyszło nam odpierać. Zdawało się, że spod lasu, z bagnisk i łąki wezbrała nagle

potężna fala, która runęła na mury twierdzy. Nie miałem zbyt wiele czasu, aby się

rozglądać, dostrzegłem jednak jak w pewnym momencie chłopi wdarli się na mur

koło północnej baszty. Tłum z rykiem triumfu rzucił się w tamtą stronę, szczęściem

Vaden Ker w ostatniej chwili dosłał obrońcom baszty kilkunastu rycerzy z Va

Nanthem na czele, którzy zdążyli zepchnąć chłopów z murów, zanim znalazło się ich

tam zbyt wielu. Od strony północno-zachodniej, gdzie ustawił mnie Vaden Ker,

podobnie jak poprzedniego dnia, chłopi nie szturmowali zbyt zaciekle. Skały i rzeka

w wielkim stopniu same broniły murów. Pomimo tego mieliśmy pełne ręce roboty,

choć ani przez chwilę nie doszło u nas do tak groźnej sytuacji jak przy baszcie. Chłopi

bez przerwy darli się na mury. Pot zalewał oczy, ręce zaczynały mdleć, ogień palił

płuca. Pod koniec szturmu coraz trudniej było unieść miecz do ciosu. Nie było czasu

myśleć o niczym. W zapamiętaniu rzucałem się na wchodzących co i raz na mur

wrogów, aż wreszcie ściąwszy potężnego zbira, który zdołał wedrzeć się na mury i

zepchnąwszy wespół z towarzyszami drabinę, nie dostrzegłem już na murze żadnego

buntownika. Rozejrzałem się; fala ludzka cofała się powoli pozostawiając pod

murami zwały trupów. Trupy te były naszym utrapieniem, gdyż zatruwały powietrze i

groziły twierdzy zarazą.

Zdjąłem hełm i usiadłem, opierając się o blankę. Zmęczenie rozlało się po

mięśniach. Siedziałem bezwładny, z przymkniętymi oczami, nie mogąc ze zmęczenia

wykonać żadnego ruchu. Chciałem to za wszelką cenę ukryć, ale walka wyczerpywała

mnie znacznie bardziej niż innych. Bałem się, że któregoś dnia nie będę w stanie tego

zmęczenia przemóc.

Usłyszałem kroki i podniosłem głowę. Koło mnie stał Va Kinth, z kamienną

twarzą patrząc na las.

- No, dostali solidnie - powiedziałem, zdobywając się na uśmiech. - Dziś już

background image

tu chyba nie wrócą?

- Wrócą, Kiff. Słońce jest jeszcze wysoko. Był wyraźnie zatroskany.

- Jeśli wrócą, to znów ich natniemy. W końcu ich też jest ograniczona ilość.

Va Kinth w zamyśleniu pokręcił głową. Na całej długości murów, którą

mogłem objąć wzrokiem, zaroiło się od kobiet noszących wodę i opatrujących rany.

Chłopcy, rycerscy synowie, za młodzi jeszcze by otrzymać pasy korzystali z chwili

przerwy by donieść nam strzały i pociski do kusz, sprawdzić cięciwy albo podać nowy

topór jeśli ostrze starego stępiło się lub Wyszczerbiło w walce.

Nie jest wcale tak dobrze, jak myślisz, Kiff. Martwię się. Jeździłem po

całym kraju, od Viremez do Meldoru i znam okolice każdej twierdzy. W tłumie

atakującym północną basztę wyraźnie poznałem górali z Białych Gór. Są nieco

roślejsi, mają wystające do przodu szczęki i jasne włosy. A Va Moner, gdy

rozmawiałem z nim przed chwilą mówił mi, że sam usiekł dwóch Goldinarczyków.

Trup jednego z nich leżał jeszcze na murze.

To co?

Nie rozumiesz? Jeśli przybyli oni pod Gahiramez to znaczy, że twierdze

panujące nad ich ziemiami już padły. I że nie powinniśmy spodziewać się odsieczy.

Oparł dłoń o krawędź muru, szarpiąc nerwowo brodę.

- A z wieży doniesiono, że pod lasem pojawili się Niscy Ludzie z żelaznymi

pająkami. Chłopów możemy się nie bać jeszcze przez kilka tygodni. Są pełni

nienawiści, ale nie potrafią zdobywać twierdz. Inaczej niż głodem nas nie wezmą. Ale

Niscy Ludzie...

- Czyżbyś się ich bał? Kinth zgromił mnie wzrokiem.

- Nigdy nikogo się nie bałem. Liczę nasze szansę. Przybycie żelaznych

pająków znacznie je zmniejsza.

Jedna z kobiet podeszła do nas z wodą. Była to, zdaje się, Leara, poślubiona

przez Va Rena zaledwie na parę tygodni przed pojawieniem się stalowych ptaków.

Nie zdążyli nawet odprawić zwyczajowych godów, gdyż Ren zginął wraz z

kilkunastoma innymi osłaniając idącą do Gahiramen grupę ze swojej ziemi.

- Kinth - powiedziałem, gdy Leara odeszła. - Chcę cię o coś prosić. Wiem, że

Vaden Ker kazał ci pilnować mnie i być gotowym do udzielenia mi pomocy gdybym

jej potrzebował. Ale przez ostatnie trzy dni nie zawiodłem ani razu. Myślę, iż

pokazałem, że jestem, już godny pasa-. Potrafię walczyć sam i nie trzeba mnie

background image

pilnować.

Było głupstwem z mojej strony że powiedziałem te słowa i sam miałem ich

potem gorzko żałować. Przodkowie ukarali mnie za tę pychę.

- Jesleś głupcem, Kiff, albo głupca udajesz - odparł surowo Kinth. -

Powinieneś czekać na pas jeszcze rok i dostałeś go tylko dlatego że brakuje rycerzy do

obrony murów. Nie jesteś jeszcze w pełni rycerzem i nie uważaj się za takiego. A

kiedy będzie można przestać cię pilnować, sam uznam.

Odwrócił się i podszedł do Va Noha. Rozmawiali o czymś z ożywieniem.

Siedziałem jeszcze, nadal osłabiony i omdlały, gdy rozległ się głos rogu. Z trudem

stanąłem na swoim stanowisku. Tym razem atakowali tylko spod lasu i z bagnisk.

Było ich mniej, szli stłoczeni, jakby chcieli tą gęstwą dodać sobie odwagi. Można by

ich zniszczyć kilkoma salwami. Ale nasze działa milczały; pozbawione ładunków.

Pierwsze szeregi, osłaniając się z góry wielkimi, drewnianymi tarczami

przeszły zasypaną fosę i dostawiły drabiny. Znów zaczęli się niestrudzenie piąć do

góry, jeden po drugim. Zapominając o zmęczeniu rozciąłem na pół draba, który

wszedł pierwszy. Furia nacierających w porównaniu do poprzedniego szturmu

wyraźnie zmalała, nie rwali już na górę tak chętnie. Kimkolwiek byli ich przywódcy,

musieli twardo trzymać tych tępych pachołów za pysk, skoro mimo takich strat wciąż

wracali.

Gdy kolejna drabina odpadła od muru nie mogłem oprzeć się pokusie by

spojrzeć na północną basztę, gdzie wyrwa w murze wyraźnie ściągała szturmujących.

Dwóch chłopów wdarło się właśnie na blanki. Wychyliłem się lekko by lepiej widzieć

i w momencie, w którym obaj spadli przebici mieczami poczułem lekkie ukłucie w

lewym ramieniu. Nie spojrzałem nawet, gdyż obok właśnie znowu przystawiono

drabinę. Zepchnąłem ją, potem następną. Nagle poczułem, że słabnę, nogi uginają się

pode mną, a ramię drętwieje. Na mur wpadło kilku buntowników, rzuciłem się na

nich, przeszyłem jednego mieczem, drugiemu rozpłatałem głowę. Z trzecim, który

zręcznie zasłaniał się pałką straciłem więcej czasu. Zanim zepchnięto drabinę, w

innym miejscu na mur wdarli się następni.

Kinth! Kinth! - krzyknąłem, usiłując przemóc ogarniającą mnie słabość,

lecz on już wcześniej zobaczył co się dzieje i ruszył ku mnie, obalając i tratując

chłopów. Z trudem zasłoniłem się przed ciosem. Miecz wypadł mi z ręki. Oparłem się

o blankę, usiłując wyrwać z ramienia zakończoną czarnymi piórami strzałę. W oczach

background image

ciemniało mi coraz bardziej.

Na Mergohra, na Garhera - szepnął Kinth wyrywając ją - Czarna strzała!

Zatruta strzała z Meldoru!

W oczach pociemniało mi do reszty i tracąc czucie miękko osunąłem się po

murze...”

- O, przepraszam - powiedział Montera, zauważywszy siedzącego przy biurku

Victora. - Myślałem, że już dawno poszedłeś do domu.

Victor wyprostował się, zdjął okulary i przecierając oczy zerknął na zegarek.

Potem zaznaczył kawałkiem papieru miejsce w którym przerwał i odsunąwszy krzesło

podniósł się, wyłączając białą, płaską lampę oświetlającą biurko.

Fascynujące - powiedział, wciąż przecierając powieki. - Aż trudno się

oderwać od lektury.

Pamiętnik Va Kiffa? - spytał Montera, patrząc na pożółkłą księgę pokrytą

równymi rzędami odręcznego pisma.

Victor skinął głową, nakładając okulary. Podrapał się po łysinie i podszedł do

ustawionej na parapecie niewielkiej kuchenki.

- Tłumaczę od razu przy czytaniu. To nie jest najlepsza metoda, ale im chodzi

tylko o treść, i o to, abym zrobił to możliwie najszybciej. Potem poprawię

przygotowując to do wydania. Obawiam się, że w niektórych miejscach zatracam

niuanse znaczeń poszczególnych słów, nie mówiąc już o rytmie tej prozy. Herbata?

Montera podniósł z biurka arkusz papieru, czytając ostatnie słowa przekładu

Victora. Westchnął ciężko.

Nie powinieneś tego robić, Victor.

To świetny tekst - odparł Victor poprawiając krawat. - Bardzo się cieszę,

ż

e wpadł w moje ręce. Nie ma takiej wartości zabytkowej, jak kodeks Garhera, ale dla

badacza kultury Va jest wspaniałym źródłem na temat jej ostatniego stadium.

Miałem na myśli, że nie powinieneś tłumaczyć dla policji. Ludzie

zaczynają mówić różne rzeczy, a wiesz, że nie jesteś zbyt lubiany przez pracowników

wydziału.

Wzruszył ramionami.

Powodzenie zawsze budzi zazdrość, zwłaszcza u mniej pracowitych.

background image

Zresztą nie rozumiem tej dziwnej awersji, jaką wy, młodzi, żywicie do policji. Jest w

społeczeństwie tak niezbędna, jak leukocyty w organizmie.

Mniejsza o naszą policję. Chyba nie dziwisz się, że Mogadeńczyków nikt

nie darzy sympatią? Po tym co zrobili z własną kulturą...

Do niektórych dzieł można dostrzec tylko za ich pośrednictwem. Nie

jestem politykiem, nie lubię polityki i nic mnie ona nie interesuje. Cieszę się, że mam

dostęp do tego tekstu. A ci tutaj - wykonał nieokreślony ruch ręką - niech sobie

mówią co chcą.

Sądzą, że robisz to, żeby dostać profesurę.

- Bzdura! Od tygodnia wiem, że dostanę ją tak czy owak. I uważam, że

uczciwie na nią zapracowałem.

Victor oparł się o zagłówek fotela, kierując wzrok w świecący przyjemnym dla

oczu, zielonkawym światłem sufit.

- Chyba już pójdę do domu. Oczy mnie rozbolały. Posiedzę nad tłumaczeniem

jeszcze godzinę wieczorem.

Montera zaczął znowu przeglądać tłumaczenie.

O czym on pisze?

Przede wszystkim o obronie Gahiramez. Mieszkał w pobliżu tej twierdzy i

zaraz po wybuchu buntów znalazł się tam wraz z rodziną. Dość charakterystyczny jest

jego sposób myślenia. Odmawia chłopom nie tylko cienia racji, ale nawet miana

ludzi, opisuje ich jak stado rozjuszonego bydła. Poza tym uważa bunt nie za dzieło od

początku do końca chłopów, lecz kogoś wielokrotnie mądrzejszego, kto użył chłopów

do swoich celów. Ma na myśli oczywiście nas.

Kto to wie, jak to tam było naprawdę. Mogadeńczycy nie powiedzą

prawdy, a u nas się na ten temat nie mówi. Chodźmy, robi się późno.

Oni są naprawdę zabawni - myślał Victor, jadąc do domu podziemną

kolejką. - Więc tłumaczenie starych, pięknych dzieł to wysługiwanie się policji? Ech,

ci młodzi...


Popatrzył na teczkę, w której wiózł rękopis Va Kiffa, postanawiając, że zaraz

po kolacji weźmie się za jego dalsze tłumaczenie.

“... Otoczyła mnie mglista, błękitna poświata, czułem się lekki, wolny od

trosk, spokojny. Myślałem, że to już śmierć, że idę do raju, do przodków. Ale zamiast

background image

bram Krainy Zielonych Słońc zobaczyłem Gahiramez. Dostrzegłem je pod sobą,

jakbym leciał nad nim z kluczem ptaków. Twierdza była zburzona, w murach

poczyniono potężne wyłomy, brama, wybita z zawiasów, leżała bezużytecznie na

dziedzińcu. Z wypalonych okien biły w niebo blade strużki dymu.

Płynąłem nad zniszczoną twierdzą. Zniżyłem lot i dostrzegłem obdartych,

wychudzonych rycerzy, skrępowanych i stłoczonych na dziedzińcu. Wkoło stali

chłopi z kijami i okrwawionymi mieczami. Wlekli ich po-kolei na kamienne schody u

wejścia świątyni i ścinali. Wszystkich, Va Kentha, Va Mora, Vaden Kerra i kapłana

Ge Morata. Po całym dziedzińcu porozrzucane były trupy rycerzy, kobiet i dzieci.

Potem obraz pociemniał, rozpłynął się i zniknął mi z oczu. Znowu znalazłem się w

błękitnej mgle.

Nagle poczułem, że leżę na brzuchu na pachnących kurzem i starością

deskach. Powoli podniosłem głowę. Znajdowałem się w niewielkiej komnacie o

małych oknach. Pod ścianą, za wielkim stołem siedział siwy, brodaty starzec i pi-sał

w grubej księdze. Dziesiątki innych ksiąg leżały pod ściarami. Byłem w Wieży

Wieczności, gdzie Najstarszy spisywał wszystko, co wydarzyło się na świecie od jego

narodzin, do chwili połączenia się nieba z ziemią.

Leżałem długo, nie śmiąc poruszyć się ani wydobyć z siebie głosu, aż wreszcie

po długim milczeniu Starzec nie podnosząc wzroku i nie przestając ani na chwilę

wodzić piórem po papierze powiedział:

- Va Kiff... Nieletni rycerz z Gahiramez znalazł się tu, gdzie nie gościł żaden

ś

miertelnik od czasu Mergohra. I nie pytaj, czemu właśnie ciebie tu wezwałem.

Wyniesiesz się ponad wszystkich z twego pokolenia i będziesz przeklęty. Taki jest

twój los. Świat się obrócił, dawne czasy mijają, wielki jest ten, kto myśli o czasach

nowych. Wstań rycerzu. Uniosłem się niepewnie. Za oknami komnaty kłębiły się

obłoki.

Widzisz? - Najstarszy podniósł do góry dłoń. Trzymał w niej świecący

silnym blaskiem Antineer, kamień zwycięstwa, który był początkiem potęgi

Morihameru i jej ostoją. Zmrużyłem oczy. Starzec wyprostował palce, kamień powoli

opadł i rozsypał się w proch: - Mergohrowi przed wiekami powiedziałem, że zbuduje

państwo potężne, które przetrwa tysiące lat. A teraz mówię tobie, że Morihamer

zginie. Nikt nie zmieni biegu losów, nawet ja tego nie potrafię. Masz dwie drogi przed

sobą. Zgiń razem ze wszystkimi, albo nie daj wszystkiemu zginąć. Otwórz bramy

background image

Gahiramez przed potęgą Niskich Ludzi.

Mam zdradzić...

Morihamer będzie żył tak długo, jak długo będą żyć jego rycerze. Wielki

jest ten, kto myśli o czasach nowych. Odejdź rycerzu.

Znów ogarnęła mnie błękitna mgła, w której błyskały z dala pochodnie, twarze

i miecze. Zapadłem w odrętwienie...”

Victor minął wielkie przeszklone drzwi potężnego wieżowca w centrum

miasta. Znalazł się w dużym, wyłożonym marmurami hallu. Przeszedł go

dystyngowanym krokiem, nic zwracając uwagi na tłoczących się ludzi i podszedł do

strażnika.

Jestem umówiony z pułkownikiem Mastersem - podał swój żeton

identyfikacyjny. Strażnik nacisnął kilka klawiszy, popatrzył mętnym wzrokiem na

ekran przed sobą, potem wcisnął żeton Victora w szczelinę czytnika.

Zgadza się - powiedział oddając żeton. - Pokój 4478, 62 piętro.

Victor skierował się do windy.

- A, profesor Stayners - Masters uprzedzony zapowiedzią sekretarki wstał zza

biurka i przywitał Victora przy drzwiach gabinetu. - Witam, profesorze, i gratuluję.

Proszę - wskazał na fotel.

-■ Cóż, nie otrzymałem jeszcze nominacji...

Ale jest już gotowa. Jej wręczenie to tylko formalność. Kawa, herbata,

koniak?

Jeśli można, koniak - powiedział Victor kładąc na kolanach swą teczkę i

otwierając ją.

A więc, panie pułkowniku, przychodzę z dwoma sprawami - zaczął,

skosztowawszy przyniesionego przez sekretarkę koniaku. - Tak jak przypuszczałem,

nie zdążyłem jeszcze przetłumaczyć całego tekstu, który otrzymałem od pana przed

dwoma tygodniami. Mam tutaj drugą część tłumaczenia, około stu dwudziestu stron.

Nie jest to dobry przekład pod względem artystycznym, ale sądzę, że dla potrzeb

policji Mogadeńskiej będzie wystarczający.

Oczy wicie. Swoją drogą, profesorze, czy to nie paradoks, żebyśmy my

musieli tłumaczyć Mogadeńczykom teksty napisane w ich dawnym języku?

Sami ten język zniszczyli.

background image

Cóż, trudno im się dziwić. Na ich miejscu postąpiłbym tak samo. To są

twarde prawa walki o dziejową sprawiedliwość. Mówiąc między nami, jest tam wielu

ludzi znających biegle starorycerski, ale nikt się do tego nie przyzna. Stary zakaz

wciąż obowiązuje, za posługiwanie się starorycerskim grozi na Mogadenie śmierć.

No, dobrze, a druga sprawa?

Widzi pan, pułkowniku, ten pamiętnik ma dla badacza ogromną wartość,

chciałbym go opracować i wydać.

To będzie trudne... Pamiętnik był zarekwirowany u osoby podejrzanej o

działalność opozycyjną, jako materiał dowodowy otoczony jest ścisłą tajemnicą.

Sądzę, że ten tekst nie nadaje się na materiał dowodowy.


Nie zna pan praw Mogadenu, profesorze. Za przechowywanie materiałów

fałszujących historię grozi tam śmierć.

Więc...

Ale proszę się nie martwić, profesorze. Dobrze, że zwrócił się pan z tym

właśnie do mnie. Obiecuję, że porozmawiam o tym osobiście z komisarzem

Ranhernezem. To, że, jest pan lojalny wobec nas i demokratycznych władz

Mogadenu, na pewno ułatwi uzyskanie odpowiedniego zezwolenia. Proszę tylko

pamiętać, aby na razie nie udostępniać pamiętnika absolutnie nikomu. Nasze władze

miałyby to panu za złe.

Panie pułkowniku...

Oczywiście, panie profesorze. Proszę mi wybaczyć. Sądzę, że Ranhernez

zgodzi się, ale zażąda usunięcia niektórych partii tekstu, obraźliwych wobec

uczestników buntów chłopskich. To może pana, jako naukowca, zaboleć, ale rozumie

pan, w obecnej sytuacji międzynarodowej... Zresztą chyba lepiej wydać tekst

niekompletny, niż nie opublikować nic. Skontaktuję się z panem telefonicznie...

powiedzmy za dwa dni, około godziny dwunastej.

“... nie wstawaj! Jesteś słaby, nie wolno ci! - krzyczała jeszcze za mną, ale

byłem już na schodach. Przemogłem osłabienie i dopinając po drodze pas z mieczem

powlokłem się do błękitnej sali. Nikt nie zagrodził mi drogi. Pchnąłem drzwi i

wszedłem do środka.

Wokół wielkiego, starego stołu siedzieli najgodniejsi rycerze i kapłani w

twierdzy. Tylko Vaden Ker przechadzał się po komnacie, szarpiąc w zamyśleniu

background image

brodę. Zamilkli nagle, Ker obrócił się i spojrzał na mnie gniewnie. Zamknąłem drzwi

i oparłem się o nie.

Dlaczego tu przyszedłeś? - spytał wreszcie Va Kinth.

To chyba jeden z tych młodzików, pasowanych przed kilkoma dniami? -

spytał Vaden Ker, gdy milczałem, walcząc z wirującymi mi przed oczami czarnymi

plamami.

Jestem Va Kiff, syn Va Ketta, panie. Wiem, że nie mam prawa

uczestniczyć w radzie wojennej... ale wiem coś, co muszę powiedzieć.

Usiądź. - Ktoś podsunął mi krzesło.

Gdy leżałem ranny, przodkowie obdarzyli mnie widzeniem. Byłem w

Wieży Wieczności.

- Z wszystkich śmiertelników jedynie Mergohr I dostąpił tego zaszczytu -

rzucił Ge Morat.

Widziałem naszą twierdzę spaloną... nas w okowach, sterty trupów. Potem

zaś rozmawiałem z Najstarszym - opowiedziałem im wszystko, co słyszałem, a potem

powiedziałem, do czego doszedłem rozmyślając nad słowami Najstarszego.

Poddać się?! - Twarz Vaden Kera spurpurowiała, a on sam machinalnie

sięgnąwszy do miecza przeszył mnie wzrokiem pełnym wściekłości. - Złożyć broń

przed tłumem zbuntowanych pachołów i kilkoma przybyszami z niewiadomych

stron?! Zdać się na ich łaskę?!

Powinniśmy cię zabić.!

Zostawcie - zasłonił mnie Van Kintiw.- Trafiła go czarna strzała z

Meldoru. Jad, którym leśni zbójcy nasączają groty swych strzał, mąci umysł. Odejdź

Va Kiff, to majaki, za kilka dni wrócisz do zdrowia.

Mój umysł jest jasny - zaprzeczyłem stanowczo. - I wiem co mówię.

Rozmawiałem z Najstarszym.

Czemu akurat ty? Czyżby nie było w twierdzy godniej - szych rycerzy?

- Nie wiem. Nie wiem, dlaczego ja - znów zrobiło mi się słabo. - Ale byłem

tam. Cały ten bunt to sprawa Niskich Ludzi, potrafili nawet podburzyć naszych

poddanych przeciw nam. Są potężni, muszą z nami wygrać. A jeśli zginiemy my, kto

zostanie? Chłopi, ciemni i okrutni, z którymi przybysze zrobią, co będą chcieli? Co

się stanie z Morihamerem?

background image

ś

aden nie odpowiedział. Mówiłem więc dalej.

- Tej wojny nie możemy wygrać. Ale na litość przodków, musimy ją przeżyć!

Niech chłopi, skoro po zwycięstwie mają przejąć los Morihameru w swoje ręce, uczą

się od nas, nie od Niskich Ludzi. Musimy przeżyć.

- Wiem, o czym mówisz,. Kiff - rzekł wreszcie Vaden Ker. - Wszystko

wskazuje na to, że jesteśmy ostatnią broniącą się twierdzą w kraju. Utrzymamy się

jeszcze dwa - trzy miesiące. Wszystkich nas czeka śmierć. Ale jeśli się boisz śmierci,

popełniłem największy błąd w swym życiu dając ci pas. Niech mi przodkowie

wybaczą.

Nie boję się śmierci, boję się o los Morihameru! Wziąłem wraz z pasem

obowiązek troski o Morihamer!

Gdy przyjdzie przegrać, musimy zginąć walcząc do końca - powiedział Ge

Morat. - To herg’ahr.

Co mogłem odpowiedzieć? śe prawa trzeba rozumieć inaczej, że herg’ahr to

nie bezsensowna śmierć?

- Jesteś chory i ranny, trucizna zmieszała ci umysł. Daruję ci słowa, które

powiedziałeś, daruję ci też wtargnięcie tu - powiedział wreszcie Vaden Ker. - Ale

okryłeś się hańbą. Może zmyjesz ją w walce. A teraz wyjdź stąd i wracaj do sali

chorych.

Odprowadzony zimnym spojrzeniem wyszedłem z komnaty i powoli,

opierając się o ścianę, powlokłem się do niskich komnat. Gdy, wyczerpany, padłem na

pościel, zapadłem ponownie w odrętwienie. Widziałem niskich ludzi,

pozdrawiających mnie znakiem rycerzy. Jeden z nich wysunął się przed pozostałych.

Po chwili widziałem tylko tę jedną, białą, rozmazaną sylwetkę. Słyszałem wyraźnie

jego słowa.

- Va Kiff. Twoja cywilizacja umiera, a my nie chcemy jej śmierci. Jesteśmy

takimi samymi ludźmi jak wy, chociaż dzieli nas paręset lat. Z trudem nawiązaliśmy z

tobą kontakt, więc słuchaj mnie uważnie; gdy dzwon ogłosi środek nocy otworzysz

furtę przy południowej baszcie. Do twierdzy wejdziemy tylko my., chłopi pozostaną

na zewnątrz. Złożycie broń i zgodzicie się na uznanie chłopów za równych sobie. W

zamian za to nikomu się nic nie stanie. My, ludzie z Ziemi nie znosimy niepotrzebnej

krwi. Jeśli nie będziecie się mogli pogodzić z nowym porządkiem Morihameru,

możemy zabrać was za niebo i osiedlić gdzie indziej. Ale obrona twierdzy nie może

background image

trwać dłużej, to godzi w nasze interesy. Jeśli dziś nie otworzysz bramy, jutro wszyscy

zginiecie. Wybieraj.

Ocknąłem się i zerwałem z łoża wstrząsany dreszczami. Ukryłem twarz w

dłoniach. Płakałem po raz pierwszy i ostatni w życiu. Od tego momentu nie mogłem

już postąpić dobrze. Siedziałem gryząc z wściekłości pięści. Siedziałem długo, aż w

końcu wstałem i cicho poszedłem wzdłuż murów, ku południowej baszcie...”

Proszę - powiedział Victor. Drzwi otworzyły się i do sali wszedł jeden z

jego studentów, Restinef. Jeden z wielu Mogadeńczyków, przebywających na Ziemi

na studiach. Na kulturoznawstwie było ich tylko kilku.

Słucham?

Mam do pana sprawę o charakterze... prawie prywatnym. Spełnienie mojej

prośby nie będzie dla pana kłopotliwe, a dla nas... dla mnie to bardzo ważne - mówił

Restinef siadając. - Otóż, panie doktorze...

Nie wiem, czy pan wie, ale otrzymałem nominację na profesora

zwyczajnego.

Nie wiedziałem. Przepraszam.

No, nie szkodzi, to jeszcze na razie wiadomość nieoficjalna, ma pan prawo

nie wiedzieć. Więc, o co chciał mnie pan prosić?

Restineff wskazał palcem leżący na biurku rękopis Va Kiffa.

- O ten pamiętnik. Oczywiście, nie o oryginał, zadowolę się kopią.

Victor podniósł się i zaczął sobie robić herbatę.

Nie wiem, skąd pan wie o tym tekście - powiedział do kuchenki. - Jest on

u mnie w depozycie i nie mam prawa udostępniać go komukolwiek. Przykro mi

bardzo.

Panie profesorze, porozmawiajmy otwarcie. Naprawdę nazywam się Va

Rest i jestem prawnukiem jednej z postaci występujących w tym pamiętniku,

dowódcy Gahiramez, Vaden Kera. Morihamer istnieje nadal, choć niewielu ludzi o

tym wie. Ukryliśmy się w pewnym miejscu i prędzej czy później wrócimy na swoją

planetę.

Szczerze mówiąc, wątpię w to.

Pan myśli, że ten terror, jaki tam panuje, utrzyma się długo? Teraz nawet

chłopscy synowie wykształceni na Ziemi zaczynają przechodzić na naszą stronę.

A gdzie jest wasza siedziba?

background image

Tego, niestety, nie mogę powiedzieć. Są resorty, które dużo by dały za tę

informację. W każdym razie, widzi pan, profesorze, dla pana ten pamiętnik to obiekt

badań. Dla nas to znacznie więcej, to księga naszych dziejów. Czy skończył pan już

lekturę?

- Jestem właśnie przy upadku Gahiramez. Va Rest uśmiechnął się.

Więc zaczyna pan lekturę chyba najciekawszej części. Znamy tę księgę

tylko z opowiadań tych, którzy ją czytali i jestem bardzo ciekaw, jak Va Kiff to opisał.

Do dziś nikt z nas nie wie, którzy z naszych dziadów mieli rację. Ci, co uciekli

pozostawiając Morihamer swemu losowi, czy ci, co jak Va Kiff zostali tam, pomogli

zbudować Mogaden a potem zostali zlikwidowani.

Cóż, wielkie przełomy historyczne nie obywają się bez krwi. Wasza

planeta z feudalizmu przeszła od razu do epoki kosmicznej. To musiało spowodować

pewne zaburzenia.

Tak, niestety, nasza planeta zrobiła wielki skok w rozwoju i nic się na to

nie da poradzić. A teraz gnije i śmierdzi, i minie wiele lat, zanim uda się na niej

znowu zaprowadzić porządek.

Zdumiewające wstecznictwo - stwierdził Victor, krzywiąc usta.>

Ja chcę od pana tylko tyle, żeby na dziesięć sekund wsadził pan rękopis w

kopiarkę, albo pozwolił mi to zrobić. Nie musi pan nawet o tym wiedzieć.

To nie jest takie proste...

Dostał go pan od policji Mogaderiskiej i musi jej zwrócić. Gdy pan to

zrobi, pamiętnik przepadnie. Nikt go już więcej nie zobaczy.


Nie wiem, nie wiem - pokręcił głową Victor. - Przygotowuję właśnie tekst

do wydania i jest bardzo prawdopodobne, że otrzymam od władz Mogadenu

zezwolenie.

Jeśli nawet, to tyko na publikację fragmentów.

Proszę pana, niech pan przyjdzie do mnie za trzy dni. Wtedy będę mógł

panu coś powiedzieć.

Zrobi pan kopię?

Na razie nie. Niech pan przyjdzie za trzy dni.

“... mojego życia. Od upadku Gahiramez minie jutro dwadzieścia lat. Jak

background image

trudno jest rozliczyć się z tymi wydarzeniami. Starałem się zrobić wszystko, co było

w mojej mocy. Zakładałem uniwersytety, gdzie uczono potem nienawiści do nas i do

wszystkiego, co osiągnęliśmy. Budowałem miasta, w których rozsiedli się ci, co w

czasie buntów potrafili najwięcej nagrabić. Teraz dorosło nowe pokolenie chłopskich

synów, wykształcone na Ziemi i znające tylko tamtejszy język. My przestaliśmy być

potrzebni.

Nie wiem już teraz, czy dobrze zrobiłem, czy nie trzeba było zginąć ze

wszystkimi. Nadal uważają mnie za zdrajcę, grożą śmiercią. To najboleśniejsze ze

wszystkiego, na co skazało mnie życie. Tylko niektórzy, ci, co uważają, że działałem

otumaniony ziemską trucizną, przychodzą czasem do mnie. Czytają mój pamiętnik,

współczują mi.

Czuję, że mam już niewiele czasu. Wkrótce przyjdą po mnie i zniknę bez

wieści, jak tylu innych. Niech wreszcie przyjdą. Czas najwyższy. Oddaję wam historię

swojego życia, historię zdradzonego zdrajcy i oszukanego narodu. Ale nie sądźcie nas

surowo. Każdy z nas spełnił swój herg’ahr tak, jak go rozumiał, i tak, jak potrafił.

skończyłem 13/2 Henoha

2 Rade Kiffard

Voganei”

- Ach, to pan - przywitał Va Resta nie podnosząc się z fotela. - Proszę, niech

pan wejdzie i siada. Chcę panu zadać dwa pytania.

Przede wszystkim...

Najpierw zapytam, dobrze? Widzi pan, skończyłem przekład i kilkakrotnie

natrafiłem w nim na słowo, którego nie rozumiem, mimo, że uważam się za znawcę

starorycerskiego. To słowo brzmi “herg’ahr”. Czy pan je może zna?

Tak. Każdy z nas je zna. - Va Rest potarł dłonią czoło. - Wie pan, że

Morihamer opierał się na powinnościach. Powinnością chłopa było zbierać plony i

służyć panu, powinnością kapłana...

Nie musi mi pan wyjaśniać, na jakich zasadach opierał się system

społeczny Morihameru.

Herg’ahr to nazwa najwyższej powinności, powinności dotyczącej tylko

rycerzy. Obawiam się, że Ziemianin nie jest w stanie zrozumieć wszystkiego, co się w

tym pojęciu kryje. Herg’ahr to obowiązek poświęcenia wszystkiego, to święta sprawa,

background image

która rządzi życiem rycerza. Tego słowa prawie nigdy się nie wymawia, ale rządzi

ono wszystkim, co Va czyni.

A drugie pytanie? - spytał Va Rest po chwili milczenia.

Co pan zrobi, jeśli odmówię panu tekstu? - zapytał Victor, oglądając

uważnie brzeg filiżanki.

Liczyłem się z tym. Zabiorę tekst siłą i ucieknę.

Mówi pan poważnie?

Jak najbardziej. My musimy mieć ten pamiętnik.

Tak właśnie myślałem. Czuję - się usprawiedliwiony. Proszę, wejdźcie

panowie!

W drzwiach stanęło kilku policjantów. Va Rest stracił na zastanowienie tylko

ułamek sekundy. Zerwał się, chwytając ze stołu księgę, i rzucił do okna. W tej samej

chwili huknął strzał i Rest upadł, rozpaczliwie chwytając się parapetu. Powoli osunął

się na ziemię.

- Zabierzcie go - powiedział pułkownik Masters, podchodząc do Victora, który

przyglądał się wszystkiemu z wyraźnym niesmakiem. - Niech się pan nie obawia,

profesorze, to tylko paralizator. Za godzinę będzie zdrów jak ryba. Przykro mi bardzo,

ż

e akurat w pańskim gabinecie.


Dwóch policjantów podniosło Va Resta. Victor nie mógł się oprzeć pokusie,

ż

eby spojrzeć mu w twarz. Rycerz z trudem poruszał wargami, ale nie był w stanie nic

powiedzieć. Wszystko zawarło się jego spojrzeniu. Victor poczuł, że serce zaczyna

mu bić szybciej i mocniej.

- Tak przy okazji, profesorze, radziłbym panu przejrzeć listę awansów, którą

ministerstwo ogłosi za parę dni.

Victor nawet go nie słuchał. Skinął machinalnie głową, myśląc o fanatycznych

rycerzach Morihameru, którzy zapewne zechcą pomścić Va Resta. Jak mógł o tym nie

pomyśleć wcześniej?! Dlaczego nie wygonił tego Resta do diabła, po co mówił o nim

Mastersowi? Sięgnął do kieszeni po pastylki uspakajające.

- “O Boże” - pomyślał. - “Zdaje się, że dopiero teraz wpakowałem się w

kłopoty.”

wrzesień 1984

NOTATNIK (IX): PATRONKA

background image


“W tej wierze pragnę żyć,

w niej umierać”

F. Yillon

W Solońcu czas zatrzymał się trzy wieki temu. Wieśniacy o twarzach jakby

rzezanych toporem w twardych, dębowych pniach, przybyli tu, gdy Wołoszczyzna była

jeszcze lennem potężnej Rzeczypospolitej. Ich pan rzucił ich wskroś skalistych gór, by

budowali żupy solne, a oni ruszyli ochoczo, zabierając ze sobą swój głód, swoją

prostą, twardą mowę, i swoją jedyną świętość - cudowny obraz Matki Boskiej Ka-

czyńskiej.

Potem zmieniali się panowie i wiary, kruszyły się mury królestw i republik, ale

w Sołońcu chwalono suchą, kamienistą ziemię i modlono się zawsze tak samo, w

niestrudzonym rytmie słońca, śniegu i skwaru. Czasem przybywali do Sołoń-ca obcy -

wysłannicy paszów, hrabiów, hofradów i sekretarzy. Nie wierzyli w moc Matki

Boskiej Kaczyńskiej, nie rozumieli szorstkiej, dźwięcznej mowy i nie dbali o

zapładnia-ną codzienną porcją potu nieurodzajną rołę. Przemykali obok życia

wieśniaków, gnani swoimi sprawami, by nigdy już nie powrócić. Potem nowi władcy

przysyłali nowych obcych, zawsze równie pełnych pogardy dla tego spieczonego

upałem i wysmaganego górskim wichrem skrawka umarłej Rzeczypospolitej, o którym

dawno zapomnieli już wszyscy, nawet Bóg - wszyscy, prócz Matki Boskiej

Kaczyńskiej.

Aż pewnego dnia któryś z obcych przywiózł do Sołońca straszliwe słowo:

“systematyzacja”. Słowo nie mieszczące się w prostej mowie wieśniaków, groźne,

pobrzmiewające zagładą. Wielki Conducator, Geniusz Karpat, kazał zrównać

poczerniałe chaty z ziemią, zakneblować kamieniste pola betonem i oderwać od nich

potomków żupników, by zasiedlić nimi koszarowe domy. Jeszcze przed pierwszymi

ś

niegami miała do Sołońca zawitać śmierć.

Dniem i nocą zanosili wieśniacy swe błaganie przed oblicze patronki.

I Matka Boska zlitowała się nad Sołońcem.

Spadający śnieg po staremu okrył zapadnięte, wiekowe chaty. Podobno

Geniusz Karpat zgnił gdzieś w wykopanym pośpiesznie grobie, przeszyty kulami

własnych żołnierzy.

Teraz także przybywają do Sołońca obcy. Oni również nie wierzą w moc Matki

Boskiej Kaczyńskiej.

background image

CZŁOWIEK W POCIĄGU


Lubię jeździć pociągami. Tak po prostu, nie żeby gdzieś dotrzeć, ale dla samej

jazdy. Wolałbym pewnie chodzić pieszo albo zatrzymywać jadące drogą samochody,

gdyby nie groziło to aresztem za włóczęgostwo i gdyby pędzące kilkaset kilometrów

na godzinę wozy mogły się w ogóle zatrzymać.

Jeżdżę więc pociągami, tymi najtańszymi, bez przedziałów, dla

dojeżdżających do pracy. Te brudne, przeważnie popsute wagony mają swój

szczególny urok. Zaledwie kilka razy w życiu podróżowałem dalekobieżnym

ekspresem. Miękkie fotele, telewizor, przekąski i napoje pojawiały się na stole

natychmiast po naciśnięciu guzika. Zupełnie tak jakbyś siedział w domu, który wiezie

cię dokąd chcesz. Bezsens.

Większość ludzi nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak się włóczymy bez sensu i

celu, rezygnując z pełnego barku i fotela. Moi starzy pytają mnie często: po co? Nie

wiem. Po prostu lubię. Trzy dni w pracy, w białym kołnierzyku i krawacie, który mnie

dusi, w domu przy rodzicach wciąż gapiących się w telewizor i bełkoczących, że

staniało albo zdrożało, że noty, wizyty, dyplomaci, wojny, mistrzostwa świata, że

zagrożenie, prezydent, sekretarz, papież, miss Europy, leje się to z nich, słowa jak

guma do żucia, brednie, syf. Więc trzy takie dni, żeby zarobić na życie, a potem łapię

torbę, na dworzec i jak najdalej od tego wszystkiego. Wsiadam w pierwszy pociąg,

jaki podjedzie, przesiadam się, gdzie mi przyjdzie ochota, jem na dworcach, śpię w

poczekalniach. Często spotykam kogoś podobnego i wtedy jeździmy razem. I jest

dobrze. I jeszcze lubię, chyba najbardziej, siedzieć w nocy na ławce, w ciemności, i

palić papierosa, a potem rzucić go pod nogi i przyglądać się czerwonej kropce

dogasającego żaru. Siedzę tak i myślę o tym swoim wielkim wędrowaniu, a może

raczej wielkim uciekaniu, wymyślam sobie wiersze, opowiadania, układam je w

głowie, tak tylko, dla siebie. Nigdy nie miałem ochoty tego zapisywać, bo kto by

czytał. Jeśli teraz to piszę, to dlatego że chcę, aby i inni o tym człowieku wiedzieli.

Było to w zimie. Wsiadł na jakiejś małej stacyjce, gdzie pociąg zatrzymuje się

tylko na chwilę albo w ogóle nie, jeżeli automaty nikogo nie zauważą na peronie i nikt

wysiadający nie wciśnie przycisku przy drzwiach. Wysoki, czerstwy facet, z

pewnością starszy, niż na to wyglądał. Stare, wytarte dżinsy, wojskowa kurtka, torba

na ramieniu. Wagon był prawie pusty, ale on usiadł naprzeciwko mnie. My się zawsze

poznajemy od razu. Zdziwiłem się trochę. Facet był starszy niż ci, których zazwyczaj

background image

spotyka się w pociągach.

- Cześć - powiedział. - Jeździsz? Skinąłem głową.

- Jeżdżę. - Sięgnąłem do torby. Miałem jeszcze parę puszek piwa. - Napijesz

się?

Parę foteli dalej kilku ludzi, robotnicy, to widać od razu, rozwiązywało

krzyżówkę. Siódma planeta Układu Słonecznego, cztery litery. Wpisali Marsa i za

cholerę nie mogli tego spasować z czymś innym. Zastanawiali się na głos.

- To dziwne, że jeździsz - powiedziałem, popijając piwo. - Moi starzy

twierdzą, że to mija z wiekiem. I mówią, że jak założę dom, to sam się będę z tego

ś

miał.

- Jak założysz dom... - patrzył w okno, za którym przesuwały się mijane

osiedla. - Wielu tak robi. śona, dzieci - koniec.

Wtedy zauważyłem jego zdenerwowanie. Tak zachowują się ludzie, kiedy

robią coś bardzo ważnego.

- Też kiedyś miałem żonę - ciągnął. - Ale nie pasowaliśmy do siebie, poszła w

diabły, a ja jeździłem dalej. Właśnie kończę.

Nie starałem się go ciągnąć za język. Po co? Od środy do niedzieli zawsze ma

się mnóstwo czasu. Mówił sam.

- Jestem Breds. Słyszałeś może kiedyś? Zaprzeczyłem ruchem głowy.

Tak myślałem. Takich, co mnie znają, coraz trudniej już spotkać.

Poczekaj... Coś chyba kiedyś czytałem. Z samych początków?

Właśnie - wyciągnął się na siedzeniu. - Rozmawiasz z jednym z ludzi, od

których się to wszystko zaczęło. Kiedyś moje piosenki śpiewały tysiące ludzi. Były

strasznie naiwne, ale właśnie tacy wtedy byliśmy. Wcale się nie dziwię, że mało kto to

dzisiaj pamięta. Sam sobie czasem nucę, jak mam chandrę, ale gitarę sprzedałem

sześć lat temu.

“Jak dwie białe myszy w laboratorium, w domach kamiennych, w

kamiennym strachu...” - wyrecytowałem cicho.

To akurat nie było moje. Ale podobne. - Zgniótł puszkę i rzucił ją na

podłogę. Sięgnąłem do torby.

Zostaw - wyjął butelkę wódki, odbił i podsunął mi. Napiłem się.

Rzadko piję, ale czasem dobrze to mieć pod ręką.

Aha! W zimie dobrze się czasem napić - odparłem bez sensu, on

background image

machinalnie skinął głową. Cały czas patrzył w okno, jakby można było tam coś

zobaczyć.

To były fajne czasy. Ludzie jeszcze nie ogłupieli tak jak dzisiaj. Gdyby nie

odeszli, może nie musiałbym tego robić.

Łyknął znów trochę i powiedział:

Jadę zgłosić się do komisariatu. Idę do mamra.

Dlaczego? - spytałem po dłuższej chwili. Wzruszył ramionami.

Ile się można włóczyć? Mam dość. Od dwudziestu paru lat jestem wyjęty

spod prawa, bez domu, teraz nawet bez bliskich. Kiedyś moim domem był las... No,

więc brak zameldowania, złośliwe uchylanie się od obowiązku pracy, płacenia

podatków i służby wojskowej, dywersyjne niszczenie mienia państwowego, głoszenie

szkodliwej społecznie propagandy... starczy na jakieś piętnaście lat. - Spojrzał na

mnie.

Nie, wcale nie muszę. Po prostu postanowiłem iść na swoje miejsce.

Ale... po co?

Boże, rozmawiałem ze sobą na ten temat trzy dni i nie wiem, jak ci to

powiedzieć. Spróbuję - podłożył sobie ręce pod głowę. - Słyszałeś o rozruchach w

latach dwudziestych? Po wprowadzeniu komputerowej kontroli ludności, tego

kurewskiego systemu, który dzień i noc trzyma człowieka na łańcuchu. Najpierw były

listy, protesty, petycje - nic. Potem marsz na stolicę. Milion ludzi pod pałacem

prezydenckim. Nawet nie próbowali nas rozpędzać. Ustawili naprzeciwko wojsko i

walnęli salwą w tłum. To był dla nas szok, po prostu szok. Owszem, spodziewaliśmy

się pałek, gazu łzawiącego. Ale tak, jakby nic, pierdolnąć po ludziach z kaemów...

Sam wtedy oberwałem w łapę - pokazał bliznę - do dziś mnie czasem boli. Potem był

krzyk, przez pewien czas zbierało się na wojnę domową, wysadziliśmy parę central

komputerowych... A potem rząd się zmienił, przeprosił, postawił pomnik i wszystko

się rozlazło. Ludzie łatwo takie rzeczy wybaczają, żeby tylko mieć spokojne sumienie.

Czy wiesz - pochylił się w moim kierunku - jakie to uczucie, kiedy po

latach uświadomisz sobie, jak łatwo zapomniałeś o przyjaciołach? Jak się zapytasz

siebie samego, co tu robisz, jakim prawem siedzisz na dupie i cieszysz się życiem,

gdy oni... - opadł na siedzenie. - Od tego się wszystko zaczęło. Mówiliśmy sobie:

background image

Jesteśmy wolni, nic nas nie trzyma, jest nas wielu - niech ten świat sobie będzie. Bez

nas. Normalnie nam do głowy uderzała ta nasza niby wolność. Zamyślił się.

Mimo wszystko... - zacząłem.

Mimo wszystko nie rozumiesz? Może z twojego punktu widzenia to

wariactwo. Jesteś młody, coś jeszcze przed sobą masz...

Gówno mam przed sobą! Pracuj, garb ci sam wyrośnie. Może ci dadzą

rentę. Jak cię wcześniej szlag nie trafi.

Skrzywił wargi, jakby pół uśmiech, pół grymas.

- Znam to dobrze. Nie przejmuj się, będzie z tobą tak jak z moimi kumplami.

