Philip K. Dick
Klany Księżyca Alfy
(tłumaczyła Agata Dudkiewicz)
SCAN-dal
1
Zanim wszedł do gabinetu zgromadzenia, Gabriel Baines wysłał przodem
klekoczącego symulakrona, chcąc sprawdzić, czy nie zostanie zaatakowany.
Symulakron, tak zręcznie skonstruowany, że przypominał go w każdym szczególe, od
kiedy został wyprodukowany przez pomysłowy klan Mansów, robił już wiele rzeczy,
ale Baines używał go jedynie dla własnej ochrony. Zapewnienie sobie
bezpieczeństwa było jedynym celem jego życia, roszczeniem do członkostwa w
enklawie Pare w Adolfville na północnym krańcu księżyca.
Baines, rzecz jasna, wielokrotnie bywał poza Adolfville, ale bezpiecznie, czy
raczej stosunkowo bezpiecznie, czuł się jedynie tutaj, w obrębie grubych murów
miasta Pare. Dowodziło to, iż jego chęć przynależności do klanu Pare nie była
wynikiem kombinacji, dzięki którym mógł dostać się do któregokolwiek z
masywnych, solidnie zbudowanych okręgów miejskich. Baines niewątpliwie był
szczery, jeżeli w ogóle ktoś mógłby mieć co do niego jakiekolwiek wątpliwości.
Na przykład jego wizyta w obskurnych norach Hebów, gdy poszukiwał
zbiegłych członków brygady pracowniczej.
Byli Hebami, więc prawdopodobnie powrócili do Gandhitown.
Problem jednakże polegał na tym, że wszyscy Hebowie, przynajmniej dla
niego, wyglądali identycznie: zgarbione istoty w poplamionych ubraniach,
chichoczące i niezdolne skoncentrować się na jakiejkolwiek skomplikowanej
czynności. Byli użyteczni jedynie jako siła robocza, nic więcej. Ale w Adolfville,
gdzie nieustannie trzeba udoskonalać fortyfikacje przed najazdami Mansów, siła
robocza była zawsze potrzebna. A żaden Pare nie zabrudziłby sobie rąk. W każdym
razie między rozpadającymi się chatami Hebów czuł paniczny strach, jako reakcję tej
części osobowości, która narażona była na największe wpływy z zewnątrz. Siedlisko
Hebów było zamieszkanym śmietnikiem pełnym kartonowych domów. Oni jednak
nie protestowali, żyli wśród własnych śmieci w niezmąconej równowadze.
Tutaj, na odbywającym się dwa razy w roku zebraniu wszystkich klanów,
Hebowie oczywiście będą mieli swojego rzecznika. Prawdopodobnie w tym roku
znowu będzie to gruba Sarah Apostoles. Baines, przemawiając w imieniu Pare,
znajdzie się w jednym pomieszczeniu z odpychającym - mówiąc dosłownie - Hebem.
Nie przydawało to godności jego zadaniu.
Większą jednak obawę budził w nim reprezentant Mansów, ponieważ Baines,
jak każdy Pare, panicznie się ich bał. Szokowała go ich bezmyślna agresywność. Nie
mógł jej pojąć, gdyż była bezcelowa. Lubowali się w przemocy, znajdowali wręcz
perwersyjną przyjemność w niszczeniu przedmiotów i zastraszaniu ludzi, szczególnie
Pare, do których należał.
Świadomość tego, jacy są Mansowie, niczego nie ułatwiała - ciągle drżał na
samą myśl o mającej nastąpić konfrontacji z Howardem Strawem, ich delegatem.
Sapiąc astmatycznie, symulakron powrócił. Na jego twarzy, imitującej oblicze
Bainesa, przyklejony był sztuczny uśmiech.
- Wszystko w porządku. Szkodliwych gazów nie ma, nie ma też substancji
trujących w dzbanie z wodą, otworów strzelniczych na karabiny maszynowe i maszyn
piekielnych. Nie istnieje też zagrożenie wyładowań elektrycznych. Może pan
bezpiecznie wejść - klekotał chwilę aż do całkowitego zatrzymania; potem zamilkł.
- Nikt się do ciebie nie zbliżał? - spytał ostrożnie Baines.
- Nikogo jeszcze tam nie ma - odparł symulakron. - Z wyjątkiem oczywiście
Heba zamiatającego podłogę.
Baines szybkim ruchem otworzył drzwi i ujrzał Heba. Mężczyzna zamiatał we
właściwy sobie sposób, powoli i jednostajnie. Miał zwyczajny, głupi wyraz twarzy,
jak gdyby bawiła go ta praca. Prawdopodobnie mógłby ją wykonywać bez znudzenia
miesiącami. Hebowie nie męczyli się swoimi zadaniami, gdyż nie pojmowali nawet
idei różnorodności. Oczywiście - zastanawiał się Baines - w tej prostocie była jakaś
zaleta. Na przykład duże wrażenie wywarł na nim słynny święty Hebów, Ignatz
Ledebur. Emanowała z niego ogromna siła duchowa, kiedy tak wędrował z miasta do
miasta, rozsiewając ciepło swej niewinnej osobowości Heba. Ten z pewnością nie
budził uczucia zagrożenia...
Hebowie, nawet ich święci, nie starali się nawracać ludzi, jak to czynili
mistycy Skitzów. Jedno, czego pragnęli, to żeby pozostawiono ich w spokoju. Ich
życie z roku na rok stawało się coraz mniej skomplikowane. Wegetacja na poziomie
warzywa była ich ideałem.
Po sprawdzeniu swego pistoletu laserowego Baines zdecydował się wejść.
Ostrożnie wkroczył do gabinetu zgromadzenia, usiadł, po czym nagle zmienił miejsce
na inne. Tamto było za blisko okna - stanowiłby zbyt wygodny cel dla kogoś
znajdującego się na zewnątrz. By zająć się czymś, w oczekiwaniu na pozostałych,
postanowił podrażnić się z Hebem.
- Jak się nazywasz? - zapytał.
- J-jacob Simion - odpowiedział Heb, nie przestając zamiatać z tym samym
głupim uśmiechem. Heb nigdy nie zdawał sobie sprawy, że ktoś mu dogryza, lecz
nawet jeżeli o tym wiedział, nie przejmował się. Apatia wobec wszystkiego, to był ich
sposób na życie.
- Lubisz swoją pracę, Jacob? - spytał Baines, zapalając papierosa.
- Jasne - odparł Heb i zachichotał.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich ładna, pulchna Annette Golding z
torebką pod pachą, delegatka Poly. Jej okrągła twarz była zarumieniona, a zielone
oczy błyszczały, gdy chwytała oddech.
- Myślałam już, że się spóźniłam - powiedziała.
- Nie. - Baines podniósł się, podając jej krzesło. Obrzucił ją fachowym
spojrzeniem. Nic nie wskazywało, że przyniosła ze sobą broń. Mogła jednak mieć
śmiercionośne zarodki w kapsułkach ukrytych w ustach. Uznał, że tak było, i
przesiadł się, wybierając krzesło na dalekim końcu wielkiego stołu. Dystans... to
najważniejsze.
- Gorąco tu - powiedziała Annette, wyraźnie spocona. - Przebiegłam całe
schody. - Uśmiechnęła się do niego szczerze, jak to zwykli robić niektórzy Poly. Nie
uważał, że jest atrakcyjna... chociaż, gdyby trochę schudła... Niemniej jednak lubił
Annette i wykorzystał sposobność, by trochę się z nią podroczyć. Rozmowa miała
delikatne zabarwienie erotyczne.
- Annette - powiedział - jesteś tak miłą i sympatyczną osobą. Szkoda, że nie
masz męża. Gdybyś wyszła za mnie...
- Tak, Gabe - odparła, uśmiechając się - czułabym się bezpiecznie. Papierek
lakmusowy w każdym kącie, pulsujące analizatory atmosfery, ekwipunek na wypadek
oddziaływania promieniowania maszyn...
- Bądź poważna - powiedział Baines zagniewany. Zastanawiał się, ile mogła
mieć lat. Z pewnością nie więcej niż dwadzieścia. I, jak wszyscy Poly, wyglądała
dziecinnie. Poly nie dorastali, nie zmieniali się z upływem czasu. Bo na czym
polegało bycie Poly, jeżeli nie na sztucznym przedłużaniu dzieciństwa? W końcu
wszystkie dzieci, z każdego klanu na księżycu, rodziły się jako Poly, chodziły do
wspólnej centralnej szkoły jako Poly i nie zmieniały się do dziesiątego czy
dwunastego roku życia. A niektóre, jak ona, nigdy nie miały się zmienić.
Annette otworzyła torebkę, wyjęła z niej paczuszkę cukierków i zaczęła
łapczywie jeść.
- Jestem zdenerwowana - wyjaśniła - więc muszę jeść. Podała paczuszkę
Bainesowi, ale uprzejmie odmówił - w końcu
nigdy nic nie wiadomo. Chronił swoje życie przez trzydzieści pięć lat i nie
zamierzał go stracić pod wpływem głupiej zachcianki. Wszystko powinno być
uprzednio przemyślane i zaplanowane, jeżeli chciał przeżyć drugie tyle.
- Mam nadzieję, że Louis Manfreti w tym roku ponownie będzie
reprezentował klan Skitzów - powiedziała Annette. - Zawsze go lubiłam. Ma tyle
interesujących rzeczy do powiedzenia. Bestie z ziemi i nieba, potwory, które walczą
pod ziemią... - Zamyślona ssała twardego cukierka. - Czy myślisz, że wizje Skitzów
są prawdziwe, Gabe?
- Nie - odpowiedział szczerze Baines.
- W takim razie, dlaczego wciąż rozmawiają i myślą o nich? Przynajmniej dla
nich są rzeczywiste.
- Mistycyzm - rzekł Baines pogardliwie. Wciągnął powietrze i poczuł jakiś
nienaturalny zapach, coś słodkiego. Zdał sobie sprawę, że pochodzi on z włosów
Annette i odetchnął. Może o to właśnie chodzi - pomyślał nagle, znów czujny.
- Masz ładne perfumy - powiedział nieszczerze. - Jak się nazywają?
- „Noc dzikości” - odparła Annette. - Kupiłam je od handlarza z Alfa II.
Kosztowały mnie dziewięćdziesiąt skinów, ale pachną pięknie, nie uważasz?
Miesięczna pensja. - Z jej oczu wyzierał smutek.
- Wyjdź za mnie - zaczął znowu Baines, a potem urwał.
Pojawił się reprezentant Depów. Stał w drzwiach, a jego wytrzeszczone oczy,
w pełnej przerażenia twarzy, zdawały się przeszywać Bainesa na wylot.
- Dobry Boże - jęknął Gabriel, nie wiedząc, czy współczuć biednemu Depowi,
czy żywić dla niego pogardę. W końcu mężczyzna mógłby nabrać werwy, wszyscy
Depowie mogliby, gdyby mieli trochę odwagi. Ale odwaga była uczuciem nie
znanym mieszkańcom kolonii z południa. Ten rzeczywiście wykazywał całkowity jej
brak. Zawahał się przy drzwiach, bojąc się wejść, tak obojętny na swój los, że
zrobiłby każdą rzecz, nawet taką, której się bał. Podczas gdy Ob-Com na jego miejscu
po prostu policzyłby do dwudziestu, odwróciłby się i uciekł.
- Proszę wejść - nakłaniała Annette, wskazując krzesło.
- Jaki jest sens naszej rozmowy? - zapytał Dep i wszedł powoli, pochylony,
zdesperowany. - Zadajemy sobie tylko ból. Nie widzę powodu rozpętywania
kolejnych awantur. - Usiadł zrezygnowany z pochyloną głową i ciasno zwartymi
rękami.
- Jestem Annette Golding - powiedziała Annette. - A to jest Gabriel Baines,
Pare. Ja jestem Poly. Ty jesteś Depem, czyż nie? Wnioskuje ze sposobu, w jaki gapisz
się w podłogę - zaśmiała się ze zrozumieniem.
Dep nie odpowiedział, nie wymienił nawet swojego imienia.
Mówienie (o czym Baines dobrze wiedział) było dla Depów niezwykle trudne
- mieli problemy z zebraniem energii. Ten Dep przyszedł wcześniej prawdopodobnie
ze strachu przed spóźnieniem. Nadgorliwość wynikająca z obawy. Baines nie lubił
ich. Byli bezużyteczni dla siebie i dla innych klanów. Po co w ogóle żyli? W
przeciwieństwie do Hebów nie mogli nawet służyć jako robotnicy. Kładli się na ziemi
i patrzyli w niebo niewidzącymi oczami, pozbawieni nadziei.
Pochylając się do Bainesa, Annette powiedziała miękko:
- Rozchmurz go.
- W życiu tego nie zrobię! - odparł Baines. - Co mnie to obchodzi? To jego
wina, że jest, jaki jest. Mógłby się zmienić, gdyby chciał. Mógłby uwierzyć w dobro,
gdyby zadał sobie trud. Jego los nie jest gorszy niż kogokolwiek z nas, może nawet
lepszy. W końcu pracuje w ślimaczym tempie. Chciałbym wykonywać rocznie tak
mało pracy, jak przeciętny Dep.
Przez otwarte drzwi weszła wysoka blondynka w średnim wieku ubrana w
długi, szary płaszcz. Była to Ingrid Hibbler, Ob-Com. Liczyła szeptem, idąc dookoła
stołu i dotykając kolejno każdego krzesła. Baines i Annette czekali, a Heb, zamiatając
podłogę, podniósł głowę i zachichotał. Dep patrzył w dół, nic nie widząc. W końcu
panna Hibbler znalazła krzesło, którego numer ją usatysfakcjonował, odsunęła je i
usiadła sztywno ze ściśniętymi rękami. Jej palce poruszały się szybko, jakby robiła na
drutach niewidzialny ubiór ochronny.
- Na parkingu wpadłam na Strawa - powiedziała i zaczęła cicho liczyć. - Ci
Mansowie... Och, jest okropny, prawie przejechał po mnie. Musiałam... - przerwała. -
Nieważne. Trudno pozbyć się jego aury, kiedy raz cię zakazi. - Zadrżała.
Annette odezwała się nie wiadomo do kogo:
- Jeżeli w tym roku Manfred ponownie jest delegatem Skitzów,
prawdopodobnie wejdzie przez okno zamiast przez drzwi - zaśmiała się wesoło. Heb
jej zawtórował. - I oczywiście czekamy na Heba - dodała.
- Ja jestem d-delegatem z Gandhitown - rzekł Heb, Jacob Simion, monotonnie
poruszając miotłą. - M-myślałem, że pozamiatam trochę, kiedy będę cz-czekał -
uśmiechnął się do nich otwarcie.
Baines westchnął. Reprezentant Hebów, dozorca. Ale oni wszyscy tacy byli,
nawet jeżeli nie w tej chwili, to potencjalnie. Więc pozostał jeszcze tylko Skitz i
Mans, Howard Straw, który przybędzie, jak tylko skończy krążyć po parkingu,
strasząc przybywających delegatów. Lepiej by było, gdyby nie próbował mnie
nastraszyć - pomyślał Baines. Laserowy pistolet przy pasie nie był zabawką, poza tym
sym tylko czekał w holu na jego sygnał.
- Czego będzie dotyczyć dzisiejsze spotkanie? - zapytała Ob-Com, panna
Hibbler, i nagle zaczęła liczyć z zamkniętymi oczami: - Raz, dwa. Raz, dwa.
- Krąży pogłoska - powiedziała Annette - że zauważono dziwny statek. Nie
jest to statek handlowy z Alfa II. Jesteśmy tego prawie pewni. - Wciąż jadła cukierki
z takim zacięciem, że skończyła już prawie całą torebkę. Wiedział, że Annette, miała
jakieś zaburzenia w pracy mózgu, pewną odmianę syndromu żarłoczności. I za
każdym razem, kiedy była zdenerwowana, jej stan znacznie się pogarszał.
- Statek - powiedział Dep, budząc się z odrętwienia. - Może to wydobędzie
nas z tego bałaganu.
- Jakiego bałaganu? - spytała panna Hibbler.
- Przecież wiesz - odparł Dep, poruszając się. To było wszystko, na co mógł
się zdobyć. Potem znów zamilkł i zapadł w swą ponurą śpiączkę.
Dla Depów zawsze wszystko było bałaganem. I oczywiście oni także bali się
zmian. Pogarda Bainesa wzrosła, gdy zdał sobie z tego sprawę. Ale - statek. Jego
wzgarda zmieniła się w przerażenie. Czy to prawda?
Straw, Mans będzie wiedział. W Da Vinci Heights Mansowie opracowali
urządzenia do obserwacji przybywających pojazdów. Prawdopodobnie informacja ta
przyszła stamtąd, jeżeli oczywiście mistycy Skitzów nie przewidzieli tego w swojej
wizji.
- To pewnie podstęp - powiedział głośno Baines. Wszyscy w gabinecie, z
ponurym Depem włącznie, spojrzeli na niego. Nawet Heb na moment przestał
zamiatać.
- Mansowie gotowi są na wszystko - wyjaśnił Baines. - To ich sposób na
uzyskanie przewagi nad resztą nas. Wyrównywanie długów.
- Za co? - spytała panna Hibbler.
- Wiesz, że Mansowie nienawidzą nas wszystkich - powiedział Baines. - Są
pozbawieni ogłady. Barbarzyńscy brutale, nie myci bojówkarze, którzy sięgają po
strzelbę, ilekroć usłyszą słowo „kultura”. Mają to zakorzenione w swej przemianie
materii.
Ale to jeszcze niczego nie wyjaśniło. Szczerze mówiąc, nie wiedział, dlaczego
Mansowie tak bardzo starają się zranić wszystkich dookoła, jeżeli nie wynikało to,
jak głosiła jego teoria, z czystej przyjemności zadawania bólu. Nie - pomyślał - to
musi być coś więcej. Złość i zawiść. Muszą nam zazdrościć, bo wiedzą, że kulturowo
stoimy wyżej od nich. Tak zmienne jest Da Vinci Heights; nie ma tam żadnego
porządku, żadnej estetycznej jedności. Galimatias niekompletnych, tak zwanych
„twórczych” projektów, zaczętych, lecz nigdy nie ukończonych.
- Straw jest troszkę gruboskórny, przyznaję - powiedziała wolno Annette. -
Nawet trochę zwariowany. Ale dlaczego miałby meldować o obcym statku, gdyby go
nie widział? Nie podałeś żadnego jasnego wytłumaczenia.
- Ale ja wiem - twierdził Baines uparcie - że Mansowie, a szczególnie Howard
Straw, są przeciwko nam. Powinniśmy się bronić przed... - przerwał, bo drzwi się
otworzyły i do gabinetu obcesowo wkroczył Howard Straw.
Rudy, wielki i muskularny uśmiechał się szeroko. Jego nie obchodziło
pojawienie się obcego statku na ich małym księżycu. Czekano jeszcze tylko na
Skitza, który jak zwykle mógł się spóźnić godzinę. Mógł gdzieś wędrować w transie,
zatopiony w swych wizjach prototypowej rzeczywistości, kosmicznych sił
pierwotnych stanowiących podstawę doczesnego wszechświata, jego wiecznej wizji
tak zwanego Urwelt.
- Równie dobrze możemy już zaczynać - zdecydował Baines, na tyle, na ile
pozwalała mu na to obecność Strawa. I panny Hibbler. W gruncie rzeczy nie zwracał
uwagi na żadne z nich, może z wyjątkiem Annette, tej o obfitych, wyrazistych
piersiach. Ale to do niczego nie prowadziło.
Nie była to jego wina, wszyscy Poly byli tacy. Nikt nigdy nie potrafił
przewidzieć, którą wybiorą drogę. Żyli celowo na opak, w sposób nie odpowiadający
prawom logiki. Ale przy tym nie byli ćmami jak Skitzowie ani pozbawionymi mózgu
maszynami jak Hebowie. Byli prawdziwie żywi. To było to, co mu się podobało w
Annette - jej ożywienie i świeżość.
W rzeczywistości sprawiała, że czuł się sztywny, zamknięty w grubej,
żelaznej skorupie jak jakaś archaiczna broń z bezsensownej, starożytnej wojny. Miała
dwadzieścia lat, on trzydzieści pięć. Być może w tym tkwiła przyczyna. A potem
pomyślał: „Założę się, że ona chce, abym czuł się w ten sposób. Ona umyślnie stara
się, bym czuł się źle”.
I jak na zawołanie poczuł do niej lodowatą, wyrachowaną nienawiść Pare.
Annette, udając, że niczego nie zauważyła, nadal wyjadała resztki ze swej
torebki z cukierkami.
Delegat Skitzów na naradę zgromadzenia w Adolfville, Omar Diamond,
przyglądając się krajobrazowi świata, ujrzał dwa bliźniacze smoki - czerwonego i
białego, życia i śmierci. Smoki, zwarte w walce, sprawiały, że równina się trzęsła, a
niebo ponad nią rozstąpiło się i pomarszczone, jakby gnijące, szare słońce przyniosło
zbyt małą ulgę światu, szybko tracącemu swój skąpy zapas życia.
- Stójcie - powiedział Omar, podnosząc rękę i zwracając się do smoków.
Mężczyzna i kobieta o falujących włosach, idący chodnikiem, zatrzymali się.
- Co mu się stało? Czy on coś robi? - spytała dziewczyna, spoglądając z
odrazą.
- To tylko Skitz - odpowiedział rozbawiony mężczyzna. - Zatopiony w swoich
wizjach.
- Odwieczna wojna wybuchła na nowo - nawoływał Omar. - Moce życia
gasną. Czy żaden człowiek nie podejmie rozstrzygającej decyzji, nie wyrzeknie się
swego życia, aby je odnowić?
- Wiesz, można im zadawać różne pytania i czasami dostaje się interesujące
odpowiedzi - mężczyzna roześmiał się, mrugając do żony. - No, dalej, zapytaj go o
coś. Tylko o coś wielkiego i ogólnego, na przykład: „Jakie jest znaczenie
egzystencji?”, a nie: „Gdzie wczoraj zgubiłam nożyczki?” - nalegał.
Kobieta ostrożnie zwróciła się do Omara:
- Przepraszam, zawsze zastanawiałam się, czy istnieje życie po śmierci?
- Nie ma śmierci - odpowiedział Omar. Był zaskoczony pytaniem, dowodziło
ono bowiem wielkiej ignorancji. - To co widzisz, co nazywasz „śmiercią”, jest
jedynie fazą kiełkowania, w której nowa forma życia drzemie, czekając wezwania do
przyjęcia kolejnej inkarnacji. - Podniósł ramiona, wskazując. - Widzisz? Nie można
zabić smoka śmierci, nawet jeżeli jego krew spływa czerwienią po trawie. Jego nowe
postacie powstają do życia ze wszystkich stron. Z ziarna zasianego w ziemi kiełkuje
roślina. - Ruszył dalej, pozostawiając mężczyznę i kobietę. - Muszę iść do
sześciopiętrowego kamiennego budynku - powiedział do siebie. - Czeka tam
zgromadzenie. Howard Straw, barbarzyńca. Panna Hibbler, zrzęda, uwięziona przez
liczby. Annette Golding, ucieleśnienie samego życia, zanurzająca się we wszystko, co
pozwoli jej istnieć. Gabriel Baines, który zniewolony jest przez konieczność obrony
przed tym, co nie atakuje. Prosty człowiek z miotłą, który bliższy jest Boga niż
ktokolwiek z nas. I ten smutny, który nigdy nie patrzy do góry, człowiek nawet bez
imienia. Jak go nazwę? Może Otto. Nie, chyba Dino. Dino Watters. Oczekuje śmierci,
nie wiedząc, że żyje oczekiwaniem pustego widma, bo nawet śmierć nie może go
uchronić przed samym sobą.
Stojąc u stóp sześciopiętrowego budynku, największego w osadzie Pare -
Adolfville, lewitował. Balansował naprzeciwko właściwego okna, skrobiąc w nie
paznokciem, dopóki ktoś mu nie otworzył.
- Pan Manfreti nie przybędzie? - spytała Annette.
- W tym roku to niemożliwe - wyjaśnił Omar. - Przeniósł się do innego
królestwa i przez cały czas po prostu siedzi. Karmią go przez nos.
- Och - powiedziała Annette i wzdrygnęła się. - To katatonia.
- Zabijcie go - powiedział opryskliwie Straw - i będziecie to mieli z głowy. Ci
Skitzowie są gorzej niż bezużyteczni. Zachowują się jak Joanna D’Arc. Nic
dziwnego, że wasza osada jest taka uboga.
- Materialnie jest uboga - zgodził się Omar - ale bogata w wartości
nieśmiertelne.
Trzymał się daleko od Strawa, w ogóle nie zwracając na niego uwagi. Nie
odpowiadała mu jego pasja niszczenia wszystkich wokół. Okrucieństwo to wynikało
z zamiłowania, a nie z potrzeby. Jego zło pochodziło ze świadomego, dobrowolnego
wyboru.
Z drugiej strony, znajdował się tam Gabriel Baines. Jak wszyscy Pare potrafił
być okrutny, ale był zniewolony. Przejęty chronieniem własnej skóry, naturalnie
popełniał błędy. W przeciwieństwie do Strawa, nie można go było jednak ganić.
Zajmując miejsce, Omar powiedział:
- Błogosławione niech będzie zgromadzenie. A więc raczej posłuchajcie
wieści o właściwościach dających życie, niż o działaniach smoka zła. - Odwrócił się
do Strawa. - Jakie są wiadomości, Howardzie?
- Uzbrojony statek - powiedział Straw z szerokim, chytrym uśmiechem. Bawił
go ich zbiorowy niepokój. - Nie statek handlowy z Alfa II, ale z całkowicie innego
systemu. Przechwyciliśmy ich myśli. Nie dotyczą one żadnej misji handlowej, tylko...
- z satysfakcją urwał, nie kończąc zdania. Chciał zobaczyć, jak wiją się przed nim.
- Musimy się bronić - powiedział Baines.
Panna Hibbler przytaknęła, a po niej niechętnie uczyniła to Annette. Nawet
Heb przestał zamiatać i wyglądał na zaniepokojonego.
- My w Adolfville - mówi Baines - oczywiście zorganizujemy obronę.
Zwrócimy się do twoich ludzi, Straw, po pomysły techniczne. Wiele od was
oczekujemy. To jedyny raz, gdy chcemy, abyście dla naszego wspólnego dobra
rzucili swój los na szalę.
- „Wspólne dobro” - przedrzeźniał go Straw. - Chodzi ci o „nasze” dobro.
- Mój Boże - powiedziała Annette. - Czy zawsze musisz być tak
nieodpowiedzialny, Straw? Czy nie możesz choć raz zdać sobie sprawy z
konsekwencji? Pomyśl przynajmniej o naszych dzieciach. Musimy, jeżeli nie siebie,
to chociaż je ochronić.
- Niech moce życia powstaną i zatriumfują na polu bitwy. Niech biały smok
umknie czerwonej plamie pozornej śmierci - modlił się cicho Omar Diamond. - Niech
ten świat stanie się bezpiecznym łonem i strzeże nas od tych, którzy są w obozie
piekła.
I nagle przypomniał sobie obraz, który ujrzał, gdy szedł na naradę
zgromadzenia - zwiastun przybycia wroga. Strumień wody zamienił się w krew, kiedy
go przekroczył. Teraz wiedział już, co znaczyła owa wizja. Wojna i śmierć, być może
zniszczenie Sześciu Klanów
i ich sześciu miast - sześciu, jeżeli nie liczyć śmietnika, który był przestrzenią
życiową Hebów.
- Jesteśmy zgubieni... - mamrotał chrapliwie Dino Watters. Wszyscy patrzyli
na niego, nawet Jacob Simion, Heb. Jakież to podobne do Depa.
- Wybacz mu - wyszeptał Omar.
I gdzieś w niewidzialnym królestwie duch życia usłyszał, odpowiedział i
wybaczył na wpół umarłej istocie, jaką był Dino Watters z kolonii Depów, Cotton
Mather Estates.
2
Ledwie rzuciwszy okiem na popękane ściany starego mieszkadła, ukryte
oświetlenie, które prawdopodobnie i tak już nie działało, archaiczne okno wizyjne i
sfatygowaną, przestarzałą podłogę z płytek pochodzących jeszcze sprzed wojny
koreańskiej, Chuck Rittersdorf powiedział: „Może być” i wyciągnął swoją książeczkę
czekową, krzywiąc się na widok kominka z kutego żelaza; ostatni raz widział taki w
roku 1970, kiedy był jeszcze dzieckiem.
Właścicielka tego walącego się budynku podejrzliwie zmarszczyła brwi,
oglądając papiery identyfikacyjne Chucka.
- Wynika z tego, że jest pan żonaty, panie Rittersdorf, i ma pan dzieci. Nie
może pan sprowadzić ich do tego mieszkadła. Wyraźnie zaznaczyłam to w ogłoszeniu
w homeogazecie: „magistrowi, pracującemu, niepijącemu i...”
- O to właśnie chodzi - powiedział znużony Chuck. Recepcjonistka, gruba
kobieta w średnim wieku, ubrana w wenusjańską suknię ze skóry grających
świerszczy i futrzane pantofle, budziła w nim odrazę. Stało się to już męczące.
- Jesteśmy z żoną w separacji. Dzieci zostały z nią. Dlatego właśnie
potrzebuję tego mieszkadła.
- Ale będą pana odwiedzać. - Jej purpurowo umalowane brwi uniosły się.
- Nie zna pani mojej żony - powiedział Chuck.
- Ależ na pewno będą. Znam te nowe federalne prawa rozwodowe. To już nie
to samo co rozwody stanowe za starych czasów. Byliście już w sądzie? Dostaliście
pierwsze dokumenty?
Wczoraj wyprowadzili się do hotelu, a przedwczoraj - to była ostatnia noc
walki, by osiągnąć niemożliwe: żyć z Mary.
Podał recepcjonistce czek, a ona zwróciła mu kartę identyfikacyjną i wyszła.
Zamknął od razu drzwi, podszedł do okna i spojrzał w dół na ulicę, na samochody,
skoczki odrzutowe, rampy i tunele dla przechodniów. Niedługo będzie musiał
zadzwonić do swego adwokata, Nata Wildera. Już wkrótce. Rozpad ich małżeństwa
wyglądał na ironię; zawodem jego żony (a była w tym naprawdę dobra) było
doradztwo w sprawach małżeńskich. Tutaj, w Marin County, w Kalifornii, gdzie
prowadziła swoje biuro, cieszyła się dobrą opinią. Bóg jeden wie, ile rozpadających
się związków uratowała, a jednak fatalnym zrządzeniem losu to właśnie jej wspaniały
talent i umiejętności spowodowały, że znalazł się w tym ponurym mieszkadle.
Osiągnąwszy tak wiele, Mary nie mogła oprzeć się uczuciu pogardy dla niego, i w
ciągu lat uczucie to potęgowało się. Jego kariera - i musiał się z tym pogodzić - nie
była nawet w części tak udana jak jej. Praca, którą zresztą bardzo lubił, polegała na
programowaniu symulakronów dla agencji wywiadowczej rządu w Cheyenne,
potrzebnych do ich niezliczonych akcji propagandowych, agitacji przeciwko stanom
komunistycznym, otaczającym USA. Chuck głęboko wierzył w to, co robił, ale w
żaden sposób nie można było uznać jego zajęcia za wysoko płatne czy też specjalnie
chlubne. Programy, które sporządzał, były - delikatnie mówiąc - infantylne, fałszywe
i stronnicze. Skierowane były głównie do uczniów zarówno w USA, jak i sąsiednich
stanach komunistycznych oraz do wielkiej liczby dorosłych o niskim wykształceniu.
Rzeczywiście, odwalał czarną robotę. I Mary wytykała mu to wiele razy. Najemnik
czy nie, kontynuował swą pracę, mimo że w ciągu sześciu lat ich małżeństwa
otrzymał wiele innych ofert. Być może robił to, dlatego że lubił słuchać swoich słów
wypowiadanych przez humanoidalne symulakrony, być może czuł, że to, co robi, jest
niezbędne. USA było w defensywie, ekonomicznie i politycznie, i musiało
programować symulakrony propagandowe, które na całym świecie służyć miały jako
reprezentanci CIA, by agitować, przekonywać, oddziaływać. Ale...
Trzy lata temu nastąpił kryzys. Jednym z klientów Mary, uwikłanym w
nieprawdopodobne problemy małżeńskie związane z obecnością w jego życiu trzech
kochanek, był producent telewizyjny, Gerald Feld, twórca słynnego, jedynego w
swoim rodzaju show telewizyjnego Bunny’ego Hentmana. Był też właścicielem
większości popularnych komediowych programów telewizyjnych. Podczas jednego z
nieoficjalnych spotkań, Mary pokazała Geraldowi kilka scenariuszy programów,
które Chuck napisał dla lokalnego oddziału CIA w San Francisco. Feld przeczytał je z
zainteresowaniem, bo (i to tłumaczyło wybór Mary) zawierały rzeczywiście duży
ładunek humoru. Na tym polegał talent Chucka: układał coś więcej niż zwykłe
pompatyczne programy... Mówiło się o nich, że tryskają humorem. I Feld zgodził się.
Poprosił Mary o zorganizowanie spotkania z Chuckiem.
Teraz, stojąc przy oknie w małym nieciekawym mieszkadle, do którego nie
przyniósł nawet jednej zmiany ubrania, i patrząc na ulicę w dole, przypomniał sobie
rozmowę z Mary. Dyskusja była wyjątkowo zjadliwa, typowa dla tego rodzaju
rozmów; dobitnie uwidaczniała dzielącą ich przepaść.
Dla Mary sprawa była jasna: nadarza się możliwość pracy, więc powinno się
ją dokładnie przemyśleć. Feld dobrze zapłaci, a Chuck zdobędzie niezwykły prestiż.
Każdego tygodnia na końcu programu Bunny’ego Hentmana na ekranie ukazywać się
będzie nazwisko Chucka jako scenarzysty i cały niekomunistyczny świat będzie mógł
to zobaczyć. Mary - i to był klucz do całego problemu - mogłaby się nim wówczas
szczycić, jako że zajęcie to byłoby wybitnie twórcze. A dla Mary kreatywność była
furtką do sezamu życia. Praca dla CIA, programowanie symulakronów
propagandowych, które wyszczekiwały wiadomości dla niewykształconych
Afrykańczyków czy Azjatów, nie były twórcze. Informacje powtarzały się, a tak czy
inaczej CIA cieszyło się złą sławą w liberalnych, bogatych kręgach ludzi
wykształconych, wśród których obracała się Mary.
- Jesteś jak dozorca na państwowej posadzie, grabiący liście w parku
satelitarnym - powiedziała rozwścieczona Mary. - Najłatwiej jest żyć w poczuciu
bezpieczeństwa, bez konieczności walki. Masz trzydzieści trzy lata i przestałeś już
próbować, nie starasz się zmienić siebie.
- Słuchaj - rzekł bezradnie. - Jesteś moją matką czy żoną? Czy to do ciebie
należy zmuszanie mnie do działania? Czy ja muszę się rozwijać? Mam zostać
przewodniczącym TERPLAN-u, czy o to właśnie ci chodzi?
Poza prestiżem i pieniędzmi chodziło o coś więcej. Najwyraźniej chciała, żeby
był kimś innym. Ona, ta, która znała go najlepiej, wstydziła się go. Gdyby podjął
pracę, pisząc dla Bunny’ego Hentmana, stałby się innym człowiekiem, tak
przynajmniej rozumowała.
Nie mógł zaprzeczyć logice. Ale jak na razie obstawał przy swoim i nie
zmienił pracy. Coś w nim było po prostu zbyt apatyczne. Na dobre czy złe. Musiała
zajść zmiana w głębi duszy, a świadomość tego nie była dla niego łatwa.
Na zewnątrz na ulicy wylądował biały chevrolet delux, błyszczący nowy
sześciodrzwiowy model. Chuck przyglądał mu się leniwie i nagle z niedowierzaniem
stwierdził, że - choć wydawało się to niemożliwe - była to jego eks-żona. Właśnie go
znalazła.
Jego żona, doktor Mary Rittersdorf, miała mu złożyć wizytę.
Ogarnęło go przerażenie i narastające poczucie bezsilności. Nawet tego nie
potrafił - znaleźć mieszkadła tak, aby Mary nie mogła go odszukać. Za kilka dni Nat
Wilder mógłby załatwić mu legalną ochronę, ale na razie był bezradny. Musiał
przyjąć swoją byłą współmałżonkę.
Nietrudno było się domyślić, w jaki sposób go znalazła; średniej jakości
usługi detektywistyczne były tanie i łatwo dostępne. Mary prawdopodobnie udała się
do Wszędowściubów, agencji robotów, i wynajęła niuchacza. Wprowadziła mu do
pamięci wykres fal mózgowych Chucka i automat podążał za nim we wszystkie
miejsca, które odwiedził po rozstaniu z żoną. W tych czasach poszukiwanie ludzi
stało się odrębną nauką. „Kobieta zdecydowana znaleźć cię - pomyślał - może
uczynić to z łatwością”. Być może rządziło tym jakieś prawo; mógłby je nazwać
Prawem Rittersdorfa. Proporcjonalnie do czyjegoś ukrycia się, ucieczki, usługi
detektywistyczne...
Rozległo się pukanie do drzwi.
Podchodząc do nich niechętnie, na sztywnych nogach, pomyślał: „Wygłosi mi
teraz kazanie, w którym wykorzysta wszystkie możliwe argumenty. Ja, oczywiście,
nie będę miał na nie żadnej odpowiedzi. Nic, oprócz uczucia, że po prostu już nie
możemy być razem. Że jej pogarda dla mnie oznacza koniec między nami, zbyt
ostateczny, by nawet czas mógł uleczyć rany”.
Otworzył drzwi. Stała tam, ciemnowłosa, drobna, bez makijażu, w drogim
(swoim najlepszym) płaszczu z naturalnej wełny. Chłodna, kompetentna,
wykształcona kobieta, która w wielu dziedzinach go przerastała.
- Słuchaj, Chuck - powiedziała. - Nie pójdę na to. Wynajęłam ekipę, by wzięli
wszystkie twoje rzeczy i umieścili je w magazynie. Przyszłam tu po czek, chcę dostać
wszystkie pieniądze z twojego konta. Potrzebuję ich, mam duże wydatki.
Więc jednak się mylił. Żadnej ckliwej przemowy o rozsądku i
odpowiedzialności. Wręcz przeciwnie: to ona uczyniła ostatni ruch. Ogłuszyło go to
całkowicie, więc tylko gapił się bezradnie.
- Rozmawiałam z Bobem Alfsonem, moim adwokatem - powiedziała Mary. -
Wniosłam pozew o zrzeczenie się przez ciebie praw do domu.
- Co? - spytał. - Dlaczego?
- Abyś mógł przepisać swoją część domu na mnie.
- Dlaczego?
- Abym mogła go sprzedać. Zdecydowałam, że nie potrzebuję tak wielkiego
domu, wolę gotówkę. Zamierzam wysłać Debby do tej szkoły na wschodzie, o której
rozmawialiśmy.
Deborah była najstarszym z ich dzieci, ale mimo wszystko miała dopiero
sześć lat, zbyt mało, aby wysłać ją tak daleko od domu. „Niezły numer” - pomyślał.
- Pozwól mi najpierw porozmawiać z Natem Wilderem - powiedział słabo.
- Chcę ten czek teraz.
Mary nie weszła nawet do środka. Po prostu stała tam. Poczuł rozpaczliwą
panikę, strach przed niepowodzeniem i cierpieniem. Przegrał już - mogła wymusić na
nim wszystko.
Gdy poszedł po książeczkę czekową, Mary weszła parę kroków dalej w głąb
pokoju. Nie powiedziała ani słowa, tak silna była jej awersja. Kurczył się pod jej
wpływem, nie potrafiąc stawić jej czoła. Udał więc głęboko zajętego wypisywaniem
czeku.
- À propos - powiedziała Mary swobodnym tonem. - Teraz, kiedy odszedłeś
na dobre, mogę przyjąć ofertę rządu.
- Cóż to za oferta?
- Potrzebują psychologów-konsultantów na wyprawę międzyplanetarną. - Nie
zamierzała zadać sobie trudu wyjaśniania mu.
- Ach, tak. - Chuck miał słabą pamięć. - Praca charytatywna.
Rezultat terrańsko-alfańskiego konfliktu sprzed dziesięciu lat. Samotny
księżyc Układu Alfy, zasiedlony przez Terran, którzy w wyniku działań wojennych
zostali odcięci od świata. Zbiorowisko takich małych enklaw istniało w Układzie Alfy
liczącym tuzin księżyców i dwadzieścia dwie planety.
Mary wzięła czek i złożywszy go, wsunęła do kieszeni.
- Czy zapłacą ci coś? - zapytał.
- Nie - odparła niechętnie.
Więc będzie żyła i utrzymywała dzieci wyłącznie z jego pensji. Dotarło to do
niego: pragnęła orzeczenia sądowego, które zmusiłoby go do robienia tego
wszystkiego, czego uporczywie odmawiał i co doprowadziło do rozpadu ich
sześcioletniego małżeństwa. Dzięki swoim wpływom w sądach Marin County uzyska
taki wyrok i wówczas Chuck będzie zmuszony przerwać pracę dla CIA i poszukać
czegoś zupełnie innego.
- Jak... długo cię nie będzie? - zapytał. Było oczywiste, że zamierzała dobrze
wykorzystać ten okres reorganizacji ich życia. Będzie robiła wszystko, na co,
przynajmniej w jej mniemaniu, nie pozwalała jego obecność.
- Około sześciu miesięcy. To zależy. Nie oczekuj, że będę z tobą w kontakcie.
W sądzie będzie mnie reprezentować Alfson. Wystąpiłam o separację, więc już nie
musisz tego robić - dodała.
Inicjatywa wymknęła mu się z rąk. Jak zwykle był zbyt powolny.
- Możesz wziąć wszystko - powiedział nagle do Mary.
„To, co możesz mi dać, nie wystarcza” - mówiło jej spojrzenie.
„Wszystko” było prawie niczym, jeśli chodziło o jego osiągnięcia.
- Nie mogę ci dać tego, czego nie mam - rzekł cicho.
- Owszem, możesz - odparła Mary z uśmiechem - ponieważ sąd dowie się o
tobie tego, o czym ja zawsze wiedziałam. Jeżeli będziesz musiał, to znaczy, jeżeli
ktoś cię zmusi, będziesz wypełniać standardowe obowiązki alimentacyjne.
- Ale... przecież muszę mieć coś z życia dla siebie?
- Przede wszystkim jesteś zobowiązany zatroszczyć się o nas - odparła.
Na to nie miał odpowiedzi, mógł tylko skinąć głową.
Później, już po wyjściu Mary, rozejrzał się i znalazł w szafie stertę starych
homeogazet. Usiadł na starożytnej sofie w stylu duńskim, stojącej w dużym pokoju, i
zaczął je wertować w poszukiwaniu artykułów dotyczących wyprawy
międzyplanetarnej, w której miała wziąć udział Mary.
- Jej nowe życie - powiedział do siebie - mające zastąpić małżeńskie.
W gazecie sprzed tygodnia znalazł mniej więcej kompletny artykuł. Zapalił
papierosa i zaczął uważnie czytać.
Amerykański Międzyplanetarny Serwis Zdrowia i Opieki Społecznej
poszukiwał psychologów, gdyż księżyc pierwotnie był obiektem szpitalnym, centrum
leczenia psychiatrycznego dla terrańskich osadników w Układzie Alfy, którzy doznali
załamania na skutek nadmiernego obciążenia psychicznego, jakie niosła za sobą
kolonizacja międzyukładowa. Alfańczycy opuścili księżyc, pozostali jedynie
handlowcy.
To, co obecnie było wiadomo o statusie księżyca, pochodziło właśnie od nich.
Według ich relacji, w ciągu dziesiątków lat, od kiedy szpital został wyłączony spod
zwierzchnictwa Terry, wyrosły tam różnego rodzaju cywilizacje. Nie mogli jednak
ocenić stopnia ich rozwoju, nie znając kryteriów stosowanych przez Terrę. W każdym
razie na księżycu produkowane były towary, istniał rodzimy przemysł i Chuck
zastanawiał się, dlaczego rząd czuł potrzebę wtrącania się w tę sprawę. Łatwo mógł
sobie tam wyobrazić Mary; była dokładnie tym, kogo agencja międzynarodowa
TERPLAN potrzebowała. Pomyślał, że ludzie pokroju Mary zawsze odnoszą sukcesy.
Podszedł do archaicznego okna i zatrzymał się przy nim, ponownie patrząc w
dół. I nagle poczuł narastające, znane uczucie. Przekonanie, że nie ma sensu dalej
żyć. Samobójstwo, cokolwiek sądziły o nim Kościół i prawo, w tym momencie
stanowiło jedyne wyjście.
Obok było mniejsze okno. Otwierając je, słyszał brzęczenie skoczka
odrzutowego, lądującego na dachu budynku gdzieś w głębi ulicy. Gdy dźwięk umilkł,
odczekał chwilę i wspiął się na krawędź okna, balansując nad ulicą.
W duszy Chucka jakiś głos, ale nie jego własny, powiedział:
- Proszę, niech pan mi powie, jak się pan nazywa. Bez względu na to, czy
zamierza pan skoczyć czy nie.
Chuck odwrócił się i zobaczył żółtego ganimedejskiego galaretniaka, który
przepłynął cicho pod drzewami mieszkadła i teraz formował się w kopczyk małych
kulek, które składały się na jego fizyczną istotę.
- Wynajmuję mieszkanie po przeciwnej stronie korytarza - wyjaśnił
galaretniak.
- Wśród Terran panuje zwyczaj pukania - powiedział Chuck.
- Nie mam niestety nic, czym mógłbym zapukać. W każdym razie wolałem
wejść, zanim pan... wyjdzie.
- To moja prywatna sprawa, czy wyskoczę.
- „Żaden Terranin nie jest wyspą” - niedokładnie zacytował galaretniak. -
Witam w budynku, który my, lokatorzy, żartobliwie nazywamy „Mieszkalnią
Zbędnych Rączek”. Są tu też inni, których powinien pan poznać. Kilkoro Terran, jak
pan, i sporo innych istot, z których jedne wzbudzą w panu odrazę, a inne zainteresują.
Chciałem pożyczyć od pana filiżankę grzybków jogurtowych, ale biorąc pod uwagę
pańskie poprzednie zajęcie, prośba ta wydaje się nieco obraźliwą.
- Na razie jeszcze nie przyniosłem tu żadnych rzeczy. - Chuck przełożył nogę
przez parapet, wszedł do pokoju i odsunął się od okna. Nie zdziwił go widok
Ganimedejczyka; przybysze spoza Terry żyli jak w gettach: bez względu na to, jak
wpływowi i wysoko postawieni byli w swoim społeczeństwie, tutaj musieli żyć w
podrzędnych mieszkalniach, takich jak ta.
- Mogłem wziąć ze sobą wizytówkę - powiedział galaretniak - aby dokonać
prezentacji. Jestem importerem nie oszlifowanych kamieni szlachetnych, kupcem
złotej biżuterii i, kiedy czas na to pozwala, fanatycznym kolekcjonerem znaczków. W
moim pokoju mam zbiór z początków istnienia Stanów Zjednoczonych, którego
ozdobą jest czteroznaczkowa seria z Kolumbem. Czy chciałby pan... - przerwał. -
Widzę, że nie. W każdym razie pragnienie samozniszczenia chwilowo opuściło
pański umysł. To dobrze. Oprócz tego, o czym mówiłem...
- Czy prawo nie zabrania ci używać swoich zdolności telepatycznych na tej
planecie? - spytał Chuck.
- Tak, ale sytuacja wydawała się wyjątkowa. Panie Rittersdorf, osobiście nie
mogę pana zatrudnić, gdyż nie potrzebuję usług propagandowych, ale mam wiele
kontaktów z mieszkańcami dziewięciu księżyców, i jeśli da mi pan trochę czasu...
- Nie, dziękuję - przerwał ostro Chuck. - Chcę zostać sam. - Pośredników
pracy miał już dosyć na całe życie.
- Ale ja, w przeciwieństwie do pańskiej żony, nie mam ukrytych motywów. -
Galaretniak podpłynął bliżej. - Jak u większości mężczyzn z Terry, pańskie poczucie
własnej wartości związane jest ze zdolnościami zarobkowymi, co do których ma pan
poważne wątpliwości i krańcowe poczucie winy. Mogę coś dla pana zrobić... ale to
wymaga czasu. Obecnie muszę opuścić Terrę i wrócić na swój księżyc. Powiedzmy,
że zapłacę panu pięćset skinów, oczywiście amerykańskich, jeśli pojedzie pan ze
mną. Jeśli pan chce, może to pan traktować jako pożyczkę.
- Co ja mam do roboty na Ganimedzie? - powiedział Chuck zirytowany. - Czy
pan tego nie rozumie? Mam pracę i w zupełności mi ona wystarcza. Nie zamierzam
jej zmienić.
- Podświadomie...
- Niech pan nie wchodzi w moją podświadomość bez mojej zgody. - Odwrócił
się od galaretniaka.
- Przykro mi, ale pana samobójcze tendencje dadzą znać o sobie być może
jeszcze dziś w nocy.
- Nie przeszkadza mi to.
- Jest tylko jedna rzecz, która może panu pomóc - rzekł galaretniak - i nie jest
nią moja oferta pracy.
- Więc co w takim razie?
- Kobieta, która zastąpiłaby panu żonę.
- Zachowuje się pan jak...
- Niezupełnie. Nie chodzi o podłoże fizyczne czy też duchowe, ale o względy
czysto praktyczne. Musi pan znaleźć kobietę, która zaakceptowałaby pana i kochała
takiego, jakim pan jest. W przeciwnym razie zginie pan. Proszę pozwolić mi się nad
tym zastanowić. A tymczasem niech pan na siebie uważa. Proszę mi dać pięć godzin.
- Galaretniak powoli przeciekł przez szczelinę pod drzwiami na korytarz. Jego myśli
zanikały. - Jako importer, kupiec i dealer mam wiele kontaktów z różnymi typami
Terran...
W końcu umilkł.
Chuck drżącymi rękami zapalił papierosa. Odszedł dalej, bardzo daleko od
okna, usiadł na starej duńskiej sofie i czekał.
Nie wiedział, jak powinien zareagować na życzliwą ofertę galaretniaka. Był
jednocześnie rozgniewany i wzruszony, a przy tym zaskoczony. Czy rzeczywiście
Lord Running Clam mógł mu pomóc? Nie wydawało mu się to możliwe.
Czekał godzinę.
Potem rozległo się pukanie. Nie mógł to być wracający Ganimedejczyk, bo
ten nie miał przecież czym zapukać. Chuck podniósł się, podszedł do drzwi i
otworzył je.
Stała tam terrańska dziewczyna.
3
Mimo że do załatwienia miała mnóstwo spraw związanych z jej nową
darmową pracą dla Amerykańskiego Międzyplanetarnego Departamentu Zdrowia i
Opieki Społecznej, Mary Rittersdorf postanowiła najpierw zająć się swoimi
prywatnymi interesami. Ponownie pojechała odrzutową taksówką do Nowego Jorku
na Fifth Avenue, do biura Jerry’ego Felda, producenta programu Bunny’ego
Hentmana. Tydzień temu dała mu plik najnowszych - i najlepszych - scenariuszy
napisanych przez Chucka dla CIA. Teraz nadszedł czas, by przekonać się, czy jej
mąż, czy też eks-mąż, ma szansę na podjęcie pracy.
Nawet jeżeli Chuck nie starałby się znaleźć lepszego źródła zarobku, ona
zatroszczyłaby się o to. Uważała to za swój obowiązek, choćby ze względu na fakt, że
przynajmniej w przyszłym roku ona i dzieci będą całkowicie zależni od Chucka.
Po wylądowaniu na dachu, Mary dotarła na dziewięćdziesiąte piętro, podeszła
do szklanych drzwi, zawahała się, potem otworzyła je i weszła do holu, w którym
siedziała sekretarka pana Felda - bardzo ładna, mocno umalowana, ubrana w dość
ciasny sweter z jedwabistej pajęczej nici. Jej wygląd zirytował Mary. „Czy tylko
dlatego, że biustonosze wyszły z mody, dziewczyna o tak obfitym biuście nie może
ich już nosić?” - pomyślała. W tym przypadku względy praktyczne przemawiały za
użyciem stanika.
Mary stała przy biurku, czując, że narasta w niej dezaprobata. Sztuczne
powiększenie brodawek - tego już było za wiele!
- Słucham panią - rzekła sekretarka, spoglądając przez ozdobny, stylowy
monokl. Gdy napotkała lodowate spojrzenie Mary, jej sutki skurczyły się jakby ze
strachu.
- Chcę się widzieć z panem Feldem. Jestem doktor Mary Rittersdorf i nie mam
zbyt wiele czasu. O godzinie piętnastej czasu nowojorskiego wyjeżdżam do
księżycowej bazy TERPLAN-u. - Postarała się, aby jej głos zabrzmiał kompetentnie i
wymagająco. Wiedziała doskonale, jak to osiągnąć.
Po serii biurokratycznych zabiegów Mary została wysłana dalej. Przy biurku i
imitacji dębu (ostatni prawdziwy dąb zginął dziesięć lat temu) siedział Jerry Feld z
projektorem wideo, zatopiony głęboko w pracy.
- Chwileczkę, doktor Rittersdorf. - Wskazał jej krzesło. Usiadła, założyła nogę
na nogę i zapaliła papierosa.
Na miniaturowym ekranie telewizyjnym Bunny Hentman grał niemieckiego
przemysłowca. Ubrany w niebieski dwurzędowy garnitur, wyjaśniał radzie
zarządzającej, jak wykorzystać w wojnie nowe autonomiczne pługi, produkowane w
ich kartelu.
Cztery pługi na wieść o rozpoczęciu działań wojennych same formują
mechanizm, który nie jest już pługiem, lecz wyrzutnią rakietową. Bunny tłumaczył to
z twardym akcentem, przedstawiając ten wynalazek jako duże osiągnięcie, i Feld
zachichotał.
- Nie mam zbyt wiele czasu, panie Feld - powiedziała szorstko Mary.
Feld niechętnie zatrzymał taśmę i odwrócił się do niej.
- Pokazywałem Bunny’emu scenariusze. Jest nimi zainteresowany. Dowcip
pani męża jest suchy i wisielczy, ale szczery. To jest to, co kiedyś...
- Znam to wszystko - przerwała Mary. - Przez lata musiałam tego słuchać;
zawsze wypróbowywał na mnie swoje teksty. - Zaciągnęła się gwałtownie
papierosem, czując wzrastające napięcie. - Czy sądzi pan, że Bunny może coś z nimi
zrobić?
- Nie można nic powiedzieć, dopóki pani mąż nie spotka się z Bunnym. Nie
ma sensu, by pani...
Drzwi otworzyły się i wszedł Bunny Hentman.
Mary pierwszy raz osobiście spotkała słynnego komika telewizyjnego i
poczuła zaciekawienie: czym będzie się różnił od rozpowszechnionego wizerunku?
Uznała, że jest trochę niższy i starszy, ma wyraźną łysinę i wygląda na zmęczonego.
W rzeczywistości Bunny wyglądał jak zmartwiony handlarz starociami ze środkowej
Europy. W wymiętym garniturze, niestarannie ogolony, ze zmierzwionymi
przerzedzonymi włosami i - by jeszcze wzmóc wrażenie - z ogryzkiem cygara w
zębach. Ale jego oczy były czujne i jakby pełne dziwnego ciepła. Mary podniosła się,
zaskoczona siłą jego spojrzenia, które z ekranu nie oddziaływało.
Nie była to tylko inteligencja, lecz coś więcej: postrzeganie... nie była pewna
czego. I...
Wokół Bunny’ego roztaczała się jakaś aura. Aura cierpienia. Jego twarz,
postać wydawały się nim przesiąknięte. „Tak - pomyślała. - To właśnie wyrażają jego
oczy. Wspomnienie bólu. Bólu doświadczonego dawno temu, o którym jednak wciąż
pamięta”. Dla Bunny’ego komedia była walką, walką z dosłownym, fizycznym
cierpieniem; zachowanie dowodzące heroicznej - a przy tym skutecznej - postawy.
- Bun - powiedział Jerry Feld - to jest doktor Mary Rittersdorf. Jej mąż napisał
te programy dla robotów CIA, które pokazywałem ci w zeszły czwartek.
Komik wyciągnął rękę i ujął dłoń Mary.
- Panie Hentman... - zaczęła.
- Proszę - przerwał Bunny. - To moje zawodowe nazwisko. Prawdziwe, czyli
to, z którym się urodziłem, brzmi Lionsblood Regal. Naturalnie musiałem je zmienić;
kto decyduje się na wejście do show-biznesu jako Lionsblood Regal? Mów mi
Lionsblood albo po prostu Blood. Jerry nazywa mnie Li-Reg. To oznaka naszej
zażyłości. A zażyłość w stosunkach z kobietami to to, czego pragnę najbardziej -
dodał, ciągle trzymając rękę Mary.
