Woźniakowie Ojca Grande przepisy na zdrowe życie


Marzena i Tadeusz Woźniakowie

Ojca Grande przepisy na zdrowe życie
"Prasa Bałtycka",
Gdańsk 1997

Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski
Od autorów
Oddajemy do rąk Czytelników drugie wydanie książki z
niewielkimi zmianami w porównaniu z poprzednią edycją. Dotyczy to
wyłącznie pierwszej części "Opowiadania o sposobie żywienia i
pielęgnowania organizmu ludzkiego".
W wielu listach Czytelnicy proszą o adres klasztoru bonifratrów we
Wrocławiu zamierzając osobiście odwiedzić ojca Jana.
Ojciec Jan Grande przyjmuje pacjentów w placówce "Dobry
Samarytanin", w klasztorze ojców bonifratrów we Wrocławiu, ul.
Traugutta 57/59, tel. 071-4484-74, udzielając porad
ziołoleczniczych w dni powszednie, w godz. 8-15.
W przyklasztornej aptece, sąsiadującej z gabinetem ojca Jana,
można nabyć zioła, nalewki, balsamy, proszki i maści
przygotowywane przez ojców bonifratrów według własnych receptur.
Mają w tym względzie bonifratrzy ogromne, ponad 400-letnie
doświadczenie i wielki, aczkolwiek mało znany, dorobek. W
minionej, socjalistycznej epoce starano się zniweczyć go,
pozbawiono bonifratrów większości placówek szpitalnych, w których
realizowali swą misję. Mimo to bonifratrzy w Polsce przetrwali i
choć w ograniczonym zakresie - prowadzili cały czas działalność.
Zmiany w Europie środkowowschodniej w ostatnich latach, a także
zwrot w kierunku ziołolecznictwa stanowią dla bonifratrów
zapowiedź nowych, lepszych czasów. Mało dotąd znany ośrodek we
Wrocławiu przeżywa swój renesans. Powiększa się liczbę braci w
Zgromadzeniu, któremu przewodzi przeor ojciec ks. Kazimierz Wąsik,
a rozwijająca się działalność pozwala zgromadzić środki na
renowację pięknego, barokowego kościoła Św. Trójcy wchodzącego w
skład kompleksu bonifraterskiego we Wrocławiu.
Propagując zasady racjonalnego żywienia i troski o zdrowie
własnego organizmu za pośrednictwem także tej książeczki ojciec
Jan Grande spełnia swoją zakonną misję niesienia pomocy chorym i
cierpiącym.
Kontynuuje w ten sposób dzieło Jana Ciudada, założyciela zakonu
bonifratrów.
Jan Ciudade (św. Jan Boży) urodził się 8.03.1495 r. w miejscowości
Montemor - o - novo w Portugalii. Burzliwe życie młodego Jana nie
zapowiadało przyszłej świętości, dopóki nie nastąpiła wewnętrzna
przemiana. Stało się to pod wpływem kazań mistrza Jana z Avila,
kaznodziei z Andaluzji. Jan Ciudade przeniósł się do Granady,
gdzie wkrótce zasłynął z działalności charytatywnej wśród chorych,
bezdomnych i opuszczonych. Bez względu na ich pochodzenie, status
społeczny czy religię. Założony przez niego szpital i dom opieki
stały się wzorem dla ośrodków w innych rejonach Hiszpanii, a
później na całym świecie. Po 12 latach służby chorym 8.03.1550 r.
Jan Ciudade zmarł. Kanonizował go w 1691 r. papież Innocenty
XII"Dopóki bije moje serce, będę kochał Ciebie w chorych, smutnych
i opuszczonych" - modlił się św. Jan Boży.