Przyzwyczaisz się. Po prostu się przyzwyczaisz. Nie kręć głową. Nas było tylu, a

zostałem sam. Chyba że i ty też... a to jest naprawdę parszywy los. Pewnie gdzieś

mieszkasz, pracujesz?

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

W każdym razie większość tak robi. Więc dobrze. Jeździsz. Jeździsz i

dobrze ci. Tylko co z tego? Dlaczego nikt takich nie ściga, przecież są odpowiednie

paragrafy. Co? Właśnie, stary, dlatego, że nic z tego nie wynika. My jeszcze

jeździliśmy całymi bandami, jak nas zgarniali, to zawsze razem. A ty jesteś sam.

Pomyśl, gdyby zamiast się szwendać wszyscy wzięli się do kupy i spróbowali coś

zrobić...

Co?

Kurwa, nie wiem. To już wy musicie wymyśleć. W każdym razie oni wolą,

ż

eby ludzie się włóczyli, dlatego pozwalają, tak jak nam pozwalali. Chodziliśmy po

lasach, łąkach, dopóki były jeszcze jakieś lasy bez ogrodzeń, strażników i biletów. Jak

nam było cudownie palić ogniska, siedzieć pod drzewem. Teraz już wszędzie beton.

Czułeś przyrodę, jak ona żyła, pulsowała, wchłaniała cię. Było, minęło, ludzie się

rozleźli. Trudno. I tak się długo trzymałem, ciągle gdzie indziej, coś się zarobiło,

ukradło, i dobrze. Tylko że zupełnie bez sensu.

Wziął znowu butelkę. Piliśmy na przemian, zostało trochę na dnie.

Tydzień temu spotkałem jednego z mojej dawnej grupy. Jest urzędnikiem,

ma dom i żonę, która patrzyła na mnie jak na złodzieja. Wspominaliśmy trochę.

Wiesz, wyszedłem, bo czułem, że facet w duszy modli się, żebym wreszcie poszedł w

cholerę. Może mu wstyd. Dowiedziałem się od niego, że Misty siedzi.

background image

To też ktoś z tych...

Prawda, co ty możesz wiedzieć o Mistym. To taki nasz duchowy

przywódca. Poeta. Mało kto dziś o nim pamięta.

Znowu zamyślił się patrząc w okno, a ja siedziałem z głową opartą na łokciu i

myślałem. Myślałem o tym wielkim wędrowaniu-uciekaniu.

- Gdzie jest w tym super dokładnym, super elektronicznym systemie miejsce

dla człowieka, który nie chce się zgodzić na takie puste życie? Tylko w mamrze. Mam

dość, rozumiesz, dość uciekania. Chcę pierwszy raz w życiu od czasu tego wielkiego

polowania na ludzi stawić czoła temu, co jest dla mnie przeznaczone. Ty możesz

jeździć dalej, i lepiej, żebyś jeździł, niż głupiał przy telewizorze. Tylko że przychodzi

taki moment, kiedy trzeba się zastanowić, co się właściwie w życiu zrobiło i dla kogo.

Pomyśl o tym. Zawczasu.

Patrzył na mnie.

Właśnie o tym myślę - pokiwałem głową. Myślę o tym do dziś i nic nie

wymyśliłem, tylko puste słowa, słowagumy do żucia, że pustka, bezsilność, że się

duszę, że nie ma jak... i nic innego chyba nie wymyślę.

Teraz rozumiesz? Uciekamy. Wszyscy uciekamy, zwłaszcza tacy w twoim

wieku. Ćpuny, jacyś fanatycy religijni. I te skurwysyny faszyści. Całe twoje pokolenie.

Niedługo was tak urządzą, obłożą kamerami, ekranami i mikrofonami, że nawet się

nie wysrasz tak, żeby o tym nie wiedzieli.

Pociąg hamował. Ci od krzyżówki zwinęli gazetę i poszli do wyjścia,

zastanawiając się na autorem powieści “Ulisses” na pięć liter. Rozmazany obraz za

szybą rozbił się na poszczególne domy, zaspy, samochody na autostradzie.

Dopił z butelki, cisnął ją pod fotel. Patrzyłem spod ciężkich powiek, szumiało

mi we łbie. Zapalił papierosa.

- Ciekawe, czy w pierdlu dają palić. Może to ostatni... Dobrze, że nie miałem

więcej wódki, człowiek się rozkleja, zaczyna jęczeć, narzekać. Tego też mam dosyć.

Nie potrafimy się nawet zachowywać z godnością. Nie ma co, nie chcieliśmy

wiedzieć, co się właściwie dzieje, i mamy za swoje. Wszystko, co chcesz, pod ręką,

starczy nacisnąć guzik. Czego my jeszcze chcemy?

Za zamarzniętym oknem pojawiły się perony, pociąg podjeżdżał wolno. Breds

podniósł się, zakładając torbę na ramię.

- Nie wysiadaj ze mną. I dziękuję ci za tę rozmowę. Cześć!

background image

Stałem na peronie, szukając go wzrokiem. Znikł gdzieś między budynkami.

Ruszyłem rolnym krokiem w kierunku kas.

Włóczęga? - obok mnie stanęło dwóch gwardzistów. Wyjąłem z kieszeni

identyfikator i kartę zatrudnienia.

Dokąd jedziecie?

Wracam od rodziny. Tu mam przesiadkę.

Do odjazdu dwadzieścia minut - wyższy z nich, z nabrzmiałą twarzą

wiejskiego półgłupa oddał mi dokumenty. - Uważajcie no, kręcą się tu różni tacy -

pokazał wzrokiem na kilku rozwalonych na ławce nazich w skórzanych płaszczach i

wysokich butach. Patrzyli na mnie spode łba, ale bali się rozrabiać przy gwardzistach.

Rozlazły gnojek - syknął któryś z nich, gdy przechodziłem.

Podszedłem do automatu biletowego. Płatne z konta. Wsadziłem palec do

otworu identyfikacyjnego. Potem wróciłem na peron, obracając kawałek zielonego

plastyku w ręku. Wracałem do domu, mimo że był dopiero piątek.

kwiecień 1984

NOTATNIK (X): WĄWÓZ RONCESVALLES


Kiedy hrabia Roland stoi wśród zwału trupów, w wąwozie najeżonym

tysiącem saraceńskich mieczy, nie wie jeszcze, że potomni będą śpiewać o nim pieśni.

Nie wie niczego - tylko to, że musi teraz unieść się w strzemionach i uderzyć z całych

sił, by ten biały turban tuż przed nim zapadł się gwałtownie w gęstwę skłębionych

ciał; a teraz pewnym, wyćwiczonym ruchem zasłonić się tarczą i zza jej okucia

wysunąć jadowity sztych wprost w okrytą kolczugą pierś kolejnego wroga... Ciało

rycerza myśli samo, posłuszne wyuczonym nawykom, bez jego woli wie, jak zadawać

ciosy i jak ich unikać. Póki starczy siły, Durendal nie pozostanie bezczynny pośród

bitewnych okrzyków i szczęku oręża.

Tylko pod grubą blachą hełmu, gdzie w czarnej otchłani szczelin przyłbicy

skrzą się śmiertelnym ogniem oczy hrabiego, tłuką się rozpaczliwe myśli, jak czarne

ptaki w żelaznej klatce. Czy warto ginąć tak beznadziejnie za Karola, który pozostawił

Rolanda i jego ludzi własnemu losowi, nie troszcząc się o ich zgubę? Hrabia nie może

wiedzieć, co o jego panu powiedzą przyszłe wieki. Zapewne otoczą go kpiną i

wzgardą. Bo kimże w końcu jest Karol? Sprytnym prostakiem, który przemocą i

pokrętnymi układami zdobył władzę. Nie potrafi nawet czytać. Nie umie nawet

background image

odmówić z pamięci najprostszej modlitwy! Zresztą, odkąd ma na swe usługi

wszystkich najświątobliwszych biskupów, nie próbuje się wcale tego nauczyć. Czy

przynajmniej pomści śmierć swoich rycerzy? I tego nie można być pewnym.

Cokolwiek jednak ma się stać, Roland związał swój los z Karolem. Dzięki

temu życie hrabiego układało się pomyślnie i dostatnio. I teraz, gdy przychodzi za tę

pomyślność zapłacić, za późno już, by się wycofać. Więc Durendal wciąż nurza się we

krwi niewiernych, choć w głębi serca Roland po raz pierwszy w życiu czuje

zwątpienie.

Ale to nie ono uczyni hrabiego Rolanda bohaterem. Zostanie nim, ponieważ

nie pozostała mu żadna inna droga.

ZERO ZŁUDZEŃ


Ich siedziba mieściła się w piwnicy bloku numer sto szesnaście. Wchodziło się

tam po wąskich, cementowych schodach, przez metalowe drzwi, przeznaczone dla

konserwatora instalacji budynku. Zamek drzwi był wyłamany. Okleili ściany

plakatami, przynieśli kilkanaście pustych kontenerów po piwie. Nikt oprócz nich nie

znał tego miejsca.

- O, Menel się zwalił - rzucił od niechcenia Grzała, gdy Aid stanął w progu

piwnicznej klitki.

Aid stał w rozkroku, z kciukami zatkniętymi za pasek, udając, że przygląda się

z zainteresowaniem plakatom. Pod pachą trzymał czarną, nylonową torbę.

Rozmowy ucichły. Cztery pary oczu wbiły się w intruza. Tylko Tyfus

spokojnie czyścił paznokcie kawałkiem plastiku, kołysząc się w rytm jęczącej muzyki

z ustawionego pod ścianą kompaktu.

Przyniosłeś? - zapytał nie podnosząc wzroku.

Tak.

Dawaj - odrzucił plastikową płytkę na podłogę i podniósł się ze skrzynek.

Aid wyjął z torby obrzyna i podał mu go ostentacyjnym ruchem.

A naboje masz? - Tyfus obracał obciętą dubeltówkę w rękach, głaszcząc

opuszkami palców lufy i kolbę. Jego pryszczata, cętkowana twarz, której zawdzięczał

swoje przezwisko, złożyła się w wyraz lubości.

- Mam. Ale mało.

Tyfus złamał strzelbę i wyciągnął do Alda rękę po naboje. Wcisnął ładunki do

background image

luf, zatrzasnął zamek i obrócił się na pięcie, celując we wszystkich po kolei.

I co? Gites, nie?

Rzęch - oświadczył rzeczowo Klamot. Tyfus zatrzymał na nim lufy

strzelby.

Rzęch?

- - Rzęch. Widziałeś kiedyś gliniarski miotacz? - To bądź cwany i skołuj taki

miotacz, to pogadamy.

Nie świruj. Każda taka spluwa jest skatalogowana i ma nadajnik. Nigdzie

tego nie schowasz, zresztą mogą ją zawsze zniszczyć na odległość, Chłopaki z Biggli

kiedyś gwizdnęli gadom taki rozpylacz i wybuchł im w łapach.

No, to nie głosuj - oświadczył Tyfus, rozładowywując dubeltówkę. - Ile to

może mieć lat, co, Menel?

- Z pięćdziesiąt, może więcej. Nie wiem, to po dziadku. Ryknęli śmiechem.

Co się grzejecie? - uciszył ich Tyfus. - Dobra, Menel. Siadaj, jesteś nasz

człowiek. No, chłopaki - przywitajcie kolegę. Naprostował się, nie?

Ja do ciebie nic nie mam. Grabulka, Menel - Klamot podał mu rękę i

klepnął go w ramię. Po nim podeszli następni. Na końcu Flama. Zamiast klepać go po

ramionach pochyliła się nagle i pocałowała go w usta, wciskając język między jego

wargi. Aid ledwie powstrzymał się, żeby nie popatrzyć na nią ze zdziwieniem.

Zamiast tego ostentacyjnie, jak gwiazdor z westernu, klepnął ją w tyłek. Zaraz potem

pomyślał, że zrobił głupio. Kiepsko by było tak od razu, na sam początek zarobić w

kły. Na szczęście Tyfus zajęty był bez reszty przyniesioną przez Alda bronią i nie

zwracał na nich uwagi.

Dziesięć nabojów - mruknął, krzywiąc okrutnie cętkowaną gębę. Był to,

jak, twierdził, jego ulubiony sposób wyrażania niezgody na świat. - Nie mogłeś

skołować więcej?

Zgred nie miał - Aid chciał powiedzieć, że i tak w domu będzie urwanie

głowy, ale w porę ugryzł się w język.

Bińka zgred ma taki sklepik ze starociami. Tam chyba trzyma naboje do

takich spluw. Zresztą, on też ma takiego gnata. Modne są.

To naprostujemy Bińka, niech zgredowi podprowadzi.

Daj spokój, to ćpun. Za pieniądze to by przyniósł.

background image

Szmalec się skądś skołuje.

A nie lepiej w nocy przeiskać mu ten kantorek? - spytała siedząca w kącie

dziewczyna, zwana Kajmanem. Krótko ostrzyżone włosy uwypuklały jej i tak nazbyt

wydatną dolną szczękę.

Nie świruj, Kajman. Raz stukniesz w szybę i budzisz dwie kompanie

gadów.

Starocie są wart© niekiepski szmalec - zauważył Tyfus. - Zabezpieczył się

sztywniak. Jaahuuu! - zawył nagle i znowu powiódł wokół lufami nabitej strzelby -

Tak przypierdolić z obu luf, to się nazywa radykalna anarchia!

Przestań, bo kogoś uszkodzisz - powiedział Aid. “Znowu głupio”,

pomyślał.

Boisz się, Menel? - Tyfus podetknął mu lufy pod nos.

Aid zdobył się na zimne, obojętne spojrzenie, którym zmierzył Tyfusa.

Widziałeś mnie kiedyś, żebym się bał? - spytał.

Spokój, atanda - przerwał im Klamot. - Tyfus, kopsnij Ugo gnata.

Spływaj.

Co? Nie dasz koledze?

- Odwal się. Jest mój. Klamot uniósł się.

- Jest nasz. Wkupne Menela, a wkupne jest dla wszystkich, nie tylko dla

ciebie. Prawda, Menel? Dla kogo jest obrzyn?


Aid zawahał się.

- Fakt. Daj gnata, Tyfus - poparł Klamota Grzała, wybiawiając Alda z

niezręcznej sytuacji.

Tyfus kurczowo zaciskał palce na dubeltówce.

- śe umiesz niekiepskó nawijać o anarchii i obłudzie zgredów, to nie znaczy,

ż

e wszystko możesz - zauważyła od niechcenia Flama.

Tyfus posłał jej wściekłe spojrzenie, ale rozluźnił palce i pozwolił Klamotowi

zabrać strzelbę.

- Obejrzyjcie sobie, to pójdziemy ją wypróbować - wycedził, usiłując

podbudować swój nadszarpnięty autorytet.

- A ty co się grzejesz? - rzucił do Alda, waląc go z całej siły pięścią w bark.

Taka pieszczota. Aid odwzajemnił mu się, ale znacznie słabiej.

background image

Fajnie grają, nie? - spytał Tyfus, wskazując na stojący pod ścianą kompakt.

Udawał, że nie zwraca uwagi na pozostałych, zajętych oglądaniem broni.

No, fajnie - Aid kątem oka patrzył na kierujące się to tu, to tam lufy nabitej

strzelby. - Tylko ten drugi gitarzysta kiepski. Ścina akordy.

Coś ty powiedział? - Kajman z oburzeniem uniosła głowę. - Dirty Koan

jest kiepski?! Odpluj to!

Kiepski jest jak kot w butach - poparł Alda od niechcenia Grzała.

Zamknij się! Koan jest wpaniały! - Z przejęciem zdzieliła Grzałę pięścią w

plecy. Ten złapał ją za rękę i mocno pchnął na ścianę.

Nie rozrabiaj, bo ci nie dam papierosa. Gdzie sobie postrzelamy?

Pod autostradą. Tam jest takie fajne miejsce.

Może lepiej cwelowi Deanowi postrzelać po oknach?

- zauważyła Kajman, rozcierając sobie nadgarstek.

Chodźmy - powiedział Tyfus, wyłączając kompakta, przyniesionego

kiedyś na wkupne przez Flamę. - Daj obrzyna.

Wezmę pod kapotę.

- Daj, ja będę niósł - wsadził dubeltówkę za pasek, udając, że jest mu z nią

bardzo wygodnie.

Na dworze zapadł już zmrok, rozjaśniany światłem bijącym z okien i

rozstawionymi gdzieniegdzie latarniami. Tyfus szedł przodem, szybkim, pewnym

krokiem. Instynktownie omijał plamy światła, skręcając co i raz w wąskie, ciemne

chodniki. Gdyby nie szum samochodów, gnających po rozpiętych nad dachami

szosach i dobiegające z okien brzęczę-nie holowizórów można by powiedzieć, że było

cicho.

- Luknij, jak pusto - powiedział Aid do Grzały. Nigdy nie chodził tak późno po

osiedlu. Zresztą kto mógł się o tej porze włóczyć po mieście? Tylko policja i bandyci,

jak mawiał jego stary.

“Zapomnisz o mnie zapomnisz o mnie lecz ja nie zapomnę...” - dobiegł ich

jakiś przebój z półotwartego okna na pierwszym piętrze.

Te, wyłącz ten syf! - ryknął w kierunku okna Klamot, zwijając dłonie koło

ust.

background image

I zostać kosmonautą! Nowa ziemia czeka na ciebie! - wrzasnął Tyfus.

- I rób dzieci! To obowiązek każdego obywatela! Śmiali się przy tym głośno.

Tak, to była fajna zabawa.

Aid też coś krzyczał. Wreszcie w oknie pojawiła się ciemna sylwetka.

Spieprzać stąd, gówniarze, bo policję zawołam! - dobiegł ich z góry

gniewny głos i chwilę potem trzask zamykanego okna.

Patrz, kurwa, policją nas będzie straszył, kutafon złamany - Grzała

powiódł wokół wzrokiem, szukając jakiegoś kamienia.

Olej cwela - powiedział Tyfus.

Bo co? - Grzała podniósł kamień i zamachnął się nim w stronę okna. Tyfus

złapał go za rękę.

Olej zgreda, mówię. Zrobi kocioł, przylecą gliny i gówno będzie ze

strzelania.

Grzała niechętnie odrzucił kamień.

- Te łachudry mają wyjedzone mózgi. Kołnierzyk, krawacik, do domu, do

pracy, do żony, do dzieci, podatek zapłacić i nie wychylać się, bo łapy przytnie. A jak

kogoś zamkną, to wszystkim mówić, że dawno się wichrzycielowi należało. Z takimi

nie ma co rozmawiać, trzeba walić w pysk - nawijał Tyfus, gdy szli dalej. - Nie,

Menel?

Aid przytaknął.

Nic dla siebie, nie ma życia. Wypruj sobie flaki, haruj, bo jakaś menda

musi lecieć w kosmos. I morda na kłodę, bo podsłuchują. Nas też by tak chcieli

wytresować.

Nie pieprz, Tyfus. Powtarzasz się.

I się będę powtarzał. Mam rację?

Masz. Ale my to i tak wiemy. A Menel głupi nie jest, też wie. Nie musisz

mu robić kursu. Nie, Menel?

Swoje wiem - odparł Aid. Coś musiał powiedzieć.

Stanęli przy jednym z wieżowców, pod cementowym murem śmietnika,

ozdobionym wielkimi napisami “Dirty is free” i “Anarchy”. Namalowali je kiedyś

Klamot z Kajmanem. Nikt nie zadał sobie trudu żeby je zamazać, a prawdopodobnie i

background image

ż

eby je przeczytać, gdyż zsyp opróżniały automaty, a wyjście od ulicy było z drugiej

strony.

Tu - Oświadczył Tyfus, zatrzymując się. - Tu będzie najlepiej. Menel,

ustaw coś na tym murku.

Odwal się. Zostań kosmonautą - burknął Aid, ale zgromiony spojrzeniem

Tyfusa posłusznie zagłębił się w stosie śmieci. Wyciągnął kilka pustych puszek i

plastikowych butelek. Jedną z nich ustawił na murku, pozostałe zsypał na jedno

miejsce, obok, na chodniku. Tyfus wyciągnął obrzyna zza pasa, nabił lewą lufę i

trzasnąwszy zamkiem spytał: “Kto pierwszy?”

Ja! - Kajman wyciągnęła rękę po broń.

Nie zrób sobie krzywdy - mruknęła Flama.

Nie bój nic. W szkole byłam trzecia w strzelaniu.

Ona zawsze ma dobre wyniki w nauce - rzekł poważnym tonem Klamot. -

Zwłaszcza z Przysposobienia.

Ryknęli śmiechem.

Zamknij się!

Uważaj Klamot, ona ma spluwę!

Czy ja coś mówiłem?

Głupio tak strzelać do butelki - stwierdziła po chwili, złożywszy się.

Aid podszedł do muru i wychylił się zza niego, tuż koło stojącej butelki.

Przyjrzyj się dobrze! - krzyknął. - Wyblakły wzrok, łeb zwężony ku górze i

idealnie pusty - nikogo ci to nie przypomina?

Kondon!

Kooochani, jesteście przecież naaaszooom przyszłooościom - powiedział

Aid, zaciągając w sposób charakterystyczny dla dyrektora Zakładu Szkolenia

Społecznego. Wydymał przy tym policzki i mrużył prawe oko, tak jak Kondon, który

nabawił się tego tiku, kiedy wybuchł mu przed twarzą ekran w jego prywatnym

wirolocie.

Chowaj się! - pisnęła Kajman. Aid zanurkował za murem, huknął strzał.

Poczuł, jak obsypują go kawałki plastiku.

background image

W celu! Śmiech, oklaski.

Teraz ja.

Aid wychylił się zza muru, ustawiając na nim puszkę po piwie.

- Podajemy łostatnie wiadomości - oświadczył tonem spikera z holowizji. -

Bandy nieodpowiedzialnych wyrostków dały wczoraj w ryj, komu się należało, za co

dostanom po dupie w imię dalszego rozwoju naszej wysoko zcywilizowanej

cywilizacji. Kupujcie co się da i popierajcie fundusz kolonizacyjny. Amen!

Grzała podniósł dubeltówkę do oka, Aid ponownie zanurkował za murem,

huk, zmieciona wystrzałem puszka, a raczej jej resztki, plasnęły o mur wieżowca.

Triumfalny ryk całej piątki.

Przy następnej puszce Aid nic nie mówił, zrobił tylko dumną minę, unosząc

do góry podbródek i wywijając wargi. Prawą dłoń wyciągnął przed siebie w

pozdrowieniu Legionu Kosmicznego.

Pierwszego ministra zastrzeliła Flama.

Klamot strzelał do prezesa federacji konsumentów. Tyfus trafił na najlepszą

chyba kreację Alda, postać “Anonimowego Pracownika”. Zmarnował jeden nabój,

dopiero za drugim razem udało mu się zestrzelić butelkę. Zaciął zęby, słuchając

przytyków, jego twarz stała się jeszcze bardziej cętkowana.

W chwili, gdy wyciągnął rękę, aby oddać broń Aldowi, zza bloku wyszedł

szybkim krokiem starszy mężczyzna, - ubrany w czarne spodnie i podkoszulek. W

ręku trzymał kij.

Co, do cholery, za wrzaski po nocy?! - krzyknął podchodząc - Wynocha

stąd, gnoje, bo wam tak spiorę mordy, że was rodzice nie poznają, Spieprzaj dziadek -

oświadczył Tyfus - bo cię kopnę w dupę.

Coś mówiłeś, szczeniaku? - Mężczyzna w podkoszulku podszedł do nich,

zamierzając się kijem. - Jak cię zaraz gwizdnę w zęby, to je powypluwasz! Do obozu

takich bydlaków powinni zamykać, do pracy pogonić! No co się głupio śmiejesz,

mam ci przyłożyć?!

No spróbuj, kurwa, spróbuj - Tyfus stał w rozkroku, z pięściami przy

biodrach. - Chodź tu, cwaniaczku!

Facet w podkoszulku zrobił jeszcze krok w stronę Tyfusa, wciąż trzymającego

nabitą przed chwilą dubeltówkę. Grzała nagle wyrwał mu kij. Facet obrócił się i w

tym momencie dostał kopa w tyłek od Klamota. Klnąc obrócił się jeszcze raz i zdzielił

background image

Klamota pięścią w zęby. W ułamek sekundy potem Grzała z całej siły zaprawił go

kijem w głowę. Mężczyzna w podkoszulku osunął się na ziemię. Klamot z

wściekłością zaczął go kopać po żebrach.

- Odsuńcie się.

Tyfus spokojnie złożył się do strzału, celując w głowę leżącego. Wgłębienie

między lufami spoczęło na jego zakrwawionych włosach. Przez chwilę Tyfus stał

nieruchomo. Cała piątka w milczeniu czekała co zrobi. Nie, nie mógł już w tym

momencie tak po prostu schować obrzyna i powiedzieć “idziemy”.

- Masz - powiedział, podając broń Aldowi. - Ty sobie jeszcze nie strzelałeś.

Aid znieruchomiał. Zacisnął palce na dubeltówce.

- Zabij go! No co się kurwa wstrzymujesz! - ryknął Tyfus po dłuższej chwili.

Sztywne ręce powoli podniosły broń do góry. Kolba na biodro. Skrzywić usta,

nieruchoma twarz, nie patrzeć. Spust.

Nadal stali nieruchomo, w uszach dźwięczał im jeszcze huk wystrzału.

Daj te dwa ostatnie naboje - powiedział Aid do Tyfusa, starając się nie

patrzeć ria okrwawiony strzęp leżący przed nimi. - Mogą się jeszcze przydać.

Idziemy, chłopaki. Zaraz się zrobi kipisz.

Szybkim krokiem ruszyli w labirynt wąskich przejść między blokami. Szli w

milczeniu. Pierwszy odezwał się Grzała.

Dobra, to cześć. Do jutra.

Cześć, cześć.

Ja też już muszę iść. No, to na razie.

Tyfus skręcił nagle gdzieś w bok, nie odzywając się do nikogo. Klamot z

Kajmanem weszli do jednej z klatek schodowych.

- Odprowadzisz mnie?

Aid nieprzytomnie podniósł wzrok. Był sam z Flamą. Zu-;łnie nie zauważył,

kiedy wszyscy się rozeszli.

Co, zamyśliłeś się?

Nie. Zły jestem. A gdzie ty mieszkasz?

Tu, kawałek. Chodź.

Wiesz, już chyba prawie północ...

Aha, rodzice nie pozwalają ci późno wracać - wydęła wargi Flama. - To

przepraszam.

background image

Chwycił ją za rękę i wykręcił boleśnie.

Aj! Co robisz!

Chodź, idziemy - puścił ją. Przytuliła się, Aid machinalnie objął ją

ramieniem.

Zostaniesz u mnie na noc?

Spojrzał na Flamę nieprzytomnym wzrokiem. Uśmiechała się do niego. W

innej sytuacji pewnie by po tych słowach zemdlał z wrażenia.

Czemu nie - rzekł obojętnym tonem.

Zgred mi poleciał w podróż służbową, mam wolną chatę. Nie lubię być

sama.

Myślałem, że chodzisz z Tyfusem.

Daj spokój. Tyfus jest mocny w gębie. Na mnie też robił swego czasu

wielkie wrażenie, ale po jakimś czasie staje się nudny. A w ogóle on jest mięczak.

Widziałeś, że bał się strzelić, Może nie “bał się”, po prostu miał jakieś skrupuły.

Jak się ma gębę pełną sloganów, to nie można mieć skrupułów. Trzeba być

konsekwentnym, nie? Od razu wiedziałam, że tylko szpanuje.

A jak mi oddał obrzyna, to co myślałaś?

Przez chwilę się bałam, że też się przestraszysz.

- Podobało ci się to? Weszli do windy.

Bardzo - odpowiedziała, całując go. Trwało to osiemnaście pięter. Musiała

go pocałować, mocno zamykając oczy, gdyż na samo wspomnienie tej sceny znowu

zrobiło się jej niedobrze.

Ś

miesznie wyglądasz, wiesz? - powiedziała, gdy weszli do mieszkania.

Spojrzał w lustro. We włosach jak diamenciki lśniły okruchy rozbitej butelki.

Na spodniach i butach dostrzegł kilka czerwonych plamek. Wytarł je palcami. Zdjął

kurtkę i wszedł do salonu.

Dom urządzony był bogato. Imitujące drewno meble, puszyste dywany, jakieś

starocie na ścianach. Typowy zgredowski gust. Aid rozsiadł się wygodnie w fotelu.

Wyciągnął zza pasa obrzyna i położył go na stole.

Napijesz się? - spytała Flama z kuchni.

background image

Masz wódkę? Stanęła w drzwiach pokoju.

Stary coś powinien mieć - zaczęła grzebać w barku. W końcu wyciągnęła

butelkę “Phobos coctail” i nalała mu do kieliszka gęstej białej cieczy. Zupełnie jak

mózg, pomyślał. Poczuł, że żołądek podchodzi mu pod gardło.

Nie chcesz?

Przemógł się i wypił wszystko jednym haustem. Przymknął oczy.

Niezłe.

Tego się tak nie pije - zaśmiała się. - To trzeba smakować.

Skrzywił się jak Tyfus.

- Nie lubię chłeptać wódki po łyżeczce.

Poczuł, że Flama siada mu na kolanach, twarzą do niego, okraczając udami

jego biodra. Musnęła ustami jego wargi. Potem zaczęła manipulować mu przy

zatrzaskach koszuli.

- W sumie on założył całą grupę, prawda? - powiedział.

- Kto?

No, Tyfus.

Ciągle o nim... Nic nie zakładał. Wszyscy lubiliśmy “Genocide”, podszedł

kiedyś do mnie i powiedział, że ma dużo nagrań. To zaczęliśmy się zbierać tam w

piwnicy i słuchać. A potem byli “Nekroids”... - zaczęła całować jego pierś. - Prześpisz

się ze mną? - oddychała szybko ale starała się to ukryć. - Zawsze marzyłam o

prawdziwym chłopaku. Takim, co to potrafi porządnie zrobić.

A Tyfus?

Przestań wreszcie z Tyfusem. Próbował parę razy. Nie wychodzi mu -

uśmiechnęła się złośliwie. - Taki sam dobry do tego, jak do innych rzeczy. Nie

zawracaj nim sobie głowy, ani nimi wszystkimi. To zwykłe gówniarstwo. Pozują na

Bóg wie jak silnych, a w sumie są rozlazłymi gnojkami. Mocniej... och, proszę,

mocniej...

Aid rozpaczliwie starał się przypomnieć sobie szczegóły z pogadanki

seksuologa na jednej z lekcji Przysposobienia.

Gówniarstwo, cała ta anarchia i wszystko - mówiła, chłonąc jego

pieszczoty. - Nawet grypsować porządnie nie potrafią. Tylko głupi Tyfus w to wierzy.

background image

Zresztą, bez tego byłby zerem. Jedyne co umie powiedzieć, to “no future”. Dziesięć

razy dziennie. A ja mam tylko jedno życie i chcę, żeby było łatwe i przyjemne. Ile

użyję, to moje.

Też mówisz slogany.

Hej! Ty drżysz?!

Aid energicznie zepchnął ją na dywan. Ukląkł obok, mechanicznie

kontynuując pieszczoty.

A reszta?

Jaka reszta? Grzała jest wystarczająco mądry, żeby nosić skrzynki. Klamot

nie lepszy. A Kajman się za nimi pęta, bo na co taka poczwara może liczyć? Jak się

spiją, to ma dobrze.

Jesteś wstrętnie złośliwa.

Poznasz ich lepiej, to sam powiesz to samo. Znieruchomiał nagle. Patrzył

na nią przenikliwie.

Oni też tu byli, co? Tak samo jak ja?

- Co cię to martwi? Nawet w szkole uczyli, że w tych sprawach człowiek ma

prawo do zupełnej wolności.

“Mógłbym teraz wstać i wyjść, to by dobrze wyglądało”, pomyślał Aid.

Pomyślał też, co go czeka w domu i postanowił zostać.

A ty miałeś kiedyś dziewczynę?

Kilka - skłamał.

Wyślizgnęła się z jego ramion i podeszła do łóżka, zrzucając z siebie resztki

odzienia. Usiadła na pościeli w pozie holowizyjnej seksbomby.

- No, to chodź. Bo sobie pomyślę, że nie wiesz do czego ten gwizdek służy.

Po tych słowach mógł zrobić tylko jedno. Wcześniej jeszcze tylko zgasił

ś

wiatło.


Była czwarta rano. Aid, wymięty i skwaszony wyszedł z klatki schodowej.

Wdychał łapczywie zimne powietrze. Usiadł na śmietniku i zapalił papierosa.

Wolał wyjść, zanim Flama się obudzi. Obawiał się, że jej nie zadowolił i to go

bolało. Przymknął oczy. Wszystko to było idiotyczne. Chciało mu się rzygać. Nie,

nawet nie dlatego, że zabił tego faceta. W sumie w czasach, gdy ludzie idą sobie po

background image

ulicy i nagle znikają na zawsze, giną na jakichś idiotycznych planetach albo skaczą co

i raz z okien, bo nie mają nic lepszego do roboty, jeden trup w tę czy we w tę nie był

niczym wielkim. Zastanawiał się, co by myślał, gdyby ktoś tak załatwił jego zgredów i

doszedł do wniosku, że niezbyt by się tym przejął. Ostatecznie byli to obcy ludzie,

nigdy nie mieli dla niego czasu. “Kochanie, musimy dziś z Belem iść na małe party,

podrzucimy ci na wieczór małego, dobrze?” I tak w kółko. A zresztą zgred go ostatnio

ciężko wkurzył. Aid chciał od niego jakieś zaświadczenie chorobowe, żeby w razie

czego wykręcić się od poboru. Ostatecznie stary jest lekarzem, co to dla niego. Ale on

nie chciał. “Synu, ja swoje obowiązki spełniałem jak należy. Nie zgodzę się na żadne

takie oszustwa”. Tfu, żeby go szlag trafił. Aid jeszcze teraz na wspomnienie tej

rozmowy zezłościł się. “Tyfus ma rację”, myślał, “w tym pieprzonym świecie

naprawdę nie ma dla ludzi przyszłości”.

Nagle doszedł go z góry przenikliwy, potężniejący z każdą chwilą świst.

Machinalnie zeskoczył z muru i schował się za śmietnikiem. Znad dachów wypłynęły

dwie policyjne pancerki. Jedna zatrzymała się wysoko, koło okna Fłamy, druga ciężko

osiadła pod klatką. Wysypało się z niej kilkunastu policjantów i wpadło do bloku.

Aid patrzył z przerażeniem, nerwowo szarpiąc cienki, błyszczący łańcuch,

który miał-przyczepiony do klapy kurki. Po kilku minutach druga pancerka opadła z

góry i stanęła koło pierwszej. Drzwi klatki schodowej otworzyły się, wysypała się z

nich gromada policjantów. Dwóch wlokło za ręce półnagą, ogłuszoną Flamę, kilku

pozostałych okładało ją z wściekłością pałkami. Nie krzyczała nawet, tylko jęczała

przy co silniejszych uderzeniach. Z jej rozbitych warg płynęła krew - tyle tylko zdążył

zauważyć, gdy na chwilę uniosła głowę. Bezwiednie podniósł się i wychylił zza

ś

mietnika zdrętwiały z przerażenia, z wściekłości, z zaskoczenia. Zobaczyli go, jego

fryzurę i czarną kurtkę nabijaną ćwiekami. Kilku policjantów z drugiej pancerki

rzuciło się na niego. Gdy byli już o kilka kroków wyciągnął dubeltówkę i wymierzył

w nadbiegających. Nie nacisnął spustu, chociaż dopiero wtedy, gdy pałka przeorała

mu policzek, wybijając zęby, przypomniał sobie, że broń i tak nie jest nabita. Chwilę

potem poczuł potworny ból, jakby w mózgu eksplodował mu granat.

Zawlekli go do pancerki i rzucili na stalową podłogę pojazdu, zrywając mu

kurtkę. Bili mocno, metodycznie, w ciszy, przerywanej tylko wściekłymi pomrukami,

sapaniem i świstem pałek. Był ogłuszony i prawie nie czuł bólu. Nigdy nie potrafiłby

powiedzieć, o czym w tej chwili myślał. Prawdopodobnie o niczym.

Pojazd drgnął i znieruchomiał. Policjanci wywlekli go z pancerki jak worek.

background image

Wielki, ponury garaż. Korytarz, schody, korytarz, rewizja, sprawdzanie personaliów.

Nie odpowiadał na pytania. Nie był w stanie.

Nieźle go urządziliście - stwierdził urzędnik spisujący jego dane.

Należało się parszywcowi.

Pewnie, należało... - skinął głową - Szesnaście lat... Morderstwo z

premedytacją, mówicie? Boże kochany, do czego ten świat zmierza. Możecie mu

jeszcze przyłożyć ode mnie.

Korytarz, schody. Zgrzyt kraty.

- Koniec z tobą, parszywcu. Koniec. Nie wyjdziesz stąd! Kopnęli go jeszcze

parę razy na pożegnanie i zatrzasnęli kratę. Cichnące kroki długo dudniły w korytarzu.

Leżał na cementowej podłodze. Dopiero teraz czuł ból. Całe ciało paliło,

diabelski młyn w głowie długo wracał do równowagi. Mogło to trwać minutę albo

godzinę. Z trudem dowlókł się do zlewu i zmył krew z twarzy.

- Menel! Hej, Menel! Wołam cię!

Rozejrzał się, z trudem otwierając spuchnięte powieki. Otoczony był z

czterech stron kratami. Z sąsiedniej klatki wołał do niego Tyfus. Miał złamany nos i

rozcięte wargi.

Tyfus!

Cicho - Tyfus wskazał palcem wiszącą pod sufitem kamerę. - Podejdź.

Kamera zataczając powoli łuk odwróciła się w inną stronę.

- Idź w zaparte - szepnął mu w ucho Tyfus. - Na nic nie mają dowodów ani

ś

wiadków.

Aid nie zdążył odpowiedzieć. Znów rozległy się kroki, zgrzytnęły drzwi.

- Trzymaj się - powiedział Tyfus wychodząc z celi. - I nie pękaj. No fu turę!

Aid położył się na brzuchu na pryczy. Tępy, ciężki ból rozlewał się po całym

ciele.

- Te, krajan - usłyszał. - Za brajca cię wkopsali? Uniósł głowę i spojrzał na

sąsiada z przeciwnej strony, pryszczatego grubasa w wytartym swetrze.

- Tak... właściwie nie wiem.

Cwana twa rybitwa? - zagadnął po chwili pryszczaty. - Kłułeś ją?

Nie rozumiem - przyznał się Aid po dłuższym namyśle.

Pryszczaty obrócił się do niego plecami.

Te, polityczny, chyba jakiś twój kolega przyszedł - krzyknął gdzieś dalej.

background image

W jednej z klatek podniósł się na chwilę młody, brodaty człowiek i obrzucił Alda

zmęczonym spojrzeniem.

Nie mam kolegów wśród tych palantów.

Aid siedział na pryczy. W jednym kącie celi tkwił graniasty cementowy

występ, do którego przyczepione były umywalka i sedes. Kwadratowe klatki, dwa na

dwa metry, oddzielone szerokimi na metr korytarzami wypełniały wielką halę. Na jej

suficie, wysoko nad zamykającą od góry cele kratą paliły się jarzeniówki. Co

kilkanaście metrów nad korytarzem obracała się na wysięgniku kamera. Kroki, zgrzyt.

- Aid Motirron.

Podniósł się z trudem. Tym razem, na szczęście, jechali windą. Policjanci

wprowadzili go do eleganckiego pokoju z podłogą wyłożoną rudym plastikiem i

zostali za drzwiami. Aid nie zapamiętał ich twarzy.

Za biurkiem siedział szpakowaty, sympatycznie wyglądający mężczyzna w

garniturze. Odczytał mu jego personalia, nazwę i numer szkoły, nazwiska kolegów.

Potem powiedział sucho:

Wczoraj zabiłeś człowieka.

Bzdura. Nikogo nie zabiłem.

- Zastrzeliłeś Goffreya Moneta, pracownika koncernu prasowego CLIP. Miał

ż

onę i dwoje dzieci. Zabiłeś go ze starej dubeltówki swojego ojca, którą miałeś przy

sobie w momencie zatrzymania. Próbowałeś z niej strzelać do naszych

funkcjonariuszy.

Nikogo nie zabiłem.

Wstawaj. - Dwóch facetów siedzących przy wejściu zaprowadziło go do

sąsiedniego pokoju. Przy ścianie stali Tyfus, Klamot i Grzała. Ustawili go przy nich.

Po chwili wszedł szpakowaty z jakąś zapłakaną babą.

Tak, to oni - powiedziała. - To na pewno oni..

Jest pani tego absolutnie pewna?

Tak. Widziałam ich dokładnie... - na chwilę załamał jej się głos. -

Widziałam ich dokładnie z okna, kiedy Goff wyszedł do nich. Ten - wskazała Grzałę -

uderzył go kijem. A on strzelił - nagle rzuciła się na Alda, przeorała mu twarz

paznokciami, zaczęła okładać go pięściami klnąc, płacząc, plując. Nie bronił się.

Osunął się na ścianę.

Pani Monet, spokojnie. Proszę się uspokoić. - Szpakowaty usiłował złapać

background image

ją za nadgarstki. - Zajmiemy się nimi tak, jak na to zasłużyli. - Skinął na jednego z

policjantów, który wyprowadził kobietę za drzwi.

No i jak? - zwrócił się do nich.

Tak było - powiedział cicho Aid, nie patrząc na przyjaciół. - Ja tego faceta

zabiłem. - Uniósł głowę, tak żeby widzieli, że się nie boi. - No i co? - dodał po chwili.

Zabierzcie ich. Spisać dokładnie zeznania. - Podszedł do Alda.

Dlaczego to zrobiłeś? No powiedz, do cholery, koledzy wyszli. Wreszcie

nie musisz nikogo udawać. Dlaczego?

Gdyby on miał tę dubeltówkę, zastrzeliłby nas.

Miałby rację - szpakowaty odwrócił się. - Są tu twoi rodzice. Przeżyli

szok. Chcesz się z nimi zobaczyć?

Nie.

Nie rozumieją tego, co się stało. Byłeś dobrym dzieciakiem, dobrym

uczniem. Kiedy przystałeś do brudasów?

Wczoraj.

Po co?

Aid milczał. Pomyślał, że gdyby miał jeszcze kilka, kilkanaście lat, gdyby

mógł się czegoś dowiedzieć o świecie, pewnie znalazłby odpowiedź. Ale czuł, że to

nie będzie mu dane.

- Zagrałeś się na śmierć, szczeniaku.

Odwrócił się i położył na biurku lśniący, plastikowy arkusz. Wyciągnął do

Alda rękę, trzymającą pisak.

Podpisz dwa-razy, na dole.

Co to jest?

Podanie o warunkową zamianę wyroku. Nigdy cię nie pociągał romantyzm

pracy w kosmosie? To mozolne wdzieranie się na dzikie, nieprzystępne planety,

twarde, męskie życie zdobywców, kładzenie podwalin pod nowe miasta, nowe

metropolie? Ludzkość będzie ci zawdzięczała swój dalszy, dynamiczny rozwój.

Tysiące młodych ludzi będą marzyć, by być podobnymi do ciebie...

Odpierdol się - jęknął Aid, niemal ze łzami w oczach.


A może uda ci się chwalebnie polec w jakiejś katastrofie i zostać

background image

bohaterem? To się zdarza, nie da się ukryć. Ludzkość to wielka sprawa, kiedyś to

zrozumiesz. Chcesz czy nie, musisz spłacić jej to, co jesteś winien.

Nie podpiszę tego. Róbcie co chcecie.

Podpiszesz. Oczywiście, że podpiszesz. Wszyscy podpisują. Zresztą, jakie

to ma znaczenie? Chcesz, to sam za ciebie podpiszę.

Nachylił się do interkomu.

Możecie już wprowadzić rodziców. I tych z holo. Zgrzyt drzwi. Aid

odwrócił wzrok.

Co wyście z nim zrobili? - szepnęła matka.

Stawiał opór. Strzelał do naszych ludzi.

W coś ty się idioto wpakował?

Nie odwrócił się. Powiedziała to takim tonem jak zwykle.

Taka jest cena, którą trzeba płacić za błędy wychowawcze - mówił

szpakowaty, nie wiadomo, do rodziców, czy do kamery. - Jesteście

współodpowiedzialni za śmierć tego człowieka.

My? Kto go właściwie chował?

Ty, zrób skruszoną minę - powiedział facet z kamerą podchodząc do Alda.

Spierdalaj.

Się wytnie - wyjaśnił spokojnie facet z kamerą szpakowatemu.

Karuzela w głowie nabierała pędu, rozkręcała się aż w płask. Szum i gwizd.

W coś ty się wpakował?

... to powinno być przestrogą...

... prawo...

... społeczeństwu...

Aid przymknął oczy. Chciał coś powiedzieć, choćby nawet pomyśleć. Ale po

głowie obijały mu się tylko puste słowa Tyfusa: “No future... no future...”

grudzień 1984

STRACH

“Myślisz pewnie, że kiedy ostrze żyletki zagłębia się w nadgarstku, tnąc skórę,

ś

cięgna i naczynia krwionośne, musi to być bardzo bolesne. Ale to nie boli. Szczypie

trochę, jak rana polana spirytusem. Spod ostrza spływają strumienie krwi. Są ciepłe, z

background image

początku bardzo silne. Potem zaczynają słabnąć. Drętwieją czubki palców, dłonie,

robi się słabo, przed oczami wirują kolorowe plamy. Powiedz sama, czy jest coś

strasznego w zasypianiu?

Nie udało się. Ocknąłem się już w szpitalu. W ich szpitalu. Jeżeli naprawdę

jest piekło, to właśnie tu. Nie ma ludzi, tylko umundurowane numery. Gotowi zabić

własne matki, gdyby dostali taki rozkaz. Przez pierwsze dni wyłem po nocach,

rzucałem meblami w kraty na oknach. Nawet mnie nie uspokajali. Teraz brak mi sił,

ż

eby głośno mówić. Bez przerwy ładują mnie jakimiś zastrzykami, prochami, na

wszystkich ścianach telewizory, których nie da się wyłączyć. Z moim mózgiem dzieje

się coś niedobrego, to przez to. Na razie zbyt dobrze mnie pilnują, ale zrobię to, jak

tylko będzie okazja. Tak jak się umawialiśmy. Szkoda, że tylko tak możemy być ze

sobą.


Ten list przesyłam przez jednego faceta z obsługi, mówi, że może to załatwić.

Nie wiem, czy jeszcze będę mógł napisać. Trzymaj się. Kocham cię.

Aylen”.

Stał przez chwilę ze stężałą twarzą. Powoli opuścił zatopioną w plastiku

kartkę i podniósł wzrok.

- To przecież wy napisaliście. Prawda, kapitanie? Znajdował się na środku

wielkiej sali, przeznaczonej na posiedzenia sztabu. Na wprost, za nakrytym suknem

stołem - trzech oficerów.

- Tak, ja to pisałem. Dwadzieścia lat temu. Niecały tydzień po moim

wstąpieniu do Służby.

Major Scorb popatrzył na niego spod przymrużonych powiek.

- Czy to ma być usprawiedliwienie, kapitanie?

ś

aden nie patrzył mu w oczy. Cisza, wielka sala i tych trzech, przeglądających

z zainteresowaniem jakieś papiery. Dwóch z nich uważał dotąd za swoich przyjaciół i

pił z nimi co wieczór. Co innego można robić na planecie już podbitej, ale przed

rozpoczęciem kolonizacji?