- Li-Reg to twój identyfikator w sieci kablowej - powiedział Feld. - Znowu ci
się wszystko pomieszało.
- Fakt. - Hentman puścił rękę Mary. - A więc, frau doktor Rattenfänger...
- Rittersdorf - poprawiła Mary.
- Rattenfänger - rzekł Feld - po niemiecku oznacza szczurołapa. Bun, uważaj,
żeby drugi raz nie popełnić takiej pomyłki.
- Przepraszam - powiedział komik. - Proszę posłuchać, frau doktor Rittersdorf.
Proszę nazywać mnie jakoś zdrobniale, będzie mi bardzo miło. Łaknę uczucia ze
strony pięknych kobiet, siedzi we mnie mały chłopiec. - Uśmiechnął się, ale jego
twarz, a szczególnie oczy ciągle przepełnione były tym samym ogromnym bólem,
brzemieniem przeszłości. - Zatrudnię pani męża, jeżeli będę mógł panią widywać.
Jeśli zrozumie on prawdziwy cel umowy, to, co dyplomaci nazywają „tajnymi
protokołami”. - Natomiast do Jerry’ego Felda rzekł: - Wiesz zresztą, jak ostatnio dają
mi się we znaki moje protokoły.
- Chuck jest w walącej się mieszkalni na Zachodnim Wybrzeżu - powiedziała
Mary. - Napiszę panu adres. - Szybko wzięła papier i długopis i zanotowała. - Proszę
mu powiedzieć, że go pan potrzebuje; proszę mu powiedzieć, że...
- Ale ja go nie potrzebuję - przerwał cicho Bunny Hentman.
- Czy nie mógłby się pan z nim spotkać, panie Hentman? - spytała ostrożnie
Mary. - Chuck ma niezwykły talent. Szkoda by było, gdyby nikt go nie zachęcił.
Skubiąc dolną wargę, Hentman zapytał:
- Martwi się pani, że nie zrobi z niego użytku, że się zmarnuje?
Mary skinęła głową.
- To jego talent. On sam powinien o tym decydować.
- Mój mąż - powiedziała Mary - potrzebuje pomocy.
„Wiem o tym najlepiej - pomyślała. - Rozumienie ludzi to mój zawód. Chuck
jest niesamodzielnym, infantylnym typem; musi być popychany i ciągnięty, jeżeli w
ogóle ma się ruszać. W przeciwnym razie zgnije w tym okropnym ciasnym
mieszkadle, które wynajął. Albo wyskoczy przez okno. To jedyna rzecz, która może
go uratować - stwierdziła. - Mimo że nawet się do tego nie przyzna”.
- Czy mogę się z panią spotkać? - zapytał Hentman, przyglądając się jej
bacznie.
- Jak... jak to spotkać? - Spojrzała na Felda. Jego twarz była niewzruszona,
jakby starał się nie zauważać całej sytuacji.
- Po prostu - rzekł Hentman. - Nie w interesach.
- Niestety, wyjeżdżam. Będę pracować dla TERPLAN-u w Układzie Alfy
przez wiele miesięcy, jeżeli nie lat.
- A więc nici z pracy dla pani mężulka - odparł Hentman.
- Kiedy pani wyjeżdża, doktor Rittersdorf? - zapytał Feld.
- Niedługo. W ciągu najbliższych czterech dni. Muszę się spakować,
zorganizować dla dzieci...
- Cztery dni - powiedział Hentman zamyślony. Lustrował ją wzrokiem. -
Jesteście z mężem w separacji? Jerry opowiadał...
- Tak - odrzekła Mary. - Chuck właśnie się wyprowadził.
- Proszę dzisiaj zjeść ze mną obiad - zaproponował Bunny.
- A przedtem wpadnę do pani męża lub wyślę tam kogoś. Damy mu sześć
tygodni na próbę, niech pisze scenariusze. Umowa stoi?
- Nie mam nic przeciwko zjedzeniu z panem obiadu, ale...
- Nic poza tym - rzekł Hentman. - Tylko obiad. W restauracji, którą pani
wybierze. Gdziekolwiek w USA. Ale jeżeli wyjdzie z tego coś więcej... - uśmiechnął
się.
Po powrocie na Zachodnie Wybrzeże Mary pojechała miejskim pociągiem do
śródmieścia San Francisco, do biura TERPLAN-u - agencji, która oferowała jej tak
upragnioną nową pracę.
Wkrótce znalazła się w windzie. Obok niej stał krótko przystrzyżony, dobrze
ubrany młody człowiek, urzędnik służby informacyjnej TERPLAN-u, Lawrence
McRae.
- Na górze czeka grupa reporterów. Prawdopodobnie będą żądali od pani
potwierdzenia faktu, że projekt terapeutyczny jest tylko przykrywką dla podbicia Alfy
III M2 przez Terrę, że w rzeczywistości zamierzamy ponownie przejąć kolonię,
rozwinąć ją i wysłać tam osadników - mówił mężczyzna.
- Ale przecież ona przed wojną była nasza - powiedziała Mary. - Jakże inaczej
moglibyśmy używać jej jako bazy szpitalnej?
- To prawda - odparł McRae. Wysiedli z windy i ruszyli wzdłuż korytarza. -
Ale od dwudziestu pięciu lat nie wylądował tam żaden statek z Terry. A według
prawa oznacza to kres naszych roszczeń do tej ziemi. Pięć lat temu księżyc ponownie
uzyskał autonomię polityczną i prawną. Jednakże, jeżeli wylądujemy tam i
zreorganizujemy ośrodek szpitalny, z technikami, lekarzami, terapeutami i co tam
jeszcze potrzebne, będzie to znak odnowienia naszych pretensji. Pretensji, których
nigdy nie przejawiali Alfańczycy. Oni ciągle jeszcze odbudowują kraj ze zniszczeń
wojennych, być może to dlatego. Albo może księżyc nie jest tym, czego potrzebują.
Przeprowadzili rekonesans i uznali, że tamtejsze warunki po prostu im nie
odpowiadają. Proszę tędy - przytrzymał drzwi.
Mary weszła i znalazła się twarzą w twarz z reporterami. Było ich piętnastu,
może szesnastu, niektórzy z kamerami. Wzięła głęboki oddech i podeszła do
mównicy.
- Szanowni państwo, to jest doktor Mary Rittersdorf, słynny doradca do spraw
małżeńskich z Marin County, która, jak państwo wiedzą, zgłosiła się na ochotnika do
realizacji projektu - powiedział McRae do mikrofonu.
- Doktor Rittersdorf - odezwał się jakby od niechcenia jeden z reporterów. -
Jak nazywa się projekt? Projekt Psychoza?
Reszta reporterów roześmiała się.
- „Operacja Pięćdziesiąt Minut” to przyjęta przez nas nazwa robocza -
odpowiedział McRae.
- Co zamierzacie zrobić z chorymi na księżycu, gdy ich wyłapiecie? - zapytał
inny. - Może wmieciecie ich pod dywanik?
- Najpierw zamierzamy przeprowadzić rozeznanie, by zorientować się w
sytuacji - odrzekła Mary. - Wiemy już, że byli pacjenci, przynajmniej niektórzy, i ich
potomstwo żyją. Nie twierdzę, że wiemy, na ile społeczeństwo, które stworzyli,
zdolne jest do życia, moim zdaniem wcale, mimo faktu że jednak żyją. Tym, którym
będziemy mogli, zapewnimy terapię. Największą uwagę skupimy oczywiście na
dzieciach.
- Kiedy spodziewa się pani dotrzeć na Alfę III M2, pani doktor? - spytał
reporter. Aparaty fotograficzne zafurkotały jak stado odlatujących ptaków.
- Myślę, że w ciągu dwóch tygodni.
- Nie będzie pani za to dostawać pieniędzy, prawda? - zapytał dziennikarz.
- Nie.
- Jest więc pani przekonana, że przedsięwzięcie to jest realizowane w imię
publicznego dobra? Czy to jest przyczyną?
- No cóż - powiedziała z wahaniem Mary. - To...
- Więc Terra odniesie korzyści z wścibiania nosa w kulturę byłych pacjentów
szpitala dla umysłowo chorych? - W głosie dziennikarza brzmiała przesadna
uprzejmość.
- Co powinnam odpowiedzieć? - spytała Mary, zwracając się do McRae.
- Odpowiedź na to pytanie nie wchodzi w zakres kompetencji doktor
Rittersdorf. Ona jest z wykształcenia psychologiem, nie politykiem. Odmawiam
odpowiedzi.
Wysoki, szczupły, doświadczony reporter podniósł się i spytał, wolno cedząc
słowa:
- Czy ekspertom TERPLAN-u nie przyszło do głowy, że powinni zostawić
księżyc w spokoju i traktować jego kulturę jak każdą inną, respektując jej wartość i
obyczaje?
- Nie wiemy jeszcze - odparła Mary z wahaniem. - Być może, gdy będziemy
wiedzieć więcej... - Zaplątała się w wyjaśnieniach i umilkła. - Ale to nie jest kultura -
dodała. - Nie ma tradycji. To społeczeństwo składające się z jednostek chorych
umysłowo i ich potomstwa, powstałe zaledwie dwadzieścia pięć lat temu. Nie może
pan podnosić ich znaczenia, porównując chociażby z kulturą ganimedejską czy
jońską. Jakie wartości mogą wytworzyć ludzie chorzy umysłowo, do tego w tak
krótkim czasie?
- Ale sama pani mówiła - mruknął reporter - że na razie nic o nich nie wiecie.
Wszystko, co wiecie, to...
- Jeżeli wykształcili jakąkolwiek trwałą, zdolną do przetrwania kulturę,
zostawimy ich w spokoju - przerwał ostro McRae. - Ale decyzja należy do ekspertów,
takich jak pani Rittersdorf, a nie do pana, do mnie, czy też kogokolwiek z
Amerykanów. Szczerze mówiąc, uważamy, że nie ma nic bardziej groźnego niż
społeczeństwo, w którym chorzy psychicznie dominują, określają wartości, kontrolują
środki przekazu. Może się z tego narodzić najgorsze, co sobie można wyobrazić:
fanatyczny kult religijny, paranoiczny, nacjonalistyczny światopogląd, barbarzyńska
destruktywność typu maniakalnego. Wystarczająco usprawiedliwia to nasze badanie
Alfy III M2. Ten plan ma bronić naszych własnych wartości i naszego życia.
Reporterzy milczeli. Wypowiedź McRae’a najwyraźniej ich przekonała. Mary
także przyznawała mu rację.
Później, gdy ona i McRae opuścili pokój, zapytała:
- Czy rzeczywiście taki jest cel wyprawy?
- Chodzi pani o to, czy jedziemy na Alfę III M2 w obawie przed
konsekwencjami, które mogą dla nas wyniknąć z istnienia obłąkanej enklawy
społecznej? Że pomylone społeczeństwo, takie jak to, może nas niepokoić? - spytał
McRae, przyglądając się jej. - Myślę, że takie uzasadnienie powinno wystarczyć,
także pani.
- Nie powinnam pytać. - Patrzyła na młodego urzędnika TERPLAN-u. -
Powinnam...
- Powinna się pani zajmować terapią, to wszystko. Ja pani nie mówię, jak
leczyć chorych, dlaczego więc pani miałaby mi mówić, jak kierować polityką? - Jego
spojrzenie było chłodne. - Jednak powiem pani o celu operacji, który nawet do głowy
by pani nie przyszedł. Jest całkiem prawdopodobne, że w ciągu dwudziestu pięciu lat
społeczeństwo ludzi chorych umysłowo wynalazło rozwiązania techniczne, które
będziemy mogli wykorzystać. Szczególnie maniacy, grupa najbardziej aktywna. -
Przycisnął guzik windy. - Wiem, że są bardzo twórczy. Podobnie jak paranoicy.
- Czy to właśnie tłumaczy brak wcześniejszych interwencji Terry? - spytała
Mary. - Chcieliście zobaczyć, jak będą rozwijały się ich idee?
McRae uśmiechnął się, ale nie odpowiedział. Wyglądał na bardzo pewnego
siebie. I to był błąd, zważywszy na wszystko, co współczesna nauka wiedziała o
psychopatach. Być może nawet śmiertelny błąd.
W godzinę później, wracając do swego domu w Marin County, zdała sobie
sprawę z zasadniczych sprzeczności w stanowisku rządu. Z jednej strony sondowali
kulturę Alfy III M2, obawiając się zagrożenia, a z drugiej próbowali dociec, czy też
nie wytworzyła czegoś użytecznego. Już prawie sto lat temu Freud wykazał, jak
fałszywa może być podwójna logika. W rzeczy samej jedno ich działanie wykluczało
drugie. Psychoanaliza uogólniała to: kiedy podawano dwie wzajemnie sprzeczne
przyczyny działania, prawdziwy, ukryty motyw bywał zupełnie inny; była to trzecia
ewentualność, której urzędnicy rządowi nie byli świadomi. Zastanawiała się, jaki w
tym wypadku był prawdziwy powód. W każdym razie plan, do realizacji którego
zaoferowała swoją pomoc, nie wyglądał już tak idealistycznie. I przeczuwała jeszcze
jedno: rzeczywisty cel tej akcji miał przynieść rządowi duże zyski. Pomyślała, że
prawdopodobnie nigdy nie dowie się, co to za cel.
Zajęta była pakowaniem swetrów, gdy nagle zdała sobie sprawę z czyjejś
obecności w pokoju. W drzwiach stali dwaj mężczyźni. Mary szybko poderwała się
na równe nogi.
- Gdzie jest pan Rittersdorf? - spytał wyższy. Wyciągnął w jej stronę płaską,
ciemną kartę identyfikacyjną. Mężczyźni byli z biura jej męża, z filii CIA w San
Francisco.
- Wyprowadził się - odpowiedziała. - Dam panom jego adres.
- Dostaliśmy wiadomość - rzekł starszy - od nieznajomego informatora, że
pani mąż może planować samobójstwo.
- Zawsze to robi - odrzekła, pisząc adres nędznej dziury, w której obecnie
mieszkał Chuck. - Nie martwiłabym się tak o niego; jest chronicznie chory, ale jakoś
nie umiera.
Starszy z przedstawicieli CIA przyglądał się jej z ponurą wrogością.
- Rozumiem, że są państwo w separacji.
- Tak, ale to nie pańska sprawa. - Obdarzyła go krótkim, profesjonalnym
uśmiechem. - Czy mogę się teraz zająć pakowaniem?
- Nasze biuro - powiedział mężczyzna - stara się zapewnić opiekę wszystkim
swoim pracownikom. Jeżeli pani mąż popełni samobójstwo, przeprowadzimy
śledztwo, aby zbadać, w jakim stopniu jest pani w to zamieszana. A mając na uwadze
pani zawód, może to być kłopotliwe, czyż nie?
- Tak, przypuszczam, że tak - odrzekła Mary po krótkiej chwili.
Młodszy odezwał się:
- Proszę to traktować jako nieformalne ostrzeżenie. Pani Rittersdorf, proszę
nie naciskać na męża. Rozumie pani? - Jego oczy były zimne i pozbawione życia.
Skinęła głową i zadrżała.
- A jeżeli przypadkiem się tu pokaże, proszę go do nas skierować. Co prawda
wziął sobie trzydniowy urlop, ale mimo to chcielibyśmy z nim porozmawiać - rzekł
starszy, po czym obaj mężczyźni wyszli z pokoju.
Po ich wyjściu Mary, oddychając z ulgą, wróciła do pakowania.
,,CIA nie będzie mnie uczyć, co mam robić - powiedziała do siebie. - Będę
mówić mojemu mężowi, co zechcę, i robić, co zechcę. Nie ochronią cię, Chuck. -
Pakowała swetry, upychając je ze złością, jeden po drugim, w walizce. - Uważaj, bo
pogorszyłeś sprawę, wciągając ich w to wszystko. Ty biedny, przestraszony durniu -
pomyślała, śmiejąc się. - Myślisz, że uda ci się mnie przestraszyć, przysyłając tu
swoich współpracowników. Sam się ich możesz bać, bo ja na pewno nie. To tylko
głupie, tępe gliny”.
Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do adwokata i nie poinformować go o
pogróżkach CIA. „Nie - zdecydowała jednak. - Nie teraz. Poczekam, aż sprawa
rozwodowa znajdzie się w sądzie. A potem przedstawię to jako dowód. Pokażę im,
jakie życie musiałam wieść z takim mężem, stale narażona na szykany ze strony
policji”.
Umieściła ostatni sweter w walizce i zamknęła ją szybkim ruchem.
„Biedny Chucku - powiedziała do siebie - w sądzie nie masz szans. Nigdy się
nie domyślisz, jakiego asa wyciągnę z rękawa. Nie wypłacisz się do końca życia.
Dopóki będziesz żył, nie uwolnisz się ode mnie. Zawsze będę cię coś kosztowała”.
Zaczęła starannie składać sukienki, pakując je do wielkiego kufra ze
specjalnymi wieszakami.
„Będzie cię to kosztowało więcej, niż jesteś w stanie zapłacić” - rzekła do
siebie.
4
Dziewczyna stojąca w drzwiach odezwała się miękkim, niepewnym głosem:
- Ehm, jestem Joan Trieste. Lord Running Clam powiedział, że pan się
właśnie wprowadził. - Zajrzała w głąb pokoju. - Nie przyniósł pan jeszcze niczego ze
swoich rzeczy? Czy mogę jakoś pomóc? Może rozsunę zasłony albo wyczyszczę
półki w kuchni, jeśli pan chce.
- Dziękuję, dam sobie radę - odparł Chuck.
Wzruszyło go, że galaretniak sprowadził dziewczynę. Uznał, że miała nie
więcej niż dwadzieścia lat. Brązowe włosy, bez jakiegoś szczególnego odcienia,
splecione w gruby warkocz, opadały jej na plecy. Zupełnie zwyczajne włosy. Była
całkiem blada, po prostu biała. Nie miała dobrej figury, chociaż była szczupła.
Ubrana była w obcisłe, ciemne spodnie, pantofle i męską bawełnianą koszulę. Jak to
dyktowała moda, nie miała stanika, ale jej brodawki były zwykłymi płaskimi,
ciemnymi kółkami pod białą bluzką - nie było jej stać lub może nie chciała zrobić
sobie tak popularnej obecnie operacji ich powiększenia. Przyszło mu do głowy, że nie
jest bogata. Być może studentka.
- Lord Running Clam - wyjaśniła - jest z Ganimeda. Mieszka po przeciwnej
stronie korytarza. - Uśmiechnęła się nieznacznie. Zauważył, że miała bardzo ładne,
białe i równe zęby. Niemal doskonałe.
- Tak - powiedział Chuck. - Wpłynął tutaj pod drzwiami mniej więcej godzinę
temu. Miał tu kogoś przysłać - dodał. - Najwidoczniej myślał, że...
- Czy rzeczywiście próbował się pan zabić? Po krótkiej chwili wzruszył
ramionami.
- Galaretniak tak uważał.
- Wiem, że tak było. Nawet teraz to widać. - Przeszła obok niego, wchodząc
do pokoju. - Jestem, no wiesz, psi.
- Jaki rodzaj psi? - Zostawił drzwi na korytarz otwarte. Sięgnął po paczkę
papierosów. - Są przecież różne. Od tych, którzy potrafią poruszać góry, do tych,
którzy tylko...
- Mam bardzo skromną moc, ale spójrz. - Odwróciła się i uniosła połę koszuli.
- Widzisz mój znaczek? Jestem formalnym członkiem Organizacji Psi-menów
Amerykańskich. Potrafię sprawić, by czas się cofnął. Na ograniczonej przestrzeni,
powiedzmy dwanaście na dziewięć, mniej więcej takiej jak twój duży pokój. Do
pięciu minut. - Uśmiechnęła się i jeszcze raz mógł podziwiać jej zęby. Uśmiech
zupełnie zmieniał twarz dziewczyny, czyniąc ją piękną. Dopóki się uśmiechała,
przyjemnością było na nią patrzeć i Chuckowi wydawało się, że to coś o niej mówi.
Jakby piękno emanowało z jej wnętrza. W środku była urocza i zdał sobie sprawę, że
z upływem lat będzie się to coraz bardziej uzewnętrzniało, oddziałując na jej wygląd.
- Czy to użyteczny talent? - zapytał.
- Ma ograniczone zastosowanie. - Usiadła na oparciu duńskiej sofy, wsadziła
ręce do kieszeni i zaczęła mu tłumaczyć: - Pracuję dla Departamentu Policji w Ross.
Wysyłają mnie do ciężkich wypadków drogowych. Możesz się śmiać, ale to
naprawdę pomaga. Cofam czas do chwili przed wypadkiem, a jeżeli jestem zbyt
późno, jeżeli minie więcej niż pięć minut, czasami mogę przywrócić do życia osobę,
która właśnie zmarła. Rozumiesz?
- Mhm - odparł.
- Nie płacą za to dużo. A co gorsza, muszę być do dyspozycji przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zawiadamiają mnie i jadę na miejsce wypadku
superszybkim skoczkiem odrzutowym. Spójrz.
- Odwróciła głowę, pokazując prawe ucho. Ujrzał mały cylinder
przymocowany do jego płatka i zrozumiał, że to policyjny odbiornik.
- Zawsze mogą mnie zlokalizować. To znaczy, że nie mogę być dalej niż kilka
sekund od środka transportu. Mogę chodzić do restauracji, teatrów, znajomych, ale...
- Cóż - powiedział. - Może kiedyś uratujesz mi życie.
„Gdybym wyskoczył - pomyślał - mogłaby mnie wrócić do życia. Cóż za
ogromna przysługa...”
- Uratowałam już wielu ludzi. - Joan wyciągnęła rękę. - Czy mogę prosić o
papierosa?
Podał jej i zapalił, czując się, jak zwykle, winnym swojej opieszałości.
- A co ty robisz? - spytała.
Z ociąganiem - nie dlatego, że się tego wstydził, lecz miał świadomość, że
zajęcie to posiadało tak niski status w hierarchii społecznego szacunku - opisał swoją
pracę w CIA. Joan Trieste słuchała uważnie.
- Więc chronisz rząd przed upadkiem? - zapytała z uśmiechem zadowolenia. -
To wspaniałe!
- Dziękuję - powiedział onieśmielony.
- Pomyśl tylko: w tym momencie setki symulakronów w całym
komunistycznym świecie powtarzają twoje słowa, zatrzymując ludzi na rogach ulic i
w dżunglach. - Jej oczy błyszczały. - A ja tylko pomagam Departamentowi Policji.
- Jest takie prawo - rzeki Chuck - które nazywam Trzecim Prawem
Rittersdorfa, Prawem Zmniejszonego Znaczenia. Głosi ono, że proporcjonalnie do
długości pracy wykonywany zawód zaczyna mieć dla ciebie coraz mniejsze znaczenie
w hierarchii wartości. - Odwzajemnił jej uśmiech. Jasność jej oczu i błysk zębów
sprawiały, że łatwo się było uśmiechać. Powoli zapominał o przygniatającym go
rozpaczliwym nastroju sprzed paru chwil.
Joan przeszła się po pokoju.
- Czy zamierzasz przynieść tutaj wszystkie swoje osobiste rzeczy, czy też
będziesz żyć tak jak teraz? Mogę ci pomóc jakoś to urządzić, a i Lord Running Clam
także chętnie się przyłączy. Dalej, w głębi korytarza, mieszka istota z płynnego
metalu, pochodząca z Jowisza. Nazywa się Edgar. Teraz jest zahibernowany, ale
kiedy wróci do życia, prawdopodobnie tu zajrzy. A w pokoju po lewej przebywa
myśloptak z Marsa, no wiesz, z takimi kolorowymi piórami. Nie ma rąk, ale przenosi
przedmioty za pomocą psychokinezy. Też będzie chciał pomóc, ale dzisiaj jest zajęty,
bo wysiaduje jajka.
- Boże - powiedział Chuck. - Jakiż to poligenetyczny budynek. - Był trochę
ogłupiały po usłyszeniu tego wszystkiego.
- Piętro wyżej mieszka greeb leniwiec z Callisto. Cały jest oplatany dookoła
lampy, która jest standardowym wyposażeniem każdego mieszkadła... Rocznik mniej
więcej 1960. Obudzi się, kiedy tylko zajdzie słońce. Wtedy wychodzi po zakupy. A
galaretniaka już spotkałeś. - Energicznie i trochę nieumiejętnie zaciągnęła się
papierosem. - Lubię to miejsce. Można tu spotkać wszystkie formy życia. Przed tobą
ten pokój wynajmował mech z Wenus. Uratowałam mu kiedyś życie, bo wysechł...
Wiesz, oni potrzebują wilgoci. Klimat Marin County jest dla nich zbyt suchy. W
końcu przeniósł się do Oregonu, gdzie ciągle pada - przerwała i odwracając się,
spojrzała na niego. - Wyglądasz, jakbyś miał masę problemów.
- Żadnych prawdziwych, raczej te wymyślone. Takie, których da się uniknąć.
- „Kłopoty - pomyślał - gdybym ruszył głową, nigdy bym się w nie nie zaplątał. Nie
powinienem był się żenić”.
- Jak ma na imię twoja żona?
- Mary - odparł zaskoczony.
- Nie możesz się zabić tylko dlatego, że się rozstaliście. Kilka miesięcy, może
tygodni, i znów pozbierasz się do kupy. Bo teraz czujesz się jak strzęp człowieka.
Takie rozdarcie zawsze boli. Wiem to, bo przedtem mieszkała tu pewna
protoplazma... Cierpiała za każdym razem, kiedy się dzieliła, a jednak musiała to
robić, musiała rosnąć.
- Myślę, że wzrastanie boli. - Podszedł do okna i jeszcze raz spojrzał na
szybkobieżne chodniki, samochody i skoczki odrzutowe. Podszedł tak blisko...
- To nie jest złe miejsce, by żyć - powiedziała Joan. - Wiem, bo mieszkałam
już w wielu miejscach. Każdy w Departamencie Policji w Ross zna „Schowek
Zużytych Rączek” - dodała otwarcie. - Mieliśmy tu mnóstwo kłopotów. Drobne
kradzieże, bójki, nawet zabójstwo. To nie jest czyste miejsce, sam widzisz.
- A jednak...
- A jednak uważam, że powinieneś tu zostać. Będziesz miał towarzystwo.
Głównie w nocy, kiedy zaczynają krążyć mieszkające tu istoty spoza Terry. Sam
zobaczysz. A Lord Running Clam może być naprawdę dobrym przyjacielem. Pomógł
już wielu ludziom. Ganimedejczycy mają w sobie coś, co święty Paweł nazwał
caritas... i pamiętaj, święty Paweł mówił, że caritas to najważniejsza z cnót. Obecnie
używa się chyba terminu empatia - dodała.
Drzwi mieszkadła otworzyły się i Chuck odwrócił się natychmiast. Zobaczył
dwóch mężczyzn, których dobrze znał: swego szefa, Jacka Elwooda, i
współpracownika przy pisaniu scenariuszy - Pete’a Petriego. Na jego widok
mężczyźni jakby się uspokoili.
- Do diabła - powiedział Elwood. - Już myśleliśmy, że przyjedziemy za późno.
Wpadliśmy do ciebie do domu, bo sądziliśmy, że możemy cię tam zastać.
- Jestem z Departamentu Policji w Ross - odezwała się Joan Trieste. - Czy
mogę zobaczyć pańską kartę identyfikacyjną? - Jej głos był chłodny.
Elwood i Petri pokazali jej identyfikatory CIA, a potem zwrócili się do
Chucka.
- Co tutaj robi policja miejska? - spytał Elwood.
- To znajoma - odparł Chuck.
Elwood wzruszył ramionami; najwyraźniej nie interesowały go dalsze
szczegóły.
- Czy nie mógłbyś znaleźć sobie lepszego mieszkadła? - Zlustrował badawczo
pokój.
- Jestem tu tylko czasowo - odrzekł Chuck niezadowolony.
- Żebyś się tylko nie stoczył - odezwał się Petri. - A poza tym unieważnili
twoje odejście. Uważają, że powinieneś być w pracy. Dla własnego dobra. Nie
powinieneś być sam w miejscu, gdzie możesz pogrążyć się w rozmyślaniach. -
Przyjrzał się Joan Trieste, wyraźnie zastanawiając się, czy to ona przeszkodziła
Chuckowi w próbie samobójstwa. Nikt go jednak nie oświecił. - Więc wrócisz z nami
do biura? Jest masa roboty, na całą noc.
- Dzięki - odparł Chuck - ale muszę przenieść swoje rzeczy. Powinienem się
urządzić, przynajmniej częściowo. - Ciągle pragnął zostać sam, mimo że doceniał ich
intencje. Instynkt pchał go jednak do ucieczki. Pragnął się ukryć.
- Mogę z nim zostać, chociażby przez pewien czas - powiedziała Joan Trieste
do mężczyzny z CIA. - Dopóki nie dostanę telefonu alarmowego. Zwykle około piątej
zaczyna się największy ruch uliczny. Ale do tego czasu...
- Słuchajcie - powiedział Chuck szorstko.
Wszyscy troje spojrzeli na niego pytająco.
- Jeżeli ktoś chce się zabić, nie zatrzymacie go. Możecie to tylko odwlec.
Może psi, jak Joan, przywlecze go z powrotem, ale nawet jeśli przywrócicie go do
życia, znajdzie sposób, by zrobić to ponownie. Więc zostawcie mnie w spokoju. -
Czuł się znużony. - O czwartej mam spotkanie z moim adwokatem. Mam mnóstwo
spraw do załatwienia. Nie mogę stać tu i gadać.
Spoglądając na zegarek, Elwood zaproponował:
- Podwiozę cię do adwokata. Możemy to załatwić. - Skinął głową w stronę
Petriego.
- Może się jeszcze zobaczymy - powiedział Chuck do Joan.
- Kiedyś. - Był zbyt znużony, by się o to troszczyć. - Dziękuję - dodał
niejasno, nie wiedząc dokładnie, za co jej dziękuje.
- Lord Running Clam jest w swoim pokoju - odezwała się z delikatnym
naciskiem - i może odbierać twoje myśli. Jeżeli będziesz próbował się zabić, usłyszy i
przeszkodzi. Więc jeśli zamierzasz to zrobić...
- Okej - odparł Chuck. - Nie będę próbował tego tutaj.
Wyszedł z Elwoodem i Petrim. Joan podążyła za nimi.
Gdy przechodzili korytarzem, zobaczył, że drzwi do pokoju galaretniaka są
otwarte. Duży żółty kopczyk poruszył się delikatnie w geście powitania.
- Tobie też dziękuję - powiedział na wpół ironicznie Chuck i minął go, idąc ze
swoimi współpracownikami z CIA.
W drodze do biura Nata Wildera w San Francisco Jack Elwood odezwał się:
- Słyszałeś pewnie o „Operacji Pięćdziesiąt Minut”. Poprosiliśmy o włączenie
tam naszego człowieka. Rutynowa prośba, która oczywiście została uwzględniona. -
Patrzył w zamyśleniu na Chucka. - Myślę, że w tym przypadku użyjemy
symulakrona.
Chuck Rittersdorf skinął głową bez zainteresowania. Używanie
symulakronów w planach, w których istniało potencjalne zagrożenie, było zwykłą
procedurą. CIA miało niski budżet operacyjny i nie lubiło tracić ludzi.
- Symulakron - powiedział Elwood - zrobiony dla nas przez General
Dynamics w Palo Alto jest już ukończony. Możesz go obejrzeć. - Przeczytał notatkę
na małej karteczce, którą wyciągnął z kieszeni: - Nazywa się Daniel Mageboom, lat
dwadzieścia sześć, Anglosas... Ukończył uniwersytet w Stanford jako magister nauk
politycznych. Przez rok uczył w stanie San Jose, potem wstąpił do CIA. To właśnie
powiemy reszcie uczestników operacji. Tylko my będziemy wiedzieć, że symulakron
zbiera dla nas dane. Na razie nie zdecydowaliśmy jeszcze, kto będzie nim kierował.
Może Johnstone - zakończył.
- Ten głupek - powiedział Chuck.
Do pewnego stopnia symulakron mógł działać na własną rękę, ale operacja
tego typu wymagała podejmowania zbyt wielu decyzji. Pozostawiony samemu sobie
Dan Mageboom mógł wkrótce zostać zdemaskowany jako maszyna. Mógł chodzić,
mówić, ale w chwili wyboru postępowania, dobry operator, usadowiony w całkowicie
bezpiecznym Poziomie Pierwszym budynku CIA w San Francisco, przejmował
kontrolę.
Gdy zaparkowali pojazd na dachu biura Nata Wildera, Elwood dodał z
zadumą:
- Myślałem, Chuck, że ty mógłbyś pokierować Danym. Johnstone, jak sam
zauważyłeś, nie jest najlepszy.
Chuck patrzył na niego zaskoczony.
- Dlaczego? To nie moja robota. - Wiedział, że CIA miała korpus ludzi
wyszkolonych do operowania symulakronami.
- Traktuj to jako przysługę - rzekł wolno Elwood, przyglądając się
natężonemu popołudniowemu ruchowi lotniczemu, który wisiał nad miastem jak
chmura dymu. - Mógłbyś być ze swoją żoną, porozmawiać.
- Absolutnie nie - odparł Chuck po chwili.
- Więc chociaż, by ją obserwować.
- Po co? - Poczuł wściekłość i oburzenie.
- Bądźmy realistami - powiedział Elwood. - Dla psychiatrów z CIA jest
oczywiste, że ciągle ją kochasz. A potrzebujemy operatora dla Dana Magebooma na
pełny etat. Petri przez kilka tygodni może pisać scenariusze. Spróbuj. Zobaczysz, czy
ci się to spodoba. Jeżeli nie, to wrócisz do swoich skryptów. Boże, przez lata
programowałeś symulakrony, więc założę się, że ta praca przyjdzie ci z łatwością. I
będziesz na tym samym statku, co Mary, lądując na Alfie III M2 w tym samym
czasie.
- Nie - powtórzył Chuck. Otworzył drzwi pojazdu i wyszedł na płytę lotniska.
- Do zobaczenia później. Dziękuję za podwiezienie.
- Wiesz, że mógłbym kazać ci wziąć tę robotę - rzekł Elwood. - Zrobiłbym to,
gdybym wiedział, że tak będzie lepiej dla ciebie. A tak pewnie jest. Oto co chyba
zrobię: wyciągnę akta twojej żony z FBI i prześledzę je uważnie. W zależności od
tego, jakim jest typem człowieka... - Machnął ręką. - Na tej podstawie zadecyduję.
- A jaką osobą powinna być - spytał Chuck - bym miał ją szpiegować
symulakronem CIA?
- Kobietą, do której warto, byś wrócił - odrzekł Elwood i zamknął drzwi
pojazdu.
Petri włączył silnik i maszyna uniosła się w popołudniowe niebo. Chuck
obserwował ją przez chwilę.
- Typowe myślenie CIA - powiedział do siebie z sarkazmem.
- Cóż, powinienem się już do tego przyzwyczaić.
Ale w jednym Elwood miał rację. Zaprogramował już wiele symulakronów
całkiem przekonywającą retoryką. Gdyby wziął w swoje ręce kontrolę, mógłby nie
tylko skutecznie operować Danem Mageboomem, czy jak on się tam nazywał;
mógłby - i to go zastanowiło - przekształcić robota w delikatny instrument, za
pomocą którego omamiałby, a nawet niszczył tych dookoła niego. On sam, Chuck,
nie był tak przekonujący, był jednak mistrzem w swoim zawodzie. Dan Mageboom w
jego rękach mógłby stanąć twarzą w twarz z Mary. I Jack Elwood wiedział o tym
najlepiej. Nic dziwnego, że to zaproponował.
Ale istniała także zła strona. Zamiar ten budził w nim odrazę. Kurczył się na
samą myśl o jego ohydzie, a mimo to nie mógł go po prostu odrzucić. Przecież nawet
sama egzystencja na Ziemi także nie była czysta.
Rozwiązanie prawdopodobnie polegało na znalezieniu kogoś, na kim można
było polegać podczas kierowania symulakronem. Kogoś, kto mógłby strzec jego
interesów. Na przykład Petri.
A potem pomyślał: „Ale jakie są moje interesy?” Głęboko zamyślony
przeszedł przez rampę. Nowy pomysł, ten podsunięty mu przez Jacka Elwooda,
niepostrzeżenie wśliznął się do jego myśli.
Symulakron CIA z Mary na odległym księżycu, w całkowicie innym układzie
gwiezdnym, wśród chorych członków obłąkanego społeczeństwa - jest jedna rzecz,
którą mógłby zrobić w takich warunkach, pomyślał. Coś, co biorąc pod uwagę tak
wyjątkową sytuację, mogłoby ujść na sucho. Nie był to pomysł, którym można by się
z kimś podzielić. W rzeczywistości nawet samemu sobie nie umiał tego wytłumaczyć.
Jednakże miało to pewną przewagę nad samobójstwem, do tego już doszedł. „W
takich warunkach, dzięki maszynie CIA, czy raczej General Dynamics, mógłbym
spróbować ją zabić - powiedział do siebie. - Prawnie zostałbym uniewinniony, bo
symulakron, kierowany na taką odległość, często funkcjonuje na własną rękę. Jego
autonomiczne obwody często biorą górę nad instrukcjami odległego operatora. W
każdym razie warto spróbować. W sądzie mogę się bronić, że symulakron działał
sam. Mogę przytoczyć niezliczone dokumenty dowodzące, że roboty często robią
takie rzeczy... Historia CIA pełna jest takich fuszerek w kulminacyjnych momentach.
Potem będzie śledztwo, mające udowodnić, że przekazałem instrukcje
symulakronowi”.
Podszedł do drzwi Nata Wildera, otworzył je i wszedł do środka, ciągle
głęboko zamyślony.
Dobry czy zły pomysł - sprawa pozostawała do rozstrzygnięcia na gruncie
moralnym, jeżeli nie czysto praktycznym. W każdym razie był to ten rodzaj pomysłu,
który nieprędko wietrzał z głowy, kiedy już raz w niej zagościł. Jak idee fixe ogarniał
jego myśli i tam już pozostawał.
Nawet teoretycznie nie mogła to być „zbrodnia doskonała”. Ciężar podejrzeń
padnie na niego. Sędzia - ktokolwiek by prowadził tę sprawę - od razu domyśli się, co
się wydarzyło. Podobnie reporterzy, wśród których były najtęższe głowy USA. Ale
podejrzenia a dowody, to dwie różne rzeczy. Poza tym do pewnego stopnia mógłby
się ukryć za zasłoną tajności, która stale otaczała działania CIA.
Między Terra i Układem Alfy były ponad trzy lata świetlne - niezmierzona
odległość. Oczywiście zbyt dużo, by - w normalnych warunkach - popełnić
najwyższą zbrodnię. Zniekształcenia sygnałów przechodzących przez hiperprzestrzeń
racjonalnie uznawane były jako stale istniejący czynnik. Obrońca, jeżeli byłby dobry,
nawet z tego jednego argumentu mógłby zrobić użytek.
A Nat Wilder był takim adwokatem.
5
Jeszcze tego samego dnia wieczorem, po zjedzeniu obiadu w restauracji
„Niebieski Lis”, zadzwonił do domu swojego szefa, Jacka Elwooda.
- Chciałbym zobaczyć to stworzenie, które nazywacie Dan Mageboom -
oświadczył ostrożnie.
Na małym ekranie twarz szefa wykrzywiła się w uśmiechu.
- W porządku. Wracaj do tej rudery, w której żyjesz. Dan wpadnie do ciebie.
Teraz jest u mnie w domu i zmywa naczynia. Co sprawiło, że się zdecydowałeś?
- Nie ma żadnej konkretnej przyczyny - odrzekł Chuck i odłożył słuchawkę.
Wrócił do mieszkadła - w nocy jego pokój wyglądał jeszcze bardziej
przygnębiająco - i usiadł, czekając na Dana.
Prawie natychmiast na korytarzu rozległ się męski głos, pytający o niego. A
potem myśli ganimedejskiego galaretniaka uformowały się w jego mózgu:
- Panie Rittersdorf, jakiś dżentelmen szuka pana.
Chuck podszedł do drzwi i otworzył je. Za nimi stał niski mężczyzna w
średnim wieku z wydatnym brzuchem, ubrany w staromodny garnitur.
- Czy pan jest Rittersdorf? - zapytał posępnie. - O rany, ale śmietnik. Pełno
dziwnych istot spoza Terry. Co robi tu Terranin? - Wytarł chusteczką spoconą
czerwoną twarz. - Jestem Bunny Hentman. Czy jesteś scenarzystą? Czy też może
pomyliłem adres?
- Piszę scenariusze dla symulakronów - odparł Chuck. Wiedział, że to
oczywiście robota Mary, która chciała być pewna, że będzie dobrze zarabiał, by
wspierać ją materialnie.
- Jak to się stało, że mnie pan nie poznał? - mruknął Hentman. - Czy nie cieszę
się światową sławą? A może nie oglądasz telewizji? - Z irytacją zaciągnął się
cygarem. - A więc jestem. Chcesz dla mnie pracować, czy nie? Słuchaj, Rittersdorf,
nie przywykłem nikogo błagać. Twoja pisanina jest dobra, przyznaję. Gdzie jest twój
pokój? Czy może mamy stać na korytarzu? - Zobaczył uchylone drzwi do mieszkadła
Chucka i od razu ruszył w tym kierunku.
Chuck podążył za nim, usiłując zebrać myśli. Jasne było, że łatwo nie
pozbędzie się Hentmana. Ale właściwie jego obecność w niczym mu nie
przeszkadzała. Będzie to dobry sprawdzian skuteczności Dana Magebooma.
- Chyba pan rozumie - powiedział do Hentmana, gdy zamknął drzwi - że
specjalnie nie potrzebuję tej pracy.
- Jasne, jasne - kiwnął głową Hentman. - Wiem, że jesteś patriotą i lubisz
pracować dla CIA. Słuchaj - skinął na niego palcem - mogę zapłacić ci trzy razy tyle,
co oni. I będziesz miał większą swobodę w pisaniu. Mimo że ostatnie słowo co do
formy i wykorzystania tego należy oczywiście do mnie. - Ze zgrozą rozejrzał się po
pokoju. - Przypomina mi to moje dzieciństwo w Bronksie. To naprawdę straszna
nędza. Co się stało? Czyżby żona zniszczyła cię w sprawie rozwodowej? - W jego
oczach pojawił się wyraz współczucia. - Taak. To może być ciężkie, wiem. Trzy razy
się rozwodziłem i za każdym razem cholernie dużo mnie to kosztowało. Prawo stoi
po stronie kobiet. Twoja żona jest atrakcyjna, ale... - Machnął ręką. - Sam już nie
wiem. Jest jakaś zimna. Wiesz, o co mi chodzi? Taka wyrachowana. Nie zazdroszczę
ci. Z taką kobietą nie można się wplątywać w żadne legalne związki. Trzeba się
najpierw upewnić, że jest to tylko romans. - Przyjrzał się Chuckowi. - Tak, ale ty
jesteś typem małżeńskim, widać to po tobie. Grasz fair. Taka kobieta jak Mary może
cię zdeptać i wyjdziesz z tego bardziej płaski niż dupa owada.
Rozległo się pukanie do drzwi i w tym samym momencie umysł Chucka
odebrał myśli Ganimedejczyka, Lorda Runninga Clama:
- Drugi gość, panie Rittersdorf. Tym razem młodszy.
- Przepraszam na chwilę - powiedział Chuck do Bunny’ego Hentmana;
podszedł do drzwi i otworzył je.
- Kto tutaj posługuje się myślomową? - wymamrotał za nim Hentman.
Młody mężczyzna o pogodnej twarzy, dobrze wyglądający, w
najmodniejszym ubraniu od braci Harding, odezwał się do Chucka:
- Pan Rittersdorf? Jestem Dan Mageboom. Pan Elwood prosił mnie, bym
zajrzał do pana.
Dobra robota, nigdy by nie zgadł. Chuck poczuł podniecenie, gdy zdał sobie z
tego sprawę.
- Jasne, proszę wejść. - Wprowadził symulakrona do nędznego mieszkadła. -
Panie Mageboom, to jest Bunny Hentman, słynny komik telewizyjny. No, wie pan,
ten je-je, bum-bum Hentman, który lata w przebraniu zezowatego królika z
kłapiącymi uszami.
- Cóż za zaszczyt - powiedział Mageboom, wyciągając rękę. Uścisnęli sobie
dłonie, mierząc się wzrokiem. - Wiele razy oglądałem pański program. Kupa
śmiechu.
- Tak - mruknął Bunny Hentman, patrząc surowo na Chucka.
- Dan jest nowym pracownikiem w moim biurze, spotykamy się po raz
pierwszy. Będziemy teraz razem pracować - dodał Chuck.
- Teraz - zaprotestował energicznie Hentman - będziesz pracować dla mnie,
nie rozumiesz tego? Moi pracownicy przygotowali kontrakt. - Zachmurzony, wsadził
ręce w kieszenie.
- Czy przypadkiem nie przeszkadzam? - zapytał Mageboom, wycofując się
przezornie. - Mogę przyjść później, panie Rittersdorf. Chuck, jeżeli można tak cię
nazywać.
Hentman spojrzał na niego, potem wzruszył ramionami i zaczął rozwijać
kontrakt.
- Spójrz tutaj. Zobacz, ile dostaniesz. - Dźgnął cygarem papier. - Czy ta banda
szpicli może ci tyle zapłacić? Rozśmieszanie Ameryki też jest patriotyczne, podnosi
morale, godzi w komunistów. W rzeczy samej jest nawet bardziej patriotyczne niż to,
co robisz obecnie. Te symulakrony to bezduszne głąby. Skóra mi cierpnie na samą
myśl o nich.
- Zgadzam się z panem - powiedział Dan Mageboom. - Ale, panie Hentman,
jest też druga strona medalu. Zaraz to panu wyjaśnię. Pan Rittersdorf, Chuck, robi
coś, czego nie potrafi nikt inny. Programowanie symulakronów jest sztuką, bez
mistrzowskiego zaprogramowania są tylko niezdarami i każdy, nawet dziecko, może
je odróżnić od człowieka. Ale właściwie pokierowane... - uśmiechnął się. - Nigdy nie
widział pan symulakronów Chucka w akcji. To nieprawdopodobne. Także pan Petri
robi to dobrze - dodał. - Czasami nawet lepiej.
Oczywiście to Petri zaprogramował symulakrona. Sam sobie zrobił reklamę.
Chuck nie mógł stłumić śmiechu.
- Może powinienem zaangażować tego Petriego - rzekł posępnie Bunny
Hentman. - Jeżeli jest taki dobry.
- Do pańskich celów - powiedział Mageboom - Petri może być nawet lepszy.
Wiem, co w scenariuszach Chucka przemawia do pana, ale problem polega na tym, że
to pewnego dnia zniknie. Wątpię, czy będzie w stanie na dłuższą metę być tak
dowcipny. No, ale...
- Bujaj się - warknął Hentman do Magebooma. Do Chucka zaś rzekł: - Nie
mogę tak rozmawiać. Czy nie moglibyśmy pójść gdzie indziej? - Był wyraźnie
rozzłoszczony obecnością Dana... Coś mu w tym wszystkim nie pasowało.
W umyśle Chucka ponownie pojawiły się myśli galaretniaka:
- Wspaniała, urocza dziewczyna, chociaż bez operacji powiększania sutków,
weszła do budynku, panie Rittersdorf. Szuka pana. Powiedziałem jej, żeby weszła na
górę.
Bunny Hentman, prawdopodobnie także odbierając myśli galaretniaka, jęknął
z desperacją:
- Czy już nigdzie nie możemy porozmawiać? Kto, do diabła, tym razem? -
Odwrócił się w stronę drzwi.
- Panna Trieste nie będzie panom przeszkadzać w rozmowie, panie Hentman -
powiedział Dan Mageboom.
Chuck spojrzał zaskoczony, że symulakron wygłasza opinię o Joan, ale
natychmiast zdał sobie sprawę, że to nie program. To Petri kierował nim z budynku
CIA w San Francisco.
- Czy nie przeszkadzam, Chuck? - spytała. - Pan Hentman! - powiedziała i
zaczerwieniła się. Oglądałam pana setki razy! Uważam, że jest pan największym
żyjącym komikiem! Jest pan wielki jak Sid Ceasar i ci wszyscy ze starych dobrych
czasów! - Jej oczy błyszczały. Stała blisko Bunny’ego Hentmana, ale uważała, żeby
go nie dotknąć. - Chuck, jesteś przyjacielem pana Hentmana? Dlaczego mi o tym nie
powiedziałeś?
- Usiłujemy - jęknął Hentman - zawrzeć umowę. Nie wie pani, jak mamy to
zrobić? - Pocąc się obficie, zaczął krążyć po małym pokoju. - Poddaję się - stwierdził.
Nie mogę pana zaangażować, nie ma mowy. Zna pan za dużo ludzi. Pisarze powinni
prowadzić życie samotników.
Joan Trieste nie zamknęła drzwi i teraz pojawił się w nich galaretniak.
- Panie Rittersdorf - dotarły do Chucka jego myśli - mam do pana pilną
sprawę. Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności? Może przejdźmy do mojego
mieszkania.
Hentman odwrócił się i jęknął. Podszedł do okna i stanął przy nim,
wyglądając demonstracyjnie na zewnątrz. Zaskoczony Chuck podążył za
galaretniakiem.
- Proszę zamknąć drzwi i podejść bliżej - powiedział Lord Running Clam. -
Nie chciałbym, aby inni odebrali moje myśli. Ta osoba, pan Dan Mageboom -
pomyślał cicho Ganimedejczyk - on nie jest człowiekiem, on jest maszyną. W jego
wnętrzu nie ma osobowości, ktoś operuje nim na odległość. Doszedłem do wniosku,
że powinienem pana ostrzec. W końcu jest pan moim sąsiadem.
- Dziękuję - odparł Chuck - ale wiem już o tym. - Poczuł jednak niechęć, nie
chciał, żeby galaretniak grzebał w jego myślach, biorąc pod uwagę ich obecną treść.
- Słuchaj... - zaczął, ale Lord Running Clam przerwał mu.
- Zbadałem już zawartość twego umysłu - poinformował go. - Twoją wrogość
do żony, mordercze impulsy. W każdym razie byłoby niegrzecznie z mojej strony
rozmawiać o tym z kimkolwiek. Tak jak ksiądz lub lekarz, telepata musi...
- Nie rozmawiajmy już o tym - rzekł Chuck. To, że galaretniak wiedział o jego
planach, stawiało je w nowym świetle. Być może głupotą byłoby je kontynuować.
Gdyby oskarżyciel sprowadził Lorda do sądu...
- Na Ganimedzie - rzekł galaretniak - zemsta jest święta. Jeżeli pan nie
wierzy, proszę zadzwonić do swojego adwokata, Nata Wildera. On to sprawdzi. W
żaden sposób nie wyrażam ubolewania nad kierunkiem pańskich działań. Są na
pewno lepsze od poprzednich, samobójczych zamiarów, które pozostają w
sprzeczności z naturą.
Chuck odwrócił się, chcąc wyjść.
- Poczekaj - rzekł galaretniak. - Jeszcze jedna sprawa. W zamian za moje
milczenie wyświadczysz mi przysługę.
A więc o to chodziło. Nie był zdziwiony, w końcu Lord Running Clam był
biznesmenem.
- Nalegam, panie Rittersdorf, aby przyjął pan pracę oferowaną przez pana
Hentmana.
- A co z moją pracą w CIA?
- Nie musi pan jej rzucać, może pan trzymać dwie sroki za ogon jednocześnie.
- Myśli galaretniaka brzmiały bardzo konfidencjonalnie.
- Dwie sroki za ogon?! Skąd znasz takie określenie?
- Jestem ekspertem w dziedzinie kultury terrańskiej - wyjaśnił Lord Running
Clam. - Będzie pan pracował dla CIA w dzień, a dla Bunny’ego Hentmana w nocy,
tak sobie to wyobrażam. Będą panu potrzebne pewne środki, stymulanty z grupy
heksoamfetamin, które są nielegalne na tej planecie, ale dostarczę je panu. Mam tu
kontakty, więc mogę je łatwo dostać. Nie będzie pan w ogóle potrzebował snu,
metabolizm pańskiego mózgu będzie stymulowany przez...
- Szesnastogodzinny dzień pracy! Już lepiej od razu idź na policję.
- Nie - zaprotestował galaretniak. - Wynik będzie taki, że powstrzymasz się od
morderstwa, wiedząc, że władze znają twoje zamiary. Nie będziesz więc już próbował
zemścić się na tej złej kobiecie, zaniechasz swoich planów i pozwolisz jej żyć.
- Skąd wiesz, że Mary jest złą kobietą? - spytał Chuck. - Co ty w ogóle wiesz
o terrańskich kobietach?
- Z twoich myśli dowiedziałem się o wielu drobnych przejawach sadyzmu,
które przez lata dotykały cię ze strony pani Rittersdorf. To niewątpliwie diaboliczne,
bezwzględne normy kulturowe. Dlatego też jesteś chory i nie odbierasz
rzeczywistości właściwie. No choćby to, że uparcie odmawiasz nadzwyczajnie
atrakcyjnej oferty pracy, którą przedstawia ci pan Hentman.
Rozległo się pukanie. Drzwi otworzyły się i do mieszkania zajrzał z groźną
miną Bunny Hentman.
- Muszę już iść. Więc jaka jest twoja odpowiedź, Rittersdorf? Jeżeli się do
mnie przyłączysz, nie masz prawa zabierać ze sobą tych wszystkich galaretowatych
organizmów spoza Terry.
- Pan Rittersdorf przyjmuje tę ofertę, panie Hentman - zabrzmiały myśli Lorda
Runninga Clama.
- A kim ty jesteś? - zapytał Hentman. - Jego agentem?
- Jestem kolegą pana Rittersdorfa - oświadczył galaretniak.
- W porządku. - Hentman wręczył Chuckowi kontrakt. - Opiewa na osiem
tygodni, jeden godzinny scenariusz tygodniowo i raz w tygodniu udział w konferencji
z innymi pisarzami. - Twoja pensja wynosić będzie osiem tysięcy skinów TERPLAN-
u, zgoda?
Lepiej niż dobrze. Było to dwa razy więcej, niż oczekiwał. Podpisał kopię
umowy.
- Podpiszę jako świadek - powiedziała Joan Trieste. Ona także weszła do
pokoju. Podpisała trzy kopie i oddała je Bunny’emu Hentmanowi. Ten wcisnął je do
kieszeni płaszcza, lecz zaraz przypomniał sobie, że jedną powinien oddać Chuckowi.
Wyciągnął ją więc i zwrócił mu.
- Brawo - powiedział galaretniak. - Aż się prosi, żeby oblać ten fakt.
- Ja nie mogę - odparł Hentman. - Muszę iść. Do zobaczenia, Rittersdorf. Będę
w kontakcie. Zainstaluj sobie wideofon w tej zgniłej dziurze albo przeprowadź się do
czegoś lepszego. - Drzwi mieszkadła Lorda Runninga Clama zamknęły się za nim.
- A więc nasza trójka - powiedział galaretniak - może się zabawić. Znam bar,
w którym obsługują nie-Terran. Ja, oczywiście, stawiam.
- Świetnie - odrzekł Chuck. Nie chciał zostać sam. Gdyby został w
mieszkadle, Mary znów mogłaby go tam znaleźć.
Kiedy otworzyli drzwi, ku ogólnemu zaskoczeniu zobaczyli w holu
znajomego mężczyznę o pucołowatej twarzy. Był to Dan Mageboom.
- Przepraszam - rzekł Chuck. - Zapomniałem o tobie.
- Idziemy na małą uroczystość - wyjaśnił galaretniak, wyciekając z
mieszkadła. - Zapraszamy cię, mimo, że nie masz umysłu i jesteś tylko pustą
skorupką.
Joan Trieste z zaciekawieniem przyjrzała się Mageboomowi, po czym
spojrzała pytająco na Chucka.
- Mageboom jest robotem CIA - wytłumaczył jej, Dana zaś zapytał: - Kto to?
Petri?
- W tej chwili używam mojego obwodu autonomicznego, panie Rittersdorf -
uśmiechnął się Dan. - Pan Petri wyłączył się, kiedy wyszedł pan z mieszkadła. Nie
wydaje się panu, że to dobra robota? Sądził pan, że jestem pod kontrolą, a nie jestem.
- Symulakron wydawał się bardzo zadowolony z siebie. - W rzeczywistości -
stwierdził - mogę funkcjonować na własną rękę przez cały wieczór. Mogę iść z wami
do baru, pić, bawić się i zachowywać jak człowiek, a czasami może nawet lepiej.
„A więc to jest instrument, za pomocą którego mam wyrównać rachunki z
moją żoną” - pomyślał Chuck, gdy wychodzili.