Część I


Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania organizmu
ludzkiego"
"Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania
organizmu ludzkiego" - tak zatytułowany maszynopis, a właściwie
odbitka kserograficzna, wpadła nam w ręce latem 1995 r. Była w
fatalnym stanie technicznym, z trudem dawało się ją odczytać, ze
wstępu wynikało, że stanowi streszczenie wykładu utrwalonego na
taśmie magnetofonowej w 1990 r. w Łodzi.
- Jesteśmy bonifratrami. Mamy swoje placówki w Łodzi, Warszawie,
Krakowie, Kalwarii Zebrzydowskiej. Zajmujemy się ziołolecznictwem
wg starej szkoły petersburskiej - zapodawał lakonicznie ktoś
przedstawiony jako o. Jan Grand. Jego zdaniem najważniejsze przy
niesieniu pomocy jest zwrócenie uwagi pacjenta na sposób żywienia
i pielęgnowania własnego organizmu. Mówiąc najprościej, stan
naszego zdrowia uzależniony jest od stanu żywienia.
Przez miliony lat (prawdopodobnie żyjemy przeszło 450 milionów
lat) człowiek tak dobierał pożywienie, by było w nim wszystko, co
jest potrzebne do wzrostu organizmu i jego odnawiania. W naszym
pożywieniu występować muszą te składniki, z których sami jesteśmy
zbudowani. Potwierdza to również nowoczesna nauka.
Przyjrzyjmy się zatem - proponuje autor wykładu - tym podstawowym,
pierwotnym budulcom. Nasz Stwórca Przedwieczny postawił przed sobą
nie byle jakie zadanie: jak i z czego ulepić człowieka, czym ma
być ta symboliczna "glina", w co ją wyposażyć i jak połączyć. Po
zastanowieniu - ojciec Jan opowiada to wszystko w wielkim,
alegorycznym skrócie - wziął wapń, domieszał do niego po trochu
krzemu, żelaza, kobaltu, magnezu, cynku i zbudował rodzaj
rusztowania na planie krzyża. Na jego czubku osadził coś, co można
dziś nazwać centrum zarządzania albo komputerem. Dość chwiejną i
kruchą konstrukcję poobklejał mięśniami, poprzetykał żyłami,
oplótł siecią nerwów. Ulokował pomiędzy tym wszystkim kilka fabryk
przemiany materii i ogromne "zakłady farmaceutyczne". Ostatnim
pociągnięciem Mistrza było okrycie całości delikatną, aksamitną,
bardzo unerwioną skórą. Tchnął swoją energię, odsunął się o krok i
patrzył. Wreszcie powiedział: Idź, zbieraj, szukaj, dobieraj to, z
czego sam jesteś zbudowany jako pożywienie twoje.
Autor wykładu usprawiedliwia się, że opowiada tak obrazowo, aby
wszyscy zrozumieli pewną prawidłowość. Jeżeli w naszych
organizmach coś się popsuje, to znaczy, że zachwiana została
pierwotna równowaga jego składników. Posłużmy się przykładami.
Często z powodu niewłaściwego trybu życia, pośpiechu, jadania
nieodpowiednich potraw, narastających napięć, wyczerpuje się nasza
odporność nerwowa. Znaczy to, że nie zadbaliśmy o odpowiednią
ilość magnezu, fosforu, bardzo ważnej witaminy B1, selenu, jodu i
cynku. Jeśli nie zwrócimy uwagi na to, co kładziemy do garnka, nie
ma mowy, abyśmy kiedykolwiek wrócili do normalnego samopoczucia.
Bywa, że człowieka trapi brak pamięci, brak koncentracji, wieczne
znużenie, bezsenność, pobolewanie głowy, łamanie w kościach...
Okazuje się, że zabrakło w garnku witaminy B1, którą w naturalny
sposób gromadzimy spożywając drożdże i duże ilości różnych jarzyn.
Warto tu zwrócić uwagę na fasolę i groch - bo w nich jest masa
magnezu, kobaltu, żelaza, fosforu, błonnika, białka roślinnego,
żółtego fosforu - przeciw stanom reumatycznym, kamicy nerkowej i
wątrobowej, utracie odporności na zmęczenie, migrenie, łamaniu w
kościach, bezsenności, zapaleniu pęcherza, problemom z dną, tzn. z
odkładaniem się kwasu moczowego w stawach. Tymczasem fasola jest
jakoś bardzo rzadko w naszej kuchni obecna. Dawniej, w tradycyjnej
kuchni dobra gospodyni szykowała na zimę przynajmniej dwa worki
nasion strączkowych (fasoli i grochu).
Przy spożywaniu fasoli wytwarzają się gazy. Aby tego uniknąć,
trzeba przed moczeniem suche nasiona sparzyć wrzątkiem (ok. 15
min.) i podczas gotowania dosypać szczyptę kminku. Fasolę gotuje
się bez mięsa i bez soli, w oddzielnym garnku, w tej samej wodzie,
w której była namoczona już z kminkiem. Ugotowana może stać w
lodówce jako półfabrykat. Potem można ją użyć do zwykłej zupy
jarzynowej z dodatkiem łyżki masła, roztartym ząbkiem czosnku i
odrobiną majeranku. Pyszna i zdrowa strawa.
Od czasu do czasu możemy sobie nawet pozwolić na cięższą potrawę:
fasolkę po bretońsku. Podsmażamy na oleju trochę resztek z mięsa,
lekko podrumieniamy pokrojoną cebulkę, wlewamy przecier
pomidorowy, trochę koncentratu i dodajemy ugotowaną fasolę. I do
smaku przyprawiamy pieprzem.
Można fasolę zmielić w maszynce, dodać tartej bułki, do tego
przyrumienionej cebulki, masła, trochę pieprzu, odrobinę mielonego
gotowanego mięsa, dwa przetarte jajka i mamy doskonały farsz do
pierożków. Palce lizać! Co za przysmak! A w nim wielkie bogactwa:
magnez, żelazo, kobalt, fosfor, błonnik, białko roślinne itd.
Obok fasoli w naszej kuchni nie powinno zabraknąć grochu. Groch
żółty na poligonach służy jako podstawowa potrawa. I okazuje się,
że nawet ciamajdowaty chłopak, w wojsku nabiera energii życiowej.
Przybywa mu rozumu, a po przyjeździe do domu jest pełen siły i
wigoru. Niestety, po trzech miesiącach bez grochówki na stole,
znowu robi się z niego ciamajda życiowa.
Wróćmy do czasów, kiedy jeszcze nie było ani kombajnów, ani
żadnych maszyn na polu i pradziadek z kosą wychodził o 3 rano do
ciężkiej pracy. Prababka w międzyczasie nagotowała garnek grochu,
drugi kapusty i mięsa - zmieszała to wszystko razem, zaniosła na
pole. Wszyscy się najedli i kosili nie gorzej niż obecne kombajny.
Kto jada groch regularnie raz w tygodniu, to do 100 lat nic nie
będzie wiedział o reumatyzmie. To jest udowodnione. Do grochu,
gotowanego tak jak fasola, dodajemy również kminek i masło. Niech
stoi sobie w garnku, a kiedy potrzeba - dodajemy do ziemniaczanki
z posiekaną chudą kiełbasą, przyprawiamy majerankiem, tymiankiem i
mamy łatwo strawną, wspaniałą grochówkę.
W następnej kolejności autor utrwalonego na taśmie wykładu
przekonuje słuchaczy o walorach kaszy gryczanej, która jest
dostarczycielką krzemu. Co znaczy krzem dla naszych organizmów?
Zakonnik nie chce straszyć, tylko informuje lakonicznie, że brak
krzemu ma ścisły związek z zawałem serca, wylewem krwi do mózgu,
żylakami, hemoroidami, krwawieniem dziąseł, wypadaniem włosów,
kruchością kości, łamliwością paznokci, ogólnym zmęczeniem.
Dlaczego - zastanawia się narrator - nasze babki i dziadkowie nie
mieli kłopotów krążeniowych, zawałów, itp? Ano, dlatego, że ich
organizmy wspierane były przez krzem, który dostarczała twarda
studzienna woda (nikt przed 100 laty nie słyszał o rozmiękczonej
wodzie, do której sypie się masę chloru niszczącego krzem i jej
życiodajność, nie spotykano również warzyw z wiotkimi łodygami
rosnących w glebie pozbawionej krzemu... Kultura kulinarna dawnej
Polski dostarczała organizmowi ogromne ilości krzemu poprzez
jadłospis, w którym poczesne miejsce zajmowała kasza kryczana.
Zawiera ona kilkadziesiąt procent krzemu, jest - jak kamyczki -
odporna na zepsucie, nie tknie jej ani robak ani mysz polna; są w
niej całe pokłady rutyny, od której zależy stan naszych arterii -
żył i tętnic.
Współczesny przemysł farmaceutyczny docenia właściwości gryki i
wykorzystuje ją do produkcji leków przeciw żylakom, hemoroidom,
miażdżycy, kłopotom krążeniowym. Zastanówmy się teraz, czy w
naszych kuchniach popularna jest kasza gryczana? Ile razy w
tygodniu dostarczamy organizmowi zawarty w niej krzem?
A przecież - jak była o tym mowa na początku - Pan Bóg z krzemu
zmieszanego z wapniem zbudował nasze kości, zęby, arterie,
usztywnił dziąsła, wzmocnił włosy...
Dalej, po nieczytelnym kawałku tekstu, narrator zdradza nam swoje
"uniwersytety":
Dzieciństwo spędził w Azji, na Syberii, na pograniczu mongolskich
stepów Kirgizji. Tam poznał herbatę, ale taką prawdziwą. Jak
Polakowi podano szklankę, to... język mu kołowaciał i przez trzy
godziny nic nie mówił, a tubylcy mieli święty spokój.
W Azji zwyczajowo na stole stawiano duży samowar, na nim imbryk, a
w tym imbryku wrzała esencja herbaciana. I tak jest prawidłowo! U
nas, w Polsce, uważamy, że gotowanie herbaty zabija wszystkie jej
wartości. Tymczasem ona dopiero powyżej 100 st. C zaczyna być
sobą. Wyparzają się garbniki, witaminy B1, B6 działające przeciw
otyłości; wyparza się delikatna teina, puryna i rutyna, która
uelastycznia naczynia krwionośne. Garbniki w herbacie działają
odkażająco i zastępują na Wschodzie jodynę.
Narody Azji zalewają rany esencją herbacianą i owijają je
gałgankiem z płatkami herbacianymi. Po dwóch dniach obrzęk znika,
a po tygodniu wszystko się goi.
Również na kobiece problemy ze śluzówkami najlepsza jest esencja
herbaciana, przechowywana w srebrnym dzbanuszku (w srebrze nie
rozwijają się żadne bakterie ani jednokomórkowce). Należy robić
płukanki i podmywania. Esencja herbaciana stosowana do przemywania
ran i pielęgnowania odleżyn działa dwa razy skuteczniej niż wywar
z kory dębu.
Dobrze zaparzona mocna herbata zabezpiecza przed chorobami
krążenia, serca, niewydolnością mózgu, kłopotami z zapaleniem
śluzówki na tle ataku szczepów wirusowych, nawet przed grypą...
- Wróćmy na chwilę do cudownego zamysłu Pana Boga - kontynuuje swój
wykład nieznajomy mnich. - W naszej czaszce, prócz mózgu -
komputera, zagłębień, w których tak dogodnie osadzone są oczy,
otworów nosowych, przez które wentyluje się i dotlenia organizm,
znajduje się bardzo ważne urządzenie - rodzaj młyna - nadzwyczaj
przemyślnie wyposażonego. Są tam zęby - siekacze kawałkujące
pokarm, za nimi zęby trzonowe, które jak koła młyńskie - muszą
wszystko porządnie zemleć. Rozdrabnianią i miażdżeniu towarzyszy
zmiękczanie śliną z pepsyną wypływającą spod języka z dwóch
"studzienek". A cały ten proces skutecznie przyśpiesza język -
delikatna łopatka, która ciągle wszystko miesza i obraca. Zmielona
masa wpada rurą przewodu pokarmowego do wielkiej betoniarki, czyli
naszego żołądka, unerwionego trzy razy bardziej od naszej twarzy.
Zanim my zdążymy skonstatować zdenerwowanie - żołądek już stracił
właściwy sobie różowy kolor, zrobił się biały jak prześcieradło i
skurczył o dwie trzecie. Skurcz spowodowany napięciem nerwowym lub
brakiem pożywienia czyni z żołądka pompę ssącą, która wciąga do
środka żółć z woreczka żółciowego. Tymczasem nie powinno jej być w
żołądku ani jednej kropli. Ale cóż, już się stało... Jak tylko coś
zjemy - wszystko zalewa żółć uniemożliwiając pracę śluzówki
żołądka, jak również wymieszanie pokarmu z kwasami trawiennymi.
Żołądek wypycha to wszystko do kiszek, które z kolei zostają
podrażnione przez żółć i niedokładnie przetrawione kawałki
jedzenia. Jak najszybciej więc pozbywają się toksycznej substancji
wyrzucając ją do ostatniej fabryki przemiany - grubej, potężnej,
siwej kichy. Ta dopiero - jak się nie zirytuje... Wcale nie chce
pracować. Wszystko się tam zatrzymuje, wzrasta temperatura.
Zamiast procesu trawiennego mamy proces gnilny.
Tragedia ogarnia swoim zasięgiem limfocyty, których zadaniem jest
wyszukiwanie pożywnych mikrocząsteczek w cienkim i grubym jelicie
oraz w wątrobie i taskanie ich na plecach tam, gdzie jest to
potrzebne. Poparzone żółcią nic nie mogą zdziałać. Kurczą się i
wycofują. Człowiek zamiast tyć - chudnie, traci siły, cierpi na
zaparcia lub zapalenie jelit z biegunką.
Aby temu wszystkiemu zapobiec, musimy unikać zdenerwowania oraz
nie dopuszczać do tego, by nasz żołądek był pusty, a więc - jadać
przynajmniej 6 razy dziennie. To nie musi być za każdym razem
zasiadanie do stołu, wystarczy między normalnymi posiłkami jakiś
sucharek, suche paluszki, kawałek żółtego sera - 23 kęsy
czegokolwiek - aby ten znerwicowany żołądek cały czas był zajęty
trawieniem. Wtedy nie będzie miał czasu na kurczenie się i
zasysanie żółci. Ludzie, którzy często jadają, nie tyją, jest to
udowodnione.
Żółć dodatkowo wytrawia śluzówkę i przyczynia się do powstawania
wrzodów żołądka. Gdy przychodzi pacjent i skarży się na jakieś
dziwne, bezzapachowe odbijanie, które aż podpiera pod serce, to
prócz ziółek wśród zaleceń otrzymuje: bezwarunkowo jadać 8 razy
dziennie i pić często ciepłe mleko. Mleko potrafi oczyścić żołądek
z narzucanej żółci i zneutralizować nadmiar kwasu solnego. Jeżeli
zrobicie z żółcią porządek - zapowiada narrator - skończą się
dolegliwości trawienne.
Kolejnym problemem, jaki autor wykładu będzie omawiał jest plaga
naszych czasów, czyli cholesterol. Jadamy często wywary z mięsa,
rosoły, gdzie występuje masa kwasów tłuszczowych nasyconych,
bardzo łatwo łączących się z cukrem rafinowanym tworząc masę
przydatną do produkcji cholesterolu. Trafia on do wszystkich
naczyń krwionośnych i pozostaje w dużej ilości w wątrobie.
Do usunięcia cholesterolu z organizmu konieczna jest znaczna dawka
wapnia. Należy go spożywać właściwie bez przerwy. Jest to również
ważne dla systemu kostnego. W jego składzie znajduje się
przeciętnie 11-13 kg wapnia. Niestety, bardzo łatwo go tracimy na
korzyść serca. Serce, jeżeli nie dostanie wapnia ze spożywanym
mlekiem, czy serem, to ukradnie je sobie z kości. Serce - główny
organ, nie może pracować bez soli wapnia rozpuszczonych w
krwiobiegu. Tak jak samochód nie pociągnie bez oleju silnikowego,
tak i serce nie będzie pracować bez litra mleka na dobę. A nasze
biedne, systematycznie ograbiane kości przysparzają nam na starsze
lata problemów. Mamy do czynienia ze zwyrodnieniami kostnymi i
reumatyzmem, osteoporozą, zmęczeniem ogólnym, przedwczesną
starością. Wszystko to spowodowane jest brakiem szacunku dla mleka
i przetworów mlecznych.
Obserwowałem Mongołów i Kirgizów - powołuje się na swoje
doświadczenia zesłańca o. Grand - u których panował jeszcze "wiek
XIX". Ci ludzie rzeczywiście dożywali wieku Mojżeszowego. To nie
przesada, 90 procent starców przekraczało 110, 115 lat i byli
zupełnie sprawni. Tam siedemdziesiątka, to dopiero wiek średni.
Ale też nie znają oni oranżady, wina, cukru (do naszych czasów o
cukrze nic nie wiedzieli). Piją po 5 litrów mleka dziennie, albo
ajran - specjalne kwaszone mleko azjatyckie. Kwas mlekowy w nim
zawarty jest antytoksyną i dostarcza bardzo dużą ilość wapnia do
krwiobiegu. Serce ma pełną możliwość spalania go. Nie męczy się,
nie nakazuje małym krwinkom, aby kradły wapń z kości. Przeciwnie,
nadmiar wapna transportowany jest jako regenerujący budulec do
kości. Przy tym jeszcze woda pitna czerpana ze studni jest czysta