O co chodzi, do cholery?! Zrobiłem coś źle? Mój sektor jest wyczyszczony

do nogi, wszystko...

Proszę się nie zapominać, kapitanie! - przerwał mu ostro Scorb. - Stoicie

przed komisją - dyscyplinarną! Ten oszczerczy list, który napisaliście, kwalifikuje was

background image

do degradacji, do kompanii karnej!

Aylen opuścił ręce. Ze Scorbem nie łączyło go nic, oprócz stosunków

służbowych, ale dotąd uważał go za porządnego człowieka. Rons i Hortes milczeli.

Ten list napisał siedemnastoletni rekrut, który w ogóle nie wiedział jak

wygląda praca w kosmosie i bał się jej - powiedział, już spokojnie. - Nie wiem, jak to

wyciągnęliście po tylu latach, ale czuję w tym zwykłe...

Co?

Chyba na każdego można by coś takiego znaleźć.

- Sądzę, że to wystarczy. Jesteście tymczasowo aresztowani. Proszę oddać

broń.

Bez słowa położył na stole pas z kaburą. Wytarł twarz z potu. Udało mu się

uchwycić na chwilę spojrzenie Hortesa, ale ten uciekł wzrokiem w bok, ku zajmującej

całą ścianę mapie Vetylii. Świetlisty kwadracik w Kotlinie Mgieł oznaczał baon

Aylena.

- Wyprowadzić.

Dwóch żandarmów powiodło go do windy i zwiozło na dolne poziomy. Gdy

zamknęli za nim drzwi celi, Aylen podniósł do - ust prawą rękę, wciskając czarny

kwadracik na bransolecie. Na ekraniku ukazała się twarz jego zastępcy.

Stan pogotowia. Zbierz jednostkę i obsadź stanowiska wokół centrum

dowodzenia. Jeśli do rana nie dam ci innych poleceń...

Panie kapitanie - przerwał mu Maxter. - Otrzymałem rozkaz stawiający

mnie na stanowisku dowódcy baonu. Zgodnie z tym rozkazem, pan został

przeniesiony do sztabu. Czyżby coś...

Nie, nie, wszystko w porządku. Zapomnijcie o tym, co teraz mówiłem.

Usiadł ciężko na koi, potem wyciągnął się na niej, podkładając ręce pod

głowę. Patrzył tępo w przeciętą pionową rysą ścianę. Za wpasowaną w nią pancerną

szybą widać było nabrzmiałe, sine niebo. Starczyło spędzić na Vetylii miesiąc, żeby

bać się takiego nieba do końca życia. XIV Korpus Służby Kosmicznej siedział tu już

pół roku.

Aylen przymknął oczy. W mózgu waliły mu dwa miotacze ognia. Niemal czuł

swąd kurczących się z trzaskiem tkanek. Nic nie rozumiał i był zmęczony, potwornie

zmęczony.

background image

Służba Kosmiczna musi być, mówił sobie, odkąd sam się tam znalazł. Ktoś

przecież musi odwalać brudną robotę. Skoro ludzi stać było na zafundowanie sobie

luksusu długowieczności, to ktoś musiał im znajdować miejsca do kolonizacji. śe

przeważnie te miejsca były już zajęte... cóż.

Przewrócił się na bok. List. Nie domyślał się jeszcze, dlaczego jest

aresztowany. Przecież nie przez ten świstek. Dawno już zapomniał, że kiedyś coś

takiego napisał. Teraz, gdy przeczytał go znowu, zaczęło go to boleć. Przypomniał

mu, że nie zawsze był zdobywcą kosmosu. Mało kto lubi, gdy mu się przypomina

przeszłość; w Służbie jest to temat tabu.

Był jeszcze zbyt zdenerwowany, żeby zasnąć. Leżał na wyrku, przyglądając

się pękniętemu tynkowi. Z początku długo nie chcieli go przyjąć do linii, zrost w

nadgarstku usztywniał mu minimalnie lewą dłoń. Ponad dziesięć lat przekiblował w

grupach szkoleniowych. Vetylia była jego drugą planetą, właściwie pierwszą, bo na

Aldii, gdzie wysłali go, gdy przeszedł wreszcie testy, nie było istot rozumnych. Cała

robota sprowadzała się do nudnych spraw związanych z budową kolonii i jej ochroną

przez kilka pierwszych lat. Na Vetylii miał się sprawdzić jako oficer liniowy. Lądował

w jednym z czterech pierwszych statków, był na pierwszej linii. Wykonał wszystkie

rozkazy, nawet te, których nie podjął się nikt inny.

Przeciągnął się i ściągnął z półki neurotransmitier. Zastanawiał się chwilę, czy

nie zażyczyć sobie jakiegoś miłego snu... Nie, nie lubił miłych snów, to znaczy nie

lubił budzenia się po miłych snach. Niech się dzieje, co chce. Założył obręcz na głowę

i ułożył się wygodnie.

Dżungla płonie. Krzyk, tupot przebiegających drużyn. Ay-len wyskakuje z

helikoptera, za nim kilku innych. Idzie przez polaną mocnym krokiem, bębniąc

trzcinką po cholewach butów. Porucznik kierujący akcją stoi na jakimś kamieniu, bez

hełmu, krzyczy, wymachuje rękami. Potworny krzyk. Wpychają ich po dwustu w

gardziel wąwozu i tną seriami z miotaczy. Lufy rozgrzane do czerwoności. Następna

porcja.

Nie ma wąwozu, nie ma porucznika. Aylen stoi po pół uda w stosie trupów.

Zaczynają się poruszać. Chwytają go za ręce, za kurtkę, wpełzają na niego, oderwane

ręce, głowy, poprzecinane kadłuby. Teraz on krzyczy. Trup Vetyliańczy-ka zagląda mu

w oczy, jego twarz pęcznieje, zmienia się jak ciasto. Blond włosy, karminowe usta,

ostre, chłodne spojrzenie. Anna...

background image

Zerwał się z krzykiem, zrywając z głowy neurotransmi-tier. Usiadł, ukrywając

twarz w dłoniach. Sen... Sięgnął do stolika po szklankę, woda była zimna i miała

przyjemny smak. Otarł czoło. Cienki pasek metalu po wewnętrznej stronie obręczy

stykał się po jej założeniu z płytkami wszczepionymi w skórę głowy. W statku

kosmicznym albo czołgu podobna obręcz umożliwiała sterowanie. Tu neuro-

transmitier miał za zadanie jedynie wzbudzić odpowiedni rytm pracy mózgu, aby sen

dawał odpoczynek i odpowiednie marzenia senne. Zgodne z tym, co

zaprogramowano. Odłożył obręcz i zaczął nerwowo krążyć po celi. Złapał się na tym,

ż

e cały czas myśli o tej dziewczynie, która nagle zjawiła się w jego życiu jak widmo.

Po wstąpieniu do Służby widział ją tylko raz, przyjechała go odwiedzić, gdy skończył

półroczne przeszkolenie. Teraz przypomniał sobie jej oczy, usta, głos: “Boże, co oni z

tobą zrobili... Aylen, jak oni to z tobą zrobili”. Uderzył mocno pięścią, jeszcze raz, i

znowu, dopóki ból rozkrwawionych kostek nie stał się silniejszy od wypełniającej go

wściekłości. Ręce mu drżały. Dziwne, pomyślał. Zawsze umiał nad sobą panować.

Sięgnął po szklankę.

Woda! Znał ten smak. Destabilizatory, środki powodujące rozstrój nerwowy,

histerie i stany lękowe. Po dłuższym czasie zamieniają człowieka w kompletnego

wariata.

Obrócił szklankę dnem do góry. Bał się. Pierwszy raz od tamtego czasu. Ile

wytrzyma bez picia? I bez jedzenia? Od biedy destabilizatory można rozpylić w

powietizu.

Wyrwał ze ściany kable neurotransmitiera. Usiadł skulony na koi opierając

głowę na kolanach i siedział tak do rana odpędzając natrętne myśli.

Drzwi zazgrzytały jak wieko trumny. Aylen poderwał się na równe nogi,

chciał podbiec ku nim. Zmusił się, żeby usiąść. Do celi wszedł Scorb. Usiadł na stole

przed Aylenem i dał znak żeby zamknąć drzwi.

- Słuchaj, Aylen - powiedział po dłuższym milczeniu. - Znaleźliśmy się

wszyscy w ciężkiej sytuacji. Chcę ci pomóc.


- Dlaczego zostałem aresztowany, panie majorze?

Scorb machnął ręką, jakby ze zniecierpliwieniem - Daruj sobie, rozmawiam

teraz z tobą zupełnie prywatnie. Dlaczego, pytasz... To nie był mój pomysł. Uważam

cię za dobrego oficera, który zrozumiałby sytuację. Dlatego właśnie przychodzę.

- Dlaczego...

background image

Słuchaj! Za tydzień, góra dwa, będziemy mieli na głowie komisję ze

Sztabu Generalnego. Ktoś doniósł o tej sprawie w Kotlinie Mgieł.

Wykonywałem pański rozkaz.

Jeżeli im to powiesz, poleci dowództwo korpusu. Zresztą chyba właśnie o

to chodziło temu, który doniósł.

Taka jest prawda.

Prawda jest taka, że zrobiłeś to sam, na własną rękę. Jesteś po prostu chory

psychicznie. Są świadkowie, którzy już dawno zauważyli u ciebie pierwsze objawy.

Zresztą, komisja sama będzie się mogła przekonać o twoim stanie.

Jestem zdrowy!

Dlaczego krzyczysz? - Scorb popatrzył na mokrą plamę na podłodze i

potłuczoną szklankę. - Nie chce ci się pić?

Dobrze to wszystko wymyśliłeś. Ale ja nie dam z siebie zrobić wariata.

Aylen, nie bądź dzieckiem. Co ty tutaj masz do dawania? Przecież

pracowałeś w grupach szkoleniowych, przeglądałem twoje akta. Przysyłali ci takich

gniewnych jak ty sam, kiedy pisałeś ten nieszczęsny list, a odsyłałeś

zdyscyplinowanych kadrowców. Do diabła, można z ciebie zrobić popisowego-

paranoika w ciągu kilku dni. Są jeszcze lepsze rzeczy, destabilizatory to tylko

przygrywka. No, przecież znasz się na tym.

Scorb zapalił papierosa.

- I powtarzam: To nie był mój pomysł. Przecież nie musimy robić z ciebie

wariata. Dogadajmy się, Ayłen. Zagraj to. Weź winę na siebie i udawaj wariata, a ja ci

załatwię, że pójdziesz tylko na kilka miesięcy na obserwację. A potem normalnie

wrócisz do linii, nawet na wyższą funkcję. Nawet jako dowódca dywizji.

Nie, nie - Aylen oparł głowę na ręku. - Nie wierzę ci. Gdybym wziął to na

siebie, zabraliby mnie. A ty byś palcem nie ruszył. Cieszyłbyś się, że sam jesteś cały -

wyrzucał z siebie po kilka słów, czuł, że inaczej zacznie mu się załamywać głos. - Idź

do diabła, słyszysz! Spadaj! To był twój rozkaz, twój pomysł! Sam mówiłeś: “Nie

przejmuj się, przecież to nie ludzie”, pamiętasz?!

Spokojnie! Spokojnie, Aylen - poklepał go po ramieniu..- Skup się i

postaraj posłuchać, dopóki jeszcze można z tobą rozmawiać. Wyobraź sobie: jesteś

dowódcą korpusu. I dostajesz rozkaz... nie, nie rozkaz, ktoś z góry sugeruje ci, że na

Vetylii musi się zrobić luźniej, i jeżeli tego nie zrobisz, to przyjdzie ktoś młodszy,

background image

bardziej zdecydowany, a tobie dadzą kopa i odeślą w diabły. Rozumiesz? Mnie tu

dobrze i nie dam się wygryźć.

Scorb puścił Aylena i podszedł do drzwi.

- Zastanów się. Póki możesz.

Aylen opadł ciężko na koję. Chciał coś jeszcze krzyknąć, ale zabolało go

spieczone gardło. Głód ściskał w żołądku. Do tego ból głowy, spuchnięte powieki.

Niedługo zacznie mu się lać z nosa. Przy dużej dawce same skutki uboczne mogą

człowieka doprowadzić do szału. Miał ochotę rozpędzić się i rozbić sobie łeb o

ś

cianę. Spokojnie, tylko spokojnie, szeptał do siebie, wciskając twarz w poduszkę.

Pamiętał, że kiedyś, w grupach szkoleniowych mieli takiego faceta, którego nie mogli

rozłupać przez dobre dwa tygodnie. Cały czas siedział nieruchomo i wpatrywał się w

jakiś punkt w ścianie. Tak, ale on był narkomanem, stąd to jego odrętwienie. Aylen

przewrócił się na plecy i zaczął wpatrywać się w jakiś zaciek na suficie. Nie myśleć o

niczym. Nie poruszać się. W końcu westchnął ze zrezygnowaniem, wstając. Nie

potrafił.

- Nie pij. Aylen, proszę cię. Nie pij już. - Anna delikatnie wzięta go za rękę.

Dlaczego? Wcześniej mnie szlag trafi - powiedział. Odstawił jednak

kieliszek. Ściśnięty przełyk nie chciał już przyjmować alkoholu.

Boże, Ann, dlaczego ja? Co za parszywe życie. Tyle planów, marzeń, a tu

nagle pieprzony komputer wybiera akurat ciebie i przysyła wezwanie. I koniec! -

Oparł się o ścianę. - Ann, czy ja się naprawdę nadaję do kosmosu? Ja nie chcę!

Uspokój się...

Uspokój się! Wszyscy mówią, “uspokój się, tylu ludzi tam idzie i sobie

chwalą, przekonasz się.” A może komputer się czasem myli? Pamiętasz tego

degenerata od Grassa? Sam się zgłosił i go nie wzięli...

Wstała w milczeniu i podeszła do okna.

On się nie myli, Aylen. To smutne, ale on się chyba nigdy nie myli.

Nawet ty w to wszystko wierzysz... Ann, nie myślę zmarnować życia na

jakichś zakichanych planetach, które mają dość tlenu, żeby zbudować tam miasta. Nie

myślę być mordercą. Nie stawię się tam.

Przyjdą po ciebie.

Jutro zrobię pożegnalny bal. Nikt nie wyjdzie trzeźwy. A potem się...

background image

Aylen! Nie mów o tym, proszę...

Otrząsnął się, chlapiąc sobie zimną wodą na twarz. Nie wytrzymywał. Nosiło

go po celi, potem rzucał się na koc, zwijał się w kłębek, gryzł przeguby dłoni, zrywał

się, znowu krążył po celi. Czuł, jak wariuje, jak cofa się do poziomu

siedemnastolatka.

Sięgnął po odłożoną na stół bransoletę, z trudem otwierając oczy. Trzeci

dzień. Przez te przeklęte majaki stracił zupełnie poczucie czasu. Nadal nie jadł i nie

pił, ale to nie wystarczało. Jeszcze jeden, dwa dni i przyzna się do wszystkiego, o co

go spytają. Zacisnął zęby. Ta wściekłość też była spowodowana destabilizatorami.


Zgrzyt drzwi. Obrócił się na łóżku. Do celi wszedł Rons. Pochylił się nad nim.

- Aylen? Trzymasz się jeszcze? Aylen?!

Chciał krzyknąć, żeby się wynosił, ale z gardła wydobył mu się tylko charkot.

Podniósł się. Oddech miał przyśpieszony i nierówny.

Czego chcesz?

Aylen - Rons uśmiechnął się. - Dzięki Bogu. Nie mogłem przyjść

wcześniej, ale miałem nadzieję, że się poznasz na tym świństwie, którym cię karmią.

Słuchaj, był u ciebie Scorb?

Był.

Namawiał cię, żebyś wziął Kotlinę Mgieł na siebie?

Namawiał. Czego chcesz?

Nie rób tego. Scorb dlatego ci to proponował, że nawet gdyby cię zupełnie

rozłupał, nie będzie mógł dowieść swojej niewinności. Nie uwierzą mu, wyciągną cię.

Parę dni i nawet nie będziesz pamiętał.

Odpieprz się, poradzę sobie.

Chcę ci pomóc, Aylen.

Scorb też tu przyszedł mi pomagać. Siedziałeś tam, jak mi dawał ten list?!

Nie mogłeś mi wtedy pomóc?!

Aylen, nie bądź dzieckiem, jak ci miałem pomóc? Są różne układy, nic się

nie da poradzić. I nie wrzeszcz, na litość boską, lepiej żeby Scorb nie wiedział, że tu

byłem. Aylen! Wytrzymaj, słyszysz, wytrzymaj. Scorb już się kończy. To ja wysłałem

depeszę o masakrze. Będą tu jutro pod wieczór. Degradacja Scorba jest już dawno

gotowa, to tylko formalność. A za to, co robi z tobą, dostanie sąd polowy. Nigdy nie

background image

miałeś dość tego cymbała? Co? Aylen, przecież ty masz największy staż. Swobodnie

zajmiesz jego miejsce.

Aylen obrócił się do ściany.

Nie wierzysz mi? Nie jesteśmy kumple?

Jesteśmy.

No, więc uwierz mi. Wytrzymaj.

Ź

le ze mną, Rons. W głowie mi się chrzani. Jeszcze dzień i zupełnie nie

będę wiedział, co się ze mną dzieje. Cały czas mam majaki, rozmawiam z ludźmi,

których nie widziałem od lat, diabli wiedzą, czy w ogóle jeszcze żyją. Może ty też

jesteś majakiem?

Rons wyciągnął z kieszeni fiolkę z żółtymi pastylkami. Podrzucił ją w ręku i

wcisnął Aylenowi.

Masz, to antidotum.

Nie znam tego.

Nowy środek przeciwdziałający destabilizatorom. Muszę już lecieć.

Trzymaj się.

Podniósł się i zapukał trzykrotnie w drzwi. Zgrzyt.

Wierzyć mu. Nie wierzyć. Wierzyć... - zastanawiał się Ay-len chodząc po celi.

Znów to przeklęte chodzenie po celi. “Jesteśmy kumple”. Może. Zresztą, czy jest inne

wyjście? Połknął tabletkę, popijając wodą i sięgnął do podajnika żywności.

Czuł się lepiej. Siedział z nogami założonymi na stół i patrzył w okno. Nie

wywoływało teraz u niego przestrachu. Anna też przestała mu się przypominać.

Właściwie nawet trochę tego żałował. Tylko te kroki, rozbrzmiewające bez przerwy

po celi. Szybkie, drobne kroki kobiety na wysokich obcasach. Pewnie jakiś kolejny

skutek uboczny.

Przeciągnął dłonią po guzikach bluzy. Jeżeli Rons mówił prawdę, to statek ze

Sztabu Generalnego właśnie szykuje się do lądowania. Może już wylądował. Pewnie

Scorb i cała ta banda czekają przy płycie pola wzlotów. Aylen niemalże widział, jak

komisja idzie obetonowanymi korytarzami, zjeżdża windą, jak każe wartownikom

otworzyć drzwi celi. Może właśnie do nich podchodzą? Nie słychać było niczego,

tylko te kroki. Coraz szybsze. Kroki Anny. Drzwi zaraz się otworzą, Aylen wyjdzie

uśmiechnięty, z rękami w kieszeniach. Zamelduje się i poprosi, by zezwolono mu na

odejście do swojej kwatery. Zanim zacznie zeznawać musi się najpierw wyspać,

background image

porządnie wyspać.

Kroki stały się szybsze. Zastanawiał się od dłuższego czasu nad całą tą

bezsensowną sytuacją. Na pewno przecież nikt w sztabie nie przejął się losem jakichś

tam zielonych kurdupli na etapie iglicowej broni palnej. Jeśli jednak z powodu tego

złamania przepisów przysłali komisję, to musiała się w tym kryć jakaś ostra

rozgrywka między sztabowcami, w którą Aylen został zupełnie przypadkiem

wplątany. Scorb musiał być czyimś człowiekiem, bo przecież komu zależałoby na

usunięciu dowódcy jakiejś nieciekawej planetki, gdyby nie był czyjąś podporą albo

czyimś ramieniem. Zresztą załatwili go ładnie - nie zrobi masakry, wyleci za

nieefektywność działań. Zrobi, przyślą komisję. Jaka była w tym rola Ronsa? Mógł

nakręcić całą tę sprawę, ale nie, on był na to za mały. Wysługiwał się komuś, po

prostu. Bywał często w Centrali, jako zaufany Scorba. Jaki ten świat jest

skomplikowany. Ciekawe, czy w cywilu też jest takie bagno.

Bagno. Morderca. Nieużywane od dwudziestu lat słowa, które nagle wróciły

do niego razem z Anną i z tym listem. Przecież zawsze był tak opanowany.

Znów zaczął krążyć po celi, ogarnięty falą zdenerwowania. A jeśli nie jest tak,

jeśli chodzi o coś innego, albo może Scorbowi jakąś metodą uda się wygrać? Zażył

jeszcze jedną z tabletek Ronsa. Już niedługo. Musi wytrzymać. Ciągle te kroki, teraz

stały się tak szybkie, że zlały się w jeden, przeciągły dźwięk o wibrującym pogłosie.

To był odgłos miotacza, nie, kilku, może nawet kilkunastu miotaczy. Strach.

Odwrócił się. Na łóżku trup Vetyliańczyka z obciętą głową. Zacisnął powieki.

Doskonale sobie zdawał sprawę, że to halucynacje, ale trząsł się cały, przerażenie

ś

ciskało gardło. Oślizłe, zimne dłonie zaczęły głaskać go po twarzy. I jednocześnie

cichy głos Anny: “Morderca”...

Nie wytrzymał. Krzyczał, odpychając chwytające go dłonie, w głębi ducha

usiłując jeszcze zachować świadomość swego obłędu. Bił się z obłażącymi go

trupami, kopał, tłukł pięścią w ciastowate twarze, które stawały się twarzami Anny.

Resztki rozsądku zagłuszył w nim dziki strach i gorycz. I ten głos... W końcu upadł na

podłogę, przygnieciony ciałami wrogów. Brakowało mu oddechu...


Zgrzyt. Drzwi!! Przyszli! Przyszli i zastali go wyjącego i tarzającego się po

podłodze, jak kompletnego wariata. Zerwał się i wyprężył. Stał z zaciśniętymi

powiekami, drżący, czekając aż ktoś się odezwie, albo go dotknie, wyprowadzi z celi

pełnej Vetyliańczyków. Dopiero, gdy przez dłuższy czas nic się nie działo, ostrożnie

background image

otworzył oczy. Otwarte na oścież drzwi. Poza Vetyliańczykami w celi nie było

nikogo. Nawet wartownicy gdzieś zniknęli. Ostrożnie, powoli posuwając stopy

wyszedł na pusty korytarz. Na jego środku ktoś ustawił krzesło. Nad nim zwisała z

kratownicy wentylatora gruba pętla.

Zaczął się śmiać. A więc o to chodziło. Rons był młodszy stażem od Aylena.

Gdyby nie to, mógłby zająć miejsce po Scorbie. A więc ten atak jest wynikiem

zażywania pigułek, które mu dał. Upadł na podłogę płacząc, wijąc się i gryząc ręce.

Nie da się!

Wtedy usłyszał syk windy i kroki, kroki wielu osób idących korytarzem. To

oni. To muszą być oni. Wygrał. Przeżyje. Naszprycuje się pigułkami uspokającymi,

ś

rodkami antystresowymi, zastrzykami wzmacniającymi nerwy. Przypnie nowe

odznaki do munduru. Będzie mógł spać spokojnie i dalej służyć ludzkości, czyszcząc

dla niej miejsca pod założenie kolonii. Twarz wykrzywił mu szyderczy uśmiech.

Szybko, jak najszybciej, żeby nie zmienić raz powziętego zamiaru, wgramolił się na

krzesło. Zza zakrętu korytarza wyłoniły się sylwetki, Scorb, Hortęs i trzech wyższych

oficerów. Twarz jednego z nich, jak w błysku flesza - zdziwienie, gest ręką... Założył

pętlę na szyję i z całej siły kopnął krzesło tak, żeby nagle i silnie opaść w dół, żeby

pękły kręgi szyi i żeby nie dało się go już odratować...

marzec 1984

NOTATNIK (XI): WALKOWER

Krótko mówiąc, Armageddonu nie będzie? - podsumował Lucyfer, podczas

gdy trzech adiutantów kończyło go ubierać w złote, skrzące się klejnotami szaty

triumfalne, a czwarty wieńczył wypucowane do glancu rogi wawrzynem zwycięzcy.

Z całą pewnością - potwierdził ochoczo doradca i raz jeszcze zaczął

referować najnowsze doniesienia piekielnego wywiadu. Lucyfer znał je już na pamięć,

ale były tak pomyślne, że mógłby słuchać do rana. Na zamienionej w Raj Ziemi trwała

akcja palenia książeczek wojskowych Zastępów Niebieskich, odbywały się

manifestacje pokojowe oraz głodówki przeciwko militarystycznym zapędom Ojca,

Syna i Ducha Świętego. Stowarzyszenia Intelektualistów prześcigały się w zarzucaniu

Niebieskiej Kancelarii listami protestacyjnymi przeciwko nietolerancji i

dogmatyzmowi władz, a także broniły zwartym frontem kilku artystów, którzy zostali

oficjalnie potępieni (co z miejsca przysporzyło im niesłychanej popularności) za

background image

wykpiwanie zmurszałych pojęć Cnoty i Prawości. Przed tysiącami luste” ćwiczono

dyskretne ziewanie i wykrzywianie ust w grymas postępowej ironii. Mury świątyń co

noc pokrywały się szprejowymi graffiti z zezowatym okiem w trójkącie, w dalszych

szeregach wierni nawet podczas Podniesienia raczyli się tłustymi kawałami o

Niepokalanym Poczęciu, a coraz popularniejsza Partia Występku zachłystywała się

tysięcznymi opowieściami o rozkoszach świata zza-żełaznej-kurtyny (słowo “piekło”

wyszło z potocznego użycia jako prostackie i cuchnące kadzidłem), których ludzie

zostali pozbawieni przez boską tyranię. Bojowych galer Szatana wyglądano jak

zbawienia, czekając tylko na hasło do ogólnej dezercji.

Lucyfer w zadumie kiwał głową, przyglądając się swemu doradcy. Z pozoru

jego propozycje, przed laty, wydawały się absurdalne: ustąpić, wycofać się, oddać na

pewien czas świat konkurencji, i rzucić wszystkie siły do umiejętnej propagandy.

“Niech o was dużo słyszą, ale nigdy nie widzą z bliska”. No i proszę! Lucyfer

przypomniał sobie, że kiedyś ci durnie z niższych kręgów chcieli tak bezcenny nabytek

dla Pieklą, jakim okazał się jego doradca, po prostu wrzucić do kotła z wrzącą siarką.

A swoją drogą, skwierczałby w nim, aż miło... Na myśl o tym Lucyfer zaśmiał się

cicho, po swojemu - to znaczy w każdym calu szatańsko.

- Znasz się na ludziach - rzucił łaskawie i dodał w porywie dobrego humoru: -

Proś o nagrodę. Jaką chcesz.

Doradca skłonił się pokornie, aż do samej podłogi.

- Skoro Wasza Książęca Mość tak łaskaw... - Zaczął niepewnie, a jego łysina

poczerwieniała i pokryła się kropelkami potu. - Chciałbym prosić... najpokorniej

prosić, jeśli wolno, przy podziale łupów...

Lucyfer uniósł w zdumieniu brwi - jeszcze nigdy dotąd nie widział, żeby jego

doradca zapomniał języka w gębie.

No wysłówże się wreszcie, kyrieelejson! - zaklął, czując wzbierającą

irytację.

Chciałbym mieć au... aureolę - wysapał wreszcie doradca i zaraz skłonił

się jeszcze niżej, drżąc z przerażenia..

Na chwilę Lucyfera zatkało.

- Kyrieelejson, sanctissimuml - ryknął wreszcie, aż jego adiutanci wzdrygnęli

się ze zgorszeniem. - A na cóż ci, tfu, aureola?

Doradca zastygł w bezruchu, tylko krople potu na jego łysinie zaczęły

background image

pojawiać się jeszcze obficiej.

A chwilę potem Lucyfer zrozumiał - i nagle zaniósł się niepohamowanym,

szatańskim śmiechem, aż musiał się oprzeć o swój tron.


- Wasza Książęca Mość - odważył się wreszcie przerwać ten napad śmiechu

jeden z adiutantów. - Flagowa Galera czeka...

Rozbawiony do łez Lucyfer skinął głową i z wolna uspokajając oddech zaczął

przecierać szponiastym kułakiem oczy. Aureola! A sądził, że przez te parę tysięcy łat

zdążył już poznać łudzi na wylot.

Poczuł gwałtowną chęć, by pochylić się nad odrętwiałym ze strachu doradcą i

w gwałtownym przypływie czułości wytargać go pieszczotliwie za mięsiste, odstające

uszy.

Na szczęście w porę uświadomił sobie, że nie licowałoby to z jego godnością

Księcia Ciemności.

MIĘSO KOBIET

Idziesz do kobiety? Nie zapomnij bicza!

Fryderyk Nietzsche

(Między nami mówiąc, idiota, ale z przebłyskami rozsądku.)

Sześć morderstw to nie jest dużo jak na jedną noc w średniej wielkości

mieście. To akurat tyle, żeby zdający nocny dyżur policjant oznajmił zmiennikowi, że

nic się nie działo. I żeby Tankred, przeglądając rano na swoim terminalu bieżące

zapisy systemu komputerowego policji pomyślał, że szykuje się wybitnie nudny

dzień, wypełniony przerzucaniem taniej masówki na przedostatnie strony gazet.

Gdyby wśród tych sześciu nieboszczyków był ktoś sławny, bogaty albo ważny, to co

innego - można by ruszyć się z biura i pochodzić trochę koło sprawy. Ale nikogo

takiego Tankred na wyświetlonej przed sobą liście nie znalazł.

Odchylił się więc na oparcie fotela i zaczął się uważnie przyglądać

pracującemu po przeciwnej stronie pokoju Przypadłościanowi. Pochwycił w końcu

jego wzrok, aby czym prędzej spuścić oczy, markując zmieszanie.

Był to niezawodny sposób, zarówno na nudę, jak i na Przypadłościana. Ale

tym razem Przypadłościan okazał się niezwykle twardy. Tankred musiał zerknąć na

niego jeszcze trzy razy, zanim wreszcie usłyszał: “Co mi się tak przyglądasz?”

background image

Nie, nic - mruknął ponuro, stukając zawzięcie w klawisze. - Nic, zdawało

ci się.

Ź

le wyglądam? - zapytał Przypadłościan, a właściwie stwierdził, takim

tonem, jakby obwieszczał swój rychły pogrzeb-.

Nie, skąd - pokręcił głową. - Wszystko w porządku.

Przypadłościan był tego dnia wyjątkowo twardy. Wytrzymał jeszcze pełną

minutę, zanim wymknął się z pokoju, zabierając dla niepoznaki plik starych

wydruków. Po chwili usłyszeli za drzwiami słoniowy tupot. Kiedy Przypadłościan

biegł, trzęsły się szyby. Zwłaszcza, gdy biegł do lustra. Musiał w nim zobaczyć

potężne, szeroko rozrośnięte w barach cielsko, na którym każdy lekarz umieściłby bez

chwili wahania tabliczkę z napisem “okaz zdrowia”. Ale lustro w holu Agencji

musiało mieć jakieś szczególne właściwości - Przypadłościan nieodmiennie

dostrzegał w nim, że ma a to opuchniętą powiekę, a to podkrążone oczy, a to znów

dziwną plamkę nad lewym uchem.

- Ty to jednak jesteś drań - stwierdziła Ewa, patrząc na Tankreda z

niesmakiem. - Dałbyś mu wreszcie spokój.

Siedzący po prawej stronie, obok drzwi Komandor uniósł na chwilę głowę i

uśmiechnął się złośliwie. Nie umiał się u-śmiechać inaczej niż złośliwie. Zostało mu

to, mimo przeniesienia w stan spoczynku, podobnie jak stopień komandora.

- Przecież nic mu nie powiedział - rzucił, gładząc przycięte na jeża resztki

szpakowatych włosów.

Pewnie, po co miałby coś mówić. Przypadłościan i tak doskonale wiedział, że

cierpi na wszystkie choroby znane medycynie i kilkanaście jeszcze nie odkrytych.

ś

aden z kilkuset lekarzy, których w swym życiu zamęczał, nie zdołał mu tego

wyperswadować.

Dycha na wątrobę - oznajmił Komandor Tankredowi.

Wątroba była dwa dni temu. Owrzodzenie dwunastnicy.

- Stoi.

Teraz powinna odezwać się Ewa i wyrazić swoją dezaprobatę.

Zawsze wyrażała dezaprobatę, co zresztą nie przeszkadzało jej bawić się nie

gorzej od nich. Ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, z interkomu rozległ się

dźwięczny głos sekretarki, oznajmiając Tankredowi, że jest pilnie proszony do szefa.

background image

- Noo - rzucił przeciągle szef chwilę potem, spoglądając na Tankreda sponad

zsuniętych na koniec nosa okularów. - I co pan tu jeszcze robi?

Tankred rozejrzał się niepewnie po gabinecie.

Ja mam myśleć za pana? Drugi wypadek z porannego dyżuru.

Carlos Rast? Włamanie z rozbojem, cel rabunkowy. To nie idzie.

Co idzie, to ja wiem lepiej. Gdzie on pracował? No, sprawdził pan?

Zdaje się, że... nie miałem tego w wykazie.

No, właśnie! Niech się pan nauczy, że jeśli czegoś nie ma w wykazie, to na

pewno jest to coś ważnego. O “Bukiecie rozkoszy”, jak przystało na porządnego

młodzieńca, nigdy pan nie słyszał?

Coś słyszałem. - Nie był aż tak porządnym młodzieńcem, żeby nazwa

jednego z głównych koncernów na rynku porno nic mu nie mówiła.

Szef pokiwał głową, jakby sprawdziły się jego najgorsze obawy.

My się chyba jednak będziemy musieli rozstać - oznajmił grobowo. -

Sprawę wzięła 12 brygada miejska, porucznik Oridhi. Za pięć minut ma pan być u

niego. Coś mi mówi, że jeśli się pan postara, wyciśniemy z tego trochę grosza. - Szef

poprawił wskazującym palcem okulary i wrócił do przeglądania wydruków, co

oznaczało, że uważa rozmowę za zakończoną.

Postaram się - powiedział Tankred i pobiegł wezwać wóz. Z szefem nie

należało się spierać. Raz, że był szefem, a dwa, że przeważnie miał nosa.

Na korytarzu przy windzie nabił się na Komandora, dopalającego swego

porannego papierosa.

- Obaj przerżnęliśmy - usłyszał. - Toksoplazmoza. Właśnie tłumaczy Ewie, co

to jest.

Toksoplazmoza. Proszę, proszę. Przypadłościan przeczytał nową książkę.

- Ale jutro na pewno będzie wątroba - dobiegło go jeszcze, gdy wsiadałdo

windy.

- Dla sępów to ja tu nic nie widzę - mówił porucznik Oridhi, patrząc na

Tankreda z wyrzutem, czyli tak, jak zawsze patrzą policjanci na facetów

zawracających im głowę.

- Nie zjawił się w pracy, a miał dziś prowadzić jakąś ważną nasiadówkę, więc

posłali szofera. Narobił wrzasku na cały kwartał i dostał szoku. Fakt, że widok nie

należał do sympatycznych, tu masz zdjęcia. Doradzam raczej wglądówki, są czarno-

background image

białe. Ktoś chyba próbował z niego zrobić bryzol. Rozległe zmiażdżenia przez

wielokrotne uderzenie ciężkim, tępym przedmiotem. Morderca musiał go zajść

niepostrzeżenie i zabić pierwszym ciosem, potem, już tylko masakrował zwłoki.

Jesteś obrzydliwy? To masz - podał mu fotografię rozklepanej na podłodze krwistej

masy. Istotnie, nic, co by radowało duszę estety.

Coś zginęło?

Jego lala. Prototyp nowego modelu. Gość był psychosyntetykiem

wyspecjalizowanym w tajnikach kobiecej duszy i miał dziwny zwyczaj: wszystkie

swoje produkty testował osobiście. Zdaje się, że jego pracodawcy bardzo go cenili.

- Oridhi zaciągnął się papierosem. Był to suchy, uwędzony facet z wrośniętym

w twarz wyrazem wiecznego niezadowolenia. - Poza tym wszystko na miejscu i

ż

adnych śladów włamania. Chcesz poznać opinię rutyniarza, chłopcze?

- Płonę z ciekawości.


I

- Bardzo fachowa robota ucharakteryzowana na zabójstwo w afekcie. Ślady,

gdyby traktować je poważnie, wskazują, że lala uciekła. Tylko że to absolutnie

niemożliwe, każdy spec wyjaśni ci dlaczego i obrazi się, że go nudzisz głupimi

pytaniami. Morderca zabrał ją ze sobą. Sądzę, że po to właśnie przyszedł, ale nie będę

się w tę sprawę wgłębiał. I tobie też odradzam. Koncerny, gdy chodzi o wydzieranie

sobie tajemnic firmowych, nie mają za grosz poczucia humoru. Zresztą, rób jak

uważasz. Brygada jeszcze pracuje, możesz sobie wszystko obejrzeć na miejscu.

Skinął głową.

- Marta! - ryknął Oridhi, aż zatrzęsły się ściany. - Wypisz temu sępowi

przepustkę do willi Rasta!

Willa Rasta. To nie była żadna willa. To był pałac. Tan-kred miał ochotę

krzyknąć i nadsłuchiwać echa. Policjant pilnujący drzwi kazał mu zaczekać i zniknął

z jego przepustką u szczytu prowadzących na piętro schodów.

Zapalił papierosa, opierając się o pokrytą srebrnym pyłem boazerię. Gość,

który mieszka w takiej chacie, już przez samo to staje się wart parę setek. Ludzie, nie

wiedzieć dlaczego, strasznie lubią się dowiadywać o gwałtownych zgonach bogaczy.

Czyli szef miał nosa. Jak zwykle. W tym fachu trzeba było mieć nosa, żeby spod

sterty codziennych głupot wydobyć wiadomość naprawdę ciekawą. Jako £e odkąd

background image

ustawowo wprowadzono absolutną jawność i ogólnodostępność wszelkich informacji,

odkąd zniesiono tajemnice państwowe i służbowe, odkąd zniesiono nawet kary za

szpiegostwo przemysłowe, wychodząc z założenia, że jest to prywatna sprawa

koncernów - okazało się, że jest tych informacji zbyt wiele, by ktokolwiek był w

stanie je ogarnąć. Poza, oczywiście, fachowcami z Agencji Informacyjnych. W końcu

nawet centralom prasowym i telewizyjnym kalkulowało się płacić Agencjom za

gotowe tematy, zamiast tracić czas i pieniądze na ich samodzielne zdobywanie. Byli

też tacy, którym kalkulowało się płacić Agencjom za zachowywanie zdobytych

wiadomości wyłącznie dla siebie. Informacją można handlować równie dobrze jak

gwoździami, naftą, samochodami czy mięsem. Wszystkim można handlować.

Sierżant jest zajęty - oznajmił policjant, wracając. - Nie skończyliśmy

jeszcze zbierania śladów na górze.

Poczekam.

Kręcił się chwilę po holu, zaglądając do pokojów, zawalonych antykami przez

właściciela i zabałaganionych przez policyjnych techników. W końcu jego uwagę

przykuły wiodące na dół schody. Prowadziły do niewielkiej niszy z dwoma parami

drzwi. Za tymi z lewej znajdował się garaż. Te po prawej wyglądały znacznie

solidniej i obite były od zewnątrz dźwiękochłonną wykładziną. Otwierane,

zaskrzypiały ciężko w zawiasach. Trzeba naprawdę nie mieć co robić z forsą, żeby za

ciężkie pieniądze fundować sobie specjalne, skrzypiące zawiasy.

Podłoga wyłożona była rudym plastikiem, ściany pola-kierowanymi deskami.

Ustawione na ozdobnych, żelaznych stojakach lampy, imitujące do złudzenia świece,

zalewały pomieszczenie mroczną, pełgającą poświatą. Dłuższą chwilę Tankred

zastanawiał się, do czego mogłaby służyć zajmująca środek sali konstrukcja, na

pierwszy rzut oka kojarząca się z bardzo skomplikowanymi przyrządami

gimnastycznymi. Przeniósł wzrok na rozwieszoną na ścianie koło drzwi kolekcję

pejczy, batów, korbaczy, palcatów, łańcuchów, uprzęży, obszytych skórą knebli i

całego mnóstwa dziwnie wyglądających przedmiotów. Na podłodze zauważył ciemne

strumyki zaschniętej krwi. Tak. Lubił testować prototypy sam. Godna pochwały

solidność konstruktora.

W kącie, na biegnącej wzdłuż ściany szerokiej ławie odznaczał się bielą plik

kartek. Zaczął je przeglądać.

“Sybilla zaspokoi twe najgłębiej skrywane pragnienia” - krzyczał w nagłówku

background image

odręczny napis flamastrem, podkreślony dwukrotnie i opatrzony wykrzyknikiem.

Niżej szły równe linijki komputerowego wydruku, na którym ten sam flamaster

pozostawiał tu i ówdzie poprawki, dopiski i skreślenia. Przebiegł je wzrokiem,

zatrzymując się na odręcznych ingerencjach. “Przejmujący ból” przerobiony został na

“słodycz cierpienia”, w trzecim akapicie od dołu słowo “miłości” opatrzone było

dopiskiem “najgłębszej, pełnej bezbrzeżnego oddania”. Dalej leciało w podobnym

stylu, choć poprawki stały się jakby bardziej fachowe.

Głębiej, pod papierami, znalazł zdjęcia smukłej, ciemnowłosej dziewczyny o

nienaturalnie wielkim, sterczącym biuście - takie były akurat najmodniejsze -

porozciąganej w wymyślnych pozach na podobnych do stojącego obok rusztowaniach.

Różne ujęcia, z boku, z tyłu, zbliżenia przeciętej kneblem twarzy z zastygłym w

półprzymkniętych oczach wyrazem cierpienia i zarazem jakiejś odrażającej,

perwersyjnej rozkoszy. Poczuł pulsowanie w brzuchu. Otrząsnął się ze wstrętem,

odkładając papiery na miejsce. W oko wpadło mu jeszcze drugie, napisane odręcznie

hasło: “ona cię naprawdę pokocha”. Zdjęcia poznaczone były w narożnikach kółkami

i krzyżykami.

Wrócił na górę i odetchnął parę razy głęboko. Nic nie zginęło, poza lalą.

Gdyby Tankred choć trochę znał się na lalach, uśmiałby się z myśli, która mu przyszła

do głowy. Ale na szczęście miał o szczegółach działalności “Bukietu rozkoszy”

bardzo blade pojęcie i ta myśl wydała mu się całkiem dorzeczna.

Dobra, chodź pan - na schodach pojawił się sierżant policji.

Może innym razem. Przepraszam - Tankred ukłonił się lekko i wyszedł.

Wskoczył w siedzenie wozu i ledwie ruszywszy, wystukał numer biura Agencji.

No, i jak idzie? - zapytała z ekranu twarz Ewy.

Idzie. Stary miał czują, to jest sprawa. Facet robił sprzęt dla sadystów, sam

tęż był trochę tego, miał kupę szmalu, i plącze się w tym wszystkim jego laleczka.

Bomba, nie? Zobacz, co wiemy o tym bukiecie. Jak tam nasza toksoplazmoza?

Namiar do biura projektów koncernu dostał po trzydziestu sekundach, gdy stał

w korku przy wjeździe na przelotówkę. Obejrzał starannie swoją twarz w lusterku,

krzywiąc ją należycie, poprawił włosy i wsunął w kącik ust zapalonego papierosa.

Biuro projektów, czym mogę panu służyć? - na ekranie pojawiła się

uśmiechnięta uprzejmie dziewczyna.

Szefem - powiedział, starając się, żeby zabrzmiało to groźnie. Chyba nie

background image

zabrzmiało, bo wyraz jej twarzy nie zmienił się ani trochę.

Czy był pan umówiony?

Proszę powiedzieć, że dzwonię w imieniu Carlosa Rasta i jego lali.

Przez kilka następnych minut na ekranie mógł oglądać jedynie reklamową

planszę, oznajmiającą mu, że dodzwonił się do najlepszej na świecie firmy,

gwarantującej swym klientom najwyższej klasy rozrywkę oraz rozładowanie stresów,

frustracji i wszelkich szkodliwych społecznie instynktów. Wreszcie plansza ustąpiła

miejsca dystyngowanej blondynce w szarym żakiecie. Musiała poświęcać swemu

wyglądowi przynajmniej połowę każdggo dnia - czyli chyba cały czas, jaki jej

pozostawał po dobraniu odpowiednio gustownego stroju i biżuterii.

To nie dowodzi najlepszego poczucia humoru - stwierdziła z wyniosłą

uprzejmością, z jaką wita się namolnego komornika. - Czego pan sobie życzył.

Chwili uwagi, zanim zechcę przekazać swoje nowiny komuś innemu.

Tankred Daledy z agencji “Naga prawda”.

Skrzywiła się na moment, już po chwili jednak jej twarz nabrała słodkiego

wyrazu.

- Należało się tego spodziewać. Przykro mi, ale nie mogę powiedzieć, że miło

mi z panem rozmawiać. Szczerze mówiąc, uważam was, sępów, za ostatnich drani.

Niektórzy twierdzą, że zdarzają się gorsi od nas. Na przykład firmy, które

skupują od kobiet zapłodnione zarodki i hodują z nich bezmózgie stworki dla

zboczeńców.

Zdaje się, że źle pana połączono. Pogróżki od feministek i dewotów

przyjmujemy między jedenastą a trzynastą na portierni. Natomiast, jeżeli zamierza

pan nas straszyć kolejnym procesem o naruszanie moralności...

Czy ktoś tu mówił o procesie? Mam po prostu bombowy temat dla

telewizji.

Będzie pan łaskaw chwilę poczekać - powiedziała. Znów ta sama

reklamowa plansza.

Sądzę, że możemy porozmawiać. Proszę nas odwiedzić jutro rano.

Nie jutro, tylko zaraz. Za jakieś półtorej minuty.

Dobrze. Więc zapraszam do siebie.

background image

To znaczy?

- Elsa Friedenkopf. Wskażą panu drogę. Zjeżdżając z przelotówki jeszcze raz

połączył się z biurem.

- Jadę ich wstępnie przy dusić. Sprawdź mi kobietę, która nazywa się Elsa

Friedenkopf.

- Możesz chwilę poczekać? Mógł.

Teoretycznie pracuje w tym samym biurze projektów, co Rast. Ale w ich

poufnych zapisach - to znaczy, oni to uważają za poufne zapisy i myślą, że nie ma

takiego cwaniaka, który by się do nich włamał - figuruje na liście pracowników

wewnętrznej ochrony firmy. Specjalność: spławianie sępów. Na razie trafiasz do

właściwych osób.

Zawsze myślałem, że wewnętrzna ochrona koncernów to robota dla

dużych, twardych facetów po szkole komandosów.

Nie znasz się na kobietach - zaśmiała się Ewa.

“Pewnie, cholera” - pomyślał jakiś czas potem w windzie, w biurowcu

koncernu. - “Czytałem kiedyś o takim jednym, co się znał. Wlazł na słup i do końca

ż

ycia nie odważył się z niego zleźć.”