- Pamiętaj, Rittersdorf - ostrzegł galaretniak, przechwytując jego myśli -
panna Trieste jest członkiem Departamentu Policji w Ross.
- Jestem. I co z tego? - powiedziała Joan. Odbierała myśli Lorda Runninga
Clama, ale nie Chucka. - Dlaczego pomyślałeś to do pana Rittersdorfa? - zapytała
Ganimedejczyka.
- Sądzę, że z tego powodu nie może się angażować w żadne miłostki - odparł.
To wyjaśnienie wyraźnie ją usatysfakcjonowało.
- Myślę - rzekła - że powinieneś się zająć swoimi sprawami. Wy,
Ganimedejczycy, musicie tracić dużo czasu na tę waszą telepatię. - Sprawiała
wrażenie rozzłoszczonej.
- Przepraszam, jeżeli źle osądziłem pani pragnienia, panno Trieste. Proszę mi
wybaczyć - powiedział galaretniak. Do Chucka zaś pomyślał: - A jednak panna
Trieste zaangażuje się w związek z panem.
- Na Boga - poskarżyła się. - Pilnuj swojego nosa. Zmieńmy temat.
- Trudno zadowolić terrańskie dziewczyny - pomyślał ponuro Lord Running
Clam i przez resztę drogi na wszelki wypadek w ogóle już nie myślał.
Później, gdy siedzieli w restauracji - galaretniak jako wielki żółty kopiec na
skóropodobnym fotelu - Joan Trieste powiedziała:
- Myślę, Chuck, że to cudowne, że będziesz pracował dla Bunny’ego
Hentmana. Jakież to podniecające!
- Panie Rittersdorf, wydaje mi się, że nie powinien pan powiadamiać swojej
żony, że pracuje pan obecnie w dwóch miejscach - pomyślał Lord. - Gdyby o tym
wiedziała, zażądałaby wyższych alimentów.
- Rzeczywiście - zgodził się Chuck. To była cenna uwaga.
- Kiedy dowie się, że pracujesz dla Hentmana, lepiej żebyś przyznał się do
tego, zatrzymując pieniądze z CIA. Poproś swoich współpracowników, szczególnie
twojego przełożonego, Jacka Elwooda, o dyskrecję.
Chuck przytaknął.
- Dzięki temu, mimo że będziesz płacić alimenty, wystarczy ci pieniędzy na
dostatnie życie. Pomyślałeś o tym?
Szczerze mówiąc, nie patrzył tak daleko w przyszłość. Galaretniak był
bardziej zapobiegliwy i to go zmartwiło.
- Widzisz - rzekł Lord Running Clam - że staram się dbać o twoje interesy.
Moje nalegania, byś przyjął ofertę Hentmana...
- Uważam, że to wstrętne - przerwała Joan Trieste - jak wy, Ganimedejczycy,
bawicie się ludzkim losem. - Spiorunowała wzrokiem galaretniaka.
- Nie zapominaj - powiedział tamten grzecznie - że to dzięki mnie się
spotkaliście. I przewiduję, mimo że nie jestem prekognitą, waszą olbrzymią i pełną
sukcesów aktywność w sferze seksualnej.
- Zamknij się - warknęła Joan.
Po uroczystości Chuck zostawił galaretniaka, uwolnił się od Dana
Magebooma, przywołał taksówkę i towarzyszył Joan w drodze powrotnej do
mieszkadła.
Gdy jechali, Joan odezwała się:
- Cieszę się, że nie ma z nami Lorda Runninga Clama. Czytanie przez cały
czas cudzych myśli jest nieuczciwe. Ale rzeczywiście, dzięki niemu się spotkaliśmy...
- przerwała, podnosząc głowę i nasłuchując uważnie. - Wypadek. - Wydała nowe
polecenie taksówce. - Jestem potrzebna, zdarzyło się nieszczęście.
Kiedy dotarli na miejsce, ujrzeli skoczka odrzutowego wbitego dziobem w
ziemię. W czasie lądowania widocznie zawiodła turbina i pojazd rozbił się o ścianę
budynku, wyrzucając pasażerów na zewnątrz. Pod prowizorycznym przykryciem z
płaszczy i swetrów leżał blady starszy mężczyzna. Policjanci odganiali wszystkich i
Chuck zrozumiał, że to było owo nieszczęście.
Joan od razu podbiegła do leżącego. Chuck, nie zatrzymywany przez nikogo,
podążył za nią. Przybyła już karetka i terkotała teraz, gotowa do przewiezienia ofiary
do szpitala w Ross.
Joan pochyliła się i zaczęła oglądać zmarłego.
- Trzy minuty temu - powiedziała na wpół do siebie, na wpół do Chucka. - W
porządku, chwileczkę. Przeniosę go w czasie pięć minut wstecz. - Obejrzała portfel
mężczyzny podany jej przez jednego z policjantów. - Earl B. Ackers - wyszeptała i
zamknęła oczy. - To ma zadziałać jedynie na pana Ackersa - powiedziała do Chucka.
- Przynajmniej tak powinno być. Ale nigdy nie można być tego pewnym... - Jej twarz
wykrzywiła się, gdy starała się skoncentrować. - Lepiej odsuń się, żeby to na ciebie
nie podziałało.
Podniósł się i odszedł dalej. Przechadzał się w zimnym, nocnym powietrzu,
paląc papierosa i słuchając zgiełku policyjnych syren. Zebrał się tłum ludzi i
samochody poruszały się powoli, kierowane przez policjantów.
„Z jaką dziwną dziewczyną się spotykam - pomyślał. - Członek departamentu
policji i do tego psi. Ciekaw jestem, co by zrobiła, gdyby wiedziała, do czego
zamierzam użyć symulakrona Dana Magebooma. Prawdopodobnie Lord Running
Clam ma rację: byłoby fatalnie, gdyby się dowiedziała”.
- Chodź tu! - krzyknęła Joan, machając do niego.
Podszedł szybko.
Mężczyzna pod prowizorycznym przykryciem oddychał, jego klatka
piersiowa unosiła się i opadała lekko, a w kącikach ust gromadziły się kropelki śliny.
- Cofnął się w czasie o cztery minuty - powiedziała do Chucka Joan. - Znowu
żyje, ale jest po wypadku. To było wszystko, co mogłam zrobić. - Skinęła na szpitalne
symulakrony. Podeszły natychmiast i pochyliły się nad przywróconym do życia
rannym mężczyzną. Używając czegoś, co okazało się aparatem rentgenowskim,
starszy rangą symulakron badał jego ciało, szukając najcięższych obrażeń.
Potem zwrócił się do swojego towarzysza; symulakrony wymieniły myśli i
natychmiast młodszy otworzył swój metalowy bok, wyciągnął kartonowy rulon i
szybko go rozwinął.
Rysunek przedstawiał sztuczną śledzionę. W światłach policyjnych
reflektorów Chuck zobaczył informację wytłoczoną na kartonowym pudełku.
Symulakrony od razu, na miejscu rozpoczęły operację. Jeden zaaplikował rannemu
zastrzyk znieczulający, podczas gdy drugi, przy użyciu skomplikowanej protezy
chirurgicznej, zaczął ciąć powłokę jamy brzusznej.
- Możemy już iść - odezwała się Joan, budząc Chucka z zamyślenia. - Moja
robota skończona.
Z rękami w kieszeniach, mała i szczupła, ruszyła z powrotem do taksówki.
Wyglądała na zmęczoną.
- Pierwszy raz widziałem medyczne symulakrony w akcji - odezwał się
Chuck, gdy odjeżdżali z miejsca wypadku. Widok ten wywarł na nim ogromne
wrażenie, przekonując o niesamowitych zdolnościach sztucznych ludzi,
skonstruowanych i rozpowszechnionych przez General Dynamics. Oczywiście
wielokrotnie widywał symulakrony CIA, ale to było coś diametralnie różnego. Tutaj
ich przeciwnikiem nie była grupa ludzi o odmiennych przekonaniach politycznych.
Tu wrogiem była śmierć.
Jeśli chodzi o symulakrona Daniela Magebooma, będzie odwrotnie. Będzie
niósł śmierć, zamiast z nią walczyć.
Oczywiście, po tym, czego był świadkiem, nie mógł powiedzieć Joan Trieste
o swoich planach. I czy w tym wypadku względy praktyczne nie nakazywały
zerwania z nią stosunków?
Wydawało się niemal zgubne dla inżyniera wplątywać się w morderstwo,
jednocześnie dotrzymując towarzystwa przedstawicielce policji. Czy chciał być
złapany? Czy był to inny przejaw impulsu samobójczego?
- Pół skina za twoje myśli - powiedziała Joan.
- Słucham?
- Nie jestem Lordem Runningiem Clamem i nie potrafię czytać twoich myśli,
ale wyglądasz tak poważnie, że wydaje mi się, że dręczą cię problemy małżeńskie.
Chciałabym móc jakoś cię rozweselić. - Zamyśliła się. - Kiedy dojedziemy do mnie,
wejdziesz do środka... - Zarumieniła się, najwyraźniej przypominając sobie słowa
galaretniaka. - Tylko mały drink - dodała stanowczo.
- Chętnie - odparł, również pamiętając o przepowiedni Lorda.
- Słuchaj - powiedziała Joan. - To, że ci wścibscy Ganimedejczycy pakują te
swoje niby-nosy, czy co oni tam mają, w nasze sprawy, nie znaczy... - przerwała
rozdrażniona. Jej oczy błyszczały z ożywienia. - Do diabła z nim. Wiesz, on
potencjalnie może być bardzo niebezpieczny. Ganimedejczycy są tacy ambitni...
Pamiętasz, w jakich warunkach przyłączyli się do wojny alfańsko-terrańskiej? A
przecież wszyscy są tacy jak on. Trzymają milion srok za ogon, wszędzie węsząc
możliwości. - Zmarszczyła czoło. - Może powinieneś wyprowadzić się z tego
budynku, Chuck. Uciec od niego.
„Trochę już na to za późno” - pomyślał trzeźwo.
Dojechali do domu Joan. Była to nowoczesna, przyjemna budowla, bardzo
prosta w konstrukcji i, jak wszystkie nowe budynki, w większej części podziemna.
- Mieszkam na szesnastym piętrze - powiedziała Joan, gdy zjeżdżali windą. -
To trochę jak życie w kopalni. Szczególnie kiepsko, gdy cierpi się na klaustrofobię.
Chwilę później Już pod drzwiami mieszkadła, gdy znalazła klucz i wsunęła go
w zamek, dodała filozoficznie:
- Ale w razie ponownego ataku Alfańczyków jest to bezpieczne miejsce.
Między nami a bombą wodorową jest piętnaście pięter.
Otworzyła drzwi. Gwałtownie błysnęła jasna smuga światła, a potem zgasła.
Zamrugał i zobaczył stojącego na środku pokoju mężczyznę z kamerą,
mężczyznę, którego rozpoznał. Rozpoznał i znienawidził.
- Cześć, Chuck - rzekł Bob Alfson.
- Kto to jest?! - krzyknęła Joan. - I dlaczego nas filmuje?!
- Spokojnie, panno Trieste - odparł Alfson. - Jestem adwokatem żony pani
kochanka. Potrzebujemy dowodów do rozprawy sądowej, która, nawiasem mówiąc -
spojrzał na Chucka - jest na wokandzie w następny poniedziałek o dziesiątej rano, w
sali rozpraw sędziego Brizzolara. Przesunęliśmy termin; pańska żona chce mieć to za
sobą jak najszybciej.
- Wynoś się - powiedział Chuck.
- Z przyjemnością - odparł Alfson, idąc w kierunku drzwi. - Ten film, którego
używam... Na pewno spotkałeś się z nim w CIA. Jest drogi, ale skuteczny. Użyłem
poczasowego filmu Agfom - wyjaśnił Chuckowi i Joan. - Nagranie nie będzie
przedstawiało tego, co działo się tu dotychczas, lecz co będziecie robić w ciągu
następnej pół godziny. Myślę, że to bardziej zainteresuje sędziego Brizzolara.
- Nie oczekuj, że stanie się tu coś ciekawego - rzekł Chuck. - Idę stąd. -
Wyszedł na korytarz. Powinien był opuścić to miejsce możliwie jak najszybciej.
- Myślę, że się mylisz - powiedział Alfson. - Sądzę, że na tym filmie znajdzie
się parę wartościowych rzeczy. W każdym razie, co ci zależy? To czysto techniczna
sztuczka, dzięki której Mary uzyska korzystny wyrok. Musi odbyć się formalna
prezentacja dowodów. I nie odmówię sobie przyjemności zobaczenia wówczas twojej
miny.
Chuck, zmieszany, odwrócił się.
- To naruszenie prywatności...
- Wiesz, że w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat nikt nie miał odrobiny
prywatności - parsknął Alfson. - Pracujesz dla agencji wywiadowczej, nie bądź więc
śmieszny, Rittersdorf. - Wyszedł na korytarz, minął Chucka i nie spiesząc się, poszedł
w kierunku windy. - Gdybyś chciał kopię filmu...
- Nie - przerwał Chuck. Patrzył za adwokatem, dopóki ten nie zniknął mu z
oczu.
- Może jednak wejdziesz. W końcu i tak jest to zarejestrowane na filmie. -
Przytrzymała drzwi mieszkadła i Chuck wszedł z ociąganiem. - To, co on robi,
oczywiście jest nielegalne, ale wydaje mi się, że w sądzie zawsze to wykorzystują. -
Poszła do kuchni i zaczęła przygotowywać drinki. Dobiegł go brzęk szklanek. - Czy
masz ochotę na Mercurian Slumps? Mam pełną butelkę...
- Wszystko mi jedno - odparł szorstko Chuck. Joan przyniosła drinka. Przyjął
go zamyślony.
„Odegram się na niej za to - powiedział do siebie. - Teraz to już przesądzone.
Walczę o życie”.
- Wyglądasz strasznie - powiedziała Joan. - Bardzo cię zdenerwował ten facet
z kamerą poczasową, prawda? Wciskanie nosa w nasze życie. Najpierw Lord
Running Clam, a teraz, kiedy...
- Ciągle jeszcze można zrobić coś w tajemnicy - odrzekł Chuck. - Tak, żeby
nikt o tym nie wiedział.
- Na przykład?
Nie odpowiedział. Sączył swojego drinka.
6
Z wysokich półek zeskoczyły na ziemię trzy koty; trzy stare rude kocury,
cętkowany kot bezogonowy, następnie kilka półsyjamskich kociaków z puszystymi
wąskimi pyszczkami, zwinny młody czarny kocur i ciężarna kocica. Wszystkie wraz z
małym pieskiem zgromadziły się u stóp Ignatza Ledebura, uniemożliwiając mu
wyjście z chaty.
Przed nim leżały szczątki martwego szczura. Pies, terier, złapał go, a koty
ponadgryzały. Ignatz słyszał o świcie ich miauczenie. Było mu żal szczura, który
prawdopodobnie łaził po śmieciach leżących przy drzwiach chaty. W końcu on też
miał prawo do życia jak ludzie. Pies oczywiście nie wziął tego pod uwagę, instynkt
zabijania owładnął całą jego słabą istotą. Nie było mowy o żadnej winie moralnej,
bowiem szczury przerażały go. W przeciwieństwie do swoich pobratymców z Terry
miały łapy na tyle zręczne, aby konstruować prymitywną broń. Były kute na cztery
nogi.
Przed Ignatzem stała zardzewiała pozostałość traktora, długo nie
poddawanego przeglądom. Porzucono go tutaj z nadzieją, że może kiedyś zostanie
zreperowany. Od tego czasu bawiło się na nim piętnaścioro (a może szesnaścioro?)
dzieci Ignatza, pobudzając do działania szczątki jego obwodów.
Nie znalazł tego, czego szukał - pustego plastykowego kartonu po mleku,
potrzebnego do rozpalenia porannego ognia. Musiał więc zamiast tego połamać
deskę. Zaczął grzebać wśród sterty rupieci, szukając odpowiedniej.
Poranne powietrze było zimne i drżał, żałując, że zgubił swą wełnianą kurtkę.
W czasie jednego z długich spacerów położył się, by odpocząć, kładąc kurtkę pod
głowę jako poduszkę... Kiedy obudził się, zapomniał o niej i zostawił tam. No i po
kurtce. Oczywiście nie pamiętał, gdzie to było. Niejasno majaczyło mu, że gdzieś w
okolicach Adolfville, dziesięć dni marszu od domu.
Mieszkająca w sąsiedniej chałupie kobieta, która kiedyś była jego, do
momentu aż znudziło mu się ojcowanie dwojgu dzieciom, które z nią miał, wyszła i
rozwścieczona zaczęła krzyczeć na dużą białą kozę, buszującą w ogródku
warzywnym. Zwierzę nie przestało jeść, dopóki kobieta nie podeszła. Potem
bryknęło, wierzgnęło zadnimi nogami i odskoczyło. Liście buraka ciągle sterczały mu
z pyska. Stadko kaczek, przestraszone aktywnością kozy, zakwakało i rozpierzchło
się w panice.
Ignatz roześmiał się. Kaczki wszystko brały zbyt poważnie. Połamał deskę i
wrócił do chaty. Koty ciągle wlokły się za nim; zamknął im drzwi przed nosem
(jednemu mimo to udało się przecisnąć do środka), przykucnął przy żelaznej spalarce
śmieci i zaczął przygotowywać ognisko.
Na kuchennym stole spała jego obecna żona, Elsie, przykryta stosem koców.
Wiedział, że nie wstanie, dopóki mąż nie rozpali ognia i nie przygotuje kawy. Nie
winił jej za to. W takie zimne poranki nikt nie lubi wstawać. Mieszkańcy Gandhitown
budzili się do życia późnym rankiem, z wyjątkiem oczywiście tych Hebów, którzy
wędrowali przez całą noc.
Z jedynej w chacie sypialni wychyliło się małe dziecko. Stanęło z kciukiem w
ustach, nagie, w milczeniu przyglądając się Ignatzowi rozpalającemu ogień. Za
plecami dziecka jazgotał telewizor, w którym wysiadła wizja. „Powinienem coś z tym
zrobić” - powiedział do siebie Ignatz, ale nie uznał tego za specjalnie pilne. Przed
uruchomieniem księżycowego przekaźnika telewizyjnego w Da Vinci Heights życie
było prostsze.
Nagle spostrzegł, że brakuje jednej części garnka. Zamiast jednak jej szukać,
zaczął gotować kawę. Na kuchence propanowej zagrzał rondel wody, a następnie
wrzucił do niego garść ziarenek. Przyjemny, mocny zapach wypełnił chatę. Ignatz
wdychał go z przyjemnością.
Stał przy piecu, Bóg jeden wie, jak długo, wąchając i słuchając trzaskania
ognia ogrzewającego chatę, kiedy zaczął zdawać sobie sprawę, że ma wizję.
Sparaliżowany, pozostał na miejscu. Tymczasem kociak wspiął się na zlew,
gdzie natychmiast zajął się jakimiś resztkami, jedząc je łapczywie. Widok ten i
dochodzące dźwięki mieszały się z innymi dźwiękami i widokami. A wizja była coraz
potężniejsza.
- Chcę kaszkę kukurydzianą na śniadanie - oświadczył goły dzieciak stojący w
drzwiach sypialni.
Ignatz Ledebur nie odpowiedział. Wizja była tak wyraźna, że przesłaniała mu
obraz rzeczywistości, i Ignatz właściwie nie wiedział, gdzie się znajduje - nie był ani
tutaj, ani tam. A w kategoriach czasu...
Wydawało mu się, że to, co widział, istniało zawsze, ale nie miał co do tego
pewności. Być może w ogóle nie istniało w czasie, nie miało początku i bez względu
na to, co robił, nie miało końca, gdyż było zbyt wielkie. Najprawdopodobniej
pochodziło z innego wymiaru.
- Hej - zamruczała sennie Elsie. - Gdzie jest moja kawa?
- Poczekaj - odparł.
- Poczekaj? Czuję ją, więc, do diabła, gdzie jest? - Usiłowała usiąść,
rozrzucając dookoła okrycia. Była naga; jej piersi kołysały się. - Czuję się fatalnie.
Jakbym zaraz miała zwymiotować. Twoje dzieciaki są pewnie w łazience. - Zsunęła
się ze stołu i podeszła chwiejnie do okna. - Co tak stoisz? - zapytała podejrzliwie,
zatrzymując się przy wejściu do łazienki.
- Daj mi spokój - powiedział Ignatz.
- „Daj mi spokój”? Cholera, to był twój pomysł, żebym tu zamieszkała. Nigdy
nie chciałam opuszczać Franka. - Wchodząc do łazienki, trzasnęła drzwiami.
Otworzyły się ponownie, więc zamknęła je i przytrzymała nogą.
Wizja się skończyła. Ignatz, zawiedziony, odwrócił się i z rondlem kawy
podszedł do stołu. Zrzucił koce, wyciągnął dwa kubki - pozostałości po wczorajszym
posiłku - i napełnił je gorącą kawą. Rozdęte ziarenka pływały na powierzchni.
- Co to było? Kolejny z tych twoich tak zwanych transów? Zobaczyłeś coś?
Może Boga? - Jej obrzydzenie było ogromne. - Nie dość, że muszę żyć z Hebem, to
jeszcze z takim, który ma wizje jak Skitzowie. Jesteś Hebem czy Skitzem?
Śmierdzisz jak Heb. Zdecyduj się. - Spuściła wodę i wyszła z łazienki. - I do tego
jesteś tak skory do gniewu jak Mans. Tego najbardziej w tobie nie znoszę: twojej
ciągłej drażliwości. - Znalazła swoją kawę i zaczęła pić. - Pełno w niej ziarenek! -
krzyknęła z wściekłością. - Znowu zgubiłeś garnek!
Teraz, kiedy wizja ustąpiła, trudno mu było przypomnieć sobie, co
przedstawiała. To był jedyny kłopot z wizjami. Zawsze zadawał sobie pytanie, na ile
związane były z rzeczywistością.
- Widziałem potwora. Stanął na Gandhitown i zmiażdżył je. - Było mu
przykro. Lubił Gandhitown znacznie bardziej niż inne miejsca na księżycu. A potem
poczuł strach, większy niż kiedykolwiek w życiu zdarzyło mu się czuć. Nie mógł nic
zrobić. Nie było sposobu, żeby zatrzymać bestię. Nadejdzie i dosięgnie ich
wszystkich, nawet potężnych Mansów z ich sprytnymi wynalazkami. Nawet Pare,
którzy próbowali bronić się zarówno przed tym, co rzeczywiste, jak i tym
nierzeczywistym.
Ale w wizji było coś więcej.
Za potworem zjawiła się potępiona dusza.
Ujrzał ją, gdy wypełzła na świat niczym błyszcząca, zgniła galaretka.
Wszystko, czego dotykała, ulegało rozkładowi, nawet jałowa ziemia, rośliny i
drzewa. Filiżanka tego czegoś mogłaby zniszczyć cały wszechświat, a należało to do
człowieka. Stworzenia, które chciało...
A więc zbliżały się dwa źródła zła. Potwór, który zniszczy Gandhitown, a
prócz niego potępiona dusza. Przychodziły oddzielnie i każde z nich ostatecznie
miało pójść swoją drogą. Potwór był kobietą, potępiona dusza - mężczyzną. I...
Zamknął oczy. Ta część wizji najbardziej go przeraziła - tych dwoje będzie
toczyć śmiertelną bitwę. I nie będzie to walka między dobrem i złem, lecz ślepy,
bezcelowy bój między dwoma istnieniami, z których żadne nie ma racji.
Bitwa, może nawet zakończona śmiercią jednego z nich, będzie toczyć się na
tym świecie. Nadchodzą tu, by rozegrać walkę w swej nie kończącej się wojnie.
- Przygotuj jajka - odezwała się Elsie.
Ignatz niechętnie zaczął przekładać śmiecie koło zlewu, w poszukiwaniu
pudełka z jajkami.
- Będziesz musiał umyć patelnię - dodała. - Zostawiłam ją w zlewie.
- W porządku. - Odkręcił zimną wodę i zaczął szorować zaskorupiałą
powierzchnię patelni kłębem zgniecionych gazet.
„Ciekawe - pomyślał - czy mógłbym wpłynąć na rezultat walki? Czy obecność
dobra w jej centrum wywarłaby jakikolwiek skutek?”
Mógłby zebrać wszystkie swoje duchowe zdolności i spróbować. Nie tylko
dla dobra księżyca, lecz także obu tych posępnych istnień. Uwolnić je od ich
brzemienia.
Pomysł ten pochłonął Ignatza i, czyszcząc patelnię, roztrząsał go w milczeniu.
Nie było sensu mówić o tym Elsie - powiedziałaby mu po prostu, żeby poszedł do
diabła. Nie wiedziała nic o jego mocy, a on nigdy jej nie ujawniał. Gdy był we
właściwym nastroju, potrafił przechodzić przez ściany, czytać w myślach, leczyć
choroby lub wywoływać je u złych ludzi, wpływać na pogodę, rzucać urok na plony.
Mógł robić prawie wszystko, ale tylko w odpowiednim nastroju. Taka była jego
świętość.
Nawet podejrzliwi Pare widzieli w nim świętego. Podobnie jak wszyscy inni
na księżycu, włączając w to wiecznie zajętych, drażliwych Mansów - kiedy ustawali
w swej działalności na tyle, by go zauważyć.
Jeśli ktoś mógł uratować księżyc przed tymi dwoma nadchodzącymi
organizmami, to tylko on, i wiedział o tym. „To moje przeznaczenie” - pomyślał.
- To nie świat, to tylko księżyc - powiedziała Elsie z ponurą wzgardą. Stała
przy spalarce śmieci, ubierając się w rzeczy, które miała na sobie poprzedniego dnia.
Chodziła w nich już tydzień i Ignatzowi przyszło do głowy - nie bez pewnego
zadowolenia - że jest na dobrej drodze, by stać się Hebem. Nie trzeba było dużo
więcej.
A dobrze było być Hebem. Bo Hebowie odnaleźli właściwą drogę i uwolnili
się od tego, co niepotrzebne.
Otworzył drzwi chaty i jeszcze raz wyszedł na poranny chłód.
- Dokąd idziesz?! - wrzasnęła za nim Elsie.
- Na naradę - odparł Ignatz. Zamknął drzwi i z kotami plączącymi się wokół
jego nóg ruszył na poszukiwanie swego przyjaciela Skitza Omara Diamonda.
Dzięki swym nadnaturalnym mocom psi, Ignatz teleportował się w różne
miejsca na księżycu, aż w końcu, przekonany, że tam znajdzie Omara, przeniósł się
do budynku Zgromadzenia w Adolfville. Lewitował na poziomie piątego piętra
wielkiej, kamiennej budowli, balansując naprzeciwko okna i stukając w nie, dopóki
ktoś go nie zauważył i nie wpuścił do środka.
- Boże, Ledebur - powiedział Howard Straw, reprezentant Mansów.
Śmierdzisz jak koza. Dwóch Hebów w jednym pokoju to stanowczo za duży smród. -
Odwrócił się, próbując powstrzymać charakterystyczny dla Mansów wybuch gniewu.
- Jaka jest przyczyna twojego wtargnięcia? - zapytał reprezentant Pare,
Gabriel Baines. - Mamy naradę.
Ignatz Ledebur w milczeniu skomunikował się z Omarem Diamondem,
wyjaśniając mu, że sprawa jest pilna. Diamond usłyszał go, zgodził się, po czym od
razu połączyli umysły i opuścili zebranie. Szli po trawie, w której rosły grzyby. Przez
jakiś czas żaden z nich się nie odzywał, tylko obaj machinalnie utrącali grzybom
kapelusze.
W końcu Diamond przemówił:
- Właśnie rozmawialiśmy o inwazji.
- Zacznie się od Gandhitown - powiedział Ignatz. - Doświadczyłem wizji; ci,
którzy nadejdą...
- Tak, tak - rzekł z irytacją Diamond. - Wiem, że dysponują piekielnymi
mocami. Zapoznałem już delegatów z tym faktem. Nic dobrego nie może z tego
wyniknąć, są oni tak potężni, że zostaną na tej planecie na zawsze.
- Na księżycu - poprawił go Ignatz i zachichotał.
- Niech będzie „na księżycu”. - Diamond zamknął oczy i przeszedł spory
kawałek, mimo że nie widział drogi. Popadł, jak zauważył Ignatz, w chwilową
dobrowolną katatonię. Wszyscy Skitzowie byli bardzo na to podatni, więc Ignatz
postanowił przeczekać sprawę. Zatrzymując się, Omar wymamrotał coś, czego
Ledebur nie zrozumiał.
Ignatz westchnął i usiadł na ziemi. Obok niego stał w transie Omar Diamond.
Nie dochodził do nich żaden dźwięk, oprócz nieśmiałego szumu odległych drzew
rosnących za łąką.
Nagle Diamond odezwał się:
- Zespól swoją moc z moją, to ujrzymy inwazję tak wyraźnie, że... - Tu znowu
jego słowa przeszły w bełkot.
Ignatz (nawet święty może mieć dosyć) westchnął znowu.
- Musimy skomunikować się z Sarah Apostoles - powiedział Diamond. - We
trójkę możemy wywołać wizję wroga tak, że stanie się ona rzeczywistością.
Będziemy wówczas mogli kontrolować jego przybycie.
Wysyłając myśli, Ignatz skontaktował się z Sarah Apostoles, śpiącą w swej
chacie w Gandhitown. Poczuł, jak obudziła się, poruszyła, jęknęła i zabełkotała coś,
wstając z łóżka.
Czekali z Omarem Diamondem i już wkrótce się pojawiła. Ubrana była w
męski płaszcz, spodnie i tenisówki.
- Tej nocy miałam sen - powiedziała. - Jakieś stworzenia krążą po okolicy,
przygotowując się do zamanifestowania swej obecności. - Jej owalną twarz
wykrzywiało zmartwienie i dokuczliwy, niszczący strach. Wyglądała strasznie i
Ignatzowi było za nią wstyd. Sarah w trudnych momentach nie potrafiła oczyścić się
z destruktywnych emocji.
Zbytnio absorbowało ją ciało i jego ułomności.
- Usiądź - odezwał się Ignatz.
- Sprawimy, że pojawią się teraz, w tym miejscu - rzekł Diamond i pochylił
głowę. Dwoje Hebów uczyniło to także, koordynując swoje wzajemnie się
wspomagające moce wizjonerskie. Koncentrowali się wspólnie. Czas mijał; nikt nie
wiedział, jak wiele go upłynęło, kiedy to, co kontemplowali, rozkwitło obok nich jak
pączek zła.
- Oto jest - rzekł Ignatz.
Wszyscy troje otworzyli oczy, spojrzeli na niebo i ujrzeli opuszczający się
coraz niżej obcy statek. Udało się.
Wypuszczając kłęby pary, statek osiadł na ziemi sto metrów od nich.
Ignatzowi wydawało się, że jest on monstrualnych rozmiarów. Największy, jaki w
życiu widział. Ledebur czuł strach, ale jak zwykle starał się nad nim zapanować (już
wiele lat temu uporał się ze wszelkimi fobiami). Sarah jednak wyglądała na panicznie
przerażoną. Spojrzała na pojazd i dostrzegła otwarty właz. Okupanci przygotowywali
się do wyjścia z ogromnego cylindrycznego organizmu z metalu i tworzyw
sztucznych.
- Niech się do nas zbliżą - rzekł Omar Diamond, ponownie zamykając oczy. -
Niech zauważą naszą obecność. Zmusimy ich, by nas dostrzegli i oddali nam cześć.
Ignatz przyłączył się do niego, a po chwili uczyniła to także - na tyle, na ile
mogła - przerażona Sarah Apostoles.
Z luku statku opuszczono rampę. Pojawiły się dwie postacie i krok po kroku
zeszły na ziemię.
- Może zrobimy jakiś cud? - zaproponował z nadzieją Ignatz.
- Na przykład? - spytał głosem pełnym wątpliwości Diamond. - Z reguły nie
zajmuję się magią.
- Ja z Ignatzem możemy spróbować - powiedziała Sarah i zwróciła się do
Ignatza: - Stwórzmy im widmo planetarnego pająka, który rozpina siatkę
przeznaczenia nad całym życiem.
- W porządku - odparł Ignatz i skierował swoją uwagę na przywołanie obrazu
planetarnego, bądź, jakby powiedziała Elsie, księżycowego pająka.
Przed dwiema, postaciami ze statku pojawiły się, blokując im drogę, lśniące
pajęcze macki. Postacie zamarły. Jedna z nich powiedziała coś niezrozumiale.
Sarah roześmiała się.
- Jeżeli pozwolisz się rozśmieszyć, stracimy nad nimi przewagę - upomniał ją
surowo Omar.
- Przepraszam - ciągle chichocząc, próbowała się usprawiedliwić.
Niestety było już za późno. Stos migoczących fragmentów macek rozpadł się i
nagle, ku swojemu przerażeniu, Ignatz spostrzegł, że ich trójka została rozdzielona.
Ich triumwirat został zniszczony przez jeden odruch słabości. Ignatz nie siedział już
na łące; zamiast tego znalazł się w stercie śmieci przed własną chatą w centrum
Gandhitown. Wrogie makroorganizmy odzyskały kontrolę nad swoim działaniem.
Mogły powrócić do realizacji własnych planów.
Ignatz podniósł się i ruszył do postaci ze statku, które teraz stały, niepewnie
rozglądając się dokoła. U stóp Ignatza baraszkowały koty. Potknął się i prawie upadł.
Zaklął i odepchnął zwierzęta, próbując pokonać siłę ciążenia i starając się zachować
godny wygląd. Ale było to niemożliwe, ponieważ za jego plecami drzwi chaty
otworzyły się i wyszła Elsie. Jego wysiłek poszedł na marne;
- Kto to jest?! - wrzasnęła.
- Nie wiem - odparł zirytowany Ignatz. - Zaraz się dowiemy.
- Powiedz im, żeby poszli do diabła - dodała Elsie i ujęła się pod boki. Przez
kilka lat była Mansem i ciągle jeszcze odznaczała się tą arogancką „gościnnością”
nabytą w Da Vinci Heights. Gotowa była do walki, zanim jeszcze mogła zorientować
się, przeciwko czemu. „Choćby - pomyślał - z otwieraczem do konserw i rondlem”.
Rozbawiło go to i zaczął się śmiać. Kiedy raz zaczął, nie mógł już przestać i takim go
zobaczyli dwaj najeźdźcy.
- Co cię tak bawi? - zapytał jeden z nich; była to kobieta.
Ignatz, wycierając oczy, odparł:
- Czy pamiętacie dwukrotne lądowanie? Pamiętacie planetarnego pająka? Nie
pamiętacie.
To było zbyt śmieszne; wrogowie nie zdawali sobie nawet sprawy z wysiłków
trójki świętych, obdarzonych nadnaturalną mocą. Dla nich to wszystko się nie
zdarzyło. Nie było nawet złudzeniem, chociaż na to właśnie poszły wszystkie wysiłki
Ignatza Ledebura, Sarah Apostoles i Omara Diamonda. Śmiał się i śmiał, a
tymczasem do dwóch przybyszy dołączył trzeci, a potem czwarty.
Jeden z nich, mężczyzna, westchnął, rozglądając się dokoła:
- Boże, co za koszmarny śmietnik. Myślicie, że wszędzie jest podobnie?
- Możecie nam pomóc - powiedział Ignatz. Udało mu się zapanować nad sobą.
Wskazał na rdzewiejący wrak automatycznego traktora, na którym bawiły się dzieci. -
Czy moglibyście łaskawie wyświadczyć mi przysługę i zreperować mój farmerski
sprzęt? Gdyby mi ktoś pomógł...
- Tak, tak - zapewnił go jeden z mężczyzn. - Pomożemy posprzątać to
miejsce. - Zmarszczył nos z odrazą. Widocznie poczuł lub zobaczył coś, co
przepełniło go wstrętem.
- Wejdźcie do środka - rzekł Ignatz. - Napijemy się kawy.
Odwrócił się w stronę chaty. Po chwili trzej mężczyźni i kobieta z ociąganiem
podążyli za nim.
- Przepraszam, że tu tak ciasno i taki bałagan... - Ignatz pchnął drzwi i od razu
większości kotów udało się wcisnąć do chaty. Pochylił się i powyrzucał je, jednego
po drugim, za drzwi.
Czterej najeźdźcy weszli i stanęli w progu z bardzo nieszczęśliwymi minami.
- Usiądźcie - powiedziała Elsie, wykrzesując z siebie iskrę gościnności.
Postawiła czajnik na kuchence. - Tylko oczyśćcie tę ławkę - poinstruowała. - Rzućcie
rzeczy gdziekolwiek, jeżeli chcecie, nawet na podłogę.
Przybysze niechętnie, z widoczną odrazą zepchnęli stos brudnych dziecinnych
ubrań na ziemię i usiedli.
Wszyscy mieli niewyraźne, otępiałe miny, i Ignatz zastanawiał się, dlaczego.
- Czy nie moglibyście posprzątać tego mieszkadła? - zapytała z wahaniem
kobieta. - Jak możecie żyć w takich... - Machnęła ręką, jakby zabrakło jej sił na
dokończenie zdania.
Ignatz poczuł skruchę. Ale w końcu... było tak wiele ważnych spraw i tak
mało czasu. Ani on, ani Elsie nie mogli znaleźć chwili, żeby uporządkować to
wszystko. Rzeczywiście, to chyba nieładnie, że tak zapuścili swoją chatę, ale...
Wzruszył ramionami. Może kiedy indziej. A najeźdźcy także mogliby im pomóc, na
przykład dostarczając symulakron-gosposię, który zabrałby się do pracy. Mansowie
oczywiście mieli takie, ale żądali za nie zbyt dużo. Może okupanci daliby mu za
darmo.
Szczur wypełzł ze swojej dziury za lodówką i przebiegł przez pokój, a
kobieta, widząc prymitywną małą broń, którą niósł, zamknęła oczy i jęknęła.
Przygotowujący kawę Ignatz zachichotał. „Cóż, w końcu nikt ich nie prosił,
żeby tu przychodzili. Jeżeli nie podoba im się Gandhitown, mogą wyjechać”.
Z sypialni wychyliło się kilkoro dzieci i bez słowa gapiły się na intruzów,
którzy siedzieli w ponurym milczeniu, z bólem serca czekając na kawę i ignorując
niewinne, uporczywe spojrzenia maluchów.
W dużym gabinecie zgromadzenia w Adolfville reprezentant Hebów, Jacob
Simion, nagle przemówił:
- Wylądowali. W Gandhitown. Są z Ignatzem Ledeburem.
- A my tu siedzimy i gadamy - powiedział rozwścieczony Howard Straw. -
Wystarczy tego bezsensownego trajkotania. Trzeba ich zgnieść. Nic tu po nich.
Zgadzacie się?... - Szturchnął Gabriela Bainesa.
- Zgadzam się - odparł Baines i odsunął się trochę od delegata Mansów. -
Skąd wiesz? - zwrócił się do Jacoba Simiona.
Heb prychnął.
- Nie widziałeś ich w pokoju? Tych ciał astralnych? Przyszedł tutaj Ignatz.
Pewnie tego nie pamiętasz. Przyszedł i zabrał Omara Diamonda, ale zapomniałeś, bo
to się nigdy nie zdarzyło. Najeźdźcy uczynili to niebyłym, bo podzielili troje na jedno
i dwoje.
- A więc jest już za późno, skoro wylądowali - przemówił Dep, patrząc bez
nadziei w podłogę.
Howard Straw parsknął ostrym, lodowatym śmiechem.
- Przecież to tylko Gandhitown. Kogo to obchodzi? Powinno być wysadzone
w powietrze. Osobiście byłbym zadowolony, gdyby starli je z powierzchni tego
księżyca. To dół kloaczny, a wszyscy, którzy tam mieszkają, śmierdzą na kilometr.
Jacob cofnął się jak rażony gromem i mruknął:
- Ale na szczęście nie jesteśmy okrutni. - Powstrzymywał łzy bezsilności.
Howard Straw wyszczerzył zęby w uśmiechu i trącił łokciem Gabriela
Bainesa.
- Czy nie macie w Da Vinci Heights jakiejś efektywnej broni? - zapytał
Gabriel. Miał głębokie przeczucie, że brak reakcji Mansów na to, co się dzieje w
Gandhitown, dowodził, że nie zamierzają oni nic uczynić, dopóki ich własna kolonia
nie będzie zagrożona. Nie zamierzali użyczyć owoców swojej pomysłowości na rzecz
wspólnej obrony. Teraz podejrzenia, które Baines zawsze żywił wobec Strawa,
wydawały się uzasadnione.
Zmartwiona Annette Golding powiedziała, marszcząc brwi:
- Nie możemy skazać Gandhitown na pewną śmierć.
- „Na pewną śmierć” - przedrzeźniał ją Straw. - Wspaniale. Oczywiście, że
możemy. Słuchajcie, mamy broń. Jeszcze nigdy jej nie używaliśmy; mogłaby zmieść
z powierzchni ziemi wszystkie armie najeźdźców. Ale zademonstrujemy ją, kiedy
będziemy mieli na to ochotę. - Potoczył wzrokiem po pozostałych delegatach,
rozkoszując się swoją wyższością; teraz wszyscy byli od niego uzależnieni.
- Wiedziałem, że w momencie kryzysu tak właśnie się zachowacie - rzekł z
goryczą Baines. Boże, jak on nienawidził Mansów. Byli całkowicie pozbawieni zasad
moralnych, egoistyczni i zarozumiali. Nie mogli wprost znieść myśli o pracy dla
wspólnego dobra. Gdy Gabriel zdał sobie z tego sprawę, od razu przyrzekł sobie, że
jak tylko nadarzy się okazja, odegra się na Howardzie za wszystkie czasy. „Właściwie
- pomyślał - jeżeli nadejdzie szansa, by odpłacić im wszystkim, całej osadzie
Mansów, to będzie to chwila, na którą warto było czekać całe życie”. Teraz
Mansowie mieli przewagę, jednak był pewien, że nie będzie to trwać wiecznie.
„Warto by nawet było - pomyślał Baines - pójść do najeźdźców i zawrzeć z nimi pakt
w imieniu Adolfville: my i oni przeciwko Da Vinci Heights”. Im dłużej o tym myślał,
tym bardziej pomysł mu się podobał.
- Czy masz jakąś propozycję, Gabe? - zapytała Annette Golding, przyglądając
mu się. - Wyglądasz, jakbyś wymyślił coś rozsądnego. - Jak wszyscy Poly, miała
bardzo wyczulony zmysł postrzegania i potrafiła właściwie odczytać zmieniający się
wyraz jego twarzy.
Gabe postanowił skłamać. Oczywiście, nie miał innego wyjścia.
- Myślę - powiedział - że możemy poświęcić Gandhitown. Oddamy im ten
teren i pozwolimy przejąć nad nim nadzór, zbudować bazę, czy co tam chcą. Może to
się nam nie podobać, ale...
Jacob Simion jęknął zrozpaczony.
- Ludzie, w-was nie obchodzi nasz los, bo nie jesteśmy... tak czyści jak wy.
Wracam do Gandhitown połączyć się z moim klanem. Jeśli mają zginąć, zginę razem
z nimi. - Podniósł się, z trzaskiem odstawiając krzesło. - Zdrajcy - dodał, gdy
odchodził w kierunku drzwi, powłócząc nogami jak wszyscy Hebowie.
Pozostali delegaci przyglądali mu się z różnymi odcieniami obojętności w
oczach. Nawet Annette Golding, która generalnie troszczyła się o wszystkich i
wszystko, nie wydawała się zmieszana.
I nagle Gabriel Baines poczuł przelotny smutek, ponieważ wszystkich
potencjalnie czekał ten sam los; każdego - Pare, Poly, Skitza czy nawet Mansa -
podstępne przeznaczenie niedostrzegalnie pchało na tę samą rafę. Ich też to mogło
spotkać. W każdej chwili. „A jeżeli komukolwiek z nas - zdał sobie sprawę Baines -
to się przydarzy, nie będziemy mieli dokąd pójść. Co stanie się z Hebem bez
Gandhitown? Dobre pytanie”. Przeraziło go to.
- Zaczekaj - powiedział głośno.
Powłócząc nogami, nie ogolony, zaniedbany Jacob Simion zatrzymał się przy
drzwiach. W zapadniętych oczach Heba zapłonęła iskierka nadziei.
- Wróć - rzekł Gabriel Baines i zwrócił się do reszty, a szczególnie do
aroganckiego Howarda Strawa: - Musimy działać wspólnie. Dzisiaj Gandhitown,
jutro Hamlet-Hamlet, my albo Skitzowie. Najeźdźcy wyłapią nas jednego po drugim.
Dopóki nie pozostanie tylko Da Vinci Heights. - Niechęć do Strawa sprawiła, że w
jego głosie odezwała się nuta niemiłej szorstkości. Dla niego samego było to prawie
niedostrzegalne. - Głosuję formalnie za tym, żeby wszystkie nasze wysiłki skierować
na odzyskanie Gandhitown. Musimy tam im stawić czoło. - „Wśród zwierzęcego
nawozu, stert śmieci i rdzewiejących szczątków maszyn” - dodał do siebie w myśli i
skrzywił się.
- Popieram - powiedziała po krótkiej chwili Annette Golding.
Przeprowadzono głosowanie. Jedynie Howard Straw był przeciw. Wniosek przeszedł.
- Straw - z ożywieniem odezwała się Annette. - Nakazuje ci się produkcję tej
cudownej broni, którą się tak chwaliłeś. Jesteście tacy waleczni, więc pozwolimy
wam poprowadzić atak na Gandhitown. - A do Gabriela Bainesa rzekła: - A wy, Pare,
zorganizujcie to. - Teraz, gdy zapadła decyzja, wyglądała na całkiem spokojną.
- Warto zauważyć, że jeżeli wojna rozegra się w Gandhitown i okolicach,
zniszczenie nie dosięgnie innych osad. - Ingrid Hibbler miękko zwróciła się do
Strawa: - Pomyślałeś o tym?
- Wyobraź sobie walkę w Gandhitown - mruknął Straw. - Brodzenie po pas
w... - przerwał, a potem zwrócił się do Jacoba Simiona i Omara Diamonda: -
Będziemy potrzebować wszystkich świętych, wizjonerów, a nawet psi, jakich tylko
możecie znaleźć wśród Skitzów i Hebów. Czy będziemy mogli ich zatrudniać?
- Myślę, że tak - odparł Diamond. Simion skinął głową.
- Z cudowną bronią z Da Vinci Heights i zdolnościami świętych Hebów i
Skitzów - rzekła Annette - będziemy mogli zamanifestować coś więcej niż opór.
- Gdybyśmy znali pełne nazwiska najeźdźców, moglibyśmy sporządzić ich
wykres numerologiczny, odkryć ich słabe punkty. Albo gdybyśmy mieli ich dokładne
daty urodzenia... - odezwała się panna Hibbler.
- Myślę - przerwała Annette - że broń Mansów plus zorganizowane siły Pare,
w połączeniu z nadprzyrodzonymi mocami Hebów i Skitzów, będą bardziej
użyteczne.
- Dziękuję, że nie poświęciliście Gandhitown. - Jacob Simion patrzył z
niemym podziwem na Gabriela Bainesa.
Pierwszy raz od miesięcy, a nawet lat, Baines poczuł, że topnieją wszystkie
jego fobie. Rozkoszował się uczuciem szczęścia, prawie euforii. Ktoś go lubił. Nawet
jeżeli był to tylko Heb, znaczyło to dużo.
Przypomniało mu to jego dzieciństwo. Czas, kiedy jeszcze nie był Pare.
7
Idąc po błotnistej, zaśmieconej głównej ulicy Gandhitown, doktor Mary
Rittersdorf powiedziała:
- Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałam. Z klinicznego punktu widzenia
to wszystko jest zwariowane. Ci wszyscy ludzie muszą być hebefrenikami. Strasznie,
strasznie chorzy.
Coś w jej duszy mówiło, że powinna opuścić to miejsce i nigdy tu nie wracać.
Polecieć z powrotem na Terrę, ponownie podjąć pracę jako doradca w sprawach
małżeńskich i zapomnieć, że kiedykolwiek tu była.
I cały ten pomysł przeprowadzenia psychoterapii z tymi ludźmi...
Wzdrygnęła się. Nawet chemoterapia czy też elektrowstrząsy nie odniosłyby
tu większego efektu. To było ostatnie stadium choroby umysłowej - za późno, by coś
zrobić.
Stojący obok niej młody agent CIA, Dan Mageboom, odezwał się:
- Więc twoja diagnoza brzmi: hebefrenia? Czy mogę złożyć oficjalny raport? -
Ujął ją pod ramię, pomagając jej ominąć szczątki martwego zwierzęcia. W
popołudniowym słońcu żebra sterczały jak zęby wielkiego pogiętego widelca.
- Tak, to oczywiste - odparła Mary. - Widziałeś szczątki szczura porozrzucane
po podłodze chaty? Rzygać mi się dosłownie chce. Teraz nikt nie żyje w ten sposób.
Nawet w Indiach czy Chinach. To tak, jakbyś cofnął się w czasie cztery tysiące lat.
Tak pewnie żył sinantropus czy neandertalczyk, tylko bez rdzewiejących ciągników.
- Na statku zrobimy sobie drinka - powiedział Dan Mageboom.
- Żaden drink mi nie pomoże. Wiesz, co mi przypomina to okropne miejsce?
Straszne, stare, tandetne mieszkanie, do którego przeniósł się mój mąż, po tym jak się
rozstaliśmy.
Mageboom wzdrygnął się i nerwowo zamrugał.
- Wiesz, że miałam męża - rzekła Mary. - Mówiłam ci. - Zastanawiała się,
dlaczego zaskoczyła go jej uwaga. W drodze na Alfę otwarcie opowiadała mu o
swoich problemach, znajdując w nim wiernego słuchacza.
- Nie sądzę, aby to było odpowiednie porównanie - powiedział Mageboom. -
Warunki tutaj panujące noszą znamiona grupowej psychozy; twój mąż nigdy nie żył
w ten sposób, przecież nie miał żadnych zaburzeń umysłowych.
- Skąd wiesz? - zapytała Mary, zatrzymując się gwałtownie. - Nigdy go nie
spotkałeś. Chuck był, to znaczy jest, chory. Ma utajone objawy hebefrenii. Chuck
zawsze uchylał się od odpowiedzialności socjoseksualnej. Opowiadałam ci o
wszystkich moich wysiłkach, aby zaczął szukać pracy, która zagwarantowałaby mu
godziwe wynagrodzenie. - Uświadomiła sobie, że przecież Mageboom sam był
pracownikiem CIA, trudno więc było oczekiwać od niego jakiegokolwiek
współczucia. Postanowiła zostawić ten temat. I bez roztrząsania problemów jej życia
z Chuckiem było dostatecznie przygnębiająco.
Po obu jej stronach, Hebowie, jak siebie wyjątkowo trafnie nazywali, biorąc
pod uwagę rodzaj ich choroby, gapili się tępo i bezmyślnie szczerzyli zęby, nie
zdradzając nawet specjalnego zaciekawienia.
Drogę przecięła im biała koza. Mary i Dan Mageboom zatrzymali się
przezornie; żadne z nich nie miało specjalnego doświadczenia w postępowaniu z
kozami. Zwierzę minęło ich.
„Przynajmniej - pomyślała Mary - ci ludzie są nieszkodliwi”.
Hebefrenicy we wszystkich stadiach choroby pozbawieni byli zdolności
wyładowywania agresji. Zagrożeniem byli inni chorzy, a spotkanie z nimi było
nieuchronne. W szczególności należało się obawiać depresji maniakalnych, które w
swej szczytowej fazie mogły być wysoce destruktywne.
Ale musiała się przygotować na coś jeszcze gorszego.
Agresywność maniaków w najgorszym wypadku przejawiała się w postaci
napadów złego humoru, krótkotrwałych orgii destrukcji, które stopniowo ustępowały.
Paranoicy byli dużo groźniejsi; można było przewidzieć, że ich permanentna wrogość
zamiast z biegiem czasu osłabnąć, wykrystalizowała się w szczegółowo zaplanowane
działanie. Paranoik jest kalkulującym analitykiem, jego czynności są przemyślane, a
każdy ruch stanowi część schematu. Jego wrogość niekoniecznie musi przeradzać się
w czyn, ale leczenie powoduje jedynie pogorszenie się stanu chorego. W przypadku
tych ludzi, zaawansowanych paranoików, kuracja - czy nawet próba dokonania
dokładniejszej diagnozy - jest właściwie niemożliwa. Podobnie jak hebefreników,
paranoików nie można przywrócić do normalnego życia.
Ale w przeciwieństwie do depresji maniakalnej, hebefrenii czy też zwykłej
schizofrenii katatonicznej, paranoja wydawała się najbardziej racjonalna. Formalny
zapis logicznego rozumowania nie wykazywał zaburzeń, wewnątrz jednak paranoik
cierpiał na największe dostępne istotom ludzkim zwyrodnienie umysłu. Był niezdolny
do empatii, nie potrafił wyobrazić sobie siebie w roli innej osoby. Stąd też inni
praktycznie dla niego nie istnieli. Byli tylko ruchomymi obiektami, które
oddziaływały na niego lub też nie. Przez dziesiątki lat modne było stwierdzenie, iż
paranoicy niezdolni są do miłości. To nieprawda. Paranoik w pełni doświadcza
miłości, jako czegoś ofiarowanego mu przez innych i jako własnego uczucia. Jest
jednak pewne małe „ale” - paranoik przeżywa miłość jako rodzaj nienawiści.
- Zgodnie z moją teorią - powiedziała Mary do Dana Magebooma - na tym
świecie powinno funkcjonować kilka podtypów chorób umysłowych w hierarchii
podobnej do kast w starożytnych Indiach. Ci ludzie tutaj, hebefrenicy, byliby
odpowiednikiem nietykalnych. Maniacy są w takim razie kastą nieustraszonych
wojowników, jedną z najwyższych.
- Samurajowie - rzekł Mageboom. - Jak w Japonii.
- Tak - przytaknęła Mary. - Paranoicy, właściwie schizofrenicy paranoidalni,
funkcjonują wówczas jako kasta władców, odpowiedzialna za rozwój ideologii
politycznych i programów społecznych, mają więc rozeznanie w całym świecie. A
zwykli schizofrenicy... - zamyśliła się. - Odpowiadają oni klasie poetów, chociaż
niektórzy z nich mogą być religijnymi prorokami, jak nieliczni Hebowie. Oni jednak
wydają ascetycznych świętych, podczas gdy spośród schizofreników pochodzą
dogmatycy. Ci z syndromem schizofrenii polimorficznej byliby wówczas
kreatywnymi członkami społeczeństwa, tworzącymi nowe idee. - Usiłowała sobie
przypomnieć inne istniejące kategorie. - Mogą też być inni, z nadmierną
pobudliwością nerwową, zaburzeniami psychotycznymi, które są zaawansowaną
formą łagodniejszej nerwicy obsesyjno-kompulsywnej. Ci ludzie są zazwyczaj
urzędniczy nami pełniącymi podrzędne funkcje. Ich konserwatyzm jest przeciwwagą
dla radykalizmu schizofreników polimorficznych, zapewniając społeczeństwu
stabilność.
- Więc można by pomyśleć, że wszystko jest w porządku. - Mageboom
machnął ręką. - Czy w takim razie różni się to od społeczeństwa Terry?
Mary przez chwilę rozważała jego pytanie. Było niezłe.
- Bez odpowiedzi? - spytał Mageboom.
- Oczywiście jest odpowiedź. W tym społeczeństwie przywództwo przypada
naturalnie paranoikom. Stanowią oni największą indywidualność pod względem
inicjatywności, inteligencji i prostych, wrodzonych możliwości. Rzecz jasna, będą
mieć problemy z maniakami, którzy zechcą przejąć pałeczkę. Między tymi dwoma
klasami sytuacja zawsze będzie napięta. Ale, widzisz, w przypadku paranoików
wytyczających linię ideologiczną, dominującym uczuciem będzie nienawiść.
Nienawiść skierowana w dwie strony: dowództwo nienawidzić będzie wszystkich
pozostających poza obrębem ich własnej enklawy i oczywiście będzie przekonane, że
w związku z tym wszyscy nienawidzą ich. A to może wpędzić całe społeczeństwo w
iluzoryczną walkę z wrogiem, który nie istnieje, dla zwycięstwa nad niczym.
- Dlaczego tak się dzieje?
- Ponieważ - odparła - bez względu na to, jak to się zaczęło, rezultaty zawsze
będą takie same. Totalna izolacja tych ludzi. Taki będzie ostateczny efekt całej ich
zbiorowej działalności; stopniowe odcięcie się od innych istot żywych.
- Ale czy bycie samowystarczalnym jest takie złe?...