i bogata w krzem. Wszystko to usuwa z organizmu wszelkie gnilne
bakterie, a na dodatek część wapnia z tego nadmiaru wypitego mleka
wyrzuca z masami kałowymi cholesterol. Najmniejsza molekuła wapnia
wyprowadzana z organizmu jako balast dla nas niepotrzebny, wlecze
ze sobą na zewnątrz ogromny wór z cholesterolem.
Nadzwyczaj skutecznie można obniżyć cholesterol, spożywając duże
ilości kwaśnego kefiru. Cholesterol spadnie w ciągu paru tygodni
do zupełnej normy i jeszcze zostaną usunięte miękkie złogi wapnia,
które już poosiadały na naszych tętnicach, żyłach i zastawkach.
Pytanie - skąd one się tam wzięły? Otóż - jak już była o tym mowa -
jeśli prowadzimy oszczędne w mleko i sery żywienie - serce musi
sobie jakoś radzić i znajduje źródło wapnia w naszych kościach.
Krwinki, jak małe mrówki, wydziobują z kości miękki wapń i niosąc
go do serca, po drodze gubią na zastawkach żylnych i tętniczych.
Ratując serce stają się przyczyną miażdżycy typu wapniowego.
Tracimy pamięć, mamy zimne nogi, bolące, czasem pękające pięty,
odciski na nogach, źle się czujemy, bolą nas ramiona. Wiadomo,
zaczyna się odwapnienie kości. Kark boli, gdy kręcimy głową -
chrupie i trzeszczy. Wszystko zaczyna się psuć... Konieczny jest
wapń - bez niego nie da się żyć.
Jednak nie wszystkie organizmy przyjmują mleko w normalny sposób.
Bywają dolegliwości, w których może ono zaszkodzić, np. chorym na
trzustkę. Trzustka nie znosi słodkiego mleka i wtedy trzeba pić
kwaśne, a najlepiej - kefir, o którym już była mowa. Kefir to
nietypowe mleko. Nazywa się tak od nazwiska francuskiego uczonego,
który był w Tybecie w XIX wieku i tam u Mongołów podpatrzył, jak
zeskrobywali ze ściany jaskini dziwny śluz, dodawali go do mleka,
które szybko się zsiadało i miało specyficzny smak. Zauważył, że
po tym mleku świetnie czuje się jego przewód pokarmowy. Wrócił do
Francji - zbadał przywiezioną substancję pod mikroskopem i okazało
się, że jest to rodzaj grzyba skalnego.
Grzybki Kefira zakwaszając mleko, polują na bakterie. A ponieważ
odżywiają się bakteriami gnilnymi, oczyszczają mleko z wszelkich
brudów. Poza tym wytwarzają mlekowy kwas chemiczny odwrotnie
złożony, który z naszych organizmów nawet trupi jad rakowy usuwa.
Jeżeli ktoś choruje na raka i pije 3 razy dziennie po pełnej
szklance kefiru, to ma o połowę toksyn rakowych mniej w swoim
krwiobiegu.
Grzybki Kefira robią w naszym żołądku, w kiszkach, to co robiły w
garnku mleka - polują na bakterie. Wymordują je tak dokładnie, że
nie pozostanie ani jedno szkodliwe paskudztwo. Dlatego w każdym
domu powinien być osobny garnek do zakwaszania kefiru. Wczorajszym
kefirem - jutrzejszy. Oto, jak go szykujemy:
Litr mleka trzeba gotować na wolnym ogniu pół godziny, żeby trochę
odparowało, postawić do ostudzenia w ciemnym garnku. Do chłodnego
mleka wlać szklankę kefiru, przykryć pokrywką, postawić w ciepłym
miejscu i na drugi dzień kefir gotowy. Można popijać nim kaszę
gryczaną ze skwarkami i nie ma żadnego problemu trawiennego. Można
przy okazji sprawdzić stopień zanieczyszczenia chemicznego mleka.
Grzybki kefiru nie rozwiną się w środowisku "zabrudzonym" chemią.
Po prostu, mleko zburzy się i ucieknie z garnka.
Następnie narrator zastrzegając, że powie coś niepopularnego
stwierdza, iż jajka są lekarstwem przeciw miażdżycy. Można zjadać
nawet kilka dziennie i obniżyć nimi poziom cholesterolu. Ale
pamiętajmy - jeśli tylko do jajek dodamy łyżeczkę cukru, na
przykład w osłodzonej herbacie - poziom ten momentalnie rośnie.
Białko proste w jajkach daje człowiekowi ogromne siły, a żółtko
zawiera wszystkie mikroelementy, biopierwiastki i witaminy. Nie ma
nic lepszego dla odżywienia organizmu jak żółtko, bo w nim jest
wszystko to, czego potrzebuje do życia i wzrostu rozwijające się
kurczątko. Jajko zawiera w sobie drogocenną substancję - lecytynę
- zapobiegającą miażdżycy. Ale nie można go łączyć z tłuszczami
nasyconymi (na przykład - smażyć na maśle) i dodawać cukru.
Młodych osób może ten rygor nie dotyczyć. Ale już po trzydziestce
trzeba się chronić przed cholesterolem. Zresztą ostatnio zdarza
się, że dzieci 11-letnie mają miażdżycę i to zaawansowaną, z
cholesterolem powyżej 300 mg%. To jest dopiero tragedia. Miażdżyca
w dzieciństwie czy wieku młodzieńczym stanowi efekt przekarmienia
rosołkami, cukierkami i przechemizowaną żywnością.
"...W naszym jadłospisie poczesne miejsce zajmują ziemniaki -
czytamy dalej w streszczeniu wykładu. Autor zauważa, że powinniśmy
więcej o nich wiedzieć i lepiej je przyrządzać. Na przykład, czy
potrafimy właściwie obierać ziemniaki, albo przygotować ciasto na
placki?
Ziemniaki - są błogosławieństwem dla nas w Europie, ale nie należy
przesadzać serwując je rano, wieczór i w południe. Gdybyśmy
ziemniaki przyrządzali tak, jak Żydówki - byłoby z nich 10
pożytków więcej. Nie wiadomo, skąd Mojżesz przed wiekami wiedział,
że to, co rośnie w ziemi, choć nieczyste, jest bardzo bogate w
życiodajne siły. Nakazał, by wszystko to przed przygotowaniem było
dokładnie wyszorowane i wymyte. Choćby Żydówka była
najbrudniejsza, nigdy nie będzie obierała ziemniaków tak, jak
Polka, która przyniesie z piwnicy brudne, zapaskudzone przez
błoto, ślimaki, myszy, koty bulwy i obiera je bardzo grubo,
wyrzucając z łupinami drogocenne składniki żywieniowe i utytłane
myje po kilka razy, niektóre miejsca dociera, bo jeszcze są
brudne.
A przecież ziemniak jest bardzo porowaty, prawie jak gąbka,
wchłania brudną wodę, a przy okazji wypłukuje się z niego dużo
cennych składników. Na dodatek, po ugotowaniu wylewa się
drogocenny wywar do zlewu, a bezwartościową skrobię utłucze,
niekiedy doda się trochę śmietany i podaje na stół.
Żydówka, jak przyniesie z piwnicy ziemniaki, to najpierw je
porządnie wyszczotkuje, wymyje pod bieżącą wodą, a jak jej nie ma
- to trzy razy wymyje w nowej wodzie i te czyściutkie ziemniaki
obiera tak cieniutko, że skórka jest przezroczysta. Okazuje się,
że tuż pod nią są całe pokłady potasu, sodu, magnezu, kobaltu,
żelaza, tych najcięższych biopierwiastków, których nam ciągle
brakuje. Po obraniu przepłukuje, wrzuci do czystego "koszernego"
garnka, tylko do ziemniaków przeznaczonego, zapełnia go do połowy.
Ile osób w domu, tyle główek cebuli przekroi na 4 i włoży na
wierzch, wsypie ździebełeczko kminku, doda dużą łyżkę masła, wleje
2 szklanki mleka, doleje wrzącej wody. Bo u Żydówki jest jeszcze
specjalny garnek na wodę. Nigdy brudną, "niekoszerną" wodą nie
zaleje żadnej potrawy. Duży garnek stoi na kuchni i bez przerwy
gotuje się w nim woda. Wszystko, co niepotrzebne wyparowuje z
niej, żelazo i różne paskudztwa z rur osiadają na ściankach, woda
staje się miękka i czysta. Zalewa nią ziemniaki, też tylko do
połowy garnka, bo druga połowa musi być pary. Nie soli. Przykrywa
pokrywką i na dobrym ogniu prędko gotuje. Stwierdzi, że miękkie,
posoli, chwileczkę jeszcze pogotuje. Do czystego glinianego garnka
wyleje wywar, a ziemniaki wysypie na półmisek - już są z masłem, z
kminkiem, z mlekiem, z cebulą - zapach niesamowity - posypie tylko
zielonym posiekanym szczypiorkiem. I nie trzeba już niczym
przyprawiać. Są wyśmienite, nawet bez mięsa.
Natomiast do wywaru z ziemniaków Żydówka dolewa 2/3 zimnego mleka,
wsypie posiekaną rzeżuchę lub szczypiorek i podaje zamiast
polskiego kompotu z rozbełtanego dżemu, który nie ma żadnych
wartości.
A placki ziemniaczane, jeśli je dobrze przyrządzić, można nawet w
lipcu upiec z zeszłorocznych ziemniaków. Najpierw należy dwa jaja
ubić porządnie, wlać pół litra przegotowanego mleka, wtarkować
dwie duże główki cebuli, dobrze wymieszać. Jak ktoś chce miękkie
placki, to wsypać troszeczkę proszku do pieczenia. Dopiero w to
wszystko wtarkować kilkanaście ziemniaków (skrobia nigdy nie
poczernieje w mleku, a i jajko rozbite z mlekiem ma inną
strukturę). Z tak przygotowanego ciasta placki będą jasnożółte z
różowym odcieniem, jak z młodych ziemniaków, łatwo strawne. Jeśli
zostaną na dzień następny, to należy zrobić czystą zupę
pomidorową, a zamiast ryżu dodać pokrojone w paseczki placki
ziemniaczane. Idealna potrawa z doskonałymi "flaczkami". Wszystkie
te na pozór banalne sprawy - są ważne dla naszego zdrowia.
Gdybyśmy zwrócili uwagę na to, co jemy i jak jemy, to w naszych
warunkach, tych teraźniejszych, nawet najgorszych i ekonomicznie i
psychicznie, moglibyśmy 120 lat żyć, bo na tyle mamy mniej więcej
zakodowane w Europie nasze siły żywotne. Tyle byśmy żyli bez
znajomości słowa - lekarz.
Dbajmy więc o dobrą kuchnię. Gdy najemy się dwa razy w tygodniu
grochu, kaszy gryczanej, raz w tygodniu fasolówki, popijemy
codziennie litrem mleka, zjemy 5 dag sera, główkę cebuli, dwa
jabłka, to nie ma na nas siły. Starość nie przychodzi, kości nas
nie bolą. Kładziemy się spać kiedy trzeba, wstajemy o właściwej
porze. Żeby nam ktoś nawet nadepnął na palec, to się śmiejemy,
zamiast kląć. I żebyśmy nawet nie chcieli, to do nieba pójdziemy.
Wszystkie zalecenia tego swojskiego lekarza są proste, a zarazem
niezwykłe. Być może starsi Czytelnicy w niektórych "mądrościach"
odnajdą ślad receptur żywieniowych swoich matek i babek? Autor nie
ukrywa ich rodowodu:
- Znam tysiące wypadków, że ludzie przez całe lata nie jedli tych
podstawowych starosłowiańskich potraw. Po wizycie u mnie, z pewną
nieufnością zaczynali próbować. A po trzech miesiącach
przyjeżdżają i z radością relacjonują: - Proszę księdza! 20 lat
fasoli i grochu nie jadłem, teraz wszystko jem, doskonale się
czuję, siły nabrałem...
W kolejnym akapicie wykładu zakonnik zwraca uwagę na to, by
zatroszczyć się o własny system nerwowy, od którego zależy proces
wchłaniania, stan żołądka i jelit. Nasz system nerwowy to kilkaset
kilometrów bardzo delikatnej nitki, która - mając swój początek w
mózgu - oplata cały kręgosłup rozgałęziając się między kręgami.
Rozgałęzienia opasują organizm docierając do wszystkich jego
zakątków. System ten składa się w 80 procentach z fosforu, który
trzeba nieustannie uzupełniać. Fosfor znajduje się w nasionach
strączkowych, rybach, serach, mleku. Ażeby jednak nie rozdymały
się od niego jelita należy dodawać kminek i pić kwaśne mleko. Kto
ma tendencję do wzdęć powinien po obiedzie aplikować sobie jedną
łyżeczkę zmielonego kminku popitą letnią wodą.
Sery żółte, które tak lubimy... Owszem, można je spożywać, tylko
pamiętajmy, że w Polsce sery są za młode (zbyt krótko poddawane są
procesom fermentacyjnym) i mają dużo bakterii gnilnych. Należy
popijać je kefirem, który zneutralizuje nietypowe tło bakteryjne.
Jeżeli kefiru nie pijemy, to lepiej żółtego sera nie jadać.
Najzdrowszy jest zgliwiały twaróg przetopiony z kminkiem z
dodatkiem świeżego masła, domowej roboty.
Ważna jest również dla stanu naszych nerwów witamina B1, która
znajduje się w większości potraw, jeśli tylko nie zniszczymy jej
niewłaściwym gotowaniem. Wszystko mianowicie powinno być gotowane
pod przykryciem, co zapobiega uciekaniu wraz z parą witaminy B1.
Dlatego należy mieć w kuchni duże garnki i napełniać je tylko do
połowy (pół objętości garnka zostaje na zbierającą się parę).
Trzeba też zlikwidować naczynia aluminiowe, które niszczą kości i
śluzówki.
Autor wykładu zaleca zioła, które uzupełniają w organizmie
niedobór witamin, mikroelementów, garbników, biopierwiastków.
Opowiada się za naturalnymi przyprawami, na przykład: pieprzem
(jest bakteriobójczy, w dużych ilościach chroni przed wrzodami
żołądka), zielem angielskim (silny lek żółciotwórczy zapobiegający
chorobom trzustki), majerankiem, tymiankiem (zapobiegają
zatrzymywaniu soków trawiennych i żółci w woreczku żółciowym),
gałką muszkatołową dodawaną do ciężko strawnych ciast itd. itd. Im
więcej przypraw w kuchni, tym mniej kłopotów w żołądku. Należy je
dodawać nawet do najprostszych zup.
Zakonnik ostrzega natomiast przed octem, którego w żadnym razie
nie należy stosować do potraw. Można go zastąpić sokiem z cytryny,
byle nie oddziaływał bezpośrednio na szkliwo zębów, bo w krótkim
czasie je rozpuści.
Należy zaprzestać słodzenia cukrem. Na Zachodzie, zwłaszcza w
Stanach Zjednoczonych, cukier zapisano już do księgi
niebezpiecznych potraw, na drugim miejscu po narkotykach. Przyjął
też nazwę "białej śmierci". Zanim zostanie przetrawiony przechodzi
w organizmie czterokrotny proces przeobrażenia chemicznego. W
pierwszym rzędzie łączy się z tłuszczami nienasyconymi i produkuje
wielkie ilości cholesterolu. Po drugie - jest przyczyną
powstawania kamicy nerkowej.
Mimo że glukoza zawarta w cukrze odżywia tkankę nerwową, cukier
jest trucizną... Glukozę w najczystszej postaci pozyskamy ze
spożywanych owoców i warzyw. Jeśli dodamy do tego łyżeczkę miodu,
który przeobraża się od razu w energię - to już nam to wystarczy
jako dzienna dawka.
Nie należy cukru zastępować sacharyną, która bardzo wysusza
śluzówkę. Tak więc wyrzucamy z naszych jadłospisów nadmiar cukru,
konfitur, Leguminek, dżemów itp.
W końcówce "Opowiadania o sposobie żywienia i pielęgnowania
organizmu ludzkiego" znajdujemy jeszcze opinie na temat czosnku i
cebuli. Otóż, ludzie spożywający te warzywa w większych ilościach
mają w swoim obiegu detreomycynę, własny antybiotyk, który chroni
przed chorobami wirusowo-bakteryjnymi. Poza tym, eteryczne olejki
cebuli zawierają siarkę, która ma zbawienny wpływ na naszą
śluzówkę. Jeśli zdarzy się katar, czy - nie daj Boże - zapalenie
zatok - to należy postępować następująco: utrzeć na tarce do
ziemniaków 2 duże cebule, wrzucić do wysokiej koktajlowej
szklanki, owinąć jej brzeg uszczelniającym wianuszkiem z waty, tak
by gaz nie wszedł do oczu, tylko do nosa i głęboko oddychać...
Ludzie skłonni do gryp, kaszli, katarów powinni jadać przez całą
zimę czarną rzodkiew, która jednocześnie leczy kamicę wątrobową
i... zapewnia piękną, gładką skórę...
Lektura tego nie dokończonego maszynopisu, drukowanego w odcinkach
w "Wieczorze Wybrzeża", spotkała się z bardzo dobrym odbiorem
czytelniczym. Ludzie domagali się dalszego ciągu telefonując i
pisząc do redakcji. Po pobieżnej penetracji okazało się, że o. Jan
Grand, to postać autentyczna - zakonnik Jan Grande z klasztoru oo.
bonifratrów we Wrocławiu. W krótkiej telefonicznej rozmowie udaje
się nam nakłonić go do spotkania. Któregoś wrześniowego dnia
wsiadamy do pociągu i udajemy się na spotkanie z człowiekiem,
którego proste rady stały się dla wielu wstrząsem i przestrogą.