Elsa Friedenkopf ani trochę nie była dużym, twardym facetem. Była cholernie

przystojną kobietą w niemożliwym do ustalenia wieku - czyli, jak to się

eufemistycznie określa, w pełni rozkwitu - i z klasą godną hrabiny. Czekała na Tan-

kreda w eleganckim gabinecie, wśród bukietów pąsowych róż, będących symbolem

firmy.

- Nie traćmy czasu - powiedziała chłodno, podsuwając mu po blacie niskiego

stołu szklankę z koktailem, po czym oparła się o zagłówek fotela, pozwalając

rozmówcy dokładnie obejrzeć swoje kolana i łydki. Uczciwie musiał przyznać, że

były tego warte. - Właściwie nie powinnam sobie zawracać panem głowy, ale nie

chcemy, żeby ta tragedia dała brukowcom okazję do szargania pamięci naszego

przyjaciela. Dziesięć tysięcy i zapominacie o nim.

Uśmiechnął się głupkowato. Nie umiał się uśmiechać inaczej niż głupkowato i

z tego powodu bardzo zazdrościł Komandorowi 4ego zupackich nawyków.

- Sympatyczna z ciebie kobitka - postarał się przekształcić ten głupkowaty

uśmiech w cyniczne skrzywienie ust. - I chcesz mnie tak od razu sprawić? Pogadajmy

chwilę..- Nie widzę żadnego tematu do rozmowy.

background image

Czym zajmował się Rast?

Nie wiecie? W takim razie trzy tysiące.

Wiemy, nie wiemy... Różnie to bywa z naszą pamięcią. Ta Sybilla, nie

powiem, też sympatyczna kobietka. Jak na lalę strasznie gadatliwa.

Przyjrzała mu się uważnie spod długich rzęs. Miała proste, sięgające ramion

włosy, ostre rysy i wąskie usta. Zdecydowanie, coś w niej było.

- Mam rozumieć, że wiecie gdzie ona jest? Przyznaję, to by było warte około

setki.


Hm. I wreszcie szef przestałby go straszyć wyrzuceniem z pracy.

Pomyślimy. Niekoniecznie przyjmujemy zapłatę w gotówce.

Liczę się z taką możliwością - powiedziała, uśmiechając się delikatnie,

samymi kącikami ust.

Facet, który rozgryzie kiedyś, co takiego jest w tych ich uśmiechach, zasłuży

sobie na nobla i wdzięczność ludzkości. Tankred poczuł, że starannie wystudiowana

mina spływa mu z twarzy niczym woskowa maska założona na elektryczny grzejnik.

Musiał przenieść wzrok na okno. Nie umywało się do poprzedniego widoku, ale

rozmówcy przebierającego nogami nikt nie potraktowałby poważnie.

- Myślałem o informacjach - wyjaśnił. - To nasze hobby. Ciekaw jestem, jak

wy zabezpieczacie te swoje... produkty przed zbuntowaniem się? Cholera, żeby lala,

za którą klient płaci ciężkie pieniądze, mogła go zatłuc... Gdyby to się rozniosło...

Zaśmiała się, szczerze ubawiona. Tak stuprocentowo szczerze, że aż

zabrzmiało to cokolwiek sztucznie.

Co za bzdura! Nawet policjanci...

Policjanci nie mają czasu ani ochoty na myślenie. Czekają, aż im ktoś

podrzuci dobry trop.

Wzruszyła ramionami.

I na ile tę rewelację wyceniasz?

Na zbyt wiele, żebym sam wyznaczał cenę. Mogę najwyżej określić swoją

prowizję... - Nieopatrznie pozwolił jej zajrzeć sobie w oczy. Ale jeśli nawet coś w

nich dostrzegła, nie dała tego po sobie poznać. Opuściła wzrok i zamyśliła się na

chwilę.

Posłuchaj, chłopcze - zaczęła o ton łagodniejszym głosem. - Kto zabił

background image

Rasta i porwał Sybillę, nietrudno się domyślić. Ale to nie twoje zmartwienie i nic tu

nie zarobisz. Rast nie powinien mieć jej w domu. Pozwoliłam mu na to, bo upierał

się, że to absolutna nowość i musi nad nią pracować sam. Nie chciałabym, żeby się o

tym dowiedzieli moi szefowie. Najwyższa suma, jaką mogę zadysponować sama, to

dziesięć tysięcy. Jeżeli tyle ci nie wystarczy, umówię cię z dyrektorem ochrony i żądaj

sobie od niego miliona, albo stu, albo pięciuset. Dla mnie to nie stanowi różnicy. Ale

to też nie twoje zmartwienie. Sępy się nie wzruszają, prawda? W samą porę mu o tym

przypomniała.

Może bym się zgodził - odparł po namyśle. - Jeżeli dojdą do tego

informacje. Chcę pogadać z waszymi psychosyntetykami. Nic mnie tak nie ciekawi,

jak nowości. Zwłaszcza absolutne nowości.

To surowo zabronione - pokręciła głową. - Nie wolno mi na to pozwolić.

Zaczekaj tutaj.

Długo trwało, nim ponownie pojawia się w drzwiach gabinetu i skinęła, by

szedł na nią.

- Profesor Toores pracował z Rastem nad założeniami Sybilli - powiedziała na

korytarzu. - Wyjaśni ci wszystko. Oczywiście, w granicach rozsądku. - Dodała po

chwili.

Profesor Torres siedział w głębokim fotelu naprzeciwko ekranu wideokomu, z

głową odchyloną na oparcie i otwartymi ustami. Wyglądał jak człowiek, który zasnął

przy telewizji. Albo jak trup.

Podszedłszy bliżej, Tankred przekonał się, że faktycznie był trupem. Od

niedawna. Nie zaczjjł jeszcze stygnąć.

Elsa podniosła dłonie do ust i wydała z siebie przeraźliwy wrzask.

- Daj spokój - skrzywił się Tankred. - Jeszcze pomyślę, że to robi na tobie

jakieś wrażenie.

Umilkła natychmiast, wbijając w niego zimne jak stal spojrzenie.

- Dobrze, sępie. Przyślij tu swojego szefa z propozycjami ceny. A teraz wynoś

się.

Miał dużo szczęścia, że “Bukiet rozkoszy” nie uczył swych ochroniarzy

zabijania wzrokiem.

Kiedy szef był zadowolony, zwykł kiwać głową i powtarzać od czasu do czasu

“No, no!”. Kiedy wtrącał ten głęboki komentarz niemal po każdym zdaniu, tak jak

background image

teraz, znaczyło to, że wprost nie posiada się ze szczęścia.

- No - podsumował wreszcie, gdy Tankred skończył.

- Doskonale, panie Tankred. Jak na początkującego doskonale. Jutro z nimi

pogadam osobiście.

Właściwie, robota zakończona. Szef pogada z szefem, przybiją sobie piątki,

trochę grosiwa przeleci z konta na konto i już. Tylko jakoś nie mógł przestać myśleć o

tej lali ze zdjęć.

- Gdybyśmy jeszcze mieli coś konkretnego - mruknął.

- Coś, czym by ich można postraszyć... Rzecz zrobiłaby się droższa?

Szef machnął tylko ręką, co miało znaczyć, że podziela pogląd porucznika

Oridhiego: nie włazić między gryzące się tygrysy. Zwłaszcza, gdy nie wiadomo

nawet, ile ich jest.

- Nie mamy możliwości, żeby jej szukać. Są na to za dobrzy. Do jutra,

najdalej, wykopią ją spod ziemi, cokolwiek byśmy robili. No, jeszcze raz gratuluję -

dodał szef od drzwi.

Skinął głową, wracając do swojej codziennej, taniej ma-sówki. Nadal nie mógł

oderwać myśli od Sybilli.

Wykopią cię spod ziemi, laleczko. Nie masz szans. Zbyt wiele jesteś warta,

nieszczęsna istoto o psychice dziecka, wypranej ze wszystkiego, co uznano za zbędne.

Sprawdzą, gdzie zrobili błąd, dlaczego wyłamałaś się z narzuconych ci zachowań,

pobiorą tkanki do klonowania i uruchomią masową produkcję twoich sióstr. Przebój

sezonu. Sybilla zaspokoi twe najgłębiej skrywane pragnienia. A może już w

przemysłowych retortach bulgoczą setki tysięcy Sybilli? Za pół roku będą już

osiemnastoletnimi na oko dziewczynami, sprzedawanymi z rabatem i na kredyt. A za

półtora roku ostatni egzemplarz pójdzie do kasacji. Taki jest twój pieprzony los,

laleczko. Taki już jest ten kurewski świat. Nie masz szans.,

Oparł głowę na łokciach i popadł w zadumę. Tak głęboką, że aż graniczącą z

letargiem.

Strajkujesz? - obudziło go po jakimś czasie pytanie Ewy.

Zastanawiam się. Gdyby przyjąć, że to ona go stuknęła, i że jakimś cudem

zdołała załatwić tego drugiego... to co mogłaby robić dalej? Czy one myślą?

Ani w ząb - wtrącił się Komandor. - W naszych czasach zdołano

background image

doprowadzić naśladowanie natury do perfekcji.

Ewa obruszyła się demonstracyjnie, jak zawsze, gdy Komandor wypowiadał

się na temat kobiet - w - ogóle.

Bo właściwie, to jednak w jakimś sensie była kobieta. Fakt, iż wyhodowano ją

sztucznie, z zarodka, uznanego w majestacie prawa za przedmiot, na którym można

eksperymentować do woli, miał może znaczenie dla ryjących w prawniczych

precedensach jurystów. Ale nie ważył na tym, że jednak w jakim sensie była to

kobieta. Cała działalność koncernów, produkujących lale, skupiała się na

udowadnianiu, że tak jest - w reklamach, i że tak nie jest - w sądach.

Zdjął z terminalu bieżące sprawy i zaczął wgłębiać się w zebrane przez Ewę

dane o produkcji sprzętu seksualnego. Po dziesięciu minutach przekonał się, że

podejrzewanie tak spreparowanej istoty o zabicie właściciela jest nonsensem. Ale za

nie rozgłaszanie nonsensów-nikt nie płaci. Więc widocznie Sybillę spreparowano

inaczej. Potrafi się mścić. I chyba ma to już z głowy. Więc co dalej? Chcę cię znaleźć,

laleczko. Chcę zobaczyć, co takiego zmajstrowali spece od rozładowywania stresów i

frustracji.

Po pół godziny mózg odmówił mu dalszej współpracy i zażądał czegoś

mocniejszego. Tankred zgodził się z nim skwapliwie. Czuł, że gryzie go jakiś robak i

wolał drania zawczasu utopić.

Zdobył się na heroiczny wysiłek i przestał myśleć o Sybil-li. Od razu zaczął

myśleć o Elsie Friedenkopf, o jej długich nogach i chłodnym, dystyngowanym

sposobie mówienia, który sprawiał, że nie potrafił myśleć o tej kobiecie normalnie,

jak o każdej innej.


Kompletne dno. Zaczął się przyglądać Przypadłościanowi, ale i to go jakoś nie

cieszyło.

Co mi się tak przyglądasz?

Nie chciałbyś złapać nadgodzin? - zapytał. - Weź na wieczór przekaźnik i

wóz alarmowy. Chcę trochę powęszyć, może będę potrzebował pomocy.

Zastanawiał się długo, przygryzając wargę i kręcąc głową. Wystarczająco

długo, żeby Tankred zdążył wyciągnąć z szafki swój przekaźnik, sprawdzić, czy

baterie są naładowane do maksimum, czy pasmo emisji zestrojone jest z

przekaźnikiem Przypadłościana, i czy sygnał jest rejestrowany w bieżącej pamięci

background image

systemu Agencji. Zajęło mu to ładnych parę minut - jak dotąd, nie miał zbyt wielu

okazji do posługiwania się tym sprzętem.

- Dobra - oznajmił w końcu Przypadłościan. Wizja dodatkowego zarobku

przemogła obawę o zdrowie. - Będę w pogotowiu, jakby co.

Siedział w samochodzie zaparkowanym przy rogu ulicy i palił papierosa.

Niebo pociemniało już, miasto zalało migoczące światło neonów i reklam. Okazało

się, że ten robak, który go gryzł, umiał doskonale pływać. Nie było na łobuza metody.

Szukając jej, postanowił wreszcie - bodaj przy czwartym czy piątym kieliszku -

zadzwonić do Elsy. Oczywiście, tylko i wyłącznie po to, by ją wybadać. Jeżeli zgodzi

się do niego przyjechać, to znaczy, że ma coś do ukrycia i boi się, że Tankred mógł

już na to wpaść. No, a skoro już przyjedzie, to postara się z niej to coś wydusić. Po

prostu sprawy służbowe w nadgodzinach. Proste i przekonywające. Tak

przekonywające, że niemal w to uwierzył.

Widocznie miała coś do ukrycia. Albo, jako specjalistka od kontaktów z

sępami, też miewała swoje sprawy służbowe w nadgodzinach. W każdym razie nie

robiła ceregieli.

Zdusił niedopałek w popielniczce. Czego ty właściwie chcesz, Tankred?

Odwaliłeś swoje i daj już święty spokój tej sprawie. Masz przerosty ambicji.

Trzask drzwiczek. Usiadła obok i przez chwilę uśmiechała się w milczeniu, po

swojemu - zarazem zachęcająco i nieprzystępnie.

- I po co ta konspiracja? Mogłeś po prostu przyjechać do mnie.

Bez słowa uruchomił silnik i wyjechał na środek jezdni.

Gdzie pojedziemy? Do ciebie?

Pogadać z Sybillą.

O to ci chodziło? - powiedziała z wyrzutem. - Myślałam...

Wiem, co myślałaś. Muszę ją znaleźć. I chcę, żebyś mi w tym pomogła.

Po co? - wzruszyła ramionami. - Ona i tak należy do nas.

Chcę mieć dowód, że to ona zabiła Rasta i Torresa. Wtedy wyduszę z was

trzy razy więcej forsy. - Zdaje się, że to do niej przemawiało.

Torres umarł na atak serca, możesz to sprawdzić gdzie chcesz. Od dawna

miał kłopoty z pompką, przejął się sprawą. Nie masz zielonego pojęcia o lalach.

Nadają się do zabijania równie dobrze, jak pekińczyk. To zwykłe, luksusowe

zwierzątko, tyle że podobne z kształtu do kobiety i przez to cholernie drogie. Masz

background image

chorą wyobraźnię-. Po prostu unikamy rozgłosu i za to płacimy. Czego jeszcze

chcesz?

Nie wiem - powiedział, zupełnie szczerze.

A ja wiem. To głupie, nasłuchałeś się propagandy tych idiotek z Ruchu

Obrony Kobiet. Zajrzyj kiedyś w raporty psychologów, zobaczysz, ilu ludzi męczy się

przez całe życie z powodu swych skłonności. To nie ich wina, że tacy są i lubią to, co

lubią. Pomagamy im żyć w nietolerancyjnym społeczeństwie. Nikomu się przez to nie

dzieje krzywda. Powiedziałabym nawet, że ratujemy ludzi przed mnóstwem

nieszczęść. Nie masz pojęcia, do czego bywają zdolni seksualni frustraci.

- Tak uważasz?

Wyprostowała się, patrząc na drogę przed nimi.

Myślałam, że spędzimy przyjemny wieczór.

Uhm. Z bandą twoich kolegów po fachu na karku.

Jestem po służbie - nachyliła się lekko i długą chwilę patrzyła mu w oczy,

aż go coś ścisnęło w podbrzuszu. - Nie mam przy sobie broni ani sygnalizatora,

ż

adnej z tych rzeczy. Możesz w każdej chwili sprawdzić...

Jaka ona jest? W końcu się nie dowiedziałem.

Ależ nudzisz. A wyglądałeś mi na sympatycznego chłopca. Daj już z tym

spokój - musnęła jego rękę. - Dobrze? Spróbuj zapomnieć, gdzie pracuję i bądź przez

chwilę miły.

To bez sensu. Może naprawdę daj sobie spokój? Przecież i tak nic z niej nie

wydusisz, a taka okazja facetowi równie przystojnemu jak ty często się nie zdarza.

Daj spokój i bądź miły. Nie, cholera! - skręcił gwałtownie, aż zapiszczały opony.

Gdzie jedziemy? - powtórzyła.

Cierpliwości. Jeszcze chwilę.

Zatrzymali się po kilkunastu minutach. Zgasił silnik.

Dom Rasta? - stwierdziła raczej niż spytała. - Słuchaj, o co ci chodzi?

Teraz to już z powrotem wasz dom. Powinnaś mieć klucz, który otwiera

wszystkie wasze zamki, prawda? Na pewno masz. Chodź.

Dom był cichy, uśpiony i posprzątany. Policja musiała go opuścić w ciągu

dwunastu godzin, a koncern jeszcze go nie zapełnił.

background image

- O co ci chodzi? - spytała ponownie, gdy weszli do holu. Wskazał jej

prowadzące na dół schody. Zawahała się na chwilę. To był dobry moment, zanim

utracił atut zaskoczenia. Próbowała się bronić. Była dobra i miała refleks. Ale on też

był dobry i miał pół sekundy przewagi, Otwarte do krzyku usta. Dwa punkty na szyi,

zanim zdążyła zablokować ruchy jego rąk. Osunęła się miękko. Zaniósł ją na dół i

zaczął rozbierać. Mówiła prawdę. Nie miała przy sobie broni ani żadnej z tych rzeczy.

Poruszał się spokojnie, pewnie. Skończywszy zapalił papierosa i usiadł. Nie

pomyślał jakoś o zamknięciu drzwi.

Papieros dopalał się, gdy zaczęła przychodzić do siebie. Podniosła głowę i

usiłowała się poruszyć, ale tylko zaskrzypiały krępujące ją pasy. Szarpnęła się raz i

drugi. Zrozumiała.

- Ty cholerny zboczeńcu! - wrzasnęła. - O co ci chodzi?!

Zaśmiał się, ubawiony tymi słowami. Ignorując jej krzyki podszedł do ściany i

długo wybierał pejcz - odpowiednio gruby, by nie przeciął skóry i odpowiednio

cienki, by zabolał. Potem wyłączył swój przekaźnik - lubił Przypadłościa-na, ale nie

chciał mieć w nim świadka - i odwróciwszy się, uderzył z całej siły. Świst. Krzyk.

Czerwona pręga na naprężonych pośladkach. Odetchnął głęboko.

Czego chcesz?! - zawyła przez łzy. - Czego chcesz?!

Kim jest Sybilla? Czym różni się od starszych typów? Słucham - znów

ś

wist i krzyk. Milczenie. I jeszcze raz. I jeszcze.

Wykończymy cię - dyszała, szarpiąc się w więzach. - Zobaczysz,

skurwysynu, nie ujdzie ci to, zobaczysz...

Kim jest Sybilla? - zupełnie się nie przeraził.

Nie wiem, nie wiem, naprawdę, nie rób tego, nie, błagam, nie, nie wiem,”

nie wiem!!!

Zdyszał się, zanim wreszcie przerwał na chwilę. Puls rozsadza skronie. Ogień

w podbrzuszu. Obłęd. To jest właśnie obłęd, za to ludzie płacą.

Jeśli powiem... uwolnisz mnie?

Zatłukę, jeśli nie powiesz. - Tak, w tej chwili był do tego zdolny. - No,

mów! - Świst. Krzyk. - Mów!

Chodziło o to, żeby to nie były tylko odruchy - szlochała. - Zwierzątko

krzyczy, ale nie cierpi. A ludzie chcieli, żeby lala była zdolna do prawdziwych uczuć,

ż

eby znała miłość i upokorzenie... - Teraz już w jej głosie nie pozostało ani śladu

background image

poprzedniej wyniosłości. Zdecydowanie bardzo mu się to podobało. - Matryca

psychiki była zdjęta z normalnej kobiety. Stary pomysł, ale dotąd nikt nie umiał

dokonać odpowiedniej selekcji. Za dużo przechodziło na lalę, nie można było

przewidzieć jej zachowań. Rast sądził, że uda mu się ograniczyć materiał...

- Po prostu wyhodowaliście normalną dziewczynę, tak? Prawdziwą

dziewczynę, z którą każdy może zrobić, na co ma ochotę - mówił, jednocześnie sycąc

się widokiem jej szczupłego, wyprężonego ciała, poznaczonego czerwonymi śladami

uderzeń. - Nikomu się nie dzieje krzywda, prawda?

Szarpnęła się gwałtownie, bluzgając stekiem rynsztokowych wyzwisk.

- Ty gnojku, jeszcze teraz będziesz mnie nawracał, tak? Pierdolony

ś

więtoszku, zabiję cię, słyszysz, zabiję cię, ty gnido, ty... ty... ty kastracie!!! ZABIJĘ

CIĘ!!!

I nagle krew wzburzyła się w nim i wykipiała. Zerwał z siebie koszulę, szelki

z kaburą, pas. Nic nie byłoby w stanie go powstrzymać. Podszedł do niej, obrzmiały i

twardy aż do bólu, do jej ciała ułożonego w idealnej do tego pozycji, pewnie jacyś

specjaliści długo nad tą pozycją myśleli, z wściekłym pożądaniem, z poczuciem, że

nic innego nie jest ważne, że zrobi to, choćby się świat walił - i to właśnie było w tym

wszystkim najbardziej podniecające, i dlatego właśnie to robił, w zapamiętaniu, w

szaleństwie, chwycił ją za włosy, okręcając je wokół dłoni, ściągnął, aż zadarła głowę

niczym-ujeżdżany koń, ale nawet nie słyszał prawie jej krzyku przechodzącego

powoli w głęboki, spazmatyczny szloch, tylko robił to, robił, w obłędzie, aż do

szczytu do szczytu szczytu.

Wciąż jeszcze oddychał ciężko, czując, jak wyciekają z niego resztki

wściekłości. Zaciskał mocno dłonie na jej talii, chłonąc grę mięśni pod gładką skórą i

słabnące, coraz cichsze jęki.


Tak.

Chyba zaczynam cię lubić - stwierdził po jakimś czasie, głaszcząc

opuszkami palców jej kark, ramiona i szyję.

To byłam ja - powiedziała, drżącym jeszcze głosem, poddając się palcom

Tankreda. - Rast chciał, żebym to właśnie ja była pierwowzorem Sybilli... Teraz już

wiesz... Ty bestio... - westchnęła, i zabrzmiało to jak największa pochwała, jaką

kiedykolwiek w życiu usłyszał.

background image

Parę minut temu obiecywałaś, że mnie zabijesz - uśmiechnął się, wciąż

wodząc palcami po jej grzbiecie.

W porządku - oddech Elsy uspokajał się powoli. - Już ci to nie grozi.

Obiecuję. Możesz mnie spokojnie rozwiązać.

Kto was tam kiedy zrozumie - mruknął wreszcie i lekko, pieszczotliwie

klepnął ją w pośladek.

Leżała bezwładnie, czekając aż uwolni jej ręce i nogi. Dopiero po chwili

zwlokła się sennie i usiadła, zastygając z głową opartą o brzeg obitej skórą deski i

przymkniętymi oczyma.

- Myślałam, że to już wszystko, na co cię stać. I że dalej będą tylko morały.

Te rzeczy różnie na ludzi wpływają. Jedni robią się senni, inni gadatliwi. Na

Tankreda wpływały tak, że zaczynało mu się po tym lepiej myśleć.

Staruszek Rast pewnie już nie był w najlepszej kondycji? - usiadł, szukając

wzrokiem bluzy. Podniósł się i wyciągnął z kieszeni papierosy.

Zdarzało mu się. Daj i mi.

Przerwał w najlepszej chwili, zostawił ją podbechtaną i sobie poszedł. Też

byś miała ochotę go strzelić. Tylko że ty jesteś na to zbyt dobrze wychowana.

Może. Nie biorę za nią odpowiedzialności. - Naciągnęła się głęboko. -

Skoro uznał, że idealna dziewczyna, przebój sezonu, powinna być w tym właśnie taka

jak ja... Miło takie rzeczy słyszeć. Zwłaszcza kiedy się już zaczyna wiotczeć.

Przyglądał się jej, już spokojnie, bez podniecenia, taksując fachowo jej

brzuch, piersi i uda. Wzmianka o wiotczeniu była najzwyklejszą, babską kokieterią.

- Dobry jesteś. W końcu wszystko ze mnie wyciągnąłeś. Chociaż nie wiem, po

co ci to, bez niej i tak nie masz nas czym straszyć. A ją w końcu nasi chłopcy znajdą,

pewnie już znaleźli. Poprawimy, przepuścimy przez testy... Za parę miesięcy sam się

będziesz na tę małą zapożyczał. Po co zgrywać świętoszka?

Ubodło go to. Trudno by mu było powiedzieć, dlaczego.

Nikogo nie zgrywam. To nie jest w porządku. Jeszcze rozumiem, jeśli to

tylko kawałek uwarunkowanego na określone reakcje mięsa, ale robić wierną kopię

prawdziwej kobiety...

Prawa rynku, kochanie - powoli wracała do swego zwykłego,

dystyngowanego tonu. - Każda branża ma swoje zasady, twoja na pewno też. U nas

background image

trzeba zawsze dawać coś mocniejszego, niż w poprzednim sezonie. Ciągle

zaskakiwać klienta czymś nowym. Przecież zaczynaliśmy od zupełnie przyzwoitych

filmów, gdzie robili to jak stare małżeństwa. Ale ludzi szybko przestało to podniecać.

Ciągle coś nowego, bardziej wymyślnego, bardziej perwersyjnego, inaczej wypada się

z obiegu.

Ciekawe, co wymyślicie w przyszłym roku. Zwierzęta czy dzieci?

Za wąski rynek, jak dla nas - pokręciła głową, a potem zaśmiała się

serdecznie, patrząc na niego.

Ani słowa - uprzedziła, mierząc w Tankreda papierosem. - Bo twoja

Agencja będzie miała proces o zgwałcenie ochrony koncernu, połączone z

zanudzaniem. A mamy naprawdę wyszczekanych adwokatów.

Zmusił się wreszcie, by przemóc ogarniające wszystkie mięśnie rozleniwienie

i zaczął podnosić rozrzucone po podłodze ubranie, rozglądając się za bronią. Szelki

leżały na zmiętej koszuli, obok drzwi, ale w kaburze nie było pistoletu. Dostrzegł go

chwilę później, jakieś półtora metra wyżej.


Tkwił w smukłej dłoni o długich, pomalowanych jaskrawo paznokciach.

Tankred znieruchomiał, czując, że gwałtownie zasycha mu w gardle.

Dłoń należała do wysokiej, ciemnowłosej kobiety o nienaturalnie długich

nogach i wydatnych piersiach, niemal rozsadzających krótką, czarną sukienkę,

sfatygowaną trochę i ponadrywaną na szwach. Dziewczyna stała przy drzwiach,

oparta ramieniem o drewnianą ścianę. Spoglądała na Tan-kreda wielkimi, czarnymi

oczami. Nie byłby w stanie powiedzieć, co w nich było. Chyba wszystko, co tylko

może się zawrzeć w spojrzeniu kobiety. Niepewnie obracała pistolet w palcach, jakby

nie bardzo wiedziała co to jest i do czego służy.

- No, dobra - mruknęła Elsa przeciągając się, wciąż nieświadoma jej

obecności. - Właściwie, teraz ja powinnam cię wychlostać. Tak by było

sprawiedliwie.

Twarz Sybilli, w którą wpatrywał się jak zahipnotyzowany, drgnęła nagle. Jej

rysy stężały, pełne, wilgotne wargi ściągnęły się w wąską linię.

- Nie próbuj tego - powiedziała. Miała głęboki, przyjemny głos.

Elsa poderwała się na równe nogi, obracając się błyskawicznie. Tym razem

okazała się lepsza od Tankreda - nie tracąc ani ułamka sekundy sprężyła się do skoku,

background image

zwijając pięści. Ale zanim zdążyła rzucić się na Sybillę, ta w jednej chwili przerzuciła

w dłoni pistolet, chwytając go pewnie jak stary komandos. Trzask bezpiecznika. Jak

na pekińczyka, obchodziła się z bronią niezwykle sprawnie.

- Nie próbuj - powtórzyła. Potem, gdy Elsa znieruchomiała, przeniosła znowu

wzrok na Tankreda.

Przymknął oczy. Nawet nie pomyślał, że może spróbować się bronić, rzucić

się na Sybillę, wytrącić jej broń, dopóki była zajęta Elsą. Nie poruszył się, czekał na

dźwięk strzału, przekonany, że zaraz dostanie kulę - dotarło do niego, że wciąż jest

nagi i nagle pomyślał, gdzie może tę kulę dostać, aż ścierpł na tę myśl, ale i to nie

wyrwało go z bezwolnego oczekiwania na strzał. Pochylił tylko lekko głowę, starając

się opanować drżenie mięśni.”

- Ładny jesteś - powiedział ten głęboki, ociekający seksem głos. Szczęk

wprowadzanego do lufy naboju. Przemógł się, by jeszcze raz odemknąć powieki.

Uśmiechała się. Było w tym uśmiechu coś groteskowego, jakaś szatańska

czułość połączona z dziecięcym okrucieństwem. Ale ten nabój nie był wcale

przeznaczony dla niego. Lufa mierzyła w podbrzusze Elsy, stojącej nieruchomo, z

otwartymi ustami i przerażeniem w twarzy. Powoli, jak na zwolnionym filmie, palec

Sybilli zaginał się na spuście.

- Nie - wykrztusił z siebie, nie poznając własnego głosu. Znowu spojrzała mu

w oczy, jakoś tak bezradnie.

- Nie, Sybillo! - powtórzył już pewniej. Milczenie.

Bezruch.

Otworzyła usta.

I wtedy, w tej przeraźliwej ciszy, usłyszeli nagle tupot na schodach. Sybilla

zdążyła tylko rzucić się całym ciałem na drzwi, ale nie zdołała już ich zatrzasnąć -

odskoczyły, jakby z drugiej strony wpadł na nie rozpędzony nosorożec. Poleciała

bezwładnie w drewniane rusztowanie, a w drzwiach ukazał się Przypadłościan.

Przypadłościan w całej swej okazałości - sto kilo mięśni, które jeszcze pamiętały co

nieco z dawnych treningów. Dopadł Sybilli nim sięgnęła po upuszczony pistolet, i

jednym potężnym sierpem wyłączył ją na dobre. Cud, że nie urwał jej głowy.

Właściciele tej kosztownej zabawki mieliby mu to za złe.

Podniósł broń i przez chwilę przyglądał im się z zaciekawieniem.

- Zdążyłem? - zapytał wreszcie, nader inteligentnie. Tankred poczuł tylko

gwałtowną miękkość w przegubach.

background image

Siedział za swoim terminalem, rozparty w fotelu, z nogami założonymi na

pulpit. Była to oznaka kompletnego rozprzężenia, którego na codzień w Agencji

absolutnie nie tolerowano. Ale Szef uważał, że w chwilach szczególnych - na

przykład, kiedy udało im się wydusić z jakiegoś koncernu równe dziesięć milionów -

jego podwładnynr-należy się chwila luzu. “Ludzkie panisko”, jak to podsumował

Komandor.

Cały czas nie dawał mi spokoju ten Torres - mówił Tankred. - Najpierw

myślałem, że to robota Sybilli. To oczywiście nonsens, nie dostałaby się do biurowca,

poza tym widziałem dobrze, że nie miał żadnej rany. I dopiero jak się dowiedziałem,

ż

e chorował na serce, zacząłem kojarzyć. Ta babka z ochrony musiała rozmawiać z

nim przez wideokom, uprzedzić, że przyjdzie z sępem, któremu ma opowiedzieć jakąś

przekonywającą bajeczkę, żeby wziął dziesięć tysięcy i sobie poszedł. Przy okazji

dziadek pewnie w ogóle się dowiedział o sprawie. I jeżeli od tej wieści wykorkował,

to musiał wiedzieć, że ona naprawdę może być niebezpieczna, zwłaszcza, jeśli

przejęła od swego pierwowzoru choć trochę umiejętności ochroniarza. Pomyślałem,

ż

e jak będę wiedział coś o jej psychice, to w końcu zgadnę, gdzie jej szukać. Udało mi

się trochę wyciągnąć z tej babki, więc pojechaliśmy tam, przyczaić się na nią. Tyle, że

ona już tam była.

Miałeś szczęście, że ci wyłączyła przekaźnik. Gdyby działał, do głowy by

mi nie przyszło sprawdzać, co się z tobą dzieje. No, ale jak mi zaczęło wyć -

Przypadłościan rozłożył ręce - widzę, że coś nie tak, no to wskoczyłem w wóz i

pojechałem. Przepraszam, że tak długo to trwało, ale nie miałem pozycji, musiałem

sprawdzać jeden po drugim wszystkie kolejne namiary.

Dobrze, że ona tego nie wiedziała - przytaknął. Faktycznie, uczyli go

kiedyś, że wyłączenie przekaźnika bez wpisania i potwierdzenia kodu zakończenia

akcji traktowane jest na wyjściu automatycznie jako alarm. Ciekawe, jak by wyglądał,

gdyby miał lepszą pamięć.


I zdaje się, że koniec końców trafiłem na najlepszy moment - dorzucił po

chwili Przypadłościan.

Tak. To się nazywa “mieć entree” - skinął machinalnie głową,

zastanawiając się, jak zmienić temat, zanim Przypadłościan zapyta, co się tam

właściwie działo. Szczerze mówiąc, sam tego nie wiedział. Odkąd zajął się tą sprawą,

background image

wydawało mu się, że Sybilla będzie się po prostu mścić. Teraz sądził, że jej

zachowaniem wcale nie kierowała żadna zemsta, że nie była do tego zdolna, zresztą,

cholera wie, co właściwie odczuwała jako krzywdę, a co nie. Co nią w takim razie

kierowało? Nie miał pojęcia. Może nic. Może w chwili, gdy trzasnął cały system

warunkowania, zamieniła się w rozregulowany automat, szarpany na wszystkie strony

seriami przypadkowych, nieskoordynowanych odruchów. Tak by było najprościej.

Chciałby, żeby tak było. Ale w głębi ducha nie potrafił w takie wyjaśnienie uwierzyć,

i miał się nad tą sprawą jeszcze przez jakiś czas zastanawiać w wolnych chwilach.

Z kłopotu wybawiła go Ewa.

- Słuchaj, ale jak ty na to wpadłeś? - dopytywała się. - Skąd wiedziałeś, że ona

tam wróci?

Nawet mu to do głowy nie przyszło. Ale przecież się nie przyzna, jak to było

naprawdę. Niech myślą, że po prostu ma nosa.

No, wiesz - odrzekł po chwili namysłu. - Pomyślałem sobie, że prawdziwa

kobieta na pewno tam wróci. Choćby po jego fotografię. Ona go przecież naprawdę

kochała.

A idź ty - żachnęła się. - To to była dla ciebie prawdziwa kobieta?

Jeżeli się obraziła, to w każdym razie nie zdążyła w pełni uzewnętrznić swego

oburzenia. Drzwi uchyliły się cicho i do pokoju wsunął się Komandor.

- Szef idzie - oznajmił, i zaraz dodał konspiracyjnym szeptem: - z taaaakim

koniakiem pod pachą.

O tak. To było właśnie to, czego organizm Tankreda najbardziej w tej chwili

potrzebował.


Zapadła pełna napięcia cisza. Przerwał ją wreszcie Przypadłościan,

oznajmiając zbolałym głosem, że go dziś od rana strasznie łupie wątroba.

Kątem oka Tankred dostrzegł pełen triumfu uśmiech na twarzy Komandora.

sierpień - grudzień 1989

NOTATNIK (XII): TROLLE


Teraz, gdy stoimy na leśnej polanie, obróceni w głazy, nie brakuje nam już

niczego. Słońce lśni na kamiennych czołach i ramionach, wiatr owiewa nasze grubo

ciosane twarze. Po-’ znajemy wytęskniony smak kropel deszczu i szelest pieniącej się

background image

bujnie dokoła, zielonej trawy. O tym właśnie śniliśmy przecież przez wieki spędzone w

zatęchłych, mrocznych podziemiach. W czarnych lochach śpiewaliśmy półgłosem

pieśni o tym świecie, od którego oddzieliły nas wyroki bogów, kute w żelazie bramy,

łańcuchy rdzewiejące na kołowrotach i halabardy strażników. Powtarzaliśmy szeptem

legendy o szumie drzew, o błękicie i zieleni, o jasnych, ciepłych promieniach, hojnie

darzących wszystkich życiem.

I oto nasze sny się spełniły. Skruszały granitowe mury kazamat, rdza

przegryzła bramy naszego więzienia, straże rozbiegły się w popłochu. Wyszliśmy ku

ś

wiatłu, które poraziło nawykłe do mroku źrenice i przemieniło nas w posągi.

Przysiadają na nas ptaki, zwierzęta ocierają się grzbietami o wrosłe w darń

nogi. Czasem na polanę zaglądają też ludzie. Odchodzą szybko, niosąc pod

powiekami naszą spełnioną tęsknotę, by zgubić ją prędko w natłoku swych

codziennych spraw. Może tylko któryś westchnie z politowaniem. A my nie potrafimy

obrócić zesztywniałych karków i posłać w ślad za nimi swego krzyku.

Z naszych skamieniałych warg nie padnie już żadne słowo.

JAWNOGRZESZNICA


Tłum, morze ludzi - Rany Boskie, takiego mrowia chyba jeszcze świat nie

widział. Stoimy przy bramie od czwartej rano, teraz jest już po południu, i cały czas,

bez chwili przerwy, przepływa wokół nas potężna rzeka rodaków. Rozdwaja się zaraz

za bramą i ginie gdzieś za naszymi plecami, wtłoczona w przejścia i sektory. Bram

jest pięćdziesiąt osiem, wszystkimi wlewa się nieustannie ten żywioł i końca nie

widać. Za wysoką na cztery metry barierą z gęstej, podłączonej do prądu siatki, za

poprzedzającymi ją kolorowymi szlabanami wciąż tłum. Z obłoków musi to

niesamowicie wyglądać.

Nie przypuszczałem, że będzie ich aż tylu, nawet wliczając polonusów z

całego świata. Walą przed siebie, z wyciągniętymi w rękach kartami wstępu, pełni

radosnego podniecenia. Niosą jakieś transparenty, chorągwie, święte obrazy... Bez

końca. Aż dech zapiera. Tylko nasze ponure gęby, moja i Bibola, nie pasują zupełnie

do ogólnego nastroju. No, ale my tu jesteśmy tylko elementem pejzażu, takim samym

jak te wszystkie szlabany, barierki i łopoczące chorągiewki. Po prostu sterczymy przy

bramie, od wewnętrznej strony, zacięci w ponurym milczeniu.

Właściwie nie bardzo wiadomo po co. O żadnym sprawdzaniu kart nie ma w

tym tłumie mowy. Cała reszta Milicji Bożej dawno już dała nogę, żeby się,

background image

korzystając z mundurów, przepchać jak najbliżej ołtarza. Zostali państwowi gliniarze

- jako etatowi grzesznicy do brudnej roboty nie mogą przekroczyć otaczającej

poświęconą ziemię bariery. Oni pilnują tego tłumu, tu, i dalej, na dworcach, szosach i

lotniskach. My nie mamy nic do roboty. Ale stoimy, bo ostatni rozkaz był stać, a ja

osobiście nie mam już innego wyjścia, tylko sumiennie wypełniać rozkazy.

Bibol pewnie myśli to samo, ale nie wiem, nie rozmawia ze mną. I czego się

wścieka? W końcu to wszystko od niego się zaczęło. Od tego, że się jak zwykle

schlał, spóźnił na służbę i nie mogłem zejść z posterunku.

To było jakieś dwa, trzy miesiące po ogłoszeniu terrmnu Nawiedzenia. Roboty

w opór, cały gmach komendantury episkopatu pękał od interesantów. Obozowali pod

budynkiem, czekali tygodniami na swoją kolejkę - regularne oblężenie, głównego

wejścia w ogóle nie dało się używać. Na dole zajmowali się nimi niżsi rangą

selekcjonerzy. Tych nielicznych, których nijak nie dawało się spławić, przepuszczali

na górę, do kolumnowego gabinetu, gdzie za ogromnym biurkiem, pod wielkim

krucyfiksem i rozciągniętym na całą ścianę rjiało-czerwonym płótnem przyjmował ich

Jego Świątobliwość. A za plecami Jego Świątobliwości prężył się w postawie

zasadniczej odpicowany na galowo funkcjonariusz Milicji Bożej, z akselbantami i

złotym poso-chem Służby. Czyli ja.

Delikwent, oczywiście, miał wszystkie papiery w porządku. Kartki w

komplecie, stemple jak należy, plik cegiełek na bazylikę, wszystkie dobrowolne ofiary

uiszczane terminowo, i jeszcze kilka mocnych poświadczeń prawego żywota. Ale

tutaj to nie robiło wrażenia. Jego Świątobliwość przerzucił wszystko, niby to z uwagą,

po czym sięgnął po przyniesiony przez diakona wydruk z sekcji rachunków sumień

głównego teokomputera. Wysłuchał cierpliwie dukanej przez starucha supliki,

pokiwał głową, upił herbaty i znienacka przygwoździł go pytaniem:


- Czy to prawda, że szesnastego grudnia 1995, podczas rozmowy w toalecie

szkoły, nazwaliście swego księdza katechetę “głupim katabasem”?

Gdy mówił “głupi katabas”, zrobiłem regulaminowe pół kroku do przodu,

wcisnąłem taster ustawionego na biurku służbowego różańca i przytrzymałem go

przepisowe (bluź-nierstwo lżejsze, cytat) 25 zdrowasiek. Do tego właśnie służyłem w

tej obitej bielą i szkarłatem sali. A także do otwierania i zamykania drzwi przed i za

starającym się o wstęp na Trybunę Honorową.

Suplikant pobladł i przełknął ślinę z odgłosem, który w zalegającej gabinet

background image

ciszy zabrzmiał jak skręt kiszek wieloryba.

No, jakże to wtedy było? - rzucił łagodnie Jego Świątobliwość po jakimś

czasie.

Ja... tak, Wasza Świątobliwość, przypominam sobie teraz. Ale ja wcale nie

wiedziałem, co to znaczy...

- Hm... na rok przed maturą? No dobrze, nie wiedzieliście... No, ale teraz już

wiecie?

Tak, Wasza...

I na pewno szczerze żałujecie, prawda?

Tak, Wa...

Niemniej jednak - uciął Jego Świątobliwość - nie wyspowiadaliście się

dotąd z tego upadku, nie odprawiliście pokuty...

Pełna skruchy twarz suplikanta wystarczała za dalszą rozmowę. Jego

Ś

wiątobliwość odłożył wydruk i powoli przetarł dłonią twarz, gestem człowieka

padającego ze zmęczenia.

Zrozumcie moją sytuację - podjął wreszcie. - Trybuna mała, a żniwo

wielkie. A tak byliście blisko... Szkoda, wielka szkoda - uniósł głowę i potrząsnął nią

parę razy. - No nic, może coś się jednak da zrobić. W końcu człowiek jest

niedoskonały. Dam wam pismo do parafi, i jak tylko tę sprawę uzupełnicie, złóżcie

aneks do podania w kancelarii. Powołacie się na mnie... no, tak, Bóg z wami.

Iz Waszą Świątobliwością - skłonił się pokornie suplikant, wstając z

klęcznika. Jego Świątobliwość wypełnił szybko formularz, podał mu i skinął na mnie

ręką, wysuwając wskazujący palec. Skinięcie oznaczało “wyprowadzić” - palec - “nie

wzywać następnego”.

Zawsze byłem pełen podziwu dla dyplomatycznych talentów Ojców

Selekcjonerów. Parę słów, i gość, zamiast się zżymać, że go odwalono, odchodził cały

szczęśliwy. Ma kartkę, znaczy się - jest szansa. Dbają o ludzi, sam Jego

Ś

wiątobliwość robi, co może, żeby mu pomóc. Każdy może przyjść i prosić, żeby go

dopuszczono przed oblicze Pana. I każdy zostanie wysłuchany.

Inna sprawa, że nie zdarzyło się - przynajmniej na moich służbach - żeby

ktokolwiek z tych przychodzących z ulicy, bez żadnego pchania, zdołał się dobić

swego. Ale w końcu wszystkich wpuścić nie sposób.

Zrobiłem w tył zwrot, odeskortowałem wzruszonego okazaną mu troską

background image

suplikanta do drzwi i wyszedłem za nim.

Na korytarzu czekało ich jeszcze ze dwudziestu, jeden poderwał się

energicznie. Zatrzymałem go ruchem dłoni.

- Przerwa - oznajmiłem. - Jego Świątobliwość przyjmie następną osobę za

piętnaście minut. Proszę...

Urwałem, widząc zamieszanie na schodach. Spomiędzy kilku porządkowych,

wyraźnie usiłujących ją zatrzymać, wyprysnęła nagle jakaś dziewczyna i runęła

wprost na mnie z siłą i szybkością armatniej kuli. Zdążyłem tylko zaprzeć się o

framugę - omal mnie nie rozdeptała, spłaszczyła się na mojej piersi, aż poczułem

ciepło w brzuchu. Jak piskorz starała się za wszelką cenę prześlizgnąć do gabinetu.

Proszę proszę, niech pan mnie puści - usłyszałem tylko, w przelocie

mignął mi ostry, jakby gadzi profil i sztorm rudawych włosów. Z trudem zdołałem

zatrzymać prące do przodu krągłości. Chwilę potem dopadli nas porządkowi.

Nie robić zamieszania! - wysapał wściekle jeden z nich, wykręcając jej

fachowo rękę. Powlekli dziewczynę z powrotem w kierunku schodów, trochę się

szarpała, ale tylko na początku. Zresztą, nie przyglądałem się. Nie takie rzeczy się

widziało.

- Tak... - przygładziłem odruchowo mundur. Suplikanci zdawali się w ogóle

nic nie dostrzegać, poza sufitem i swoimi kamaszami. - Proszę czekać.

Wróciłem do gabinetu, zatrzaskując ciężkie, dębowe wie-rzeje. Jego

Ś

wiątobliwość zniknął już, biało-czerwone płótno kołysało się tylko lekko.

Odetchnąłem, ocierając pot z czoła.

Chwilę później z małych drzwiczek w przeciwległej do biurka ścianie

wychyliła się głowa Bibola. Mimo dyskretnej warstwy pudru pod oczami, jego oblicze

nadawało się na okładkę podręcznika o kacu. Świetna ozdoba gabinetu.

Rozejrzał się i podszedł ociężale. Bez słowa rzuciłem mu posoch.

Masz szczęście, że jesteśmy w świętym miejscu.

Dobra, dobra - zachrypiał. - Pogadamy, jak się podleczę.

Aha. Zadzwoń, jakby ci się przydarzyło. Nawet w środku nocy. Muszę cię

jeszcze zobaczyć trzeźwego, zanim wszyscy pójdziemy do nieba.

No wiesz! - obruszył się. - Pan wyniósł nas ponad inne, niewierne narody,

wybrał na swe powtórne przyjście, i ja mam chodzić o suchym pysku? Co by ze mnie

background image

był za Polak?

- Do sektora P-4?

Unoszę wzrok i tracę kilka sekund na wydobycie go z rozfalowanego tła. Gdy

się stoi tyle godzin w tłumie, nie należąc do niego, ludzie dookoła przestają istnieć,

stapiają się w jednolitą masę.

Typowy wiejski księżulo o prostodusznej, tryskającej szczęściem twarzy,

wiodący swoje stadko owieczek z flagami, transparentami i pętami kiełbasy w siatach.