- Nie - powiedziała Mary. - To nie jest samowystarczalność, to coś zupełnie
innego. Coś, czego ani ja, ani ty nie możemy sobie właściwie wyobrazić. Pamiętasz
stare eksperymenty z ludźmi trzymanymi w absolutnej izolacji? Wróćmy do połowy
dwudziestego wieku, kiedy dopiero rozważano możliwość lotów w kosmos,
pozostawienia człowieka na dni, w końcu tygodnie, z coraz mniejszą i mniejszą
ilością bodźców... Pamiętasz, jaki był rezultat, gdy umieścili człowieka w komorze,
gdzie nie docierały do niego żadne impulsy?
- Jasne - odparł Mageboom. - W efekcie pozbawienia bodźców następuje ostra
halucynoza.
Mary skinęła głową.
- Słuchowe, wzrokowe, dotykowe i węchowe halucynacje zastępują brakujące
bodźce. Intensywnością doznań mogą one dorównywać rzeczywistości. Efekt przez
nie wywołany to na przykład stany lękowe. Halucynacje powstałe pod działaniem
środków psychotropowych mogą spowodować napady lęku niemożliwe do
wytworzenia w normalnych warunkach.
- Dlaczego?
- Bo są doskonałe. Produkowane są one w systemie zmysł-receptor i
powodują sprzężenie zwrotne pochodzące nie z jakiegoś odległego punktu, lecz z
własnego systemu nerwowego człowieka. Nie może się on od tego odizolować i wie o
tym. Nie ma możliwości odwrotu.
- A jak to będzie wyglądało tutaj? - spytał Mageboom. - Zdaje mi się, że tego
nie wiesz.
- Mogę powiedzieć, ale nie jest to łatwe. Nie wiem jeszcze, jak daleko
posunęło się to społeczeństwo. Odpowiedź zależy od stopnia jego wyizolowania, po
części, od jednostek, które je tworzą. Wkrótce dowiemy się o tym z ich stosunku do
nas. Hebowie, których tu widzimy... - Wskazała rudery po obu stronach błotnistej
drogi. - Ich stosunek do nas nie jest żadnym wskaźnikiem. Jednak jeśli chodzi o
paranoików czy też maniaków, niewątpliwie pewna doza halucynacji,
psychologicznej projekcji, stanowi część ich postrzegania świata, lecz wciąż w
pewnym stopniu rozumieją obiektywną rzeczywistość. Jednak nasza obecność tutaj
wzmoże ich podatność na halucynacje. Musimy być na to przygotowani.
Przywidzenia przyjmą formę postrzegania nas jako skrajnego zagrożenia. My i nasz
statek będziemy uznawani - nie interpretowani, ale dosłownie uznawani - za
przerażających. Niewątpliwie zobaczą nas jako forpocztę najeźdźców, którzy
zamierzają zniszczyć ich społeczeństwo, czyniąc z niego własnego satelitę.
- Ale to prawda. Chcemy przejąć władzę i umieścić ich tam, gdzie byli
dwadzieścia pięć lat temu. Jako pacjentów na przymusowej hospitalizacji, czyli w
niewoli.
To była dobra uwaga, ale nie całkiem.
- Jest jednak pewna różnica, o której nie wspominasz - powiedziała Mary. -
Mała, ale istotna. Zapewnimy tym ludziom terapię, starając się przywrócić ich życiu
właściwy tok. Jeżeli nasz plan zakończy się sukcesem, będą rządzić się sami jako
prawowici właściciele tego księżyca. Na początku tylko kilku, ale potem stopniowo
coraz więcej. To nie jest forma zniewolenia, nawet jeżeli im się tak wydaje. W
momencie, gdy wszyscy na tym księżycu będą wolni od psychoz, zdolni do
postrzegania rzeczywistości bez zniekształceń...
- Czy myślisz, że można wyperswadować tym ludziom, by dobrowolnie
przyjęli status pacjentów?
- Nie - rzekła Mary. - Będziemy musieli użyć siły, by na nich wpłynąć. Z
wyjątkiem może paru Hebów, będziemy musieli wsadzić do czubków wszystkich na
planecie. To znaczy księżycu - poprawiła się.
- Pomyśl tylko, gdybyś się nie poprawiła, miałbym podstawy, by wsadzić do
czubków ciebie.
Popatrzyła na niego przestraszona. Nie wyglądało na to, że żartuje. Jego
młoda twarz była zawzięta.
- To było tylko przejęzyczenie - usprawiedliwiła się.
- Owszem - przyznał - ale wiele mówiące. Symptom. - Uśmiechnął się, a był
to chłodny uśmiech. Sprawił, że zadrżała z niepokoju i zakłopotania. Co Mageboom
miał przeciwko niej? A może i ona stała się trochę paranoiczką? Być może... Zdała
sobie nagle sprawę, że czuje ogromną wrogość ze strony tego mężczyzny. A przecież
ledwie go znała. Czuła tę wrogość przez całą podróż, a właściwie, co było dziwne, od
samego początku, od chwili gdy tylko się spotkali.
Przestawiwszy symulakrona na działanie autonomiczne, Chuck Rittersdorf
wyłączył się z obwodu, podniósł się zdrętwiały z siedzenia przed tablicą kontrolną i
zapalił papierosa. Była dziewiąta wieczorem czasu lokalnego.
Na Alfie III M2 sym zajmie się swoimi sprawami. Jeżeli nastąpi jakiś kryzys,
Petri przejmie kontrolę. Teraz Chuck miał inne zadanie. Nadszedł czas, by zająć się
scenariuszem dla komika telewizyjnego Bunny’ego Hentmana, jego drugiego
pracodawcy.
Miał już zapas stymulantów, które ofiarował mu galaretniak z Ganimeda.
Mógł więc przez całą noc spokojnie pracować. Ale najpierw zdecydował się na mały
obiadek.
Zatrzymał się przy budce wideofonicznej w hallu budynku CIA i zadzwonił
do mieszkadła Joan Trieste.
- Cześć - powiedziała, gdy zorientowała się, kto mówi. - Słuchaj, dzwonił tu
pan Hentman. Starał się z tobą skontaktować, więc może przekręć do niego. Mówił,
że usiłował złapać cię w budynku CIA w San Francisco, ale powiedzieli, że nigdy o
kimś takim nie słyszeli.
- Oni tak zawsze - odparł Chuck. - W porządku, zadzwonię do niego. - Potem
zapytał ją o obiad.
- Obawiam się, że w ogóle nie zjesz dzisiaj obiadu. Z tego, co mówił pan
Hentman, ma jakiś świetny pomysł i chce, abyś go usłyszał. Mówił, że cię nim
zastrzeli.
- Nie byłoby to dla mnie niespodzianką - rzekł Chuck zrezygnowany.
Pomyślał, że tak właśnie będą wyglądały stosunki między nim a Hentmanem.
Zakończył rozmowę z Joan i zadzwonił pod numer biura Hentmana.
- Rittersdorf! - krzyknął komik natychmiast po otrzymaniu połączenia. - Gdzie
jesteś?! Przyjeżdżaj tutaj natychmiast! Jestem w moim apartamencie na Florydzie.
Weź rakietę ekspresową, ja zapłacę. Słuchaj, Rittersdorf, teraz się okaże, czy jesteś
dobry, czy nie. Nadszedł czas próby.
Duży to był skok: ze śmietników osady Hebów na Alfie III M2 do
energicznych planów Bunny’ego Hentmana. Przejście będzie ciężkie, ale może uda
mu się przestawić podczas lotu.
Obiad mógłby zjeść na statku, ale to wykluczałoby możliwość zjedzenia go
razem z Joan Trieste. Jego praca zaczynała kolidować z życiem prywatnym.
- Powiedz mi teraz o tym pomyśle. Zastanowię się nad nim podczas lotu.
W oczach Hentmana błysnęła iskierka chytrości.
- Żartujesz? Żeby ktoś podsłuchał? Słuchaj, Rittersdorf, mogę ci coś
zasugerować. Gdy cię wynająłem, od razu o tym pomyślałem, ale... - Wyszczerzył
zęby. - Nie chciałem cię wystraszyć. Wiesz, o co mi chodzi? Teraz połknąłeś haczyk.
- Roześmiał się głośno. - No to siup!
- Powiedz mi o tym pomyśle - powtórzył cierpliwie Chuck.
Zniżając głos do szeptu, Hentman pochylił się na widskanerem, przez co jego
nos powiększył się, wypełniając niemal cały ekran. Nos i jedno mrugające,
zadowolone oko.
- To nowa postać, którą zamierzam włączyć do mojego repertuaru. George
Flibe. Tak się będzie nazywał. Jak tylko powiem ci, kto to jest, od razu będziesz
wiedział, dlaczego cię zatrudniłem. Słuchaj: Flibe jest agentem CIA. I udaje kobietę,
doradcę do spraw małżeńskich, by zdobyć informacje o podejrzanych. - Hentman
przerwał i spojrzał na Chucka wyczekująco. - No, i co na to powiesz?
Po długiej chwili Chuck odpowiedział:
- To najgorsza rzecz, jaką słyszałem od ponad dwudziestu lat.
- Czuł się kompletnie zdruzgotany.
- Masz źle w głowie. To może być największa postać od czasów Freddiego
Freeloadera Reda Skeltona. A ty właśnie napiszesz ten scenariusz, bo masz
doświadczenie. Więc przyjeżdżaj jak najszybciej i zaczynamy pracę nad pierwszym
skeczem z George’em Flibem. No! Jeżeli to nie jest świetny pomysł, to co masz
lepszego do zaoferowania?
- A co byś powiedział na kobietę, doradcę do spraw małżeńskich, która udaje
agenta CIA, by zdobyć informacje, które wyleczą jej pacjentów?
- Żartujesz sobie?
- A na przykład - mówił dalej Chuck - symulakron CIA...
- Nabierasz mnie. - Hentman poczerwieniał, a przynajmniej na ekranie jego
twarz znacznie ściemniała.
- Nigdy w życiu nie byłem bardziej poważny.
- Dobra, więc co z tym symulakronem?
- Symulakron CIA, udaje kobietę, no wiesz, doradcę do spraw małżeńskich,
ale w końcu się łamie.
- Czy symulakrony rzeczywiście tak się zachowują? To znaczy - załamują się?
- Cały czas.
- Mów dalej - powiedział ponuro Hentman.
- Wiesz, chodzi o to - ciągnął Chuck - co, do jasnej cholery, symulakron może
wiedzieć o ludzkich problemach małżeńskich? A tutaj on ma udzielać porad ludziom.
Ciągle im radzi i kiedy raz zacznie, to nie można już mu przerwać. Udziela nawet
porad małżeńskich pracownikom General Dynamics, którzy przecież go złożyli do
kupy, rozumiesz?
Pocierając podbródek, Hentman skinął powoli głową.
- Hmmm...
- Musi być jakiś szczególny powód, dla którego symulakron zachowuje się w
ten sposób. Więc dotrzemy do jego sedna. Epizod, rozumiesz, zacznie się od
inżynierów General Dynamics, którzy...
- Rozumiem! - przerwał Bunny. - Jeden z inżynierów, nazwijmy go Frank
Fupp, ma problemy małżeńskie, więc spotyka się z doradcą. Daje mu ten dokument,
analizę jego problemu, a on bierze go ze sobą do laboratorium General Dynamics, a
tam stoi nowy sym i czeka na zaprogramowanie.
- Jasne - powiedział Chuck.
- I... i Fupp czyta na głos ten dokument innemu inżynierowi, nazwijmy go Phil
Grook. Symulakron nagle sam się programuje i myśli, że jest doradcą do spraw
małżeńskich. Ale właśnie zostaje zakupiony przez CIA, przesłany tam i okazuje się...
- Hentman przerwał zamyślony. - Gdzie to wyjdzie na jaw, Rittersdorf?
- Za Żelazną Kurtyną, powiedzmy w Czerwonej Kanadzie.
- Dobra, w Czerwonej Kanadzie, w Ontario. Ma udawać sprzedawcę
syntetycznego pożywienia. Może być? Czy oni to robią?
- Mniej więcej.
- Ale zamiast tego - ciągnął podekscytowany Hentman - instaluje się w biurze,
wywiesza tabliczkę: „George Flibe, psycholog, doradztwo w sprawach małżeńskich”.
I ci wszyscy wysoko postawieni komunistyczni urzędnicy partyjni z problemami
małżeńskimi przychodzą do niego... - Hentman dyszał z podniecenia. - Rittersdorf, to
najlepszy pomysł, jaki w życiu słyszałem. I jeszcze ci dwaj inżynierowie General
Dynamics, którzy pojawiają się i próbują w nim pomajstrować. Słuchaj, wsiadaj teraz
do ekspresowej rakiety na Florydę i naszkicuj to w czasie podróży, żebyś na miejscu
miał już jakieś dialogi. Wiesz, myślę, że do czegoś dojdziemy. Nasze mózgi się
zsynchronizowały, nie sądzisz?
- Chyba tak - odparł Chuck. - Zaraz tam będę.
Zapisał adres i rozłączył się. Znużony wyszedł z budki. Czuł się całkowicie
wyczerpany. I za żadne skarby nie mógł ocenić, czy rzeczywiście wpadł na dobry
pomysł. W każdym razie Hentmanowi się podobał, a tylko to się liczyło.
Odrzutową taksówką pojechał do portu kosmicznego w San Francisco i wsiadł
na pokład rakiety ekspresowej, która miała go zawieźć na Florydę.
Mieszkalnia Bunny’ego Hentmana była pod każdym względem luksusowa.
Wszystkie jej piętra znajdowały się pod ziemią, a umundurowani strażnicy
patrolowali wejścia i korytarze.
Chuck podał swoje nazwisko pierwszemu gliniarzowi, który do niego
podszedł, i chwilę później zjeżdżał windą na poziom, na którym mieszkał Bunny.
W ogromnym pokoju rozparty na fotelu siedział Hentman. Ubrany był w
ręcznie farbowaną marsjańską togę z nici pajęczej i palił ogromne, zielone cygaro z
Tampy na Florydzie. Niecierpliwym skinieniem powitał Chucka, a potem przedstawił
mężczyzn obecnych oprócz niego w pokoju.
- Rittersdorf, to są twoi dwaj koledzy, moi pisarze. Ten wysoki - wskazał
cygarem - to Calv Dark. - Dark powoli zbliżył się do Chucka i podał mu rękę. - A ten
mały, gruby, łysy to mój starszy pisarz, Thursday Jones. - Jones również podszedł i
uścisnął mu dłoń. Był to żwawy Murzyn o ostrych rysach twarzy. Obydwaj pisarze
sprawiali wrażenie przyjaźnie nastawionych i nie czuł z ich strony żadnej wrogości.
Widocznie nie mieli mu za złe.
- Usiądź, Rittersdorf - powiedział Dark. - Masz za sobą długą podróż.
Napijesz się czegoś?
- Nie - odparł Chuck. Chciał zachować jasność umysłu na czekającą go sesję.
- Jadłeś obiad w drodze? - spytał Hentman.
- Tak.
- Opowiadałem chłopcom o twoim pomyśle - zaczął Hentman. - Obu się
spodobał.
- To świetnie.
- Jednak - ciągnął Bunny - jeszcze raz go przewałkowali i przed chwilą
wystąpili z własną poprawką... Wiesz, co mam na myśli?
- Będę szczęśliwy, mogąc usłyszeć ich pomysł oparty na moim.
- Panie Rittersdorf - odezwał się Thursday Jones, odkaszlnąwszy. - Czy
symulakron może popełnić morderstwo?
Chuck gapił się na niego przez chwilę, zanim odpowiedział:
- Nie wiem. - Zrobiło mu się zimno. - Chodzi ci o to, czy może to zrobić,
działając automatycznie, na własną rękę...?
- Chodzi mi o to, czy osoba operująca symulakronem na odległość może użyć
go jako instrumentu do popełnienia morderstwa.
Chuck zwrócił się do Hentmana:
- Nie widzę nic śmiesznego w tym pomyśle. A mam podobno wisielcze
poczucie humoru.
- Poczekaj - ostrzegł Bunny. - Zapomniałeś o słynnych starych śmiesznych
dreszczowcach, kombinacjach strachu i dowcipu. Jak Kot i kanarek, ten film z
Paulette Goddard i Bobbem Hope’em. Czy sławny Arszenik i stare koronki, nie
wspominając już o klasycznych brytyjskich komediach, w których co rusz kogoś
mordowano... Było ich kiedyś mnóstwo.
- Ach, tak. - To było wszystko, co Chuck miał do powiedzenia. Milczał,
podczas gdy w środku gotowało się w nim z niedowierzania i zdenerwowania.
Zastanawiał się, czy to jakiś złośliwy zbieg okoliczności, ten pomysł, żywcem wzięty
z jego życia? A może - i wydawało się to bardziej prawdopodobne - galaretniak
powiedział coś Bunny’emu. Lecz w takim razie po co organizacja Hentmana robiła to
wszystko? Dlaczego zainteresowani byli życiem i śmiercią Mary Rittersdorf?
- Myślę, że pomysł chłopców jest niezły - rzekł Hentman. - Z dreszczykiem...
No wiesz, Chuck. Ty pracujesz dla CIA, więc nie myślisz o tym, ale przeciętny
człowiek boi się CIA, rozumiesz? Traktuje ją jak tajną policję interplanetarną i
organizację szpiegowską, która...
- Wiem - przerwał Chuck.
- No, tylko mnie nie zjedz - parsknął Hentman, rzucając okiem na Darka i
Jonesa.
- Chuck, jeżeli mogę tak do ciebie mówić - odezwał się Dark - znamy nasz
biznes. Gdy przeciętny Joe myśli o CIA, jest przerażony jak diabli. Kiedy podsuwałeś
Bunny’emu swój pomysł, nie pomyślał o tym. Mamy więc operatora CIA, nazwijmy
go... - odwrócił się do Jonesa. - Jakie jest jego robocze nazwisko?
- Siegfried Trots.
- Mamy więc Ziggy’ego Trotsa, tajnego agenta... Trencz z urańskich
świerszczy, kapelusz z wenusjańskiego kłaczaka opuszczony na czoło i te rzeczy. Stoi
w strugach deszczu na jakimś ponurym księżycu, może jednym z tych Jowisza.
Znajomy widok.
- A wtedy, Chuck - powiedział Jones, przejmując narrację - widz ma już
ustalony obraz, stereotyp, rozumiesz? A potem odkrywa, że Ziggy ma w sobie coś, co
odbiega od tego stereotypu ponurego agenta CIA.
- Spójrz, Ziggy Trots jest idiotą - mówił Dark. - Goguś, któremu nic się nie
udaje. Mimo że stara się, żeby mu się udało. - Usiadł na kanapie obok Chucka. - Stara
się popełnić morderstwo, łapiesz?
- Tak - odparł Chuck sztywno, usiłując słuchać i odzywać najrzadziej, jak to
tylko możliwe. Zamykał się w sobie, coraz bardziej przestraszony i pełen podejrzeń.
- Zobaczmy teraz, kogo on będzie próbował zabić - kontynuował Dark. -
Właśnie o to się spieraliśmy.
- Szantażystę. Międzynarodowego magnata finansistę z zupełnie innej planety.
Może nawet nie-Terranina.
Chuck zamknął oczy i kiwał się monotonnie.
- Co się stało, Chuck? - spytał Dark.
- On myśli - odparł Bunny. - Przetrawia ten pomysł. Prawda, Chuck?
- T-tak - wykrztusił. Teraz był już pewien, że Lord Running Clam rozmawiał z
Hentmanem o tej sprawie. Czuł się osaczony. Nie miał żadnego wyjścia.
- Nie zgadzam się - odezwał się Dark. - Międzynarodowy magnat jubiler,
który jest Marsjaninem albo Wenusjańczykiem, to niezłe, ale... - Machnął ręką. - To
strasznie oklepane. Mamy już jeden stereotyp, nie wsadzajmy tu następnego. Myślę,
że powinien spróbować rozprawić się z... Powiedzmy, ze swoją żoną, która go
wykorzystuje - roześmiał się.
- Niezłe - przyznał Bunny. - Ale to jeszcze za mało. Jak długo można by to
ciągnąć? Ja chcę nowej, stałej pozycji w programie, a nie tylko numeru na tydzień.
- Myślę, że kolesia z CIA będącego pod pantoflem żony ludzie zawsze kupią -
powiedział Dark. - W każdym razie... - Odwrócił się do Chucka. - Potem widać
Ziggy’ego Trotsa w pracy, w dowództwie CIA, ze wszystkimi policyjnymi
zabawkami i elektronicznymi urządzeniami. I nagle to do niego dociera. - Dark
poderwał się na równe nogi i zaczął krążyć po pokoju. - Może ich użyć przeciwko
swojej żonie! A jeszcze do tego wszystkiego wchodzi ten nowy symulakron. - Głos
Darka naśladującego symulakrona stał się niewyraźny i metaliczny: - „Tak, proszę
pana, co mogę dla pana zrobić? Czekam”.
- Co ty na to, Chuck? - spytał Bunny, szczerząc zęby.
- Czy jedynym powodem, dla którego morduje żonę, jest to, że jest jędzą? -
wydusił z siebie Chuck. - Że go terroryzuje?
- Nie! - krzyknął Jones, podrywając się z miejsca. - Masz rację, potrzebujemy
jakiejś silniejszej motywacji. Myślę, że mam coś takiego. Jest dziewczyna. Ziggy ma
na boku kochankę, interplanetarnego szpiega. Piękna i seksy, rozumiecie? A jego
żona nie chce mu dać rozwodu.
- Albo może jego żona poznała przyjaciółkę dziewczyny i...
- Poczekaj - przerwał mu Bunny. - Zobacz, co nam wyszło. Dramat
psychologiczny czy komedia? To za bardzo zagmatwane.
- Racja - przytaknął Jones. - Przyczepiliśmy się do tego, aby pokazać, jakim
potworem jest jego żona. W każdym razie Ziggy widzi symulakrona... - przerwał, bo
ktoś wszedł do pokoju.
Był to Alfańczyk, jedna z tych chitynowych istot, które kilka lat wcześniej
uwikłane były w konflikt z Terra. Jego chwytaki zaklekotały, kiedy podszedł do
Bunny’ego, wyczuwając jego obecność za pomocą anteny; Alfańczycy byli ślepi.
Dotknąwszy delikatnie twarzy Hentmana, Alfańczyk odwrócił się
zadowolony, że wszystko jest na swoim miejscu. Jego pozbawiona oczu głowa
obróciła się. Pociągnął nosem, stwierdzając obecność innych ludzi.
- Czy nie przeszkadzam? - spytał brzęczącym głosem, ze śpiewnym alfańskim
akcentem. - Usłyszałem waszą dyskusję i zainteresowała mnie ona.
- Rittersdorf - Bunny zwrócił się do Chucka. - Przedstawiam ci jednego z
moich najstarszych i najdroższych przyjaciół. Nigdy nie ufałem nikomu tak, jak temu
kolesiowi, RBX 303. Może o tym nie wiesz - wyjaśnił - ale Alfańczycy mają
nazwiska w stylu tablic rejestracyjnych i to wszystko. Po prostu RBX 303. Brzmi
trochę bezosobowo, ale Alfańczycy mają naprawdę dobre serca. RBX 303 ma serce
ze złota. - Zachichotał. - A właściwie dwa: po jednym z każdej strony.
- Miło mi cię poznać - powiedział odruchowo Chuck.
Alfańczyk zbliżył się do niego i dotknął go rozwidloną anteną. Chuckowi
wydawało się, że dwie muchy biegają mu po twarzy - wyjątkowo nieprzyjemne
uczucie.
- Pan Rittersdorf - brzęknął Alfańczyk. - Miło mi pana poznać. - Cofnął się. -
A kto jeszcze jest w pokoju, Bunny? Czuję innych.
- To tylko Dark i Jones - odparł Hentman. - Moi pisarze. - Ponownie
odwracając się do Chucka, wyjaśnił: - RBX 303 jest potentatem handlowym,
dealerem we wszelkiego rodzaju interplanetarnych przedsięwzięciach
ekonomicznych. Widzisz, Chuck, tak to wygląda. RBX 303 posiada również pakiet
kontrolny Pubtrans Incorporated. Czy coś ci to mówi?
Chuck przez moment nie wiedział, ale potem dotarło do niego. Pubtrans
Incorporated to firma sponsorująca show Bunny’ego Hentmana.
- To znaczy - powiedział - że właścicielem spółki jest...
Przerwał. Już miał powiedzieć „jeden z naszych byłych wrogów”, jednak
zamilkł. Bo z jednej strony rzeczywiście tak było, ale z drugiej - to przecież dawny,
ale nie obecny wróg. Terra i Alfa żyły w pokoju i pojęcie wrogości było nie na
miejscu.
- Nie spotkałeś nigdy wcześniej Alfańczyka - powiedział domyślnie Bunny. -
A powinieneś. Są wspaniałymi ludźmi. Wrażliwi, z nieprawdopodobnym poczuciem
humoru... Pubtrans sponsoruje mnie częściowo, bo RBX 303 wierzy w mój talent.
Zrobił dużo, bym z komika grającego w nocnych klubach i okazyjnie tylko
pojawiającego się na antenie, stał się gwiazdą własnego telewizyjnego show. Show
istnieje po części właśnie dlatego, że Pubtrans odwalił kawał porządnej roboty,
reklamując je.
- Rozumiem - rzekł Chuck. Było mu niedobrze, ale niezupełnie wiedział,
dlaczego. Może z powodu sytuacji, której nie był w stanie zrozumieć?
- Czy Alfańczycy są telepatami? - spytał, chociaż wiedział, że tak nie jest.
Miał jednak jakieś tajemnicze przeświadczenie dotyczące tego Alfańczyka;
przeczucie, że tamten wie wszystko, że nie ma takiego sekretu, którego nie mógłby
odkryć.
- Nie są telepatami - odparł Bunny - ale ich zdolności polegają na tym, że
słyszą o wiele lepiej niż my. To ich od nas różni. - Spojrzał na Chucka. - A co ci
przyszło do głowy z tymi telepatami? Dziwię się, bo przecież musisz znać
odpowiedź. W czasie wojny wbijano nam do głów wszystko o wrogach. A nie jesteś
taki znowu młody, żeby nie pamiętać. Musiałeś w tym dorastać.
Odezwał się nagle Dark:
- Powiem wam, o co chodzi Rittersdorfowi; wiele razy czułem się podobnie.
Rittersdorfa zaangażowano ze względu na jego pomysły i nie chce, by je poznawano
bez jego zgody. Należą do niego, dopóki nie zdecyduje się ich komuś odsłonić.
Gdybyś przyprowadził, powiedzmy, ganimedejskiego galaretniaka, to, do diabła,
byłoby to parszywe pogwałcenie wszystkich naszych praw. Zmienilibyśmy się wtedy
w maszyny, z których automatycznie wypompowuje się pomysły. - A do Chucka
powiedział: - Nie przejmuj się, RBX 303 nie może czytać w twoich myślach. Może
jedynie słuchać subtelnych, drobnych niuansów w twoim głosie. Ale to zadziwiające,
jak wiele może odkryć w ten sposób. Alfańczycy są świetnymi psychologami.
- Siedząc w sąsiednim pokoju i słuchając magazynu „Life” - odezwał się RBX
303 - przysłuchiwałem się waszej rozmowie o nowej śmiesznej postaci, Siegfredzie
Trotsie. Zainteresowało mnie to i postanowiłem wejść; odłożyłem więc taśmę i oto
jestem. Czy nikt nie ma nic przeciwko temu?
- Nikomu z nas nie przeszkadza twoja obecność - zapewnił Bunny
Alfańczyka.
- Nic tak bardzo mnie nie zajmuje, bawi i fascynuje, jak twórcza sesja twoich
utalentowanych pisarzy. Panie Rittersdorf, nigdy przedtem nie widziałem pana w
akcji, ale od razu mogę powiedzieć, że ma pan dużo do powiedzenia. Jednak
wyczuwam pana awersję, bardzo głęboko skrywaną awersję co do toru, jakim
potoczyła się rozmowa. Czy mógłbym spytać, co uważa pan za niewłaściwe w postaci
Siegfrieda Trotsa i w jego pragnieniu uwolnienia się od przykrej żony? Czy jest pan
żonaty, panie Rittersdorf?
- Tak - odparł Chuck.
- Może ten wątek budzi w panu poczucie winy - powiedział w zamyśleniu
Alfańczyk. - Może podświadomie żywi pan wrogie uczucia do swojej żony.
- Jesteś blisko, RBX 303. Chuck i jego żona rozstali się; ona nawet odwołała
się już do sądu. W każdym razie prywatne życie Chucka to jego własna sprawa. Nie
jesteśmy tu po to, aby analizować jego psyche. Wracamy do materiału.
- Jednak twierdzę - upierał się Alfańczyk - że w reakcji pana Rittersdorfa jest
coś nietypowego. Chciałbym więc dowiedzieć się co. - Odwrócił swą guzowatą,
pozbawioną oczu głowę w kierunku Chucka. - Być może, jeżeli będziemy się częściej
widywać, zrozumiem to. I mam przeczucie, że także panu przyniesie to korzyść.
Drapiąc się w zamyśleniu po nosie, Bunny Hentman powiedział:
- Może on wie, RBX. Może po prostu nie chce powiedzieć. - Spojrzał na
Chucka i dodał: - Ale ciągle uważam, że to jego własna sprawa.
- Po prostu nie przemawia to do mnie jako pomysł na komedię. Tego dotyczy
moja... - Chuck prawie powiedział „niechęć” - wątpliwość.
- Cóż, ja nie mam żadnych wątpliwości - rzekł Bunny. - W rekwizytorni
przygotują mi wydrążony manekin symulakrona, do środka którego ktoś wejdzie.
Będzie to o wiele tańsze i pewniejsze, niż kupowanie prawdziwego. I będziemy
potrzebowali dziewczyny, która zagra rolę żony Ziggy’ego. Mojej żony, bo ja będę
Ziggym.
- A co z przyjaciółką dziewczyny? - spytał Jones. - Będzie czy nie? Mogłaby
być piersiasta. To by się spodobało publiczności. Inaczej zostaniemy z jedną zrzędą,
która stanowczo nie może być piersiasta. Z taką nic by się nie udało.
- Czy myślisz o kimś konkretnym, kto mógłby zagrać tę rolę? - zapytał Bunny
z kartką papieru i długopisem w ręce.
- Wiesz, ta nowa cizia, z którą prowadzi interesy twój agent - rzekł Dark. - Ta
nowa mała... Patty Cośtam. Patty Weaver. Ta ma dopiero biust! Lekarze musieli jej
wszczepić co najmniej pięćdziesiąt funtów silikonu.
- Jeszcze dzisiaj zaangażuję Patty - powiedział Bunny, kiwając głową. - Znam
ją, jest niezła, dokładnie by nam pasowała. No i potrzebujemy jeszcze jakiejś
wojowniczej wiedźmy, która zagrałaby kłótliwą żonę. Może Chuck wybierze kogoś
do tej roli. - Zaśmiał się głucho.
8
Kiedy późno w nocy znużony Chuck wracał do swojego podłego mieszkadła
w Marin County, na korytarzu zatrzymał go ganimedejski galaretniak. Tego już było
za wiele.
- W twoim apartamencie jest dwóch ludzi - poinformował go Lord Running
Clam. - Wydawało mi się, że powinieneś o tym wiedzieć.
- Dzięki - odparł Chuck, zastanawiając się, czemu tym razem będzie musiał
stawić czoło.
- Jeden z nich to twój przełożony z CIA, Jack Elwood - mówił galaretniak. -
Drugim jest przełożony pana Elwooda, pan Roger London. Przyszli, aby
porozmawiać z tobą o twoim drugim źródle zarobku.
- Nigdy tego przed nimi nie ukrywałem - rzekł Chuck. - W końcu Mageboom
kierowany przez Pete’a Petriego był tutaj, kiedy Hentman mnie angażował. - Z
niechęcią zastanawiał się, po co wtrącali się do tej sprawy.
- To prawda - zgodził się galaretniak. - Ale oni mają podsłuch na linii, którą
dziś rozmawiałeś. Najpierw z Joan Trieste, a potem z panem Hentmanem na
Florydzie. Więc nie tylko wiedzą, że pracujesz dla Hentmana, ale znają pomysł
scenariusza, który...
To wyjaśniało wszystko. Minął galaretniaka i podszedł do drzwi mieszkadła.
Nie były zamknięte na klucz. Chuck otworzył je i stanął twarzą w twarz z dwoma
przedstawicielami CIA.
- Tak późno w nocy? - zapytał. - Czy to rzeczywiście takie ważne? - Podszedł
do starej, ręcznie wykonanej szafy i powiesił płaszcz. Pokój był przyjemnie ciepły,
funkcjonariusze CIA uruchomili ogrzewanie radialne.
- Czy to ten człowiek? - spytał London. Był to wysoki, siwiejący,
przygarbiony mężczyzna po pięćdziesiątce. Chuck spotkał go wcześniej i uważał, że
jest trudnym człowiekiem. - Czy to jest Rittersdorf?
- Tak - odparł Elwood. - Chuck, słuchaj uważnie. Jest coś, czego nie wiesz o
Bunnym Hentmanie. Sprawdzone fakty. Więc wiemy, dlaczego przyjąłeś tę pracę;
wiemy że nie chciałeś, ale byłeś zmuszony.
- Ach, tak - powiedział Chuck ostrożnie. Prawdopodobnie nie mogli wiedzieć,
jaką presję wywarł na niego galaretniak z drugiego końca korytarza.
- W pełni rozumiemy trudną sytuację związaną z twoją byłą żoną, Mary -
rzekł Elwood. - Wysokie alimenty i wyrok sądu, który udało jej się uzyskać. Wiemy,
że potrzebujesz pieniędzy, by spłacić to wszystko. Jednakże... - Spojrzał na Londona.
Ten skinął głową i Elwood otworzył teczkę. - Tutaj mamy dossier Hentmana.
Naprawdę nazywa się Sam Little. W czasie wojny był oskarżony o pogwałcenie reguł
kupieckich rządzących handlem z neutralnymi stanami. Inaczej mówiąc, Hentman
pośredniczył w dostarczaniu towarów wrogom. Spędził tylko rok w więzieniu, dzięki
temu, że jego adwokaci byli bardzo wygadani. Chcesz słuchać dalej?
- Tak - odparł Chuck - bo trudno mi rzucić pracę tylko dlatego, że piętnaście
lat temu...
- W porządku - rzekł Elwood, wymieniwszy krótkie spojrzenia z Londonem. -
Po wojnie Sam Little, czyli Bunny Hentman, jak się teraz nazywa, mieszkał w
układzie Alfa. Co tam robił, nikt nie wie. Nasze źródła informacji na Alfie były
bezużyteczne. W każdym razie około sześciu lat temu wrócił na Terrę z mnóstwem
interplanetarnych skinów. Zaczął grywać w nocnych klubach, a potem uzyskał
sponsora - Pubtrans Incorporated...
- Wiem - przerwał Chuck - że właścicielem Pubtrans jest Alfańczyk.
Spotkałem go. RBX 303.
- SPOTKAŁEŚ GO??? - Elwood i London wytrzeszczyli na niego oczy.
- Wiesz coś o RBX 303? - zapytał Elwood. - Jego rodzina podczas wojny
zarządzała największym kartelem sprzętu wojskowego w systemie Alfa. Jego brat jest
teraz w rządzie alfańskim, podlega bezpośrednio Wielkiemu Doży Alfy. Inaczej
mówiąc, jeśli prowadzisz transakcje z RBX 303, prowadzisz je z rządem Alfy. -
Rzucił dossier Chuckowi. - Przeczytaj resztę.
Chuck starannie przejrzał zadrukowane kartki. Z łatwością podsumował
wiadomości; agenci CIA, którzy je opracowali, uważali, że RBX 303 działa jako
nieoficjalny przedstawiciel swojego rządu, czyli obcych sił, i że Hentman zdaje sobie
z tego sprawę. Stąd działalność ich obu była bacznie obserwowana przez CIA.
- Powodem, dla którego zaoferował ci tę pracę - powiedział Elwood - nie jest
to, o czym myślisz. Hentmanowi nie potrzeba nowych pisarzy, ma ich już pięciu.
Powiem ci, co o tym wszystkim sądzimy. Myślimy, że ma to coś wspólnego z twoją
żoną.
Chuck nie odpowiedział, bezmyślnie wertując kartki życiorysu.
- Alfańczycy - kontynuował Elwood - chcieliby ponownie zdobyć Alfę III
M2. A jedyny sposób, by uczynić to legalnie, to skłonić mieszkających tam Terran do
jej opuszczenia. W innym wypadku, zgodnie z interplanetarnymi Protokołami Roku
2040, księżyc staje się własnością jego kolonizatorów i jeśli ci kolonizatorzy są
Terranami, jest on pośrednio własnością Terry. Alfańczycy nie mogą zmusić
osadników do jego opuszczenia, lecz mogą mieć ich na oku. Są całkowicie świadomi,
iż jest to społeczeństwo złożone z umysłowo chorych, byłych pacjentów Szpitala
Neuropsychiatrycznego Harry’ego Stacka Sullivana, który założyliśmy tam przed
wojną. Jedynie terrańska agencja może zabrać kolonizatorów z Alfy III M2, może to
być TERPLAN, czy Amerykański Interplanetarny Urząd Zdrowia i Opieki
Społecznej. Możemy ewakuować księżyc i zostawić go do rozgrabienia.
- Ale nikt - odezwał się Chuck - nie będzie proponował kolonizatorom
ewakuacji. - Nie podlegało to dyskusji. Mogło się zdarzyć jedno z dwojga: albo Terra
zostawi osadników w spokoju, albo zbuduje się nowy szpital i zostaną oni zmuszeni
do poddania się kuracji.
- Być może masz rację - rzekł Elwood. - Ale czy Alfańczycy o tym wiedzą?
- I pamiętaj - powiedział niskim, chrapliwym głosem London - że Alfańczycy
to świetni gracze. Postawili wszystko na jedną kartę i przegrali. Nie potrafią działać
inaczej.
To była prawda, Chuck skinął głową. Ale to ciągle nie miało sensu. Jaki
wpływ miał na postanowienia Mary? Hentman wiedział, że on i Mary żyli w
separacji. Mary była na Alfie III M2, a on był tutaj. Ale nawet gdyby oboje
znajdowali się na alfańskim księżycu, nic by to nie zmieniło - Mary sama
podejmowałaby decyzje.
Gdyby jednak Alfańczycy wiedzieli, że to on kieruje Danem Mageboomem...
Nie, to było niemożliwe.
- Mamy pewną teorię - powiedział Elwood, odbierając dossier i chowając je
do teczki. - Sądzimy, że Alfańczycy wiedzą...
- Nie mów mi - przerwał Chuck - że wiedzą o Mageboomie, to by znaczyło, że
przeniknęli do CIA.
- Ja... niezupełnie to chciałem powiedzieć - rzekł Elwood niepewnie. -
Chciałem powiedzieć, że im się wydaje, iż twoja separacja z Mary jest tylko
formalna, że ciągle jesteś w to zaangażowany uczuciowo. Oni chyba uważają, że w
niedługim czasie kontakt między tobą i Mary zostanie ponownie nawiązany, czy tego
chcecie czy nie.
- I co im to da? - zapytał Chuck.
- Tutaj ich wizja sytuacji wygląda zdecydowanie ponuro - odparł Elwood. - Z
bocznych źródeł, strzępków informacji zbieranych tu i tam, dowiedzieliśmy się...
Oczywiście możemy się mylić, ale wydaje nam się, że Alfańczycy będą się starali
skłonić cię do podjęcia próby zabicia swojej żony.
Chuck nie odpowiedział, jego twarz pozostawała niewzruszona. Przez jakiś
czas nikt się nie odzywał. Elwood i London przyglądali mu się z zaciekawieniem,
wyraźnie zastanawiając się, czemu wciąż milczy.
- Szczerze mówiąc - mruknął w końcu London - mamy informatora w
najbliższym otoczeniu Hentmana. Nieważne, kto to jest. Dowiedzieliśmy się od
niego, że projekt scenariusza przedstawiony ci po przyjeździe na Florydę przez
Hentmana i jego pisarzy dotyczy symulakrona CIA zabijającego kobietę. Żonę agenta
CIA. Czy to prawda?
Chuck powoli kiwnął głową, jego oczy utkwione były w punkt na ścianie na
prawo od Elwooda i Londona.
- Ten spisek - kontynuował London - ma poddać ci pomysł zabicia pani
Rittersdorf za pomocą symulakrona CIA. Jedno, czego Hentman i jego alfańscy
przyjaciele nie wiedzą, to to, że symulakron jest już na Alfie III M2 i że nim
kierujesz. Gdyby to wiedzieli... - przerwał, a potem dokończył na wpół do siebie: -
Zobaczyliby, że nie ma sensu opracowywanie szczegółowego scenariusza, by
natchnąć cię tą ideą. - Przyjrzał się Chuckowi. - Bardzo prawdopodobne, że sam na to
wpadłeś.
Po krótkiej chwili odezwał się Elwood:
- To ciekawy domysł. Nie pomyślałem o tym, ale pewnie bym to zrobił. - A do
Chucka powiedział: - Czy chciałbyś zrezygnować z operowania symulakronem
Mageboomem, by udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że nic takiego nie przyszło
ci do głowy?
Chuck odpowiedział, starannie dobierając słowa:
- Oczywiście, że nie zamierzam zrezygnować. - Było jasne, że jeśli by to
zrobił, przyznałby im rację, dowodząc, że odkryli coś dotyczącego jego i jego
zamierzeń. A przy tym nie chciał porzucić pracy z Mageboomem z tej prostej
przyczyny, że zamierzał kontynuować swój plan zabicia Mary.
- Jeżeli cokolwiek stanie się pani Rittersdorf - rzekł London - główne
podejrzenie padnie na ciebie.
- Zdaję sobie z tego sprawę - powiedział Chuck sztywno.
- Więc kiedy będziesz kierował tym Mageboomem - dodał London - lepiej
uważaj na bezpieczeństwo pani Rittersdorf.
- Chcecie usłyszeć moją opinię? - zapytał Chuck.
- Jasne - odparł London, a Elwood skinął głową.
- Cały ten pomysł to absurd, wymysł oparty na wyrwanych z kontekstu
szczątkach informacji pochodzących od agenta z bujną wyobraźnią, który zbyt długo
obcował z osobistościami z telewizji. W jaki sposób zabicie Mary może zmienić jej
decyzje dotyczące Alfy III M2 i jej chorych psychicznie mieszkańców? Gdyby
zginęła, zostałaby po prostu zastąpiona przez kogoś innego.
- Myślę - odezwał się Elwood do swojego przełożonego - że może tu chodzić
nie o morderstwo, ale o próbę morderstwa. Groźbę zabójstwa, wiszącą nad doktor
Rittersdorf i zmuszającą ją do uległości. To oczywiście zrozumiałe, że kampania
Hentmana przynosi owoce - dodał, zwracając się do Chucka. - Tak że jesteś pod
wpływem sugestii scenariusza.
- Tak ci się tylko wydaje.
- Sądzę - odparł Elwood - że to interesujący zbieg okoliczności. Kierujesz
symulakronem CIA przebywającym obok Mary, dokładnie tak, jak jest w scenariuszu
Hentmana. Jakie jest prawdopodobieństwo, że...
- Bardziej wiarygodnym wyjaśnieniem jest to, że Hentman w jakiś sposób
dowiedział się, że operuję Mageboomem i na tej podstawie rozwinął swój pomysł. A
wiesz, co to oznacza... - Rozumowanie było proste. Mimo ich zaprzeczeń, nastąpiła
infiltracja w CIA. Albo...
Była jeszcze jedna możliwość: Lord Running Clam wyłowił informacje z
umysłu Chucka i przekazał je Hentmanowi. Najpierw wymusił na Chucku przyjęcie
pracy u Hentmana, a teraz wszyscy razem działają, by zmusić go do zrealizowania ich
planu dotyczącego Alfy III M2. Scenariusz telewizyjny nie miał w takim wypadku
obudzić w jego głowie pomysłu zabicia Mary; dzięki galaretniakowi organizacja
Hentmana wiedziała, że Chuck już na coś takiego wpadł. Scenariusz miał mu
powiedzieć, może nie wprost, ale wystarczająco wyraźnie, że wiedzą, i jeżeli nie
zrobi tego, co każą, ujawnią jego zamysły całemu Układowi Słonecznemu. A wtedy
siedem miliardów ludzi pozna jego plan zabicia żony.
Musiał przyznać, że w ten sposób organizacja Hentmana miała go w ręku i
musiał robić to, co mu kazali. Sądząc po tym, co już osiągnęli, wzbudzili podejrzenia
najwyższych urzędników CIA na Zachodnim Wybrzeżu. I, jak powiedział London,
jeżeli cokolwiek stanie się Mary...
A mimo to zamierzał brnąć dalej, a w każdym razie próbować. I to nie tylko
grożąc, tak jak tego chciała organizacja Hentmana, by zmusić Mary do odpowiedniej
polityki dotyczącej chorych umysłowo kolonistów. Dalej miał zamiar realizować
swój plan. Dlaczego, nie wiedział. W końcu mógł już nigdy nie zobaczyć Mary...
Dlaczego więc jej śmierć wydawała mu się tak istotna?
Dziwne, ale była ona jedyną osobą, która mogłaby przejrzeć jego plany,
gdyby tylko miała taką możliwość. To była jej praca.
Ten paradoks go rozbawił. Mimo obecności dwóch bystrych funkcjonariuszy
CIA, nie wspominając już o żółtym galaretniaku, podsłuchującym z odległego
korytarza, wcale nie czuł się źle. Stanął twarzą w twarz z dwoma doświadczonymi
ugrupowaniami. CIA i organizacja Hentmana składały się z profesjonalistów z
długoletnim stażem, lecz jednocześnie intuicja podpowiadała mu, że osiągnie to,
czego on chce, a nie to, czego chcą oni.
Galaretniak oczywiście podsłucha tę myśl. Chuck miał nadzieję, że dotrze ona
do Hentmana. Chciał, aby się o niej dowiedział.
Po wyjściu dwóch funkcjonariuszy pod zamkniętymi drzwiami pokoju
Chucka przepłynął galaretniak i zmaterializował się na środku staromodnego,
przykrywającego całą podłogę dywanu.
- Panie Rittersdorf - odezwał się oskarżycielskim tonem, z nutą oburzenia w
głosie. - Mogę pana zapewnić, iż nie mam żadnych kontaktów z panem Hentmanem.
Nie spotkałem go nigdy, oprócz tego jednego razu, gdy tutaj przyszedł, by uzyskać
pański podpis pod kontraktem.
- Wy łajdaki - powiedział Chuck, przygotowując sobie w kuchni kawę. Było
już po czwartej, ale dzięki nielegalnym stymulantom, dostarczonym przez Lorda
Runninga Clama, nie czuł zmęczenia. - Zawsze podsłuchujecie. Czy nie macie
własnego życia?
- Zgadzam się z panem w jednym punkcie - odparł galaretniak. - Pan
Hentman, przygotowując scenariusz, musiał wiedzieć o pana zamiarach w stosunku
do żony. Inaczej byłby to zbyt duży zbieg okoliczności. Być może ktoś oprócz mnie
jest telepatą.
Chuck popatrzył na niego.
- Może to być znajomy pracownik CIA - ciągnął galaretniak - lub gdy kieruje
pan symulakronem Mageboomem na Alfie III M2, pańskie myśli może czytać jeden z
tamtejszych chorych osadników. Uważam za swój obowiązek towarzyszyć panu, gdy
to możliwe, by dowieść moich dobrych intencji. Gorąco pragnę odzyskać pańskie
zaufanie. Zrobię wszystko, by odnaleźć tego telepatę, który informuje Hentmana,
chociaż...
- Czy to może być Joan Trieste? - przerwał nagle Chuck.
- Nie. Znam jej myśli, nie ma takich zdolności. Jak pan wie, jest psi, ale jej
umiejętność, czy też dar, dotyczy czasu. - Galaretniak zamyślił się. - Chyba że... Wie
pan, Rittersdorf, jest jeszcze jeden sposób, by poznać pańskie zamiary. Może to być
psioniczna zdolność przewidywania. Powiedzmy, że pewnego dnia pański plan
wyjdzie na jaw. Prekognista, patrząc w przyszłość, może to zobaczyć. Nie możemy
przeoczyć tej ewentualności. Dowodzi to w każdym razie, że Hentman może znać
pański plan w stosunku do żony nie tylko dzięki telepatii.
Musiał przyznać, że rozumowanie galaretniaka brzmiało rozsądnie.
- W rzeczywistości - kontynuował tamten, wyraźnie pulsując z podniecenia -
może to być bezwiedne funkcjonowanie zdolności prekognicyjnej u kogoś, kto nawet
nie zdaje sobie sprawy z tego, że ją posiada. Na przykład w organizacji Hentmana.
Może to nawet sam pan Hentman.
- Hmm... - Chuck zamyślił się, nalewając sobie gorącej kawy.
- W przyszłości czeka pana efektowne morderstwo dokonane na kobiecie,
której się pan boi i które nienawidzi. To istotne wydarzenie mogłoby uaktywnić u
pana Hentmana ukryte zdolności jasnowidzenia. I nie wiedząc o tym, stąd mógł on
czerpać „inspirację” do swego scenariusza... Często talent psi funkcjonuje w ten
sposób. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że tak właśnie się
stało. Uważam, że teoria CIA jest niesłuszna: Hentman i jego alfański przyjaciel nie
zamierzają stawiać pana wobec tak zwanego „ujawniania” pańskich zamiarów. Oni
po prostu robią to, co mówią: starają się przygotować rentowny scenariusz
telewizyjny.
- A co z argumentem CIA, że Alfańczycy są zainteresowani zdobyciem Alfy
III M2? - zapytał Chuck.
Być może częściowo tak jest - przyznał galaretniak. - Byłoby to typowe dla
Alfańczyków. Nie poddawać się, lecz mieć nadzieję. W końcu księżyc jest w ich
układzie planetarnym. Ale, jeżeli mogę tak powiedzieć, teoria tych z CIA wydaje mi
się nędznym zlepkiem przypadkowych podejrzeń. Kilka odrębnych, połączonych
razem ad hoc powikłaną strukturą teoretyzowania, gdzie każdemu przypisuje się
udział w spisku. Dużo prostsze rozwiązanie może być bardziej prawdopodobne. A
jako pracownik CIA musisz wiedzieć, że podobnie jak wszystkie agencje
wywiadowcze, także ta całkowicie pozbawiona jest zdolności rozsądnego myślenia.
Chuck zachichotał.
- Właściwie - rzekł galaretniak - można powiedzieć, że pańskie barwne
pragnienie zemsty na żonie częściowo wywodzi się z lat przebywania z personelem
aparatu wywiadowczego.
- Lecz jedno musisz przyznać - odezwał się Chuck. - Mam wyjątkowego
pecha, że Hentman i jego pisarze wpadli akurat na tak szczególny pomysł do swojego
scenariusza.
- No tak, ale to właściwie bardzo śmieszne, że za chwilę sam usiądziesz, by
pisać dialogi do niego. - Galaretniak zaśmiał się cicho. - Mogą być przez to
prawdziwsze. Hentman będzie zachwycony twoją wnikliwą analizą pobudek
kierujących Ziggym Trotsem.
- Skąd wiesz, że ta postać ma się nazywać Ziggy Trots? - Chuck znowu nabrał
podejrzeń.
- Usłyszałem to w twoich myślach.
- Więc musiałeś też usłyszeć, że chciałbym, abyś wyszedł i zostawił mnie
samego. - Nie był jednak śpiący. Miał ochotę usiąść i zacząć pracować nad
scenariuszem.
- Proszę bardzo. - Galaretniak odpłynął i Chuck został sam. Z ulicy z rzadka
dobiegały odgłosy przejeżdżających pojazdów. Stał przez chwilę przy oknie, pijąc
kawę, a potem usiadł przy maszynie do pisania i wkręcił papier.
„Ziggy Trots - pomyślał z odrazą. - Jezu, co za imię. Jaki typ osoby wskazuje?
Idiotę. Kogoś wystarczająco stukniętego, by wpaść na pomysł zamordowania swojej
żony. - Zaczął z profesjonalnym rozmachem wyczarowywać początkową scenę. -
Będzie to oczywiście Ziggy, który, spokojny jak dziecko, robi coś absolutnie
nieszkodliwego. Może czyta w domu wieczorną homeogazetę, podczas gdy jego żona
zatruwa mu życie jak jakaś harpia. Tak - pomyślał Chuck - ta scena będzie wyglądała
wyjątkowo realistycznie. Będę opierał się na wieloletnim doświadczeniu”. - Zaczął
stukać w klawisze maszyny...
Pisał przez kilka godzin, dziękując w duchu nielegalnym stymulantom
heksoamfetaminowym. Nie czuł zmęczenia, praca szła mu nawet szybciej niż
zazwyczaj. O siódmej trzydzieści, gdy długie, złote promienie porannego słońca
zalały ulicę, poszedł do kuchni i zaczął przygotowywać śniadanie. „Teraz czas na
CIA - powiedział do siebie. - Na ósmą trzydzieści do jej siedziby w San Francisco. I
do Daniela Magebooma”.
Z kawałkiem grzanki w ręku stanął przy maszynie do pisania, przeglądając
zapisane kartki. Wyglądały nieźle, nic dziwnego - przecież przez lata pisanie
dialogów było źródłem jego utrzymania. Teraz trzeba je przesłać lotniczą pocztą
ekspresową do Hentmana, do Nowego Jorku. Dotrą w ciągu godziny.
Dwadzieścia po ósmej, gdy golił się w łazience, usłyszał dzwonek wideofonu.
Pierwszy raz, od kiedy mu go założono.
- Halo? - odezwał się.
Na maleńkim ekranie pojawiła się twarz uderzająco pięknej dziewczyny o
irlandzkich rysach. Chuck zamrugał.
- Pan Rittersdorf? Jestem Patricia Weaver. Dowiedziałam się właśnie, że w
pańskim scenariuszu jest dla mnie rola. Czy nie mogłabym ewentualnie dostać kopii?
Umieram z niecierpliwości, aby ją zobaczyć. Od lat dosłownie modliłam się o szansę
występu w programie Bunny’ego. Cholernie go podziwiam.
Oczywiście miał kopiarkę termofaksową. Mógł zrobić każdą ilość odbitek
scenariusza.
- Wyślę pani tyle, ile mam. Ale to jeszcze nie skończone i powinien to
najpierw zobaczyć Bunny. Nie wiem, ile z tego zechce zostawić. Może nic?
- Po tym, jak mówił o panu - powiedziała Patricia Weaver - jestem pewna, że
wykorzysta całość. Czy mógłby pan to dla mnie zrobić? Zostawię mój adres.
Właściwie mieszkam całkiem niedaleko od pana. Pan jest w północnej Kalifornii, a ja
w Los Angeles, w Santa Monica. Moglibyśmy się spotkać, jeżeli nie ma pan nic
przeciwko temu. I mógłby pan posłuchać, jak czytam swoją rolę.
„Jej rolę? Dobry Boże!” - Uzmysłowił sobie, że nie napisał żadnego dialogu
uwzględniającego agenta wywiadu, piersiastą kobietę ze sztucznie powiększonymi
sutkami. Były jedynie sceny z Ziggym i jego jędzowatą żoną. Miał tylko jedno
wyjście - wziąć pół dnia wolnego w CIA i napisać więcej.
- Wie pani co? - rzekł. - Przyniosę pani kopię. Proszę mi dać czas do
wieczora. - Znalazł długopis i kartkę. - Jaki jest pani adres? - spytał, myśląc
jednocześnie: „Do diabła z symulakronem Mageboomem!”
Nigdy przedtem nie widział tak atrakcyjnej dziewczyny. Od razu wszystko
inne stało się nieważne, zeszło na drugi plan.
Zapisał jej adres. Drżącymi rękami wyłączył wideofon i natychmiast spakował
kartki scenariusza. W drodze do San Francisco wsadził kopertę do ekspresowej
rakiety pocztowej i miał to z głowy. Postanowił, że siedząc przy biurku w CIA,
wymyśli jakiś dialog dla panny Weaver. O ósmej maszynopis będzie już gotowy. „W
końcu nie idzie mi tak źle - pomyślał. - To znacznie lepsze niż koszmar życia z
Mary”.
Dotarł do budynku CIA na ulicy Sansome w San Francisco i wszedł do środka
przez dobrze mu znaną szeroką bramę.
- Rittersdorf - rozległ się głos. - Proszę się zgłosić do mojego biura. - To był
Roger London, wielki, groźny i posępny. Przyglądał się Chuckowi z niesmakiem.
„Jeszcze jedna rozmowa” - pomyślał Chuck, idąc za Londonem.
- Panie Rittersdorf - powiedział zwierzchnik, zamknąwszy drzwi. - Wczoraj w
nocy założyliśmy podsłuch w pańskim mieszkadle. Wiemy, co robił pan po naszym
wyjściu.