Część II


Spotkania z Ojcem Grande

Jak bronić się przed rakiem

Dzisiejszy klasztor oo. bonifratrów we Wrocławiu jest skromnym
fragmentem całego kompleksu budynków, które kiedyś należały do
tego zakonu, a obecnie stanowią "cywilny" szpital. Od drzwi
wejściowych poraża wręcz intensywny zapach ziół. Wspinamy się po
schodach do Zakładu Ziołolecznictwa "Samarytanin" oo. Bonifratrów.
Na nasze spotkanie wychodzi słusznej postury mężczyzna o łagodnej
twarzy.
Ojciec Jan Grande (jest to imię zakonne Jerzego Majewskiego)
znajdzie czas dla przyjezdnych z Gdańska. Musimy tylko trochę
poczekać. Najpierw przyjmie chorych, od rana cierpliwie
czekających w Zakładzie. Siadamy na końcu kolejki i - chcąc nie
chcąc - konotujemy ludzkie opinie o zakonniku-zielarzu. Wnioskować
z nich można z całą pewnością jedno: tam, gdzie kończy się
zaufanie do konwencjonalnej medycyny, gdzie robi się beznadziejnie
i rozpaczliwie - zaczyna się rola ojca Jana. Jego natomiast idee
fixe jest nie tylko leczenie konkretnych chorób, ale uruchomienie
w ludzkich organizmach - zarówno chorych, jak i zdrowych - takich
sił żywotnych i takiej wewnętrznej energii, która skutecznie
wspierać będzie leczenie i zapobieganie chorobom. Przy pomocy
czego? Przy pomocy odpowiedniego żywienia.
Prosimy ojca Jana, by opowiedział nam coś o sobie.
- Zakonnik nie jest osobą prywatną - odpowiada - i nie ma prawa
opowiadać swojego życiorysu. Niemniej, niejako na marginesie
głównego tematu pierwszego spotkania, którym jest obrona ludzkich
organizmów przed rakiem, dowiadujemy się, że ojciec Jan Grande
pochodzi z Grodna, urodził się w 1934 roku, jako dziecko ciężko
chorował przez wiele lat na gruźlicę przewodu pokarmowego.
Komunizmu uczono go na stepach syberyjskich za Irtyszem. Koczowali
tam Mongołowie, którzy nawet nie wiedzieli, że skończyła się II
wojna światowa, a którym przedstawiono polskich zesłańców jako
ludożerców. Bardzo się dziwili, że "twoja budieć kuszat moja" i że
ludzie o tak małym rozstawie szczęk mogą mieć tak wielki apetyt...
Potem był Tybet, Petersburg, Kijów... W Kijowie przyszły zakonnik
zetknął się ze starą szkołą niekonwencjonalnej medycyny i - jak
twierdzi - dużo z niej skorzystał. Właściwie, jego zainteresowanie
leczeniem zaczęło się od samoleczenia. Przewlekła choroba
pozwoliła mu zgromadzić sporą wiedzę o funkcjonowaniu ludzkiego
organizmu i wspieraniu go. Po powrocie do Polski ukończył szkołę
felczerską, całe lata pracował w służbie zdrowia. Do bonifratrów
wstąpił siedemnaście lat temu, w trybie poniekąd nadzwyczajnym...
Powiedział tylko tyle, że na pewnym etapie życia stanął mu na
drodze maciupeńki, niziutki budynek klasztorny oraz rozstrzelany
Chrystus. Nietknięta od wojny figurka przechowała wojenny dramat -
rozszarpany, wyrwany bok, kikut ręki, osmalony trzpień krzyża.
Takie to półtora nieszczęścia wisiało przed klasztorem w
Warszawie, całej już przecież odbudowanej. Mniej więcej po
tygodniu Jerzy Majewski, przyszły Jan Grande, był już w zakonie z
manelami...
Pierwszą posługę bonifraterską odbywał w Domu Pomocy Społecznej na
południu kraju opiekując się ciężko chorymi - zarówno fizycznie,
jak i psychicznie. Zajął się też ziołolecznictwem, m. in. w
Zakładzie Ziołoleczniczym przy Konwencie Bonifratrów w Warszawie,
Łodzi, a obecnie we Wrocławiu.
Zapytany - czym medycyna zakonu bonifratrów różni się od medycyny
oficjalnej? - odpowiada, iż w regule zakonu zapisana jest od
stuleci zasada własnego dochodzenia do wiedzy medycznej w oparciu
przede wszystkim o najściślejszy kontakt z chorymi. Bonifratrzy
mają swoją wiedzę i tradycję ciągle poszerzaną i rozbudowywaną. Co
nie znaczy, że w jakikolwiek sposób lekceważą zdobycze
współczesnej nauki. Wyznają zasadę, iż ich działania powinny
uzupełniać leczenie konwencjonalne. Ojciec Jan opowiada, iż
osobiście obserwował kilkuset pacjentów chorych na raka, którym
medykamenty ziołowe pomogły znieść utrapienia chemioterapii.
Wiadomo, iż tzw. chemia wywierająca niszczący wpływ na tkankę
rakowatą nie jest obojętna dla całego organizmu - osłabia jego siły
obronne, wytaszcza. Okazuje się jednak, że jeśli obok chemii,
podamy preparaty ziołowe regenerujące, czyszczące układ
wątrobowotrawienny oraz moczowy z toksyn - to taki pacjent ma
szansę przeżyć o dobre kilka lat dłużej i to w niezłej kondycji.
Zdarzały się nawet przypadki, iż chorzy pijący zioła, mimo
chemioterapii, mieli tak wzmocniony organizm, że nie tracili
włosów.
Na pytanie - Czy to prawda, że wszyscy jesteśmy zagrożeni rakiem i
jak to się dzieje, że właśnie na Wybrzeżu gdańskim, a nie - dajmy
na to - na zanieczyszczonym Śląsku, zbiera on ostatnio najobfitsze
żniwo? - słyszymy wstrząsającą opowieść o tym, że rak jest
zakodowany w każdym człowieku. Uśpiony i przyczajony czeka na
sposobny moment. A ten moment następuje wtedy, kiedy organizm jest
bardzo wyczerpany, kiedy przez dłuższy czas obniża się w ludzkim
ustroju poziom cynku, witaminy A i magnezu, wtedy otwiera się
brama dla raka. Dlatego należy tak bardzo zważać na prawidłowy
jadłospis, który dostarczyć ma tych wszystkich regenerujących
materiałów. Przedwieczny - powiada ojciec Jan - tak nas
skonstruował, że potrafimy sami siebie obronić, również przed
rakiem.
A dlaczego na Wybrzeżu tak szaleją nowotwory? Nie ma to nic
wspólnego z klimatem. Chodzi natomiast o napięcia nerwicowe.
Zdaniem naszego rozmówcy, warto zwrócić uwagę na fakt, że rak w
pierwszym rzędzie atakuje ludzi o usposobieniu cholerycznym. Z
obserwacji wynika, iż wszelkie narastające stresy wytrącają z
równowagi cały układ nerwowy, a to powoduje złe wchłanianie i
"gubienie" wielkich ilości selenu, cynku, magnezu, jodu itd. W
osłabionym organizmie rozwija się tkanka rakowata. Na Wybrzeżu w
ostatniej dekadzie było więcej napięć i stresów niż gdziekolwiek
indziej. No i zbieramy plony...
Poza tym, sposób odżywiania ludzi mieszkających nad morzem różni
się nieco od odżywiania w centrum, czy na południu. Organizm
ludzki musi mieć zapewnione w pożywieniu podstawowe substancje,
budulec wspierający tę cudowną, misterną, przemyślną maszynerię,
jaką nam Pan Bóg - ufając naszemu rozsądkowi - powierzył.
- Żeby tak jeszcze tylko współczesne kobiety zechciały pojąć -
kontynuuje ojciec Jan - ile od nich zależy. - Przemądrzałe toto,
zarozumiałe, w dodatku złośliwe. Co ja się tu z nimi nadenerwuję -
fuka, niby to zdegustowany. Pod pozorną złością jest w nim sporo
życzliwości do ludzi. Tylko ludzkie słabości, np. uleganie modzie,
nie znajdują u niego zrozumienia: - Przychodzi taka jedna z drugą
i, oczywiście, one wiedzą najlepiej, jak ja mam je leczyć. Żeby
się to chociaż jakoś ogarnęło, przyczesało... Od grzebienia jak
diabeł od święconej wody uciekają. Dzięki Ci, dobry Boże, że ja
nieżonaty... Ale nie piszcie tego, nie piszcie - sprzeciwia się
niepewny, czy ma prawo mieć taki staropolski gust.
- Otóż, niechby te nasze baby, każda jedna, uczesana czy nie,
wzięły sobie do serca, że dla swojej rodziny znaczą tyle co
minister zdrowia, a ich kuchnie są zakładami
leczniczo-farmaceutycznymi, w których przygotowuje się życiodajne
potrawy. Każe podkreślić to trzy razy: Produkcja w naszych
polskich kuchniach musi być życiodajna.
Darujmy sobie w trudnych czasach kulinarne wydziwiania. Potrawy -
podawane na ładnych talerzach - mają być proste i tak dobrane, by
dostarczały domownikom 68 niezbędnych składników żywieniowych.
Dlaczego 68? Bo mniej więcej na tyle wyspecjalizowanych grup jest
podzielona liczba krwinek gospodarujących w ludzkim organizmie i
odpowiadających za funkcjonowanie jego składowych. Krwinki, te
małe budowlane mrówki, muszą mieć stałe zatrudnienie, a
obowiązkiem nas - ludzi myślących - jest dostarczyć im
odpowiedniego materiału...
Przyjrzyjmy się teraz ziarnku grochu - ile też takie maleństwo
zawiera w sobie składników żywieniowych...


Wyrzucić margarynę przez okno!