- Prosto, w trzecią alejkę w prawo i potem czwartą w kierunku ołtarza -

odpowiadam zupełnie bez sensu. Wszystkie alejki stratowano już dawno, po

wyznaczających je barierkach nie zostało wspomnienie - pewnie je naród rozebrał na

relikwie.- Obowiązuje pełny spontan, gdzie się kto wepchnie. Ale to pytanie daje mi

na chwilę poczucie wielkiej misji. Wiem, po co mnie tu postawiono. śebym

odpowiadał na pytania, gdyby ktoś miał ochotę je zadawać.

Coś dziwnego. Dopiero po chwili łapię, co: cisza. Umilkły chóralne modlitwy

z gigantofonów, od wielu godzin padające w monotonny szum sunącego tłumu. Ale

tylko na chwilę. Ktoś w głośnikach intonuje ochryple i zaraz nad rozległymi jak cały

ś

wiat błoniami zrywa się nierówne, kobiece zawodzenie:

Nad Częstochową płyną okręty módl się za nami, Panienko Święta...

Właśnie tę pieśń zasuwał chór archikatedralny, gdy automatycznie włączył się

mój telewizor. A po chwili znajome, codzienne: “Niech będzie pochwalony Jezus

Chrystus, wita państwa w imię Boże Dziennik Telewizyjny. W dzisiejszych

wiadomościach między innymi: przygotowania do Nawiedzenia Pańskiego: rozmowa

z przewodniczącym Związku Prawdziwych Polaków i Katolików; grzeszne ludy

wschodu i zachodu z podziwem i zazdrością mówią o łasce, której dostąpił nasz

bohaterski naród.

Zaczniemy jak zwykle od wieczornej modlitwy z kaplicy Telewizji Polskiej.

Halo, Woronicza...”

Przyglądała się ze zdumieniem, jak podchodzę do telewizora i gaszę obraz.

“To wam tak wolno?” - wyczytałem w jej spojrzeniu.

Nam to wszystko podają na odprawach - rzuciłem, wzruszając

nonszalancko ramionami. - Mamy własnego sufragana.

Ale ja?.

Nie bój nic - dodałem protekcjonalnie, sięgając do barku. - Jesteś ze mną.

background image

Czego się napijemy?

Gapiła się na mnie niemal z uwielbieniem. Biedna dziewczyna, swoją drogą.

W galowym mundurze, z szamerunkiem i ze złotym posochem w garści wzięła mnie

za Bóg-jeden-wie-kogo. Niby że jak tak ubrany gość łazi po komendanturze, jeszcze

po gabinecie Jego Świątobliwości, to musi jakaś lepsza fisza. Teoretycznie tak. Nie

pomyślała tylko, sierotka nieszczęsna, że Ojcowie Selekcjonerzy potrzebują też

facetów od zamykania drzwi i kręcenia różańcem.

Oczywiście, powinienem jej to wyjaśnić. Od razu, jak tylko zdołała mnie

wytropić - swoją drogą, nie wiem jak się to jej udało. Podkusiło, diabli nadali,

zachciało mi się. Na parę tygodni przed Nawiedzeniem o okazję było coraz trudniej, a

dziewczyna miała coś w sobie. Szczupła, o opływowych kształtach, z lekko rudawymi

włosami i należycie uwypuklonym przedsięwzięciem... tylko z twarzy przypominała

trochę pterodaktyla, fakt. No, ale w końcu te brzydsze też ktoś musi.

W każdym razie, gdy zbliżyła się na parkingu otworzyłem drugie drzwiczki i

rzuciłem “wsiadaj”. Wskoczyła do wozu, aż się za nią zaświeciło.

A teraz stała przede mną w moim służbowym mieszkaniu na rogu

Ś

więtokrzyskiej i Księdza Piotra, i ciągle uważała mnie za kogoś, kto dużo może. A

ja bezczelnie korzystałem z sytuacji.

To - podałem dziewczynie kieliszek i zaprosiłem ją gestem na fotel. - To

co jest?

Widzisz... - zaczęła nieśmiało.

Widzę - przekoziołkowałem i od razu nalałem sobie następny, grunt to się

dobrze rozgrzać. - Masz pojęcie, ilu jest chętnych na Trybunę?

Na Trybunę - powtórzyła gorzko. - Nie, po prostu chcę wejść, gdzieś w

miarę blisko ołtarza. Przynajmniej... w ogóle.

Zwykłe karty wstępu rozdawali po parafiach, jak leci. Nigdy nie

przypuszałem, że ktoś może mieć z tym kłopoty.

Ja muszę - zapewniła mnie żarliwie. - Mam wszystkie papiery, chcesz

zobaczyć? - sięgnęła do torebki i podała mi plik spiętych gumką kwitów. Zacząłem je

przeglądać z mądrą miną. Kartki od spowiedzi, świadectwa z procesji, książeczka

eucharystyczna i tak dalej - wszystko postemplowane i w zupełnym porządku. Jak u

każdego.

Jak to sobie załatwiłaś?

background image

Spłoniła się. Trafiony - zatopiony.

- Daj spokój, rozmawiajmy szczerze - potarłem dłonią twarz. - Spróbuj mnie

zrozumieć, to nie jest łatwa sprawa. Muszę wszystko wiedzieć, chyba jasne?

Patrzyła w podłogę.

Kumpel narzeczonego - rzuciła wreszcie.

Na przyszłość dobieraj sobie narzeczonych z lepszymi znajomościami -

pokiwałem głową, podsuwając jej kwestionariusz nabożeństw niedzielnych. - No,

popatrz sama. Wszystkie msze z pół roku, ten sam stempel, ten sam tusz, podpis tym

samym pisakiem. Kto się na to nabierze?

Tak naprawdę, to była to normalka i nikt by nie zwrócił uwagi, ale ona

wyraźnie nie miała o niczym zielonego pojęcia. Wyglądała na kompletnie załamaną.

Popatrzyła na mnie tak bezradnie, że aż się wzruszyłem.

- Możesz mi pomóc? - spytała cicho. Wstałem i zacząłem zasłaniać okna.

- Milicja Boża nigdy nie odmawia pomocy bliźniemu - oznajmiłem

sentencjonalnie, dociągając starannie story. Naprzeciwko mnie mieszkała taka jedna

wredna starucha z lornetką. Parę miesięcy wcześniej przylukała jak sąsiad dogadzał

własnej żonie za dnia i wlepili mu pielgrzymkę.

Przeszedłem po omacku przez pokój i zapaliłem lampę, odwracając się w

stronę dziewczyny.

A potem szybko sięgnąłem po kieliszek, żeby przepłukać zaschnięte gardło.

Aseksualny, bury sweter i gruba spódnica, standardowy strój Skromnej i

Pracowitej Polki, zniknęły za oparciem fotela. Stała przede mną w koronkowej

bieliźnie, jak w jakimś filmie z Upadłego Zachodu, wartym pięćset zdrowasiek za

każdy kadr. Podpłynęła bliżej, bardzo blisko, unosząc ku mnie tę swoją pterodaktylą

buzię.

- Proszę cię, pomóż mi. Musisz mi pomóc. Biedna kretynka. Trzeba było

wyrzucić ją z miejsca. Delikatne dłonie przesuwały się pod moją koszulą, coraz niżej

w dół brzucha. Za nimi wędrowała muskająca lekko, rudawa grzywa.

- Błagam - powtórzyła, rozpinając zręcznie ostatni guzik. - Pomożesz?”

Odetchnąłem ciężko, wplątując dłoń w jej włosy.

- Jasne. Trafiłaś do właściwej osoby, kochanie.

O mały włos, a zapomniałbym z tego wszystkiego nastawić różaniec.

background image

Odsunąłem się w ostatniej chwili.

- Idź do łóżka - szepnąłem, odpinając kasetę różańca od pasa i podłączając ją

drżącymi dłońmi do domowego gniazda teokomputera. Dobra, milicyjna maszynka na

japońskich podzespołach. Stały, bieżący kontakt z rejestrami teokomputera - źrenica

wiary i wejściówka do nieba. Poszukałem w tabeli Szóstego Paragrafu, “cudzołóstwo”

i nastawiłem na tarczy swój mnożnik, spory - w końcu tylko młodszy sierżant, chociaż

z komendantury. Ale mimo to dodałem jeszcze dziesięć procent wzmocnienia, bo

było mi trochę głupio wobec tej dziewczyny.

Maszynka zagrała śpiewnie, wchodząc z miejsca na wysokie obroty.

- No, dobra - oświadczyłem, siląc się na spokojny głos. - Rozpatrzmy sprawę.

Któryś z kumpli mówił kiedyś, że najbardziej warto właśnie z tymi

brzydszymi. “Takie lale, kurde, to możesz na uszach stawać, a ona nic, królewna

znudzona. A brzydka to się ucieszy, doceni... mówię ci, mały, zupełnie co innego”!

Dopiero wtedy było mi dane docenić głęboką, życiową mądrość tych słów.

Długo, bardzo długo w pokoju słychać było tylko nasze gorące oddechy,

poskrzypywanie łóżka i świergot różańca.

Gdy postękiwania i skrzypienie wreszcie ucichły, podniosła się z wdziękiem i

w drodze do łazienki nachyliła się nad czytnikiem teokomputera.

- Ty wiesz - odwróciła ku mnie płonące oczy. - Wychodzi, że jeśli jeszcze

możesz, to możemy jeszcze ze dwa razy.

Ś

piew znowu przycicha. Teraz ktoś przemawia. Właściwie, należałoby

powiedzieć: każe. Dałbym głowę, że to nasz Komendant Główny. Przez piętnaście

minut podgrzewa ogólny entuzjazm, wyciągając z grobowców wszystkich możliwych

ś

więtych, błogosławionych i bohaterów. Przypomina mi się, jak parę dni temu,

wywalając mnie z komendantury, objaśniał mi podniesionym głosem kim jestem, na

czyim żołdzie, oraz przez kogo i w jakich okolicznościach zostałem spłodzony. Klął

przy tym tak, że niemal nie zdejmował ręki z różańca. “Na takich skurwysynów to

tylko ogień piekielny i wieczne potępienie! Kto się raz zaprze Pana, nie ma dla

takiego przebaczenia!”

A potem odwrócił się i popatrzył na zdobiący ścianę portret następcy świętego

Piotra, z miną “no, dopieprzyłem grzesznikom jak trza, śpij spokojnie”.

Teraz mówi wzniosie i z patosem. O cierpieniach i ofiarach, o Przedmurzu, o

Chrystusie Narodów. Wreszcie dochodzi do ostatnich lat, do tego, jak pomimo

technologicznego zacofania i świętego ubóstwa nie straciliśmy z oczu

background image

najważniejszego celu. Opowiada o bohaterstwie i męczeństwie założycieli Milicji

Bożej, o wyzwalaniu się z tyranii zeświecczenia, konsumpcjonizmu i laickich rządów.

Ś

wiat z nas kpił, Upadły Zachód, gnijący w rozwydrzeniu i bogactwie, wytykał

palcami, Azjaci lekceważyli, murzyńscy celnicy trzepali bezlitośnie na granicach - ale

my walczyliśmy, wierzyliśmy gorąco i nie uroniliśmy naszego skarbu.

Wszyscy mają łzy w oczach. Aż czuć spotężniałe nad tłumem uniesienie,

tornado serc, wciąż narastające bardziej i bardziej. Długie, niemilknące oklaski -

próba generalna tych, które bić się będzie Panu. Oto nadeszła nagroda za te zasrane

tysiąc lat z hakiem, za ten cały syf, życie na zadupiu świata, wiecznie w ogonie. Naród

Wybrany, nie wierzyłeś w to, człowiek? Ostatni stali się pierwszymi.


A ja stoję tutaj, posłuszny rozkazowi. Hen, za horyzontem. Pewnie, są tacy, co

mają gorzej - chociażby ci gliniarze za barierą, albo inni funkcjonariusze państwowi,

przeżytki obalonego, świeckiego ustroju, doglądający teraz wyludnionego kraju. W

końcu ja stoję jeszcze na poświęcanej ziemi, tygodniami obchodzonej w procesjach i

egzorcyzmowa-nej przez kardynałów i biskupów. Ale to niewiele znaczy. Pan mnie i

tak tutaj nie dostrzeże. Pewnie lepiej dla mnie.

Zostawiam zobojętniałego na wszystko Bibola i przepchnąwszy się przez

tłum, włażę na rosnące” opodal rozłożyste drzewo. Wytężam wzrok aż do bólu,

usiłując dostrzec przemawiającego. Ale z tej odległości widzę tylko gigantyczny,

okraczający zalany ciżbą horyzont transparent “Polonia semper fidelis”. Kumpel z

Wydziału Propagandy opowiadał, że była o ten napis zdrowa przepychanka. Stanęło

na kompromisie: wszystkie “P” i “S” przerobiono na kotwice, a do każdego “L”

dodano chorągiewkę.

Przejeżdżam wzrokiem po zapełnionych głowami błoniach, po transparentach,

chorągwiach, wstęgach i co tam jeszcze nad tym morzem powiewa. Mogłem tam stać,

tuż przy ołtarzu, gdzie koledzy z komendantury obstawiają Trybunę Honorową i lożę

gości zagranicznych. Mogłem...

Obracam się na gałęzi i spoglądam z wysokości za barierę. Kordony gliniarzy

odwaliły tam dobrą robotę, trzeba przy-znuć - bez nich ten tłum chyba by nas

zatratował. Ale w pejzażu za bramą - “tam, gdzie będzie płacz i zgrzytanie zębów”,

jak to określił na odprawie szef ochrony porządku w sektorach zewnętrznych - jakby

się coś zmieniło. Wyraźnie widać skupiający się w jednym miejscu tłumek

bezbożników, nie wiem, wokół czego. Gdzieś tam, w tym zgrzytaniu zębów, kręci się

background image

pewnie mój Pterodaktyl. Ciekawe, niedawno miałem ochotę urwać jej łeb, a teraz

niemal się roztkliwiam na samą myśl, że w sumie co ona winna, sam z siebie

zrobiłem durnia. Pewnie ma mnie za ostatniego złamasa, który ją wykorzystał i nawet

palcem nie kiwnął, żeby pomóc.

Robi mi się jakoś głupio, złażę szybko z drzewa. “... w tym narodzie, w tym

jednym, nie znalazł Pan zatwardziałych grzeszników. Nie splugawili bezbożni tej

ziemi. I dlatego rzekł Pan: przyjdę do tego ludu...” - padają z gigantofo-nów słowa na

oczarowany chwilą tłum.

Powiedz mi - odezwałem się wreszcie, zapalając papierosa - dlaczego...

musisz to załatwiać w taki sposób?

Muszę go zobaczyć. I żeby on mnie zobaczył - szepnęła w moje ramię.

Milczała długo, wreszcie podjęła z westchnieniem.

Wyskrobałam kiedyś dziecko. Miałam siedemnaście lat, nie pomyślałam,

no i... wiesz, jak to bywa. Bałam się.

Jasne. Rozumiem.

Guzik tam rozumiesz. Za to akurat już dawno zaliczyłam pokuty, mam

poświadczenia. Autentyczne. Sprawy nie było. Tylko ja jedna jeszcze o tym

pamiętam.

To dlaczego nie dali ci karty w parafii?

Proboszcz. Widzisz, ja już taka jestem... Czasem nie umiem się

powstrzymać. Cholera, nawet teraz zapomniałam, po co tu przyszłam. Wiesz, był taki

facet. Znalazła się jakaś swołocz, zakapowała do parafii, no i mi dowalili.

Jawnogrzesznica, tak to się po waszemu nazywa?

Uhm. Szósty Paragraf, artykuł dwa, podpunkt pierwszy ustępu drugiego.

I w dodatku recydywa. Podpadło pod Publiczne Zgorszenie.

Tak. Publiczne Zgorszenie to jedna z najpaskudniejszych spraw. Ekspiacje

trzeba załatwiać przez kurię, a to trwa.

- A on? Parsknęła jak kotka.

- Ty chyba jesteś bardzo młody, wiesz? - stwierdziła. - On jest u nas fisza,

ojciec dzieciom, szanowany obywatel i tak dalej. Pewnie i tak zdrowo wybulił, żeby

przydusić sprawę. Myślisz, że jeszcze by narażał swój prestiż ujmowaniem się za

jakąś ścierką, z którą mu się zdarzyło zapomnieć?

background image

Westchnęła.

On na pewno nie miał kłopotów z wejściem.

Mimo wszystko powinni ci dać kartę pokutną, jak znam przepisy. I z tym

już należy ci się wstęp.

Nie wiem... Głupio pograłam. Jak teraz się to wszystko zaczęło, to

poszłam do proboszcza, strasznie mnie zbluzgał. I ja jego też. Wyrwało mi się, co

myślę o tym całym cyrku. - Pamiętam, że odruchowo wzdrygnąłem się po tych

słowach, ale nic nie powiedziałem. - Wstawił mi z miejsca takiego haka w papiery, że

w ogóle nie było o czym rozmawiać. Pomyślałam, że może się da coś załatwić w

Warszawie...

Publiczne Zgorszenie i Bluźnierstwo. Nieźle. Naprawdę nieźle.

- Ale to wszystko nieważne, wisi mi. Tylko... Czasem tak myślę, że nadal nie

jestem w porządku. Bałam się, nie myślałam co robię. A teraz mnie to męczy. Nie

wiem... Chciałabym tylko, żeby On mnie zobaczył. śeby mi pomógł o tym nie myśleć.

Chyba nie wyrzuciłby mnie za drzwi, tak jak proboszcz. Co?

Zastanawiałem się.

- Pewnie gadam głupoty, co tam jakaś idiotka może wiedzieć o tajemnicach

wiary... po prostu, sama nie wiem czego chcę. Załatw mi tylko wejście. Proszę, załatw

to.

“Jesteście Milicją Bożą i nie możecie znać pobłażania dla grzechu. Gdybyśmy

kiedykolwiek pobłażali grzesznikom, nasz naród nie byłby tym, czym jest”.

- Zostaw mi te swoje papiery. Zrobię, co będę mógł. Sam się zdziwiłem, jak

szczerze to zabrzmiało.

- Musisz już iść - dodałem po chwili. - Nasze różańce są lepsze od

księżowskich, ale gdybyś miała zostać na noc, musiałbym szukać kapelana.

Zostawiła po sobie ciepłą poduszkę i jakiś nigdy dotąd nie zaznany,

wgryzający się w duszę niepokój.

Słońce pochyla się coraz niżej nad horyzontem. Wbite w niebo oczy. Ostatnie

chwile. Nawet ja powstrzymuję oddech. To już za moment. Zaraz.

Zrobiło się pusto i spokojnie, kto miał wleźć, wlazł i rozpłaszczył się na

plexiglasowej barierze otaczającej sektory wewnętrzne albo na plecach

poprzedników. Sprzed bramy zwijają się ostatni stolikarze. Niektórzy próbują zabrać

cały majdan ze sobą. Bibol stentorowym głosem przypomina kilku takim, jak to Pan

background image

osobiście nakładł swego czasu śydom za spekulowanie na świętym terenie. Inni

ładują jedynie co lepszy towar w kieszenie, zostawiając za barierą rozłożone na

gazetach, wzdłuż drogi, plastykowe Matki Boskie.

Dookoła pustka, tylko bariera, brama i my. Czas już zupełnie przestał istnieć.

Modlę się, sam, bez różańca, ustami w których czai się gorycz. Nie chce mi się kląć

siebie i parszywego losu, nie chce mi się patrzeć z daleka na plecy milszych Panu niż

ja. Stoją jak posągi, jakby dusze już z nich powychodziły i zleciały się ku środkowi

błoni, gdzie strzela w niebo powitalny ołtarz. Dożyć tej chwili... tak, zostało nam to

dane.

Zgodnie z instrukcją ryglujemy wrota na amen. Policjanci porozłazili się,

odpoczywają. Czego ci tam tak się zleźli w kupę? Jakby kogoś słuchali. Nawet

gliniarzy w tym zbiegowisku coraz więcej. Jakiś wichrzyciel, bluźnierca? Łapie się

czasem takich. Nawet w ostatnich tygodniach opowiadali mi chłopcy z operacyjnego,

jak przycięli jednego gościa, bezczeszczącego powitalne plakaty “Rzekł pan: przyjdę

do ludu mego, który się nigdy mnie nie wyparł”, dopiskiem: “aby mnie po raz wtóry

ukrzyżował”. Swoją drogą, trudno wyczuć, o co takim ludziom może chodzić.

I gdzieś tam, pośród nich, plącze się pewnie ta idiotka.

Ani tu, ani tam, pośrodku, między bezbożnymi a ludem bożym - bo rozkaz jest

rozkaz, stać i pilnować bramy. I tak mają szczęście, że jest ich tak niewielu. Bo gdyby

było więcej, Pan mógłby nie przyjść. To wszyscy wiedzą, dlatego przecież wybrał

nasze święte ubóstwo, a nie żaden z bogatych krajów Upadłego Zachodu.

Ale gdyby nie przyszedł, to marny byłby ich los. I mój - w końcu jestem teraz

zwykłym posterunkowym, po degradacji z komendantury i z hakiem w papierach.

Zwykłym łapaczem bezbożników. I grzesznikiem.

E, pieprzy człowiek głupoty od tego całodziennego stania. Jakby mógł nie

przyjść, skoro wszystkie terminale sieci teokomputera potwierdziły nawiedzenie?

Teokomputer się nie myli. Nawet ci mądrale z Upadłego Zachodu przyznają, że

system oddziaływań wchodzi w obszary zamknięte przed ludzkimi zmysłami.

Niedługo będzie po wszystkim.

Niedługo. Podnoszę do oczu zegarek. “Składamy u Twych stóp, Panie, nasze

cierpienie, nasze zasługi, naszą pokorę i wyrzeczenia...” - powtarza miarowo chór

gigantofonów. Powtarza po raz trzeci czy czwarty, cały rytuał Oczekiwania,

opracowany przecież co do słowa i wyliczony co do sekundy.

Coś mi puchnie w gardle, czuję drżenie całego ciała. Ja - grzesznik, depczący

background image

poświęcaną ziemię.

Opieram się ramieniem o skrzydło bramy. Bibol przechadza się, wściekły, aż

iskrzy. Patrzę to na bezbożnych, zupełnie już ignorujących Nawiedzenie, to na tłumy

wiernych, i rozpaczliwie staram się nie dopuścić do siebie tej myśli. W końcu, żeby

czymś zająć uwagę, zaczynam znowu swoje rozpamiętywania. I znowu wracam w

nich do tej dziewczyny.

Nie wiem, nigdy nie będę wiedział, co mnie do tego pod-kusiło. śadne tam

wyrzuty, że zbujałem panienkę - wielka mi sprawa, akurat. Ostatniego parafianina nie

czekałoby za to więcej, niż krótkie kazanie, a w Milicji załatwiało się takie rzeczy w

minutę osiem. Chciało mi się błysnąć talentem do załatwiania spraw, jaki to bystry

jestem. Wszyscy kumple coś tam komuś załatwiali, to odpust, to zwolnienie od

dobrowolnych ofiar, to zagraniczną pielgrzymkę, a ja jeden miałem być gorszy?

Wziąłem te jej papiery i poszedłem do takiej jednej znajomej z rachunków sumień,

sprawdzić, co się da zrobić.

Właściwie sama sobie była winna, mogła pomyśleć o tym wcześniej.

Publiczne Zgorszenie i Bluźnierstwo to ciężkie paragrafy, ale wszystko jest kwestią

czasu. Z kartą pokutną trzeba się zdrowo nachodzić, podania muszą się odleżeć - przy

najlepszych pchaniach trzeba na to miesięcy. Ale było już za późno nawet na

załatwienie karty. To znaczy, na załatwienie jej normalną metodą.

Bo w końcu znalazłem sposób. Drobny kruczek w prawie kanonicznym, tryb

nadzwyczajny przy Nawróceniu z Objawieniem. Załatwiało to sprawę, tylko że

potrzebna była podkładka i protokół z Rekuperacji Nadzwyczajnej. A w Rekuperacji

robiła jedna znajoma kumpla, z którym miałem stare układy. Powiedziała, że numer

jest do wykręcenia, tylko że ją też kontrolują i musi mieć silną podkładkę. Potem

poszłoby wszystko do kontroli wstępów, gdzie znalazłem jednego faceta, mogącego

przepuścić papiery przez tryb nadzwyczajny i wydać kartę wstępu z puli specjalnej.

Cały problem stanowiła ta podkładka dla Rekuperacji. I tu się już robiło

ś

lisko, ale zaczęło mi się to podobać - nawet nie pomyślałem, w co się ładuję. W

końcu, do cholery, połowę każdego dnia spędzałem przy biurku Jego Świątobliwości,

który wychodził często i na długo, zostawiając wszystkie stemple na wierzchu.

Formularze Protokółu Zdarzenia Cudownego rozdawali w Wydziale Mirakularnym na

prawo i lewo, nikt by tego nie był w stanie policzyć. Starczyło przy-stemplować

poświadczenie, podrobić drżący zawijas Jego Świątobliwości, i już prawie wszystko.

Został ostatni drobiazg: pchnąć protokół przez główną kancelarię i

background image

zaparafować. I to się okazało nie do przeskoczenia. Za ostro ich rozliczali, nikt nie

myślał ryzykować tuż przed Nawiedzeniem. Po tygodniu beznadziejnej szamotaniny

zwątpiłem i dałem spokój.

I akurat wtedy zgadało się z Bibolem o jakimś jego kumplu z kancelarii, który

starał się o nadprzydziałowy różaniec. Podobno teściowa poczuła mu na starość

bojaźń przed ogniem piekielnym i ciosała facetowi kołki na łbie, aż żal. Różaniec

załatwić, cholera, niezły numer, nawet Komendant Główny nie dałby rady. Niczego

się tak nie pilnuje, jak przydzielania różańców, przysługują, komu przysługują, i

koniec. Pewnie, że każdy by chciał mieć, ale co by się wtedy porobiło z moralnością

publiczną? Więc o tym facecie Bibol opowiadał po prostu w tonie dowcipu. Szczęka

mu opadła, gdy nagle poprosiłem, żeby mnie z gościem skontaktował.

Wypytywał, oczywiście, w szczegóły go nie wprowadzałem, ale czegoś tam

się domyślił, bo poklepał mnie po ramieniu i doradził: “Daj se spokój, mały, i porzuć

grzeszne związki. Ja tam swojej dupie zapowiedziałem - jeszcze tydzień i odstawka.

A pokutę to już z góry wykręciłem, żeby nie na ostatnią chwilę. Ja tam się zamierzam

łapać do raju w pierwszej - grupie”.

- A ty to wszędzie porubstwo węszysz, Bibol - śmiałem się. - W nawyk ci

weszło, służbisto. Znajoma z rekolekcji, i tyle.

No i poszło. Ten facet z kancelarii aż nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu.

Oglądał pięćdziesiąt razy, sprawdzał, ale widać było, że żadnego picu, maszynka

pewna jak w banku i sprawna, że Belzebuba by w pół dnia zbawiła.

I to właśnie było najgorsze, że różaniec był absolutnie pewny i czysty. Mój

własny. Tak jakoś sobie pomyślałem, że co tam, te parę dni co zostało wezmę na

wstrzymanie, a później mi i tak nie będzie potrzebny. Potem mi wyjaśniono, co

zrobiłem: wyrzekłem się własnego zbawienia, zaparłem się wiary dla rudej

jawnogrzesznicy, tylko dlatego, że mi dogodziła jak żadna inna baba w życiu. Tak

przynajmniej zanalizował moje motywacje kapelan i trzeba mu wierzyć, w końcu, do

cholery, jest od tych spraw fachowcem.

Kapelan zresztą uczciwy człowiek, chciał mnie jeszcze wyciągnąć. Jest taki

paragraf o opętaniu; wiadomo, upadła kobieta, instrumentum diaboli - no, dałoby się

załagodzić. Ciekawe, dlaczego się nie zgodziłem. Przecież nie dlatego, że żal mi było

pakować ją jeszcze dodatkowo w przymusowe egzorcyzmy.

Tak jakoś.

background image

Wszystko inne to był jeszcze drobiazg, nawet to sfałszowanie podpisu. Jak

sprawa wyszła w rewizji decyzji ostatniego tygodnia - też głupi pech, żesz mać, jakiś

palant pokno-cił coś i trzeba było wstecz prostować dokumentację, akurat mnie się to

musiało zdarzyć - to z początku nie traktowali tego tak ostro. Dopiero jak wyszło, że

obiecałem oddać własny różaniec, zaczęły się schody. No i tyle. Bibol załapał się za

współudział, bo wiedział i zaniedbał obowiązku konfesyjnego. Gość w kancelarii

jakoś się obronił, ale anulowali mu wszystkie dotychczasowe zasługi, a miał sporo

uciułane. Też niekiepsko.

To już zbyt długo trwa. Zbyt długo. Zaczyna się ściemniać.

“Nie ma tu nieczystych, Panie, nie ma tu grzechu, nie ma tu nic prócz miłości i

czekania na twoje przyjście. Zstąp do nas, Panie...” - coraz bardziej przypomina to

błagalny skowyt. Pewnie nie ja jeden staram się odsunąć od siebie to szarpiące,

natrętne podejrzenie. Miliony wpatrzonych w niebo oczu. I cisza. Cisza jak nigdy i

nigdzie. Tylko niemal słychać, z jaką siłą tłuką się serca. Niemal da się dotknąć

zawisłe nad błoniami, spotężniałe doigranie możliwości oczekiwanie. Panie, przyjdź

już... mam ochotę modlić się razem ze wszystkimi.

Ale myśl wraca, uparta, paląca, coraz silniejsza: a jeżeli nie przyjdzie?

Jeżeli nie przyjdzie... to będzie mogło znaczyć tylko jedno: mimo wszystko,

byliśmy zbyt pobłażliwi dla grzechu i grzeszników. Zbyt opieszale ich karaliśmy.

Powinniśmy nienawidzić grzechu. Powinniśmy nienawidzić bezbożnych, wrogów

Pana. I nienawidziliśmy, tak jak nas nauczono. Ale widać za mało, za mało. O Boże,

czuję tę wzbierającą w tłumie siłę, tę nienawiść, w jaką skrapla się duszne

oczekiwanie. Jeżeli On nie przyjdzie... Biada grzesznikom.

I czuję, jak uginają się pode mną nogi, jak lód wypełnia żyły, a gardło zaciska

się boleśnie. Przecież stoję tu, na poświęconych błoniach, ja - grzesznik, który zaparł

się wiary.

Przez moment myślę, że wolałbym nie żyć.

Nawet gigantofony milczą. Przyjdź, Panie, przyjdź, zanim któryś z diakonów,

purpuratów lub sekretarzy, w panice i rozpaczy dobijających się teraz do terminali

teokomputera, otrzyma odpowiedź...

Nagłe szarpnięcie za ramię przypomina mi, gdzie jestem. To Bibol. Bez słowa

pokazuje bramę.

Zagapiliśmy się paskudnie. Za bramą nie ma już kordonów policji, nie ma

skupionej grupy bezbożnych. Jest długa, zajmująca kilkadziesiąt metrów drogi

background image

kolumna, prowadzona przez jakiegoś niepozornego człowieka. Wkraczają w otwartą

szeroko bramę. Przysiągłbym, że zaryglowaliśmy ją jak trzeba, nie mogli od zewnątrz

otworzyć... - No, ale jest otwarta, i właśnie przez nią przechodzą, prowadzeni przez

tego dziwnego faceta, wyglądającego w każdym calu na wariata. Wystarczy jeden rzut

oka - fałszywy prorok. Wzorcowy, jak ze szkolenia. Pierwszy Paragraf. Najcięższy z

możliwych.

Przestaję myśleć, mięśnie sprężają się instynktownie - Boże, jak dobrze, móc

działać, prosto, jasno i zrozumiale, dla chwały twego imienia. Startuję do bramy jak

rakieta, zostawiając Bibola w tyle. Dopadam do żałosnego, uśmiechniętego proroka i

szarpię go za wszarz.

Karta wstępu! - ryczę między głupkowato dobrotliwe oczy. Nawet nie

próbuje się bronić.

Przepuść mnie, człowieku - mówi łagodnie. - Tam na mnie czekają.

Wołają mriie, słyszę to wołanie...

Zadyszany Bibol dopada go z drugiej strony i powtarza regulaminowy wrzask:

“Karta wstępu!”.

- Stój, głupcze! Idioto, stój! - rozpaczliwy, wibrujący głos. Bardzo znajomy

głos. Coś przełazi po plecach. Oczywiście, ona. Przepycha się przez pierzchający z

wolna tłum grzeszników, dopada mnie z płonącymi oczami, pełnymi błagania.

Stokroć bardziej pełnymi niż wtedy, w moim mieszkaniu.

- Ty nic nie rozumiesz... - chwyta mnie obydwoma dłońmi za podniesioną

pięść. - - Nic nie rozumiecie...

Ale to już nie ten sam ja, co wtedy. Nie sposób było stać tak długo pośród tego

rozfałowanego tłumu i pozostać takim samym. P.oszła won, zdziro - odpycham ją z

całej siły i już bez dalszych ceregieli walę na odlew w dobrotliwą twarz grzesznika,

plugawiącego poświęconą ziemię Nawiedzenia. To przez niego Pan nie przychodzi.

Przez niego. Nie przeze mnie.

- Spierdalaj! - ryczę w amoku, tak naładowany, że chyba aż unoszę się o kilka

centymetrów nad trawą.- Spierdalaj! Won, kurwa, z poświęcanej ziemi!

Nawet nie próbuje się bronić, słania się tylko, powtarzając:

- Nie broń mi przejścia, człowieku, tam na mnie czekają...

Tego już za wiele. Na niego by mieli czekać, żesz mać, na takiego szmaciarza,

ż

ebraka. Obaj z Bibolem ruszamy ostro na chwałę pańską, wynosimy bluźniercę na

background image

kopach za bramę. Tłumek już się rozpierzchł. Najlepsza metoda na fałszywych

proroków, tak mówili na szkoleniach - jak ludzie zobaczą, że ich mesjasz bierze po

pysku i nie ma żadnych cudów, od razu nabierają rozsądku.

Stoimy zdyszani w bramie. Dwóch archaniołów z ognistymi mieczami w

dłoniach. Tylko ona, przeklęta grzesznica, klęczy nad nim, zanosząc się od szlochu.

Zbiera go z drogi jak stertę podartych szmat, podtrzymuje opadającą głowę.

- Wybacz im ojcze, bo nie wiedzą, co czynią - słyszę jeszcze. Mało mu było.

Zagryzam wargi, ale za bramę przecież nie wyjdę. Pterodaktyl spogląda na mnie przez

łzy. Chciałbym ją zabić. Odkupić swoją głupotę. Zresztą, to już nieważne.

A on wstaje, powoli, wsparty o ramiona jawnogrzesznicy, unosi ku mnie

zakrwawioną, zmasakrowaną naszymi butami twarz i mówi pewnym, choć cichym

głosem: “Pójdziesz za mną”. Tylko tyle. Odwraca się. Odchodzą powoli pomiędzy

strzępami gazet i opuszczonymi stolikami.

Za naszymi plecami wciąż ten napięty w oczekiwaniu tłum.. I coś się ze mną

nagle dzieje, Boże, nie wiem już co, i chciałbym zedrzeć z siebie mundur i

dystynkcje, i biec za tym półgłówkiem, którego sam przed chwilą skopałem, i rzucić

mu się do stóp, a jednocześnie czuję, że nienawidzę, nienawidzę całą duszą i jego, i

jej, i tego tłumu oczekującego Pana, i sam już nie wiem, nic, tak potwornie nic nie

wiem, taka pustka dokoła, żadnego światła, kierunku... i chciałbym nie istnieć, nie

czuć, nie widzieć, nie potrzebować zrozumienia, nie umiem tego wysłowić...

I tylko jedno wiem na pewno, że Pan już dziś nie przyjdzie. Biada

grzesznikom. Drżę cały, aż mi dzwonią zęby.

- Te, mały; spoko - Bibol chwyta mnie za ręce, uspokaja jak dziecko.

Oddycham głęboko. “Pójdziesz za mną’”. Tak jakby to wiedział.

Tak. Jeżeli Pan nie przyjdzie, jeżeli trzeba będzie do końca wyplenić grzech na

tej ziemi, to pójdę za nim. Trop w trop.

A Pan nie przyjdzie.

Bibol klepie mnie po ramieniu. Ryglujemy bramę. Już lepiej. Przymykam

oczy. Już minęło. Już wszystko rozumiem, wszystko staje się jasne i proste, tak jak

było przez całe życie. Wiem dokładnie, czego chcesz ode mnie, Panie. Jaką męką

stałoby się życie, gdyby nie miał mi tego kto wyjaśnić.

Odchodzą głupie myśli, mija niepokój. Kładę dłoń na różańcu i wsłuchuję się

w świergot mych modlitw, rejestrowanych przez teokomputer. I czuję, jak kocham

Pana, kocham go z całych sił, tak, jak umiem i jak mnie tej miłości nauczono.

background image

“Pójdziesz za mną”.

- Zapal se, mały - mówi Bibol. - Teraz to już na pewno zaraz będzie po

wszystkim.


Zaciągam się głęboko.

- Teraz, to się nam dopiero zacznie robota, Bibol. Kupa roboty - odpowiadam,

kręcąc głową. I w zamyśleniu powtarzam po chwili - Kupa roboty, Bibol.

maj ‘90

NOTATNIK (XIII):

LEGENDA O KRÓLU ARTURZE

(przyjaciołom)

Gdy królowa Ginewra pogrąży się już we śnie, a na zamkowym dziedzińcu

zmieni się pierwsza warta, król Artur cicho wysuwa się z objęć pani swego serca i

odchodzi na samotne czuwanie do małej izby kamelockiego dworu. Płomienie,

pełgające po palenisku, przywołują z dawnych lat wspomnie-Jnie żaru płonącego

niegdyś w królewskim sercu. W głębokiej tafli polerowanego drzewa odbija się do

góry dnem złoty kielich z winem, którym ożywia król wystygłą krew. Nad Kame-lotem

trwa nieprzespana noc, strażnicy nawołują się przeciągle z murów. Król podąża

myślą za swymi rycerzami i pochylony nad białą kartą pergaminu rachuje

skrzypiącym piórem swój udział w ich czynach.

Nie walczył z potworem Kuchulinem, jak Dobry Podczaszy, Keus Płonący. Ale

to on posłał go na tę walkę i ułożył mu rękę do miecza. Nie przemierzył dzikich lasów

północnej Brytanii wraz z Lancelotem; lecz kimże byłby Lancelot bez Artura?

Ź

renicom króla nie byt dany blask czarodziejskich komnat Króla Rybaka, który zranił

oczy Percivala; cuda zaklętego pałacu dostrzegł Artur jedynie poprzez niezgrabnie

złożone słowa opowieści prostaczka, przyozdobionego swego czasu przez niego

zbroją i rycerskim pasem.

Król odkreśla też pociągnięciem pióra ‘swoją część miłosnych uniesień

Gowena, wylicza, ile należy mu się ze sławy pogromcy Zielonego Rycerza. Zbiera

okruchy chwały swoich rycerzy i chowa je skrzętnie w rzeźbionej skrzyni, gdzie od

dawna śpi magiczny miecz Merlina, Eskalibur.


Król wie, że sam nie wyruszy już na poszukiwanie świętego Graala, a jego

palce nie dotkną nigdy brzegów błogosławionego naczynia. Dla siebie wybrał inną

background image

część legendy: wyniosły tron, stateczne szczęście w ramionach miłowanej kobiety i

bolesną pustkę korytarzy, w których nie rozlegnie się dziecięcy śmiech dziedzica

imienia i korony.

Jutro Artur roześle nowych rycerzy ku krańcom czterech stron świata. W

końcu znajdą cudowny puchar, z którego i na niego spłyną kropię rycerskiej sławy.

Tylko kilka, lecz cóż, nikt nie może ogarnąć i zatrzymać dla siebie całego szczęścia.

Trzeba się na coś zdecydować, takie już przecież jest życie - on, król Artur, wie o tym

dobrze. I dlatego to właśnie on, nie żaden z bohaterów przemierzających cierniste

ś

cieżki, da swoje imię legendzie.

Pod rozgwieżdżonym niebem król Artur duma nad kielichem wina i w

chybotliwym blasku świec wpatruje się w kałamarz, który przysiadł na skraju stołu -

jak zmęczony długim lotem ptak, zbierający ostatek sił, by jeszcze choć raz rozwinąć

skrzydła.

SZOSA NA ZALESZCZYKI

Wiedzcie albowiem, że ktokolwiek uwielbia niewiastę, zaiste uwielbia szatana,

czyniąc Bogiem nieprawego demona.

Malfre Ermengaud

PUSTE ULICE

Z czym kojarzy się zazwyczaj słowo “ucieczka”? Pisk opon, smarujących na

asfalcie smoliste ślady, karkołomne poślizgi na wirażach, urywane poszczekiwania

policyjnych krótkofalówek, rozwijane w poprzek szosy kolczatki... Na pewno nie z

tymi spokojnymi, lekkimi ruchami kierownicy, którymi prowadzi Rafał swoją

srebrzystą toyotę-sikhu plątaniną wąskich, osiedlowych uliczek, pełnych brudu i

pijaków. Ogromny wóz sunie miarowo poprzez wilgotną noc, która oblepia

Warszawę śliskim kożuchem i spowija rtęciowe latarnie kokonami szarej mgły. Silnik

szumi cicho, prawie niedosłyszalnie, kropelki brudu osiadają na przedniej szybie,

gdzie niezmordowanie rozmazują je wycieraczki. Siedzimy w głębokich, miękkich

fotelach, pogrążeni w milczącej zadumie. Rafał wpatruje się w drogę, Magda, na

tylnym siedzeniu, przygląda się oknom mijanych bloków, w których tańczy błękitna

poświata telewizorów. Nie wiem,


nad czym się zastanawiają. Ja nie potrafię skupić myśli na niczym, poza tym,

ż

e się boję.

Wolałbym jazgot silników, ujadanie radiowozów i skowyt nadwerężanych

background image

hamulców. Jakikolwiek hałas, który mógłby zagłuszyć mój strach. Ale to nie jest

gangsterski film. Cisza, spokój zamglonych, opustoszałych ulic. Nie ma do kogo

strzelać, nikt za nami nie jedzie, żaden tajniak nie ukrywa się w mijanej bramie.

Gdzieś, nie wiem gdzie, czuwa w swej sieci czarny pająk. Nie widać go. Za to on

widzi wszystko i wszystkich. Nitkami pajęczyn spływają pokwitowania przelewów i

wyciągi z kont, mandaty za przekroczenie prędkości, rachunki za prąd, gaz i benzynę,

za wóz i przewóz, za pastę z jaj w przydrożnym barze i za przejechanie rogatek

autostrady.

I dlatego właśnie czuję strach. Strach przed dusznym, gęstym powietrzem,

przed zasnutym niebem, które nigdy nie nabiera w tym kraju błękitnej barwy, przed

lepkimi nićmi czarnego pająka, ciągnącymi się od ekranów, głośników, szpalt gazet,

sięgającymi wnętrzności, spowijającymi szarym oplotem mózgi. Nikt w nie nie

wierzy. Ja też nie wierzyłem.

Samochód wytacza się na rzęsiście oświetloną mglistym blaskiem

dwupasmówkę, przejeżdża przez nią i zanurza się w cieniu topoli, którymi obsadzono

przed laty ulicę.

Przez Powsin? - mówię, byle tylko cokolwiek wreszcie powiedzieć.

Dobrze wiem, dokąd jedziemy: Nowoursynowską do Kabat, stamtąd wyboistą polną

drogą, żeby wreszcie wynurzyć się z przerzedzonego lasu gdzieś pomiędzy Powsinem

a Jeziorną, omijając w ten sposób patrol drogówki, stojący zazwyczaj w Wilanowie.

Rafał uśmiecha się lekko, kącikami ust, nie odrywając oczu od przedniej szyby.

Przez Krymską, Kociołebską, przez Gnomów i przez Dziewic, przez

Mysią, Addis-Abebską i Łukasza z Błażewic... - odpowiada. Cały oa. Chodząca

księga cytatów. Po trzeciej pięćdziesiątce otwiera się na stronie z dawno już dla

wszystkich umarłą poezją.

Ale tym razem Rafał nie pił, jak nigdy, chociaż oczy lśnią mu niczym po

dopalaczu. “To będzie najlepszy numer w moim życiorysie”. Tak powiedział. I chyba,

jak zwykle, wiedział co mówi.

Najlepszy numer w życiorysie. Dla niego to tylko tyle. To mu wystarcza. Nie

potrzebuje alkoholu.

STUDIO WYBORCZE

“Ludziom - radość, miastom - zieleń, światu - pokój!” Złote litery hasła

zadrżały na ekranie, jakby miały zamiar wylecieć mi z niego prosto w twarz. Trwały

background image

jeszcze przez moment, w końcu rozpłynęły się. Jeszcze przez sekundę z monitorów

wdzięczyła się do mnie i milionów innych dziewczyna, trzymająca we wzniesionej

ręce biały kwiat, symbol Ruchu Wyzwolenia. Puściła do widzów oko, uśmiechnęła się

uwodzicielsko i zniknęła.

Zaczęła się reklama glebogryzarek spółki ROLPOLEX GmbH.

Minuta - oznajmił jeden z ukrytych za ścianą ekranów techników.

Włączać - rzucił ze swego miejsca Rafał. Siedział wyciągnięty w fotelu, z

nogami skrzyżowanymi niedbale w kostkach, trzymając w lewym ręku swoją fajkę, z

której unosiła się ku niewidocznemu w półmroku sufitowi smużka błękitnego dymu.

Sądzę, że jeżeli ktokolwiek na świecie znał Rafała naprawdę dobrze, to były to

właśnie jego fajki. Traktował je z pietyzmem starego kolekcjonera i czułością

młodego ojca; zresztą sam kiedyś mówił, że fajka nasiąka swoim właścicielem.

Twierdził, że ma takie, które przepalał, gdy życie mu się podle układało i teraz, kiedy

którąś z nich zapali, od razu mu się robi gorzko w gębie. I takie, przy których dobrze

mu się myśli, albo wesoło spędza czas. Jeżeli to prawda, to najwięcej musiał mieć

takich, przy których brało go obrzydzenie do rodaków. W każdym razie to się u niego

dawało zaobserwować najłatwiej. Do reszty dokopywałem się długo, pół roku w

Biurze Wyborczym i jeszcze te parę miesięcy w Wydziale Propagandy. I chociaż pod

koniec nasze kontakty mocno się zacieśniły, do częstowania dopala-czem włącznie,

na pewno mógłby mnie jeszcze niejednym zaskoczyć.

Wtedy jednak, w trakcie debaty, miałem go po prostu za faceta robiącego

forsę. I cholernie imponował mi luz, z jakim podchodził do spraw zawodowych.

Siedział sobie spokojnie i palił fajkę, podczas gdy ja cały trząsłem się i pociłem pod

tymi wszystkimi kablami, przyssanymi do moich skroni, krtani i karku.

Trzydzieści sekund - odezwał się znowu technik, gdy glebogryzarki

ROLPOLEXU GmbH wjechały na ekranie w zachodzące słońce. Główny ekran

wypełniła przy akompaniamencie dychawicznych trąbek stylizowana mapa Europy,

rosnąca z wolna, aż w końcu został z niej tylko zajmujący cały obraz kontur Polski. Z

miejsca, gdzie powinna być Warszawa, zrobiła się szczelina biało-czerwonej urny, w

którą wleciała karta do głosowania, potem zamigotał nad nią seledynowy pytajnik,

wreszcie cały ten kicz zblakł i rozmył się, ustępując miejsca napisowi: STUDIO

WYBORCZE.