- Co robiłem? - Zupełnie nie przypominał sobie, by zrobił coś, co mogłoby
wzbudzić zainteresowanie CIA. Chyba że w czasie rozmowy z galaretniakiem
powiedział za dużo.
Myśli Ganimedejczyka były oczywiście nieuchwytne dla mikrofonów. Jedyne,
co pamiętał, to że mówił o kolosalnym pechu, iż scenariusz telewizyjny Hentmana
dotyczył mężczyzny mordującego swoją żonę przy pomocy symulakrona CIA. I
oczywiście to...
- Wiemy, że całą ostatnią noc spędziłeś, pracując. Byłoby to niemożliwe,
gdybyś nie miał dostępu do zakazanych narkotyków. Masz więc kontakty z nie-
Terranami, którzy ci je dostarczają, i w takim razie... - Przyjrzał się Chuckowi. -
Jesteś chwilowo zawieszony w czynnościach. Takie są wymogi bezpieczeństwa.
- Ale żeby podołać pracy na dwie zmiany... - odezwał się Chuck zszokowany.
- Żaden pracownik CIA, na tyle głupi, że używa nielegalnych narkotyków nie-
terrańskich, nie jest zdolny do wypełniania swoich zadań tutaj - odparł London. - Od
dzisiaj Mageboom będzie kierowany przez zespół składający się z Pete’a Petriego i
faceta, którego nie znasz, Toma Schneidera. - Grube rysy Londona rozciągnęły się w
sztucznym uśmiechu. - Ciągle masz przecież drugą pracę... A może już nie?
- Co to znaczy „a może już nie”? - Oczywiście, że pracował dla Hentmana;
podpisali w końcu kontrakt.
- Jeżeli teoria CIA jest słuszna, nie będziesz już potrzebny Hentmanowi, gdy
dowie się, że zabroniono ci dostępu do Magebooma - powiedział London. - Sądzę
więc, że w ciągu mniej więcej dwunastu godzin... - Spojrzał na zegarek. - Powiedzmy
przed dziewiątą wieczorem odkryjesz niemiły fakt, że w ogóle już nie pracujesz. I
myślę, że wtedy będziesz trochę bardziej chętny do współpracy z nami. Z radością
powitasz powrót do pierwotnego stanu rzeczy. Kropka. A propos - ciągnął - czy
mógłby pan powiedzieć, z jakiego źródła otrzymał pan te swoje narkotyki?
- Zaprzeczam, abym brał jakiekolwiek narkotyki - odparł Chuck, ale nawet w
jego własnych uszach nie zabrzmiało to przekonująco. London miał go w garści i obaj
o tym wiedzieli.
- Dlaczego po prostu nie podejmiesz współpracy z nami? - spytał London. -
Rzuć pracę u Hentmana, powiedz, kto dał ci narkotyki, a dostaniesz Magebooma w
ciągu piętnastu minut. Mogę ci to osobiście zapewnić. Jaki masz powód, by...
- Pieniądze - odrzekł Chuck. - Potrzebuję pieniędzy z obydwu źródeł. - „I
jestem szantażowany - dodał w duchu - przez Lorda Runninga Clama”. Ale nie mógł
powiedzieć tego głośno. Nie Londonowi.
- W porządku. Możesz iść. Skontaktuj się z nami, gdy rzucisz pracę u
Hentmana. Może będziesz musiał spełnić tylko ten jeden warunek, aby zostać z
powrotem przyjęty do pracy. - Otworzył Chuckowi drzwi.
Oszołomiony Rittersdorf znalazł się na szerokich frontowych schodach
budynku CIA. Wydawało się to nieprawdopodobne, a jednak się zdarzyło. Stracił swą
wieloletnią pracę przez coś, co wydawało się tylko pretekstem. Teraz nie miał już jak
dosięgnąć Mary. Do diabła ze straconą pensją - to, co dostawał od Hentmana, było
więcej niż wystarczające. Ale bez Magebooma nie miał szans na zrealizowanie
swojego planu; planu, który odkładał i tak już zbyt długo. Teraz, gdy nie miał już
konkretnego celu w życiu, czuł w środku wielką pustkę. Cały sens jego bytu został
nagle zburzony.
Odrętwiały z powrotem ruszył schodami w górę, w kierunku głównego
wejścia do budynku CIA. Umundurowany strażnik pojawił się znikąd i zablokował
mu drogę.
- Panie Rittersdorf, przykro mi, naprawdę żałuję, ale otrzymałem rozkaz,
rozumie pan, by pana nie wpuszczać.
- Chciałbym się zobaczyć z panem Londonem, na minutę - powiedział Chuck.
Za pomocą przenośnego telefonu strażnik porozumiał się ze zwierzchnikiem.
- W porządku, panie Rittersdorf, może pan wejść. - Odsunął się i obrotowe
drzwi automatycznie się odblokowały przez Chuckiem.
Chwilę później stał znów przed Londonem w jego wielkim, wyłożonym
boazerią gabinecie.
- Podjął pan decyzję? - zapytał go przełożony.
- Mam pytanie. Jeżeli Hentman mnie nie zwolni, czy de facto nie będzie to
dowód, że pańskie podejrzenia wobec mnie były błędne?
Czekał, a London przyglądał mu się spode łba. Patrzył, ale nie odpowiadał.
- Jeżeli Hentman mnie nie zwolni - kontynuował Chuck - zamierzam wnieść
apelację o zmianę pańskiej decyzji zawieszenia mnie w czynnościach. Stanę przed
Komisją Administracji Państwowej i udowodnię, że...
- Jesteś zawieszony w czynnościach - powiedział London słodko - z powodu
używania nielegalnych narkotyków. Otwarcie mówiąc, przeszukaliśmy już twoje
mieszkanie i znaleźliśmy je. To GB-40, prawda? Niewątpliwie, biorąc GB-40, można
pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę. Gratulacje. W każdym razie teraz,
kiedy straciłeś pracę w CIA, nie wydaje się to już potrzebne. - Odwrócił się, usiadł za
biurkiem i zaczął przeglądać jakieś dokumenty. Spotkanie było zakończone.
- Zobaczy pan, że się myliliście - rzekł Chuck - jeżeli Hentman mnie nie
wyleje. Poproszę was wtedy, żebyście ponownie przemyśleli całą sprawę. Żegnam.
Wyszedł z biura, głośno zamykając za sobą drzwi. „Bóg jeden wie, na jak
długo” - dodał w duchu. Na zewnątrz jeszcze raz zatrzymał się niezdecydowany,
szturchany przez ludzi przepychających się dookoła. „Co teraz?” - zadał sobie
pytanie. Jego życie drugi raz w tym miesiącu się zawaliło. Najpierw szok
spowodowany separacją z Mary, a teraz to. „Za dużo” - powiedział do siebie,
zastanawiając się, czy coś jeszcze mu pozostało.
Została mu jeszcze praca u Hentmana. I tylko ona.
Autonomiczną taksówką wrócił do mieszkania i szybko, z desperacją, usiadł
przy maszynie do pisania. „Teraz - powiedział sobie - trzeba się zająć dialogiem dla
panny Weaver”. Zapomniał o wszystkim innym, ograniczając swój świat do
wymiarów maszyny do pisania i kartki papieru. „Dostaniesz cholernie dobrą rolę -
rozmyślał - i może dasz mi coś w zamian”.
Skończył pracować o trzeciej w południe. Wstał od maszyny, przeciągając się
i wtedy dopiero poczuł zmęczenie. Ale umysł był jasny. „Więc obserwują moje
mieszkanie za pomocą urządzeń audiowizualnych” - pomyślał. Na użytek podsłuchu
powiedział głośno:
- Te dranie w biurze szpiegują mnie. Zboczenie. Szczerze mówiąc, to wielka
ulga uwolnić się od tej atmosfery podejrzeń i... - przerwał. Co by to dało? Poszedł do
kuchni i zaczął przygotowywać lunch.
O czwartej, ogolony, upudrowany, roztaczający wokół siebie najbardziej
atrakcyjny męski zapach, jaki tylko współczesna chemia potrafiła wyprodukować, i
ubrany w swój najlepszy, niebiesko-czarny garnitur z Tytana, z maszynopisem pod
pachą wyszedł, szukając taksówki. Jechał do Santa Monica, do Patty Weaver, do...
Bóg jeden wie czego. Ale oczekiwał wiele.
„A jeśli to zakończy się fiaskiem, co wtedy? Dobre pytanie”. Miał nadzieję, że
nie będzie musiał na nie odpowiadać. Po odejściu żony i zwolnieniu z pracy -
wydarzeniach następujących tak szybko po sobie - czuł oszołomienie. Jego
podświadomość przyzwyczajona była widzieć Mary w nocy, a biuro CIA w dzień.
Teraz nie było ani jednego, ani drugiego. Coś musiało zapełnić tę pustkę. Jego zmysły
domagały się tego.
Zatrzymał taksówkę odrzutową i podał adres. Patty Weaver w Santa Monica.
Gdy już był w drodze, wyciągnął maszynopis i zaczął go przeglądać, dokonując
ostatnich poprawek.
Godzinę później, parę minut po czwartej, taksówka wylądowała na dachu
imponującej, dużej, stylowej, nowej mieszkalni.
„Nadeszła wielka chwila - powiedział do siebie Chuck. - Randka z pierwszą
gwiazdą telewizyjną...” Czegóż więcej mógłby pragnąć?
9
Patty Weaver była w domu; dobry znak. Otworzyła drzwi swojego mieszkadła
i powiedziała:
- O Boże, więc to pan jest autorem scenariusza! Bardzo wcześnie pan
przyszedł, powiedział pan...
- Skończyłem wcześniej, niż przewidywałem. - Chuck wszedł do pokoju,
obrzucając wzrokiem przesadnie nowoczesne meble w stylu neoprekolumbijskim.
Wszystkie były wykonane oczywiście ręcznie. Na ścianach wisiały animowane
ilustracje ulegające ciągłym zmianom. Składały się z dwuwymiarowych maszyn
szumiących jak fale odległego oceanu.
- Ma pan to ze sobą? - rzekła panna Weaver zachwycona. Ubrana była
dziwnie jak na tak wczesny wieczór - w najmodniejszą paryską suknię. Widywał
takie tylko w witrynach sklepów. Jak wielka przepaść dzieliła ten świat od życia,
które prowadził dotychczas. Suknia była bogata i skomplikowana jak płatki kwiatów
spoza Terry. „Musiała kosztować z tysiąc skinów” - pomyślał Chuck. W takiej sukni
można było śmiało ubiegać się o każdą pracę. Prawa pierś Patty, stercząca i jędrna,
była zupełnie obnażona. Była to naprawdę bardzo modna suknia. Czy dziewczyna
spodziewała się wizyty kogoś innego, na przykład Bunny’ego Hentmana?
- Wychodziłam właśnie na koktajl - wyjaśniła Patty. - Ale zadzwonię i
odwołam to. - Podeszła do wideofonu. Jej ostre obcasy postukiwały na inkaskiej
podłodze z syntetycznej gliny.
- Mam nadzieję, że spodoba się pani scenariusz - odezwał się Chuck,
przechadzając się po pokoju. Czuł się nieco zagubiony. Sytuacja go przerastała:
wyszukana droga suknia, ręcznie wykonane meble... Stał naprzeciwko obrazów,
przyglądając się, jak ich powierzchnie pulsują, formując nowe, całkowicie
niepowtarzalne kombinacje.
Patty skończyła rozmawiać.
- Udało mi się go złapać przed wyjściem ze Studia MGB. - Nie uściśliła kogo,
a Chuck postanowił nie pytać. Prawdopodobnie jeszcze bardziej by go to
zdeprymowało.
- Drinka? - Podeszła do kredensu, otworzyła szafkę z drewna i zaczęła mu
proponować różne napoje.
- Co by pan powiedział na kieliszek Jońskiego Kłębiaka? Radzę koniecznie
spróbować. Założę się, że w północnej Kalifornii się tego nie dostanie. - Zaczęła
mieszać składniki drinka.
- Mogę pomóc. - Podszedł do niej, czując się ważny i opiekuńczy, albo
przynajmniej chcąc takim być.
- Nie trzeba. - Patty wręczyła mu szklankę. - Czy mogę pana o coś zapytać,
zanim jeszcze zobaczę scenariusz? Czy moja rola jest obszerna?
- Hmm - odparł. Zrobił co mógł, ale fakt był faktem: była to tylko
drugorzędna rólka. Dostały się jej okruchy ze stołu Bunny’ego.
- To znaczy, że jest mała - rzekła Patty, siadając na kanapie przypominającej
ławkę. - Czy mogę ją zobaczyć? - Miała teraz do tego całkowicie zawodowy
stosunek; była zupełnie spokojna.
Siadając naprzeciw, Chuck wręczył jej scenariusz. Zawierał on to, co wysłał
wcześniej Bunny’emu i nową część, przede wszystkim jej rolę, której Bunny jeszcze
nie widział. Być może postępował niewłaściwie, pokazując tekst Patty, zanim jeszcze
przeczytał go Hentman, postanowił jednak to zrobić, bez względu na konsekwencje.
- Ta druga kobieta - rzekła krótko Patty, przekartkowanie scenariusza nie
zajęło jej dużo czasu - żona, ta jędza, którą Ziggy chce zabić. Jej rola jest znacznie
większa. Gra przez cały czas, podczas gdy ja jestem tylko w jednej scenie. W jego
biurze, kiedy ona wychodzi... W dowództwie CIA. - Wskazała maszynopis.
To była prawda. Tylko tyle mógł zdziałać, a Patty była zbyt doświadczona, by
ją oszukać.
- Zrobiłem twoją rolę tak dużą, jak mogłem - powiedział szczerze.
- Jest prawie jak jedna z tych, w których dziewczyna ma tylko wyglądać seksy
i nie wymaga się od niej żadnych umiejętności aktorskich. Nie chcę grać
wydekoltowanej panienki w obcisłej sukni, nie chcę być tylko ozdobą. Jestem aktorką
i powinnam dostać jakąś poważniejszą rolę. - Oddała mu scenariusz. - Proszę, panie
Rittersdorf, na miłość boską, niech pan coś z tym zrobi. Hentman jeszcze tego nie
widział, prawda? To zostanie między nami, może razem coś wymyślimy. Co pan
powie na tę scenę w restauracji? Ziggy spotyka się z tą dziewczyną, Sharon, w
luksusowej małej knajpce na peryferiach i nagle pojawia się tam jego żona... Ziggy
załatwi ją tam, a nie w ich mieszkadle i wtedy Sharon też mogłaby brać udział w
głównym wątku.
- Hmm... - powiedział, sącząc napój. Była to dziwna słodka mikstura, trochę
jak miód. Zaczął się zastanawiać, co zawiera. Siedząc naprzeciw niego, Patty dopiła
już swojego drinka i wstała, by nalać sobie następnego.
Chuck także się podniósł i stanął obok niej. Jej małe ramię musnęło go
przelotnie i poczuł dziwny zapach napoju, który przygotowała. Zauważył, że jeden ze
składników nalała z wyraźnie nie-terrańskiej butelki. Język na etykietce wyglądał na
alfański.
- To z Alfy I - powiedziała Patty. - Dał mi to Bunny. On z kolei dostał go od
jakichś znajomych stamtąd. Zna wszystkie stworzenia mieszkające we
wszechświecie. Pan wie, że on mieszkał przez jakiś czas w Układzie Alfy? -
Podniosła szklankę, odwróciła się do niego i stała, pociągając drinka w zamyśleniu. -
Chciałabym odwiedzić kiedyś inny system planetarny. Czujesz się wtedy jak, no
wiesz, nadczłowiek.
Chuck odstawił szklankę i położył ręce na jej drobnych, lecz silnych
ramionach. Suknia zmarszczyła się.
- Mogę rozszerzyć twoją rolę - powiedział.
- W porządku - odrzekła Patty. Oparła się o niego i westchnęła, kładąc głowę
na jego ramieniu. - To dla mnie bardzo ważne. - Jej włosy, długie i kasztanowe,
musnęły jego twarz, łaskocząc w nos. Wyjął z jej rąk szklankę, napił się i odstawił na
kredens.
Następne, z czego zdał sobie sprawę to to, że znaleźli się w jej sypialni. „To
pewnie drinki w połączeniu z GB-40, który dał mi Lord Jak-Go-Tam-Zwą” -
pomyślał. Sypialnia była prawie zupełnie ciemna, ale nad swoim prawym ramieniem
widział zarys sylwetki Patty siedzącej na krawędzi łóżka i rozpinającej jakąś
skomplikowaną część sukni. W końcu strój zsunął się z jej ramion i Patty powiesiła
go ostrożnie w szafie. Wróciła, robiąc coś dziwnego ze swoim biustem. Chuck
przyglądał się jej przez chwilę, a potem pojął, że masuje sobie piersi. Wcześniej
krępowała ją ciasna sukienka i teraz wreszcie mogła się rozluźnić. Jej piersi, jak
zauważył, miały idealne wymiary, chociaż częściowo były syntetyczne. Gdy szła,
sterczały sztywno. Lewa, podobnie jak poprzednio obnażona prawa, była imponująco
jędrna.
Gdy Patty opadła na łóżko obok Chucka, zadzwonił wideofon.
- O, k... - powiedziała, zaskakując go. Wysunęła się z łóżka i stanęła, po
omacku szukając szlafroka. Znalazła go i boso wyszła z pokoju, zawiązując po drodze
szarfę.
- Zaraz wrócę, kochanie - powiedziała trzeźwo. - Poczekaj tam.
Leżał, gapiąc się w sufit i wdychając zapach sypialni. Wydawało mu się, że
upłynęło bardzo dużo czasu. Czuł się spokojny i szczęśliwy, jakby czekał na jakąś
wielką, wspaniałą przyjemność.
A potem w drzwiach stanęła Patty Weaver, w szlafroku, z włosami
opadającymi na ramiona. Czekał, ale nie podeszła do łóżka. Pojął od razu, że nie
zamierza tego zrobić; nie wchodziła nawet głębiej do środka. Usiadł gwałtownie;
uczucie leniwego rozluźnienia znikło zupełnie.
- Kto to był? - zapytał.
- Bunny.
- I co?
- Umowa jest nieważna.
Weszła do pokoju i wyjęła z szafy prostą spódnicę i bluzkę. Podniosła z
podłogi bieliznę i wyszła, najwyraźniej chcąc się przebrać gdzie indziej.
- Dlaczego nieważna? - Wyskoczył z łóżka i zaczął się gorączkowo ubierać.
Patty zniknęła. Gdzieś w mieszkaniu rozległ się trzask zamykanych drzwi. Nie
odpowiedziała na jego pytanie - najwyraźniej go nie usłyszała.
Gdy, już ubrany, usiadł na łóżku, wiążąc buty, wróciła. Stanęła w drzwiach,
czesząc włosy, z twarzą pozbawioną wyrazu. Przyglądała się bez słowa, jak Chuck
mocuje się ze sznurowadłem. Czuł, jakby była odległa o całe lata świetlne. Jej twarz
była chłodna.
- Powiedz mi, dlaczego umowa jest nieważna - powtórzył. - Co dokładnie
powiedział Bunny?
- Och, powiedział, że nie wykorzysta twojego scenariusza i gdybym do ciebie
dzwoniła albo gdybyś ty zadzwonił... - Pierwszy raz jej oczy naprawdę spoczęły na
nim, jakby go dopiero teraz zobaczyła. - Nie zdradziłam mu, że tu jesteś. Ale
powiedział mi, że gdybym się z tobą widziała, mam ci powtórzyć, że rozważał twój
pomysł i że on wcale nie jest dobry.
- Mój pomysł?
- Cały scenariusz. Przeczytał to, co mu przysłałeś, i uważa, że jest fatalny.
Chuck poczuł, że uszy mu płoną i zamarzają jednocześnie. Lodowaty ból
ogarnął jego twarz, paraliżując usta i nos.
- Dark i Jones - powiedziała Patty - jego stali pisarze, przygotowują coś
zupełnie innego.
Po długiej chwili Chuck odezwał się ochrypłym głosem:
- Czy mam się z nim skontaktować?
- Nic nie mówił.
Patty skończyła się czesać i wyszła z sypialni. Chuck podniósł się i poszedł za
nią do dużego pokoju. Stała przy wideofonie, wybierając numer.
- Do kogo dzwonisz? - zapytał.
- Do znajomego - odparła wymijająco. - Żeby zabrał mnie na obiad.
Głosem drżącym ze zdenerwowania Chuck zaproponował:
- Pozwól mi zaprosić cię na obiad. Będzie mi bardzo miło.
Dziewczyna nie zadała sobie nawet trudu, aby odpowiedzieć, dalej
wykręcając numer.
Chuck podszedł do prekolumbijskiej kanapy, zebrał kartki scenariusza i
włożył je z powrotem do koperty. W tym czasie Patty umawiała się na przyjęcie;
słyszał jej niski, stłumiony głos.
- Do zobaczenia - powiedział. Włożył płaszcz i ruszył do drzwi.
Nawet nie spojrzała znad ekranu wideofonu, tak była zaabsorbowana
rozmową.
Z desperacją zatrzasnął za sobą drzwi. Przebiegł wyłożonym dywanami
hallem w kierunku windy. Dwukrotnie potknął się, myśląc: „Boże, ten napój ciągle na
mnie działa. Może to wszystko jest halucynacją wywołaną zmieszaniem GB-40 i
tego, jak ona to nazywała... Ganimedejskiego Futrzaka, czy czegoś takiego”. Jego
mózg był pusty, zimny i otępiały i jedyne, o czym mógł myśleć, to jak wydostać się z
budynku, wydostać się z Santa Monica i wrócić do północnej Kalifornii, do swojego
mieszkadła.
Czy London miał rację? Chuck nie wiedział. Łudził się, że może Hentman go
nie zwolnił. Może scenariusz, który wysłał Bunny’emu, był do niczego i to wszystko.
Ale z drugiej strony... „Muszę się z nim skontaktować - pomyślał. - Natychmiast.
Właściwie powinienem był zadzwonić do niego od Patty”.
Na parterze znalazł budkę wideofoniczną i zaczął wystukiwać numer
organizacji Hentmana. Nagle z powrotem odłożył słuchawkę. „Czy chcę wiedzieć? -
zapytał się w duchu. - Czy jestem na to przygotowany?”
Wyszedł z budki, zatrzymał się na chwilę, a potem minął główne drzwi
budynku i znalazł się na ulicy. „Powinienem przynajmniej zaczekać, aż będę miał
jaśniejszy umysł - pomyślał. - Dopóki nie przestanie działać ten napój, trunek spoza
Terry, którym mnie poczęstowała Patty”.
Z rękami w kieszeniach zaczął iść bez celu, z każdą chwilą czując większe
przerażenie i rozpacz. Wszystko wokół niego waliło się w gruzy, a on wydawał się
bezradny wobec tego upadku. Był jedynie biernym świadkiem, całkowicie bezsilnym.
Ten proces był zbyt potężny, by go pojąć.
W jego uchu nagrany na taśmę głos kobiecy powtarzał:
- To wyniesie ćwierć skina. Proszę płacić gotówką. Żadnych czeków.
Mrugając, rozejrzał się dokoła i spostrzegł, że ponownie jest w budce
wideofonicznej. Ale do kogo dzwonił? Do Bunny’ego Hentmana? Przetrząsnął
kieszenie, znalazł ćwierć skina i wsadził je w szczelinę w wideofonie. Obraz od razu
się poprawił.
To nie był Bunny Hentman. Na miniaturowym ekranie widniała twarz Joan
Trieste.
- Co się stało? - spytała zaniepokojona. - Chuck, wyglądasz strasznie. Czy
jesteś chory? Co się stało?
- Jestem w Santa Monica - odparł. Przynajmniej wydawało mu się, że ciągle
tam jest. Nie przypominał sobie, by wracał nad Zatokę. Nie sądził też, że upłynęło
wiele czasu... a może? Spojrzał na zegarek. Minęły dwie godziny, była ósma.
- Sam nie mogę w to uwierzyć - rzekł - ale dzisiaj rano zostałem zawieszony
w czynnościach przez CIA i teraz...
- Niezły numer - powiedziała Joan, słuchając uważnie.
- Najwyraźniej zostałem też wylany przez Bunny’ego Hentmana, ale nie
jestem pewien. Szczerze mówiąc, boję się do niego zadzwonić.
Zapadła cisza, a potem Joan powiedziała spokojnie:
- Musisz do niego zadzwonić, Chuck. Albo ja to mogę zrobić. Powiem mu, że
jestem twoją sekretarką czy coś takiego. Dam sobie radę, nie martw się. Podaj mi
numer budki, w której jesteś. Ale jeżeli zrobisz to w Santa Monica, będę bezradna.
Nie zdążę dotrzeć na czas.
- Dzięki - odparł. - Miło słyszeć, że kogoś to obchodzi.
- Za dużo miałeś ostatnio problemów - powiedziała Joan z wrodzoną
delikatnością. - Rozpad małżeństwa, teraz...
- Zadzwoń do niego - przerwał Chuck. - Tu jest numer. - Przytrzymał kartkę
papieru przed ekranem, by Joan mogła zanotować.
Po odłożeniu słuchawki został w budce, zapalił papierosa i zaczął rozmyślać.
Jego umysł zaczynał pracować jaśniej. Zastanawiał się, co robił między szóstą a
ósmą. Nogi miał zesztywniałe i obolałe ze zmęczenia. Być może przez cały czas
chodził bez celu ulicami Santa Monica.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął kapsułki GB-40. Mimo braku wody udało mu
się połknąć jedną. Pomyślał, że zmęczenie powinno ustąpić, ale było to działanie na
krótką metę.
Nic nie mogło oddalić świadomości koszmaru, jakim stała się jego sytuacja.
„Galaretniak - pomyślał - ten mógłby mi pomóc”.
W informacji Marin County otrzymał numer Lorda Runninga Clama. Od razu
zamówił rozmowę, wrzucił monetę i czekał. Rozległ się dzwonek, ale ekran pozostał
ciemny. Pojawił się na nim tekst:
Halo?
Dla galaretniaka, który nie potrafił mówić, łączność dźwiękowa była całkiem
bezużyteczna.
- Mówi Chuck Rittersdorf.
Następne słowa:
Masz kłopoty; oczywiście nie mogę czytać w twoich myślach na taką
odległość, ale wyczuwam to w twoim glosie.
- Czy współpracujesz z Hentmanem? - spytał Chuck.
Jak już cię informowałem wcześniej... Słowa, wąska linijka, kolejno pojawiały
się na ekranie. Nie znam nawet tego człowieka.
- Wylał mnie - rzekł Chuck. - Chciałbym, abyś próbował go namówić, by
przyjął mnie z powrotem.
Twoja praca w CIA...
- Zawiesili mnie. Z powodu moich powiązań z Hentmanem. Zna zbyt wielu
nie-Terran - powiedział brutalnie Chuck.
Ach, tak. Twoja nerwowo chora agencja. Można się było tego spodziewać, ale
nie wziąłem tego pod uwagę. Jednak ty powinieneś byt. Pracujesz już dla nich wiele
lat.
- Słuchaj - rzekł Chuck. - Nie zadzwoniłem, aby wdawać się w dyskusje, kto
tu jest winien. Chcę pracy, jakiejkolwiek pracy. - „Muszę ją mieć dzisiaj - powiedział
do siebie. - Nie mogę czekać”.
Muszę to przemyśleć. Nowe słowa na ekranie. Daj mi...
Chuck wściekły odłożył słuchawkę.
Ciągle stał w budce, paląc papierosa i zastanawiając się, co powie Joan, gdy
zadzwoni. „A może nie zadzwoni w ogóle - pomyślał. - Szczególnie, jeżeli wieści
będą złe. Co za chaos, co za...”
Zadzwonił wideofon. Podniósł słuchawkę i spytał:
- Joan?
Na ekranie pojawiła się jej twarz.
- Dzwoniłam pod numer, który mi dałeś, Chuck. Rozmawiałam z kimś z jego
personelu, z panem Feldem. Panuje tam kompletny rozgardiasz. Powiedział mi tylko,
żebym przejrzała wieczorną homeogazetę.
- W porządku - powiedział Chuck i zrobiło mu się jeszcze zimniej niż
przedtem. - Dzięki. Zdobędę tu gdzieś gazetę z Los Angeles i może zobaczymy się
później. - Przerwał połączenie, pospiesznie wyszedł z budki i zaczął szukać automatu
z gazetami.
Zdobycie wieczornej homeogazety zajęło mu trochę czasu. Stanął przy
oświetlonym oknie sklepowym, starając się odczytać tekst. Wiadomość była na
pierwszej stronie. Nic dziwnego - Hentman był przecież czołowym komikiem
telewizyjnym.
BUNNY HENTMAN, OSKARŻONY PRZEZ CIA
O SZPIEGOSTWO NA RZECZ NIE-TERRAN,
PO POTYCZCE LASEROWEJ UCIEKA
Chuck musiał dwukrotnie przeczytać artykuł. Nie wierzył własnym oczom. To
się właśnie stało. CIA, korzystając z sieci komputerów zbierających dane,
dowiedziała się, że organizacja Bunny’ego Hentmana zwolniła Chucka. Według nich
dowodziło to ich tezy: Hentman interesował się Chuckiem tylko ze względu na
„Operację Pięćdziesiąt Minut” na Alfie III M2. Wywnioskowali stąd, że Hentman był
agentem Alfy, co zresztą od dawna podejrzewali. CIA natychmiast podjęła działania,
bo gdyby zwlekali, informator Hentmana w ich biurze mógłby ostrzec go i dać mu
czas na ucieczkę. Wszystko to było bardzo proste i jednocześnie straszne. Ręce
Chucka trzęsły się, gdy podnosił gazetę do światła.
A jednak Hentman uciekł. Mimo błyskawicznej akcji CIA. Być może jego
siatka była na tyle prężna, aby go ostrzec na czas. Spodziewał się najazdu brygady
powietrznej CIA, która miała go schwytać, jak mówił artykuł, w studiach
telewizyjnych w Nowym Jorku.
Więc gdzie był teraz Bunny Hentman? Prawdopodobnie w drodze do Układu
Alfy. A gdzie był Chuck Rittersdorf? W drodze donikąd. Samotny, pozbawiony
zadań, bez celu w życiu. Hentman mógł powiadomić gwiazdkę TV, Patty Weaver, że
scenariusz jest do niczego, ale nie zadał sobie trudu, by...
Hentman zadzwonił wieczorem, już po nieudanej próbie aresztowania, więc
Patty Weaver wiedziała, gdzie jest. A przynajmniej mogła wiedzieć. Pomyślał, że to
było coś, na czym można by się oprzeć.
Szybko wezwał taksówkę i pojechał do wspaniałej mieszkalni Patty Weaver.
Pobiegł do wejścia i nacisnął guzik jej mieszkadła na domofonie.
- Kto tam? - Jej głos był ciągle chłodny i bezosobowy.
- Tu Rittersdorf - odparł Chuck. - Zostawiłem część scenariusza w twoim
mieszkadle.
- Nie widzę tu żadnych kartek. - Nie wydawała się przekonana.
- Jeśli mnie wpuścisz, znajdę je. To zajmie tylko kilka minut.
- W porządku. - Wysokie metalowe drzwi zgrzytnęły i otworzyły się.
Wjechał windą. Drzwi mieszkadła Patty były otwarte i Chuck wszedł do
środka. W dużym pokoju Patty powitała go z zimną obojętnością; stała z założonymi
rękami i z kamienną twarzą wyglądała przez okno na nocną panoramę Los Angeles.
- Nie ma tu tego twojego cholernego scenariusza - oświadczyła. - Nie wiem,
co...
- Ten telefon od Hentmana - powiedział Chuck. - Skąd on dzwonił?
Spojrzała na niego z uniesionymi brwiami.
- Nie pamiętam.
- Widziałaś dzisiejszą homeogazetę? Po długiej chwili wzruszyła ramionami.
- Może.
- Bunny dzwonił do ciebie po tym, jak CIA próbowało go aresztować. Wiesz o
tym równie dobrze jak ja.
- Więc? - Nawet na niego nie spojrzała. Nigdy dotąd nikt go jeszcze tak
wyraźnie nie ignorował. Ale wydawało mu się, że pod tą jej pewnością siebie krył się
strach. W końcu była jeszcze bardzo młoda, miała zaledwie dwadzieścia lat.
Zdecydował się z tego skorzystać.
- Panno Weaver, jestem agentem CIA. - Ciągle jeszcze miał identyfikator.
Sięgnął do kieszeni i wydobył go. - Jest pani aresztowana.
Jej oczy rozszerzyły się ze strachu. Zatoczyła się, tłumiąc okrzyk przerażenia.
Oddychała tak gwałtownie, że gruby czerwony pulower podnosił się i opadał.
- Naprawdę jesteś agentem CIA? - zapytała zdławionym szeptem. - Myślałam,
że jesteś scenarzystą telewizyjnym. Tak mówił Bunny.
- Przeniknęliśmy do organizacji Hentmana. Udawałem scenarzystę. Chodź. -
Chwycił ją za ramię.
- Dokąd? - Szarpnęła się przerażona.
- Do biura CIA, gdzie zostaniesz spisana.
- Za co?!
- Wiesz, gdzie jest Bunny Hentman - rzekł.
Cisza.
- Nie wiem - powiedziała i przestała stawiać opór. - Naprawdę nie wiem. Gdy
zadzwonił, nie wiedziałam, że był aresztowany, czy coś takiego. Nic o tym nie mówił.
Dopiero kiedy poszłam na obiad po twoim wyjściu, zobaczyłam nagłówki gazet. - Z
markotną miną ruszyła do sypialni. - Wezmę tylko płaszcz i torebkę. I chciałabym się
trochę umalować. Ale mówię prawdę, uwierz mi.
Poszedł za nią. W sypialni zdjęła płaszcz z wieszaka i otworzyła szufladę,
szukając torebki.
- Jak sądzisz, ile mnie będą trzymać? - zapytała, szperając w torebce.
- Och - odparł. - Nie więcej niż... - przerwał, bo Patty wymierzyła w niego
pistolet laserowy.
- Nie wierzę, że jesteś agentem CIA - powiedziała.
- Ale to prawda - odrzekł.
- Wynoś się stąd. Nie wiem, co chcesz zrobić, ale Bunny dał mi to i
powiedział, żebym użyła w razie potrzeby. - Jej ręka drżała, ale pistolet ciągle
wymierzony był w niego. - Proszę, idź; wyjdź z mojego mieszkadła. Jeżeli nie, zabiję
cię. Mówię poważnie, zrobię to. - Wyglądała na straszliwie przerażoną.
Odwrócił się, wyszedł i wsiadł do windy.
Chwilę później był już na dole i stał na chodniku. „Cóż, to by było na tyle” -
pomyślał. Wprawdzie nie udało się, ale z drugiej strony, nic nie stracił... Nic oprócz
godności. Z czasem ją odzyska. Teraz mógł już tylko wrócić do północnej Kalifornii.
Piętnaście minut później był w drodze do swojego ponurego mieszkadła w
Marin County. W sumie jego przeżycia w Los Angeles trudno było nazwać
przyjemnymi.
Kiedy wrócił, w mieszkadle paliły się światła, a ogrzewanie było wyłączone.
Na krześle, słuchając jednej z wczesnych symfonii Haydna, siedziała Joan Trieste. Na
jego widok skoczyła na równe nogi.
- Dzięki Bogu - powiedziała. - Tak się o ciebie martwiłam. - Schyliła się i
podniosła z podłogi wydanie „San Francisco Chronicie”. - Widziałeś już gazetę. Co w
takim razie z tobą, Chuck? Czy to znaczy, że CIA szuka także ciebie? Jako
pracownika Hentmana?
- Nie wiem - odparł, zamykając drzwi do mieszkadła. Na tyle, na ile się
zorientował, CIA jeszcze go nie szukało, ale warto się było nad tym zastanowić. Joan
miała rację.
Chuck poszedł do kuchni i nastawił wodę na kawę. Żałował teraz, że nie ma
autonomicznego ekspresu, który Mary zabrała razem z większością ich wspólnych
rzeczy.
W drzwiach kuchni pojawiła się Joan.
- Chuck, myślę, że powinieneś zadzwonić do CIA i porozmawiać tam z kimś
znajomym. Może z byłym szefem. Dobrze?
- Jesteś taka prawomyślna - rzekł gorzko. - Zawsze stosujesz się do poleceń
władz, prawda? - Nie powiedział jej, że w chwili kryzysu, gdy wszystko na prawo i
lewo waliło się w gruzy, jego pierwszym impulsem było szukanie pomocy u
Hentmana, nie w CIA.
- Proszę cię - powiedziała Joan. - Rozmawiałam z Lordem Runningiem
Clamem i on też tak uważa. Słuchałam wiadomości w radiu i mówili coś, że inni
pracownicy Hentmana też zostali aresztowani...
- Zostaw mnie samego. - Wyciągnął słoik z kawą i trzęsącymi się rękami
wsypał łyżeczkę do kubka.
- Jeżeli się z nimi nie skontaktujesz, nie będę mogła nic dla ciebie zrobić.
Najlepiej więc będzie, jeżeli wyjdę.
- A co ty możesz dla mnie zrobić? - zapytał Chuck. - Co zrobiłaś dla mnie do
tej pory? Założę się, że po raz pierwszy spotkałaś kogoś, kogo dwukrotnie w ciągu
jednego dnia wylano z pracy.
- Więc co zamierzasz teraz zrobić?
- Myślę - odparł - że wyemigruję na Alfę. - „A ściślej - pomyślał - na Alfę III
M2. Gdyby udało mi się odnaleźć Hentmana...”
- Więc CIA ma rację - rzekła Joan z błyskiem w oczach. - Organizacja
Hentmana jest opłacana przez siły spoza Terry.
- Boże - powiedział Chuck z odrazą. - Ta wojna skończyła się wiele lat temu.
Mam dość tych opowieści z gatunku płaszcza i szpady. Jeżeli chcę wyemigrować,
pozwól mi to zrobić.
- Powinnam cię aresztować - odparła Joan bez entuzjazmu.
- Jestem uzbrojona. - Pokazała mu nieprawdopodobnie maleńki, ale
niewątpliwie prawdziwy rewolwer, który nosiła ze sobą. - Ale nie mogę tego zrobić.
Żal mi ciebie. Jak mogłeś zrobić sobie z życia takie piekło? A Lord Running Clam tak
bardzo starał się, byś...
- To jego możesz winić - powiedział Chuck.
- Chciał ci tylko pomóc. Wiedział, że nie przyjmujesz na siebie
odpowiedzialności. - Jej oczy miotały błyskawice. - Nic dziwnego, że Mary się z tobą
rozwiodła.
Chuck jęknął.
- Nawet nie próbujesz? - mówiła Joan. - Poddałeś się, ty...
- Przerwała, gapiąc się na niego. Ona także odebrała myśli ganimedejskiego
galaretniaka z naprzeciwka.
- Panie Rittersdorf, jakiś dżentelmen idzie korytarzem w kierunku pańskiego
mieszkania. Jest uzbrojony i zamierza pana zmusić, by pan mu towarzyszył. Nie
mogę powiedzieć, kto to jest i czego chce, ponieważ w jego puszce mózgowej
zainstalowano pewnego rodzaju siatkę, mającą chronić go przed telepatami. W takim
razie jest albo wojskowym, albo członkiem agencji wywiadowczej lub służby
bezpieczeństwa. Ewentualnie pracuje dla organizacji przestępczej. W każdym razie
proszę się przygotować.
- Daj mi pistolet - powiedział Chuck do Joan.
- Nie. - Wyjęła go z kabury i wycelowała w drzwi mieszkadła. Jej twarz była
jasna i świeża. Najwyraźniej całkowicie nad sobą panowała.
- Mój Boże - rzekł Chuck. - Zabije cię. - Wiedział to. Widział to tak jasno,
jakby był prekognitą.
Błyskawicznie chwycił rurkę lasera i wyrwał jej z ręki. Pistolet upadł na
podłogę i oboje z Joan rzucili się ku niemu, szukając po omacku. Wpadli na siebie i
Joan, łapiąc oddech, zatoczyła się na ścianę w kuchni. Palce Chucka znalazły pistolet;
wyprostował się, trzymając go przed sobą...
Nagle coś poraziło jego rękę i poczuł gorąco. Upuścił laser, który brzęknął
cicho. W tej samej chwili w jego uszach zabrzmiał nie znany mu głos mężczyzny:
- Rittersdorf, zabiję dziewczynę, jeżeli będziesz próbował go podnieść. -
Stojąc w pokoju, zamknął drzwi do mieszkadła i przeszedł kilka kroków w kierunku
kuchni. Jego laser był wymierzony w Joan.
Był to mężczyzna w średnim wieku, ubrany w tani szary płaszcz z krajowego
materiału i dziwne, staromodne buty. Chuck miał wrażenie, że pochodzi z całkowicie
obcego środowiska, może nawet z innej planety.
- Myślę, że on jest od Hentmana - powiedziała Joan, podnosząc się powoli. -
Więc prawdopodobnie to zrobi. Ale jeśli myślisz, że uda ci się dostać do lasera
zanim...
- Nie - natychmiast odpowiedział Chuck. - Oboje będziemy martwi. - Stanął
naprzeciwko mężczyzny. - Próbowałem się wcześniej skontaktować z Hentmanem.
- W porządku - odparł tamten i wskazał ręką drzwi. - Pani może tu zostać.
Chcę tylko ciebie, Rittersdorf. Chodź, nie marnujmy czasu. Mamy przed sobą długą
podróż.
- Możesz się spytać Patty Weaver - powiedział Chuck, gdy wychodzili do
hallu. Za jego plecami mężczyzna chrząknął.
- Koniec tego gadania, Rittersdorf. Za dużo już było kręcenia.
- Na przykład? - Chuck zatrzymał się, czując, jak po plecach przechodzą mu
ciarki.
- Na przykład twoje wstąpienie do organizacji jako szpieg CIA. Teraz już
wiemy, po co potrzebna ci była praca scenarzysty telewizyjnego. Chciałeś zdobyć
dowody przeciwko Bunny’emu. I jakie masz dowody? Widziałeś Alfańczyka; czy to
zbrodnia?
- Nie - odparł Chuck.
- Do śmierci nie dadzą mu za to spokoju - rzekł mężczyzna z pistoletem. - Do
diabła, od lat wiedzą, że Bunny mieszkał w Układzie Alfy. Wojna się skończyła.
Oczywiście, że ma powiązania ekonomiczne z Alfą; który biznesmen ich nie ma? Ale
on jest w kraju wielką figurą. Ludzie go znają. Powiem ci, co dostała CIA, gdy
zdecydowała się go zgarnąć. To był pomysł z tym scenariuszem, gdzie symulakron
CIA dokonuje morderstwa. Gliny wywnioskowały, że chce użyć swojego programu,
by...
Przed nimi w korytarzu pojawił się duży żółty kopczyk - ganimedejski
galaretniak - blokujący im drogę. Wypłynął ze swojego mieszkadła.
- Przepuść nas - powiedział mężczyzna z pistoletem.
- Bardzo mi przykro - dotarły do Chucka myśli Lorda Runninga Clama - ale
jestem przyjacielem pana Rittersdorfa i nie pozwolę, by pan go wyprowadził.
Świsnął laserowy promień. Czerwony i cienki przeleciał obok Chucka i
zniknął w ciele galaretniaka. Z rozdzierającym hałasem galaretniak spłonął, wysechł
na czarną, inkrustowaną kroplę, która trzeszczała, wypalając podłogę korytarza.
- Ruszaj - powiedział mężczyzna do Chucka.
- On nie żyje - wykrztusił Chuck. Nie mógł w to uwierzyć.
- Jest ich jeszcze paru - rzekł mężczyzna. - Na Ganimedzie. - Na jego
mięsistej twarzy nie było śladu emocji, jedynie czujność. - Kiedy wejdziemy do
windy, przyciśnij guzik na górę. Mój statek stoi na dachu. Co za nędzne lądowisko.
Chuck, poruszając się jak automat, wszedł do windy. Mężczyzna z pistoletem
podążył za nim i chwilę później byli na dachu; weszli w chłodną mglistą noc.
- Powiedz mi, jak się nazywasz - odezwał się Chuck. - Tylko tyle.
- Po co?
- Żebym cię mógł odszukać. Za zabicie Lorda Runninga Clama. - Był pewien,
że kiedyś, prędzej czy później, ich drogi skrzyżują się znowu.
- Z przyjemnością się przedstawię - odparł mężczyzna, gdy wepchnął Chucka
do zaparkowanego na dachu skoczka. Światła zabłysły, a turbina zaszumiała cicho. -
Alf Cherigan - rzekł, gdy usiadł przy pulpicie sterowniczym.
Chuck kiwnął głową.
- Podoba ci się? Myślisz, że to ładne nazwisko?
Chuck bez słowa gapił się przed siebie.
- Przestałeś gadać - zauważył Cherigan. - To niedobrze, bo ty i ja będziemy
zamknięci razem, dopóki nie dotrzemy do Luny, do Brahe City. - Sięgnął do
włącznika automatycznego pilota.
Pod nimi skoczek drgał i podskakiwał, ale nie wznosił się.
- Zaczekaj tutaj - powiedział Cherigan i machnął laserem w kierunku Chucka.
- Nie dotykaj żadnych przyrządów. - Otworzył właz skoczka i zirytowany wystawił
głowę na zewnątrz, próbując w ciemności dostrzec, co zablokowało wznoszenie. - Do
diabła! Zewnętrzny kanał tylnych... - Jego głos urwał się gwałtownie. Wskoczył z
powrotem do wnętrza skoczka, a potem wypalił z lasera.
Z ciemności nad dachem odpowiedziała mu wystrzelona skądś wiązka
laserowa, wpadająca przez otwarty właz. Cherigan upuścił broń i runął w
konwulsjach na podłogę kabiny. Wygiął się jak zranione zwierzę, z obwisłymi
wargami i nieprzytomnymi oczami.
Chuck schylił się, podniósł porzucony laser i wyjrzał w ciemność. To była
Joan. Poszła za nimi i wjechała na dach ręcznie obsługiwaną zapasową windą. Chuck
wyszedł chwiejnie ze skoczka i pomachał do niej ręką. Cherigan popełnił błąd. Nie
powiedziano mu, że Joan jest uzbrojoną policjantką, nie tracącą głowy w trudnych
sytuacjach. Nawet Chuckowi trudno było pojąć to, co stało się tak szybko. Najpierw
strzeliła w system naprowadzający skoczka, a potem zabiła Alfa Cherigana.
- Wysiadasz? - spytała Joan. - Mam nadzieję, że nic ci nie zrobiłam.
- Nic mi nie jest - odparł Chuck.
- Słuchaj - podeszła do włazu skoczka, przyglądając się skurczonemu
czerwonemu kształtowi, który kiedyś był Alfem Cheriganem. - Mogę go sprowadzić z
powrotem. Pamiętasz? Chcesz, żebym to zrobiła, Chuck?
Zastanawiał się przez chwilę, a potem przypomniał sobie Lorda Runninga
Clama. Potrząsnął przecząco głową.
- Decyzja należy do ciebie - rzekła Joan. - Ja bym go zostawiła martwego. Nie
lubię tego, ale rozumiem.
- Co z Lordem...?
- Chuck, dla niego nie mogę nic zrobić. Jest już za późno. Minęło więcej niż
pięć minut. Mogłam zostać tam z nim albo przyjść z pomocą tobie.
- Myślę, że byłoby lepiej, gdybyś...
- Nie - przerwała stanowczo. - Postąpiłam właściwie, zaraz zobaczysz
dlaczego. Czy masz szkło powiększające?
- Nie, oczywiście, że nie - odparł zaskoczony.
- Zobacz w skrzynce z narzędziami w skoczku, w szafce pod pulpitem
sterowniczym. Są tam mikronarzędzia do naprawy zminiaturyzowanych części
obwodów statku. Znajdziesz tam lupę.
Posłusznie otworzył szafkę i zaczął w niej szperać. Chwilę później jego palce
wyczuły jubilerską lupę. Wziął ją i wyszedł ze skoczka.
- Wracamy na dół - powiedziała Joan. - Do Lorda Runninga Clama.
Na miejscu oboje pochylili się nad kupką popiołu, która wcześniej była ich
przyjacielem, ganimedejskim galaretniakiem.
- Patrz przez lupę - poleciła Joan - i szukaj dokoła. Bardzo blisko, szczególnie
pod spodem, między włóknami dywanu.
- Po co?
- Jego zarodki - wyjaśniła.
- Czy miał szansę, by...? - spytał zaskoczony.
- Ich sporyfikacja jest automatyczna; następuje w momencie, gdy zostaną
zaatakowane. Mam nadzieję, że zadziałała natychmiastowo. Będą mikroskopijne,
brązowe i okrągłe. Z lupą powinieneś łatwo je znaleźć, gołym okiem to oczywiście
niemożliwe. Kiedy będziesz ich szukał, ja przygotuję kulturę. - Zniknęła w
mieszkadle Chucka.
Zawahał się, a potem ukląkł i na kolanach zaczął przeszukiwać dywan. Kiedy
wróciła Joan, w zagłębieniu dłoni miał siedem drobnych kulek. Widziane pod lupą
były gładkie, brązowe i połyskujące. Z całą pewnością zarodki. Znalazł je tuż obok
miejsca, w którym leżały szczątki galaretniaka.
- Potrzebuję ziemi - powiedziała Joan, przyglądając się, jak wsypuje zarodki
do menzurki, którą znalazła w kuchni. - I wilgoci. I czasu. Musisz znaleźć co
najmniej dwadzieścia, bo nie wszystkie przeżyją.
W końcu na brudnym, mocno zużytym dywanie udało mu się znaleźć
dwadzieścia pięć zarodków. Wsadził je do menzurki, a potem razem z Joan zjechali
na najniższy poziom budynku i wyszli do ogrodu. W ciemności wygrzebali kilka
garści ziemi i umieścili spulchnioną czarną glebę w naczyniu. Joan zrosiła ją
kropelkami wody i uszczelniła pojemnik folią.
- Na Ganimedzie - wyjaśniła - atmosfera jest ciepła i gęsta. To najlepsze, co
mogę zrobić, by stworzyć właściwe warunki dla zarodków. Myślę, że się uda. Lord
Running Clam mówił mi kiedyś, że w krytycznej sytuacji Ganimedejczycy potrafią
skutecznie sporyfikować nawet na wolnym powietrzu Terry. Więc miejmy nadzieję...
Wrócili razem z Chuckiem do budynku, niosąc ostrożnie naczynia.
- Jak długo to potrwa? - zapytał. - Kiedy będziemy wiedzieli?
- Nie jestem pewna. Od dwóch dni do miesiąca. Różnie bywa w zależności od
fazy księżyca. Może to zabrzmi jak przesąd, ale księżyc wpływa na aktywność
zarodków - wyjaśniła. - Więc musimy to brać pod uwagę. Im pełniejszy księżyc, tym
lepiej. Możemy to sprawdzić w dzisiejszej homeogazecie.
Wjechali na poziom, na którym znajdowało się jego mieszkadło.
- Jak obszerną pamięć będzie posiadał nowy... - zawahał się - nowe pokolenie
galaretniaków? Czy będzie pamiętać nas i to co się tu działo?
- To zależy, jak szybko udało mu się zareagować - odparła Joan, przeglądając
homeogazetę. - Jeżeli wydalił zarodki ze swego... - Zamknęła gazetę. - Zarodki
powinny rozwinąć się w ciągu najbliższych dni.
- A co by się stało - zapytał Chuck - gdybym wywiózł je z Terry? Z dala od
wpływu księżyca?
- Nadal by rosły, ale mogłoby to trwać dłużej. Co ci przyszło do głowy?
- Jeśli organizacja Hentmana wysłała kogoś po mnie - rzekł Chuck - i coś mu
się stało...
- Ach, tak, oczywiście - zgodziła się Joan. - Wyślą następnego. Być może w
ciągu kilku godzin, jak tylko zorientują się, że załatwiliśmy pierwszego. On mógł
mieć zainstalowany kardiobrzęczyk, więc otrzymali informację natychmiast po
ustaniu akcji serca. Myślę, że masz rację, Chuck. Powinieneś opuścić Terrę
najszybciej, jak to możliwe. Ale jak? Aby całkowicie zniknąć, musiałbyś mieć środki,
pieniądze, a nie masz tego. Nie masz obecnie żadnego źródła dochodów. Czy masz
jakieś oszczędności?
- Mary przejęła nasze wspólne konto - odparł zamyślony. Usiadł i zapalił
papierosa. - Mam pomysł - odezwał się w końcu. - Ale wolałbym, żebyś go nie
słyszała. Rozumiesz? Czy mówię jak ktoś chory psychicznie i wystraszony?
- Mówisz po prostu jak ktoś niespokojny. I masz ku temu powody. - Podniosła
się. - Wychodzę na korytarz. Wiem, że chcesz zadzwonić. W tym czasie skontaktuję
się z Departamentem Policji w Ross, żeby przyjechali tu i zabrali tego mężczyznę ze
skoczka. - Przy drzwiach zawahała się. - Chuck, jestem szczęśliwa, że udało mi się
powstrzymać ich od zabrania ciebie. Ledwo mi się to udało. Dokąd miał lecieć
skoczek?
- Wolałbym ci nie mówić. Dla twojego bezpieczeństwa.
Kiwnęła głową i drzwi się za nią zamknęły. Został sam.
Natychmiast zamówił rozmowę z biurem CIA w San Francisco. Zajęło to
trochę czasu, ale w końcu udało mu się odszukać swego byłego szefa, Jacka Elwooda.
Był w domu, z rodziną, i wideofon go zirytował. Nie był też zadowolony, gdy
zobaczył, z kim rozmawia.
- Zróbmy interes - powiedział Chuck.
- Interes? Sądzimy, że bezpośrednio czy pośrednio ostrzegłeś Hentmana tak,
że udało mu się uciec. Czy nie tak było? Wiemy nawet, kto był twoim łącznikiem: ta
gwiazdka z Santa Monica, obecna kochanka Hentmana. - Elwood patrzył na niego
wilkiem.
To było coś nowego. Chuckowi nie przyszło to wcześniej do głowy. Teraz
jednak nie miało to żadnego znaczenia.
- Interes - powiedział - który chcę z tobą zrobić, oficjalnie z CIA, jest taki:
wiem, gdzie jest Hentman.
- Nie dziwi mnie to. Dziwi mnie tylko, że chcesz nam to powiedzieć.
Dlaczego, Chuck? Czyżby jednak sprzeczka w szczęśliwej trzódce Hentmana?
- Organizacja Hentmana wysłała już jednego oprycha - odparł. - Udało nam
się go zatrzymać, ale po nim przyjdzie następny i jeszcze następny. Dopóki Hentman
mnie nie dostanie. - Nie chciało mu się wyjaśniać Elwoodowi zawiłości sytuacji. Jego
były szef nie uwierzyłby mu. - Powiem ci, gdzie ukrywa się Hentman w zamian za
statek C-plus z CIA. Międzyukładowy statek, jeden z tych małych militarnych
pojazdów pościgowych. Wiem, że masz ich kilka. Możesz poświęcić jeden, a
dostaniesz za to coś o wielkiej wartości. I może zwrócę statek - dodał. - Na razie
jednak go potrzebuję.
- Mówisz tak, jakbyś próbował zwiać - powiedział ostro Elwood.
- Bo tak jest.
- W porządku. - Elwood wzruszył ramionami. - Wierzę ci, dlaczego nie? I co z
tego? Powiedz mi, gdzie jest Hentman, a w ciągu pięciu godzin będziesz miał statek.
„Innymi słowy - pomyślał Chuck - odłożą dostawę, dopóki nie sprawdzą
mojej informacji. Jeżeli nie znajdą Hentmana, nie będzie statku. Będę czekał na
próżno”. Ale trudno było spodziewać się czegoś innego od pracownika CIA. Taki
mieli zawód, życie było dla nich wielką partią pokera.
- Hentman jest na Lunie, w Brahe City - powiedział z rezygnacją.
- Czekaj w swoim mieszkadle - odparł natychmiast Elwood. - Statek będzie
tam przed drugą nad ranem. Jeżeli... - przyjrzał się Chuckowi.
Chuck przerwał połączenie i podniósł wypalonego papierosa z krawędzi
stolika. „Cóż, jeżeli statek się nie pokaże, to będzie koniec” - pomyślał. Nie miał
żadnego innego planu, żadnego alternatywnego rozwiązania. Joan Trieste mogłaby go
jeszcze uratować, mogłaby nawet przywrócić mu życie, gdyby wysłannik Hentmana
zabił go... Ale jeżeli zostanie na tej planecie, w końcu go znajdą i zniszczą. Usługi
detektywistyczne były na wysokim poziomie. Po pewnym czasie zawsze odnajdywały
cel, jeżeli tylko nie opuścił on Terry. Ale Luna, w przeciwieństwie do Terry,
dysponowała niezbędnymi przestrzeniami. Tam wyśledzenie kogoś stanowiło duży
problem. A istniały też odosobnione księżyce i planety, gdzie było to wręcz
niemożliwe.