Spotykamy się z ojcem Janem Grande, by mówić o ziarnku grochu. W
przeciwieństwie jednak do Andersena - nie będzie w rozmowie sensów
przenośnych. Opinie ojca Jana są bardzo konkretne i praktyczne.
Okazuje się, iż najzwyklejszy groch, byle nie łuskany, zawiera
magnez, kobalt, żelazo, fosfor, błonnik, białko roślinne,
substancje antyreumatyczne, antymigrenowe, antycukrzycowe; jest
kopalnią witaminy B-kompleks, witaminy A... I już mamy 12
składników z potrzebnych 68, o których wcześniej była mowa. Do
tego - jeśli gotujemy grochówkę - dochodzi cebula zasobna w
witaminę C i siarkę, białko zwierzęce z kawałka wędzonki lub -
lepiej - pół kilograma pokrojonej w kostkę kiełbasy, zawartość
odżywcza wygotowanej marchwi, pietruszki, kartofli, dodatków w
postaci majeranku, pieprzu, liścia bobkowego... Wystarczy
policzyć, ile jest w samej grochówce elementów dających
zatrudnienie naszym pracowitym krwinkom.
Mądra gospodyni nie wyrzuci wczorajszego chleba, ale pokroi go w
plastry i przyrumieni na oleju duże, pachnące i chrupiące grzanki.
Poda je dzieciom i mężowi do grochówki. A jeśli jeszcze chce
zatrzymać starego w domu, żeby się nie wyrwał z kumplami na piwo -
to niech mu do tego wszystkiego po cichutku, dyskretnie, naleje do
szklanki dobrego piwa. Po takim obiedzie chłop już nigdzie nie
będzie się szwendał.
- Mądrze prowadzona kuchnia jest błogosławieństwem dla domu -
powiada nasz rozmówca - tylko trzeba z niej powyrzucać zachodnie
śmiecie, nadmiar chemii i przetwórstwo spożywcze. Polskie kobiety,
przynajmniej te, które nie chcą do cna zdurnieć, niech uważają
szczególnie wtedy, kiedy jest nadzwyczaj piękne opakowanie i
głośna reklama w telewizji. Te nieszczęsne rogaliki z nadzieniem
czekoladowym - toż to paskudztwo nad paskudztwami, bez żadnej
wartości odżywczej... - zżyma się o. Jan.
Na pytanie o margarynę, bardzo intensywnie ostatnio reklamowaną -
ojciec reaguje irytacją:
- Wyrzucić to mazidło z kuchni, natychmiast. Z tłuszczów używać
tylko masła, oleju (najbardziej wartościowy produkowano niegdyś z
konopi), smalcu, czystego łoju. Margaryna, jako produkt o wysokim
stopniu przetworzenia, robi szkody w ludzkim organizmie. Wystarczy
pomyśleć - jaki proces technologiczny musi przejść olej naturalny,
ile po drodze trzeba dodać do niego substancji chemicznych (w tym
i rakotwórczych), sztucznie produkowanego kwasu masłowego (który
prawdopodobnie niszczy śluzówkę), utrwalaczy i barwników (gdyby
nie pomarańczowa farbka - margaryna byłaby trupio blada), aby
uzyskać postać efektownie zapakowanej kostki.
Nawiasem mówiąc, nie ma dotąd na świecie żadnej pracy naukowej,
która uzasadniłaby i potwierdziła zdrowotność spożywania
margaryny.
Agresywna chemia spożywcza - zdaniem ojca Jana - pojawia się w
naszych domach również pod postacią wybielonych cukrów i soli. Do
końca zeszłego wieku cukier był rarytasem zaszczycającym
szlacheckie stoły, przez pospólstwo prawie nie używanym. Jedynie w
czasie świąt pojawiała się "głowa" cukru - krystalicznego,
gruboziarnistego, którą rozbijało się wydzielając domownikom po
kawałeczku. Ciasto natomiast słodziło się miodem. O ileż to
zdrowsza forma żywienia. Dziś używamy cukru bez ograniczeń, a ten
oczyszczony cukier jest najzwyklejszą chemią, która zwiększa
niepomiernie ilość kalorii, a nie daje spodziewanej energii.
Przechodząc w organizmie kilkakrotną przemianę, produkuje "po
drodze" mnóstwo substancji złośliwych. W dodatku bardzo gorliwie
szuka towarzystwa tłuszczów nasyconych i wiąże się z nimi, tworząc
masę cholesterolu.
Obiecujemy zastąpić w naszym domowym gospodarstwie cukierniczkę -
miseczką miodu. Ojciec Jan bardzo przekonująco mówi o tym, iż jest
on naturalnym środkiem słodzącym, zawierającym czystą glukozę,
bogatym w życiodajne substancje, przechodzącym do krwiobiegu z
przewodu pokarmowego prawie bez żadnej przemiany i zamieniającym
się tam w energię życiową...
Od cukru i miodu niby daleko, a jednak blisko do... soli.
Mycie, płukanie i warzenie soli - zdaniem ojca - jest zbrodnią
przeciw naturze. Sól kopalniana niesie ze sobą ogromne bogactwo
selenu, żelaza i kobaltu. Tymczasem w przemysłowej obróbce są one
wypłukiwane do Wisły, a stamtąd do morza, na dodatek - trują po
drodze pół życia w rzekach. Co dalej robi nasz przemysł
żywieniowy? Otóż, kupuje się za granicą za ciężkie dolary jod,
nasyca nim wypłukaną sól, miele ją, bieli i sprzedaje
bezwartościową substancję, z której jod - po otwarciu torebki -
bardzo szybko ulatuje. Szukajmy soli kopalnianej z Kłodawy, jak
najmniej oczyszczonej, szarej, "brzydkiej" z wyglądu.
Przy okazji warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną sprawę - nie
nabierajmy się na jakieś wymyślne opakowania artykułów
spożywczych. Na przykład, zdrowotną kaszę gryczaną pakuje się
ostatnio do jednorazowych torebek - z grubego plastiku, bardzo
wulgarnych, nieestetycznie podziurawionych i w tym się gotuje.
Kasza z takiego plastiku nie nadaje się do jedzenia, ponieważ są w
niej wygotowane z opakowania substancje chemiczne. Poza tym, nie
przypomina swoją konsystencją puszystości potrawy gotowanej
właściwie. I, naturalnie produkt jest droższy, ktoś przecież na
tych opakowaniach zarabia. Polskie społeczeństwo powinno bronić
się przed raptowną zmianą tanich substancji w drogie, przez
przesypywanie ich z jednego opakowania do drugiego.
Zadajemy teraz pytanie zastrzegając, iż nasz rozmówca może je
zignorować:
- Czy zdarzyło się kiedyś, że Jan Grande - w habicie lub "po
cywilnemu" - przekroczył próg restauracji McDonalda?
Ojciec Jan pąsowieje, wydyma policzki niczym trębacz i gwałtownie
unosi ręce jakby miał za chwilę odfrunąć...
- Już same nazwy: McDonald, coca-cola, pepsicola, hamburger,
hot-dog przyprawiają mnie o drgawki. To jest skandal, że mając
taki zasób własnych możliwości żywieniowych, sprzedaliśmy przemysł
spożywczo-żywieniowy amerykańskim biznesmenom. Jako stary mnich,
mimo całego mojego życiowego optymizmu przepowiadam, iż w roku
2000 Polacy staną się na terenie swojego własnego kraju
murzyńskimi wyrobnikami. Przez Polskę będą przejeżdżać
transkontynentalne pociągi, będą śmigać po autostradach
zagraniczne samochody, a tubylcy spadną do roli czyścicieli z
miotłami w rękach - kończy katastroficzną wizję przyszłości.
- Dziękuję Bogu, że jestem stary, niedługo umrę i nie będę tego
wszystkiego oglądał - dodaje.
Zaprzeczamy z całą mocą. Nasz rozmówca jest człowiekiem w sile
wieku, który zwyczajnie i po ludzku, czegoś nienawidzi: Głupoty
współrodaków? Ich zdolności do małpiego naśladownictwa?
Samobójczych inklinacji ludzkości? Pewnie wszystkich tych spraw
naraz. Ojciec Jan lęka się, by przeszczep amerykanizmu nie
wyrządził nam więcej szkody aniżeli komunizm, który jednak liczył
się z jakimiś regułami. Na przykład, nie wystawiano w kioskach
obok zdjęcia Papieża pornograficznego obrazka. I naprawdę - jak
zapewnia - nie chodzi mu o dewocję, ale - takich rzeczy nie robi
się z powodu zwykłej przyzwoitości, szacunku dla ludzkich
przekonań...
Pozostajemy jeszcze przy temacie amerykańskiego żywienia,
zastanawiając się wspólnie - czym ono grozi Polakom. Ojciec Grande
uważa, iż jest to system powodujący sklerotyzację organizmu oraz
zanik pamięci z powodu choroby Alzheimera. Jeśli ludzkość się nie
opamięta i nie przestanie produkować fałszywej żywności, to do
2100 roku nie dożyje ani 10 proc. populacji. Przestańmy więc
wydziwiać i zacznijmy produkować w prosty, sprawdzony przez
dziesiątki tysięcy lat sposób, zdrową żywność. Zgodnie z naturą,
której nie wolno poprawiać. Przedwieczny tak ją ukształtował -
konkluduje ojciec - że jakiekolwiek poprawianie zawsze coś w niej
kategorycznie zepsuje.
Kolejnym pytaniem otwieramy szeroki temat polskich tradycji
żywieniowych. Ojciec Jan ma tu dużo do powiedzenia. Uważa, iż
istnieje kanon żywieniowo-kulinarny, do którego powinniśmy się
dziś odwoływać. Takim wzorcem, dostarczającym nam drogocennych
wskazówek, jest polska kuchnia przedrozbiorowa, zbierająca ciąg
wielowiekowych doświadczeń. Później wszystko się urwało. Przyszła
nędza okresu rozbiorowego, pierwsza wojna światowa i związany z
nią głód; potem ten króciutki czas niepodległości, zbyt krótki, by
matki mogły przekazać swoje doświadczenie córkom; druga wojna
światowa i degeneracja pojęć o żywieniu (co złapię to zjem, aby
tylko jako tako przetrwać), a po wojnie - wiadomo jak było.
Kobiety zaangażowane w pracę zawodową szukały sposobów na jak
najszybsze przygotowanie posiłków i uciekały od tradycyjnych
potraw bogatych w biopierwiastki, mikroelementy, witaminy,
substancje, które kiedyś niosły ze sobą zdrowie i życie.