Wchodź - rzucił zza moich pleców Rafał, niepotrzebnie, bo właśnie

background image

wciskałem wilgotnąjod potu dłonią rozjarzony czerwony taster w rogu pulpitu.

Chwilę potem przeszedł mnie ten charakterystyczny dreszcz, idący od karku do

opuszek palców, poczułem mrowienie skóry i lodowate ciarki na plecach. Kilka

sekund; dwa odległe o kilkaset metrów systemy nerwowe spięły się w jeden obwód,

nad którym, koncentrując się do granic możliwości i podkręcając gałki wzmacniacza,

uzyskiwałem z wolna panowanie.

Siedziałem w studio na Woronicza, miałem pod powiekami jego mglisty,

powidokowy obraz, i jednocześnie widziałem to studio znacznie wyraźniej przed

sobą, na głównym ekranie. W głębi długi, biały stół, za nim uczestnicy debaty, obok

podwyższenie dla prezentera, na prawo i lewo zbiegające się w perspektywie,

amfiteatralne siedzenia dla publiczności. Publika zapełniała też gęsto miejsce

naprzeciwko stołu, usadzona w półkole na dostawionych krzesłach. Na ekranie widać

było u dołu ich ciasno upchane potylice, na tle których poleciały od razu w białej

kontrze numery telefonów.

Dołka siedziała trzecia od lewej, między gościem z obko-mu a zadymiarzem.

Bała się: natłok bezładnych myśli w głowie, puchnąca w przełyku kula, ssanie w

ż

ołądku. Ogólnie - trema granicząca z paniką. To było u niej normalne. Sięgnąłem do

suwaków i pokręteł, wyciszając kobiecy lęk i rozbieganie myśli. Uspokoiła się łatwo.

Kobietami w ogóle łatwo się steruje.

Prezenter zaczął od standardowych powitań, od przypomnienia, że,

mianowicie, jak państwo doskonale wiedzą, jesteśmy w swoim własnym domu i

właśnie za dwa dni mamy w tym swoim własnym wybory, i niektórzy już wiedzą, na

kogo będą głosować, ale większość jeszcze się waha, więc dla tej większości, co się

waha, dzisiaj w Studio Wyborczym przedstawiciele, ele-mele, i tak dalej - z pięć

minut. Pewnie czuł, że jak się potem całe to bractwo rozgada, to on już nie będzie

miał nic do dodania i chciał sobie odbić zawczasu. W końcu zaczął prezentować

gości, kiwających sztywno głowami w kierunku kamery: pan Leonard Ćwiencik z

Sojuszu na Rzecz Dostatniej Wsi, pan Zbigniew Nowina-Fornal-czyk z Polskiego

Zjednoczonego Komitetu Obywatelskiego, pani Dolores Skiba z Europejskiego

Ruchu Wyzwolenia, pan Arkadiusz Głomb z Robotniczo-Chłopskiej Rewolucji

Zadymokratycznej... Dałem sobie spokój z tym drętwym kiwaniem głową, zamiast

tego zmusiłem Dolkę do lekkiego poruszenia spadającą na oczy grzywką i delikatnego

uśmiechu; na tyle delikatnego, by wzbudzając sympatię oglądających program

mężczyzn, nie ściągnął na nią od razu odruchowej niechęci asystujących im przed

background image

telewizorami kobiet.

Zrobiła to bezbłędnie.

W końcu ten gigantyczny strumień szmalu, który pompowano w

prowincjonalną kampanię wyborczą z zachodu, a z którego podobnie jak wszyscy w

okolicy starałem się wyrwać ile się tylko da dla siebie, nie szedł na marne. Wszystko,

co dało się zrobić elektroniką, operacjami neurocybioty-cznymi i innymi rzeczami, o

których przeciętny rodak miał takie mniej więcej pojęcie, jak o rozkoszach codziennej

kąpieli, zostało zrobione doskonale. Reszta zależała od wynajętych dla Ruchu

Wyzwolenia mózgów. Głównie mózgu Rafała. Mój, mogę §ię teraz pocieszać, miał w

tym wszystkim znikomy udział.

Kamera cofnęła się, dając panoramę studia. Przyglądałem się uważnie Dolce.

Sympatyczna blondynka o pociągłej twarzy i lekko pofalowanych włosach. Mogłaby

wspaniale uprzyjemnić i upiększyć komuś życie, gdyby oczywiście nie przyszło jej do

tego ptasiego, babskiego móżdżku zostać partyjną aktywistką. Okazała się świetnym

odbiornikiem i z tego względu należała do aktywistek najbardziej eksponowanych;

zapewne także ze względu na swój wygląd. “Buzia aniołka i oczy ladacznicy”, jak

swego czasu określił Rafał swoje wymagania wobec dziewczyn, które miały być

ogrywane na masówkach i w telewizji dla potrzeb kampanii wyborczej. Trzeba

przyznać, że pasowała do tego określenia idealnie. Raz jeden pindy zastosowały się

ś

ciśle do poleceń szefa Biura Wyborczego.

W żadnym calu i absolutnie niczym nie przypominała Magdy. Ale,

oczywiście, jak każdemu zakochanemu idiocie, przywodziła mi na myśl właśnie tę

moją jedyną dziewczynę na świecie. I kiedy pół mojego mózgu zajęte było

wysłuchiwaniem pierwszych, stereotypowych prezentacji gości w studio, drugie pół

gryzło się tą naszą zwariowaną miłością.

MIŁOŚĆ

Boże mój, ile razy przysięgałem sobie, że będę delikatny i cierpliwy. Ile razy

starałem się sobie samemu wytłumaczyć jak sprawy stoją i z której strony jest chleb

posmarowany. I zawsze się to kończyło tak samo; to coś, co we mnie siedzialo,

rozpychało się coraz bardziej, nie pozostawiając miejsca dla tych spokojnych,

powtarzanych z dala od niej tłumaczeń, od środka wzbierało gorąco, palce zaczynały

się same z siebie robić coraz bardziej nachalne... I w końcu zdejmowałem jej bluzkę,

potem uwalniałem piersi od stanika, wtulałem w nie twarz, zsuwając ten skrawek do

niczego już nie potrzebnej, półprzejrzystej bieli coraz niżej, centymetr po centymetrze

background image

z jej opuszczonych bezbronnie ramion. Skóra Magdy lśniła w słabej poświacie lampy

niczym polerowane złoto, a ja muskałem wargami te złociste, jedwabiste zbocza,

falujące od gorącego oddechu, wtulałem usta w poddające się miękko szczyty wzgórz.

Oplatałem ją mocno ramionami, kiedy próbowała się rozpaczliwie cofnąć; drżała cała

i chciałem wierzyć, że to z podniecenia, że moje pocałunki coś w niej rozpalają.

Łudziłem się tym, wmawiałem to sobie, nie chcąc wiedzieć tego, z czego przecież

doskonale sobie zdawałem sprawę: że Magda po prostu się męczy, że w środku

szarpie się między tym, czego może by i chciała, między mną, a swoimi zasadami,

których absolutnie nie potrafiła złamać. Zawsze było tak samo: te moje niezręczne,

roz-bezczelnione paluchy zjeżdżały coraz natarczywiej w dół, po napiętym brzuchu,

ku zbiegowi zaciśniętych czujnie ud, wciskały się pod krawędź opinającego talię

materiału, pod cienki jak westchnienie płatek, okrywający gęstwę delikatnych

włosów...

Wtedy wyszarpywała się z jękiem, spoczywający w wąwozie pomiędzy

piersiami medalik roziskrzał się pochwyconym refleksem światła tuż przed

moimi’oczami, jak ognisty miecz w ręku archanioła.

- Nie, proszę, nie - szeptała błagalnie, kuląc się z przyciśniętymi do piersi

rękami. - Proszę, nie zmuszaj mnie... czy naprawdę nie potrafisz poczekać?

Siedziała do mnie tyłem, światło obrysowywało miodowym połyskiem jej

ramiona, spływało po gładkiej skórze pleców. A ja dyszałem ciężko, czując się jak

granat z odpalonym zapalnikiem, gotowało się we mnie i sam nie wiem,


czego tam było więcej: wściekłości, goryczy, bolesnego nie-zaspokojenia, czy

rezygnacji. Aż w końcu uświadamiałem sobie, że Magda płacze. Wtedy cała ta

kotłowanina uchodziła ze mnie, jakby ktoś odkręcił wentyl, i zostawał tylko wstręt,

tylko niechęć do samego siebie, że znowu ją zraniłem, że tak to wszystko

beznadziejnie wygląda. I żal. Za czym? śe nie przypominała żadnej z tych wijących

się pod spoconymi cielskami i jęczących rozkosznie panienek z por-nosów? Ale czy

kochałbym ją tak bardzo, gdyby je przypominała?

Gładziłem ją po plecach i przepraszałem, zapewniałem, że wytrzymam,

wiedząc doskonale, że i tak nie dotrzymam słowa. Chociaż nie, w końcu zacząłem

dotrzymywać.

Chcę być z tobą. Kocham cię. Naprawdę - mówiła potem, gdy jej oczy już

background image

schły, gdy siedzieliśmy przytuleni do siebie, ufnie, spokojnie i bez żadnych

seksualnych podtekstów. - Wiem, że ci ciężko. Dlaczego to tak długo trwa?

Wiesz dobrze, dlaczego.

Ta twoja praca...

Nie mówiłem jej zbyt wiele o swojej pracy, nie pytała o to, ale i tak się

domyślała.

I kiedy z tym wreszcie skończysz?

Najszybciej, jak będę mógł - odpowiadałem, wierząc głęboko w swoje

słowa. - Na razie nie mogę. Nie mam gdzie pójść.

CZŁOWIEK DO WYNAJĘCIA

To był cały problem: naprawdę nie miałem gdzie pójść. Do obkomu? W stanie

wojennym byłem za mały klajniak, żeby teraz opowiadać, jak to mi komuniści grozili

palcem i jak z nimi przez całe życie zajadle walczyłem. Zresztą wtedy, gdy szukałem

roboty, hołubiłem jeszcze w duszy jakieś resztki młodzieńczej wiary w demokrację,

więc zasadniczo towarzystwo mi niezbyt odpowiadało. Do socjalistów mnie nie

ciągnęło, przypadkiem miałem nieszczęście czasem widywać klasę robotniczą z

bliska i to wzdychanie do jej chamowatej tężyzny, uprawiane przez okularników z

Uniwersytetu, jakoś mnie zawsze śmieszyło. Na zadymiarza byłem już za stary, w

Boga ani Ojczyznę nie wierzyłem, a między chłopkami z tą ich wieśniaczą, tępą

pazernością, że niech się świat zawali, niech w niebie grzmi i pierdzi, a oni muszą

mieć swoje dotacje do “litry mleka”, czułbym się jak idiota.

Mogłem oczywiście startować na niezależnego dziennikarza, to znaczy

takiego, który daje ciała raz tym, raz tamtym, zależnie od układu. Ale żeby się

sprzedawać, trzeba mieć jakieś nazwisko, jakąś tam grupę naiwnych ciotek, które na

tyle lubią moją buzię, że zawsze uwierzą w to, co powiem lub napiszę. A ja byłem

szczawikiem świeżo po studiach.

Więc w końcu trafiłem do pind. Właściwie przypadkiem. Okazało się, że jest

okazja pokazać, co się umie, no i płaciły, że daj Boże każdemu. Całe moje szczęście,

ż

e trafiłem tam na Rafała, bo jeszcze bym w tę ich nadchodzącą rajską epokę

wiekuistej szczęśliwości uwierzył.

Szef wyleczył mnie z tego bardzo szybko. “śadna sztuka przekonać ludzi do

czegoś, co jest słuszne i mądre. Zabawa polega na tym, żeby wepchnąć im stertę

głupot tak, by kupili je jak swoje, z rozdziawionymi gębami, i byli szczęśliwi, że

background image

dostąpili objawienia. I to jest dopiero warte grzechu. Tak wykręcić kota ogonem, żeby

hołotę przekonać na amen: jest tak, inaczej być nie może. A tego nie zrobisz, jeżeli

sam będziesz wierzył w te głupoty, które wygadujesz”.

On sam oczywiście nie próbował ukrywać, że cała ideologia Ruchu

Wyzwolenia bawi go serdecznie, doprowadzając tym aktywistki do furii. A

jednocześnie upychał ją w niesamowity sposób, gdzie się tylko dało, pocił się na tym

bardziej niż najbardziej fanatyczne podwładne pani Bernadet-ty. Naprawdę, długo nie

mogłem pojąć, dlaczego to robi.

DOLORES SKIBA - Stoimy na progu nowego tysiąclecia - powiedziała

Dołka, gdy wreszcie przyszła jej kolej. - I nasza partia stara się myśleć przede

wszystkim o tym, co nas czeka. Rozpamiętywanie przeszłości zostawiamy innym.

Ludzkość dokonała w ostatnich dziesięcioleciach niewyobrażalnego postępu

technologicznego i cywilizacyjnego, nasz kraj w niedługim czasie doświadczy go w

tym samym stopniu, co pozostałe. Ale za tym postępem muszą jeszcze pójść zmiany

w mentalności ludzkiej, które pozwolą z niego korzystać wszystkim, nie, jak dotąd,

tylko wybranym. Wierzymy, że zbliża się nowa epoka: epoka świata bez granic, bez

zbrojeń, bez głodu i przemocy. Obowiązkiem wszystkich ludzi dobrej woli jest

przyspieszyć nadejście tej epoki. Nie jesteśmy ruchem tylko kobiecym, jak się nas

często przedstawia. Jesteśmy ruchem walczącym o lepsze czasy i lepsze życie dla

wszystkich. Oczywiście uważamy, że ta nowa epoka dużo będzie miała do

zawdzięczenia kobietom, liczymy na ich energię i pracowitość. Dotąd zawsze nas

ograniczano i spychano w dół, odsuwając od decyzji. Ten czas minął. Potrafimy wziąć

swój los we własne ręce i urządzić świat lepiej, niż to zrobili mężczyźni, nie pytając

nas o zdanie.

Myślę, że w świetle tego zrozumieją państwo, dlaczego nie uważamy się za

partię polską. Jesteśmy ruchem ponadnarodowym i w tych wyborach występujemy

jako polski oddział Europejskiego Ruchu Wyzwolenia tylko ze względów

organizacyjnych. Granice muszą zniknąć, a Polska stać się pełnoprawnym

uczestnikiem europejskiej wspólnoty. Będziemy do tego dążyć. Nie jesteśny żadną

lewicą ani prawicą, te archaiczne pojęcia nie pasują do dzisiejszych czasów. Jesteśmy

ruchem, który postawił sobie za cel całkowitą zmianę świata, który walczy o nowy,

naprawdę szczęśliwy, XXI wiek. Liczymy na poparcie nie tylko kobiet, które

szczególnie powinny się zaangażować w jego budowę, ale wszystkich ludzi

myślących z troską o przyszłości swojej i całego świata.

background image

Niezłe, co? Zwłaszcza z tym “pełnoprawnym uczestniczeniem w europejskiej

wspólnocie”. Wiadomo, jak każdy to rozumie - że będzie zarabiał jak Niemiec,

opieprzając się dalej jak Polak. W dodatku nie wykorzystałem czasu, zostały mi pełne

dwie minuty. Ta zwięzłość, na tle innych, musiała mieć dla telewidzów swoją cenę.

Oczywiście pindom zupełnie się słowa Dołki nic spodobały. Trzy należące do

nich monitory zaczęły natychmiast pulsować znakami przynaglenia. Nawet nie

musiałem na nie patrzeć: nie powiedziałem o Upokarzającym Rozrodzie, nie dość

zaakcentowałem, iż kobiety jako wyzyskiwana dotąd i niewolona klasa społeczna są

jedyną grupą uprawnioną do kierowania przejściem w szczęśliwszy etap w dziejach

ludzkości, w ogóle pominąłem milczeniem szereg najistotniejszych dla nich i

najweselszych dla normalnego człowieka punktów programu. I to w decydującej o

wszystkim debacie telewizyjnej, na dwa dni przed wyborami. Pindy były ze mnie

bardzo niezadowolone. Ja sam - dokładnie odwrotnie.

PINDY

Właściwie nie powinienem nazywać kierownictwa ruchu w ten sposób, w

końcu pracowałem dla nich i teoretycznie im podlegałem. Teoretycznie, bo w

praktyce tylko Rafałowi, a on z kolei bezpośrednio Radzie Europejskiej. Ale w końcu

jakoś je trzeba było nazywać. Oficjalne “Ruch Wyzwolenia” było zbyt nadęte i za

długie, nawet po obcięciu przed rokiem ostatniego słowa “Kobiet”. One same

próbowały określenia “Ruch Dwudziestego Pierwszego Wieku”, które przyprawiło

Rafała o konwulsyjny skurcz twarzoszczęki. Nie lubił nachalnej, chamskiej

propagandy. Uważał, że wszystko, co człowiek robi, powinno być sztuką; zwłaszcza

robienie bliźnim wody z mózgów.

Mass media ukuły termin “ruch feministyczno-ekologicz-ny”, oddający genezę

ugrupowania, ale zbyt toporny i nieporęczny. Przeciwnicy starali się wylansować

“neolewicę”. Ta nazwa była chyba w sumie najbliższa istoty rzeczy, więc

zwalczaliśmy ją na wszelkie możliwe sposoby, zresztą skutecznie - po wyborach

całkowicie wyszła z użycia.

Przeciętny człowiek na ogół nie zdaje sobie sprawy z tego, jak ważną rzeczą

jest nazwa. Dobra nazwa to połowa sukcesu, jeśli-nie więcej. Wbija się w pamięć,

wczepia w myśli i zawsze od razu kieruje je we właściwą stronę. Określenie “pindy”

używane było tylko w prywatnym gronie pracowników Biura Wyborczego.

UPOKARZAJĄCY ROZRÓD

background image

Te trzy monitory w lewym górnym rogu oddano pindom chyba tylko po to,

ż

eby poprawić im samopoczucie. Dla mnie były zupełnie bezużyteczne. Liczyła się

cała reszta, otaczająca wianuszkiem główny ekran, na którym leciał obraz z telewizji.

Spływały na nie dane z terminali zespołów specjalistycznych, które Biuro Wyborcze

montowało przez dobre pół roku. To była moja przewaga w debacie, karta, którą

miałem do wygrania. śaden człowiek nie może się znać jednocześnie na polityce,

ekonomii, stosunkach społeA cznych i diabli wiedzą czym jeszcze, o co zawsze może

zostać zahaczony. Siedziałem o pół kilometra od studia, z którego nadawali program,

a za ścia«ami i w rozrzuconych po całym mieście pokojach przegrzewały się scalaki

komputerów oraz zwoje mózgowe pracujących dla nas speców. Na każdy tekst, który

leciał ze studia, miałem z miejsca pięć kontrargumentów i przewidywane kontr-

kontrargumenty, po jakie mógł sięgać przeciwnik, razem ze stosownymi kontr-kontr-

kontrargumentami. Przebiegałem tylko wzrokiem po ekranach, zbierając, co akurat

było potrzebne, i pakując w formie krótkich, zwięzłych wtrętów pomiędzy przemowy

zacietrzewionych polityków.

Niewykluczone, że kiedyś, dawno temu, tak zwane dyskusje miały sens. W

czasach, gdy ludzie mówili oraz wiedzieli niewiele i przywiązywali wagę do tego, czy

mają akurat rację, czy nie. Potem świat zrobił się duży, ciasny, pełen

przekrzykujących się filozofów, proroków oraz ekspertów, z których żaden nie

zgadzał się z drugim. Naprodukowali oni tyle sprzecznych ze sobą teorii i dowodów

na wszystko, że z miejsca zaczęło to przekraczać zdolność pojmowania przeciętnego

człowieka. Słuszność nie ma w tym wszystkim najmniejszego znaczenia. Chodzi o to,

by poruszać się w tej gęstwie na tyle sprawnie, by umieć zawsze sprawić wrażenie, że

się tę słuszność ma. Najprostszy sposób, to najpierw przegrzać człowiekowi

mózgowie, zmusić adwersarza do zarzucenia słuchaczy taką stertą statystyk, cytatów,

faktów i uczonych teorii, żeby zgłupieli i zdali sobie sprawę, iż to nie na ich głowy; a

potem znienacka walnąć ich między ślepia czymś, co wyda się proste i tak oczywiste,

ż

e chwycą się tego z ulgą - a jednak jestem mądry i wszystko rozumiem. Dobry

dziennikarz przekona ludzi do wszystkiego. Myślę, że się tego nauczyłem.

Wiedziałem w każdym razie, że przede wszystkim ludzie potrzebują czegoś

prostego, na swoją miarę. Nie wolno zmuszać ich do wysiłku umysłowego i

ogarniania jakichkolwiek złożoności. Tak naprawdę, człowiek potrzebuje przede

wszystkim wiary. Wiary w to, że pojmuje świat i jest po właściwej stronie. Coś

nieskomplikowanego: wszystko przez śydów. Albo przez czarownice. Albo przez

background image

krwiopij-cze klasy wyzyskujące. Bez tego męczy się i czuje zagubiony. I kiedy

wreszcie złapie coś, co pozwoli mu zwolnić się od uciążliwego kombinowania,

przerzucić ten wysiłek na swoich przedstawicieli i oddać im się duszą i ciałem, jest

szczęśliwy. A kto nie chce być szczęśliwym?

A zresztą człowiek jest bydlęciem stadnym. Im większe stado, tym mu w nim

lepiej, i tym pilniej będzie się starał nie odstawać. Więc trzeba tylko sprawić

wrażenie, że wszyscy tak właśnie sądzą.

Cały problem polega jedynie na zgromadzeniu pewnej masy krytycznej

zwolenników, potem leci już samo. Oczywiście to, co robiliśmy w Biurze

Wyborczym, to był dopiero początek. Rafał twierdził, że obiecujący. Mieliśmy

wszystkie atuty w ręku: ideologia pind była prosta jak konstrukcja cepa, tłumaczyła

wszystko złą, samczą brutalnością i agresją, obiecywała raj kobiecej łagodności i

wrażliwości, w dodatku była to ideologia nowa. I przychodziła w momencie, gdy

kilka innych straciło już blask, a tak zwany ogół rozglądał się niecierpliwie za czymś,

czym mógłby zwolnić się z męczącej odpowiedzialności za swoje czasy by poświęcić

całą energię codziennym sprawom. “Na razie jeszcze to ludzi śmieszy” - mówił Rafał.

- “Ale nie przejmujcie się, panowie, bolszewików też nikt nie traktował poważnie.

Cała ta ideologia jest śmieszna, dopóki głosi ją kilka nawiedzonych wariatek. Naszym

zadaniem jest teraz zadbać, żeby wszyscy byli tym bombardowani od rana do

wieczora. Jeżeli zrobimy to umiejętnie, za kilka lat będzie hołotę śmieszyło, kiedy

ktoś przypadkiem powie coś normalnie.”

Wtedy, przed wyborami, było jeszcze do tego bardzo daleko. Dlatego

musiałem uważać, co mówię, i pilnować, by Dołka nie wyskoczyła sama z siebie z

jakąś pindowską frazeologią. Dlatego właśnie trzy monitory w lewym górnym rogu

bez przerwy rozjarzały się na czerwono, a w gabinecie na końcu korytarza urywał się

telefon, na drugim końcu którego dyszała z wściekłości Bernadetta Wsadzaj. Głupie

fanatyczki nie miały o niczym zielonego pojęcia, chciały wszystkiego naraz, pewne,

ż

e każda baba w Polsce jak je usłyszy dozna olśnienia, a każdy facet pokiwa smętnie

głową i powie: “Mają rację, spapraliśmy robotę, teraz ty powalcz ze światem, a ja idę

do garów”.

Naturalnie w trakcie debaty nie miałem czasu na taHe rozmyślania. To już

była rutyna, zresztą zwijałem się jak w ukropie. Pierwsza godzina wystarczyła

obkomowcom, dewotom, ludowcom, socjalistom, liberałom i wszystkim innym, żeby

zrobić z siebie kompletnych idiotów, obrzucić się nawzajem taką stertą zarzutów,

background image

pretensji i szczytnych haseł, zaryć tak głęboko w duperelnych szczegółach, że w

końcu każdemu widzowi musiało się od tego zagotować pod stropem. Jakieś trzy

kwadranse zbierałem punkty, wyłapując postrzępione wątki i dolepiając im zgrabne,

zwięzłe pointy. Kiedy sześciu ludzi długo i mądrze udowadnia ci, że ich zdaniem

powinieneś lepiej zarabiać, a siódmy potem powtórzy to w dwóch zdaniach, całą

zasługę postulowania dla ciebie lepszych zarobków przypiszesz w duszy temu

ostatniemu. To drobny, prosty chwyt, ale nasza robota zasadzała się właśnie na

stosowaniu setek takich drobnych, prostych i skutecznych chwytów.

Potem, wyłapawszy już ogólny układ sił, zacząłem szykować się do ataku.

Dołki cały czas nikt nie zaczepiał. Zabrałem się do łamania dobrych obyczajów i

wypominania poszczególnym partiom ich spektakularnych potknięć oraz

udowodnionych świństw; całą listę przygotowałem sobie jeszcze przed debatą. Za

każdym razem Dołka miała przy tym milczące poparcie wszystkich pozostałych,

zadowolonych, że oto słodka idiotka z nieliczącej się partii mówi na głos coś, co

dyskredytuje konkurentów, a czego im samym powiedzieć by nie wypadało, bo

przecież chodzili na te same rauty i przyjęcia, byli tym samym towarzystwem, co i raz

cementowanym dodatkowo mniej lub bardziej doraźnymi sojuszami i koalicjami. Za

późno połapali się, że słodka idiotka ma haka na każdego; nie dałem im czasu na

reakcję. W siedemdziesiątej minucie uznałem, że czas rzucić Dolkę do frontalnej

szarży. Już nie na ten czy inny punkt programu, nie na tę czy inną partię, ale na całość

ich układu, na polityczny pieprznik, jaki zdążyli przez te paręnaście lat zrobić w kraju.

“Mam wrażenie, że panowie świetnie się bawicie. Być może chcecie sukcesami w tej

przepychance udowodnić sobie swo-’ ją własną męskość, choć osobiście uważam, że

są lepsze sposoby (uśmieszek). Ale przeciętny Polak powinien zastanowić się, ile go

te wasze zabawy kosztują...”

Z wolna zaczęli się łapać, że muszą odpowiedzieć; Dołka posunęła się za

daleko, trzeba było ją teraz szybko zdyskredytować i unieważnić w ten sposób jej

słowa. Tu był z ich strony błąd, lepszy efekt dałoby zbycie baby wyniosłym

milczeniem. Zamiast tego sypnęły się ataki - improwizowane naprędce, niespójne, z

którymi dobrze umiałem sobie poradzić. Ale w końcu oni nie siedzieli spokojnie z

dala od studia, mając pod ręką wszelkie potrzebne informacje, a za plecami szefa,

mogącego w razie czego wyciągnąć z tarapatów. W efekcie zrobili dokładnie to, o co

mi chodziło: poddając Dolkę koncentrycznemu ostrzałowi uczynili z niej główną

postać debaty, skupili na niej całą uwagę wyborców. Zostało jeszcze jedno,

background image

najważniejsze - wydostać się spod gradu zarzutów jako zwycięzca. Spociłem się

znowu, już nie ze zdenerwowania, ale z wysiłku, odbijając kolejne pytania.

To nie jest prawda. Pan celowo przeinacza nasze słowa. Nie zwalczamy

ż

adnej religii, mogę to stwierdzić z całą stanowczością. Przeżycie religijne jest

prywatną, wręcz intymną sprawą, do której każdy ma prawo i którą zawsze należy

uszanować. Uważamy tylko, że nie powinno się tego przeżycia narzucać, ani czynić z

niego ideologii. A zwłaszcza, że nie należy tego, co ma swoje miejsce w kościele,

przenosić do życia publicznego ani dostosowywać norm społecznych do zasad jakiejś

jednej, konkretnej religii, która nigdy nie jest akceptowana przez wszystkich.

Dobrze, że pan poruszył ten temat. To doskonały przykład, jak kurczowe

trzymanie się anachronicznych nakazów sprzed tysiącleci może zahamować zmiany

będące oczywistym wymogiem rozwoju cywilizacyjnego. Proszę sobie uświadomić

dwie rzeczy: ludzkość zniszczyła swoje naturalne środowisko, zmieniła je całkowicie.

A zarazem zdołała opanować inżynierię genetyczną do stopnia umożliwiającego jej

kontrolowanie populacji, czyli zaradzenie skutkom zmiany środowiska. Światu grożą

klęski przeludnienia i głodu. My, w Polsce, żyjemy na terenie największego skażenia

w całej Europie. Czy panowie wiecie, ile rodzi się u nas dzieci kalekich, potworków

niezdolnych do życia? (Rzut oka na monitor. Po tym musieli zamknąć gęby). Pan

uważa, że oczywiście powinny się urodzić i męczyć, stanowiąc nieznośny ciężar dla

rodziców i całego społeczeństwa, bo tak będzie “humanitarnie”. A jedyny powód, dla

którego tak ma być,

to że tak było zawsze i archaiczne zasady z czasów koczowniczych plemion,

przeganiających kozy i wielbłądy pomiędzy Egiptem a Babilonem.

Ależ oczywiście, że już dzisiaj jesteśmy w stanie to wiedzieć! (znowu

monitor - zwięzłe, przekonujące streszczenie osiągnięć światowej nauki). Panowie

próbujecie wmówić, że humanitarne jest to, co jest zgoane z naturą. To nonsens!

Natura to okrucieństwo, to pożeranie słabszych przez silniejszych, dżungla.

Wszystko, co w człowieku najlepsze, jest zaprzeczeniem natury. Natura nie liczy się z

cierpieniem, działa na zasadzie wielkiej liczby - niech się urodzi milion dzieci, to nic,

ż

e połowa umrze, a z pozostałych część okaże się jednostkami patologicznymi.

Weszliśmy w XXI wiek. Gdyby przyjąć taki styl myślenia jak panowie, to wszyscy

powinniśmy siedzieć dotąd w jaskiniach.

background image

Rola mężczyzny także się w ostatnich dziesięcioleciach zmieniła. Nie ma

ż

adnego powodu, dla którego kobieta ma być dłużej skazaną na podtrzymywanie

gatunku kosztem siebie samej i swojego życia. Najwyższy czas, żeby przestała być

przeznaczoną do rozrodu samicą, a stała się pełnoprawnym człowiekiem. I tu jest,

przy okazji, odpowiedź na pytanie widza, które cytował pan prowadzący: Ruch

Wyzwolenia od fizjologii. Od tej zwierzęcej fizjologii, która sprawiła, że historia

ludzkości jest nieprzerwanym splotem zbrodni i nieustającym pożeraniem słabszych

przez silniejszych.

Zwijałem się tak z pół godziny, przy czym głównie chodziło o aborcję i

religię, dwa punkty programu pind, które budziły najwięcej sprzeciwów. I na które

Dołka, jak wszystkie aktywistki, reagowała niczym pies Pawłowa. Aż miałem w

oczach mroczki od wysiłku, musiałem ją cały czas trzymać na maksymalnym

wzmocnieniu, żeby nie dostała piany na pysku i nie wyskoczyła z jakimś

“upokarzającym rozrodem” czy inną pindowską nowomową.

Czekałem na jakieś naprawdę dobre pytanie. Liczyłem na nie w ostatniej

godzinie, przy telefonach od widzów. Ale trafiło się nieco wcześniej, przy pytaniach z

sali. Ostrzyżona pod donicę starucha, poczerwieniała i zapluwająca się z podniecenia.

Zdaje się, że należała do stałych bywalców cotygodniowego Studia Wyborczego.

Wiedziałem że to to, co trzeba, już po jej pierwszych słowach, w których nazwała,

Dolkę “żydowską esesmanką”.

Zmusiłem dziewczynę do gorzkiego, pełnego rezygnacji uśmiechu i

bezradnego rozłożenia rąk.

- No cóż - oznajmiła ponuro. - Zdemaskowała nas pani. Oczywiście, jesteśmy

ludobójczym spiskiem, śnimy po nocach o zdemoralizowaniu i biologicznej

eksterminacji narodu będącego ostoją Prawdziwej Wiary, a całym tym interesem

rządzą śyd, Czarownica i Diabeł we własnej osobie. Niestety, czułam, że to się tak

skończy, i że Prawdziwi Polacy bezbłędnie rozszyfrują nasze rzeczywiste zamiary!

Niemal słyszałem ten chóralny wybuch śmiechu przed tysiącami telewizorów.

I właśnie w tej chwili zacząłem rozumieć Rafała.

RAFAŁ

Tak, właśnie wtedy poczułem pierwszy raz, jak może u-skrzydlić i upoić

poczucie, że ma się władzę nad myślami hołoty. Posmakowałem tego. A to J£St jak

narkotyk. Uświadamiasz sobie, że nie jesteś jednym z tych szarych, przeciętnych

background image

pętaków, snujących się po świecie z nosami przy ziemi i węszących za forsą, gorzałą i

bolcowaniem. Możesz wleźć im do mózgów, sprawić, że będą rechotać z tego, co

każesz im uważać za śmieszne, i całym sercem bronić każdego kitu, jaki im

wciśniesz.

Można poczuć się Bogiem. A to jest cholernie przyjemne uczucie. Zdarzało mi

się to potem wiele razy: na różnych przyjęciach, od przypadkowo spotkanych ludzi,

słyszałem nagle swoje własne słowa. Swoje, rodzone farmazcay, które’łyknęli

bezwiednie gdzieś w druku albo na fonii i powtarzali je z zachwytem, zadowoleni, że

mają przed sobą kogoś, komu mogą czym prędzej przekazać objawienie, umożliwić

mu dołączenie do grupy tych lepszych, mądrych, co to wszystko dobrze wiedzą.

Niektórzy potrafili mnie przekonywać, że jest jak jest, postęp ma swoją cenę,

konieczność, trudno, tak zawzięcie, że gdybym sam nie wymyślił ich argumentów, to

chyba bym uwierzył.

Zacząłem przyglądać się uważniej szefowi. Niewiele o nim wtedy wiedziałem.

Wysoki, dość wątłej budowy (nigdy nie nosił koszul z krótkim rękawem, a najchętniej

luźne marynarki, mocno podwatowane w ramionach), z resztkami włosów, gdzieś

między trzydziestką a czterdziestką - bliżej tej drugiej. Okulary, pożółkłe od tytoniu

zęby, z lekka obwisłe podgardle i grube wargi, na których zawsze gościł ironiczny,

jakby drwiący grymas. Mówił zazwyczaj krótkimi zdaniami, jakby wypluwał słowa,

które trzymane w ustach przejmowały go obrzydzeniem. Najchętniej zresztą cytował:

Bóg jeden wie, kiedy się zdążył tyle naczytać i jakim sposobem to wszystko pamiętał.

Plotka głosiła, że swego czasu próbował pisać, ale dla kawiarnianego światka

literatury ta jego pisanina była zbyt skomercjalizowana i niepoważna, a dla publiki

zbyt trudna. W każdym razie musiał sobie dać z tym spokój dość dawno, bo poruszał

się w polityce ze zręcznością i swobodą świadczącą, iż siedzi w tym już od lat.

Co jeszcze? Pił. Pił w sposób dla nikogo nie zauważalny; wydawało się, że ten

luźny, pełen lekceważenia sposób bycia jest jego normalną cechą, a nie efektem

niewielkiej, lecz stale uzupełnianej w zaciszu gabinetu dawki alkoholu, krążącej mu

w żyłach. O tych, jak je nazywał, dopalaczach dowiedziałem się tylko dlatego, że w

pewnym momencie przestał się przede mną z tym kryć. W ogóle, co dotarło do mnie z

pewnym opóźnieniem, traktował mnie wyjątkowo. Jak ulubionego ucznia.

W stosunku do innych wyraźnie dbał, by zrobić na nich wrażenie gościa akurat

takiego, za jakiego chciał uchodzić. Do końca nie udało mi się dowiedzieć niczego o

jego życiu prywatnym, a tym bardziej zdobyć się na odwagę, żeby go o to zapytać.

background image

Tego, co szeptały sobie na ucho co poniektóre sekretarki, traktować poważnie nie

sposób, chociaż fakt, że wszystkie kobiety, zarówno w Biurze Wyborczym, jak i w

Wydziale Propagandy, sprawiały wyrażenie jakby dobrano je wyłącznie na wygląd.

To zresztą do niego pasowało: świat jest podły, ale niech przynajmniej będzie ładny.

Być może w tych babskich pogaduchach było coś z prawdy, a może panienki

tylko kompensowały sobie niespełnione zachcianki. Mimo nieszczególnie w sumie

efektownej postury potrafił sobie radzić z babami, miał gadane jak mało kto. Z drugiej

strony sprawiał wrażenie człowieka któremu najwięcej radości dawało samo

doprowadzenie niewiasty do stanu rozgotowania na miękko. Oczywiście nie wiem na

ten temat nic pewnego.

Gdzieś po wyborach zorientowałem się, że Rafała po prostu bawi wodzenie

głupszych od siebie za nos. Bawi to może nawet za mało powiedziane. Nawrócenie

rodaków na ideologię pind i sprawienie, by rzucili się pod ich przewodem budować

nową, rajską epokę, musiał uważać za najlepsze z możliwych udowodnienie swej

wyższości nad hołotą. Ja osobiście nie miałbym zresztą co do niej wątpliwości.

Można si tylko było zastanawiać, dlaczego facet z takim łbem został tym zasyfionym

kraju.

Oczywiście, później miało się okazać, że wszystko to jest bardziej

skomplikowane, niż myślałem.

TRZY ISTOTNE PRZYCZYNY

Pierwszą okazję, by dowiedzieć się o szefie czegoś więcej, miałem, gdy

oznajmiłem nieopatrznie, że zamierzam pracować dla pind tylko do wyborów.

- Nie wygłupiaj się, młody człowieku - rzekł z irytacją. - To nie jest rwanie

truskawek czy inna praca sezonowa.

Pokiwałem głową, uznawszy w duchu, że najlepiej będzie odłożyć sprawę na

później. Ale nie dał się tym zbyć.

A właściwie dlaczego? Masz gdzieś lepsze widoki?

Nie, nie o to chodzi. Chcę... chcę się ożenić.

Zbaraniał.

Ożenić się? W kościele, tak? Z organami, świecami, kobiercem i

zapłakanymi mamusiami? A potem mieć dzieci.

Tak, w kościele. Taki mam układ.

background image

Układ - powtórzył i przeciągnął dłonią po wysokim, sięgającym aż

potylicy czole. - Z tą brunetką... Magdą, tak? Sympatyczna laseczka, owszem. Ale

ż

eby się od razu żenić? Myślisz, że jak was ksiądz pobłogosławi to wam będzie lepiej

wychodzić w łóżku, czy jak? A może ona ci bez tego nie chce dać?

Przez moment miałem ochotę rzucić się na szefa z pięściami; powstrzymała

mnie myśl, iż pokazałbym mu w ten sposób, że przypadkiem trafił w sedno.

Roześmiał się nagle.

Przewodnicząca chyba by pękła, gdyby to słyszała! Ożenić się i mieć

dzieci! Cholera, fizjologia jest nie do zwalczenia. No, ale pęknięcie tej larwy nie jest

aż tyle warte, żebym tracił na to konto najlepiej zapowiadającego się pracownika -

spoważniał gwałtownie. - Przykro mi, ale to niemożliwe. Musisz jakoś przekonać

swoją niewiastę, żeby żyła z tobą na kocią łapę.

Niemożliwe?

Z trzech przyczyn. Dwie są mniej ważne, trzecia zasadnicza. Pierwsza to

ty. Małżeństwo to piękna, stara tradycja i nie ma sensu robić z niej szopki. Ten układ,

skądinąd prawidłowy, polega na tym, że bierzesz kobietę pod swoją opiekę i stajesz

się za nią odpowiedzialny. Nie chciałbym cię urazić, Alek, ale na ile cię znam, nie

można ci powierzyć nawet morskiej świnki. Zwłaszcza że po odejściu stąd byłbyś

wszędzie spalony. Chyba, że myślisz zostać utrzymankiem własnej żony. To częste.

Tak zwany związek partnerski - westchnął ciężko. - Przykro przyznawać pindom

rację, ale niestety, mężczyzna to zwierzę wymierające. Cywilizacja techniczna i jej

regulacje społeczne wykończyły go na amen. W dzisiejszych podłych czasach nie ma

już facetów, którzy zostawiali babę przy dzieciach, a sami szli z maczugą na mamuty

albo z pożyczonymi pieniędzmi zakładać biznes. Zastąpił ich zniewieściały niedojda,

bezwolny, nieodpowiedzialny, któremu ze wszystkich męskich atrybutów zostały

tylko jaja.

Czasami potrafił być ujmująco uprzejmy.

Druga przyczyna to ja. Nie po to cię uczę tej roboty, żebyś ją rzucał, bo się

akurat masz fantazję żenić.

A trzecia?

Układ. Układ, w który wlazłeś i z którego, do ciężkiej cholery, powinieneś

sobie zdawać sprawę. Podpisałeś kupę papierów, wiesz o Dolce i innych, znasz

mnóstwo spraw będących wyłączną własnością pind. Załóżmy, że jednak uznasz się

background image

za odpowiedni materiał na ojca rodziny, i że ja cię puszczę. Ale pindy nie przejdą nad

tym do porządku dziennego. Za dużo wiesz. Zdaj sobie sprawę, że wszedłeś już w

dorosłe życie. Chyba, że chcesz przysporzyć światu jeszcze jedną zapłakaną wdowę.

Problem z szefem polegał na tym, że nigdy nie było wiadomo, kiedy mówi

poważnie, a kiedy kpi sobie z człowieka w żywe oczy. Uznałem naturalnie, że tym

razem to drugie.

- Nie chcę o tym słyszeć - oznajmił. - Umówmy się, że masz czas do

wyborów. Jak przez te parę miesięcy ci nie przejdzie, zgłoś się, wyjaśnię ci szczegóły

sprawy. A teraz - pokazał mi dyskretnie drzwi gabinetu - wybacz, ale mam dużo

pracy. Ty zresztą też.

MOST

Do Góry Kalwarii droga była czysta, jeśli nie liczyć pijanego chłopa na

nieoświetlonym traktorze pod Kawęczynem. Rafał wymanewrował w ostatniej chwili.

Nawet nie zaklął. Normalne przyjemności nocnej jazdy bocznymi drogami - lepiej

władować się na jakąś furmankę, niż na patrol. Nie mówiąc już o wjazdach na

międzynarodowe szosy, przez które nie ma możliwości prześlizgnąć się

niepostrzeżenie, bez pokazania prawa jazdy i karty wozu, których numery natychmiast

zostałyby zanotowane w pamięci komputera.

Przejeżdżamy przez senną, zasyfioną mieścinę, skręcając na Warkę. Ale Rafał

nie trzyma się tej drogi długo. Zaraz za jednostką wojskową odbija w lewo, w

kierunku Wisły.

W ciemności przed nami, zanim jeszcze zdołały ją rozproszyć światła

reflektorów, widać dwa czerwone punkciki. Bariera, zsunięta dla wygody na pobocze.

Obok, tuż koło wjazdu na most, zaparkowany radiowóz. Zwalniamy.

Znowu ten strach. Obracam się. Magda śpi, pół siedząc, pół leżąc na miękkim,

tylnym siedzeniu. Słaba poświata wewnątrz samochodu czyni jej odrzuconą na

oparcie twarz niemal kredowo białą.

Powinna spać, po tym wszystkim. Nabierać sił. Bóg jeden wie, jak bardzo

będzie ich potrzebować. Przez myśl przemyka obraz małego mieszkanka Magdy w

bloku na Kabatach, kiedy wróciłem tam następnego dnia po przewiezieniu jej do willi

Rafała. Prosiła jeszcze o parę rzeczy. Znalazłem je bez trudu. Wszystko leżało na

wierzchu.

Wybite z zawiasów drzwi, wywalone szuflady, rozrzucone książki, rozbite

szyby regałów. Lampka, która przyświecała naszym czułym szeptom stłuczona i

background image

rzucona na podłogę, w kłąb poszarpanych papierów, ubrań, podartych narzut i zasłon.

Szczątki roztrzaskanego o ścianę krzyża, potłuczone szkło obrazka, nad którym ktoś

pastwił się metodycznie drąc na strzępy smutną twarz Matki Boskiej.

To nie byli gliniarze. Oni po prostu pracują, wykonują swój zawód, który ich

ani ziębi, ani grzeje. Nie chciałoby się im z taką furią i wściekłością demolować

mieszkania, w którym nie było niczego, co musieliby znaleźć. A jeżeli, to załatwiliby

sprawę do końca, zostawiając kogoś, kto by mnie zwinął. Nasze dzielne ochotniczki,

seksowne, przeszkolone w samoobronie laleczki, szczęśliwe, że jakaś swołocz

zakapowała im nierejestrowaną i że mogą własnymi pazurami powalczyć trochę z

zabobonami i kle-rykalnym ciemnogrodem. Każda krowa na pewno wierzy święcie,

ż

e właśnie ten ciemnogród odpowiada za wszystko, co jej się w życiu nie udało.

Nie mówiłem o tym Magdzie.

Wyciągam rękę ponad oparciem fotela i budzę ją delikatnym uściskiem dłoni.

Lepiej tak, wyrwana nagle ze snu mogłaby coś palnąć. Patrzy na mnie, od razu z całą

przytomnością. Siada, podciąga okrywający nogi koc, tak, aby zakryć jego rąbkiem

zaokrąglony brzuch. Kiwam lekko głową, wciąż ściskając jej palce - nie bój się. Nie

bój się, dobry jestem. Sam mam pełne portki.

Rafał na szczęście nie. Hamuje przy znudzonym gliniarzu, od razu

opuszczając boczną szybę, i zanim ten zdążył porządnie zasalutować, podaje mu

prawo jazdy oraz swoją legitymację w białej, cielęcej skórce.

Dobry wieczór - mówi. - Światła, kierunkowskazy?

Nie, nic - mamrocze gliniarz. - Wie pan, to tak... eee, kontrola

dokumentów.

Słusznie, słusznie - rzuca Rafał tonem, którego zwykle używa na

zebraniach pani przewodnicząca. Gliniarz przygląda się przez chwilę legitymacji,

spod daszka czapki lustrując pobieżnie wnętrze toyoty.

Zgodnie z obowiązującą procedurą powinien teraz zażądać karty wozu,

sprawdzić numery samochodu, wrócić do radiowozu, narażając się na przykre słowa

od drzemiącego tam zmiennika, wpisać to wszystko w komputer i sprawdzić, czy

samochód nie jest kradziony albo poszukiwany. A przy okazji zostawić gdzieś ślad, że

tego a tego, o tej a tej, w tym a tym miejscu ten właśnie wóz z tym właśnie kierowcą

przejeżdżał przez most, na którym wskutek ogólnie znanego zacofania tej części

wspólnego europejskiego domu nie postawiono dotąd normalnych,

background image

półautomatycznych rogatek.

Kupa roboty. A czy facet w takiej gablocie, z taką legitymacją w garści,

wygląda na złodzieja samochodów albo poszukiwanego? Jakaś fisza, wiezie panienkę,

jak nic jakąś aktywistkę. Pewnie jadą gdzieś w Polskę tłumaczyć narodowi, że

zarządzenia władz to smutna konieczność i nie ma co próbować rozrób. Mnóstwo się

teraz kręci różnych działaczy i agitatorów.