Jednym z takich miejsc był Układ Alfy. Na przykład Alfa III i jej kilka
księżyców, między innymi M2. Szczególnie M2. A dzięki szybszemu od światła
statkowi CIA mógłby się tam dostać w ciągu kilku dni, tak jak to zrobiła Mary i jej
grupa.
Otwierając drzwi na korytarz, powiedział do Joan:
- W porządku, zadzwoniłem już. To tyle.
- Opuszczasz Terrę. - Jej oczy były wielkie i ciemne.
- Zobaczymy. - Usiadł, przygotowując się na długie oczekiwanie.
Joan ostrożnie postawiła menzurkę z zarodkami Lorda Runninga Clama na
oparciu kanapy obok Chucka.
- Daję ci je - powiedziała. - Wiem, że chcesz. To z twojego powodu oddał
życie i powinieneś być za niego odpowiedzialny. Lepiej powiem ci, co zrobić, gdy
zarodki staną się aktywne.
Wyciągnął kartkę i długopis, by zanotować jej wskazówki.
Kilka godzin później, gdy przedstawiciele Departamentu Policji w Ross
pojawili się i wynieśli zwłoki mężczyzny z dachu, a Joan Trieste wyszła, w pełni zdał
sobie sprawę z tego, co zrobił. Teraz Bunny Hentman miał rację: zdradził go dla CIA.
Ale zrobił to, by ratować swoje życie. Wcale go to jednak nie usprawiedliwiało w
oczach Hentmana. On także próbował ratować swoje życie.
W każdym razie stało się. Teraz samotnie ciągle czekał na statek C-plus z
CIA. Statek, który najprawdopodobniej nigdy nie miał nadlecieć. „I co dalej? Dalej -
zdecydował - będę tu siedział i czekał na coś innego, na następnego wysłannika z
organizacji Hentmana. A moje życie będzie funta kłaków warte”.
Czekanie było straszliwym piekłem.
10
Lekko schylając głowę, Gabriel Baines powiedział:
- Ustanawiamy, że to zgromadzenie sine qua non posiada na tym świecie
absolutną władzę, która nie może zostać przez nikogo unieważniona.
Ze sztywną, chłodną uprzejmością podsunął krzesło terrańskiemu
psychologowi, doktor Mary Rittersdorf. Uśmiechnęła się. Wydawało mu się, że
wygląda na zmęczoną. Jej uśmiech wyrażał prawdziwą wdzięczność.
Inni członkowie zgromadzenia przedstawili się w charakterystyczny dla
każdego z nich sposób.
- Howard Straw. Mans.
- J-Jacob Simion. - Simion nie mógł powstrzymać cisnącego się na usta
kretyńskiego uśmiechu. - Przedstawiciel Hebów, wśród których wylądowaliście.
- Annette Golding. Poly. - Jej oczy były czujne, siedziała sztywno
wyprostowana, nie spuszczając oczu z kobiety psychologa, która wpychała się w ich
życie.
- Ingrid Hibbler. Raz, dwa, trzy. Ob-Com.
- A to by był... - zastanowiła się doktor Rittersdorf. - Ach, tak, oczywiście.
Typ obsesyjno-kompulsywny.
- Omar Diamond. Pozwolę pani zgadnąć, z jakiego jestem klanu.
Diamond rozejrzał się po sali niewidzącym wzrokiem; wydawał się pogrążony
w swoim własnym świecie, co zirytowało Gabriela Bainesa. To nie był czas na
indywidualną, nawet mistyczną działalność. Był to moment, w którym musieli
funkcjonować jako całość albo w ogóle.
Dep przemówił głuchym i rozpaczliwym głosem:
- Dino Watters. - Walczył ze sobą, chcąc powiedzieć coś więcej, jednak
poddał się. Ciężar pesymizmu, absolutnej beznadziejności, był dla niego zbyt wielki.
Usiadł, gapiąc się w podłogę i pocierając czoło żałosnym ruchem podobnym do tiku.
- Wie pani już, kim ja jestem, pani Rittersdorf - powiedział Baines i
zaszeleścił leżącym przed nim dokumentem, będącym efektem zbiorowego wysiłku
członków zgromadzenia; ich manifestem. - Dziękujemy pani za przybycie tutaj. -
Odchrząknął. Jego głos ochrypł z emocji.
- Dziękuję za zaproszenie mnie - powiedziała doktor Rittersdorf formalnym
tonem, ale dla Bainesa zabrzmiał on złowróżbnie. Jej oczy były ciemne.
- Poprosiła pani o pozwolenie odwiedzenia innych kolonii. Szczególnie
domagała się pani zezwolenia na zbadanie Da Vinci Heights. Przedyskutowaliśmy to
i zdecydowaliśmy się odmówić.
- Rozumiem - rzekła doktor Rittersdorf, kiwając głową.
- Powiedz jej dlaczego - odezwał się Howard Straw. Jego twarz wyglądała
obrzydliwie, nie spuszczał oczu z kobiety z Terry. Jego nienawiść do niej wypełniała
pokój i zatruwała atmosferę. Gabriel Baines czuł, jak dławi go to uczucie.
Podnosząc głowę, doktor Rittersdorf powiedziała:
- Zaczekajcie jeszcze chwilę, zanim przeczytacie mi wasze oświadczenie. -
Przyglądała się kolejno każdemu z nich spokojnym, ostrym i całkowicie zawodowym
wzrokiem. Howard Straw odwzajemnił jej się zjadliwym spojrzeniem. Jacob Simion
spuścił głowę, uśmiechnął się głupio i po prostu poczekał, aż przestanie się nim
interesować. Annette Golding nerwowo skubała skórkę na kciuku; jej twarz była
blada. Dep nawet nie zauważył, że jest obserwowany - głowę miał cały czas
spuszczoną. Skitz, Omar Diamond, odwzajemnił spojrzenie doktor Rittersdorf z
uprzejmą wyższością, pod którą, pomyślał Baines, krył się niepokój. Diamond
wyglądał tak, jakby miał za chwilę czmychnąć.
Baines uważał doktor Mary Rittersdorf za osobę fizycznie pociągającą i
zastanawiał się, czy fakt, że przybyła bez swojego męża, coś znaczył. Rzeczywiście,
była seksy. Do tego ubrana z niewytłumaczalną niestosownością, biorąc pod uwagę
cel ich spotkania - miała na sobie czarny sweter i spódnicę, była bez rajstop, a
chodziła w pozłacanych pantoflach z noskami wywiniętymi jak nakazywała moda
elfów. Sweter, zauważył, był troszeczkę za ciasny. „Czy pani Rittersdorf celowo to
zrobiła?” Nie mógł odpowiedzieć sobie na to pytanie, lecz jego uwagę bardziej
zaprzątały wyraźnie rysujące się pod bluzką piersi niż to, co mówiła. Podobał mu się
ich kształt, chociaż były małe.
„Ciekawe - pomyślał - czy ta kobieta, około trzydziestki, dojrzała, w pełni sił
fizycznych, szuka tutaj czegoś więcej niż tylko zawodowego sukcesu”. Miał wyraźne
przeczucie, że doktor Rittersdorf kieruje się zarówno względami osobistymi, jak i
profesjonalnymi, mimo że nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. „Ciało - myślał -
zdąża do swoich własnych celów, czasami zupełnie odmiennych od tych, ku którym
kieruje się umysł. Dzisiejszego ranka doktor Rittersdorf pewnie po prostu pomyślała,
że chciałaby założyć ciasny czarny sweter, więcej już nie zaprzątając sobie tym
głowy. Ale ciało, z jego dobrze wykształconym wewnętrznym aparatem
ginekologicznym, wiedziało lepiej”.
A na to zareagował analogiczny element jego, Bainesa, organizmu. W tym
jednak przypadku była to świadoma reakcja. „I - pomyślał - być może przyniesie to
korzyści naszej grupie. Wzajemna sympatia nam nie zaszkodzi, a naszym
przeciwnikom z pewnością tak”. Gdy zdał sobie z tego sprawę, poczuł, jak obiera
pozycję świadomej defensywy. W jego głowie automatycznie pojawiły się liczne
plany uratowania nie tylko siebie, ale i swoich przyjaciół.
- Doktor Rittersdorf - powiedział łagodnie. - Zanim pozwolimy pani wejść do
naszych osad, delegacja reprezentująca klany dokona inspekcji waszego statku, by
sprawdzić, jaką broń, jeżeli w ogóle ją macie, przywieźliście ze sobą. Cała reszta nie
zasługuje nawet na nasze pobieżne zainteresowanie.
- Nie jesteśmy uzbrojeni - odparła doktor Rittersdorf.
- Niemniej jednak proponowałbym, aby zezwoliła pani mnie i może jeszcze
jednej osobie towarzyszyć sobie. Mamy tutaj proklamacje - zaszeleścił manifestem -
która wzywa was do opuszczenia Gandhitown w ciągu czterdziestu ośmiu terrańskich
godzin. Jeżeli się do tego nie zastosujecie... - Spojrzał na Strawa, który kiwnął głową.
- Podejmiemy działania zbrojne przeciwko wam, uznając was za najeźdźców.
Doktor Rittersdorf odezwała się niskim, modulowanym głosem:
- Pojmuję wasze rozumowanie. Długi czas żyliście tu w izolacji. Ale... -
mówiła bezpośrednio do Gabriela. - Przykro mi, ale muszę zwrócić waszą uwagę na
fakt, który może nie wyda wam się przyjemny. Wszyscy, indywidualnie i zbiorowo,
jesteście chorzy psychicznie.
Zapadła przedłużająca się, pełna napięcia cisza.
- Do diabła - rzucił w przestrzeń Straw. - Dawno temu wysadziliśmy to
miejsce w powietrze. Ten tak zwany „szpital”, który był właściwie obozem
koncentracyjnym. - Jego usta wykrzywiły się. - Mieliście stamtąd bezpłatnych
niewolników.
- Przykro mi to mówić - rzekła doktor Rittersdorf - ale nie macie racji. To był
szpital i musicie o tym pamiętać we wszystkich waszych planach. Nie zamierzam was
oszukiwać. Mówię szczerą, prostą prawdę.
- Quid est veritas? - zamruczał Baines.
- Słucham? - zapytała.
- Czym jest prawda? - odparł Gabriel. - Czy nie dotarło do pani, że w ciągu
ostatnich dziesięciu lat mogliśmy wyrosnąć z naszych poprzednich problemów
grupowej adaptacji i stać się... - machnął ręką. - Przystosowani? Może pani używać
dowolnego określenia... W każdym razie, zdolni do właściwych relacji
interpersonalnych, takich, jakich jest pani świadkiem w tym pomieszczeniu. Jeżeli
potrafimy pracować razem, z pewnością nie jesteśmy chorzy. Nie ma żadnego innego
testu z wyjątkiem grupowej współpracy. - Usiadł, zadowolony z siebie.
- Trzeba przyznać, że jesteście zjednoczeni przeciwko wspólnemu wrogowi...
przeciwko nam - powiedziała ostrożnie doktor Rittersdorf. - Ale... założę się, że przed
naszym przybyciem i później, jak stąd wyjedziemy, rozpadniecie się na odrębne
jednostki, nieufne i obawiające się siebie nawzajem. Niezdolne do współpracy. -
Uśmiechnęła się rozbrajająco, ale uśmiech był zbyt przebiegły, by mogli się nabrać.
Za bardzo podkreślał jej sprytną wypowiedź.
Ponieważ oczywiście miała rację. Dotarła do sedna sprawy - zwykle nie
funkcjonowali jako grupa. Chociaż nie. Przynajmniej częściowo się myliła. Błędnie
przypuszczała, prawdopodobnie chcąc jakoś usprawiedliwić swoje poczynania, że
źródło strachu i wrogości leżało wewnątrz zgromadzenia. W rzeczywistości była nim
Terra. Lądowanie ich statku było de facto aktem wrogości... gdyby tak nie było,
poprosiliby o pozwolenie lądowania. Terranie więc pierwsi okazali brak zaufania i
byli odpowiedzialni za obecną wzajemną podejrzliwość. Gdyby chcieli, mogli tego
uniknąć.
- Doktor Rittersdorf - powiedział bez ogródek. - Handlarze z Alfy kontaktują
się z nami i zawsze proszą o pozwolenie na lądowanie. Wy tego nie zrobiliście. W
interesach z nimi też nie mamy żadnych problemów. Handel odbywa się na
uregulowanych, stałych prawach.
Oczywiście rękawica została rzucona z dobrym efektem. Kobieta zawahała
się; nie znalazła odpowiedzi. Kiedy się zamyśliła, w pokoju rozległ się szmer
rozbawienia, wzgardy i, jak w przypadku Strawa, bezlitosnej złości.
- Uznaliśmy - odparła w końcu - że gdybyśmy formalnie poprosili o
pozwolenie na lądowanie, odmówilibyście.
- Ale nie próbowaliście nawet tego zrobić - rzekł Baines, uśmiechając się z
całkowitym spokojem. - „Uznaliście”. A teraz nigdy się o tym nie przekonacie,
ponieważ...
- Dalibyście nam pozwolenie? - Jej głos był twardy i władczy. Baines
zamrugał, bezwiednie milknąc. - Nie, nie zrobilibyście tego - ciągnęła. - I wszyscy o
tym wiecie. Proszę, bądźcie realistami.
- Jeżeli pokażecie się w Da Vinci Heights - odezwał się Howard Straw -
zabijemy was. Zabijemy was, jeżeli nie wyjedziecie stąd. A następny statek, który
spróbuje tu wylądować, nigdy nie dotknie ziemi. To jest nasz świat i zamierzamy go
utrzymać, dopóki żyjemy. Pan Baines może wyliczyć szczegóły naszego zniewolenia.
To wszystko jest zawarte w manifeście, który on i ja, z pomocą innych w tym pokoju,
przygotowaliśmy. Proszę przeczytać manifest, panie Baines.
- Dwadzieścia pięć lat temu - zaczął Gabriel Baines - na tej planecie została
założona kolonia...
Doktor Rittersdorf westchnęła.
- Nasza wiedza na temat poznanych odmian waszych chorób umysłowych...
- „Posranych”? - przerwał jej brutalnie Howard Straw. - Powiedziała pani
„posranych”? - Prawie zerwał się z krzesła; jego twarz wykrzywiona była
wściekłością.
- Powiedziałam „poznanych” - odparła cierpliwie doktor Rittersdorf. - Wiemy,
że centrum waszej działalności militarnej mieści się w siedzibie Mansów. Innymi
słowy, w osadzie grupy maniakalnej. Za cztery godziny zwiniemy obóz i opuścimy
siedzibę hebefreników, Gandhitown. Wylądujemy w Da Vinci Heights i jeżeli dojdzie
do walki, sprowadzimy jednostki liniowe sił militarnych Terry, które stacjonują mniej
więcej pół godziny drogi stąd.
W pokoju znowu zapadła długa, pełna napięcia cisza.
W końcu ledwie dosłyszalnym głosem odezwała się Annette Golding:
- Jednak przeczytaj nasz manifest, Gabrielu.
Kiwnął głową i zaczął czytać, ale głos mu drżał. Annette Golding wybuchnęła
żałosnym płaczem, przerywając mu.
- Widzisz, co nas czeka? Znowu chcą z nas zrobić pacjentów szpitala. To już
koniec.
- Zapewnimy wam kurację - powiedziała niechętnie doktor Rittersdorf. -
Sprawi ona, że będziecie się czuli bardziej, cóż... bardziej swobodni wobec siebie.
Bardziej sobą. Życie stanie się przyjemniejsze, bardziej naturalne, bo teraz jesteście
wszyscy gnębieni lękami i napięciem.
- Tak - zamruczał Jacob Simion - lękami, że Terra wkroczy tutaj i zwiąże nas
znowu jak zwierzęta.
„Cztery godziny - pomyślał Gabriel Baines. - Niewiele czasu”. Drżącym
głosem podjął czytanie zbiorowego manifestu. Wydawało mu się to pustym gestem.
„Bo przecież nie ma już nic - pomyślał - co mogłoby nas uratować”.
Po zakończeniu spotkania i wyjściu doktor Rittersdorf, Gabriel Baines
wyłożył swój plan przyjaciołom.
- Co zrobisz? - zapytał Howard Straw z pogardliwym szyderstwem w głosie. -
Mówisz, że ją uwiedziesz? Mój Boże, może ona ma rację. Może rzeczywiście
powinniśmy być w szpitalu neuropsychiatrycznym. - Usiadł z powrotem i sapał
ponuro. Jego odraza była zbyt wielka; nie mógł nawet obrzucać Gabriela obelgami.
Zostawił to reszcie obecnych w pokoju.
- Powinieneś więcej myśleć o sobie - powiedziała Annette Golding.
- Potrzebuję - rzekł Gabriel Baines - kogoś ze zdolnościami telepatycznymi,
by powiedział mi, czy mam rację. - Odwrócił się do Jacoba Simiona. - Czy ten święty
Hebów, ten Ignatz Ledebur, ma taki dar? Jest takim psi, majstrem od wszystkiego.
- Chyba nic z tych rzeczy - odparł Simion. - Ale mógłbyś, tylko mógłbyś,
spróbować z Sarah Apostoles. - Mrugnął do Gabriela, kiwając głową z uciechy.
- Zadzwonię do Gandhitown - powiedział Baines, podnosząc słuchawkę.
- Linia telefoniczna w Gandhitown jest znowu uszkodzona. Od sześciu dni -
rzekł Simion. - Musiałbyś tam pójść.
- Tak czy inaczej będziesz musiał tam pójść - odezwał się Dino Watters,
otrząsając się ze swej nie kończącej się depresji. On jeden wydawał się przekonany,
co do słuszności planu Bainesa. - W końcu ona tam jest, w Gandhitown, dokąd trafia
wszystko i gdzie każdy ma dzieci z każdym. Ją też mogło już to ogarnąć.
Z aprobującym chrząknięciem odezwał się Howard Straw:
- Masz szczęście, Gabe, że jest między Hebami. Dzięki temu może będzie
bardziej podatna.
- Jeżeli to jedyny sposób, który nam odpowiada - rzekła sztywno panna
Hibbler - to myślę, że zasługujemy na potępienie. Naprawdę tak uważam.
- Wszechświat - przemówił Omar Diamond - posiada rozliczne sposoby,
dzięki którym się urzeczywistnia. Nawet taka pozornie głupia możliwość nie może
być zlekceważona. - Kiwnął głową uroczyście.
Bez słowa, nie żegnając się nawet z Annette, Gabriel Baines wielkimi
krokami wyszedł z gabinetu zgromadzenia i zszedł szerokimi kamiennymi schodami
na parking przed budynkiem. Wsiadł na pokład swego auta turbinowego i z
prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę pomknął do Gandhitown. „Dotrę
tam przed upływem tych czterech godzin - obliczał - jeżeli oczywiście nic nie spadnie
mi na drogę i nie zablokuje jej. Doktor Rittersdorf wróciła do Gandhitown szalupą
rakietową, więc pewnie już jest na miejscu”. Przeklinał archaiczny środek transportu,
na którym, chcąc nie chcąc, musiał polegać, bo tak już u nich było. Taki był ich świat
i rzeczywistość, o którą walczyli. Jako satelita Terry z pewnością otrzymaliby
nowoczesne urządzenia transportowe, ale nie zrekompensowałoby to poniesionych
wówczas strat. Lepiej już podróżować z prędkością siedemdziesięciu pięciu
kilometrów na godzinę i być wolnym. „E... tam - pomyślał - slogan”. Było to trochę
denerwujące, biorąc pod uwagę ważność jego misji... Mniejsza o to, czy
zatwierdzonej przez zgromadzenie, czy nie.
Cztery godziny i dwadzieścia minut później, fizycznie zmęczony podróżą, ale
psychicznie czujny i pełen otuchy, dotarł do zaśmieconych peryferiów Gandhitown.
Poczuł smród osady - słodkawy zapach zgnilizny zmieszany z gryzącym swądem
nielicznych małych ognisk.
W drodze wpadł na nowy pomysł i w ostatnim momencie skręcił nie do chaty
Sarah Apostoles, ale do świętego Hebów, Ignatza Ledebura.
Znalazł go na podwórzu dłubiącego przy przedpotopowym, zardzewiałym
generatorze benzynowym. Otoczony był swymi dziećmi i kotami.
- Widziałem twój plan - odezwał się, ruchem ręki ucinając wyjaśnienia
Bainesa. - Przed chwilą nakreślony był krwią na horyzoncie.
- Więc wiesz, czego chcę od ciebie.
- Tak. - Ledebur kiwnął głową. - W przeszłości stosowałem to z powodzeniem
z wieloma kobietami. - Odłożył na bok młotek, który trzymał w ręku, i ruszył w
kierunku chaty. Podążyły za nim koty, a na końcu Gabriel Baines.
- Twój plan jest jeszcze w stadium zarodkowym - powiedział Ledebur z
dezaprobatą i zachichotał.
- Czy możesz czytać przyszłość? Możesz powiedzieć, czy mi się uda?
- Nie jestem jasnowidzem. Inni mogą przepowiadać, ale ja będę milczał.
Zaczekaj chwilę. - Zatrzymał się w pokoju, podczas gdy koty, miaucząc, ganiały się i
skakały dokoła. Sięgnął na półkę nad zlewem i zdjął stamtąd ćwierćlitrowy słoik,
wypełniony ciemną substancją. Odkręcił wieczko, powąchał i potrząsnął głową.
Zakręcił słoik i odstawił go na miejsce. - Nie ten. - Kręcił się po pokoju, aż w końcu
otworzył lodówkę i zaczął szperać wewnątrz. Wyciągnął plastikowe pudełko i zaczął
je badać ze zmarszczonymi brwiami.
Jego obecna żona - Gabriel Baines nie znał jej imienia - wyszła z sypialni i
popatrzyła na nich tępo. Ubrana była w workowatą sukienkę i tenisówki bez
skarpetek. Jej włosy były masą czegoś skłębionego i brudnego okrywającego czubek i
boki głowy. Baines odwrócił wzrok z ponurą odrazą.
- Słuchaj - powiedział Ledebur do kobiety - gdzie jest ten słoik z... wiesz
czym? Tą miksturą, której używamy, zanim... - Machnął ręką.
- W łazience - rzekła kobieta i powlokła się na dwór. Ignatz zniknął w
łazience, słychać było, jak przestawia jakieś przedmioty, szklanki i butelki. W końcu
wrócił, niosąc kubek z cieczą, która wylewała się z niego, kołysząc się w takt jego
kroków.
- To jest to - powiedział Ledebur, szczerząc się w uśmiechu i ukazując
szczerbę w dwóch zębach. - Ale musisz ją nakłonić, żeby to wypiła. Jak zamierzasz to
zrobić?
Na razie Gabriel nie wiedział.
- Zobaczymy - odparł i wziął afrodyzjak.
Po wyjściu od Ledebura pojechał do jednego centrum handlowego w
Gandhitown. Zaparkował przed kopulastą drewnianą budowlą pokrytą łuszczącą się
farbą. Sterty powyciąganych puszek i stosy zużytych kartonowych pudełek walały się
na parkingu i przy wejściu. Tutaj alfańscy handlarze pozbywali się masy towarów
drugiej jakości.
Kupił butelkę alfańskiej brandy, w aucie otworzył ją, odlał trochę i uzupełnił
mętnym, zawiesistym afrodyzjakiem, który dostał od świętego Heba. Udało mu się
jakoś wymieszać obydwie ciecze.
Zadowolony, zatkał butelkę, uruchomił silnik i odjechał.
Pomyślał, że nie ma teraz czasu, aby polegać tylko na swym wrodzonym
talencie. Zgromadzenie twierdziło, że nie jest szczególnie uzdolniony w tym
kierunku. A jeżeli mieli przeżyć, doskonałość była niezbędna.
Bez większego kłopotu udało mu się znaleźć terrański statek. Wysoki,
błyszczący i metalicznie czysty górował nad śmieciami Gandhitown. Gabriel skręcił
w jego kierunku.
Uzbrojony terrański strażnik, w mundurze znanym Bainesowi z ostatniej
wojny, zatrzymał go kilkaset metrów od statku. We włazie pojazdu dostrzegł
wymierzone w niego lufy ciężkiej broni.
- Pańskie papiery identyfikacyjne - powiedział, przeszukując Gabriela
ostrożnie.
- Proszę powiedzieć doktor Rittersdorf, że pełnomocnik najwyższego
zgromadzenia przyszedł, by złożyć końcową ofertę, dzięki której unikniemy
obustronnego rozlewu krwi - rzekł Baines. Siedział za sterem swego pojazdu,
wyprężony i sztywny jakby połknął kij, i gapił się w niebo.
Sprawa została załatwiona za pomocą interkomu.
- Może pan iść.
Inny Terranin, również umundurowany, z rewolwerem i odznaczeniami,
towarzyszył mu do rampy prowadzącej do otwartego włazu statku. Weszli do środka,
a następnie Baines ruszył korytarzem w dół, szukając pokoju 32H. Otaczające go
ściany budziły w nim niepokój; pragnął wyjść na zewnątrz, gdzie mógł swobodnie
oddychać, ale było już za późno. Odnalazł właściwe drzwi, zawahał się, lecz zapukał.
Butelka pod jego pachą cicho zabulgotała.
Drzwi odsunęły się i stanęła w nich doktor Rittersdorf, ciągle ubrana w nieco
za ciasny czarny sweter, czarną spódnicę i pozłacane pantofle elfów. Przyjrzała mu
się niepewnie.
- Zobaczmy, pan jest...
- Baines.
- Ach, tak. Pare... - Na wpół do siebie dodała: - Schizofrenia paranoidalna.
Och, przepraszam bardzo. - Zarumieniła się. - Nie chciałam pana urazić.
- Przyszedłem tu - rzekł Baines - by wypić toast. Zechce mi pani towarzyszyć?
- Przeszedł obok niej do wnętrza małej kajuty.
- Toast z jakiej okazji?
- Powinno to być oczywiste - wzruszył ramionami. Pozwolił, by w jego głosie
zadźwięczała właściwa nutka irytacji.
- Poddajecie się? - Jej ton był ostry i przenikliwy. Zamknęła drzwi i podeszła
w jego kierunku.
- Dwa kieliszki - powiedział umyślnie zrezygnowanym, głuchym głosem. -
Dobrze, pani doktor? - Z papierowej torby wyciągnął butelkę alfańskiej brandy z jej
dziwnym dodatkiem i zaczął ją odkorkowywać.
- Myślę, że to naprawdę najmądrzejsza rzecz, jaką mogliście zrobić - rzekła
doktor Rittersdorf. Wyglądała wyjątkowo ładnie, kiedy kręciła się po pokoju w
poszukiwaniu kieliszków. Jej oczy błyszczały. - To dobry znak, panie Baines.
Naprawdę.
Ponury, ciągle udający pokonanego, Gabriel Baines napełnił oba kieliszki.
- Więc możemy wylądować w Da Vinci Heights? - zapytała doktor
Rittersdorf, podnosząc trunek i pociągając łyka.
- Ależ oczywiście - zgodził się obojętnie. On także spróbował napoju.
Smakował okropnie.
- Zawiadomię człowieka odpowiedzialnego za bezpieczeństwo naszej misji -
powiedziała. - Pana Magebooma. Więc żadnych ubocznych... - umilkła nagle.
- Co się stało?
- Mam dziwne... - Doktor Rittersdorf zmarszczyła brwi. - Coś w rodzaju
podniecenia, głęboko wewnątrz. Gdybym nie wiedziała lepiej... - Wyglądała na
zakłopotaną. - Nieważne. Panie... Baines? - Gwałtownie napiła się ze szklanki. -
Nagle poczułam takie napięcie. Myślę, że się martwiłam, nie chciałam zobaczyć... -
Jej głos rozmazał się. Podeszła do kąta kabiny i usiadła na krześle. - Dodałeś coś do
tego napoju. - Poderwała się, pozwalając kieliszkowi spaść na podłogę. Ruszyła, jak
mogła najszybciej, do czerwonego guzika na przeciwległej ścianie.
Gdy przechodziła obok niego, chwycił ją w talii. Reprezentant
międzyklanowego zgromadzenia Alfy III M2 uczynił swój ruch. Na dobre czy złe,
plan ich walki o przetrwanie wszedł w życie.
Doktor Rittersdorf ugryzła go w ucho, prawie odrywając jego płatek.
- Hej - zaprotestował słabo. - Co ty robisz? - Później stwierdził: - Mikstura
Ledebura naprawdę działa. Ale przecież wszystko ma swoje granice.
Czas mijał. Baines powiedział, nie mogąc złapać tchu:
- Przynajmniej tak mi się wydaje. Nagle rozległo się pukanie do drzwi.
Unosząc się nieznacznie, doktor Rittersdorf krzyknęła:
- Idźcie sobie!
- Tu Mageboom. - Z korytarza odezwał się stłumiony męski głos.
Skacząc na równe nogi i uwalniając się z objęć Gabriela, doktor Rittersdorf
podbiegła do drzwi i zamknęła je na klucz. Odwróciła się natychmiast i zanurkowała -
przynajmniej tak to wyglądało - prosto na niego. Zamknął oczy.
Czy to rzeczywiście miało ich zaprowadzić tam, dokąd chcieli?
Powstrzymując ją, przyciskając do podłogi tuż obok kupki jej porozrzucanych ubrań,
Baines chrząknął i powiedział:
- Proszę posłuchać, doktor Rittersdorf.
- Mary. - Tym razem ugryzła go w wargę. Jej zęby chwyciły go z niesamowitą
siłą, aż skrzywił się z bólu, znów mimowolnie zamykając oczy. Okazało się to jednak
kardynalnym błędem. Bo w tym momencie był nad nią nachylony, a już w następnym
znalazł się pod spodem, przygwożdżony w miejscu. Jej ostre kolana wbijały się w
jego biodro. Chwyciła go nad uszami, wczepiając palce we włosy i szarpnęła go do
góry, jakby chcąc oderwać głowę od reszty tułowia. A jednocześnie...
Udało mu się krzyknąć słabo:
- Na pomoc!
Jednak osoba po drugiej stronie drzwi już odeszła. Nie było odpowiedzi.
Baines zobaczył na ścianie czerwony guziczek, który Mary Rittersdorf
próbowała wcześniej przycisnąć... Próbowała, ale teraz nie było wątpliwości, że za
żadne skarby by tego nie zrobiła. Zaczął pełzać w kierunku przycisku, jednak jego
wysiłek poszedł na marne.
„Najgorsze jednak jest to - pomyślał - że to i tak nic nie rozwiązuje”.
- Doktor Rittersdorf - zazgrzytał, próbując złapać oddech. - Bądźmy rozsądni.
Na litość boską, porozmawiajmy, dobrze? Proszę.
Teraz ugryzła go w czubek nosa. Poczuł wyraźnie jej ostre zęby. Roześmiała
się. To był długi, odbijający się echem śmiech, który zmroził mu krew w żyłach.
„Myślę, że to mnie zabije - doszedł do wniosku po chwili, która wydała mu
się wiekiem. - To gryzienie! Zagryzie mnie na śmierć, a ja nic nie mogę zrobić”. Miał
wrażenie, jakby obudził się i stanął do pojedynku z libido wszechświata. To był
czysty żywioł o niezwykłej sile, który przygwoździł go do dywanu, nie pozostawiając
możliwości ucieczki. Gdyby komuś się udało włamać, na przykład uzbrojonemu
strażnikowi...
- Wiesz - wyszeptała Mary tuż przy jego twarzy. - Wiesz, że jesteś
najpiękniejszym mężczyzną na świecie? - Odchyliła się, siadając i próbując
doprowadzić się do porządku.
Wykorzystał szansę i przetoczył się w bok, po czym niezdarnie rzucił się do
guzika, oszalały, po omacku usiłując go przycisnąć, by wezwać kogoś, kogokolwiek.
Obojętnie czy Terranina czy nie.
Dysząc, chwyciła go za kostkę, tak że upadł na podłogę. Uderzył głową o
krawędź metalowej szafki i jęknął, gdy ogarnęła go ciemność pełna porażki i
unicestwienia.
Mary Rittersdorf, śmiejąc się, przeturlała go i jeszcze raz skoczyła na niego.
Jej gołe kolana znów wbiły mu się w ciało. Nagie piersi zadyndały przed jego twarzą,
gdy chwyciła go za nadgarstki, wgniatając w podłogę. Widocznie nie miało to dla niej
znaczenia, czy jest przytomny. Zdał sobie z tego sprawę, gdy ciemność stała się
absolutna. Ostatnią myślą, która przyszła mu do głowy w chwili krańcowej
determinacji, było to, że dopadnie kiedyś świętego Hebów, Ignatza Ledebura. Nawet,
gdyby miał to być ostatni czyn w jego życiu.
- Och, jesteś taki uroczy. - Głos Mary Rittersdorf zadźwięczał centymetr od
jego lewego ucha, ogłuszając go kompletnie. - Mogłabym cię zjeść całego. - Drżała
na całym ciele.
Zanim zemdlał, miał okropne uczucie, że doktor Rittersdorf dopiero zaczęła.
A napar Ledebura nie miał tu nic do rzeczy, bo przecież nie wpłynął w ten sam
sposób na niego. Gabriel Baines i mikstura świętego Heba pomogli tylko ujawnić się
czemuś, co zawsze tkwiło w doktor Mary Rittersdorf. Pomyślał, że będzie miał dużo
szczęścia, jeśli nie okaże się, że to nie żaden tak zwany napój miłości, ale czysty
napój śmierci.
W żadnym momencie nie stracił do końca przytomności. Był więc świadom -
ale to nastąpiło znacznie później - że aktywność, pod której panowaniem się znalazł,
zaczyna się stopniowo zmniejszać. Sztucznie wywołana burza namiętności słabła, aż
w końcu zapanował kapryśny spokój. A później jakaś siła, której działania zupełnie
nie rozumiał, przeniosła go z podłogi w kajucie doktor Rittersdorf w zupełnie inne
miejsce.
„Chciałbym być martwy” - powiedział do siebie. Najwyraźniej minął czas
łaski. Czas zastrzeżony w ultimatum Terran upłynął, a Bainesowi nie udało się
powstrzymać biegu wypadków. Gdzie był teraz? Ostrożnie otworzył oczy. Było
ciemno. Leżał na dworze pod gwiazdami, a dookoła niego wyrastały kopczyki śmieci,
składające się na osadę Hebów, Gandhitown.
Rozejrzał się przerażony - nigdzie nie było widać zarysu terrańskiego statku.
Najwyraźniej odlecieli, by wylądować w Da Vinci Heights.
Drżąc, usiadł niepewnie. Gdzie, w imię tego co święte dla wszystkich
gatunków, jest jego ubranie? Nie zatroszczyła się o to, żeby mu je oddać? Czuł się
dobrowolnie nabity w butelkę. Położył się, zamknął oczy i zaczął kląć, cicho i
monotonnie... On, delegat Pare do najwyższego zgromadzenia. „Za dużo naraz” -
pomyślał gorzko.
Jego uwagę zwrócił hałas z prawej strony. Ponownie otworzył oczy. Tym
razem popatrzył uważniej. W jego kierunku telepał się przestarzały staroświecki
wehikuł. Wokół rozpoznał zarysy krzaków malin. Zdał sobie nagle sprawę, że
wpuszczono go w maliny; dzięki Mary Rittersdorf doświadczył na własnej skórze
prawdziwości tego przysłowia. Nienawidził jej za to, ale czuł przed nią także strach.
To, co podjeżdżało do niego, było typowym samochodem z silnikiem spalinowym,
powszechnym wśród Hebów. Widział już żółte światła wozu.
Podniósł się na równe nogi i pomachał ręką do kierowcy. Pojazd zatrzymał
się.
- Co się stało? - zapytał kierowca znudzonym głosem, przeciągając słowa. Był
już tak zdegenerowany, że nic go nie potrafiło zainteresować.
Baines podszedł do drzwi samochodu i powiedział:
- Zostałem... napadnięty.
- Oj, niedobrze. Zabrali ci ubranie? Wsiadaj. - Walił w drzwi, dopóki nie
otworzyły się ze zgrzytem. - Zawiozę cię do mnie. Dostaniesz coś do ubrania.
- Wolałbym, abyś mnie zawiózł do chaty Ignatza Ledebura - rzekł ponuro
Baines. - Chcę z nim porozmawiać.
Ale jeżeli to tkwiło ukryte w tej kobiecie od zawsze, jak mógł winić świętego
Heba? Nikt nie mógł tego przewidzieć. Zresztą gdyby mikstura w ten sposób działała
na kobiety, Ledebur na pewno zaniechałby jej stosowania.
- Kto to jest? - zapytał kierowca, zapuszczając silnik.
Gabriel zdał sobie sprawę, że pytanie jest dowodem potwierdzającym teorię
Mary Rittersdorf, dotyczącą ich wszystkich. Jednak zebrał się w sobie i, najlepiej jak
potrafił, opisał lokalizację chaty świętego Heba.
- A tak - rzekł kierowca. - To ten facet od kotów. Przejechałem jednego
wczoraj. - Zachichotał.
Baines zamknął oczy i jęknął.
Wkrótce zatrzymali się przed słabo oświetloną chałupą Ledebura. Kierowca
walnął w drzwi i zdrętwiały Baines wygramolił się na zewnątrz. Był cały obolały i
wciąż cierpiał dotkliwie od miliona i jeden ukąszeń zadanych mu przez Mary
Rittersdorf w chwili namiętności. W żółtym świetle reflektorów samochodu, krok po
kroku przeszedł przez zaśmiecone podwórko. Znalazł drzwi do chaty, odepchnął z
drogi stado kotów i zastukał.
Na jego widok Ignatz ryknął śmiechem.
- Jakież to musiały być chwile... Cały krwawisz. Dam ci coś do ubrania, a
Elsie ma pewnie coś na te ukąszenia, czy co to tam jest. Wyglądasz, jakby cię pocięła
nożyczkami. - Chichocząc i powłócząc nogami, zniknął gdzieś w głębi chaty.
Gromada brudnych dzieci przyglądała się Bainesowi, grzejącemu się przy olejowym
piecyku. Zignorował je zupełnie.
Później, gdy żona Ledebura przyłożyła mu maść wokół nosa, ust i uszu, a
Ledebur położył przed nim obdarte, ale czyste ubranie, Gabriel powiedział:
- Wiem już o niej trochę. Najwyraźniej jest osobnikiem oralno-sadystycznym.
Dlatego tak to się skończyło. - Pomyślał rzeczowo, że Mary Rittersdorf jest tak samo
chora, a może nawet bardziej, niż wszyscy na Alfie III M2. Ale jej choroba była
ukryta.
- Terrański statek odleciał - rzekł Ledebur.
- Wiem. - Baines zaczął się ubierać.
- W ciągu ostatniej godziny doświadczyłem wizji - mówił dalej Heb - o
przybyciu następnego statku z Terry.
- Wojennego? - domyślił się Baines. - By zdobyć Da Vinci Heights. -
Zastanawiał się, czy uciekną się do zrzucenia bomby wodorowej na siedzibę
Mansów. W imię psychoterapii.
- To mały, szybki statek pościgowy, jeśli wierzyć moim psychicznym
przedstawieniom wywoływanym przez pierwotne siły. Wygląda jak pszczoła.
Wylądował koło siedziby Poly, Hamlet-Hamlet.
Baines natychmiast pomyślał o Annette Golding. Miał nadzieję, że nic się jej
nie stało.
- Czy masz jakiś pojazd? Cokolwiek, czym mógłbym wrócić do Adolfville? -
Nagle przypomniał sobie, że zaparkował swój samochód obok miejsca, gdzie
przedtem stał terrański statek. Mógłby pójść tam. I nie pojechałby do własnej kolonii,
lecz do Hamlet-Hamlet, by upewnić się, czy Annette nie została ranna... - Zawiodłem
ich - powiedział do Ledebura. - Twierdziłem, że mam plan. Zaufali mi oczywiście, bo
jestem Pare. - Lecz Baines nie poddał się jeszcze. W jego głowie kłębiły się pomysły.
I tak już miało być do śmierci: ciągłe planowanie, jak obronić się przed wrogiem.
- Zanim gdziekolwiek pojedziesz, powinieneś coś zjeść - zaproponowała
kobieta Ledebura - zostało jeszcze trochę gulaszu z nerek. Miałam go dać kotom, ale
miło mi będzie cię poczęstować.
- Dziękuję - odparł, próbując powstrzymać mdłości. Ale miała rację. Musiał
nabrać trochę energii, inaczej padłby na miejscu. Dziwne, że tak się jeszcze nie stało,
biorąc pod uwagę to, co mu się przydarzyło.
Po zjedzeniu pożyczył od Ledebura reflektor, podziękował mu za ubranie,
maść i posiłek, a potem piechotą ruszył przez wąskie, kręte i pełne śmieci ulice
Gandhitown. Na szczęście jego samochód był jeszcze tam, gdzie go zostawił. Ani
Hebowie, ani Terranie nie mieli ochoty go zwinąć, porznąć na kawałki lub zamienić
w proch.
Wsiadł i odjechał drogą na wschód do Hamlet-Hamlet. Znowu z żałosną
prędkością siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, przez otwartą przestrzeń
między osadami.
Jechał z przeczuciem, że musi się spieszyć. Terranie najechali Da Vinci
Heights, być może osada już upadła. Co pozostało? Jak mogą przetrwać bez
fantastycznej energii klanu Mansów? A jeżeli na przykład samotny terrański statek
zamierzał coś... Lecz może była jeszcze jakaś nadzieja. W każdym razie nikt się go
nie spodziewał, więc może mimo niepowodzenia planu, jeszcze nie wszystko było
stracone.
Nie był Skitzem ani Hebem, ale na swój mglisty sposób także doświadczył
wizji. Była to wizja jeszcze jednej szansy. Jego plan zawiódł, ale pozostało jeszcze to.
I on w to wierzył, chociaż nie potrafiłby powiedzieć dlaczego.
11
Wracając do domu ze spotkania z Adolfville, na którym ujrzało światło
dzienne ultimatum postawione Terranom i ich plan ruszenia do ataku na Da Vinci
Heights, Annette Golding rozważała możliwość samobójstwa. To, co im się
przytrafiło, nawet dla Mansów było przytłaczające; czyż można stawić opór planecie,
która zwyciężyła w boju całe alfańskie imperium?
Oczywiście sytuacja jest beznadziejna. Uznała to... i zamierzała ulec. „Jestem
jak Dino Watters” - powtarzała, pilnie przyglądając się ciemnej drodze przed sobą.
Światła reflektorów omiatały plastikową wstęgę szosy, łączącej Adolfville z Hamlet-
Hamlet. „Kiedy nadchodzi kryzys, zamiast walczyć, wolę się poddać. I nikt mnie do
tego nie zmusza, sama podejmuję taką decyzję. - Łzy napłynęły jej do oczu, gdy zdała
sobie z tego sprawę. - Chyba muszę z gruntu podziwiać Mansów. Czczę to, czym nie
jestem. A nie jestem szorstka, pełna rezerwy, nieustępliwa, choć teoretycznie, jako
Poly, mogłabym się taka stać. Właściwie mogę stać się wszystkim, czym bym chciała,
a zamiast tego jestem...”
Nagle z prawej strony zobaczyła smugę spalin retrorakiety, rozciągających się
na nocnym niebie. Statek wylądował bardzo blisko Hamlet-Hamlet. Gdyby dalej
podążała tą samą drogą, trafiłaby prosto na niego. Od razu poczuła - typowo dla Poly
- dwie sprzeczne emocje. Strach kazał jej skulić się i przypaść do ziemi, z kolei
ciekawość, siostra ochoty, oczekiwania i podniecenia, sprawiła, że nacisnęła gaz.
Zanim jednak dotarła do statku, strach zniknął. Zwolniła, zjechała na miękkie
pobocze i wyłączyła silnik. Samochód ślizgał się cicho przez chwilę, aż się zatrzymał.
Wyłączyła światła; siedziała, nasłuchując dźwięków nocy i zastanawiając się,
co zrobić. Z miejsca, w którym się znajdowała, ledwie widziała statek, wokół którego
czasami błyskały światła. Ktoś tam coś robił. Może terrańscy żołnierze
przygotowywali się do oblężenia Hamlet-Hamlet? Nie słyszała jednak żadnych
głosów, a statek nie wyglądał na duży.
Oczywiście była uzbrojona. Każdy z delegatów zgromadzenia musiał mieć
broń, chociaż reprezentant Hebów przeważnie jej zapominał. Sięgnęła na półeczkę i
wyłowiła staromodny pistolet. Nigdy przedtem go nie używała i wydawało się jej
nieprawdopodobne, że może to zrobić. Ale wyglądało na to, że nie będzie miała
wyboru.
Cicho podkradła się do kępy karłowatych krzaków i niespodziewanie znalazła
się tuż przy statku. Przestraszona cofnęła się, gdy nagle rozbłysło światło. Obok
podstawy statku coś się działo.
Mężczyzna, całkowicie pochłonięty swą pracą, kopał szufelką dół. Twarz miał
spoconą i napiętą z wysiłku. Wtem przerwał i pobiegł do statku.
Gdy pojawił się ponownie, w rękach trzymał pudełko, które postawił obok
dziury w ziemi. Błysnął latarką do wnętrza kartonu i Annette Golding zobaczyła pięć
kulek wielkości grejpfruta, wilgotnych i pulsujących. Były żywe i zidentyfikowała je
natychmiast. Początkowe stadium ganimedejskich galaretniaków - widziała takie na
edukasetach. Mężczyzna oczywiście je zakopywał; w ziemi wyrosną bardzo szybko.
Ta część ich cyklu życiowego zachodziła prawie natychmiast i dlatego mężczyzna się
tak spieszył; kulki mogły umrzeć.
- Nie uda ci się umieścić ich wszystkich w ziemi na czas - odezwała się, sama
się sobie dziwiąc. Jedna kulka rzeczywiście pociemniała i skurczyła się; umierała na
ich oczach. Podeszła do mężczyzny nie przestającego kopać.
- Słuchaj, podleję je. Masz trochę wody? - Przykucnęła obok niego, czekając.
- Inaczej one naprawdę zginą.
On oczywiście także o tym wiedział.
- Na statku - odparł szorstko. - Weź duże naczynie. Zobaczysz kran; jest
oznakowany. - Chwycił obumierającą kulkę i delikatnie umieścił ją w dołku.
Annette weszła do wnętrza statku; znalazła kran, a potem miskę.
Na zewnątrz szybko zrosiła gasnące kulki, rozmyślając filozoficznie, że tak to
jest z grzybami. Wszystko dzieje się u nich tak szybko - narodziny, wzrost, nawet
śmierć. Być może właśnie na tym polegało ich szczęście.
- Dziękuję - powiedział mężczyzna, podnosząc drugą, teraz już wilgotną kulkę
i zakopując ją w ziemi. - Nie mam nadziei, że uda mi się uratować je wszystkie.
Zarodki zakiełkowały podczas mojej podróży. Nie miałem gdzie ich umieścić.
Miałem tylko naczynie na mikroskopijne zarodki. - Przyjrzał się jej uważnie, gdy
kopała, powiększając dołek. - Panna Golding - rzekł.
Annette, siedząca w kucki koło pudełka z kulkami, zapytała:
- Jak to się stało, że mnie znasz, a ja nigdy przedtem cię nie widziałam?
- To moja druga podróż tutaj - odparł zagadkowo.
Pierwsza zakopana kulka zaczynała już rosnąć. W świetle latarki Annette
zobaczyła, jak ziemia drga i wybrzusza się, jakby średnica kulki gwałtownie się
powiększała. Widok był dziwny i zabawny, i Annette roześmiała się.
- Przepraszam - powiedziała - ale wpadłeś tu, wepchnąłeś je w ziemię i teraz
stoisz i się gapisz. Za chwilę będą naszej wielkości, a potem zaczną się poruszać. -
Wiedziała, że galaretniaki były jedynymi poruszającymi się grzybami. Dlatego ją
fascynowały.
- Skąd tyle o nich wiesz? - zapytał mężczyzna.
- Przez lata nie miałam do roboty nic innego, jak tylko uczyć się. Z... chyba
nazwalibyście to szpital... W każdym razie stamtąd, zanim go zburzyli, wynieśli
kasety z biologii i zoologii. Czy to prawda, że dojrzały ganimedejski galaretniak jest
tak inteligentny, że można z nim rozmawiać?
- Więcej niż inteligentny. - Mężczyzna szybko zasadził następną kulkę. Drżała
w jego rękach, galaretowata i miękka.
- To wspaniałe - rzekła. - Myślę, że to strasznie fascynujące. Warto było tu
zostać, by to zobaczyć. Czy to nie urocze? - dodała, klękając z drugiej strony pudełka
i obserwując jego pracę. - Zapach nocy, powietrza, dźwięki nocnych istot, tych
małych żabek i dzwonkoświerszczy. To wszystko wokół ciebie, a ty sadzisz grzyby,
zamiast po prostu pozwolić im umrzeć. Jesteś bardzo litościwy, widzę to. Powiedz
mi, jak się nazywasz?
Spojrzał na nią z ukosa:
- Po co ci to?
- Po to, abym cię zapamiętała.
- Jakiś czas temu też pytałem pewnego człowieka o nazwisko, aby go
zapamiętać.
Do zasadzenia pozostała jeszcze tylko jedna kulka, tymczasem pierwsza
zaczęła pączkować, wychodząc na powierzchnię. Stała się teraz, jak zauważyła
Annette, mnóstwem kulek zlepionych w jedną masę.
- Ale - ciągnął dalej mężczyzna - potrzebowałem jego nazwiska, by móc go
odnaleźć i... - Nie skończył, ale zrozumiała. - Nazywam się Chuck Rittersdorf - dodał.
- Czy jesteś spokrewniony z doktor Rittersdorf, psychologiem z terrańskiego
statku? Tak, musisz być jej mężem. - Była tego zupełnie pewna. Przypomniawszy
sobie plan Gabriela Bainesa, zakryła usta ręką, chichocząc ze złośliwego podniecenia.
- Och - powiedziała - gdybyś tylko wiedział. Ale nie mogę ci tego powiedzieć.
„Jest jeszcze jedno nazwisko, które powinieneś zapamiętać - pomyślała. -
Gabriel Baines”. Zastanawiała się, jak poszedł jego plan, by poskromić doktor
Rittersdorf, uwodząc ją. Miała przeczucie, że się nie udał. Ale dla Gabriela mogła to
być - może nawet jeszcze była - świetna zabawa. Teraz już jednak było po wszystkim,
bo przyjechał pan Rittersdorf.
- Jak się nazywałeś, kiedy byłeś tu przedtem? - zapytała.
Chuck spojrzał na nią.
- Myślisz, że zmieniłem...
- Byłeś kimś innym. - Musiało tak być, inaczej by go pamiętała. I
rozpoznałaby go teraz.
Po krótkiej chwili odpowiedział:
- Powiedzmy po prostu, że byłem tu, spotkałem cię, potem wróciłem na Terrę
i teraz jestem z powrotem. - Spiorunował ją spojrzeniem, jakby to była jej wina.
Zasadził ostatnią kulkę, podniósł puste pudełko i małą szufelkę i ruszył w kierunku
statku.
- Czy galaretniaki przejmą teraz nasz księżyc? - zapytała Annette, idąc za nim.
Wydawało się jej, że to może być część terrańskiego planu podboju. Ale ten pomysł
nie brzmiał dobrze; mężczyzna miał wszelkie cechy człowieka pracującego
ukradkiem i w samotności. To raczej było podobne do działań Pare.
- Mogło być gorzej - odparł lakonicznie Rittersdorf. Zniknął we wnętrzu
statku. Po krótkim wahaniu Annette podążyła za nim, mrużąc oczy przed jaskrawym
światłem.
W środku, na jednej z półek leżał jej pistolet (położyła go tam, gdy nalewała
wodę do zbiornika). Chuck podniósł broń, sprawdził ją, a potem odwrócił się do
kobiety z dziwnym wyrazem twarzy, niemal grymasem.
- Twój?
- No... - odparła zawstydzona. Wyciągnęła rękę w nadziei, że go jej odda. Ale
nie zrobił tego. - Proszę cię - powiedziała. - Jest mój, zostawiłam go tutaj, kiedy ci
pomagałam. Wiesz o tym.
Przez bardzo długą chwilę przyglądał się jej, a potem podał jej pistolet.
- Dziękuję. - Poczuła wdzięczność. - Będę o tym pamiętać.
- Zamierzasz tym uratować księżyc? - Teraz Rittersdorf też się uśmiechnął.
Pomyślała, że nie wyglądał źle, gdyby nie gorączkowy, przygnębiony wyraz
twarzy i liczne zmarszczki. Ale jego oczy miały kolor czystego błękitu. Mógł mieć
trochę ponad trzydziestkę. Nie był taki stary, ale jednak na pewno starszy od niej.
Uśmiech miał nieco bolesny, jakby sobie nie dawał rady... Zamyśliła się. Sprawiał
wrażenie, jakby szczęście, nawet chwilowe, było dla niego czymś trudnym, czymś
niemal obcym. Był, może jak Dino Watters, nierozerwalnie związany ze smutkiem.
Zrobiło jej się go żal.
„Trudno żyć z taką dolegliwością - pomyślała. - O wiele bardziej, niż ze
wszystkimi innymi”.
- Nie sądzę, że możemy uratować ten księżyc - odparła. - Chciałam tylko
obronić siebie. Znasz naszą sytuację, prawda? My...
Nagle w jej głowie zaskrzeczał wyraźny głos:
- Panie Rittersdorf... - ścichł, a potem powrócił jak bełkot radia kwarcowego -
...mądra rzecz. Widzę, że Joan... - Umilkł.
- Na Boga, co to? - zapytała przerażona Annette.
- Galaretniak. Jeden z nich. Nie wiem, który. - W głosie Chucka brzmiała
ogromna ulga. - Zachowuje ciągłość! - wrzasnął do niej, jakby była co najmniej
kilometr od niego. - Wrócił! I co pani na to, panno Golding? Proszę coś powiedzieć! -
Chwycił ją nagle za ręce i obrócił w tanecznym kółku z dziecinną radością. - Proszę
coś powiedzieć, panno Golding!
- Cieszę się - rzekła Annette, pełna szacunku - widząc cię takiego
szczęśliwego. Powinieneś być wesoły najczęściej, jak to możliwe. Oczywiście nie
wiem, co się stało. W każdym razie... - Uwolniła swoją rękę. - Wiem, że na to
zasługujesz, cokolwiek by to było.
Coś za nią się poruszyło. Obróciła się i przy drzwiach statku zobaczyła żółtą
falującą bryłkę, przesuwającą się powoli naprzód. „Więc to tak wygląda - pomyślała -
w końcowym stadium”. Zaparło jej dech w piersiach. Cofnęła się; nie ze strachu, lecz
z odrazy. To musiał być jakiś cud, że tak szybko się rozwinęły. A teraz, jak sobie
przypomniała, będą już takie przez całe życie, dopóki ich nie zabije zbyt zimny lub
zbyt gorący klimat czy susza. A w końcu wydalą zarodki i cykl się powtórzy.
Za pierwszym galaretniakiem do wnętrza statku wszedł drugi, a potem
następny.
- Który jest tobą, Lordzie Running Clam? - zapytał przestraszony Chuck.
Przez głowę Annette przeleciała seria myśli:
- Jest taki zwyczaj, iż pierworodny przyjmuje formalnie imię rodzica. Ale
właściwie nie ma specjalnej różnicy. W pewnym sensie wszyscy jesteśmy Lordami
Running Clam, w pewnym sensie żaden z nas nim nie jest. Ja, jako pierwszy, przejmę
jego imię, reszta wymyśli sobie nowe imiona, które ich zadowolą. Mam przeczucie,
że będziemy dobrze funkcjonować i rozwijać się na tym księżycu. Atmosfera,
wilgotność i siła ciążenia powinny nam odpowiadać. Pomogłeś urozmaicić naszą
lokalizację; wywiozłeś nas ponad... pozwól, niech obliczę... trzy lata świetlne od
naszego źródła. Dziękujemy ci. - I dodał (a raczej dodali): - Przykro mi, ale ty i twój
statek zaraz zostaniecie zaatakowani. Może powinieneś jak najszybciej wystartować.
Dlatego weszliśmy do środka; ci z nas, którym udało się rozwinąć na czas.
- Kto nas zaatakuje? - zapytał Chuck Rittersdorf, przyciskając na pulpicie
sterowniczym guzik zamykający właz statku. Usiadł i przygotował statek do
wznoszenia.
- Wykryliśmy, że jest w to zamieszana grupa tubylców. Ci, którzy nazywają
siebie Mansami. - Do Annette dotarły myśli trzech galaretniaków. - Najwyraźniej
udało im się wysadzić w powietrze jakiś inny statek...
- Dobry Boże! - jęknął Chuck. - To Mary!