Żeby nas sztuczność nie zeżarła

Ojciec Jan chętnie powraca do tematu, którym zakończyliśmy
ostatnie spotkanie. Jego zdaniem - przedrozbiorowa kuchnia
słowiańska była tak pożywna i dostarczała tyle energii, że można
było z jej nadmiaru "ściany rozwalać". Weźmy taki chleb - własny,
pieczony we własnym piecu, wielki na pół stołu, położony na liściu
łopuchowym, posypany czarnuszką albo kminkiem. Jak się go odkroiło
nożem jak kosą - to aż błyszczał w środku, tak dobrze był
wykwaszony...
Na pytanie - Czy można jeszcze gdzieś na kuli ziemskiej popróbować
smaku prawdziwego chleba? - słyszymy odpowiedź odbierającą
nadzieję:
- Zacznijmy od samej ziemi. Człowiek przechemizował ją na
głębokość co najmniej metra i wszystko co z niej wyrasta jest
mniej lub bardziej skażone. Oczyszczanie ziemi, nawet gdybyśmy od
dziś zaprzestali stosowania chemii, potrwa kilkaset lat. Również
tak zwana zdrowotna żywność, którą teraz gdzieniegdzie można
dostać nie jest całkowicie czysta, bo wyrastając na nawozach
organicznych wchłania chemikalia z pasz, którymi karmiono
zwierzęta. Jest to więc obieg zamknięty i obawiam się, że smak
prawdziwego chleba pozostanie współczesnemu człowiekowi nie znany.
Niegdyś, piekarnię można było wyczuć na kilkadziesiąt metrów, tak
pachniało świeżym chlebem. Dziś, kiedy gospodyni domowa robi w
domu kluski - kompletnie nie czuje zapachu mąki. A przy
rozrabianiu ciasto zamiast trzymać się własnej konsystencji i
odskakiwać od ręki jak piłeczka - przykleja się do niej.
Rozmowa o prawdziwym chlebie zahaczyć musi o "prawdziwy" ogień, na
którym niegdyś piekło się taki chleb. Zdaniem ojca Grande, ogień,
jaki daje drewno i węgiel, jest całkiem inny od gazowego czy
elektrycznego zabijającego wszelkie walory smakowo-zapachowe
pieczywa. Zresztą wystarczy porównać barwy: z jednej strony
złocistoczerwony i gorący ogień z pieca, z drugiej - niebieski i
zimny, jakby martwy ogień kuchenki gazowej. Nie rozgrzeje on, na
przykład, dawnych garnków żeliwnych, jest na to zbyt słaby. A z
kolei współczesna patelnia teflonowa postawiona na otwartym ogniu
piecyka - spali się. Jeśli ktoś ma możliwości - niech porówna
placki ziemniaczane smażone na kuchni opalanej węglem i drewnem,
na otwartej fajerce, na starodawnej żeliwnej patelni, z plackami
"z gazu". Są to zupełnie różne smaki, zapachy i konsystencje.
A już ten najnowszy diabelski wymysł, czyli kuchenki mikrofalowe -
toż to istne horrendum. Strumień drgających elektronów niszczy,
druzgocze cząsteczki białka i potrawa z takiej kuchenki tylko
wygląda jak pożywienie, ale pożywieniem nie jest. Ojciec Jan tym
swoim pacjentom, którzy chwalą się, że zakupili właśnie za ciężkie
pieniądze kuchenkę mikrofalową, mówi tak: "Wydaliście oszczędności
na coś, co niszczy waszą rodzinę. Nasz rozmówca z satysfakcją
powołuje się na jeden z ostatnich numerów miesięcznika "Żyjmy
dłużej", gdzie znalazł bardzo niepochlebny artykuł o kuchni
mikrofalowej. On te same wnioski sformułował już kilka lat temu.
Prawdziwy chleb i prawdziwy ogień. Pozostało nam jeszcze
powiedzieć coś o prawdziwej wodzie. Tu, jak się okazuje, sprawa
nie jest do końca przegrana.
- Kto chce mieć w domu dobrą krzemionkową wodę, którą orzeźwi się
o każdej porze roku, niech zrobi tak: pół kilograma suszonego
skrzypu pokruszyć, wsypać do emaliowanego garnka, zalać
przefiltrowaną wodą, zostawić na noc. Rano pogotować 20 minut,
odstawić. Kiedy ustoi się, przecedzić przez niezbyt gęste sitko,
wlać do kamiennego wyziębionego garnka. Garnek paruje i nie
pozwoli, by woda się nagrzała i w ten sposób pozyskujemy
krzemionkę - wyśmienitą, twardą wodę wprost do picia, do herbaty,
do mycia zębów, do gotowania zup...
Ojciec Jan radzi także, by - jeśli tylko jest taka możliwość -
postarać się o własną studnię. Kopać trzeba głęboko, wodę
dokładnie przebadać. Prawdziwa, czysta, żywa woda z cembrowanej
studni, jest darem Przedwiecznego, zawiera magnez, krzem, żelazo.
Można, a nawet należy pić ją bez przegotowania... Chrońmy się
przed zanieczyszczeniami i sztucznością jak tylko można, żeby one
nas w końcu nie zeżarły.
No właśnie - podchwytujemy temat - weźmy takie antybiotyki.
Przecież nierzadko trzeba się po nich "leczyć"... Ojciec Jan
również uważa je za niebezpieczne. Po kuracji antybiotykami trzeba
odtruć organizm, usunąć toksyny z wątroby i nerek, oczyścić
śluzówkę z grzybicy, jeśli taka się pojawi, wreszcie - przywrócić
właściwe wydzielanie soków trawiennych. Czasami, po przeholowaniu
kuracją antybiotykami, oczyszczanie organizmu jest dłuższe niż
samo leczenie. Należy pamiętać, aby przy zażywaniu antybiotyków
każdego dnia wypić szklankę kefiru oraz wziąć trzy razy dziennie
witaminę B-kompleks. Jeżeli zaczyna się grzybica w śluzówce -
trzeba podawać bardzo duże ilości cebuli. Jeśli jednak jest już i
wątroba poszkodowana i nie chce przyjmować cebuli, należy zastąpić
ją kombinacją ziół goryczkowych, przeciwzapalnych, powlekających
oraz oczyszczających układ moczowy.
Za oknem klasztornego gabinetu ojca Jana - pierwsze jesienne
szarugi. Pytanie o to jak zabezpieczyć się przed grypą? - wprost
wisi w powietrzu.
Ojciec Grande zaleca dostarczanie organizmowi dużej dozy witaminy
C. Bierzemy po dwie kapsułki przy śniadaniu. Jeśli chodzi o
żywienie - trzeba zwiększyć ilość jarzyn w jadłospisie, przede
wszystkim marchwi i kapusty. Gotujemy zupy jarzynowe (naturalnie,
nie na mięsie czy kościach, a jedynie na łyżce masła),
przyrządzamy najrozmaitsze surówki. Warto też wykorzystać
dobrodziejstwa naszego polskiego kalafiora. Jest tak bogaty w
wartości odżywcze, że ich nie spiszesz na kartce. Ważne przy tym,
by go nie przegotować. W osolonym wrzątku, z odrobiną "vegety" dla
smaku, gotujemy kalafior około 10 minut, dolewając szklankę mleka.
Następnie podbieramy go widelcami, kiedy jest jeszcze chrupki,
odsączamy i delikatnie namaszczamy świeżutkim, naturalnym masłem,
żeby zrobił się aż złocisty... Uchowaj Boże "potraktować" go
prażoną tartą bułką. I wątroba, i trzustka jej nie tolerują.
Kolejna sprawa, jeśli chodzi o przeziębienia. Nie wolno wychodzić
rano z pustym żołądkiem. Jeśli już nie ma czego innego, to choćby
podgrzać przegotowane wczorajsze mleko i wlać do niego esencję
herbacianą. Łyżkę miodu do tego i już nam się poprawia krążenie,
organizm otrzymał białko i wapno. Bardzo ważną sprawą - uzupełnia
swój wywód ojciec Jan - jest ubiór. Od pierwszych jesiennych
szarug zakładamy nakrycia głowy. Obowiązkowo. Przez nie osłoniętą
głowę organizm wytraca 60-80 proc. całego nagromadzonego ciepła. A
przeziębienie ciała jest gorszym paskudztwem od kompletnego
zapicia się alkoholem. Następnie nasz rozmówca mówi coś wielce
niepochlebnego na temat damskiej mody i zastanawia się - skąd się
to u nas wzięło - te gołe rozczochrane głowy, spódnice powyżej
kolan, nylonowe pończoszki i do nich nie zasznurowane wojskowe
buciory... Naturalnie, jest to małpie naśladownictwo mody
amerykańskich slumsów. Margines społeczny, obrzeża wielkich
metropolii, bieda i bezdomność podyktowały światu znudzonemu
konsumpcją taki styl, który polega na noszeniu przypadkowych,
zupełnie nie dopasowanych części garderoby. A "wyższe sfery"
naszego, pożal się Boże, polskiego biznesu, natychmiast to kupiły.
Szaruga za oknem nie cichnie. Pytamy - co robić, kiedy już złapią
człowieka pierwsze grypowe dreszcze?
- Zanim pobiegniemy do lekarza i zaczniemy faszerować się
antybiotykami - odpowiada Jan Grande - spróbujmy starych,
wypróbowanych przez prababki metod. Trochę kwiatu lipy, kwiatki
dzikiego bzu, parę gałązek dzikiej maliny, kapkę podbiału i mięty
- zaparzyć i niech naciąga pół godziny. Wziąć łyżeczkę miodu,
przetrzeć klatkę piersiową i stopy maścią kamforową, wypocić się,
przez dwa dni nie wychodzić z domu. A zioła zbieramy idąc latem na
niedzielny spacer, zwykle daleko od zasmrodzonej szosy. Przynosimy
je letnią porą do domu, rozsypujemy na starej firance rozpiętej
choćby między dwoma krzesłami, otwieramy okno i suszymy. Słowem,
prowadzimy w domu własną aptekę zielarską. Zamiast rozwiązywać
krzyżówki, lepiej studiować właściwości ziół i ich rozpoznawanie.
Zioła to są witaminy, mikroelementy, biopierwiastki, olejki
eteryczne będące uzupełnieniem dobrze prowadzonej kuchni. Trzeba
tylko chcieć i kobiety muszą mieć na to czas. Ojciec Jan wspomina
swoją matkę, która - prowadząc gospodarstwo - miała czas jagody i
zioła zbierać, i wieczorem szydełkując z dziećmi pośpiewała... A
dzisiejsze kobiety? Krów nie doją, kur nie hodują, świń nie
karmią, lnu nie sieją, międlić nie międlą, prząść nie przędą,
pierza nie drą, nie haftują, nie szydełkują, a wciąż czasu nie
mają.
Replikujemy, że to za sprawą telewizji. Nieopatrznie, bowiem na
twarzy naszego rozmówcy znów pojawia się irytacja:
- To kolejny, chorobotwórczy wynalazek diabła. Promieniowanie
ekranów, zwłaszcza w tych naszych małych mieszkaniach, bardzo
szkodzi na wzrok i na cały organizm.
Swoją drogą, ciekawe, czy aby ojciec Grande nie jest
antyfeministą?
- Przeciwnie. Uważam, że kobieta jest koroną stworzenia. Dziadyga
- wybacz mi, Boże mój język - może sobie pozwolić na wiele i nikt
się specjalnie nie zgorszy widząc go na ulicy pijanego, z
papierosem w gębie. Ale "lepsza połowa"...? Gdyby Odwieczny mógł
przewidzieć, że baby sięgną po papierosy - to by im kominy w
głowach zainstalował. Jest takie powiedzenie wzięte z żydowskiego
ulicznego slangu: fiksum dyrdum mischugyne kopf, oznaczające mniej
więcej tyle, co wariactwa szalonej głowy.
- A ile nasze "mischugyne kopf" powinno zażywać nocnego
odpoczynku?
- W epoce ciągłych napięć psychicznych potrzeba człowiekowi co
najmniej 8 godzin snu. Zasypiamy obowiązkowo przed godziną 23.,
kiedy to organizm w sposób naturalny wycisza się, serce zwalnia
swoją akcję, kora nadnerczy przestaje produkować adrenalinę.
Należy w tym czasie skłonić głowę na poduszkę. Jeśli przegapimy tę
godzinę biologicznego spokoju i nadal będziemy aktywni, to
wymusimy na korze nadnerczy dalszą pracę. Będzie ona wstrzykiwała
do krwiobiegu odrobinki adrenaliny już do samego rana i nie da nam
spokojnie zasnąć. Sen będzie przerywany, a początek dnia
naznaczony zmęczeniem. My, mnisi, budzimy się o piątej rano, bez
budzika. Całkiem inaczej zagospodarowuje się czas do południa,
można bardzo dużo zrobić. Po południu, niestety, czas jest już
krótki.
Interesuje nas - czy można sobie pozwalać na poobiednią drzemkę?
Ku naszemu zdziwieniu - zdaniem ojca Grande - jest to kompletnie
zabronione. Po posiłku należy odbyć dość intensywny spacer. A ta
przemożna potrzeba snu po obiedzie wywodzi się ze zwykłego
obżarstwa. Żołądek podnosi przeponę, serce o nią zawadza, mamy
wrażenie, że jest za ciężkie, i człowiek - taki niedźwiedziowaty -
kładzie się spać, przesypiając najciekawszy czas w życiu. Potem
wieczorem ma problemy z zaśnięciem.