Zresztą gliniarzowi wszystko to zwisa nacią. Bo to niby mógł wiedzieć, jak

brał tę robotę, co się w kraju porobi?

Oddaje papiery i wykonuje dwoma palcami jakiś dziwaczny ruch koło czapki,

pokazując, by jechać dalej. Toyota prześlizguje się zgrabnie po żelaznej pajęczynie,

rozpiętej nad lśniącą głęboką czernią taflą cuchnącej wody.

W złych razach szabla a rezolucja to grunt - Rafał uśmiecha się delikatnie

kącikami ust. - Opatrzność czuwa. Nie nade mną, oczywiście. Nad wami.

Miałeś rację - mówię. - Moim gratem byśmy tak łatwo nie przejechali.

Krzywi tylko usta, jakby fakt, że miał rację był zbyt oczywisty, by w ogóle o

nim wspominać. Pewnie tak. Powiedziałem to tylko dlatego, że strasznie mi się teraz

chce gadać. Bolesny ucisk ulotnił się z żołądka, pozostawiając błogie odprężenie,

graniczące z euforią. Mam ochotę rozprawiać z ożywieniem, opowiadać kawały i

ś

miać się z nich samemu, tym głośniej, im są głupsze.

Tylko o czym tu gadać, skoro wszyscy troje już wszystko dobrze wiemy?

Rafał obraca się na chwilę.

- Niech pani śpi - mówi do Magdy. - Teraz mamy spokój aż do Lublina.

Kiwa tylko głową. Po chwili jej śnieżnobiała twarz znowu odchyla się na

oparcie siedzenia. Wstyd się przyznać, ale ja bym teraz nie zasnął w żaden cudowny

sposób.

Z ust Rafała przez długi czas nie schodzi ten lekki pół-uśmieszek. Obraca się

jeszcze raz, przez moment patrzy ciepło na zasypiającą Magdę, jak na biedne,

zagubione dziecko, któremu trzeba pomóc.

MAGDA

Tak naprawdę Magda wcale nie przypomina zbłąkanego dziecka. Nigdy nie

przypominała. Tylko z pozoru - w środku jest twarda jak pień starego drzewa. Kto jak

kto, ale ja to wiem. Cholera, na dobrą sprawę to ona powinna się mną opiekować, a

background image

nie odwrotnie.

Może właśnie to tak mnie do niej przykuło? Właściwie, nigdy się potem nie

wie, na czym polegał ten czar, co go sprawiło. Nie kocha się za coś ani dla czegoś. Po

prostu to przychodzi, jak dar od Boga albo przekleństwo losu. A może nieuchronny

efekt biologii i chemii.

Z początku wydawało mi się, że Magda robi wszystko, by sobie utrudnić

ż

ycie. Tak to przynajmniej wyglądało. Spotykaliśmy się często na uczelni. Mówiła

niedużo, nie chichotała, nie udzielała się towarzysko. Zawsze wymawiała się brakiem

wolnego czasu. W ten sposób zarobiła sobie na opinię zarozumiałego kujona,

patrzącego na wszystkich z góry. Niekóre z dziewczyn sugerowały niedwuznacznie,

ż

e Magda preferuje własną płeć i żaden z kolegów nie mógł w takich sytuacjach

zaprzeczyć pod słowem honoru. W ogóle dziewczyny wygadywały o niej

niestworzone historie. Baby z reguły są jeszcze bardziej od facetów bezlitosne dla

takich, co odstają od stada.

Zbliżyliśmy się jakoś tak przypadkiem. Może korciło mnie wyzwanie, a może

przyszła mi do głowy z braku inh nych możliwości - z moim talentem do niewiast nie

mogłem się uskarżać, że zajmują mi zbyt wiele czasu - w każdym razie zaczęliśmy się

spotykać. Sam nie zauważyłem, kiedy wsiąkłem beznadziejnie. Wcale nie była

wyniosła, potrafiła się śmiać i cieszyć wspanialej, niż ktokolwiek inny. Ale tylko przy

mnie. W towarzystwie natychmiast milkła i stroszyła się; ja wiedziałem, że po prostu

boi się innych ludzi, a raczej boi się, by nie spotkała ich z jej strony jakaś przykrość.

Ale inni tego nie wiedzieli i ta jej ochronna skorupka drażniła ich, prowokowała

niechęć, a to z kolei czyniło Magdę jeszcze bardziej nieufną. Wiele czasu

zmarnowałem na próby oswojenia jej z towarzystwem, w końcu wyszło na to, że

najlepiej czuliśmy się sami te sobą. Doszły do mnie słuchy, że stałem się zarozumiały.

Zastanawiałem się często, jakim cudem właściwie mnie samemu udało się

przez tę nieufność przebić. Może ze względu na moją wrodzoną pierdołowatość. Gdy

próbowałem się do niej pierwszy raz dobrać, i pierwszy raz poczułem, jak sztywnieje

pod moim dotykiem, pomyślałem sobie: nic, poczekamy, jakoś się ułoży. Gdybym był

zdolny do podjęcia męskiej decyzji, albo przynajmniej przewidział, ile się przez jej

niepodjęcie namęczę, zwiałbym z krzykiem. A potem już tylko brnąłem coraz głębiej

w sytuację bez wyjścia. Kochałem ją. Chciałem jej. Ale nie potrafiłem zmusić się, by

okazać jakąkolwiek stanowczość, może ze strachu, żeby nie stracić i tego, co już

miałem, a bez czego - zacząłem to sobie uświadamiać - męczyłbym się jeszcze

background image

bardziej.

Od pierwszego razu wiedziałem, że to nie jest oziębłość, że włazi pomiędzy

nas ktoś, z kim nie mam szans się mierzyć. Magda była bardzo wierząca. Nie

potrafiłem znaleźć na to kontrargumentu.

Z początku i tak by nie było jak: u mnie zgredzi, u niej ciotka. Ta ciotka robiła

pod siebie ze starości, nie kojarzyła nic, i gdyby nie Magda, dawno już znalazłaby się

na swoim miejscu, to znaczy w państwowej umieralni. Odwdzięczała jej się bluzgając

od najgorszych, wzywając policję (znali ją na wszystkich komisariatach) oraz

sąsiadów na ratunek, że ta kurwa zamyka ją w domu, okrada i w nocy posypuje ek-

stra-proszkiem, żeby szybciej umarła. Raz tam nieopatrznie wlazłem i ciotka

oczywiście z właściwą swemu wiekowi przenikliwością odkryła sens spisku: jej

dręczycielką sprowadziła sobie fagasa, któremu sprzeda mieszkanie. śeby się

zemścić, narobiła Magdzie do torebki.

Potem już nie próbowałem do niej przychodzić. “To jest mój krzyż” -

uśmiechała się gorzko. - “Przepraszam, ale-poradzę sobie sama”. Nie wiem, dlaczego

niby jej, w końcu to była dla Magdy jakaś dziesiąta woda po kisielu. I może jestem

skurwiel, ale kiedy ta stara cholera wreszcie walnęła w kalendarz, ze szczęścia

schlałem się jak robaczek świętojański. Pogrzebowi i obsługa cmentarza nigdy nie

widzieli równie tryskającego radością klienta jak ja, kiedy pomagałem Magdzie

załatwiać niekończące się formalności i użerać się z hienami.

A może widzieli. Problem mieszkaniowy ma na ludzi fatalny wpływ, jak

stwierdził przy jakiejś okazji Rafał.

Radość była przedwczesna. Dawno już zdecydowałem się ożenić, ale kiedy

kochaną ciocię wreszcie szlag trafił, przeszkodą okazała się żałoba. A potem udało mi

się złapać robotę u pind. To była jakaś szansa ustawienia się w życiu, nie chciałem jej

zmarnować.

A jednego z drugim nie szło pogodzić.

Rozstanie nie wchodziło w grę, ślub też, wariant najbardziej oczywisty -

odłożenie formalności na później - w ogóle nie nadawał się do rozpatrzenia. Czułem,

ż

e jak to potrwa dłużej, to wreszcie mnie rozsadzi.

ROBOTA

Na szczęście dla swojej stabilności psychicznej mam od Bozi jeden dar:

głębokie wewnętrzne przekonanie, że wszystko się zawsze w końcu jakoś ułoży, i

byle nie myśleć o kłopotach, to i one o człowieku zapomną. śeby więc zająć czymś

background image

szare komórki, młóciłerąjobotę z tak wściekłą kurwicą, że już po paru tygodniach

stałem się obiektem wzmożonego zainteresowania ze strony szefa. Przeskoczyłem na

pierwszą samodzielną sprawę - ten proces pind przeciwko kobiecie, która nie chciała

wyskrobać dziecka, chociaż lekarze przewidywali, że może urodzić się chore.

Oczywiście nie ja sprawę nakręcałem, nie ja wnosiłem kolejne odwołania do

kolejnych instancji, oddalających pozew z braku znamion przestępstwa, ani nie

sprowadzałem postępowych idiotek z Wąbrzeźna, Włoch i Niemiec, żeby

manifestowały święte oburzenie pod sądami. Robiłem rozgłos wokół sprawy, łapałem

dojścia do dziennikarzy, sondowałem układy, znajdując optymalne sposoby

wpływania na nich, kupowałem różnych utytułowanych kretynów i pisałem dla nich

mądre wystąpienia. Ta pinda, która rozebrała się na fasadzie Sądu Najwyższego, to

też był mój pomysł. Uważam, że z fachowego punktu widzenia świetny, obleciała

wszystkie europejskie telewizje i okładki czasopism, a stamtąd rykoszetem

powtórzyła to samo w kraju. Całą sprawę zgasiłem potem na polecenie szefa w trzy

dni, pojęcia nie mam, czy to dziecko urodziło się w końcu chore czy zdrowe, ale

smrodek poszedł w naród, robiąc dyskretne tło pod kampanię wyborczą.

Rafałowi rozegranie sprawy przypadło do gustu. Tym sposobem wpakowałem

się w potrzask, jakbym miał jeszcze nie dość poplątany życiorys. No, powiedzmy, że

wpakowała mnie własna pazerność z jednej, a drobna pomyłka szefa w ocenie moich

motywacji z drugiej strony. Najpierw było parę rozmów, potem dwa tygodnie testów i

szkolenia, aż w końcu zaczęła się prawdziwa robota i zarabianie prawdziwych

pieniędzy.

“Pojeździsz sobie na aktywistkach” - oznajmił Rafał. Chodziło naturalnie o

Dolkę i pozostałe egzemplarze. Tak to się u nas nazywało: “jeździsz jutro na Ance”,

“w tym tygodniu jeździmy na zmianę”. Nie wiem, kto wymyślił ten patent, ale działał

bezbłędnie. Panienki zrobiły się wyszczekane i cwane jak jasna cholera. Osobiście

wiedziałem o trzech, ale pewnie było ich więcej. Nas też było tylko kilku, z dość

zrozumiałych względów. Zresztą, nie musieliśmy przecież wspomagać ich babskiego

mózgowia bez przerwy. Kiedy nie występowały publicznie, odpowiadał za nie

wydział wewnętrzny Ruchu. Mówiło się “ochrona”, co miało wszelkie znamiona

prawdopodobieństwa - bądź co bądź w ramach gonienia Europy przykre przygody

zdarzające się ludziom zaangażowanym w politykę zaczęły u nas powoli wchodzić w

stałą praktykę - ale bardziej chodziło tu o pilnowanie. Ktokolwiek się tym zajmował,

babsztyle pani przewodniczącej na pewno miały u niego tyle samo do gadania, co u

background image

nas.

Chociaż może nie - raz zdarzyła im się fuszerka niemalże popisowa. I to

właśnie zaraz po debacie. Jakiś klient siedzący nocą nad sobotnio-niedzielnym

wydaniem “śycia Warszawy” wpadł na pomysł, żeby podzwonić po programie na

prywatne telefony uczestników - cholera go wie, skąd miał numery - i skłonić ich do

krótkiego podsumowania dyskusji oraz zwięzłej oceny sytuacji, po kilka zdań na

pierwszą stronę. Dołka zachowała się jak słodka idiotka, którą zresztą była, wyjąwszy

okresy aktywowania neurowszczepów. Naplotła, że przekonała się po raz kolejny, iż

w krytycznych sytuacjach nigdy nie zawodzi jej natchnienie, bo ożywia ją duch

wielkiej misji, to znaczy wyzwolenia świata w ogóle, a Polski w szczególności od

samczej agresji, brutalności i podłości, czego wyzyskiwane kobiety dokonają jak się

wezmą w kupę i zrobią kobiecą rewolucję, i ta chwila się zbliża, i będzie raj i kwiatki

w każdym wazonie, amen. Litościwy gryzipiórek zrobił z tej sieczki na łamach parę

zgrabnych zdanek o niczym, w sumie nic wielkiego się nie stało, ale mogło; o całej tej

rozmowie dowiedzieliśmy się dopiero z gazety. Rafał rozpromienił się jak stary

alkoholik na widok oszronionej flaszki, po czym natychmiast rzucił się dzwonić do

Berlina i robić obciach pani Wsadzaj. Sądzę, że z niezłym skutkiem. Naturalnie

wiedział, że to nie jej wina, ale nie mógł przepuścić takiej okazji do odegrania się na

babie za jej nalot na nas zaraz po debacie.

BERNADETTA WSADZAJ

W ogóle szef Biura Wyborczego i przewodnicząca polskiego oddziału

Europejskiego Ruchu Wyzwolenia nienawidzili się z całej duszy; tak, jak mogą się

nienawidzić tylko cynik i fanatyczka, robiący z krańcowo odmiennych powodów

dokładnie to samo. Nie obrzucali się obelgami, rzecz jasna, a gdy dochodziło do

wymiany przeciwstawnych zdań, odbywała się ona w tonie żmijowatej uprzejmości.

Ale i tak każdy doskonale wiedział, że pani Bernadetta oddałaby pół tego, co jej

jeszcze zostało z życia, żeby Rafała i wszystkich samców, których sobie dobrał do

współpracy, trafił najjaśniejszy szlag.


Przed debatą miałem szczęście nie znać Bernadetty Wsadzaj osobiście.

Wiedziałem o niej mniej więcej tyle samo, co wszyscy. śyła sobie babina trzydzieści

parę lat, wyrabiając wierszówkę w różnych szmatławcach, zaliczając parę rozwodów i

nie mogąc się zrealizować. Aż pewnego dnia poczytała sobie Margaret Mead czy

czegoś w tym stylu i doznała Objawienia. Zrozumiała wszystko i od tego czasu nie

background image

potrzebowała już do szczęścia niczego, prócz szerzenia swej wiary.

Najbardziej przerażające było w tej kobiecie to, z jak niesamowitą

konsekwencją potrafiła do tej wiary dopasować absolutnie wszystko. śadnych

wątpliwości, żadnych rozterek, stuprocentowa impregnacja na wszelką argumentację.

Do te co natura wyposażyła ją w upór inflanckiej kobyły oraz niewątpliwy talent

organizacyjny. Kiedy wylano ją z “Solidarności”, która właśnie krzepła w przytulne

struktury i rozmaite ciotki rewolucji przestawały jej być potrzebne, zaangażowała się

w ruch feministyczny. I to tak, że wkrótce zaczęła przyprawiać swoje szefowe o

niejaki niepokój. Ówczesne polskie feministki to było towarzystwo raczej

kontemplacyjne i nieruchawe, więc pani Bernadetta i jej coraz liczniejsze, równie

energiczne współpracowniczki zaczęły po prostu rozsadzać dotychczasowy układ.

Przypuszczam, że ostatecznie utrącenie ustawy o zakazie aborcji było w dużej mierze

jej osobistą zasługą. Na pewno w każdym razie zasłużyła się dla połączenia z

zielonymi, czy raczej dla ich przyłączenia, i dla wejścia w strukturę europejską. A

właściwie dopiero podłączenie się pod zachód spowodowało masowy przypływ

zwolenniczek i, czego do końca nie potrafię pojąć, zwolenników. Na stanowisko

przewodniczącej polskiego oddziału nie miała, praktycznie rzecz biorąc,

kontrkandyda-tur.

MAPA POLSKI

Wparowała do gabinetu Rafała, gdy siedzieliśmy tam po debacie. Sami, bo

swoją sekretarkę Rafał odesłał już do domu. Dochodziłem powoli do siebie -

właściwie już doszedłem, ale udawałem znacznie bardziej zmęczonego niż w

rzeczywistości. Mieliśmy do pogadania o dalszej współpracy i po prostu bałem się tej

rozmowy, toteż kiedy w sekretariacie rozległy się kroki, a po chwili w drzwiach

pojawiła się pani przewodnicząca, w pierwszej chwili powitałem ją jak zbawienie.

Zamknęła za sobą starannie drzwi i wbiła w Rafała lodowate spojrzenie.

Tym razem pan przesadził - wycedziła. - Zdecydowanie. Nie zamierzam

tego tolerować.

O, pani przewodnicząca! - uśmiechnął się szeroko. - Kto by się

spodziewał! Proszę spocząć, cóż panią sprowadza o tak niezwykłej porze?

Niech pan przestanie błaznować.

To nie żadne błaznowanie. Po prostu uprzejmość. Może istotnie nie na

miejscu - usadził się za biurkiem i spojrzał na mnie. - No cóż, porozmawiamy jutro.

background image

Wybaczysz.

Skinąłem skwapliwie głową, próbując skorzystać z okazji i czym prędzej

zwiać z gabinetu.

- Chwileczkę - osadziła mnie przewodnicząca. - To on wspomagał Dolores w

czasie dyskusji, prawda? - nie czekając na potwierdzenie ruszyła do ataku. - Dlaczego

pozwolił pan sobie ignorować nasze sugestie? Jakim prawem? No, słucham?

Zwężone wściekłością szparki w makijażu, nakładanym chyba murarską

kielnią, kipiały tak świętym oburzeniem, że aż odruchowo przycisnąłem się do

oparcia fotela.

No, wie pani - zacząłem niepewnie. - Miałem dziesięć monitorów...

Wybierałem rzeczy najpotrzebniejsze w dyskusji...

To ja odpowiadam za moich pracowników - poratował mnie Rafał. - Czy

ma pani jakieś pretensje?

Doskonale pan o tym wie! Tchórzostwo, kapitulanctwo i wypaczanie ideologii

naszego ruchu w oczach społeczeństwa! Robicie to już od dłuższego czasu, ale ta

debata... Nie wolno wam stwarzać pozorów naszej zgodności z klery-kałami, ani

traktować tak lekko kwestii rozrodu, rozumie pan? Zabraniam tego!

Uśmiechnął się szeroko pod lawiną decybeli.

- Pani wybaczy, ale podlegam bezpośrednio Radzie Europejskiej. Może pani

naturalnie wystąpić o zwolnienie mnie.

Jakby nie wiedział, że robiła to z regularnością zegarka.

Sądzę, że gdyby Rada była dokładnie poinformowana o pańskich

poczynaniach...

Rada jest dokładnie o nich informowana, i to przez wiele niezależnych od

siebie osób. I w pełni je aprobuje - westchnął ciężko. - Zapewne tracę czas, ale

chciałbym pani uświadomić, że to jest polityka.

- Polityka - prychnęła gniewnie - to wasza, samcza zabawa. My nie zajmujemy

się polityką, my burzymy wasz, męski świat i budujemy nowy.

Znakomicie. W takim razie, skoro się co do tego zgadzamy, proszę

zostawić politykę osobom bardziej kompetentnym. Jak pani dobrze wie, nie jestem

wyznawcą. Jestem znawcą. Fachowcem. Wynajęto mnie do konkretnego celu:

pozyskania dla pani ruchu jak największego elektoratu. W tej chwili możemy liczyć

na co najmniej 25% głosów...

background image

Dwadzieścia pięć procent! Gdyby nie fałszował, pan naszego programu,

poparłaby nas każda kobieta w tym kraju! A to jest grubo ponad połowę!

Oczywiście myli się pani. Dlaczego miałaby was poprzeć? Bo ją chcecie

wyzwalać? A po co jej to? Normalna kobieta - zaakcentował mocno to “normalna” -

wcale nie potrzebuje przedstawicieli w parlamencie. Potrzebuje chłopa, który robi jej

dobrze, przynosi do domu dużo pieniędzy, kupuje modne kiece i potrafi przekonująco

łgać, że tylko ją jedną kocha. Może pani liczyć tylko na dziennikarki oraz podatną na

wszelką demoralizację młodzież. Co ma pani do zaoferowania żonom i matkom,

których ich stan wcale nie frustruje?


One się przebudzą - cały czas stała przy drzwiach, wzbraniając się przed

zajęciem któregoś z foteli naprzeciwko biurka. - Wszystkie kobiety uświadomią sobie

swoją siłę. Już niedługo.

W porządku. Na razie się nie przebudziły. Do pani należy pozyskiwanie

zapalonych bojowników sprawy. Ale o sukcesie nie decydują zapaleńcy. Decydują

obojętni. Ci, którym wszystko zwisa aż do dna. To należy do mnie: sprawić, by

milcząca większość przyjmowała działalność pani fanatyczek jeżeli nie z aprobatą, to

przynajmniej biernie. Dobrze pani wie, że właśnie z tego powodu Rada Europejska

wybrała na miejsce zadania pierwszego ciosu właśnie Polskę, chociaż na zachodzie

ma znacznie większy stan posiadania. Tutaj ludzie są tak rozbici i ogłupiali,

pozbawieni silnej, naturalnej elity, że są w stanie połknąć wszystko. Nawet kontrolę

urodzeń. Wszystko, co kojarzy im się z zachodem i nowoczesnością.

Przewodnicząca przekonała się chyba wreszcie, że nie zdoła Rafała zabić, ani

nawet speszyć wzrokiem. Przysiadła między fotelami na stoliku do kawy. Nie było w

tym geście śladu rezygnacji.

Niech pan mówi dalej. To interesujące.

Panią w każdym razie ppwinno interesować - skinął głową. - Hołotę trzeba

urabiać stopniowo, powoli. Podrzucać jedno hasło po drugim, bo hołota ma to do

siebie, że z natury obawia się wszelkich zbyt daleko idących nowości. Nie wszystko

naraz. I nie wszystkim naraz. Najpierw pozyskać, nazwijmy to, inteligencję, potem

stopniowo obezwładniać ciemniaków. Ta ideologia, która ma sankcjonować waszą

działalność, niesie w sobie ogromną siłę. Jest w stanie powtórzyć sukcesy socjalistów.

Tłumaczy wszystko, zwięźle jak amen, i nie pozostawia żadnej obrony, żadnej

background image

możliwości odwołania się do innego systemu pojęć. Potrzeba pięciu, sześciu lat, żeby

przestawić na nią całe społeczeństwo. Najmądrzejszych się przekupi, nieco głupszych

nawróci albo skłoni do udzielenia wystarczającego poparcia, pozwalając im zostawić

sobie różne “ale” do okłamywania samych siebie - Rafał spoglądał w zamyśleniu na

blat biurka. - Ale do tego jeszcze daleko. Na razie trzeba lawirować. Kościół, na

przykład. Fundamentalna sprawa. Jasne, że nie można pogodzić katolicyzmu z

mordowaniem dzieci - uniósł lekko dłoń w kierunku przewodniczącej, która po tych

słowach aż zasy-czała. - Dobrze, dobrze, nie jesteśmy przed kamerą. W każdym razie

Kościół musimy rozbić. Tylko że to trzeba przygotować. Starcie sprowokowane już

teraz, tak jak pani chce, mogłoby się skończyć porażką. Trzeba najpierw roz-kruszyć

podstawy siły Kościoła, skompromitować i ośmieszyć kler, odwołać się do ludzkich

zawiści, wygodnictwa i rozkoszy, jaką daje motłochowi obalanie autorytetów...

Nie pierwszy raz mówi pan tak, jakby sympatyzował z tym

ciemnogorodem.

Ja z nikim nie sympatyzuję. I staram się nie poddawać żadnym emocjom.

Natomiast trochę się znam na religii, a zwłaszcza na historii Kościoła. To szczególna

instytucja. Nic jej tak nie umacnia jak otwarte ataki i prześladowania. I odwrotnie,

kiedy zostawić ją we względnym spokoju, traci wyznawców błyskawicznie.

Katolicyzm to bardzo trudna religia, bardzo wiele wymaga. Zdecydowanie zbyt wiele,

jak na przeciętnego człowieka. Jego siła jest u nas tylko dziedzictwem po

komunizmie. Wie pani, skąd się wzięła? Stąd, że czerwoni zdołali uprościć

katolicyzm do jednego, łatwo zapadającego w pamięć hasła: prowadzić świętą wojnę

z niewiernymi. Chodzić na procesje, zawodzić nabożne pienia, i’ czuć się częścią

wojującej o słuszną sprawę masy. Nasz, polski Bóg siedzi w kościele, tam się chodzi

go okadzać, i rodacy cholernie sobie nie życzą, żeby wściubiał nos w ich prywatne

ż

ycie. Polski katolicyzm... To jest kolos na glinianych nogach. Potrzebuję tylko trochę

czasu, żeby większość wyznawców dała nogę z ziejących nudą ceremonii i zabrała się

do budowania weselszego świata, pełnego blichtru, seksu i kolorowych neonów. Ja

wiem jak to robić. Kpić ile wlezie z tych wszystkich kartek na sakramenty, z

kościelnej biurokracji, z pazerności proboszczów. Montować różne ruchy ni-

bykatolickie, rozmywające stanowisko religii. Ale atakować tego, co ludzie mają

wbite w pamięć jako świętość, głównych haseł kultu, zwłaszcza maryjnego, nie

wolno. Rozumie pani? W swoim czasie sami o nich zapomną. Nic na siłę. To będzie

background image

trwało.

Podniósł głowę, przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Siedziałem cicho jak

trusia, bojąc się zwrócić na siebie czyją-kolwiek uwagę.

- Tyle o strategii - podjął Rafał. - Teraz taktyka: zgodnie z dalekosiężnymi

planami, musimy w najbliższym czasie restytuować cenzurę i wyposażyć ją w

szerokie pełnomocnictwa. Obkom, skoro przegra w wyborach - a ma to jak w banku -

i nie będzie miał szans upchać tam swoich ludzi, stanie na uszach, żeby do tego nie

dopuścić. A pani jest za słaba, żeby przeprowadzić sprawę głosami swoich posłanek

albo żeby zmontować wystarczający nacisk. Tego nie zrobimy bez błogosławieństwa

z Miodowej. Dlatego właśnie, kolejna pani pretensja, kiedy trąbimy o zalewie

pornografii, kładziemy naciskanie na upokarzanie kobiety, bo panienkom za to, co

rohią, dobrze płacą, tylko na uprzedmiotowianie osoby ludzkiej i odzieranie jej z

godności. Jest w programie sporo takich spraw, których nie przeprowadzi pani bez

poparcia albo Kościoła, albo innych sił, które kiedyś tam, w dalekim planie,

zamierzamy rozwalić. Proszę się pocieszyć, że kiedyś będzie pani miała nadwiślańską

część wspólnego europejskiego domu do dyspozycji swojej i swoich wariatek z

wałkami. Mniemam, że zbierze pani ich dość, żeby przy obojętności ogółu zdołać

zrealizować każdy babski kaprys, jaki wam przyjdzie do głowy. Przynajmniej przez

jakiś czas, dopóki na przykład ruskie nie pozbierają się do kupy i nie zechcą

restytuować Imperium... Choć jest szansa, że wcześniej zachłysną się zachodnim

stylem życia. W każdym razie ma pani na parę lat swoją robotę. A dusze Polaków -

zakładając, że to zdegenerowane bydło coś takiego ma - musi pani zostawić mnie.

Niech się pani z tym pogodzi, to nasza współpraca będzie się układać pomyślnie i bez

zgrzytów.

Bernadetta Wsadzaj siedziała dłuższą chwilę bez ruchu; widać było, jak

tłumiona wściekłość rozdyma powoli jej przywiędłe cielsko, podchodząc do oczu.

Wreszcie plasnęła energicznie pulchną łapą o stół i - dziwna rzecz, spodziewałem się

wrzasku - zarechotała szyderczo.

Jak się pan obsadził we władzach ruchu, co? Na długie lata, jak słyszę?

Po co się czarować? Skoro przybiegła tu pani osobiście, to znaczy, że moja

nominacja na szefa Wydziału Propagandy wyszła ze sfery plotek i stała się ciałem. A

pani zamierzała mi przedstawić swoje warunki, pod którymi skłonna jest się na to

zgodzić, zanim się dowiem, że rzecz została już przesądzona. Bardzo dobrze’ jest

background image

okazja ustalić pewne sprawy na przyszłość, i właśnie to robimy.

Nie dała po sobie poznać zawodu. Przeciwnie, wyglądała, jakby Rafał bawił ją

serdecznie.

- Oczywiście, może się pani nie zgodzić. Skoro uważa pani, że Rada

Europejska to banda głupków, podejmujących niesłuszne decyzje...

Cios na punkt, jak mawiają bokserzy. Dwie ostatnie rzeczy, jakie by pani

Bernadetta mogła podważać, to nieomylność Rady, wiodącej ludzkość ku rajskiemu

szczęściu nowej epoki, oraz całkowita nieprzydatność Rafała dla Ruchu Wyzwolenia.

Przez chwilę miałem wrażenie, że zdołał ją bardzo zgrabnie złapać w pułapkę.

Ale z ludźmi tego pokroju jest to absolutnie niewykonalne.

- Nie, wcale nie sądzę, żeby Rada się myliła. Wręcz przeciwnie. Dopiero teraz

jestem w stanie zrozumieć jej mądrość. Zbiorową mądrość mas kobiecych, które

przestawią porządek świata z głowy na nogi. Panu się pewnie wydaje, że jest nie

wiadomo jak sprytny, że może wodzić wszystkich za nos, naginać prawdę do swoich

doraźnych, politycznych gierek i puchnąć w poczuciu samczej siły, nadymać się swoją

urojoną wielkością. Dobrze, niech pan tak myśli - pokiwała głową z szatańskim

błyskiem w oku. - Niech pan w to wierzy. Nam to nie zaszkodzi. Takie zarozumiałe,

zadufane w sobie samce są już i tak skazane i nic ich nie uratuje. Wasz czas się

skończył, idziecie na śmietnik historii. My wychowamy innych mężczyzn, prostych i

szlachetnych jak kobiety, rozumiejących ich siłę i znajdujących w nich oparcie. Ale

póki jeszcze są takie... egzemplarze, niedobitki jak pan, dopóki zachowały zdolność

do swoich matactw i oszustw, do swojej brutalnej agresywności - posłużą nam. Po

prostu ich używamy dla naszej sprawy. Może pan to przyjąć do wiadomości albo nie,

nic to nie zmieni. Wyżyłujemy z nich wszystko, dopóki będą nam potrzebne...

A potem zlikwidujemy... - dodał grobowym głosem Rafał.

Nie śmiałabym się z tego na pańskim miejscu - rzuciła i podniosła się

energicznie. - A panu - dodała pod moim adresem - radzę dobrze pomyśleć. I nie

starać się ślepo naśladować swojego szefa. Nie winie pana za poprowadzenie debaty,

ma pan jeszcze czas na naukę. Egzamin może się odwlec, ale na pewno nastąpi.

Klimakteryjne babsko - westchnął Rafał po długiej chwili, kiedy

przebrzmiało już trzaśniecie drzwi. Wyciągnął z biurka butelkę “Ballantine” i zażył

kieliszek. Dokładnie tak: zażył beznamiętnie, jakby to było mycie zębów. Nalał sobie

drugą porcję i schował butelkę, nie proponując mi niczego najdrobniejszym nawet

background image

gestem.

Ciekawe w jaki sposób one będą mordować - zastanawiał się na głos,

wyciągnąwszy się na fotelu i sącząc powoli zawartość kieliszka. - Rozumiesz -

popatrzył na mnie - każdy obłęd wypracowuje swój charakterystyczny sposób

zabijania. Torąuemada palił na stosie, Niemcy, naród praktyczny, wymyślili komory

gazowe i cały drobiazgowo rozpracowany przemysł wykańczania jak największej

ilości ludzi jak najmniejszym kosztem. Odwrotnie niż komuniści; ci kochali ręczną

robotę. Lubili każdemu skazańcowi z osobna pakować dziewięć gram ołowiu w łeb.

Czuć, jak ofiara się szamocze, napawać się jej strachem, słyszeć jęk. I układać parę

tysięcy trupów jednego przy drugim. - Zmrużył oczy, spoglądając w ścianę i

uśmiechając się zimno. W zestawieniu z tym, co mówił, dawało to dziwny efekt. -

Pindom chyba najbliżej byłoby właśnie do tego. Nasuwa się wbijanie obcasika prosto

w serce. Nie, to zbyt niewygodne. W potylicę. O, tu - sięgnął palcami ku resztce

swoich włosów. - Ten punkt, dokładnie.

Wydawało mi się to absurdem. Bernadetta Wsadzaj, jej stuknięte ochotniczki,

i wizje z najlepszych czasów NKWD. Takie skojarzenie nie mieściło mi się w głowie.

Czegóż wymagać od hołoty.

- No, gdyby ona miała takie możliwości... - zacząłem.

Spojrzał na mnie niedopitym, mętnym wzrokiem człowieka, który na nic nie

liczy, niczego się nie spodziewa i nic go nie dziwi.

- Ona będzie kiedyś miała takie możliwości - w jego głosie stanowczość

mieszała się z rezygnacją. - Ona albo jakaś jej następczyni, bo babsko trochę za

bardzo w to wszystko wierzy, może się zrobić w którymś momencie niewygodne.

Powinieneś, kurwa, wreszcie zrozumieć, że ten zreformowany feminizm to naprawdę

potęga. Niech się tylko upowszechni. Usprawiedliwi absolutnie wszystko. Co im

przeciwstawisz? Boga i miłość bliźniego? Nie boisz się, że cię ludziska wyśmieją?

Nie, zdecydowanie nie odważyłbym się mówić o Bogu. Bałbym się, że mnie

ludziska wyśmieją.

TEN TRZECI

Magda, ona potrafiła mówić o Bogu, tak swobodnie, jak zazwyczaj

dziewczyny rozprawiają o fasonach kiecek, albo o tym kto z kim. Najdziwniejsze

było, że wystarczały jej do tego zupełnie normalne słowa. I kiedy w naszej rozmowie

pojawiał się Bóg - a zdarzało się to często - nie ciągnął za sobą dymu kadzielnic,

background image

szelestu katechizmowych frazesów ani pogłosu odklepywanych pośpiesznie

zdrowasiek.

Ty nie wierzysz w Boga, prawda? - zapytała kiedyś. Niedaleko jej

mieszkania, pomiędzy dwoma osiedlami, zachował się cudem żałosny strzęp lasu,

oszczędzonego dziwnym zrządzeniem losu przez budowniczych blokowisk i stacji

manewrowej metra. Na jego skraju pozostał pochylony, przegniły krzyż, z zębatym,

blaszanym daszkiem nad wychłostaną deszczami figurą Chrystusa, strzegący

nieistniejącej już polnej drogi. Przystawała tam często podczas naszych spacerów.

Wtulała twarz w kołnierz i przyglądała się w zadumie zeschłym kwiatom,

wetchniętym do brudnego słoika po majonezie.

Nie - odpowiedziałem, przypatrując się spękanym belkom. Gdyby

sformułowała to: “Ty wierzysz w Boga, prawda?”, też bym się z nią pewnie zgodził.

A zaraz potem przestraszyłem się, że te słowa się jej nie spodobają i dodałem szybko:

- Nie wiem, właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

To nie jest rzecz, nad którą trzeba się zastanawiać. Każdy ma tę chwilę,

kiedy on zwraca się wprost do niego. I wtedy mówi się “tak” albo “nie”. Widocznie

jeszcze tej chwili nie miałeś.

A ty?

Pokręciła tylko przecząco głową.

- Ale wiem, co powiem.

Ciekawe, jakby zareagowała, gdyby mogła wiedzieć, że wpatrując się w

ukrzyżowaną, poszarzałą od starości figurkę, myślałem: “Odwal się wreszcie.

Przestań się wciskać między nas i pozwól jej normalnie iść ze mną do łóżka”.

Nie wiem, od kiedy ten krzyż tam stał. Wiem do kiedy. Po debacie i nalocie

przewodniczącej, to była już naprawdę głucha noc, pojechałem do Magdy.

Pojechałem, bo wcześniej wydzwaniała do mnie wielokrotnie, żeby w końcu rzucić

mi w słuchawce: “Muszę się z tobą zobaczyć. Bardzo cię potrzebuję... naprawdę,

bardzo cię potrzebuję”. Tyle. Nic więcej nie chciała mówić przez telefon.

Zaparkowałem swoje toczydło pod blokiem i poszedłem na górę, pełen

sprzecznych uczuć. Fakt że w końcu nie rozmawiałem z Rafałem stanowił

jednocześnie ulgę i wzmagał obawę. W wersji dla Magdy nadal rzucałem robotę u

pind, żeby się z nią ożenić, a w wersji dla Rafała, skoro nie poruszałem tego tematu

od paru miesięcy, było oczywiste, że zostaję. Cały czas nie miałem pomysłu, jak z

background image

tego wybrnąć. W dodatku trochę mnie niepokoiło to nagłe wezwanie Magdy. A z

drugiej strony, w głębi duszy żywiłem nadzieję, że to “bardzo cię potrzebuję” może

oznaczać jakieś gwałtowny przypływ namiętności, która zdołała wreszcie skruszyć jej

zasady. Oczywiście, nie miałem żadnych podstaw, by na to liczyć, ale pomarzyć

zawsze miło.

Mina Magdy, gdy otworzyła drzwi, wyleczyła mnie z tych rojeń od razu. Jej

głębokie, ciemne oczy lśniły jak zeszlifo-wane diamenty. Przytuliła się do mnie takim

ruchem, jakim wycieńczony pływak chwyta się nadbrzeża basenu.

Jesteś... - głos miała drżący, jakby zaraz miał się załamać. - Nareszcie...

Co się stało, kochanie? Co jest?

Była ubrana, pościel leżała nietknięta pod kocem. Usiadła zmęczonym ruchem

i wpatrywała się we mnie długą chwilę.

- Będę miała syna - oznajmiła mi wreszcie.

Bardzo słabo przypominam sobie, co działo się potem. Jak przez mgłę.

Poczułem, że robi mi się duszno, że zapadam się w jakąś studnię, w której dudni tylko

potężnym echem łomot mojego serca i z daleka, spotęgowany pogłosem, dochodzi jej

głos: “Jestem w ciąży”.

Potem już nic. Dotarłem do dna studni i pogrążyłem się w beznadziejnej,

zwierzęcej wściekłości. Coś krzyczałem, rzucałem się po mieszkaniu; bardzo

możliwe, że ją uderzyłem, nie pamiętam. Przypominam sobie tylko łzy w jej oczach i

jednocześnie płonący w nich ogień, gdy krzyczała: “Nie okłamałam cię! Nigdy nie

było innego mężczyzny, jestem dziewicą! Dlaczego nie chcesz tego zrozumieć?!” Nie

chciałem jej słuchać, ale w końcu do mnie dotarło: nie puściła się, nie zrobiła ze mnie

durnia jakiego świat nie widział. Gorzej. Padło jej na mózg. Zwariowała od tych

ciągłych modlitw, od opiekowania się latami kopniętą staruchą, od siedzenia samej w

domu, z dala od ludzi i - tego byłem pewien - seksualnego niewyżycia. Z wściekłości

opadłem jeszcze niżej, w lepki, zwierzęcy strach, jaki budzi w człowieku obłęd, kiedy

nagle spojrzy mu w oczy. Wyleciałem na schody, ścigany jej szlochem, zdaje się, że

potknąłem się na nich rozwalając sobie kolano, ale nic nie poczułem.

Ocknąłem się w momencie, gdy rozwalałem ten krzyż koło jej domu, tłukąc

wyrwaną z ziemi kłodą w pobliskie drzewa i z furią rozczepiając ją na coraz

drobniejsze drzazgi, wyjąc przy tym jak zupełny szaleniec. Zostawiłem roztrzaskany

krzyż, wróciłem do samochodu i w żaden sposób nie mogłem trafić kluczykiem w

background image

stacyjkę. W końcu rzuciłem nim o podłogę, oparłem głowę na kierownicy i, kurwa,

po-ryczałem się jak pięciolatek. Łkałem, wijąc się, tłukąc pięściami w deskę

rozdzielczą, drapiąc obicia. Dzięki Bogu, że był środek nocy i że nikt oprócz Niego

tego nie widział.

OWOCE

Zbudził mnie dzwonek telefonu, założonego przed paroma tygodniami. Był

ten najgorszy moment poranka, kiedy człowiek wciąż jeszcze jest pijany, a

jednocześnie odczuwa już kaca w całej jego miażdżącej potędze. Nie mogłem sobie

przypomnieć, gdzie stoi aparat, a w oczach zbyt mi się mgliło, żebym mógł go

znaleźć. Ale dzwonek wwiercał mi się natrętnie w zalegający pod czaszką szlam,

przyprawiając o mdłości i ból wszystkich nerwów.

Zwlekłem się z tapczanu i zacząłem podążać chwiejnie za krążącym po

mieszkaniu dzwonkiem. Duży pokój. Potknąłem się o wieżę stereo. Stolik telewizora

i magnetowidu. Nie tu. Regał. Sypnęły się książki i kasety. Tu też nie. W przedpokoju

zaplątałem się w rzucony na podłogę płaszcz. Zajrzałem do trzeciego pokoju,

gabinetu do pracy. W przyszłości, jak się’ w myślach przymierzałem, pokoju dla

dziecka. Tfu. Nie pamiętać.

Jest. Zostawiłem go na blacie, między tosterem a kuchenką mikrofalową. W

momencie, gdy wyciągałem rękę, dzwonek umilkł. Zastygłem rozciągnięty na

kuchennym blacie, jego chłód przyniósł ulgę twarzy, w jakiś dziwny sposób

powstrzymując chęć wymiotów. Pan wydartego z wrogiego chaosu królestwa. Trzy

pokoje, kuchnia i klop, kolorowy telewizor, tęgie skoble w drzwiach. Na dole jeszcze

samochód. W pół roku. Od zera. Nie sprzedałem się tanio.

Dzwonek odezwał się znowu. Osunąłem się na podłogę, ściągając za sobą

aparat. Ktoś podmienił go w nocy na kawał ołowiu. Łatwiej było opuścić głowę

niemal do ziemi, niż podnieść słuchawkę do ucha.

Rafał. Kierownictwo pionu w Wydziale Propagandy. Biorę? Jasne, biorę. Tak.

Zgoda. Omówimy szczegóły.

- Są już wstępne wyniki wyborów. Trzydzieści siedem i sześć dziesiątych

procenta przy pięćdziesięciu ośmiu procentach frekwencji. - Nawet w tym stanie

dotarło do mnie, że jego głos wcale nie brzmi triumfująco. - Ponad jedna trzecia

mandatów. Polska to wszystko hołota, tylko im złota, złota...

Westchnął ciężko. Może nie aż tyle co ja, ale on także pił tej nocy.

PYTANIA

background image

Teraz wydaje się to tak odległe, jakby upłynęły całe lata. A przecież to tylko

kilka miesięcy. A3 trudno uwierzyć, że tak szybko to wszystko poszło. Zerkam na

tylne siedzenie. Magda wciąż śpi. Dla niej te kilka miesięcy było znacznie trudniejsze.

Zwłaszcza odkąd zaczęły się rejestracje i całe to polowanie. I odkąd jej brzuch zaczął

być zauważalny.


Za oknami migają widmowe, ciemne kontury chat jakiejś kolejnej wioski, w

ś

wietle lamp przewija się pod kołami smolistoczarna wstęga szosy.

- Może ja poprowadzę - rzucam półgłosem do Rafała. Uśmiecha się, kręcąc

przecząco głową.

Nie ma potrzeby. Lubię powozić. Zresztą, za łatwo się zamyślasz. To już

prawie Krasnobród.

Ale jeżeli chcesz od razu wracać...

Betka. Psia wachta, tuż przed świtem. Zakład o wszystkie pieniądze, że nie

będzie żadnego patrolu. Rano muszę pojawić się o zwykłej godzinie w biurze, żeby

nikt nie miał podejrzeń. Sekretarki naturalnie zauważą, że jestem trochę wypluty, ale

pomyślą, że korzystałem z tego, że jeszcze mogę. I że są jeszcze jakieś niewiasty,

które nie zdążyły się wyzwolić. Ktoś doniesie, ale nie powinno to wzbudzić

szczególnej uwagi. Ty masz oficjalnie delegację do końca miesiąca na kongres w

Belgii. Nawet jeżeli ktoś się w końcu połapie, będziecie już daleko. - Rzuca w moją

stronę przenikliwe spojrzenie znad kierownicy. - Powinieneś się trochę zdrzemnąć.

Tak jak ona.

Nie potrafię.

Widzę. Pytania?

Kiwam głową...

- Największe przekleństwo człowieka. Jak raz zaczną męczyć, nie ma

sposobu. Nic za darmo, hołocie to nie doskwiera. Które najważniejsze?

Zastanawiam się. śebym to ja wiedział.

- Dlaczego akurat ja? Dobiega mnie jego cichy chichot.

- To akurat mogę ci wyjaśnić. Bo jesteś pierdoła boża. W całym tego słowa

znaczeniu. Przepraszam, ale trochę cię zdążyłem poznać. Wsadzić ci kij w dupę i

można wymachiwać tobą jak kukiełką. Nigdy nie miałeś nawet na tyle własnej woli,

ż

eby porządnie nagrzeszyć. A zresztą Bóg też musi korzystać z takiego materiału, jaki

background image

akurat jest pod ręką. A tacy jak ty są świetnym materiałem. Dla obu stron.


Milczę. Pewnie znowu ma rację. SIĘ POROBIŁO

A może nie ma. W końcu w wydziale udzielałem się naprawdę ostro.

Rafał oczywiście nie wziął do pracy ani jednej baby. Ściągnął część łudzi z

dotychczasowego Biura Wyborczego, część była nowa. Funkcji niektórych z tych

nowych długo nie potrafiłem zrozumieć. Na przykład prosiaczkowaty blondynek o

wyłupiastych oczach, drętwy i zupełnie pozbawiony wyobraźni językoznawca, wydał

mi się w pierwszej chwili człowiekiem doskonale zbędnym. Siedział ze swoimi

ludźmi przy komputerach i opracowywał systemy łączliwości wyrazów, dystrybucji

przymiotników albo inne tego typu rzeczy. Z jakimi określeniami łączyć słowo

“kobieta”, albo “dziecko”, jakie są wskazane synonimy, według kolejności od

najbardziej stosownych do najmniej. Wydawało mi się to głupią robotą, dopóki nie

przekonałem się na własne oczy, jak zabójczo wygląda tekst przepuszczony przez ich

komputer.

Bardziej sensownie wyglądał mi gość od filmów, książek, wideoklipów i temu

podobnych. Może dlatego, że jego robota łączyła się dość ściśle z moją. Chodziło, z

grubsza biorąc, o robienie należytej reklamy wokół niektórych rzeczy, a udupianie

innych. Oficjalnie nie miał nad tymi sprawami żadnej władzy. Ot, prywatne kontakty.