- Tak - przyznał galaretniak. - Zbliżający się Mansowie całkiem świadomie i
w typowy dla nich zrozumiały sposób gratulują sobie, iż pokonali doktor Rittersdorf.
Ale ona żyje. Tym z pierwszego statku udało się uciec. Obecnie przebywają w
nieznanym miejscu na księżycu, a Mansowie polują na nich.
- A co z terrańskimi statkami wojennymi? - zapytał Rittersdorf.
- Jakimi statkami wojennymi? Mansowie umieścili jakiś nowy rodzaj ekranów
ochronnych dokoła swojej osady. Więc na razie są bezpieczni. - Galaretniak zaczął
rozwodzić się nad jakimś własnym domysłem. - Ale to nie potrwa długo i oni o tym
wiedzą. W ofensywie są tylko przejściowo. Ale i tak im się to podoba. Są
maksymalnie szczęśliwi, podczas gdy wszystkie zbite z tropu krążowniki terrańskie
bzyczą bezradnie.
„Biedni Mansowie - pomyślała Annette - nie potrafią spojrzeć w przyszłość,
myśląc o teraźniejszości. Wyruszają do walki, jakby rzeczywiście mieli jakieś
szansę”. A czy jej własne widoki wyglądały lepiej? Czy jej chęć zaakceptowania
upadku nie była tego dowodem?
Nie było niczym dziwnym, że wszystkie klany na księżycu zależne były od
Mansów, którzy jako jedyni zachowali odwagę i witalność ją powstrzymującą.
„Reszta z nas - pomyślała Annette - przegrała już dawno temu. Zanim jeszcze pokazał
się pierwszy Terranin, doktor Mary Rittersdorf.
Gabriel Baines, jadąc z marną prędkością siedemdziesięciu pięciu kilometrów
na godzinę w kierunku Hamlet-Hamlet, zobaczył mały szybki statek, wystrzelający w
nocne niebo, i zrozumiał, że jest za późno. Wiedział to bez jakiegoś szczególnego
zrozumienia sytuacji. Annette, mówił mu jego prawie psioniczny dar, była na statku
żywa lub martwa, jeśli ci ze statku zabili ją. W każdym razie odeszła, zwolnił więc,
czując gorycz i rozpacz.
Nie mógł zupełnie nic zrobić. Równie dobrze mógłby wrócić do Adolfville, do
własnej osady i ludzi. Być z nimi w ostatnich, tragicznych chwilach ich życia.
Gdy zaczął zawracać, z tyłu coś zadudniło i zabrzęczało, kierując się na
Hamlet-Hamlet. Był to pełznący potwór, jeżeli nie superpotwór. Odlany z najlepszej
stali, jaką tylko Mansowie mogli wyprodukować, omiatający przestrzeń przed sobą
potężnymi światłami. Posuwał się do przodu, powiewając czerwono-czarna flagą,
wojennym symbolem Mansów.
Najwyraźniej był świadkiem pierwszej fazy kontrataku lądowego. Ale
właściwie przeciwko czemu? Mansowie oczywiście byli w akcji, ale z pewnością nie
przeciwko Hamlet-Hamlet. Być może chcieli pochwycić ten mały statek, ale także
przybyli za późno.
Nacisnął klakson. Odskoczyła klapa w wieżyczce czołgu, pojazd odwrócił się
w jego stronę, nie znany Mans wyskoczył ze środka i pomachał mu na powitanie.
Twarz Mansa płonęła entuzjazmem, najwyraźniej zachwycony był nowymi
doświadczeniami, pełnieniem swych wojskowych obowiązków w obronie księżyca,
do czego tak długo się przygotowywali. Sytuacja dla Bainesa rozpaczliwa, na Mansa
wpływała zupełnie inaczej. Pozwalała mu na wojownicze nadymanie się i pozowanie.
Gabriel Baines nie był zdziwiony.
- Cześć! - wrzasnął Mans z czołgu, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
Baines odkrzyknął, starając się, by nie zabrzmiało to cierpko:
- Widzę, że statek się wam wymknął!
- Jeszcze go dostaniemy. - Mans, nie tracąc pogody ducha, wskazał na niebo. -
Patrz, koleś, na pocisk.
Chwilę później nad ich głowami coś błysnęło. Świecące kawałki posypały się
na dół i Gabriel Baines zrozumiał, że terrański statek został trafiony. Mans miał rację.
Jak zwykle... To było dla nich typowe.
Przerażony, bo intuicja mówiła mu, że Annette Golding była na statku,
powiedział:
- Wy barbarzyńcy, potworni Mansowie...
Największe szczątki spadały z prawej strony. Zatrzaskując drzwi samochodu,
zapuścił silnik, zjechał z drogi i pognał przez pole. W tym czasie czołg Mansów
zamknął wieżyczkę i ruszył za nim, wypełniając noc skrzeczącym brzękiem.
Baines pierwszy dotarł do szczątków statku. Coś w rodzaju urządzenia
ratunkowego oderwało się przedtem z jego tyłu i opadło na dół dość łagodnie. Teraz
leżało, na pół zakopane w górze, ze sterczącym ogonem i płonęło, zupełnie jakby, co
jeszcze bardziej poraziło Bainesa, zaraz miało wybuchnąć. Stos atomowy wewnątrz
niego osiągnął już prawie punkt krytyczny, a kiedy go przekroczy, będzie po
wszystkim.
Baines wyskoczył z samochodu i pognał w kierunku statku.
Właz pojazdu otworzył się i ze środka wynurzył się chwiejnie Terranin. Za
nim wyszła Annette Golding, a potem, z ogromnymi trudnościami natury technicznej,
jednorodna żółta kropla, która z chlupotem popłynęła do krawędzi włazu.
- Gabe, nie pozwól Mansom zabić tego mężczyzny! On jest dobrym
człowiekiem! Jest dobry nawet dla galaretniaków! - krzyknęła Annette.
Z tyłu zaklekotał czołg Mansów; jeszcze raz klapa w wieżyczce otworzyła się
i z wnętrza wyłonił się żołnierz; tym razem jednak w rękach trzymał pistolet laserowy
wymierzony w Terranina i Annette. Szczerząc zęby, Mans powiedział:
- Mamy was. - Było jasne, że gdy w pełni rozsmakuje się w tej przyjemności,
zabije ich. Okrucieństwo Mansów było niezgłębione.
- Słuchaj! - Baines pomachał ręką do Mansa. - Zostaw w spokoju tych ludzi!
Ta kobieta jest z Hamlet-Hamlet, jest jedną z nas.
- Jedną z nas? - powtórzył Mans. - Jeżeli jest z Hamlet-Hamlet, nie jest jedną
z nas.
- Daj spokój - powiedział Baines. - Czy wy, Mansowie, jesteście tacy
stuknięci, że nie pamiętacie o braterstwie klanów w chwili kryzysu? Opuść laser! -
Powoli podszedł do samochodu, nie spuszczając oczu z żołnierza. W samochodzie
pod siedzeniem miał własną broń. Gdyby dostał ją w swoje ręce, zrobiłby z niej
użytek, by uratować życie Annette.
- Złożę na ciebie raport u Howarda Strawa - powiedział, po omacku grzebiąc
wewnątrz pojazdu. - Jestem jego przyjacielem, reprezentantem Pare w zgromadzeniu.
- Palce zacisnęły się na kolbie pistoletu. Wyciągnął go, jednocześnie odbezpieczając.
Trzask, doskonale słyszalny w nocnej ciszy, sprawił, że Mans natychmiast się
odwrócił. Lufa lasera wymierzona była teraz w Gabriela Bainesa. Ani jeden, ani drugi
nie powiedział nawet słowa. Patrzyli na siebie w bezruchu. Było dosyć ciemno, więc
nie widzieli się dobrze.
Myśl, wypływająca Bóg wie skąd, dotarła do umysłu Gabriela Bainesa:
- Panie Rittersdorf, pańska żona jest w pobliżu. Odbieram aktywność jej
mózgu. Dlatego radziłbym panu paść na ziemię.
Terranin i Annette Golding natychmiast to uczynili. Mans w czołgu,
przestraszony, opuścił broń i niezdecydowany spoglądał w mrok.
Prawie doskonały strzał z broni laserowej przeleciał nad leżącym plackiem
Terraninem, trafiając w pokrywę zniszczonego statku i niknąc w skwierczącym,
stopionym metalu. Mans w czołgu podskoczył, próbując określić, skąd strzelano.
Instynktownie ścisnął broń, ale nie wypalił. Ani on, ani Gabriel Baines nie wiedzieli,
co się stało. Kto strzelał i do kogo.
- Wsiadaj do samochodu! - wrzasnął Gabriel do Annette, przytrzymując
drzwi. Annette uniosła głowę, spojrzała na niego, a potem odwróciła się do leżącego
obok Terranina. Wymienili spojrzenia i oboje, potykając się, pognali jak najszybciej.
Z wieżyczki czołgu Mans otworzył ogień, ale nie do Annette i Terranina.
Strzelał w ciemność, tam, skąd nadszedł błysk lasera. Wskoczył z powrotem do
wnętrza czołgu, klapa zatrzasnęła się za nim i pojazd, wibrując i dudniąc, ruszył przed
siebie. W tejże chwili z przedniej lufy czołgu wyskoczyła rakieta. Poleciała prosto,
równolegle do ziemi i nagle wybuchła. Gabriel Baines, próbujący zawrócić
samochód, Terranin i Annette upadli na podłogę. Ziemia zatrzęsła się. Gabriel
zamknął oczy, ale to nie pomogło. Terranin leżący obok niego zaklął, Annette
jęknęła.
„Ci pieprzeni Mansowie” - pomyślał z wściekłością Baines, gdy samochód
uniósł się, rzucony falą uderzeniową rozrywającego się pocisku.
- Nie można używać takich bomb - dobiegł go ledwo słyszalny głos Terranina,
przekrzykującego zgiełk - na tak bliską odległość!
Samochód przekoziołkował. Gabriel Baines odbił się od ochronnej poduszki
na dachu, potem od tablicy rozdzielczej. Wszystkie urządzenia zabezpieczające, jakie
inteligentny Pare zainstalował w swoim samochodzie, włączyły się automatycznie,
ale i to niewiele pomagało. Pojazd ciągle toczył się i koziołkował. Baines powiedział
do siebie: „Jak ja nienawidzę tych Mansów! Nigdy już nie będę zwolennikiem
współpracy z nimi”.
Ktoś upadł na niego i krzyknął:
- O Boże! - To była Annette Golding.
Chwycił ją i kurczowo przycisnął do siebie. Wszystkie szyby w samochodzie
popękały, dokoła sypał się deszcz kawałków plastiku. Poczuł gryzący swąd
spalenizny. Być może to płonęło jego własne ubranie. Wcale by się nie zdziwił. Z
otworów siknęły strumienie piany anty termicznej, jako reakcja na zbyt wysoką
temperaturę. Momentalnie ugrzązł w szarym morzu, nie mogąc uchwycić się
niczego... Znowu puścił Annette. „Cholera - pomyślał - cała ta technika, która
kosztowała mnie tyle czasu i skinów, jest gorsza niż sam wybuch. Jaki z tego morał?”
- zapytał siebie, przewracając się w śliskiej pianie. Czuł się, jakby go namydlono na
jakąś ogromną orgię golibrodów. Kulił się, walcząc, by uwolnić się z lepkich
substancji.
- Pomocy! - zawył.
Nikt ani nic mu nie odpowiedziało.
„Wysadzę ten czołg w powietrze - pomyślał, grzęznąc w pianie. - Przysięgam.
Już ja im odpłacę pięknym za nadobne, tym cholernym Mansom. Zawsze wiedziałem,
że są przeciwko nam”.
- Myli się pan, panie Baines. - W jego głowie pojawiły się opanowane,
rozsądne myśli. - Żołnierz, który wystrzelił ten pocisk, nie miał wobec pana złych
zamiarów. Zanim wypalił, dokonał poważnego obliczenia, przynajmniej tak mu się
wydawało. Musi się pan wystrzegać widzenia we wszystkim przejawów złej woli. W
tej chwili ten człowiek próbuje się tu dostać i wyciągnąć pana z płonącego
samochodu. I tych, którzy są z panem, również.
„Jeżeli mnie słyszysz - pomyślał Baines w odpowiedzi - pomóż mi”.
- Nic nie mogę zrobić. Jestem galaretniakiem, w żadnym wypadku nie mogę
się zbliżyć do płomieni. Jestem zbyt mało odporny na gorąco, czego jasno dowodzą
ostatnie wypadki. Dwóch moich braci zginęło już, próbując wam pomóc. A w tej
chwili nie jestem jeszcze gotowy do sporyfikacji. W każdym razie, gdybym już
próbował kogoś ratować, byłby to pan Rittersdorf - dodał niepotrzebnie. - Jest z
panem w samochodzie. To mężczyzna z Terry.
Czyjaś ręka chwyciła Gabriela Bainesa za kołnierz. Ktoś podniósł go,
wyciągnął z samochodu i odrzucił na bok. Mans, z typową dla nich anormalną siłą
fizyczną, jeszcze raz sięgnął do płonącego pojazdu, wydobywając zeń Annette
Golding. Kompletnie lekceważąc swoje bezpieczeństwo, co jest typowe dla
nadaktywnego temperamentu, Mans zniknął w płomieniach. Gdy się ponownie
pojawił, ciągnął ze sobą Terranina.
- Dziękuję panu - pomyślał galaretniak z ulgą i wdzięcznością. - W zamian za
pański czyn pozwolę sobie udzielić panu pewnej informacji. Pański pocisk nie trafił
doktor Rittersdorf. Ona i symulakron CIA, pan Mageboom, są w pobliżu, ukryci w
ciemnościach. Szukają sposobności, by jeszcze raz w pana strzelić. Więc lepiej niech
pan jak najszybciej wraca do czołgu.
- Dlaczego ja? - zapytał rozgniewany Mans.
- Bo pański klan zniszczył ich statek - odparł galaretniak. - Między wami
panuje jawna wrogość. Proszę się pospieszyć.
Żołnierz Mansów pognał do czołgu.
Ale nie dobiegł do niego. Kiedy pokonał już dwie trzecie drogi, ciemność
rozświetlił błysk lasera, przez moment dotykając go i niknąc; Mans upadł na twarz.
„A teraz my dostaniemy - pomyślał żałośnie Gabriel Baines, wycierając się z
piany. - Ciekawe, czy ona mnie rozpoznaje; czy pamięta mnie z naszego dzisiejszego
spotkania... A jeżeli tak, to czy będzie chciała mnie oszczędzić, czy raczej zabije jako
pierwszego?”
Obok niego Terranin, który jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności również
nazywał się Rittersdorf, usiłował wstać.
- Miałeś broń - powiedział. - Co się z nią stało?
- Jest w samochodzie. Chyba.
- Dlaczego ona chce nas zabić? - spytała Annette Golding, z trudem chwytając
powietrze.
- Bo wie, po co tu jestem - odparł Rittersdorf. - Przyleciałem na ten księżyc,
aby ją zamordować. - Wydawał się zupełnie opanowany. - Do jutra rana jedno z nas
będzie martwe. Albo ona, albo ja. - Najwyraźniej już podjął decyzję.
Nad ich głowami rozległ się ryk retrorakiety. Był to kolejny statek i Gabriel
Baines poczuł nadzieję. Może mieli szansę uciec od doktor Rittersdorf, która
najpewniej była obłąkana. Nawet jeżeli to był statek pełen Terran. Jasne było
bowiem, że doktor Rittersdorf działała pod wpływem własnych dzikich impulsów,
bez oficjalnego upoważnienia. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Nad nimi rozjarzył się płomień. Noc stała się biała i wszystko, nawet małe
kamyczki na ziemi, uwidoczniło się z niesłychaną ostrością. Rozbity statek pana
Rittersdorfa, martwy Mans i jego opuszczony czołg, spalony doszczętnie samochód
Gabriela Bainesa i sto metrów dalej ogromny, kipiący lej, gdzie eksplodował pocisk.
A między drzewami z prawej strony dostrzegł dwie ludzkie postacie - Mary
Rittersdorf i kogoś jeszcze, o kim mówił galaretniak. Teraz zobaczył także samego
Ganimedejczyka, który znalazł schronienie obok wraku statku. W świetle płomienia
był to makabryczny widok, więc Baines stłumił pragnienie wybuchnięcia głośnym
śmiechem.
- Czy to terrański statek wojenny? - spytała Annette Golding.
- Nie - odparł Rittersdorf. - Spójrz na królika na jego burcie.
- Królik? - Jej oczy rozszerzyły się. - Czy to naprawdę żywe króliki? Czy jest
coś takiego?
- Nie - myśli galaretniaka dotarły do Gabriela Bainesa. Z widocznym żalem
Ganimedejczyk stwierdził: - Ta zjawa to Bunny Hentman, szukający pana, panie
Rittersdorf. Jak pan pesymistycznie przewidział, łatwo było zgadnąć, że jest na Alfie
III M2. Opuścił Brahe City niedługo po tym, gdy pan wyjechał z Terry. Odbieram te
myśli z jego mózgu - wyjaśnił. - Oczywiście do tej pory o tym nie wiedziałem, będąc
w stanie zarodka.
„Nic nie rozumiem - powiedział do siebie Gabriel Baines. - Kto to jest Bunny
Hentman, na litość boską? Królicze bóstwo? I dlaczego szuka Rittersdorfa?”
Właściwie nie był nawet pewien, kim był Rittersdorf. Mężem Mary Rittersdorf? Jej
bratem? Cała sytuacja mieszała mu się w głowie i zapragnął wrócić do Adolfville, na
stanowiska obronne, przygotowywane latami przez jego klan na wypadek podobnych
paskudnych sytuacji. „Na pewno jesteśmy zgubieni - stwierdził. - Oni wszyscy
działają przeciwko nam. Mansowie, doktor Rittersdorf, potężny statek z króliczym
totemem wymalowanym na boku i, gdzieś w pobliżu, wojska terrańskie, czekające, by
wkroczyć do akcji... Jakie mamy szansę? - W jego sercu zapłonęła iskierka
defetyzmu. - Czy zmieni się ona w płomień?” - pomyślał ponuro. Pochylił się nad
Annette Golding, która siedziała, próbując strząsnąć antytermiczną pianę z ramion, i
powiedział:
- Żegnaj.
- Dokąd idziesz, Gabe? - Spojrzała na niego dużymi, ciemnymi oczami.
- A jakie, do cholery, ma to znaczenie? - rzekł gorzko. Nie mieli tutaj żadnych
szans; w świetle płomienia stanowili idealny cel dla doktor Rittersdorf i jej lasera,
broni, z której zabiła już żołnierza Mansów.
Podniósł się chwiejnie, otrząsając się z piany jak mokry pies.
- Odchodzę - poinformował Annette, lecz od razu zrobiło mu się przykro. Z jej
powodu, nie z powodu własnej śmierci. - Chciałbym móc coś dla ciebie zrobić -
powiedział impulsywnie. - Ale ta kobieta jest szalona. I wiem o tym z pierwszej ręki.
- Och - odezwała się Annette i kiwnęła głową. - Więc nie poszło ci najlepiej?
Ten twój plan, który jej dotyczył. - Ukradkiem spojrzała na Rittersdorfa.
- „Najlepiej”, powiedziałaś? - Roześmiał się. To było naprawdę zabawne. -
Przypomnij mi, żebym ci to kiedyś opowiedział. - Pochylił się i pocałował ją. Twarz
Annette, śliska i wilgotna od piany, musnęła jego policzek. Potem wyprostował się i
odszedł. W świetle lśniącego jeszcze płomienia widział wszystko wyraźnie.
Szedł, czekając, aż dosięgnie go snop lasera. Blask był tak jasny, że
bezwiednie przymknął oczy. Zezując na boki, szedł krok po kroku bez wyraźnego
celu... „Dlaczego jeszcze nie strzeliła? Zaraz pewnie to zrobi. - Wiedział i pragnął, by
stało się to jak najszybciej. - Śmierć z rąk tej kobiety to odpowiedni los dla Pare” -
pomyślał z ironią.
Jakiś cień zagrodził mu drogę. Otworzył oczy. Trzy postacie i wszystkie
znajome. Stał twarzą w twarz z Sarah Apostoles, Omarem Diamondem i Ignatzem
Ledeburem, trojgiem ostatnich wizjonerów na tym księżycu albo, gdyby to ująć w
inny sposób, trojgiem największych dziwaków spośród wszystkich klanów. „Co oni
tutaj robią? Za pomocą lewitacji, teleportacji, czy czegoś innego, w każdym razie
dotarli tutaj dzięki neomagii”. - Na ich widok poczuł jedynie irytację. Sytuacja była
wystarczająco zagmatwana i bez nich.
- Zło stawia czoło złu - zaintonował sentencjonalnie Ignatz Ledebur. - Ale
nasi przyjaciele ocaleją. W nas pokładaj swoją wiarę, Gabe. Zobaczysz, że już
niedługo zostaniesz przeniesiony w bezpieczne miejsce za pomocą psychopompy. -
Wyciągnął rękę do Bainesa. Jego twarz zmieniła się.
- Nie mnie - odezwał się Baines. - Annette Golding, jej pomóżcie. - Wydało
mu się nagle, jakby zdjęto z niego cały ciężar bycia Pare. Pierwszy raz w życiu zrobił
coś, by uratować kogoś innego, a nie siebie.
- Ona także zostanie ocalona - zapewniła go Sarah Apostoles. - Dzięki tej
samej sile.
Nad ich głowami ryczały silniki ogromnego statku z wymalowanym
królikiem. Pojazd opuszczał się powoli. Schodził do lądowania.
12
Stojący obok Mary Dan Mageboom z CIA powiedział:
- Słyszałaś, co mówił galaretniak; na statku jest komik telewizyjny Bunny
Hentman, którego nazwisko znajduje się na naszej głównej liście poszukiwanych. -
Poruszony, szarpał się za gardło, najwyraźniej szukając przekaźnika interkomu,
łączącego go z potężną stacją CIA na pokładzie jednego z pobliskich terrańskich
statków.
- Słyszałam także i to, że nie jesteś człowiekiem, ale symulakronem - rzekła
Mary.
- Człowiek, śłowiek, co za różnica - mruknął Mageboom. Znalazł mikrofon i,
zupełnie ją ignorując, zaczął mówić do niego, informując przełożonych, że w końcu
odnalazł się Bunny Hentman. „I to wszystko - pomyślała Mary - na podstawie jednej
wypowiedzi ganimedejskiego grzyba”. Łatwowierność CIA przechodziła jej wszelkie
wyobrażenia. Ale jednak to mogła być prawda. Nie ulegało wątpliwości, że Hentman
znajduje się na pokładzie statku, na którego burcie widniał charakterystyczny symbol
królika, znany wszystkim widzom telewizyjnego show.
Przypomniała sobie ohydny epizod, gdy zwróciła się do organizacji
Hentmana, starając się za wszelką cenę uzyskać dla Chucka pracę scenarzysty.
Zgrabny, zręczny interesik - nigdy tego nie zapomni. Umowa, jak to eufemistycznie
nazwali. „Sprośne skunksy” - pomyślała, obserwując lądujący statek, podobny do
przerośniętej piłki futbolowej.
- Otrzymałem polecenie - odezwał się nagle Mageboom - bym zbliżył się do
tego statku i spróbował aresztować Bunny’ego. - Podniósł się.
Zaskoczona, patrzyła, jak biegnie w kierunku pojazdu. „Czy powinnam mu na
to pozwolić? - zapytała się w duchu. - Właściwie dlaczego nie?” - zdecydowała i
opuściła laser. Nie miała nic przeciwko Mageboomowi, bez względu na to, czy był
symulakronem czy człowiekiem. W każdym razie, jak na wszystkich pracowników
CIA, których spotkała w ciągu wielu lat życia z Chuckiem, Dan był wyjątkowo
nieudolny. „Chuck! - Od razu skupiła na nim swoją uwagę. - Przebyłeś długą drogę,
kochanie - pomyślała - i to tylko po to, by wyrównać dług. Czy warto było? Ale
znalazłeś też nową kobietę. Ciekawe, jak będzie ci się podobała schizofreniczka
polimorficzna w roli kochanki”. Wycelowała laser i strzeliła.
Nieprzyjemne białe światło płomienia nagle zgasło i znowu zapadła ciemność.
Przez chwilę Mary nie wiedziała, co się stało, a potem zrozumiała, że teraz, kiedy
statek już wylądował, iluminacja była zbędna. Po to zestrzelili płomień. Woleli od tej
chwili ciemność od światła, jak niektóre fotofobiczne uciekające za szafę.
Nie wiedziała, czy jej strzał dosięgnął Chucka. „Do diabła z tym” - pomyślała
skonsternowana i wściekła. A potem poczuła strach. W końcu to ona była w
niebezpieczeństwie. Chuck stał się mordercą. Była świadoma tego, że przybył, aby ją
zabić. Jego obecność na księżycu potwierdziła to, co z profesjonalną wnikliwością od
dawna podejrzewała. Dotarło do niej, że przecież podczas podróży i pierwszych dni
na Alfie III M2 to właśnie Chuck mógł być operatorem symulakrona Magebooma.
Ale dlaczego czekał, dlaczego nie zrobił tego od razu? Najważniejsze, że teraz
symulakron kierowano z Terry. Taka była procedura; Chuck wielokrotnie jej to
tłumaczył.
„Powinnam się stąd wydostać - powiedziała do siebie - zanim mnie zabije.
Dokąd mogę pójść? Wielkie statki wojenne nie mogą wkroczyć do akcji, bo
uniemożliwia to tarcza założona przez tych lunatyków i maniaków. Chociaż ciągle
jeszcze próbują się przez nią przebić”. Teraz, kiedy Mageboom odszedł, nie mogła za
jego pośrednictwem połączyć się z krążownikami. „Chciałabym być z powrotem na
Ziemi - powiedziała do siebie żałośnie. - Ten cały projekt wypadł fatalnie. To
szaleństwo; Chuck i ja próbujący pozabijać się nawzajem. Jak mogło się zdarzyć coś
tak ohydnego i psychopatycznego? Myślałam, że uda nam się żyć w separacji... Czy
po rozwodzie nie mam prawa tego oczekiwać? Nigdy nie powinnam była skłaniać
Boba Alfsona do robienia poczasowych zdjęć Chucka i tej dziewczyny - pomyślała. -
Pewnie ten fakt go tak rozwścieczył”. Teraz było już za późno. Nie tylko miała te
zdjęcia, ale jeszcze wykorzystała je w sądzie. Były dostępne w aktach publicznych,
więc każdy człowiek o chorobliwej ciekawości mógł je ożywić i bawić się, oglądając,
jak Chuck i ta cizia Trieste uprawiają miłość.
„In hoc signo vinces, kochanie. Chuck - pomyślała - chciałabym się poddać.
Chciałabym z tego wyjść, przez wzgląd na siebie, jeżeli nie na ciebie. Czy nie
możemy być... przyjaciółmi?”
Były to raczej płonne nadzieje.
Coś dziwnego wypełzło na widnokrąg. Patrzyła, dziwiąc się jego ogromowi.
Rzecz była zbyt nadzwyczajna, by mogła stanowić dzieło człowieka. Gwiazdy jakby
zmatowiały i częściowo przygasły w tym miejscu, a rzecz, czymkolwiek była, zaczęła
przybierać prawie zrozumiały kształt.
Była to ogromna jaszczurka i Mary nagle pojęła, czego jest świadkiem. Była
to schizofreniczna projekcja, część pierwotnego świata doświadczonego przez
zaawansowanych psychopatów. Coś bardzo typowego dla Alfy III M2. Tylko
dlaczego ona to widziała?
„Czy schizofrenik lub kilku działających razem, mogłoby skoordynować
swoje psychopatyczne postrzeganie z talentem psionicznym? Dziwaczny pomysł” -
stwierdziła nerwowo, mając nadzieję, że tak nie jest. Bo jeżeli opanowali tę
umiejętność podczas dwudziestopięcioletniej wolności, byłoby to zgubne.
Przypomniała sobie hebefrenika, którego spotkała w Gandhitown, tego,
którego może słusznie nazywali świętym, Ignatza Ledebura. Prócz brudu zobaczyła w
nim coś więcej - orzeźwiającą i trochę przerażającą aurę nadnaturalnych zdolności
skierowanych Bóg jeden wie gdzie. W każdym razie w końcu ją zafascynował.
Jaszczurka - uderzająco realna - przeciągnęła się, wyciągając szyję i otworzyła
pysk, z którego buchnęła zjawa podobna do ognistej kuli, rozświetlając tę część
nieba. Kula uniosła się do góry, jakby pod wpływem atmosfery. Mary odetchnęła z
ulgą - przynajmniej wznosiła się, a nie opadała. Była jednak pełna obaw; widok był
niesamowity. Za bardzo jej to przypominało tajemnicze sekwencje prześladujących ją
snów. Doświadczyła ich, ale nigdy nie starała się analizować nawet w głębi duszy. A
tym bardziej dyskutować o nich z kimkolwiek, z żadnym psychiatrą. Boże uchowaj.
Ognista kula przestała się wznosić i podzieliła się na świetliste smugi. Zorze
sunęły w dół i, ku jej przerażeniu, nagle zadrżały, jakby czyjąś ręką uformowane w
ogromne słowa. Słowa zawierały przesłanie. W sensie dosłownym. A przesłanie to, z
czego zdała sobie sprawę ze zgrozą i zakłopotaniem, skierowane było do niej.
Brzmiało ono:
DOKTOR RITTERSDORF
PROSZĘ UNIKNĄĆ ROZLEWU KRWI
A
POZWOLIMY PANI ODEJŚĆ
A potem mniejszymi błyszczącymi literami, jakby dopisanymi po namyśle:
ŚWIĘTY TRIUMWIRAT
„Postradali zmysły - powiedziała do siebie Mary Rittersdorf, czując, że
histeryczny śmiech wzbiera jej w gardle. - To nie ja szukam rozlewu krwi, to Chuck!
Dlaczego, na miłość boską, mnie się czepiają? Jeżeli jesteście tacy święci,
powinniście dostrzec coś tak oczywistego”. Ale potem zdała sobie sprawę, że może to
nie jest takie całkiem oczywiste. Strzeliła do Chucka, a przedtem zabiła żołnierza
Mansów, uciekającego do swego czołgu. Więc może jej świadomość, jej intencje, nie
były wcale takie czyste.
Pojawiły się kolejne słowa:
PROSZĘ ODPOWIEDZIEĆ
- Dobry Boże - zaprotestowała. - Jak?
Trudno było oczekiwać, że swoją odpowiedź wypisze ogniem na niebie. Nie
była triumwiratem hebefreników, świętych psychopatów. „To po prostu straszne -
powiedziała do siebie. - Groteska, którą muszę ścierpieć. I jeżeli mam ich słuchać,
wierzyć im, to jestem w jakiś sposób winna, odpowiedzialna za wrogość istniejącą
między mną a Chuckiem. A nie jestem”.
W okolicy statku Bunny’ego Hentmana błysnął czerwony snop lasera. To Dan
Mageboom, symulakron CIA, agent terenowy, walczył z nim. Zastanawiała się, jak
mu idzie. Pewnie średnio, znając CIA. W każdym razie życzyła mu szczęścia.
Ciekawa była, czy dla niego także Święty Triumwirat przygotował jakieś
instrukcje. Mageboom mógł otrzymać pomoc, ale sam czynnie zaangażował się we
frontalny atak na statek Hentmana, strzelając z uczuciem, które teraz wydawało się jej
nieludzkim poświęceniem. „Może być symulakronem, bo właściwie nim jest -
powiedziała do siebie - ale nie można o nim powiedzieć, że jest tchórzem. A wszyscy
pozostali? Ja sama, Chuck i ta jego dziewczyna, galaretniak w swym czołgu, każdy z
nas jest teraz przygwożdżony strachem, kierowany zwierzęcym instynktem
przetrwania”. Tylko Dan Mageboom, symulakron, przeszedł do ofensywy, a przecież
- przynajmniej tak to wyglądało - jego atak na statek Hentmana, skazany był z góry
na niepowodzenie.
Nowe, błyszczące, ogromne słowa pojawiły się na niebie. I, dzięki Bogu, tym
razem nie były skierowane konkretnie do niej - oszczędzono jej kolejnego
upokorzenia.
ZANIECHAJCIE WOJEN I KOCHAJCIE SIĘ
NAWZAJEM
„W porządku - zgodziła się Mary Rittersdorf. - Może ja zacznę. Pokocham
mojego eks-męża Chucka, który przybył tu, aby mnie zabić? Może być, jak na
początek?”
Czerwone błyski lasera obok statku Hentmana przybrały na intensywności.
Symulakron odmówił zastosowania się do Wielkiego Ostrzeżenia. Kontynuował
swoją daremną, ale ze wszech miar rycerską walkę.
Pierwszy raz w życiu Mary Rittersdorf w pełni kogoś podziwiała.
Od momentu pojawienia się statku Bunny’ego Hentmana galaretniak stał się
niespokojny. Jego myśli, docierające do Chucka Rittersdorfa, przesycone były
strachem.
- Odbieram upiornie zniekształcone zrozumienie ostatnich wypadków.
Emanuje ono ze statku Hentmana. On i jego personel, w szczególności kilku
Alfańczyków, wyśnili sobie teorię, która stawia pana w samym środku fikcyjnej
konspiracji przeciwko nim. - Galaretniak zamilkł na chwilę, a potem dodał: - Wysłali
szalupę.
- Po co? - spytał Chuck, czując, jak serce zaczyna mu bić mocniej.
- Zdjęcie zrobione podczas działania płomienia wykazało pańską obecność
tutaj. Szalupa wyląduje i zostanie pan aresztowany, to nieuniknione.
Gramoląc się na równe nogi, Chuck rzekł do Annette Golding: - Spróbuję
uciec, zostań tutaj.
Zaczął biec, nie wiedząc właściwie dokąd, po prostu kuśtykał po nierównej
powierzchni, jak mógł najszybciej.
Tymczasem statek Hentmana wylądował. Chuck, biegnąc, zdał sobie sprawę z
dziwnego zjawiska: obok pojazdu zapalały się, w formie nikłych błyskawic, czerwone
smugi lasera. Ktoś podjął ostrą walkę ze statkiem, gdy tylko otwarto właz.
Zastanawiał się, kto. Na pewno nie Mary. Jeden z klanów na księżycu? Może
Mansowie. Ale czy oni nie mieli za dużo roboty z utrzymaniem tarczy ochronnej nad
Da Vinci Heights? Tym bardziej że nie używali staromodnych laserów. Wyglądało to
raczej na CIA.
Najprawdopodobniej Mageboom. Symulakron otrzymał polecenie walki ze
statkiem Hentmana. I jako maszyna zrobił to.
„Mansowie - pomyślał - walczą z Terra. Mageboom reprezentujący CIA,
zajęty jest strzelaniną z Hentmanem. Moja była żona Mary walczy przeciwko mnie. A
Hentman jest moim wrogiem. Logicznie, czego to dowodzi? Przecież musi być
możliwe wyprowadzenie racjonalnego równania z tego barokowego ornamentu.
Pewnie można je jakoś uprościć. Jeżeli Mansowie walczą z Terra i Hentman walczy z
Terra, więc Mansowie i Hentman są sprzymierzeńcami. Hentman walczy przeciwko
mnie, więc jestem jego wrogiem i sprzymierzeńcem Terry. Mary walczy ze mną, a ja
walczę z Hentmanem, więc Mary jest sprzymierzeńcem Hentmana i wrogiem Terry.
Jednak Mary prowadzi ekspedycję terrańskich psychologów czyniących dobro. Więc
logicznie rzecz biorąc, Mary jest jednocześnie wrogiem i sprzymierzeńcem Terry.
To równanie było wewnętrznie sprzeczne. Było zbyt wielu uczestników walki,
robiących zbyt wiele nielogicznych rzeczy lub, jak w przypadku Mary, działających
na własną rękę.
Ale po chwili jego wysiłki, by wyprowadzić racjonalne równanie, przyniosły
owoce. Gdy tak kuśtykał w ciemności, udało mu się wniknąć we własny dylemat.
Walczył, by uratować się przed Hentmanem, wspólnikiem Alfańczyków i wrogiem
Terry.
To by znaczyło, biorąc pod uwagę rygorystyczną i nieprzekupną logikę, że on
sam był sprzymierzeńcem Terry, czy tego chciał, czy nie. Zapominając na chwilę o
Mary - jej działanie nie wynikało z upoważnienia terrańskich służb - udało mu się
wyraźnie zobaczyć całą sytuację. Całą jego nadzieją były terrańskie statki wojenne.
Tam dopiero będzie bezpieczny i tam powinien szukać schronienia.
Ale przypomniał sobie nagle, że klany Alfy III M2 walczyły z Terra.
Równanie było bardziej złożone, niż mu się to początkowo wydawało. Logicznie
ujmując, gdyby był sprzymierzeńcem Terry, byłby wrogiem klanów, wrogiem
Annette Golding i wszystkich na księżycu.
Przed nim zarysował się słabo jego cień. Jakieś światło, pochodzące z nieba,
ulegało materializacji. Następny płomień? Odwrócił się i stanął jak wryty.
Na niebie zobaczył ogromne ogniste litery. Wiadomość skierowana była do
jednej, wyróżnionej spośród wszystkich ludzi, osoby - do jego żony. „Proszę uniknąć
rozlewu krwi - głosiły słowa - a pozwolimy pani odejść”. Najwyraźniej była to
manifestacja obłąkanej, głupiej taktyki żyjących tu psychopatów, być może
zdegradowanych hebefreników z Gandhitown. Był pewien, że Mary oczywiście nie
zwróci na to uwagi. Jednak jaśniejące na niebie wezwanie pomogło mu zrozumieć
jeszcze jeden aspekt sprawy; klany tego księżyca widziały w Mary swojego wroga.
Mary była także jego wrogiem; próbował zabić ją, a ona jego. Według logiki, czyniło
go to sprzymierzeńcem klanów, lecz jego spokrewnienie z Terrą ukazywało go jako
wroga Alfy III M2. Nie było więc sposobu, by uniknąć konkluzji całej linii
logicznego rozumowania. Wniosek był żałosny. Chuck był jednocześnie
sprzymierzeńcem i wrogiem klanów Alfy III M2. Był jednocześnie za i przeciwko
nim.
W tym punkcie się poddał. Zaniechał używania logiki. Odwrócił się i znowu
zaczął biec. Stare przysłowie, efekt medytacji uczonych królów-wojowników
starożytnych Indii, brzmiące: „Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”, w tej
sytuacji nie znalazło zastosowania. I to by było na tyle.
Nisko nad jego głową coś zabrzęczało i ryknął sztucznie wzmocniony głos:
- Rittersdorf, stój! Zatrzymaj się, albo zabijemy cię na miejscu! - Głos grzmiał
i odbijał się echem od ziemi. Dochodził do niego z czegoś, o czym wiedział, że jest
szalupą Hentmana. Jak przewidział galaretniak, znaleźli go.
Zatrzymał się bez tchu.
Szalupa wisiała w powietrzu na wysokości dziesięciu stóp. Metalowa drabinka
opadła z hałasem na dół i jeszcze raz głos rozkazał:
- Właź na drabinkę, Rittersdorf! Bez rozglądania się i bez ociągania!
W mrokach nocy, rozjaśnianych jedynie błyszczącymi znakami na siebie,
magnezowa drabinka chwiała się lekko jak ogniwo łączące go z Wszechmogącym.
Chuck Rittersdorf chwycił ją i ze ściśniętym sercem zaczął się wspinać.
Chwilę później znalazł się w kabinie. Dwóch Terran o dzikich oczach, z laserami w
rękach, stanęło naprzeciw niego. „Płatne zbiry Bunny’ego Hentmana” - pomyślał.
Jednym z nich był Gerald Feld.
Drabinka została wciągnięta i szalupa, najszybciej jak to było możliwe,
pognała w stronę statku macierzystego.
- Ocaliliśmy ci życie - powiedział Feld. - Ta kobieta, twoja była żona,
rozerwałaby cię na strzępy, gdybyś tam został.
- I co z tego? - spytał Chuck.
- To, że płacimy dobrem za zło. A czego ci więcej trzeba? Nie licz, że udało ci
się wytrącić Bunny’ego z równowagi. Jest zbyt wielkim człowiekiem, by nie umiał
sobie poradzić z tym wszystkim. W końcu zawsze może wyemigrować do imperium
alfańskiego. - Feld spróbował się uśmiechnąć, jakby ta myśl wydała mu się
szczególnie zabawna. Z punktu widzenia Hentmana znaczyło to, że sprawy nie szły
znowu tak źle; zawsze istniało jakieś wyjście.
W burcie statku macierzystego otworzył się luk i szalupa została wessana do
kanału wiodącego do wewnętrznego lądowiska.
Kiedy otworzono włazy, Chuck Rittersdorf znalazł się twarzą w twarz z
Bunnym Hentmanem, który otarł czoło i powiedział:
- Jakiś szaleniec nas atakuje. Sądząc ze sposobu walki, to któryś z tutejszych
psychopatów. - Statek zadrżał. - Widzisz? - rzekł Hentman z wściekłością. - Atakuje
nas z broni ręcznej. - Machnął ręką na Chucka i dodał: - Chodź ze mną, Rittersdorf,
chciałbym z tobą porozmawiać. Od cholery było z nami nieporozumień, ale myślę, że
ciągle możemy to jakoś rozwiązać, prawda?
- Między nami - poprawił Chuck machinalnie.
Hentman poprowadził go wąskim korytarzem, a Chuck posłusznie szedł za
nim. Jak dotąd nie pojawił się nikt z laserem wymierzonym w niego, ale i tak był
posłuszny. Taki ktoś potencjalnie istniał - Chuck był przecież więźniem organizacji.
Korytarzem, tuż przed nimi, przeszła ubrana tylko w szorty dziewczyna,
paląca w zamyśleniu papierosa. Wydała mu się znajoma. Kiedy zniknęła za drzwiami,
skojarzył ją sobie. To była Patty Weaver. Opuszczając Układ Słoneczny, Hentman
był wystarczająco zapobiegliwy, by zabrać ze sobą przynajmniej jedną kochankę.
- Tutaj - powiedział Hentman, otwierając jakieś drzwi.
Weszli do wnętrza małej pustej kabiny. Bunny zamknął drzwi i natychmiast
zaczął niezmordowanie, z wściekłością chodzić w tę i z powrotem. Milczał z
zatroskaną miną. Statek ciągle drżał od trafiających w niego ciosów. Raz światło w
kabinie przygasło, ale wkrótce rozjaśniło się ponownie. Hentman spojrzał w górę, po
czym podjął przerwany chód.
- Rittersdorf - odezwał się w końcu. - Nie miałem wyboru, musiałem przejść...
- Rozległo się pukanie. - Jezu - rzekł Hentman zniecierpliwiony i kopnięciem
otworzył drzwi. - Ach, to ty. - Na zewnątrz, ubrana teraz w rozchełstaną bawełnianą
koszulę, stała Patty Weaver.
- Chciałam tylko przeprosić pana Rittersdorfa za... - zaczęła.
- Idź stąd - odparł Hentman, zamykając drzwi, i odwrócił się do Chucka. -
Musiałem przejść do Alfańczyków. - Wielkie krople potu, podobne do wosku,
pojawiły się na jego czole; nie zadał sobie trudu, aby je wytrzeć. - Czy mnie za to
potępiasz? Moja kariera została zrujnowana przez to cholerne CIA, straciłem
wszystko na Ziemi. Gdybym mógł...
- Ona ma duże piersi - powiedział Chuck.
- Kto? Patty? A, tak. - Hentman kiwnął głową. - To te operacje, których
dokonują w Hollywood i Nowym Jorku. Teraz to bardziej świr niż zwykłe
powiększanie. I ona też to sobie zrobiła. Nadawałaby się świetnie do mojego show,
jak zresztą mnóstwo innych rzeczy. Szkoda, że nie wyszły. Wiesz, o mały włos, a nie
udałoby mi się wydostać z Brahe City. Myśleli, że mnie mają, ale oczywiście w porę
zostałem ostrzeżony. W ostatniej chwili. - Spojrzał na Chucka oskarżycielsko. -
Gdyby mi się udało oddać Alfę III M2 Alfańczykom, to byłbym w domu. Mógłbym
resztę życia przeżyć w spokoju. Jeżeli nie, jeżeli Terra przejmie ten księżyc, wtedy
przepadłem. - Wyglądał na zmęczonego i przygnębionego. Opowiadanie tego
wszystkiego Chuckowi było ponad jego siły. - Co ty na to? - mruknął. - No, odezwij
się.
- Hmm - odparł Chuck.
- Czy to jest komentarz?
- Jeżeli sobie wyobrażasz, że mam jakiś wpływ na moją byłą żonę i jej
meldunki dla TERPLAN-u w tej...
- Nie - przyznał Hentman, kiwając głową. - Wiem, że nie możesz wpłynąć na
jej decyzje odnośnie do tej operacji. Widzieliśmy was wszystkich tam, na dole, kiedy
strzelaliście do siebie. Jak zwierzęta. - Patrzył groźnie; siły mu powracały. - Zabiłeś
mojego szwagra, Cherigana, gotów jesteś zabić własną żonę... Jak wy żyjecie, ludzie?
Nigdy czegoś takiego nie widziałem. I to, że zdradziłeś CIA miejsce mojego pobytu.
- Opuścił nas Duch Święty - rzekł Chuck.
- Chluśnięty? Co za Chluśnięty? - Hentman zmarszczył nos.
- Tutaj trwa wojna, powiedzmy. Może to trochę tłumaczy. Jeżeli nie... -
Wzruszył ramionami. Nic innego nie mógł zrobić.
- Ta niezła dziewczyna, z którą leżałeś tam na dole - rzekł Hentman - gdy
twoja „była” do was strzelała, to jakiś miejscowy czubek, prawda? Z jednej z
tutejszych osad? - Przyjrzał się uważnie Chuckowi.
- Można to tak nazwać - odparł Chuck z niechęcią. Określenie nie bardzo mu
się podobało.
- Możesz się dzięki niej dostać do ich międzyklanowego najwyższego
zgromadzenia?
- Tak sądzę.
- To jedyne rozsądne rozwiązanie - powiedział Hentman. - Z tym twoim
cholernym Chluśniętym, czy bez niego, ktokolwiek by to był. Musisz dostać się do
zgromadzenia i sprawić, by wysłuchali twoich propozycji. - Hentman wyprostował
się, jego głos brzmiał stanowczo. - Powiedz im, że muszą poprosić Alfańczyków, by
tu wkroczyli i zajęli księżyc. Tak, by legalnie stał się terytorium alfańskim, zgodnie z
tymi cholernymi protokołami czy czymś takim. Niezupełnie to rozumiem, ale
Alfańczycy i Terra się z nimi liczą. W zamian za to... - Nie spuszczał wzroku z
twarzy Chucka, wręcz świdrował go swoimi małymi oczkami. - Alfańczycy
zagwarantują klanom swobody obywatelskie. Żadnej hospitalizacji. Żadnej terapii.
Nie będziecie traktowani jak półgłówki, będziecie traktowani jako bona fide
koloniści, posiadający ziemię, zaangażowani w produkcję i handel. Możecie robić
wszystko.
- Nie mów „wy” - rzekł Chuck. - Nie należę do żadnego klanu.
- Myślisz, że na to pójdą?
- Ja... naprawdę nie wiem.
- Oczywiście, że nie wiesz. Byłeś tu wcześniej z tym symulakronem CIA.
Nasz agent, nasz informator w CIA, opowiadał nam o każdym twoim ruchu.
„Więc miałem rację, w CIA był człowiek Hentmana - pomyślał. - W CIA
nastąpiła infiltracja”.
- Nie patrz tak na mnie - powiedział Hentman. - Oni też mają swoje wtyki, nie
zapominaj o tym. Niestety, nigdy nie udało mi się dojść, kto to jest. Czasami myślę,
że to Jeny Feld, czasami że Dark. W każdym razie, dzięki naszemu człowiekowi w
CIA dowiedzieliśmy się, że jesteś zawieszony i, naturalnie, zwolniliśmy cię. Co
mogłeś dla nas zrobić, nie mogąc dotrzeć do swojej żony tu, na Alfie III M2? Bądźmy
rozsądni.
- A dzięki ich agentowi w waszej organizacji... - rzekł Chuck.
- Taa, w ciągu kilku minut CIA wiedziało, że odrzuciłem pomysł scenariusza i
zwolniłem cię. Więc ruszyli do akcji, myśląc, że mnie mają... Czytałeś w gazetach.
Ale, oczywiście dzięki mojemu agentowi u nich wiedziałem, że ostrze opadnie, więc
uciekłem. A ich kapuś w mojej organizacji powiadomił ich, że opuściłem Terrę, lecz
nie wiedział dokładnie, gdzie jestem. Tylko Cherigan i Feld wiedzieli. - I dodał
filozoficznie: - Może nigdy się nie dowiem, kogo ma tutaj CIA. Teraz to już
nieistotne. Większość moich interesów z Alfańczykami utrzymuję w tajemnicy nawet
przed członkami mojego personelu, ponieważ oczywiście wiem, że jesteśmy śledzeni
od samego początku. - Potrząsnął głową. - Co za bałagan.
- Kto jest waszym agentem w CIA? - zapytał Chuck.
- Jack Elwood. - Hentman uśmiechnął się krzywo, ubawiony reakcją Chucka.
- A jak myślisz, dlaczego Elwood zgodził się dać ci ten drogi statek pościgowy?
Kazałem mu to zrobić. Chciałem, żebyś się tu dostał. Jak myślisz, dlaczego Elwood
tak silnie nalegał, abyś przejął kontrolę nad symulakronem Mageboomem? To była
moja strategia. Od samego początku. A teraz posłuchamy twoich informacji o tych
klanach tutaj i o tym, w którą stronę skoczą.
Oto w jaki sposób Hentman i jego pisarze byli w stanie stworzyć ten tak
zwany „scenariusz telewizyjny”, który tak bardzo zapadł w jego pamięć;
manewrowali Chuckiem za pośrednictwem Elwooda.
Ale to nie była cała prawda. Elwood mógł poinformować organizację
Hentmana o istnieniu symulakrona, o tym, kto nim kierował i dokąd był wysłany, ale
to było wszystko. Elwood nie znał całej reszty.
- Rzeczywiście, byłem tu wcześniej - rzekł Chuck. - I spędziłem tu trochę
czasu, ale tylko w osadzie Hebów, która nie jest reprezentatywna. Hebowie nie są na
szczycie hierarchii. Nie posiadam żadnej wiedzy o Pare, ani Mansach, a to oni tutaj
rządzą. - Przypomniał sobie analizę sytuacyjną przeprowadzoną przez Mary i jej opis
zawiłego systemu kastowego na Alfie III M2. Okazał się on słuszny.
Hentman spojrzał na niego uważnie i zapytał:
- Spróbujesz? Ja osobiście wierzę, że wszyscy mogą coś na tym zyskać.
Gdybym był na ich miejscu, poszedłbym na to. Ich jedyną i alternatywą jest
przymusowa hospitalizacja, nic poza tym. Wóz albo przewóz, powiedz im tak. A ja
powiem ci, co ty będziesz z tego miał.
. - Bardzo proszę - rzekł Chuck. - Proszę szeroko omówić ten aspekt.
- Jeżeli to zrobisz, polecimy Elwoodowi przyjąć cię z powrotem do CIA.
Chuck milczał.
- No nieźle - poskarżył się Hentman żałośnie. - Nawet nie raczysz
odpowiedzieć. W porządku, widziałeś na statku Patty Weaver. Polecimy jej być miłą
dla ciebie. Wiesz, co mam na myśli? - Przez jego twarz przebiegł pospieszny,
nerwowy skurcz, imitujący mrugnięcie okiem.
- Nie - powiedział Chuck dobitnie.
- W porządku, Rittersdorf - westchnął Hentman. - Zależy nam na tym. Jeżeli
zrobisz to, rzucimy ci wielką kość. - Głęboko, ze świstem zaczerpnął powietrze. -
Zagwarantujemy ci zabicie żony. Najbardziej bezbolesne i najszybciej, jak to
możliwe. A to znaczy bardzo bezboleśnie... i bardzo szybko.
Po chwili, która obu im wydała się wiekiem, Chuck Rittersdorf odezwał się:
- Nie wiem, dlaczego sądzisz, że tak bardzo zależy mi na śmierci Mary. -
Udało mu się wytrzymać przenikliwe spojrzenie Hentmana, ale kosztowało go to
wiele wysiłku.
- Jak powiedziałem... Widziałem was tam na dole, strzelających do siebie na
oślep. Jak para dzikich zwierząt.
- Broniłem się.
- Jasne - rzekł Hentman, kiwając głową ironicznie.
- Nic z tego, co widziałeś na tym księżycu, a co dotyczyło mnie i Mary, nie
zasugerowałoby ci tego. Musiałeś przybyć na Alfę III M2 z tym przekonaniem. I nie
dowiedziałeś się tego od Elwooda, bo on też nie mógł o tym wiedzieć. Więc oszczędź
sobie trudu opowiadania mi, jak to Elwood...
- W porządku - powiedział Hentman szorstko. - Elwood sprzedał nam tę część
o tobie i symulakronie. W ten sposób dostała się ona do scenariusza. Ale nie powiem
ci, skąd wziąłem resztę. To tyle.
- Nie pójdę do zgromadzenia - rzekł Chuck. - To tyle.
- Co za różnica, skąd się dowiedziałem? - zapytał Hentman wściekły. -
Powiedzmy, że wiem i już. Nie prosiłem o tę informację. Dopisaliśmy to po namyśle,
bo kiedy ona mi powiedziała... - przerwał nagle.
- Joan Trieste - domyślił się Chuck. Pracowała z galaretniakiem, więc musiało
tak być. I teraz to wyszło na jaw. Ale miało już bardzo małe znaczenie.
- Nie zmieniajmy teraz tematu. Chcesz, żeby zabito twoją żonę, czy nie?
Zdecyduj się. - Hentman czekał niecierpliwie.
- Nie - odparł Chuck i potrząsnął głową. Nie miał żadnych wątpliwości.
Rozwiązanie leżało w zasięgu ręki i on je odrzucił. Ostatecznie.
- Chcesz to zrobić sam. - Hentman wzdrygnął się.
- Nie - odpowiedział. - Twoja oferta przypomniała mi Cherigana, zabijającego
galaretniaka w korytarzu obok mojego mieszkadła. Stanęło mi to wszystko przed
oczami, tylko zamiast Lorda Runninga Clama ginęła Mary. - „I - pomyślał - to wcale
nie jest to, czego chcę. Myliłem się. Ten straszny wypadek czegoś mnie nauczył; nie
mogę tego zapomnieć. Ale w takim razie czego chcę od Mary?” Sam już nie wiedział
i być może nigdy się nie dowie.
Hentman wyciągnął chusteczkę, by otrzeć czoło.
- Co za numer. Ty i twoje życie rodzinne niweczycie plany dwóch
interukładowych imperiów, Terry i Alfy. Czy myślałeś o tym w ten sposób? Poddaję
się. Szczerze mówiąc, jestem zadowolony, że powiedziałeś „nie”, ale nie mogliśmy
znaleźć nic innego do zaoferowania. Sądziliśmy, że tego właśnie najbardziej
pragniesz.
- Też tak sądziłem - odparł Chuck. „Chyba muszę ją jeszcze kochać - zdał
sobie sprawę. - Kobietę, która zamordowała żołnierza Mansów, gdy próbował uciec
do swego czołgu. Ale, przynajmniej w jej mniemaniu, broniła się, a kto mógłby ją za
to winić?”
Znowu ktoś zapukał do drzwi.
- Panie Hentman?
Bunny otworzył i do środka wbiegł Gerald Feld.
- Panie Hentman, odebraliśmy telepatyczną emanację myśli ganimedejskiego
galaretniaka. Jest gdzieś w pobliżu statku. Chce, żebyśmy go wpuścili do środka, by
mógł... - spojrzał na Chucka. - By mógł być z panem Rittersdorfem. Mówi, że chce
„podzielić jego los”. - Feld skrzywił się. - Bardzo się o niego niepokoi. - Wyglądał na
zniechęconego.
- Wpuść tego cholernego stwora - polecił Hentman, a gdy Feld wyszedł,
zwrócił się do Chucka: - Szczerze mówiąc, nie wiem, co z tobą będzie, Rittersdorf. Za
co się nie weźmiesz, wszystko jest nie tak. Twoje małżeństwo, twoja praca, podróż
tutaj, a potem zmiana planów. Co ci właściwie zostało?
- Myślę, że może Duch Święty powrócił - odparł Chuck. Na to przynajmniej
wyglądało w świetle faktu, że w ostatniej chwili zmienił zdanie co do oferty
Hentmana dotyczącej Mary.
- Kim jest ten ktoś, o którym ciągle mówisz?
- DUCH ŚWIĘTY - odpowiedział Chuck. - To jest w każdym człowieku, ale
trudno to znaleźć.