Inteligencja na talerzu

- Dawno, dawno temu... - prowokujemy ojca Jana, by wrócił do wątku
kuchni staropolskiej i rozmaitych zamierzchłych kulinariów.
- Jeśli cofniemy się myślą het, het - nasz rozmówca zaczyna tak,
jakby opowiadał baśń - jakieś kilkaset lat, do Polski jeszcze
przedjagiellońskiej, to zobaczymy, że istniejące wtedy typowe
gospodarstwa wiejskie, były w 100 procentach samowystarczalne.
Wszystko wytwarzano na miejscu; od jajka poprzez płótno, które się
tkało, przędło i farbowało, aż do własnego garnka. I ta
samowystarczalność - fakt, że rzadko kiedy wybierano się po coś do
większych ośrodków - wytworzyła normę prostego i wartościowego
żywienia ze składników przez siebie wyprodukowanych. Przede
wszystkim, jadano dużo mięsa, nie gotowanego, ale opiekanego nad
ogniem. Tłuszcz wytapiał się, spływał, skwierczał w palenisku,
pieczyste pachniało na kilometr. Takie mięso przedstawiało sobą
bardzo bogatą wartość białkowo-odżywczą. Co ważne, pozbawione było
tłuszczów nasyconych, które znajdują się w wywarach naszych
współczesnych zup oraz pieczonym w tłuszczu mięsie, będąc
przyczyną sklerozy.
Dalej - wędzenie. Była cała procedura naturalnego wędzenia:
moczono mięso w specjalnej solnej zaprawie, po czym - nie parzone
- wędzono przy użyciu gałązek jałowca i buczyny. Wędzonkę
zawieszano w kominie... Przewiew kominowy podsuszał i jednocześnie
zabezpieczał przed owadami. Jak się odkroiło płat takiego
ciemnoczerwonego mięsa, położyło go na chleb razowy domowego
wypieku, do tego przyniosło z piwnicy ukiszoną w dębowej beczce
kapustę i skropiło ją aromatycznym olejem z konopi, które rosły za
oknem...
- No... to na pewno nie był hamburger - wyrywa nam się.
- Z całą pewnością - potwierdza ojciec. A dziś taka wędzonka jest
moczona w roztworze saletry, żeby nabrała wilgoci i odpowiedniej
wagi, następnie "wędzi" się ją przy pomocy preparatu, który w
sposób sztuczny zabarwia i nadaje smak. Kiedy człowiek kroi "toto"
potem na stolnicy, to mu spod noża woda wycieka i drży wszystko,
jakby - Boże, uchowaj - jakiś kawałek dopiero co z prosektorium
przywlekli...
- Co jadano - proszę ojca - do mięs w Polsce średniowiecznej -
przed Boną, przed ziemniakami?
- Głównie kasze. Pochłaniano ogromne ilości kaszy jęczmiennej, a
od XIII wieku gryczanej. Grykę do Polski przywieźli Tatarzy (na
południu, do dziś nazywa się ją tatarką). Hordy tatarskie,
pokonujące tysiące kilometrów prawie nie zsiadając z koni, nie
mogły taskać ze sobą kuchni polowej z grochówką. Każdy Tatar
siedział sobie na małym koniku, pod siedzeniem miał plastry
suszonego mięsa, a do boku przytroczony sajdak - worek skórzany, w
którym grzechotała odpowiednio sprawiona kasza. Parzono ją
najpierw w pełnym mleku, odcedzano, obsuszano, wrzucano na chwilę
do wrzącego masła, znów cedzono i suszono, po czym wsypywano do
sajdaka. Taki Tatar jechał sobie z Mongolii, co rusz sięgał do
worka i pojadał, a na postoju wydoił swoją kobyłę i napił się
mleka. No i wytrzymywał trudy wielotygodniowej podróży, a nawet
jak go w jakiejś potyczce skaleczyli, to skóra na nim goiła się
jak na psie. Polacy - snuje swoją opowieść ojciec Jan Grande - jak
go brali do niewoli, to razem z kaszą i bardzo się dziwili, że
Tatarzy nie chcą jeść niczego innego. Spróbowali sami i tą drogą
kasza gryczana (mało wymagająca w uprawie) podbiła Polskę, i spore
połacie Europy, stając się na całe wieki podstawą żywienia.
Jeszcze nasze prababki pilnowały pradziadków, żeby przynajmniej
dwa worki gryki były w domu na zimę.
A w XVI wieku przyjechała do Polski Bona i przywiozła z Włoch kosz
z jarzynami, ogromnie wzbogacając jadłospis. Kanon kuchni
słowiańskiej, staropolskiej przeszedł pewną korzystną ewolucję,
ukształtował się razem z tą kapustą, kartoflami, marchewką (choć,
naturalnie nadal z przewagą mięsa oraz kaszami) i - jako taki -
obowiązywał aż do rozbiorów.
Na pytanie - Czy podobnie odżywiali się bogaci i biedni? - ojciec
Jan odpowiada, iż mądrość żywieniowa dotyczyła wszystkich warstw
społecznych.
Była pełna analogia, jeśli idzie o skład i jakość jedzenia,
natomiast różniło się ono ilością. Ubogi ubił jednego wieprzka na
pół roku dla całej rodziny, bogaty zjadał tyle na jednym
przyjęciu. Ale w podobny sposób, we wszystkich warstwach
przyrządzano mięso, wypiekano chleb, robiono sery, kluski,
barszcze, czy pierogi z kapustą. Podobnie pędzono samogon - jego
czystą, prostą postać, nie przyśpieszając w sztuczny sposób
procesów naturalnej fermentacji. Taka wódka była bardzo mocna i
spalała substancje kaloryczne, nie dając żadnych ubocznych
skutków.
Różnice żywieniowe pojawiły się w wieku XVIII wraz z modą
francuską, kiedy to na zamożne stoły wjeżdżały obce frykasy,
których niższe warstwy nawet nie oglądały.
Jest jeszcze jedna bardzo ciekawa sprawa, zapisana w polskiej
tradycji żywieniowej: nigdy, przez wszystkie te wieki, nie było u
nas mody obżerania się. Przeciwnie, obowiązywała zasada lekkiego
niedojadania. I to we wszystkich warstwach społecznych. Nawet
żebrak, który dostał jałmużnę - poczęstunek, gospodarował nim z
rozsądkiem, zjadł trochę, a resztę schował do worka, żeby mu
starczyło na później. Była w narodzie taka trochę wilcza dieta,
ale też dawała ona odporność na zmęczenie i głód. Nie mówiąc już o
tym, że niedojadanie sprzyja właściwej przemianie materii, żołądek
nie jest przeciążony, w jelitach nie ma zalegających resztek.
Ojciec Jan zaleca wszystkim następującą zasadę: nie należy wstawać
od stołu z uczuciem, że żołądek jest zbyt ciężki. Trzeba mieć
swoją grzecznościową normę, coś, co można nazwać "inteligencją na
talerzu": wezmę 3 ziemniaczki, a nie 5, odkroję kawałek z dużego
kotleta, a resztę zostawię na półmisku... Nie należy też nigdy
jeść "po polsku", nabierając na jeden widelec ziemniaki z sosem,
mięso i jarzynkę, tylko przestrzegać pewnej kolejności. Najpierw
powinno się skonsumować jarzynkę, następnie mięso, na końcu -
ziemniaki.
Ponieważ zdaje nam się to lekką przesadą, ojciec Jan cierpliwie
tłumaczy, iż taka kolejność zapobiega trawiennej schizofrenii.
Kiedy nawrzucamy do żołądka bez ładu i składu zróżnicowane
pożywienie, to ta nasza "betoniarka" wprost nie wie od czego
zacząć. Z trudem miele i rozciera taki obiad, zamieniając go w
makabryczną papkę, której składniki mają różny czas rozkładu i
trawienia.
Ojciec Jan nie pochwala diet przegłodzeniowych. Uważa, iż wszelkie
tego typu nowomodne praktyki prowadzą do paskudnych następstw.
Leczył niejedną ofiarę diety-cud, ludzi, którzy zapadli na poważną
chorobę psychiczną - jadłowstręt, czyli tak zwaną anoreksję. Na
Zachodzie choroba ta zebrała już okrutne żniwo, zwłaszcza wśród
młodych dziewcząt. W Polsce też się ostatnio nasila.
Nie mówiąc już o dziwnej modzie na hinduizm. Jest to, o czym nie
wszyscy wiedzą, hinduizm w cudzysłowiu - sekciarski,
przeszczepiony najpierw na grunt amerykański, niewiele mający
wspólnego z prawdziwymi naukami Wschodu, prowadzący na psychiczne
manowce. No i nasza młodzież, szukająca nie wiadomo czego,
zachwyciła się tą formą dziwacznej ascezy, między innymi
jedzeniowej.
Należy wiedzieć, iż nasze społeczeństwo - ojciec Jan wyraźnie
zmierza do puenty - jak i inne ludy środkowej Europy, ma niejako w
genach zapisaną najwłaściwszą dietę. Potwierdza ją kilkusetletnia
tradycja - o której mówiliśmy - i w żaden sposób nie należy
przestawiać się na tę wschodnią ascezę jadłospisową, czy radykalny
wegetarianizm. Dla przykładu, gdybyśmy chcieli zastąpić kawałek
mięsa innym rodzajem białka, to musielibyśmy zjeść 4-litrowy
garnek gotowanej soi. I jeszcze byłoby mało. Wszystkie diety
bezmięsne są dietami fałszywymi, powodują patologiczne zmiany
wskutek wrzodziejącego zapalenia jelita grubego, utratę
odporności, wyniszczenie organizmu. Zdaniem ojca Jana -
wprowadzeniu kulinarnego nowinkarstwa winna jest inteligencja. Oj,
chyba nie jest to najbliższa jego sercu warstwa społeczna.
Zapytany o opinię - nie wystawił najlepszej:
- Meblują sobie głowy skomplikowaną wiedzą, a żyć nie potrafią.
Nawet kiedy chorują, to nie mądrzeją. Zaobserwowałem, na przykład,
przez 17 lat pracy zielarza zakonnego, że wielkomiejska
inteligencja, jak żadna inna warstwa społeczna, zarasta brudem. W
Warszawie stykałem się z pacjentami, którym z pleców można było
brud łyżką skrobać. Po prostu, nie kąpali się latami, mając w
mieszkaniu łazienki. Zamiast gąbki i mydła, stosowano francuskie
dezodoranty blokując pory, stwarzając gnijące, zaparzone
środowisko - idealną niszę dla pasożytów. Te wszystkie
naleciałości skórne, zapalenia, uczulenia, brodawki - to skąd?...
A przyjrzyjmy się wszyscy sobie - kurczymy się pod oskarżającym
wzrokiem ojca Jana - w jaki to "zdrowotny" sposób spędzamy
większość wieczorów? Naturalnie, ogląda się telewizję. Zwykle w
małym, zadymionym pokoiku, bo wszyscy palą. Jeden na drugiego
syka: cicho, cicho... Tego licho bierze, bo mu przerzucili
program, tamten nie może się skupić, wzrasta napięcie nerwowe i
dom zamienia się w nowoczesną, wielce oświeconą jaskinię
barbarzyńców.
- Panie Boże, odpuść... - po swojemu fuka ojciec Jan. - A później
w tym zadymionym, śmierdzącym skarpetami i spoconymi ciałami
pokoju idzie się spać, nawet nie bardzo myjąc "przewielebne
zwłoki", bo już się zrobiło późno, godzina zasypiania na naszym
zegarze biologicznym dawno minęła, hormon nadnerczy jest
nienaturalnie aktywny i nie ma mowy o rzetelnym wypoczynku...