W praktyce decydował, co będzie na polskim rynku kulturotwórczym hitem, a co

skończy żywot po tygodniu wyświetlania, albo w nakładzie pięciu tysięcy

egzemplarzy, wplćptane w glebę przez recenzentów i olane przez pośredników. Do

mnie należało sprowadzanie wylansowanych przez niego twórców do Polski. Na

Dolce jeździłem coraz rzadziej, zresztą wkrótce awansowała na rzecznika prasowego i

przejął ją ktoś, do kogo przewodnicząca miała większe zaufanie. Zamiast tego

robiłem różnym kretynom z zachodu odpowiednie nagłośnienie, oraz podtykałem im

teksty. “Śledzimy bardzo uważnie wasz kraj i jesteśmy dla was pełni (pełne)

podziwu” - leciały na Okęciu słowa do podetkniętych mikrofonów...Rozpaliliście tu

płomień, który ogarnie cały świat, płomień bezkrwawej rewolucji. Dzisiejsza Polska

znalazła się w czołówce narodów świata. Jestem bardzo szczęśliwy (szczęśliwa) że

mogłem (mogłam) ją odwiedzić”.

Właściwie, to dowartościowywanie rodaków było prostym odcinaniem

kuponów od tego, co Ruch Wyzwolenia zdołał sobie załatwić na zachodzie. Jego siła

przejawiała się tam bowiem w sposób dość szczególny. Nie miał liczących się

background image

przedstawicielstw w parlamentach, rządach ani lokalnych władzach. Całą parę -

powiedzmy raczej: cały szmalec - puścił w co innego i w efekcie rządził niepodzielnie

wideo-klipami, powieściami sensacyjnymi, serialami oraz wywiadami udzielanymi

przez wszystkie możliwe gwiazdy? Kto zostanie Miss Universum albo otrzyma

literacką nagrodę Nobla, ustalano w Radzie Europejskiej.

Rafał wyrażał się o tej strategii z największym uznaniem. W ogóle bardzo

sobie cenił Radę Europejską, twierdząc zresztą, że żadnej z reprezentujących ją

oficjalnie osób nie można podejrzewać nawet o dziesiątą część tego rozumu, który

dostrzegał w działalności Ruchu. “Trzeba dobrze w tę robotę wejść, żeby docenić łeb

tego, kto tym wszystkim kręci” - powiedział mi kiedyś. - “Tysiące szczegółów, z

pozoru zupełnych drobiazgów, które łączą się systematycznie w pajęczynę oplatającą

absolutnie wszystko. To idzie na fuli, na całość, i to tak przebiegle, że przeciwnicy

nawet nie zauważają, jak tracą kolejne pola. Weź choćby przyłączenie zielonych.

Zieloni, rozumiesz, to byli zawsze tacy niedojrzali czerwoni, niby tam kwiatki i inne

pierdułki, a grali dla komunistów. W pewnym momencie zostali do wzięcia, mając

wyrobiony monopol na najbardziej chwytliwe hasła - w końcu kto nie chce pokoju i

czystego powietrza? Nie wiem, jak inni mogli przegapić taką okazję. Albo rozegranie

sprawy właśnie przez Polskę. Trzeba mieć jakiś kraj, który można przedstawić jako

zakątek przyszłego raju, stawiać za wzór i być pewnym w nim oparcia. A gdzie

łatwiej przejąć władzę, niż w takiej ni to Europie, ni to Azji? W kraju, gdzie

społeczeństwo praktycznie pozbawione jest jakiejkolwiek elity, bo czego nie wybili

Ruskie i Niemcy, czego nie wykończyli czerwoni, pakując wszędzie półmózgów z

awansu, to spieprzyło przy pierwszej okazji na zachód; a ta resztka nie ma wpływu,

Bo komuna rozwydrzyła wszelki mot-łoch, solidarność go jeszcze rozbuchała, i nie

ma w Polsce większej zbrodni niż uczciwie zarabiać więcej niż pan robol. Ta sama

robota na zachodzie miałaby niesamowity opór. Tam są wieloletnie tradycje, zastałe

układy. A u nas sprzedasz każdy kit. I przy tym, zauważ, oficjalnie to jednak jest

Europa, i faktycznie jest to jej najbardziej zatruta i wyniszczona ekologicznie część.

Niesamowity łeb” - pokręcił przy tym głową. - “Chciałbym kiedyś tego faceta

spotkać”.

Tydzień po wyborach zaczął się kryzys rządowy. Był nieuchronny, proporcje

w sejmie rozłożyły się zbyt równo, żeby którekolwiek z ugrupowań mogło działać na

własną rękę. Sprawa zaczęła się ślimaczyć, tydzień, drugi... Ludziska zrobili się

wkurwione. My w tym czasie montowaliśmy obraz kompletnej anarchii i bezhołowia,

background image

budząc w ludziach i tak zresztą nieobcą im od dawna tęsknotę za jakimś mężem

opatrznościowym, który by ten cały burdel wziął za pysk. W końcu skłonni się stali

kupić na to stanowisko nawet najbardziej absurdalną personę. Sprawa dojrzała. Mąż

się zjawił. Jak się okazało, była nim kobieta. Nasza stara znajoma, Bernadetta

Wsadzaj.

Pomogły jej w tym ochotniczki, na spółkę z Ogólnopolskim Komitetem

Protestacyjnym Fizycznych Niewykwalifikowanych. Ci ostatni w parę dni po

wyborach, korzystając z ogólnego zamętu, władowali się do Urzędu Rady Ministrów i

ogłosili tam strajk okupacyjny, żądając zagwarantowania statusu społecznego i

finansowego fizolom, stałego zasiłku dla rezygnujących z podejmowania pracy w

wysokości 110% średniej krajowej, i czegoś tam jeszcze. Całą imprezę zorganizowali

zadymiarze, sfrustrowani miażdżącą klęską w wyborach i zawsze podatni na wszelkie,

umiejętnie podsuwane sugestie. Oflagowali cały gmach na biało-czerwono, wystawili

w oknach obrazy z Matką Boską i śpiewali, co tylko umieli śpiewać - hymn, Rotę,

Boże Coś Polskę, Międzynarodówkę - jak leciało. Po czterech dniach odwiedziła ich

policja i zapytała uprzejmie, czy ewentualnie mogliby sobie pójść, ponieważ

wprawdzie obecnie nie ma żadnego rządu, ale daj Boże niedługo będzie, a wtedy

zajmowana przez nich powierzchnia lokalowa stanie się potrzebna. Ponieważ jednak

fizyczni odmówili, policjanci zatknęli kciuki za pasy i wycofali się na z góry

upatrzone pozycje. Fizyczni, uradowani sukcesem, wezwali wszystkich zagrożonych

redukcjami niewykwalifikowanych, by przybywali łączyć się z nimi w proteście i

ś

piewali dalej. Dziewiątego dnia zaszczycił ich swą wizytą marszałek sejmu,

powtórzył jeszcze bardziej pokornie tę samą prośbę i otrzymał tę samą odpowiedź. Po

jego wyjeździe fizyczni podbili stawkę do 120% średniej krajowej i stanowczo

zażądali zaprzestania wprowadzania nowoczesnych technologii, które pozbawiały ich

pracy, grożąc, że zaczną odcinać w miastach dopływ wody, gazu i prądu do mieszkań.

Rafał oderwał nas od bieżących zajęć i rzucił do organizowania w okupowanym

gmachu mszy polowej dla protestujących.

Na szczęście w Polsce jest bardzo wielu księży, a jak gdzieś jest bardzo wielu

ludzi, to zawsze można wśród nich znaleźć idiotę. Nam zajęło to dwa dni. Wprawdzie

zastrzegł się, że udzieli fizolom duszpasterskiej posługi po to, by me-diować i

apelować o rozsądek. Ale mediowanie i apelowanie nie zostały starannie

zarejestrowane przez TV i wyemitowane w niedzielny wieczór, natomiast

duszpasterska posługa tak, doprowadzając najciężej nawet myślących rodaków do

background image

furii.

I kiedy następnego dnia o świcie wpadło do okupowanego gmachu oburzone

społeczeństwo w postaci ochotniczek, pin-dy stały się najbardziej uwielbianą partią w

kraju. W godzinę niemal cały budynek był czysty. W pół godziny potem ochotniczki

sforsowały drzwi ubikacji, w której zabarykadowało się śpiewając nabożne pieśni

kierownictwo strajku okupacyjnego, i bez większych ceregieli dokonały jego

defenestracji. Po następnych pięciu minutach cały budynek zaroił się od ekip

telewizyjnych, filmujących skutki dokonanych przez fizoli dewastacji i skrupulatnie

podliczających koszty całej afery w przeliczeniu na mózg statystycznego mieszkańca.

Rafał uśmiał się jak norka.

- Komuchy nazwaliby to sprawiedliwością dziejową. Pindy wzięły na klasie

robotniczej odwet za batalion Boczkariowej - po czym z właściwą sobie energią

zaczął przyduszać informacje o prawdziwym przebiegu wydarzeń, kładąc nacisk na

bohaterstwo wątłych, słabych kobietek, które sprzeciwiły się pogrążeniu naszego

wspólnego domu w chaosie i anarchii.

Pani Bernadetta spuchła z dumy.

- Kobiety udowodniły, że potrafią przyjąć odpowiedzialność za ład i porządek.

Nie zrobiłyśmy tego po raz ostatni. Chcemy żyć lepiej, godniej i dostatniej, bez

względu na to, czy się to panom spodoba, czy nie - po czym przyjęła z rąk prezydenta,

równie jak jego poddani wymęczonego tym całym bajzlem, misję stworzenia nowego,

koalicyjnego rządu.

Ja pomyślałem sobie tylko, że kiedyś ten naród robił powstania, brał jedną

szarżą najeżony armatami wąwóz i bronił Westerplatte, a teraz potrafi tylko nałożyć

biało-czerwo-ne opaski, zabarykadować się w sraczu i zawodzić pieśni, których już

całkiem nie rozumie. Po czym poszedłem na wódkę.

Naród, jak to naród - stwierdził, że się porobiło i cierpliwie czekał, co będzie

dalej.

Dalej bezkrwawa rewolucja ruszyła jak z kopyta. Całe pakiety ustaw za

jednym zamachem. Po części cudzych, przeprowadzonych w ramach układu z

partiami koalicyjnymi, po części naszych, to znaczy pind. Chaos i anarchia zniknęły z

mass-mediów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ich miejsce zajęła

biologiczna degradacja, długofalowe skutki Czarnobyla i zasiarczonego powietrza,

ż

ałosny stan opieki zdrowotnej, plus tematy stałe - nabijanie się ze zmurszałych

wartości życia rodzinnego, kościelnej biurokracji oraz tłamszonych przez wiecznie

background image

pijanych małżonków bab-garkotłuków, płodnych jak królice. A także - sam nie wiem,

dlaczego - lamenty nad fatalnie zaniedbaną obronnością naszej części wspólnego

europejskiego domu.

W trzeciej z kolei paczce ustaw znalazł się obowiązek rejestracji i szczególnej

opieki zdrowotnej nad kobietami ciężarnymi.

W piątej rozbudowanie resortu zdrowia o służby prewencyjnych badań

płodowych. Zorganizowano je w oparciu o zagranicznych specjalistów tak sprawnie,

jak to się chyba w tym kraju nie zdarzyło od czasów budowy Gniezna.

W ósmej poszerzenie ich uprawnień i wyszczególnienie przysługujących im

sankcji.

Wszyscy wiemy, jak bolesne to posunięcie dla każdej polskiej kobiety i dla

całego-naszego narodu. Ale wiemy też, do jakiego stopnia stało się ono konieczne,

jeśli w krótkim czasie liczba dzieci nieuleczalnie chorych nie ma przekroczyć liczby

zdrowych - oznajmiła grobowo pani premier.

Czy one, do cholery, powariowały? - wściekał się Rafał. - Rodziły bachory

tyle tysiącleci, mogą jeszcze parę lat poczekać. Czego się tak śpieszą? Jakby chciały

wszystko popsuć!

Ja starałem się niczego nie komentować, tylko z tą samą wściekłością, z jaką

rozwaliłem krzyż na Kabatach, realizowałem aktualne zadania. A w wolnych

chwilach katowałem swoją wątrobę, starając się ze wszystkich sił raz na zawsze

zapomnieć o Magdzie. Czasami prawie mi się udawało, parę razy zdołałem nawet

wyciągnąć na bolcowanie jedną z sekretarek. Czasami natomiast nachodziła mnie

myśl, że zachowałem się jak ostatni skurwysyn. W końcu świr - choroba jak każda

inna, tylko że się na nią nie umiera. Wariatka czy nie, znajdowała się pod moją

opieką. Ale nie miałem na to siły. Nie miałem też siły, żeby wytłumaczyć sobie, że

nic mnie ona nie obchodzi.

Kończyło się to z reguły tak unyżną chandrą, że nic, tylko walić łbem w

ś

cianę, kolejnym okresem katowania wątroby i jeszcze gorliwszym szykowaniem

gruntu pod przygotowywane do wprowadzenia w życie prawa.

Wreszcie w akompaniamencie jazgotu prasy, radia i telewizji sejm uchwalił,

senat zatwierdził a prezydent podpisał ustawę “o częściowym ograniczeniu wolności

rodzicielskiej w uzasadnionych przypadkach”. Czyli, mówiąc prościej, o

obowiązkowym skrobaniu dzieci wskazanych przez służbę prewencyjnych badań

background image

płodowych. Stosowane przez nią kryteria zdawały się nie bardzo trzymać kupy - w

każdym razie do najważniejszych należały dane o rodzicach i środowisku, całe

specjalistyczne “badania” pobłyskującą i pobrzękującą aparaturą robiły pic dla

prostaczków. Nasz gramatyk wprowadził do swojego komputera zasadę, by o

zabiegach płodowych pisać zawsze “nieliczne”.

Pani premier wygłosiła płomienne przemówienie. Udowodniła jak dwa a dwa

cztery, że nic się nie da poradzić, to i tak najbardziej humanitarne wyjście z

możliwych, oraz zapowiedziała stanowczy odpór ciemnocie i klerykalizmowi, które

nie chcą przyjąć do wiadomości rzeczy koniecznych.

Rafał i ja nie powiedzieliśmy nic. Było to bowiem nazajutrz po naradzie, na

której pani Bernadecie udało się po raz pierwszy wyprowadzić Rafała z równowagi.

BEZKRWAWA REWOLUCJA

Regulamin wymagał, aby raz na dwa tygodnie szef Wydziału Propagandy

zasiadał na parę godzin w jednej sali z kierownikami pionów. Nazywało się to naradą

kierownictwa. Przewodnicząca Ruchu miała z urzędu prawo uczestnictwa w tych

nasiadówach i nie opuszczała ani jednej, nawet po objęciu funkcji państwowych.

Prawdopodobnie licząc na to, że zdoła wreszcie zatriumfować nad szefem wydziału w

oczach jego podwładnych. Nigdy jej się to nie udało, mąciła jednak niesamowicie,

przeciągając te ceremonie ku czci świętego Biurokracego do granic możliwości.

Rafał znalazł na to metodę; wszystkie istotne sprawy załatwiał z nami na

bieżąco, w codziennych rozmowach. Narady stały się w ten sposób czczą

formalnością, suchym referowaniem planów na najbliższe dwa tygodnie, wyliczaniem

gdzie i kiedy jakieś koło postępowej młodzieży zorganizuje kolejną międzynarodową

sesję poświęconą walce z zacofaniem, daniu odporu siłom konserwy oraz

uświadomieniu światu nieuchronności obyczajowych i politycznych przemian. Albo

ile to bohaterskich kobiet podda się wkrótce dobrowolnej sterylizacji, raz na zawsze

uwalniając się od upokarzającego rozrodu. Albo jaka to kolejna sławna pisarka

zachwyci się Polską i jej marszem w awangardzie narodów świata. Albo jakie to

kolejne fakty będziemy mieli do wepchnięcia motło-chowi, by przekonać go, że

powodzi mu się już prawie tak, jak na zachodzie, a będzie jeszcze lepiej. Nuda.

Tego dnia pani Bernadetta siedziała cały czas cicho, ze żmijowatym

uśmieszkiem, świadczącym, że coś ukrywa w rękawie. Obok mnie kierownik,-pionu

młodzieżowego rysował w notesie biegnącą świnię, co stanowiło jego ulubione

zajęcie na naradach. Cieniował ją długo starannymi, gęstymi pociągnięciami

background image

długopisu, cyzelując pracowicie podkręcony fantazyjnie ogon. Gdy zabrał się do

niesionego w świńskim ryju kwiatu, przewodnicząca zabrała głos.

- Mam panom do zakomunikowania kilka istotnych spraw. Stają przed wami

nowe zadania. Raua Europejska wyznaczyła nowe cele, których realizacja jest sprawą

priorytetową i bardzo pilną - oznajmiła, kładąc nacisk na ostatnie słowa. Od razu

zrobiło się ciekawiej. Mój sąsiad odłożył długopis, pozostawiając narysowany do

połowy kwiatostan, a gramatyk oderwał skryte za grubymi szkłami oczy od

schowanego dyskretnie w stercie notatek skryptu.

Nie przypominam sobie, żebym dostał jakieś nowe wytyczne od Rady -

rzucił spokojnie Rafał, rozpierając się wygodnie w fotelu i skupiając całą uwagę na

wydobywaniu ze swej fajki coraz to gęstszych kłębów dymu.

Dotrą do pana w stosownym czasie. Ze względu jednak na wagę spraw,

uważam za stosowne przedstawić zamierzenia Rady już teraz. Szkoda czasu, by to

odkładać.

To, co streszczała przez następnych parę minut mnie osobiście niewiele

wzruszało. W końcu miałem pełny luz człowieka, który dostaje do zrobienia

konkretne detale, a całości ogarniać nie musi, ani za nią nie odpowiada. Od tego

miałem szefa. W miarę jednak, jak mówiła, twarz Rafała ściągała się coraz bardziej, a

jego oczy zwężały się, aż zaczęły przypominać cienkie, z lekka tylko podpuchnięte i

podsinione szparki.

Rada oszalała - stwierdził wreszcie sucho w ciszy, która zapadła po

słowach przewodniczącej.

Słucham? - kąciki wypacykowanych warg podjechały delikatnie do góry. -

Pan, zdaje się, uważa się za mądrzejszego?

W każdym razie uważam, że przedstawione przez panią decyzje po

pewnym czasie zniszczą wszystko, co dotąd udało mi się osiągnąć. Jest za wcześnie.

Rozumie pani? Za wcześnie. Tutejszym ludek jeszcze nie dojrzał do zaakceptowania

takich posunięć. Będą protesty. Zamieszki. Nie obejdzie się bez użycia siły. Trzeba

się będzie w coraz większym stopniu opierać ną fanatykach, którzy zamiast

umiejętnie wygaszać i usypiać spory, zaczną je podsycać. Zamiast odciągać ludzi od

religii, zaczniemy popychać ich do niej i przysparzać Kociołowi świętych

męczenników. W efekcie...

background image

Do pana wciąż jeszcze chyba nie dotarło, że to jest rewolucja. Nie obejdzie

się, prędzej czy później, bez ofiar, a przeciwników tak czy owak trzeba będzie zmusić

do posłuszeństwa siłą. Mamy w tej chwili dość siły. I żadnych powodów, by czekać.

- Rewolucje mają krótki żywot. Zastanawiała się pani kiedyś, co załatwiło

komunistów? Mogę pani powiedzieć: bezmyślna pogoń za doraźnymi efektami. Nowy

układ społeczny musi się długo utrwalać, krzepnąć, nowej ideologii trzeba dać czas na

takie wrośnięcie ludziom w mózgi, żeby już nie potrafili jej wyrwać. śeby

obezwładnić wszystkie grupy, trzeba ten proces prowadzić stopniowo. Inteligencja -

powiedział to w wyraźnym cudzysłowie - jest już w zasadzie nasza. Najwyżej trochę

powzdycha. Ale prosty, głupi polski robol czy chłop jest uodporniony na wszelką

argumentację, nie da się go szybko przerobić żadną propagandą. Potrzeba

przyzwyczajenia. Niższe grupy społeczne charakteryzują się ogromną inercją. -

Pociągnął nerwowo kilkakrotnie fajkę. - Można ich nie brać pod uwagę rozpatrując

sprawę tylko na ten moment. Rzecz w tym, że ja staram się myśleć prespektywicznie i

obliczać sprawy na dłużej niż rok czy dwa naprzód. I Rada powinna postępować tak

samo. Jeśli dla przymusu aborcji posłużymy się siłą, proces wchłaniania niższych

grup zostanie raz na zawsze udaremniony. To nic, że chwilowo się ugną, i że jeszcze

przez czas jakiś będzie pani święcić kolejne sukcesy. Zostanie nam tłum zaciętych w

nieufności, wiedzących swoje ciemniaków, broniący się przed nami coraz większą

podatnością na obrzędowość religijną. Aż w pewnym momencie, w odpowiedniej

chwili, ktoś poderwie ich przeciwko nam i użyje do swoich celów. I tak się to

wszystko skończy.

Odłożył fajkę na stół i uśmiechnął się gorzko do przewodniczącej.

ś

al patrzeć, jak głupota i fanatyzm biorą górę nad zdrowym

wyrachowaniem. Do diabła, jąk gdyby głównym celem ruchu nie było zbudowanie

trwałego, wygodnego układu, tylko nie dopuszczenie do rodzenia się w tym kraju

dzieci.

To zabrzmiało jak rezygnacja z pełnionej funkcji - w jej twarzy nie było

ani śladu rozgoryczenia.

Próżne nadzieje. Dałem jedynie wyraz swojemu rozczarowaniu, sądziłem,

ż

e Rada wykaże się większym rozumem.

Przewodnicząca długą chwilę mierzyła go wzrokiem, wreszcie oznajmiło

background image

sucho:

- Panie Rafale, nam chyba przestaje być ze sobą po drodze.

Te słowa i ten ton na posiedzeniach zarządu Ruchu musiały budzić panikę.

Jest pan amoralnym cynikiem. Człowiekiem, nie potrafiącym ogarnąć

naszej idei i sensu ogarniających świat przemian. Mówiłam już panu kiedyś, że

przyjdzie taka chwila, gdy przestaną nam być potrzebni drobni krętacze...

Tylko nie drobni - przerwał jej.

... drobni krętacze, nawet tak zręczni jak pan. - Przerwała na moment,

jakby chciała podkreślić efektowną pauzą ostatni cios. - Myślę, że ten człowiek, który

nazwał pana “dzieckiem Urbana” miał dużo racji.

Musiała w coś trafić. Pochylił się w jej stronę i wycedził z wściekłością:

- A pani jest ograniczoną, zacietrzewioną dewotką feminizmu. Nawet sobie

pani nie zdaje sprawy z tego, co naprawdę robi i dla kogo. Z dwojga złego wolę

cyników. Przynajmniej wiedzą, czego chcą, i zazwyczaj osiągają cel. Fanatycy różnią

się od nich tym, że zazwyczaj też w końcu kładą głowę pod własnoręcznie zbudowaną

gilotynę.

Ostanie słowa wyrzucił z siebie wręcz z furią. Przewodnicząca skwitowała to

drwiącym uśmiechem. Nagle jakby oklapł, sięgnął po fajkę i zaczął ją nabijać

tytoniem.

Porozumiem się z radą - rzucił.

Oczywiście. Ma pan do tego prawo.

Powinna na tym skończyć, ale widocznie chciała się jeszcze nacieszyć

sukcesem. Potoczyła po nas wzrokiem.

- Ta dyskusja nie była potrzebna - oświadczyła. - Panowie jesteście

zobowiązani wykonywać polecenia. Bez względu na to, kto akurat pośredniczy

między wami a Radą. Czy też mają panowie jakieś zastrzeżenia? - zatrzymała wzrok

na mnie. - Pan? Zdawało mi się, że chce pan coś powiedzieć.


-Nie mam nic do powiedzienia - odparłem, zresztą zgodnie z prawdą. - Mnie

osobiście nic nie dziwi. Nawet dziewice zachodzące w ciążę.

Nie wiem, po co ani dlaczego to powiedziałem. W każdym razie reakcja była

zaskakująca. Twarz pani Bernadetty zmieniła się w jednej chwili. Przypominała psa

Pawłowa, który nagle usłyszał dzwonek.

background image

- Co? - wyrzuciła z siebie zmienionym głosem. Kątem oka dostrzegłem, jak

Rafał gwałtownie wbija we mnie wściekłe spojrzenie, poruszając bezgłośnie ustami:

“stul mordę!”. Rozejrzałem się niepewnie.

- No... - zacząłem - taki dowcip. Może nie najlepszy. Przepraszam, ale jestem

dziś zmęczony.

Zapadła nienaturalna cisza.

- Dobrze. Myślę, że na tym poprzestaniemy - oznajmił Rafał. - Chyba, że są

jeszcze jakieś pytania?

PAJĄK

Zdołałem tylko wrócić do swojego gabinetu, aby dowiedzieć się, że mnie do

siebie wzywa. Siedział za biurkiem, tuląc we wnętrzu dłoni kieliszek. Napełnił i bez

słowa podał mi drugi.

- Co ci strzeliło do łba z tymi dziewicami w ciąży? Próbowałem powtórzyć, że

tak mi się po prostu powiedziało.

Nie rób ze mnie durnia - zirytował się. - Gdzieś to słyszał?

Nie wiem, tak jakoś... Czy ja coś powiedziałem, no...?

Cholera wie - wzruszył ramionami. - Czysta ciekawość. Pindy jakoś

dziwnie reagują na takie rzeczy. A zwła szcza wydział wewnętrzny. - Odstawił pusty

kieliszek na blat. - śeby ich jasny szlag! O takiej sprawie dowiaduję się dosłownie w

przeddzień, i to od niej! Baba jest sprytniejsza, niż myślałem.

Zachowałem taktyczne milczenie. Szef również przeżuwał coś przez chwilę w

ciszy. Potem gwałtownie poderwał głowę, jakby go olśniło.

- Ta twoja Magda? - ni to zapytał, ni to oznajmił. - Wcale jej nie kłułeś, co?

Prawda, chciałeś się żenić! Słuchaj, Alek, trudno się w tym wszystkim połapać, ale to

może być klucz. Jak cholera. No gadaj żesz, do kurwy nędzy!

Miałem ochotę wyparować albo schować się we własnych butach.

- No dobrze - przyznałem wreszcie. - Zgadł szef. Zwariowało się dziewczynie,

czy to moja wina? Zawsze za dużo latała po kościołach, no i w końcu ją naszły

mistyczne odjazdy... Zresztą, nie widziałem jej już od paru miesięcy.

Podniósł się energicznie i zaczął przechadzać po gabinecie.

Od ilu miesięcy?

Ze cztery.

background image

To już powinno być widać? Mam nadzieję, że się nie dała zarejestrować?

Zgłupiałem.

Szefie - zacząłem bezradnie. - Szef poważnie... że ona mogła naprawdę

zajść z... Wierzy szef w coś takiego?

Nie wierzę - zatrzymał się, oparł lewą rękę o regał i jednym ruchem

opróżnił kieliszek. - Pewnie, że nie wierzę. Wszystko, co w życiu zdołałem osiągnąć,

to tylko dzięki temu, że w ogóle nie brałem pod uwagę, czy w coś wierzę, czy nie.

Zresztą, takie rzeczy nie zdarzają się od dwóch tysięcy lat.

Odstawił szkło, po czym przetarł mocno twarz rękami i kilkakrotnie

potrząsnąć głową.

Kurwa mać! Kurwa mać! - powtórzył. - Ale to wreszcie wszystko

tłumaczy. Wszystko. Zbyt oczywiste, żeby na to wpaść, nawet patrząc codziennie

pindom na ręce.

Co tłumaczy? - zapytałem zdezorientowany.

- Ten obłęd ze skrobaniem dzieci, “upokarzający ród”... że zamiast dalej iść

metodycznie, krok po kroku, Rada nagle głupieje i zaczyna pchać przymusową

aborcję, jakby się im paliło w majtkach.

Nic nie rozumiałem. Nie, to nieprawda: już rozumiałem, tylko nie byłem w

stanie przyjąć tego do wiadomości.

Mogę zapalić? - odezwałem się bezradnie.

A pal, kurwa. - Znowu zatopił się w myślach, wędrując po gabinecie.

No dobrze - zaczął wreszcie. - Wymyśliliśmy do tego kupę argumentów

nie do zbicia, pindy na swój własny użytek drugie tyle, ale sprawa była wyraźnie

założona z góry. Cały czas mi to nie grało, cholera. Cała reszta tak, wyzwalanie

kobiet, proszę bardzo, hasło dobre jak każde inne... Stara metoda, biedni przeciwko

bogatym, głupi przeciwko mądrym, czemuż by nie kobiety przeciwko mężczyznom;

byle dać pretekst do rozpętania obłędu i wyjechać na nim na sam szczyt. Ta sprawa z

przymusową aborcją wydawała mi się niepotrzebnie doklejona, w końcu nikt im nie

zabrania wykańczać dzieciaków, kiedy tylko mają na to ochotę... A teraz patrz -

przysiadł na krawędzi biurka i zaczął mi tłumaczyć z ożywieniem: - Załóżmy, że

wiesz o zbliżających się narodzinach gościa, który ma cię wgłębić. Wiesz mniej

więcej gdzie i kiedy, ale szczegółów nie znasz. Nie możesz do tego dopuścić. Co się

background image

narzuca?

Rachunek prawdopodobieństwa.

Właśnie. Rżnąć jak popadnie, im więcej, tym większa szansa, że przy

okazji trafisz tego właściwego. Stara historia, do cholery. Ale wiadomo, że ta akurat

matka sama z siebie dziecka nie zabije. Trzeba ją zmusić. Oczyszczenie populacji to

genialny pretekst. Użycie do tego feministek wręcz się narzucało. Ale w końcu on ma

niesamowity łeb, i wciąż się uczy.

Szefie - niemal jęknąłem. - Co mi szef próbuje udowodnić?

ś

e mam unikalną szansę wyciąć najlepszy numer w swoim życiorysie.

Albo się tak wyłupić, że nie daj Boże... - znowu pokręcił głową. - Nie, cholera, to

trzeba najpierw sprawdzić. To czy ona naprawdę... Miałem kiedyś jednego znajomego

skrobacza, może nie zakapuje.

Zaczął przerzucać papiery, potem kartki wydobytego spośród nich notesu.

Wziął telefon, podumał nad nim chwilę i odstawił go na miejsce.

- Do bani - stwierdził. - Zbieraj się. Pojedziemy po nią od razu.

Siedziałem w jego toyocie, ciągle zastanawiając się, czy to Magda zwariowała,

czy on, czy w ogóle wszyscy.

To się wszystko nie trzyma kupy - próbowałem beznadziejnie przekonać

samego siebie.

Przeciwnie. To się dopiero teraz trzyma kupy. W końcu kto inny potrafiłby

coś takiego zmontować? Zauważ, jak on się uczy. Za każdym powtórzeniem poprawia

poprzednie błędy. Komunizm był już prawie doskonały.

Szefie - podjąłem ostatnią, rozpaczliwą próbę. - Przecież, na litość boską,

ż

adnego Diabła nie ma! Boga zresztą też, do cholery!

Jasne - skinął spokojnie głową. - A dziewice nie rodzą dzieci.

ORAZ TO, śE CIĘ NIE OPUSZCZĘ.

Ktoś musiał nadać sprawę. Może osobiście pani Wsadzaj? A może któryś z

kolegów z wydziału zamieścił dziwaczny incydent z narady w swym rutynowym

donosie, który dolazł do wydziału wewnętrznego i wywołał tam zainteresowanie?

Rafał musiał to przeczuć. Bezpośrednio od tego swojego znajomego łapiducha

zawiózł Magdę do siebie. Duża willa, za miastem, z dala od innych. Przekonał nas, że

to najlepsze wyjście. Następnego dnia pojechałem na Kabaty po jej rzeczy.

- Gorzej niż myślałem - stropił się Rafał. - Wewnętrzny, jak nic. Musicie stąd

background image

wiać.

Dokąd? - trzęsły mi się ręce. - Na zachód?

Zgłupiałeś. śadnej szansy. Cholera, to nie będzie proste. On na pewno to

przewidział. W końcu w dobie komputerów nietrudno mieć pełną kontrolę nad tym,

kto wyjeżdża, a kto przyjeżdża. Można załatwić sprawę gdzieś na boku, bez rozgłosu.

Trzeba będzie to zrobić, tak, żebyście zniknęli niepostrzeżenie. - Poklepał mnie po

ramieniu. - Dwa dni. Tyle potrzebuję, żeby coś zmontować.

Pokiwałem bezradnie głową.

- Chodzi o jakieś miejsce, gdzie cywilizacja nie raczyła jeszcze dotrzeć w całej

pełni. Może Bliski Wschód. Na pewo najpierw na Ukrainę, i potem dalej.

- I to się da zrobić? Przytaknął uspokajającym gestem.

- Nie musi wiedzieć, że to już. Nie musi wiązać twojego wyskoku na naradzie

z czymkolwiek więcej, niż że po prostu obiło ci się coś takiego o uszy. Pewnie w

ogóle o nim nie wie. Ma swoich ludzi, a oni się mylą, jak to ludzie. Maca na ślepo.

Myślę, że macie szansę.

Roześmiał się nagle.

- Wszystko się, cholera, ciągle powtarza. Kierunek na Zaleszczyki. W tym

kraju zdaje się to stała droga, kiedy raczy się tu pojawić nasz aktualny szef.

Nie widziałem w tym nic wesołego.

Idź do niej - rzucił, kierując się ku schodom do garażu. - I tak się dzielnie

dziewczyna trzyma, ale powinieneś przy niej być. - Zawahał się, ściągnął ze stołu

niedopity kieliszek i swoim zwyczajem zażył beznamiętnie jego zawartość. Whisky

spłynęła mu do brzucha, poruszając jakiś ukryty mechanizm. Chodząca księga

cytatów otwarła się z szelestem.

A kiedy przyszło uciekać uniósł dziecko, o którym wiedział, że nie jest

jego i najcięższy koszyk - powiedział ni to do siebie, ni do mnie. - Zdaje się, że

zostałeś wybrany. Mam nadzieję, że mi nie przyniesiesz wstydu.

Wybrany. Chyba do tego, żeby zawsze mną ktoś kręcił.


Magda, pindy, Rafał, a teraz Bóg we własnej osobie. Nie miał kogo wybrać.

Może zresztą naprawdę nie miał.

Nie mogła znać moich myśli. A przecież to, co powiedziała, brzmiało

background image

dokładnie jak odpowiedź na nie.

Wiedziałem, że do mnie wrócisz. - Przytuliła się ufnie. Kochałem ją. Cóż

mogłem poradzić - może to chemia, może przekleństwo losu, a może dar od Boga.

Delikatnie przeciągnąłem palcami po jej brzuchu, po dziecku, o którym wiedziałem,

ż

e nie jest moje; i nie potrafiłem oprzeć się wzruszeniu, mimo bolesnej świadomości,

ż

e poderwał mi tę moją jedyną dziewczynę na świecie ktoś, z kim nie miałem nawet

cienia szansy się mierzyć. Ale przynajmniej mogłem się pocieszyć, że, cholera, od

razu wiedziałem, co dobre.

Skąd to mogłaś wiedzieć?

Skoro byłeś ze mną tak długo... To znaczy, że Bóg wybrał właśnie ciebie,

prawda? Ty możesz tego nie rozumieć, ja też, ale On wie, co jest w człowieku

naprawdę. I do czego, kiedy przyjdzie na to pora, okaże się zdolny.

No dobrze. Powiedzmy. Ale dlaczego Rafał zrobił to, co dla nas zrobił?,

LUDZIE JAK MY

- Dlaczego właściwie pan to wszystko robi? - pyta Magda. Nie śpi już.

Dojeżdżamy. Nie spisał nas żaden patrol, nie dogonił żaden pościg, nie zarejestrowała

zaspana obsługa rogatki. Dojeżdżamy. Przecież musieliśmy dojechać. Nie

powinienem mieć co do tego żadnych wątpliwości, tak jak Magda.

Po prostu z wyrachowania - odpowiada Rafał. Magda kręci głową.

Pan wie, że to nieprawda. Panem kieruje co innego.

Tak? Co na przykład?

- Nienawiść. Tak przynajmniej sądzę, po tym co opowiadał Alek. Nienawidzi

pan ludzi. A już swoich rodaków zwłaszcza.

A, chodzi pani o moją pracę? - robi minę “może - może”. - Coś w tym jest.

Ale, wybaczy pani, za co właściwie skurwysynów lubić? Stado głupiego bydła.

Czy trzeba koniecznie mieć powód? Może powinno się ich kochać jakby

na kredyt, w nadziei, że kiedyś na to zasłużą?

Pani mówi zupełnie o czym innym. O miłości bliźniego. W porządku,

bliźniego mogę kochać. Ale tłumu, stada... Nie, zdecydowanie nie. Z reguły zresztą

ma taki los, na jaki sobie zasłużyło. Marzy tylko o tym, żeby móc kogoś deptać, kogoś

nienawidzić, dać upust wszystkim swoim zwierzęcym instynktom. Co zrobili murzyni

w RPA, jak tylko przestali dostawać wycisk od afrykanerów? Zaczęli się sami

wyrzynać nawzajem. Albo narody byłego ZSRR?

background image

Rozumiem. “Trzeba dopiero uświadomić sobie, na jak bezgraniczną

pogardę zasługuje człowiek, żeby móc się stać prawdziwym bolszewikiem”. Czy to

jest pańskie wyznanie wiary?

Nie zważając na fakt, iż właśnie wchodzimy w zakręt, Rafał obraca się i długą

chwilę przygląda Magdzie, jakby zdumiony, że kobieta przemówiła ludzkim głosem.

Ona odpowiada mu tym swoim gorzkim, smutnym uśmiechem.

W końcu kieruje spojrzenie z powrotem na drogę. Z trudem udaje mi się

powstrzymać westchnienie ulgi.

Włodzimierz Ilicz nie jest moim idolem, jeśli o to pani chodzi. Chociaż

mam duży szacunek dla jego umiejętności fachowych. A co do wyznania wiary... Tak

się składa, że ja straciłem wiarę, i to dość dawno.

To chyba najgorsze, co może się człowiekowi zdarzyć.

Nie sądzę. Najgorzej jest wtedy, gdy ktoś taki, kto stracił wiarę, stara się

rozpaczliwie znaleźć sobie jakąś nową. Tego szczęśliwie zdołałem uniknąć.

A te dzieci? Przecież ustawa weszła już w życie. Setki tysięcy dzieci

zamordowanych, zanim zdążyły się urodzić. Nie ciąży to panu na sumieniu?

Czemu miałoby akurat mnie szczególnie ciążyć? - odpowiada z irytacją. - Co

roku od lat skrobie się w tym kraju tysiące dzieci. Co za różnica, czy kobiety robią to

na własną odpowiedzialność, czy mają pretekst, żeby się z tej odpowiedzialności

zwolnić? Pewnie, że to zbrodnia. I co z tego? Cała historia ludzkości to jedna wielka

zbrodnia. Ciągłe mordowanie jednych grup przez inne, z odpowiednią ideologiczną

podkładką albo bez niej. Czy to ja tak urządziłem? Czy mam jakikolwiek wpływ na

to, że tak zwana ludzkość raz na jakiś czas dostaje obłędu i pławi się we krwi

niewiernych, heretyków, elementów rasowo niepożądanych albo wrogów klasowych?

Czy jestem w stanie to zmienić? I dlaczego miałbym marnować życie na beznadziejną

walkę z tym, że tak zawsze było, jest i będzie?

Może na tym polega sens naszego życia? Na podejmowaniu tej

beznadziejnej próby?

Może. Ja osobiście widzę go gdzie indziej. śycie, proszę pani, to pisanie

powieści. Musi być wartka, pełna fabularnych zwrotów, mieć nastrój, smak, i

odpowiednią ilość wszystkiego: i głębszych przemyśleń, i momentów, i liryzmu.

Mniej więcej wiem, w którą stronę zmierza moja powieść. I jak się skończy. Mogę to

pani obiecać, że będę umierał jak imć Samuel Łaszcz, strażnik koronny: śmiejąc się w

background image

kułak i niewiele dbając o rachunek, który mi wystawią u świętego Piotra. Na pewno

będzie spory, ale chyba zmieści się w granicach normy. Zresztą, nie odpowiedziała

pani na moje pytanie. Dlaczego?

Więc może dlatego, że noszę pod sercem tego, który przyjdzie to wszystko

zmienić?

Magda nie może z tylnego siedzenia widzieć jego twarzy. Może to i lepiej.

- Nie chciałbym się wyrażać, co zmieni. Znowu da się zamordować, i jeszcze

dostarczy ludziom kolejnego powodu do tępienia innych: że w niego nie wierzą. Ale

cóż, gra musi się toczyć. Nie mam ambicji ogarniać jej ani wiedzieć, o co w tym

wszystkim chodzi. Staram się tylko nie nudzić. I na razie mi się to udaje.

A to, że nam pan pomógł? Też tylko po to, żeby się nie nudzić?

Przyzna pani, że to świetny, zaskakujący zwrot akcji. W końcu nikt nigdy

do końca nie wie, dla kogo gra. I czy jest gdzieś powiedziane, że nie można grać po

obu stronach? Zdaje się, że święty Ignacy Loyola nie przewidział takiego wariantu.

Ale to był prostoduszny człowiek.

Więc woli pan tam wrócić?

I dalej robić te straszne rzeczy. Domyślam się, jak to pani ocenia. Ale

dawno już przestałem się zastanawiać nad swoją moralnością.

Magda zaprzecza ruchem głowy.

Staram się nie sądzić innych.

Albowiem tak jest nakazane w piśmie. To mnie zawsze intrygowało: jakim

cudem dobro jeszcze istnieje, stosując tak nieskuteczne metody?

Widać z jego punktu widzenia nie są nieskuteczne.

Zapewne. Nigdy nie czułem chęci do zaglądania Bogu w rękawy.

Myślę, że powinieneś pojechać z nami - odzywam się. - Pindom już

niedługo nie będziesz potrzebny. Teraz przyszedł czas na chamską, nachalną

propagandę. A to nie jest twój styl.

Czegoś cię jednak nauczyłem - śmieje się i ze śmiechem uderza w deskę

rozdzielczą wozu. - Cholera, to jednak jest skuteczne. W końcu zabrał mi najlepszego

ucznia, w parę minut, bez problemu... a ja męczyłem się prawie rok, żeby z ciebie

zrobić takiego samego skurwiela jak ja sam. A tobie z kolei wyjął dziewczynę. I

ż

aden nie ma pretensji. Coś w tym musi być. Coś, czego nie rozumiem.

background image

Myślę... - próbuję znowu.

To nie myśl - ucina sucho. - To z kolei nie jest w twoim stylu. Dobrze wiem,

co dalej będzie, i zaręczam ci, że wszystko zostało wkalkulowane w koszta imprezy.

Za parę miesięcy pani Wsadzaj dostanie orgazmu, mogąc mi zakomunikować, że

Rada wyznaczyła mi zaszczytną misję redaktorzenia w “Wyzwolonej Kobiecie

Ostrołęckiej” albo czymś takim. Później będzie parę lat bujnego rozkwitu Ruchu, a

potem zacznie się on sypać. Pani Wsadzaj dawno już będzie nieaktualna, gdy ja okażę

się czołowym bojownikiem, zasłużonym dla obrony kraju przed rozwydrzonymi,

zbrodniczymi babami. - Przerywa na moment, wpatrując się w drogę. - Za czasów

mojej młodości obalano komunizm. Teraz to już na pewno miał być raj. A kto go

obalał? Sami byli komuniści. Tacy, co naprawdę z tym kurewstwem walczyli albo już

dawno gryźli ziemię, albo im tak przygięto karki, że się przestali liczyć, albo od razu

przy rozdaniu kart wydymano ich jak świerszczy, bo mieli skrupuły i starali się grać

uczciwie. Cóż poradzić, szlachetnych może czekać nagroda w niebie, ale tu, na ziemi,

liczą się tylko mendy. Bo zawsze przydają się obu stronom. Więc nie próbujcie mnie

z łaski swojej nawracać.

Zwalnia, podjeżdżając pod biało-czerwone barierki uśpionego o tej porze

przejścia granicznego.

Pindy mnie jeszcze popamiętają. A wiecie za co? Zablokowały

wznowienie Sienkiewicza. śe niby propaguje samczą brutalność i przedmiotowe

traktowanie kobiet - staje i gasi silnik, po czym ogląda się na Magdę. - Obiecała pani

nie sądzić - przypomina.

Nawet nie próbuję.

KICZ

Rześkie, poranne powietrze. Zabieram plecaki i domykam pokrywę bagażnika.

Srebrzysty wóz stoi na podjeździe, cichy, spokojny, jakby odpoczywał. Wreszcie

Rafał wraca.

- Paszporty są w zasadzie w porządku, ale starajcie się ich jak najmniej

używać. W każdym razie nie tam, gdzie można sprawdzić numery w komputerze. Ma

się jeszcze znajomych - dodaje, jakby się chwalił. - Celnik nie będzie robił kłopotów.

Pół godziny stąd jest podobno stacja kolei.

Kraj jeszcze trochę niespokojny i dziki, ale z bożą pomocą powinniście sobie

background image

dać radę.

Uśmiecha się po swojemu, jakby z drwiną. Całuje Magdę w policzek, potem

ś

ciska mi rękę.

- Mój Boże, co za kicz - mówi jeszcze z niesmakiem, patrząc gdzieś ponad

naszymi głowami, i zanim zdążę cokolwiek powiedzieć, odwraca się gwałtownie,

wsiada do toyoty i wykręca na szerokim podjeździe. Jakby się bał, że padnie jakieś

słowo, na które nie zdoła znaleźć błyskotliwej riposty.

Patrzę za samochodem, aż znika za zakrętem drogi. Potem ruszam za Magdą.

Już po tamtej stronie zatrzymuję się, przypominając sobie jego ostatnie słowa. Ponad

postrzępioną ścianą lasu rozlewa się słoneczną plamą na szarym niebie brzask.

Rzeczywiście. Kicz pierwszorzędny.

- Nu, prohodyte, prohodyte - popędza nas ukraiński strażnik, rozglądając się

na boki.

Przerzucam sobie plecak Magdy przez lewe przedramię, prawą ręką obejmuję

ją lekko w pasie. Jeszcze przez chwilę opiera głowę na moim barku, patrzę na jej

słodką twarz, na głębokie, zawsze odrobinę wilgotne oczy. I przez moment czuję się

tak, jakby to wznoszące się nad lasem słońce eksplodowało mi w piersiach.

Ruszamy powoli skrajem drogi. Przed siebie.

czerwiec - sierpień 1990


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ziemkiewicz+rafa%b3+ +ta%f1cz%b9cy+mnich H6EVSFFHPXK5Y4NDJGC73JM5N3ZOBSLXV2R52YI
ziemkiewicz+rafa%b3+ +godzina+przed+%9cwitem YXASAMZEZSIQJ3JSVKHR2UMHF3X734SS2ZFSUEI
Kolejność spraw, e BUKA, Ziemkiewicz Rafal A - Felietony, Rafał Ziemkiewicz - felietony
Ziemkiewicz Rafał Pajęczyna
Ziemkiewicz Rafał Godzina przed świtem
Ziemkiewicz Rafal A Pieprzony los kataryniarza
Ziemkiewicz Rafał A Godzina przed świtem
Ziemkiewicz Rafal A okolice fantastyki
Ziemkiewicz Rafał A Pieprzony los Kataryniarza
Ziemkiewicz Rafał Stosy kłamstw o św Inkwizycji
Ziemkiewicz Rafal A Pieprzony Los Kataryniarza scr
Ziemkiewicz Rafał A Czerwone dywany, Odmierzony krok
Ziemkiewicz Rafal Tanczacy Mnich
Ziemkiewicz Rafał A Godzina przed świtem
Ziemkiewicz Rafał Tańczący mnich

więcej podobnych podstron