- Dlaczego nie wypełnisz tej próżni czymś szlachetnym? Na przykład
ratowaniem tych świrów na Alfie III M2 przed przymusową hospitalizacją?
Przynajmniej wrócisz do CIA. Na statku jest kilku wpływowych alfańskich
wojskowych... W ciągu paru godzin mogą sprowadzić oficjalne samoloty, by przejąć
w formalne, legalne posiadanie ten księżyc. Oczywiście terrańskie statki wojskowe są
gdzieś w pobliżu, ale to tylko dowodzi, jak bardzo ostrożnie trzeba przeprowadzać tę
operację. Jesteś byłym pracownikiem CIA, powinieneś więc umieć opracować jakąś
sztuczkę.
- Zastanawiam się, jakby to było - powiedział Chuck - spędzić resztę życia na
tym księżycu w otoczeniu samych psychopatów.
- A jak, do diabła, wcześniej żyłeś? Choćby twoje stosunki z rąbniętą
małżonką. Dasz sobie radę, znajdziesz sobie do łóżka jakąś cizię, która zastąpi ci
Mary. W świetle naszego płomienia mieliśmy szczególnie dobry widok... A ta, z którą
leżałeś... Niezła jest, prawda?
- Annette Golding - odparł Chuck. - Schizofrenia polimorficzna.
- Tak, i co z tego? Nie jest dobra?
Po chwili wahania Chuck odrzekł:
- Może. - Nie był lekarzem, ale Annette Golding nie wyglądała na bardzo
chorą. Właściwie nawet mniej niż Mary. Ale oczywiście lepiej znał Mary, chociaż
mimo wszystko...
Rozległo się stukanie do drzwi. Wszedł Gerald Feld i powiedział:
- Panie Hentman, zidentyfikowaliśmy tego faceta, który nas atakuje. To
symulakron CIA, Daniel Mageboom. Ganimedejski galaretniak udzielił nam tej
informacji za wpuszczenie do środka. Mam pomysł...
- Myślę, że to ten sam pomysł, który i mnie przyszedł do głowy - przerwał
Hentman. - A jeżeli nie, to nie chcę go słyszeć. - Odwrócił się do Chucka. -
Skontaktujemy się z Jackiem Elwoodem w biurze CIA w San Francisco i zmusimy
go, żeby odsunął obecnego operatora symulakrona. Kimkolwiek by był. Zapewne to
Petrie. - Najwyraźniej Hentman był całkowicie obeznany w funkcjonowaniu biura
CIA w San Francisco. - Potem, Rittersdorf, ty przejmiesz kontrolę nad robotem.
Dopóki utrzymamy kontakt radiowy, można to będzie zrobić. A potrzebujemy nie tak
znowu wiele informacji. Jedynie: jak go włączyć i wyłączyć. Zrobisz to dla nas?
- Pytanie: dlaczego? - rzekł Chuck.
- B-bo rozwali nam generator i wszyscy wylecimy w powietrze
- odparł Hentman, mrugając niecierpliwie. - Rozwali nas tym swoim
cholernym laserem. Dlatego masz to zrobić.
- Ciebie też zabije - wyjaśnił Feld Chuckowi. - I ciebie, i ganimedejskiego
galaretniaka.
- Jeżeli pójdę do najwyższego zgromadzenia tego księżyca - powiedział
Chuck - i poproszę ich, aby szukali protekcji u Alfańczyków, i oni to zrobią, może to
wywołać kolejną wielką wojnę między Alfą i Terra.
- Cholera, wcale nie tak - stwierdził z emfazą Hentman. - Ten księżyc tak
bardzo nie obchodzi Terry. „Operacja Pięćdziesiąt Minut” to nic ważnego, takie tam...
Uwierz mi, mam mnóstwo kontaktów, więc wiem. Gdyby ich to tak bardzo
interesowało, wkroczyliby tu wiele lat temu, prawda?
- Bunny ma rację - dodał Feld. - Nasz człowiek w TERPLAN-ie sprawdził to
już dawno temu.
- Myślę, że to niezłe wyjaśnienie - rzekł Chuck.
Hentman i Feld wyraźnie odetchnęli z ulgą.
- Zabiorę ten projekt do Adolfville - powiedział Chuck. - I jeżeli uda mi się
skłonić klany do zwołania narady zgromadzenia, przedstawię im go. Ale zrobię to na
swój własny sposób.
- To znaczy jak? - zapytał nerwowo Hentman.
- Nie jestem dobrym mówcą - odparł. - Moją pracą jest programowanie
symulakronów, i właśnie symulakron pójdzie na zgromadzenie. Mogę go
nafaszerować lepszymi argumentami, niż te, które sam bym wysunął. - „A poza tym -
ale tego już nie powiedział głośno - będę znacznie bardziej bezpieczny na statku
Hentmana, niż w Adolfville. Armia terrańska może lada chwila przebić się przez
tarczę Mansów i wtedy pierwszą rzeczą będzie obława na zgromadzenie. Ktoś stojący
wówczas przed zgromadzeniem i proponujący lojalność wobec imperium alfańskiego
łatwo się będzie odróżniał. Propozycja pochodząca od obywatela Terry zostałaby
odebrana, słusznie zresztą, jako akt zdrady. To, co robię - pomyślał zaskoczony
Chuck - to wiązanie swojego losu z losem Hentmana”.
Uspokajające myśli galaretniaka dotarły do jego głowy:
- Dokonał pan słusznego wyboru, panie Rittersdorf. Najpierw decyzja, by
zostawić żonę przy życiu, i teraz to. W najgorszym wypadku staniemy się poddanymi
imperium Alfy. A myślę, że uda nam się przeżyć pod ich rządami.
Hentman, który również odbierał te myśli, uśmiechnął się szeroko.
- Uściśnijmy sobie dłonie - powiedział, wyciągając rękę do Chucka.
Umowa o zdradzie, na dobre i złe, została zawarta.
13
Masywny czołg Mansów z jarzącymi się światłami, brzęcząc i grzechocząc,
zahamował koło Gabriela Bainesa i Annette Golding. Wieżyczka czołgu odskoczyła i
Mans ostrożnie wyjrzał ze środka.
W otaczających ich ciemnościach nie pojawił się snop lasera. „Może -
pomyślał z nadzieją Gabriel Baines - pani Rittersdorf zastosowała się do prośby
Świętego Triumwiratu, do ognistych liter na niebie”. W każdym razie była to szansa
dla niego i Annette, jak obiecał im Ignatz Ledebur.
Szybko poderwał się na równe nogi, szarpnął Annette i oboje pognali wzdłuż
boku czołgu. Mans pomógł im wejść do środka i we trójkę wpadli do ciasnej kabiny,
dyszący i spoceni.
„Uciekliśmy” - powiedział Gabriel do siebie. Ale nie czuł radości. Nie
wydawało mu się to takie ważne. Wobec tego wszystkiego, co działo się dookoła, ich
dokonanie wydawało się bardzo małe. Wyciągnął rękę i objął Annette.
- Wy jesteście Golding i Baines - zapytał Mans - członkowie zgromadzenia?
- Tak - odparła Annette.
- Howard Straw kazał mi was złapać - wyjaśnił Mans, siadając za pulpitem
sterowniczym czołgu i uruchamiając silniki. - Mam was zawieźć do Adolfville.
Odbędzie się następne spotkanie zgromadzenia i Straw nalega, żebyście tam byli.
„Więc uratował nas tylko dlatego, że potrzebne mu nasze głosy - pomyślał
Baines. - I tylko dlatego Mary Rittersdorf nie zdąży powystrzelać nas w pierwszych
blaskach wschodzącego słońca”.
Zabawne. Ale jednocześnie było to świadectwo więzi łączącej klany. Więzi,
która obejmowała nawet skromnych Hebów.
W Adolfville kierowca czołgu wysadził ich przed wielkim, kamiennym
budynkiem. Gabriel Baines i Annette Golding weszli po dobrze znanych schodach.
Żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Zmęczeni i brudni od leżenia godzinami pod
nocnym niebem nie byli w nastroju do banalnych pogawędek.
„Potrzebujemy sześciu godzin snu, a nie spotkania” - pomyślał Baines.
Zastanawiał się, jaka była przyczyna zwołania zgromadzenia. Czy mieszkańcy
księżyca nie podjęli już decyzji, rozpoczynając walkę z najeźdźcami terrańskimi? Co
jeszcze można było zrobić?
W przedpokoju gabinetu-zgromadzenia Gabriel Baines zatrzymał się.
- Chyba wyślę przodem mojego symulakrona - powiedział do Annette.
Specjalnym kluczem otworzył schowek, w którym legalnie przechowywał robota,
dzieło Mansów. Nigdy nic nie wiadomo, a głupio by było stracić życie teraz, gdy
umknęli doktor Rittersdorf.
- Och, wy Pare... - rzekła Annette ze smutnym rozbawieniem.
Po uruchomieniu mechanizmu symulakron Gabriela Bainesa wytoczył się z
warkotem.
- Dzień dobry panu - odezwał się, a potem skinął głową Annette. - Panno
Golding. Pójdę teraz, proszę pana. - Z uprzejmie pochyloną głową przeszedł koło
nich i wszedł energicznie do gabinetu zgromadzenia.
- Czy to wszystko niczego cię nie nauczyło? - zapytała Annette, gdy czekali
na powrót symulakrona.
- Na przykład?
- Że nie ma obrony doskonałej. Nie istnieje żadne zabezpieczenie. Żyć to
znaczy być narażonym; istotą życia jest ryzyko.
- Cóż - odparł Baines przebiegle. - Możesz zrobić tyle, na ile cię stać, żeby się
ochronić. Nigdy nie zaszkodzi spróbować. - To także była część życia i każda istota
podejmowała takie próby.
Symulakron Bainesa wrócił i złożył formalny raport:
- Szkodliwych gazów nie ma, nie ma też substancji trujących w dzbanie z
wodą, otworów strzelniczych na karabiny maszynowe i maszyn piekielnych. Nie
istnieje też zagrożenie wyładowań elektrycznych. Może pan bezpiecznie wejść. -
Przerwał, kończąc swe zadanie, a potem, ku ich zaskoczeniu, zaklekotał ponownie: -
Jednakże chciałbym zwrócić pańską uwagę na fakt, iż w gabinecie jest jeszcze jeden
symulakron. I wcale mi się on nie podoba, ani trochę.
- Kto to? - spytał Baines zdumiony. Tylko Pare mógł tak drżeć o własną skórę,
by używać drogiego symulakrona. A Gabriel był oczywiście jedynym delegatem
Pare.
- Osoba, która zwraca się do zgromadzenia - odparł jego symulakron. - Ten,
na którego czekali delegaci, to symulakron.
Gabriel Baines otworzył drzwi i zerknął do środka. Wszyscy już byli, a przed
nimi stał towarzysz Mary Rittersdorf, Daniel Mageboom, który według galaretniaka
był z nią podczas ataku laserowego na jej męża, Mansa, Gabriela i Annette Golding.
Co tutaj robił Mageboom? Symulakron Bainesa był naprawdę dobry. Łamiąc
wszystkie swoje zasady, Gabriel wszedł i zajął miejsce.
„A teraz - pomyślał - doktor Rittersdorf powystrzela nas wszystkich z
ukrycia”.
- Pozwólcie mi wyjaśnić - powiedział symulakron Mageboom, gdy tylko
Gabriel Baines i Annette Golding usiedli. - Jestem Chuck Rittersdorf; w tej chwili
kieruję robotem z pobliskiego miejsca na Alfie III M2, z międzyukładowego statku
Bunny’ego Hentmana. Pewnie go widzieliście, na burcie ma wymalowanego królika.
- Więc nie występujesz już z ramienia terrańskiej agencji wywiadowczej CIA
- przerwał ostro Howard Straw.
- To prawda - przyznał symulakron Mageboom. - Odebraliśmy CIA kontrolę
nad tym urządzeniem, przynajmniej na jakiś czas. Oto propozycja, która, jak sądzimy,
daje największe nadzieje Alfie III M2 i wszystkim klanom. Musicie, formalnie, jako
najwyższa władza księżyca, natychmiast zwrócić się do Alfańczyków z prośbą o
wkroczenie i aneksję. Dadzą wam gwarancję traktowania was jako prawowitych
osadników, a nie pacjentów szpitala. Ta aneksja może zostać dokonana za
pośrednictwem statku Hentmana, na którym w tej chwili dwóch wysoko
postawionych urzędników alfańskich...
Symulakron bryknął, wstrząsnął się i zamilkł.
- Coś z nim nie tak - powiedział Howard Straw, wstając.
Nagle symulakron Mageboom rzekł:
- Wrzzzzzzzzzzzzmus. Kadraks an wigdum niddd. - Jego ramiona
zatrzepotały. Opuścił głowę i oświadczył: - Ib srwn dngmmmm kunk!
Howard Straw gapił się na niego blady i spięty, a potem odwrócił się do
Gabriela Bainesa:
- CIA z Terry włączyła się do hiperprzestrzeni transmisji ze statku Hentmana.
- Klepnął się po udzie, znalazł broń, podniósł ją i zamknął jedno oko, by dokładnie
wycelować.
- To, co powiedziałem przed chwilą - stwierdził symulakron Mageboom,
jakby zmienionym, bardziej podniesionym głosem - powinno zostać zlekceważone
jako zdradziecka pułapka i absurdalne złudzenie. Szukanie tak zwanej ochrony u
imperium alfańskiego będzie dla Alfy III M2 czynem samobójczym z jednego
powodu...
Jednym strzałem Howard Straw unieszkodliwił symulakrona; Mageboom, z
przedziurawionym obwodem mózgowym, z trzaskiem zwalił się na ziemię. Zapadła
cisza. Symulakron nie poruszył się więcej. Po chwili Straw odłożył broń i usiadł
roztrzęsiony.
- CIA w San Francisco odebrało kontrolę Rittersdorfowi - powiedział.
Niepotrzebnie, ponieważ wszyscy delegaci, nawet Heb Jacob Simion, śledzili
uważnie bieg wypadków.
- Wszyscy jednak słyszeliśmy propozycję Rittersdorfa. A to jest teraz istotne.
- Obrzucił spojrzeniem zebranych. - Powinniśmy działać szybko. Przeprowadźmy
głosowanie.
- Głosuję za przyjęciem propozycji Rittersdorfa - powiedział Gabriel Baines,
myśląc, że gdyby nie szybka reakcja Howarda Strawa, symulakron - ponownie pod
kontrolą Terry - mógłby eksplodować i pozabijać ich wszystkich.
- Popieram - rzekła Annette Golding z ogromnym napięciem. Gdy podliczono
głosy, okazało się, że wszyscy, oprócz Dino Wattersa, nędznego Depa, opowiedzieli
się za aneksją.
- Co się z tobą dzieje? - zapytał Depa zaciekawiony Gabriel Baines.
Głuchym, pełnym rozpaczy głosem Dep odpowiedział:
- Myślę, że to beznadziejne. Terrańskie statki wojskowe są za blisko. Tarcze
Mansów nie wytrzymają zbyt długo. Albo nie uda się nam skontaktować ze statkiem
Hentmana. Coś na pewno się nam nie uda i Terranie powyrzynają nas do ostatniego.
A w dodatku boli mnie żołądek od czasu, kiedy się pierwszy raz zebraliśmy - dodał. -
Chyba mam raka.
Howard Straw przycisnął guzik i wszedł lokaj zgromadzenia, niosąc
przenośny nadajnik radiowy.
- Skontaktuję się teraz ze statkiem Hentmana - oświadczył Mans i włączył
nadajnik.
Rozmawiając drogą radiową z resztkami swojej organizacji z Terry, Bunny
Hentman podniósł głowę i z nieprzytomnym wyrazem twarzy powiedział do Chucka
Rittersdorfa:
- Powiem ci, co się stało. Ten facet, London, szef oddziału CIA w San
Francisco i przełożony Elwooda, załapał, co się dzieje. Przez cały czas śledził
działalność symulakrona. Już wcześniej musiał coś podejrzewać. Nic dziwnego, skoro
uciekłem.
- Czy Elwood nie żyje? - zapytał Chuck.
- Żyje, tylko trzymają go w twierdzy CIA. I Petri ponownie przejął kontrolę. -
Hentman podniósł się, chwilowo przerywając połączenie z Terra. - Ale nie odzyskali
kontroli nad Mageboomem na czas.
- Jesteś optymistą - rzekł Chuck.
- Słuchaj - powiedział energicznie Hentman. - Ci ludzie w Adolfville mogą
być z prawnego i medycznego punktu widzenia obłąkani, ale nie są głupi.
Szczególnie, jeżeli w grę wchodzi ich własne bezpieczeństwo. Słyszeli propozycję i
założę się, że teraz głosują za jej przyjęciem. Niedługo powinniśmy dostać od nich
sygnał radiowy. - Spojrzał na zegarek. - Powiedzmy, w ciągu piętnastu minut. -
Odwrócił się do Felda. - Sprowadź tych dwóch Alfańczyków, aby mogli natychmiast
przekazać wiadomość swojej flotylli.
Feld wybiegł z kabiny.
Po chwili Hentman westchnął i usiadł. Zapalił grube, zielone terrańskie
cygaro, odchylił się do tyłu z rękami na karku i przyglądał Chuckowi.
Mijały minuty.
- Czy imperium Alfy potrzebuje komików telewizyjnych? - zapytał Chuck.
Hentman uśmiechnął się szeroko.
- Tak samo jak programistów symulakronów.
Dziesięć minut później nadszedł odzew z Adolfville.
- W porządku. - Hentman pokiwał głową, słuchając Strawa. Spojrzał na
Chucka. - Gdzie są ci dwaj Alfańczycy ? Nadszedł czas. Teraz albo nigdy.
- Jestem tutaj, reprezentuję Imperium. - To był Alfańczyk RBX 303.
Klekocząc, wszedł do pokoju z Feldem i drugim Alfańczykiem. - Chciałbym ich
jeszcze raz zapewnić, że nie będą traktowani jako chorzy, lecz jako pełnoprawni
osadnicy. Bardzo się niepokoimy, aby było to jasne. Polityka alfańska zawsze była...
- Przestań tu wygłaszać mowy - przerwał zjadliwie Hentman. - Wezwij wasze
statki wojenne. - Wręczył mikrofon nadajnika Alfańczykowi. Podniósł się zmęczony i
stanął obok Chucka. - Jezu - mruknął. - W takiej chwili chce streszczać ich politykę
zagraniczną z ostatnich sześćdziesięciu lat. - Potrząsnął głową. Jego cygaro zgasło,
więc z wielką uwagą zapalił je ponownie. - Cóż, myślę, że teraz otrzymamy
odpowiedź na nasze ostatnie pytanie.
- Jakie? - zapytał Chuck.
- Czy imperium alfańskie potrzebuje komików telewizyjnych i programistów
symulakronów - odparł Hentman. Odszedł i stanął, przysłuchując się, jak RBX 303
próbuje za pomocą nadajnika zmobilizować alfańska flotyllę wojenną. Wypuszczając
kłęby dymu z cygara, z rękami w kieszeniach, czekał w milczeniu. Z wyrazu twarzy
nikt nie domyśliłby się, że jego życie zależy od tej rozmowy.
Drżąc z nerwowego podniecenia, Gerald Feld podszedł do Chucka i zapytał:
- Gdzie jest teraz frau doktor?
- Pewnie krąży gdzieś na dole - odparł Chuck. Statek Hentmana, znajdujący
się na orbicie o apogeum wynoszącym trzysta mil, nie miał już bezpośredniego
kontaktu z wydarzeniami zachodzącymi na powierzchni księżyca. Pozostało jedynie
połączenie radiowe.
- Nie możemy nic zrobić, prawda? - spytał Feld. - A pewnie by chciała.
- Moja żona, a raczej była żona, jest przerażona - odparł Chuck. - Jest sama na
wrogim księżycu, czekając na flotę terrańską, która prawdopodobnie nigdy nie
przybędzie. Chociaż ona oczywiście o tym nie wie. - Nie czuł do Mary nienawiści;
odeszła teraz, jak wiele innych rzeczy.
- Żal ci jej? - zapytał Jerry Feld.
- Ja... chciałbym po prostu, żeby nigdy nie wydarzyło się to wszystko, co
zaszło między nami. Chodziło mi o jej stosunek do mnie. Ale mam przeczucie, że w
jakiś niejasny sposób, którego nie mogę pojąć, Mary i ja moglibyśmy jeszcze być
razem. Może za wiele lat...
- Ma te krążowniki. Udało się - oświadczył Hentman rozpromieniony. - Teraz
możemy się tak kompletnie, absolutnie spić, że... Sami sobie dopowiedzcie. Mam
tutaj, na statku, flaszkę. Nic, rozumiecie, nic więcej od nas nie chcą. Zrobiliśmy co
trzeba. Teraz jesteśmy obywatelami imperium Alfy. Niedługo dostaniemy tabliczki
rejestracyjne zamiast nazwisk, ale ja nie mam nic przeciwko temu.
Kończąc swą rozmowę z Feldem, Chuck rzekł:
- Może kiedyś, gdy to nie będzie miało znaczenia, będę mógł spojrzeć w
przeszłość i zrozumieć, co powinienem był zrobić, by uniknąć tego wszystkiego, tej
strzelaniny między mną i Mary. - „W tym obcym świecie - dodał do siebie - który nie
jest domem żadnego z nas, a gdzie przynajmniej ja będę musiał pozostać na resztę
życia. Może Mary także” - pomyślał ponuro. A do Hentmana powiedział: -
Gratulacje.
- Dziękuję - odparł Hentman i dodał: - Gratulacje, Jerry.
- Dziękuję - rzekł Feld i zwrócił się do Chucka: - Gratulacje i wszystkiego
najlepszego, kolego Alfańczyku.
- Zastanawiam się - rzekł znów Chuck do Hentmana - czy mógłbyś mi oddać
pewną przysługę.
- Na przykład? Dla ciebie wszystko.
- Pożycz mi szalupę. Chciałbym dostać się na powierzchnię księżyca - odparł.
- Po co? Przecież jesteś tu bezpieczniejszy.
- Chcę poszukać mojej żony.
- Jesteś pewien, że tego chcesz? - zapytał Hentman, unosząc brwi. - Taak,
widzę to po twojej minie. Cóż, może ci się uda ją namówić, by pozostała z tobą na
Alfie III M2. Jeżeli klany nie będą miały nic przeciwko temu. Jeśli władze alfańskie...
- Daj mu szalupę - przerwał Feld. - W tej chwili jest naprawdę nieszczęśliwy.
Nie ma czasu słuchać twoich kazań.
- W porządku. - Hentman kiwnął głową. - Dam ci ją, możesz wylądować tam i
narobić wszelkich głupstw, na które masz ochotę. Umywam od tego ręce. Oczywiście
mam nadzieję, że wrócisz, ale jeżeli nie... - wzruszył ramionami. - Tak to już jest.
- I weź ze sobą galaretniaka - dodał Feld.
Pół godziny później Chuck zaparkował szalupę w gąszczu rachitycznych
drzewek przypominających topole i stanął, oddychając świeżym powietrzem i
nasłuchując. Nie dochodził go żaden dźwięk. To był jedynie mały światek, na którym
nie działo się nic szczególnego. Zgromadzenie głosowało, klan starał się utrzymać
ekran ochronny, kilkoro ludzi czekało w strachu i drżeniu, ale prawdopodobnie
większość mieszkańców, jak na przykład Hebowie z Gandhitown, nadal wiodła swój
żywot, tak jakby nic się nie stało.
- Czy jestem obłąkany? - spytał Lorda Runninga Clama, który tkwił kilka
metrów dalej przy nawilżaczu (galaretniak był wodolubny). - Czy to najgorsza z
najgorszych rzeczy, jakie mogłem zrobić?
- Obłąkany - odparł galaretniak - jest, mówiąc dokładnie, terminem prawnym;
ja uważam cię za bardzo głupiego. Myślę, że Mary Rittersdorf prawdopodobnie
zamorduje cię, jak tylko cię zobaczy. Ale może chcesz tego. Jesteś zmęczony; to była
długa walka. Te nielegalne stymulanty, których ci dostarczałem, nie pomogły. Myślę,
że tylko jeszcze bardziej cię zmęczyły i straciłeś nadzieję. Może powinieneś się udać
do Cotton Mather Estates.
- Co to jest? - Już sama nazwa sprawiła, że cofnął się z odrazą.
- Osada Depów. Spróbuj tam pożyć w nie kończących się ciemnościach
przygnębienia. - Ton myśli galaretniaka brzmiał strofująco.
- Dzięki - odparł Chuck z sarkazmem.
- Twojej żony nie ma w pobliżu - stwierdził Lord Running Clam. - W każdym
razie nie odbieram jej myśli. Chodźmy stąd.
- W porządku. - Ciężkim krokiem wrócił do szalupy. Przechodząc za nim
przez otwarty właz, galaretniak pomyślał:
- Zawsze istnieje taka ewentualność, że Mary nie żyje. Musisz i to wziąć pod
uwagę.
- Nie żyje? - Zatrzymał się, wpatrując się w galaretniaka. - Jak to?
- Jak powiedziałeś Hentmanowi, na tym księżycu trwa wojna. Zdarzyły się
wypadki śmiertelne, ale jak dotąd bardzo niewiele. Jednak prawdopodobieństwo
przypadkowej śmierci jest tutaj ogromne. Ostatnim razem widzieliśmy Mary
Rittersdorf podczas piekielnie nudnych projekcji na niebie. Uważam więc, że
powinniśmy się udać do Gandhitown, gdzie żyje główny pomysłodawca Triumwiratu,
Ignatz Ledebur. Pośród swego brudu, kotów, żon i dzieci.
- Ale Ledebur nigdy...
- Psychoza jest psychozą - odparł galaretniak. - A fanatykowi nigdy nie można
naprawdę ufać.
- To prawda - zgodził się Chuck.
Wkrótce byli w drodze do Gandhitown.
- Zastanawiam się - pomyślał galaretniak - co byłoby dla ciebie lepsze. Może,
z pewnego punktu widzenia, lepiej by było, gdyby ona już...
- To moja sprawa - przerwał mu Chuck.
- Przepraszam - pomyślał galaretniak ze skruchą, ale zadźwięczało w tym
przygnębienie. Nie mógł przestać myśleć o problemach Chucka.
Szalupa brzęczała cicho. Żaden z nich nie odezwał się już więcej.
Ignatz Ledebur kładąc kupkę gotowanego makaronu przed czarnymi pyskami
swych dwóch owiec, spojrzał w górę i zobaczył szalupę, lądującą na drodze obok
jego chałupy. Skończył karmić owce i powoli wrócił do chaty. Koty wszystkich ras i
kolorów szły za nim pełne nadziei. Rzucił rondel do zlewu na stos zaskorupiałych
naczyń i zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć na kobietę śpiącą na deskach stołu.
Potem podniósł kota i wyniósł go na zewnątrz. Przybycie statku oczywiście nie było
dla niego niespodzianką. Widział go już w swojej wizji. Nie czuł niepokoju, ale z
drugiej strony błogo mu też nie było.
Dwie postacie - jedna ludzka, a druga żółta i amorficzna - wyłoniły się z
szalupy. Zaczęły z trudem przedzierać się przez sterty śmieci w kierunku Ledebura.
- Ucieszycie się pewnie, jak się dowiecie, że właśnie w tej chwili alfańskie
statki wojenne przygotowują się do lądowania na naszym księżycu - powiedział
zamiast powitania. Uśmiechnął się, ale mężczyzna stojący przed nim nie odwzajemnił
uśmiechu. - Więc wasza misja - mówił dalej, lekko zmieszany - przyniosła wspaniałe
rezultaty. - Nie podobała mu się wrogość, której nie krył mężczyzna. Dzięki swojemu
mistycznemu, psionicznemu postrzeganiu ujrzał gniew, błyszczący złowieszczą
czerwoną chmurą wokół jego głowy.
- Gdzie jest Mary Rittersdorf? - zapytał Chuck. - Moja żona. Wiesz? -
Odwrócił się do ganimedejskiego galaretniaka. - Czy on wie?
- Tak, panie Rittersdorf - pomyślał Lord Running Clam.
- Twoja żona - odparł Ignatz Ledebur, kiwając głową - robiła tutaj straszne
rzeczy. Zabiła już jednego Mansa i...
- Jeżeli nie zaprowadzisz mnie do mojej żony - powiedział Chuck Rittersdorf -
posiekam cię na kawałki. - Zrobił krok w kierunku świętego.
Głaszcząc kota, Ledebur odparł:
- Proszę wejść i napić się herbaty.
Zanim spostrzegł, znalazł się na ziemi; w uszach mu dzwoniło, a w głowie
tępo pulsowało. Z trudem usiadł, zastanawiając się, co się stało.
- Pan Rittersdorf pana uderzył - wyjaśnił galaretniak. - Cios trafił tuż nad
kością policzkową.
- Nigdy więcej - powiedział Ledebur ochryple. Poczuł w ustach smak krwi,
splunął i zaczął masować głowę. Żadna wizja nie ostrzegła go przed tym. - Jest w
domu - powiedział po chwili.
Chuck Rittersdorf minął go, podszedł do drzwi, otworzył je i zniknął w
środku. Ledeburowi w końcu udało się podźwignąć. Przez moment stał chwiejnie, a
potem powlókł się za nim. Wewnątrz, w dużym pokoju zatrzymał się przy drzwiach,
podczas gdy koty skakały, biegały i walczyły ze sobą.
Przy łóżku Chuck Rittersdorf pochylił się nad śpiącą kobietą.
- Mary - powiedział. - Obudź się. - Wyciągnął rękę i potrząsnął jej nagim,
zwisającym bezwładnie ramieniem. - Zabieraj swoje rzeczy. Idziemy stąd. Wstawaj.
Kobieta w łóżku Ignatza Ledebura, zastępująca mu Elsie, powoli otworzyła
oczy, spojrzała Chuckowi prosto w twarz, a potem gwałtownie zamrugała, całkowicie
już przytomna. Odruchowo usiadła, po czym chwyciła porozrzucane koce, otulając
się w nie i zakrywając małe, sterczące piersi.
Galaretniak przezornie nie wchodził do środka.
- Chuck - odezwała się Mary Rittersdorf niskim, stanowczym głosem. -
Przyszłam do tego domu z własnej woli, więc...
Chwycił ją za nadgarstki i wyciągnął z łóżka. Koce rozwinęły się, kubek z
kawą upadł na podłogę i wystygły płyn się wylał. Dwa koty, które weszły pod łóżko,
wybiegły stamtąd przestraszone, w trakcie ucieczki mijając Ignatza Ledebura.
Szczupła i naga Mary Rittersdorf stała naprzeciw swego męża.
- Nie możesz już decydować o tym, co mi wolno robić, a czego nie -
powiedziała. Sięgnęła po swe ubranie, podniosła bluzkę i zaczęła grzebać w
poszukiwaniu dalszych części garderoby. Starała się za wszelką cenę opanować.
Ubierała się starannie, a z wyrazu jej twarzy można było sądzić, że jest w tym pokoju
sama.
- Alfańskie statki kontrolują teraz ten rejon - rzekł Chuck. - Mansowie gotowi
są podnieść swoją tarczę, by ich wpuścić. To wszystko wydarzyło się, kiedy ty spałaś
w... - skinął głową w kierunku Ignatza Ledebura - ...w łóżku tego tutaj indywiduum.
- A ty jesteś z nimi? - lodowato zapytała Mary, zapinając bluzkę. - Po co
pytam. Oczywiście, że tak. Alfańczycy wzięli w posiadanie księżyc, a ty będziesz żyć
pod ich panowaniem. - Ubrała się i zaczęła powoli, z namaszczeniem czesać włosy.
- Jeżeli zostaniesz tutaj - powiedział Chuck - na Alfie III M2, i nie wrócisz na
Terrę...
- Zostanę tutaj - odparła Mary. - Sama już na to wpadłam. - Wskazała na
Ignatza Ledebura. - Nie z nim; to był tylko chwilowy kaprys i on o tym wiedział. Nie
mogłabym mieszkać w Gandhitown. Nie wyobrażam sobie życia tutaj.
- Więc gdzie?
- Myślę, że w Da Vinci Heights - odparła.
- Dlaczego? - Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
- Nie jestem pewna, jeszcze tam nie byłam. Ale podziwiam Mansów,
podziwiam nawet tego, którego zabiłam. Nigdy się nie bał, nawet wtedy, kiedy
uciekał do swojego czołgu, wiedząc, że i tak mu się nie uda. Nigdy w życiu nie
widziałam czegoś podobnego, nigdy.
- Mansowie nigdy cię nie wpuszczą - stwierdził.
- Ależ tak - z przekonaniem kiwnęła głową. - Na pewno to zrobią.
Chuck odwrócił się i spojrzał pytająco na Ignatza Ledebura.
- Twoja żona ma rację - przyznał Ledebur. - Obydwaj, i ty, i ja, straciliśmy tę
kobietę. Nikt jej nie może przy sobie długo utrzymać. To nie leży w jej naturze. -
Odwrócił się i z ponurą miną wyszedł z chaty. Podszedł do miejsca, gdzie czekał
galaretniak.
- Myślę, że udowodniłeś panu Rittersdorfowi, iż jest to niemożliwe - pomyślał
Lord Running Clam.
W drzwiach chaty pojawił się Chuck, blady i wściekły. Minął Ignatza
Ledebura, idąc w kierunku szalupy.
- Chodźmy - rzucił przez ramię do galaretniaka. Ganimedejczyk najszybciej,
jak tylko potrafił, biorąc pod uwagę jego warunki fizyczne, pospieszył za nim.
Obydwaj weszli do szalupy, właz zamknął się za nimi i pojazd z buczeniem wzniósł
się w górę w poranne niebo.
Przez chwilę Ignatz Ledebur obserwował go, a potem wrócił do chaty. Zastał
Mary szukającą w lodówce czegoś, z czego można by było przyrządzić śniadanie.
Razem przygotowali posiłek.
- Mansowie są w pewnym sensie bardzo brutalni - zauważył Ledebur.
Mary zaśmiała się.
- No i co z tego? - spytała ironicznie.
Nie znalazł na to odpowiedzi. Jego świętość i jego widzenia nie pomogły mu
ani trochę.
- Czy ta szalupa zawiezie nas do Układu Słonecznego na Terrę? - spytał
Chuck po dłuższej chwili.
- Wykluczone - odparł galaretniak.
- W porządku - rzekł Chuck. - Znajdę terrański krążownik stacjonujący gdzieś
w tej okolicy. Wracam na Terrę; przyjmę każdy wyrok, jaki tylko przyjdzie do głowy
władzom, a potem umówię się z Joan Trieste.
- Biorąc pod uwagę fakt, iż sąd zażąda kary śmierci, trudno będzie ci się z nią
spotkać - stwierdził Lord Running Clam.
- Więc co proponujesz?
- Coś, co ci się nie spodoba.
- Jednak powiedz mi. - W obecnej sytuacji nie mógł niczego zlekceważyć.
- Musisz... hm, to trochę krępujące. Postaram się to wyjaśnić. Musisz
namówić swoją żonę, by poddała cię gruntownym testom psychologicznym.
- By dowiedzieć się, do której osady najbardziej bym pasował? - zdołał po
chwili wykrztusić Chuck.
- Tak, właśnie o to chodzi - odparł galaretniak z wahaniem. - Nie po to, żeby
stwierdzić, że jesteś psychopatą, lecz by zbadać odchylenie twojej osobowości...
- Przypuśćmy, że testy nie wykażą żadnego zaburzenia, żadnej nerwicy,
ukrytej psychozy, deformacji charakteru, tendencji psychopatycznych, innymi słowy
niczego. Co wtedy zrobię? - Był niemal pewien, jaki będzie rezultat badania. Nie
pasował do żadnej z osad Alfy III M2. Tutaj był samotnikiem, wyrzutkiem, nie było
nikogo, kto by chociaż w części był do niego podobny.
- Twoje długotrwałe pragnienie zabicia żony - powiedział galaretniak - może
być symptomem ukrytej choroby umysłowej. - Starał się, by jego głos, zabrzmiał
przekonywająco. Ale nie udało mu się to. - Ciągle jednak wierzę, że warto spróbować
- nalegał.
- Załóżmy, że stworzę nową osadę - rzekł Chuck.
- Osadę składającą się z jednej osoby - dodał galaretniak.
- Muszą się tu od czasu do czasu pokazywać jacyś normalni ludzie, którzy nie
posiadają żadnych zaburzeń, i dzieci, które ich jeszcze nie wykształciły. Przyjęto tutaj
klasyfikowanie wszystkich jako schizofreników polimorficznych, dopóki nie
dowiedzie się, że jest inaczej. To niewłaściwe. - Zastanawiał się nad tą
ewentualnością, od kiedy po raz pierwszy pomyślał o pozostaniu. - Ktoś w końcu do
mnie przyjdzie. To kwestia czasu.
- Chatka na kurzej nóżce w lesie - zadumał się galaretniak - i ty w środku,
czekający cierpliwie, by schwytać przechodzących nieopodal. - Zachichotał. -
Przepraszam, nie powinienem tego traktować tak lekko, wybacz.
Chuck nie odpowiedział, kierując szalupę w górę.
- Czy poddasz się testom, zanim założysz własną osadę? - zapytał Lord
Running Clam.
- W porządku - odparł Chuck. Nie wydawało mu się to takie głupie.
- Czy sądzisz, że mimo waszej wzajemnej wrogości twoja żona może
właściwie przeprowadzić testy?
- Myślę, że tak. - Testy były tylko rutynowymi czynnościami, nie wymagały
interpretacji.
- Będę działał jako pośrednik między wami. Nie będziecie musieli się
kontaktować, dopóki nie będą znane wyniki - zdecydował Ganimedejczyk.
- Dzięki - odparł z wdzięcznością Chuck.
- Jest jeszcze jedna możliwość. Może trochę naciągana, ale także warto wziąć
ją pod uwagę - odezwał się galaretniak w zamyśleniu. - Może ona być niezwykle
owocna, choć może to zabrać trochę czasu. Może uda ci się nakłonić Mary, by
również poddała się testom.
Pomysł całkowicie zaskoczył Chucka. Analizując go, nie mógł dostrzec
żadnej wynikającej z niego korzyści, ponieważ mieszkańcy księżyca mieli nie być
poddani terapii, o tym już zadecydowano, i to w wyniku jego działań. Gdyby testy
wykazały, a było to wysoce prawdopodobne, że Mary cierpi na poważne zaburzenia,
to po prostu taka by pozostała. Nie zająłby się nią żaden psychiatra. Więc co miał na
myśli galaretniak, mówiąc „niezwykle owocna”?
Ganimedejczyk, odbierając jego myśli, wyjaśnił:
- Przypuśćmy, że twoja żona odkryje u siebie poważne odchylenia
maniakalne. Przynajmniej taka jest moja diagnoza, a myślę, że jej byłaby podobna.
Gdyby zdała sobie sprawę, że jest, jak Howard Straw i ci dzicy czołgiści, Mansem,
stanęłaby wobec faktu, że...
- Czy naprawdę wierzysz, że wzbudziłoby to w niej pokorę, że byłaby mniej
pewna siebie? - Chuck uznał, że Galaretniak ewidentnie nie był autorytetem w
sprawach ludzkiej natury, a zwłaszcza natury Mary Rittersdorf. Już nie mówiąc o
tym, że u maniaka, tak jak i u Pare, zwątpienie w siebie nie istniało. Cała ich struktura
emocjonalna opierała się na uczuciu pewności.
Jakie by to było proste, gdyby naiwne wizje galaretniaka były słuszne. Gdyby
osobom cierpiącym na poważne zaburzenia wystarczyło pokazać wyniki testów, by
zrozumieli i zaakceptowali swoje psychologiczne deformacje. „Boże - pomyślał
Chuck - jeżeli współczesna psychiatria czegoś dowiodła, to właśnie tego, że
świadomość bycia chorym psychicznie, w żaden sposób nie poprawia stanu zdrowia
chorego. Czy gdy lekarz mówi ci, że masz chore serce, natychmiast poprawia ci się
krążenie? Bardziej prawdopodobne, że zaistnieje coś odwrotnego. Osobowość Mary,
w otoczeniu podobnych jej, ustabilizowałaby się na zawsze. Jej maniakalne tendencje
uzyskałyby status społeczny. Mogłaby na przykład zostać kochanką Howarda Strawa,
być może nawet zastąpić go w najwyższym zgromadzeniu. W Da Vinci Heights
urosłaby w siłę, kosztem innych”.
- Jednakże kiedy poproszę ją o przygotowanie ci testów, będę nalegał, by
także się nim poddała. Ciągle wierzę, że może to przynieść jakąś korzyść. „Poznaj
siebie” to jakiś stary terrański slogan, prawda? Pochodzi chyba jeszcze ze starożytnej
Grecji. Ciągle uważam, iż poznać siebie, to znaczy znaleźć broń, dzięki której wy,
gatunki nietelepatyczne, możecie przekształcić swoją psyche, jeżeli nie...
- Jeżeli nie co?
Galaretniak nie odpowiedział. Najwyraźniej sam niezupełnie wiedział.
- Daj jej testy - powiedział Chuck. - I zobaczymy. - „Zobaczymy, kto ma
rację” - pomyślał. Miał nadzieję, że galaretniak.
Tej samej nocy w Da Vinci Heights Lordowi Runningowi Clamowi, po
delikatnych negocjacjach, udało się namówić doktor Mary Rittersdorf, aby przebyła
pełnozakresowe testy psychologiczne, a potem by przeprowadziła je na swoim mężu.
W skomplikowanym pod względem kształtu architektonicznego domu
delegata Mansów, Howarda Strawa, spotkało się ich troje. Straw rozwalił się na
stojącym z tyłu fotelu, rozbawiony sytuacją. Pełen rezerwy i jak zwykle pełen
pogardy. Szkicował kredkami serię portretów Mary Rittersdorf. Była to tylko jedna z
jego artystycznych pasji, której nie potrafił się oprzeć nawet podczas przewrotu
politycznego. Typowy Mans - był na tyle wszechstronny, by trzymać wiele srok za
ogon.
Mary, siedząca przy ręcznie rzeźbionym biurku Howarda Strawa, na którym
rozrzucone były rezultaty testów, powiedziała:
- Trudno mi się do tego przyznać, ale to był rzeczywiście dobry pomysł. Nas
dwoje poddających się tym standardowym testom na psychoprofil. Szczerze mówiąc,
jestem zaskoczona wynikami. Pozostawię je bez komentarza. Najwyraźniej
powinnam się poddawać tego typu badaniom regularnie... - Siedziała smukła i giętka,
ubrana w biały golf i tytańskie metalizowane spodnie marynarskie. Wyciągnęła
papierosa i zapaliła go drżącymi rękami. - Nie masz śladu zaburzeń umysłowych,
kochanie - powiedziała do Chucka siedzącego naprzeciw niej. - Wesołych świąt -
dodała i uśmiechnęła się lodowato.
- A co z tobą? - spytał Chuck ze ściśniętym gardłem.
- Nie jestem wcale Mansem. Właściwie jestem kimś zupełnie przeciwnym,
odkryłam u siebie ślady zaawansowanej depresji. Jestem Depem. - Ciągle się
uśmiechała. Był to dla niej wyraźny wysiłek i Chuck podziwiał ją za to. - Moje ciągłe
naciskanie na ciebie, związane z twoimi dochodami, to wszystko było spowodowane
depresją, przeczuciem, że coś na pewno się nie uda, że musimy coś zrobić albo
będziemy zgubieni. - Zapaliła następnego papierosa. - Co ty na to? - zwróciła się do
Howarda Strawa.
- Chociaż tu nie zamieszkasz - odparł ze zwyczajnym dla niego brakiem
zrozumienia - będziesz żyć tuż obok, w Cotton Mather Estates, z przyjemniaczkiem
Dino Wattersem i resztą podobnych. - Zachichotał. - A niektórzy są jeszcze gorsi,
sama zobaczysz. Pozwolimy ci tu zostać parę dni, ale potem będziesz musiała odejść.
Nie jesteś jedną z nas. - Po czym dodał, już mniej szorstko: - Gdybyś przewidziała to,
założę się, że pomyślałabyś wcześniej dwa razy, zanim zgłosiłabyś się do TERPLAN-
u. - Spojrzał na nią uważnie.
Wzruszyła ramionami, nie odpowiadając. A potem nagle, ku zaskoczeniu
wszystkich zebranych, rozpłakała się.
- Boże, nie chcę żyć z tymi cholernymi Depami - wyszeptała. - Wracam na
Terrę. - A do Chucka powiedziała: - Ja mogę, w przeciwieństwie do ciebie. Nie
muszę tu zostawać, by znaleźć swoje miejsce tak jak ty.
Myśli galaretniaka dotarły do Chucka:
- Teraz, gdy znasz już wyniki testów, co zamierzasz zrobić, Chuck?
- Pójdę i założę własną osadę - powiedział Chuck. - Nazwę ją Thomas
Jeffersonburg. Mather był Depem, da Vinci Mansem, Adolf Hitler - Pare, Gandhi -
Hebem. To będzie Thomas Jeffersonburg - osada Normów. Na razie składająca się
tylko z jednej osoby, ale z wielkimi widokami na przyszłość. - „Przynajmniej
problem wyboru delegata najwyższego zgromadzenia zostanie automatycznie
rozwiązany” - pomyślał.
- Jesteś kompletnym głupkiem - powiedział Howard Straw obelżywie. - Nikt
nigdy nie przyjdzie, by żyć z tobą. Spędzisz resztę życia w zupełnej izolacji. W ciągu
sześciu tygodni sfiksujesz. Będziesz się nadawać do każdej innej osady na księżycu,
oprócz tej jednej.
- Może masz rację - kiwnął głową Chuck. Ale nie był tak zupełnie pewien.
Jeszcze raz pomyślał o Annette Golding. W jej przypadku nie trzeba było dużo; była
zrównoważona i prawie normalna. Nie było właściwie nic, co by ją odróżniało od
Chucka. Jeżeli istniała jedna taka osoba, podobnych musiało być więcej. Miał
przeczucie, że niezbyt długo będzie jedynym mieszkańcem Thomas Jeffersonburg.
Ale nawet jeżeli tak... Przeczeka, bez względu na to, jak długo to potrwa. I na pewno
otrzyma pomoc w budowie swej osady; doświadczył już, czym jest owocna
współpraca z reprezentantem Pare, Gabrielem Bainesem. A to coś zwiastowało.
Udało mu się z Bainesem, uda mu się i z innymi klanami, może z wyjątkiem Mansów
takich jak Straw i oczywiście zdegenerowanych Hebów jak Ignatz Ledebur, którzy
nie czuli odpowiedzialności wynikającej ze związków międzyludzkich.
- Czuję się fatalnie - powiedziała Mary. Jej usta drżały. - Wpadniesz mnie
odwiedzie w Cotton Mather Estates, Chuck? Nie chcę być przez całe życie otoczona
tymi Depami.
- Powiedziałaś...- zaczął.
- Nie mogę wrócić na Terrę. Nie po tym, co wykazały testy.
- Oczywiście - powiedział. - Będzie mi bardzo miło cię odwiedzać. -
Właściwie zamierzał spędzać dużo czasu w innych osadach. Dzięki temu zapobiegnie
ziszczeniu się proroctwa Howarda Strawa. Dzięki temu i nie tylko temu.
- Kiedy następnym razem się rozmnożę - pomyślał do niego galaretniak -
będzie mnie już dużo i wtedy niektórzy z nas z przyjemnością zamieszkają w Thomas
Jeffersonburg. I tym razem będziemy trzymać się z dala od płonących samochodów.
- Dzięki - odparł Chuck. - Będzie mi bardzo miło mieć was za towarzyszy.
Wszystkich.
Howard Straw wybuchnął szyderczym śmiechem - pomysł galaretniaka
rozbawił go. Nikt jednakże nie zwrócił na to uwagi. Straw wzruszył ramionami i
wrócił do swoich rysunków.
Na zewnątrz ryczały retrosilniki statków podchodzących do lądowania. Długo
odkładana alfańska okupacja Da Vinci Heights właśnie się zaczynała.
Chuck podniósł się, otworzył frontowe drzwi i wyszedł w mrok nocy. Przez
pewien czas stał samotnie, paląc papierosa i słuchając zbliżających się dźwięków. W
końcu zapadła cisza. Dużo czasu upłynie, być może on sam zejdzie już ze sceny,
zanim ponownie wystartują pojazdy alfańskie. Czuł to wyraźnie, stojąc w ciemności
przy drzwiach domu Howarda Strawa.
Nagle drzwi za nim się otworzyły. Jego żona (a ściślej mówiąc: była żona)
wyszła na zewnątrz i stanęła obok niego bez słowa. Razem słuchali wycia silników
lądujących alfańskich statków, podziwiając ogniste smugi na niebie, każde z nich
zatopione we własnych myślach.
- Chuck - odezwała się nagle Mary. - Musimy zrobić jedną ważną rzecz...
Może nawet o tym nie myślałeś, ale jeżeli mamy się tu osiedlić, musimy znaleźć jakiś
sposób, by sprowadzić z Terry nasze dzieci.
- To prawda. - O tym właśnie myślał. - Ale czy rzeczywiście chcesz je tu
ściągnąć? - „Szczególnie Debby” - pomyślał. Dziewczynka była nadzwyczaj
wrażliwa; mieszkając w tym miejscu, niewątpliwie przejęłaby pewne formy
zachowania od psychopatycznej większości. To był duży problem.
- Ale jeżeli ja jestem chora... - Mary nie dokończyła zdania; nie było to
konieczne. Ponieważ jasne było, że jeżeli ona była chora, Debby była już na pewno
narażona na jakiś wpływ choroby umysłowej podczas ich życia rodzinnego. Jeżeli
miała doznać jakiejś szkody, to pewnie już jej doznała.
Chuck rzucił papierosa w ciemność, objął żonę i przytulił do siebie. Pocałował
ją w czubek głowy, chłonąc ciepło i słodki zapach jej włosów.
- Zaryzykujmy. Wystawimy dzieci na działanie tego środowiska. Być może
staną się one modelem dla tutejszych dzieci... Możemy umieścić je we wspólnej
szkole na Alfie III M2. Jeżeli, oczywiście, nie masz nic przeciwko temu. Co ty na to?
- W porządku - powiedziała Mary cicho. A potem, bardziej energicznie,
dodała: - Chuck, czy naprawdę myślisz, że mamy szansę, ty i ja, by stworzyć nowe
podstawy naszego życia... dzięki którym moglibyśmy dłużej być razem? Czy też... -
machnęła ręką - ...wrócimy do naszych starych podejrzeń, nienawiści i całej tej
reszty?
- Nie wiem - odpowiedział zgodnie z prawdą.
- Możesz skłamać. Powiedz, że nam się uda.
- Uda się.
- Naprawdę tak myślisz? Czy kłamiesz?
- Ja...
- Powiedz, że nie kłamiesz - jej głos brzmiał błagalnie.
- Nie kłamię - odparł. - Wiem, że nam się uda. Jesteśmy oboje młodzi i
otwarci, nie sztywni jak Pare czy Mansowie. Prawda?
- Prawda. - Mary zamilkła na chwilę, a potem rzekła: - Jesteś pewien, że nie
wolisz tej dziewczyny Poly, tej Annette Golding, ode mnie? Tylko szczerze.
- Wolę ciebie - tym razem nie kłamał.
- A co z tą, której Alfson zrobił zdjęcie poczasowe? Ta Joan, czy jak jej tam?
To znaczy... spałeś z nią przecież.
- Ale jednak wolę ciebie.
- Wytłumacz mi, dlaczego - poprosiła. - Przecież jestem chora.
- Nie wiem, jak to powiedzieć. - Nie potrafił tego w ogóle wyjaśnić; sam tego
nie rozumiał. A jednak tak było.
- Życzę ci szczęścia w twojej jednoosobowej osadzie - rzekła. - Jeden
człowiek i tuzin galaretniaków. - Roześmiała się. - Co to będzie za zwariowana
enklawa. Tak, jestem pewna, że powinniśmy sprowadzić tutaj nasze dzieci. Zawsze
myślałam, że jestem... no, wiesz, całkowicie różna od swoich pacjentów. Oni byli
chorzy, a ja nie. A teraz... - zamilkła.
- Nie ma zbyt wielkiej różnicy - dokończył za nią.
- Ale ty tak się nie czujesz, prawda? Że jesteś całkowicie inny niż ja... W
końcu testy wykazały, że ty jesteś zdrowy. W moim przypadku inaczej.
- To tylko jeden stopień niżej - powiedział całkiem serio. Jego działanie
motywowały impulsy samobójcze, podczas gdy Mary - wrogie i mordercze. On
zadowalająco rozwiązał testy, podczas gdy jej się to nie udało. Ale cóż to za różnica.
Mary, tak samo jak on i jak każdy na Alfie III M2, włącznie z aroganckim
reprezentantem Mansów, Howardem Strawem, dążyła do osiągnięcia równowagi
psychicznej; to był naturalny odruch żywych stworzeń. „Zawsze jest jakaś nadzieja,
być może nawet dla Hebów (niech ich Bóg ma w swej opiece). Chociaż szansę mają,
niestety, niewielkie. My, Terranie, też mamy nikłe szansę - pomyślał. - My, którzy
właśnie zostaliśmy emigrantami na Alfie III M2. A może nam się uda?”
- Doszłam właśnie do wniosku - powiedziała Mary ochryple - że cię kocham.
Wzruszyło go to.
Nagle spokój jego mózgu zakłóciły wyraźne myśli galaretniaka: - Ponieważ
jest to chwila wyznań, sugeruję, aby twoja żona wyłożyła kawę na ławę, jak to było z
pracą dla Bunny’ego Hentmana. - Poprawił się: - Przepraszam za określenie „kawa na
ławę”, jest ono wyjątkowo niefortunne. Jednakowoż istota mojej wypowiedzi
pozostaje ta sama. Pani Rittersdorf tak bardzo zależało, aby podjął pan dobrze płatną
pracę...
- Pozwól mi to wytłumaczyć - powiedziała Mary.
- Ależ proszę - zgodził się galaretniak. - A ja odezwę się tylko wtedy, jeżeli
pani coś pominie.
- Miałam przelotny romans z Bunnym Hentmanem, Chuck - rzekła Mary. -
Tuż przed odlotem z Terry. I to wszystko.
- Nie - zaprzeczył galaretniak. - To nie wszystko.
- Szczegóły? - zapytała wzburzona. - Czy mam powiedzieć dokładnie, kiedy i
gdzie...
- To nie to. Inny aspekt pani romansu z Hentmanem.
- Dobrze. - Mary z rezygnacją kiwnęła głową. - Podczas tych czterech dni
powiedziałam Bunny’emu, że będziesz chciał mnie zabić, jeżeli nie uda ci się
popełnić samobójstwa. Przewidziałam to na podstawie swoich doświadczeń
zawodowych. - Na chwilę zamilkła. - Nie wiem, dlaczego mu o tym powiedziałam.
Może po prostu się bałam. W każdym razie musiałam się komuś zwierzyć, a z nim
byłam wtedy blisko.
A więc to nie Joan. Wiedząc to, poczuł się trochę lepiej. Nie mógł winić Mary
za to, co zrobiła. To i tak był cud, że nie poszła na policję. W każdym razie nie
kłamała, kiedy mówiła, że go kocha. To stawiało ją w nowym świetle; nie skorzystała
z okazji, aby zranić jego uczucia w trudnej chwili.
- Może na tym księżycu urodzą się nam jeszcze jakieś dzieci - powiedziała
Mary. - Zupełnie jak galaretniaki... Przylecieliśmy tu i będziemy stale zwiększać
swoją liczebność, aż będzie nas legion. Większość. - Zaśmiała się miękko i oparła w
ciemności o Chucka, po raz pierwszy od lat.
Na niebie pojawiły się alfańskie statki, a oni milczeli, zastanawiając się, w
jaki sposób sprowadzić z Terry swoje dzieci. Chuck pomyślał, że to będzie trudne,
może nawet bardziej skomplikowane niż to wszystko, przez co przeszli. A może
organizacja Hentmana będzie mogła im pomóc? Albo galaretniak, z tymi jego
kontaktami wśród Terran i nie-Terran. Dwie wysoce prawdopodobne możliwości. A
agent Hentmana w CIA, jego były szef Jack Elwood... Ale Elwood siedział teraz w
więzieniu. Gdyby nawet im to nie wyszło, będą tu mieli inne dzieci. Co prawda nic
nie zastąpi tych straconych, ale byłby to dobry omen, zbyt dobry, aby go przegapić.
- Czy ty mnie też kochasz? - spytała Mary z ustami tuż przy jego uchu.
- Tak - powiedział szczerze. A potem jeszcze: - Boli! - ponieważ bez
ostrzeżenia ugryzła go, niemal odrywając mu kawałek małżowiny.
To też wyglądało na omen.
Ale nie mógł jeszcze powiedzieć, jaki.