Leczyć ciała i dusze

- Ojcze Janie, my tak sobie spokojnie mówimy o dobrym jedzeniu,
podczas gdy wielu ludziom samo życie nie smakuje...
Nasz rozmówca natychmiast podchwytuje temat i opowiada o swoich
depresyjnych pacjentach.
Pewna młoda kobieta leczy się już trzeci rok u niego. Na pierwszy
rzut oka - żadnych losowych przeciwności. Ładna, wykształcona
(nauczycielka z zawodu), urodziła udane dziecko, mąż pracuje za
granicą, a więc pieniądze mają. Tyle że jest nieco wyobcowana,
mieszkając z teściami w wiejskim środowisku. Gaśnie tam. Co
miesiąc przyjeżdża do Wrocławia, wygada się, weźmie porcję leków i
jakoś ciągnie do następnej wizyty.
Kiedyś powiedziała do ojca Jana: "Gdyby nie te wizyty u księdza,
to ja bym się już dawno powiesiła". Inna znów osoba, starsza pani,
wdzięczna była naszemu rozmówcy za jego optymizm i działające na
pacjentów zadowolenie z życia. Nie do końca zgadzając się z tym
ostatnim - ojciec Jan kwituje: "Lekarz musi być doskonałym
aktorem. A połowa sukcesu w leczeniu zależy od tego, jaki mam
kontakt z chorym. Jeżeli ktoś wychodzi ode mnie bez przekonania,
że potrafię mu pomóc, to szkoda mojej fatygi".
- Psyche i soma - powiadamy na to. - Kiedy jedno cierpi, co dzieje
się z drugim?
Ojciec Jan mówi o ścisłej współzależności. Wie ze swojej praktyki
jedno: kiedy dusza choruje, to ciała nie da się uleczyć. A lekarz
powinien mieć takie zaufanie pacjenta, żeby ten wyspowiadał się
przed nim lepiej jak przy konfesjonale. Tylko na pozór brakuje
związku między rakiem żołądka a tym, że ktoś źle żyje z teściową.
Wszystkie takie sprawy trzeba znać. Dobry lekarz musi poświęcić
dużo czasu na rozmowę z pacjentem i tak lawirować swoimi
umiejętnościami, ażeby podnieść go na duchu, a zarazem pobudzić
organizm do samoobrony; leczyć równolegle duszę i ciało.
Ciekawi jesteśmy - czy nasze prababki i pradziadowie chorowali na
depresję?
- Nie - odpowiada ojciec - nie mieli na to czasu. Nie będzie
chorował na depresję człowiek pochłonięty przez obowiązki. Praca
była, jest i będzie tu najlepszym lekarstwem. Przypomnijmy sobie
szkolne lektury - "Anielkę" czy "Nad Niemnem". Były tam opisane
arystokratki, co to całymi dniami leżały na szezlongach, coś tam
sobie roiły i od tego nieróbstwa miały "globusa" w głowie. W
niższych sferach to się nie zdarzało:
Przypominamy o tym, że dziś w krajach wysoko rozwiniętych, gdzie
depresja jest chorobą niemal społeczną, ludzie pracują, nawet
popadają w pracoholizm.
Replika ojca Jana jest zdumiewająca. Stwierdza, iż w gruncie
rzeczy styl życia w zachodnich cywilizacjach jest stylem życia
nierobów, którzy nawet jak pracują, to powierzchownie. Ich
zmęczenie jest także pozorne, nieautentyczne. Człowiek pochłonięty
wykonywaniem prawdziwej pracy, nigdy nie będzie sfrustrowany.
- Czym wobec tego jest prawdziwa praca? - dopytujemy.
Ojciec Jan odpowiada, iż jest to takie zajęcie, które określa sens
naszego, tu na ziemi, trudu; ba, samego człowieka określa. Powinna
ona wzmacniać egzystencjalnie, a nie rozchwiewać. Zadowolenie z
dobrze wykonanej pracy jest zarazem samooceną powiązaną z
poczuciem własnej wartości. I to wszystko chroni przed nerwicami.
Prawdziwe zmęczenie prawdziwą pracą jest najlepszą ochroną przed
grzechem i depresją.
Informujemy ojca, iż funkcjonuje w świecie rewelacyjny medykament
przeciwko depresji, nazywający się "Prozac". Wyzwala fantastyczną
aktywność, modny jest w świecie biznesu i dotarł już do Polski.
Ojciec Jan nie słyszał o tym leku, ale gwarantuje - jako stary
praktyk, mający za sobą 500-letnią tradycję bonifratrów - że po
trzech latach zażywania wszyscy ci biznesmeni wypalą się
kompletnie, a na dodatek płodzić będą spotworniałe potomstwo. Taki
lek musi być mieszaniną hormonów i narkotyków. Nie ma innej
możliwości. Z naturalnych środków antynerwicowych i
antydepresyjnych, w jakie nas zaopatrzył Przedwieczny na tej
ziemi, istnieje tylko jeden - stare, dobrze nam znane ziele
świętojańskie, zwane dziurawcem. Niemcy produkują z niego
drogocenne kapsułki przeciwko depresji. Tak więc zaleca wyłącznie
dziurawiec i kakao, które jest nosicielem magnezu.
Ojciec Jan - zapytany o wnętrze ludzkiego organizmu i generalną
zasadę jego funkcjonowania - powiada pięknie, iż w doskonałości
naszych ciał przegląda się sam Przedwieczny. Gdyby ktoś ze
śmiertelnych umiał rozłożyć tę konstrukcję na czynniki pierwsze i
zrozumiał zasadę jej funkcjonowania, sam byłby zachwycony. Weźmy
harmonię współdziałających organów wewnętrznych, które zamieniają
martwą materię w energię życia. Weźmy naszą korę mózgową, która
tyle wspaniałości potrafi stworzyć...
- Ale duża część kory mózgowej jest wyłączona z funkcjonowania -
wchodzimy ojcu w słowo.
- Tak, około 70 procent - precyzuje rozmówca. - A cóż by to było,
gdyby tak człowiek eksploatował całą korę mózgową?... Swego czasu
rozmawiałem w Kijowie z pewnym szamanem znad Jeruseju i spytałem
go o coś, co zaintrygowało mnie już wcześniej.
Dlaczego - mianowicie - ich plemiona tak bardzo szanują ludzi
chorych psychicznie? Odpowiedź, jaką usłyszałem, wstrząsnęła mną.
Ludzie psychicznie chorzy - mówił mi ów szaman, mający za sobą
tysiącletnie tradycje swojej kultury - to są ludzie boscy.
Dlaczego? Bo Przedwieczny wyróżnił ich włączając im tę nie
używaną, uśpioną część mózgu. Spowodowało to, że funkcjonują ponad
orbitą normalności, my natomiast odbieramy ich jako odmieńców.
Z kolei plemiona azjatyckich koczowników stepowych, jak również
niektóre ludy indyjskie ogromnie szanują ludzi starych. Uznaje się
ich tam za błogosławionych. Przedwieczny musiał dojść do wniosku,
że życie takiego staruszka czemuś służy, jest komuś tu na ziemi
przydatne. Nigdy nie żyje długo człowiek paskudny, długo żyją
ludzie dobrzy. Starość jest rodzajem społecznego kapitału. Możemy,
dzięki czyjemuś długiemu doświadczeniu, poznać niejedną prawdę o
życiu.
- A pewnie i o umieraniu - dodajemy.
- Moja znajoma - kontynuuje ojciec Jan - pani Józefa, 90-letnia
osoba mająca za sobą życie poświęcone pracy w opiece społecznej,
na parę tygodni przed śmiercią mówiła: Żeby też ojciec wiedział,
jaki to jest okropny czas, to czekanie na śmierć. Ja ją widzę i
czuję dookoła siebie wszędzie. Nie mam już żadnych potrzeb. Rano
wstanę, umyję się, uczeszę, ubiorę i ciągle towarzyszy mi
świadomość, że może właśnie dziś, może za godzinę - umrę. Nawet
jak znajomi przyjdą i przyniosą mi łakocie, to ja się poczęstuję,
żeby nie robić im przykrości, ale nie mam już na nic
zapotrzebowania. Kiedy kładę się do łóżka, to westchnę do
Przedwiecznego i zapytam Go - czy jeszcze się jutro zbudzę? I ku
swojemu zaskoczeniu - budzę się. Pytają mnie ludzie - dlaczego ja
jestem jakaś dziwna, jakby obca? A ja nie potrafię być inna, bo to
już śmierć jest ze mną.
- Wstrząsająca historia - przyznajemy. - Obecnie ludzie boją się
takich tematów, uciekają od nich.
- To amerykańska kultura - odpowiada ojciec - usiłowała wykreślić
śmierć ze swojego myślenia. I co stworzyła? Ni mniej ni więcej,
tylko właśnie kulturę śmierci, jak ją nazwał nasz Papież.
A przecież ten, niejako przymusowy pobyt pani Józefy na ziemi, coś
nam uświadamia. Kiedy wygasa życiowa energia, jak w jakiejś
ogromnej elektrowni atomowej - to człowiek zdaje sobie sprawę z
własnej nicości. Nie ma już żadnych potrzeb, nawet takich, by
komuś zaszkodzić. Jest w pełni bezinteresowny. Jeden ma jeszcze
tylko interes na tej ziemi - nawrócenie, pojednanie z Bogiem...
Dzielimy się z ojcem Grande spostrzeżeniem, że podczas tych
naszych spotkań mieszają się - jak w kalejdoskopie - tematy
wzniosłe z przyziemnymi. Teraz, na przykład, przyszedł czas na
prozę w najczystszej postaci: czy należy stosować zasmażki w
naszych kuchniach? W odpowiedzi słyszymy, iż powodują one
uszkodzenia wątroby i trzustki. Zasmażka, funkcjonująca wbrew
zasadom kultury trawiennej, jest odkryciem czasu głodu pierwszej
wojny światowej, kiedy to trzeba było zrobić coś z niczego i na
łyżce mąki prażonej w tłuszczu powstawał garnek zupy.
Zagęszczamy potrawy mąką rozbełtaną w mleku, śmietanie lub wodzie.
- Czy kupować dzieciom owoce egzotyczne? - znowu zmieniamy temat,
ale czas nagli, wkrótce musimy kończyć rozmowę.
Zdaniem ojca Jana, mamy swoje, z naszej strefy klimatycznej:
jabłka, gruszki, śliwki, wiśnie, które w pełni zaspokajają, i to
od kilkuset lat, zapotrzebowania ludzkich organizmów. Dla
urozmaicenia można dzieciakom podać na deser banana czy
pomarańczę, ale nie codziennie. Inną sprawą jest trująca chemia,
przy pomocy której zabezpiecza się egzotyczny owoc przed zepsuciem
lub przyśpiesza jego dojrzewanie. Ojciec był świadkiem, jak w
Palestynie bananowce nabierały apetycznej, żółtej barwy pod
wpływem dymu spalin samochodowych.
- A propos owoców. Znakiem zakonu bonifratrów jest owoc granatu.
Co on symbolizuje? - dociekamy.
- Miłość miłosierną - odpowiada ojciec Jan - powielaną w
nieskończoność, tak jak powiela siebie owoc granatu wysypując ze
swojego wnętrza mnóstwo drobnych, pełnych czerwonego soku,
drogocennych owoców... Wiąże się z tym przepiękna legenda, którą
opowiemy pewnie już w następnym rozdziale.


Witamina B na dyskotece

Obiecaliśmy Czytelnikom opowiedzieć legendę, która wiąże się z
owocem granatu oraz początkiem zakonu bonifratrów. Szczególnie, że
właśnie mija dokładnie 500 lat od urodzin jego założyciela
- świętego Jana Bożego.
- Jest to imię zakonne Jana Ciudada, Portugalczyka - zaczyna swoją
opowieść ojciec Jan Grande - żyjącego w latach 1495-1550. Jak to
często u świętych bywa (przypomnijmy choćby Franciszka z Asyżu),
Jan Ciudad przeszedł burzliwe koleje losu, nim odnalazł swoje
właściwe powołanie. A była nim działalność charytatywna - w
najszerszym znaczeniu tego słowa. Przyszły święty osiadł w
Granadzie, gdzie założył szpital i dom opieki dla ubogich,
bezdomnych i chorych (również chorych psychicznie, których
średniowieczna Europa traktowała z niebywałym okrucieństwem), nie
oglądając się na ich stan społeczny, pochodzenie czy religię.
Wkrótce podobne ośrodki powstały w innych regionach Hiszpanii,
wraz z upływem stuleci - na całym świecie. Historia medycyny
wymienia Jana Bożego jako prekursora współcześnie pojętego
szpitalnictwa oraz inicjatora humanitarnych metod psychiatrii.
Kanonizowano go w 1691 r. za papieża Innocentego XII. Przez
wierzących wzywany jest jako patron chorych i umierających, a
także lekarzy, pielęgniarek i szpitalnictwa. Imię jego występuje w
Litanii do Wszystkich Świętych.
Otóż, w życiu Jana Ciudada miało miejsce następujące zdarzenie:
wybrał się on któregoś dnia do lasu, by - swoim zwyczajem -
pozbierać nieco suchego drewna na opał. Nie dla siebie, ale dla
jakiejś biednej wdowy. Spotkał w lesie dziecko. Musiało być
zabiedzone, bo ulitował się i wziął je na plecy. Po jakimś czasie
- zmęczony postawił dzieciaka na nogi. Dodajmy, iż były to nogi
bose. Cóż było robić? Jan ściągnął swoje buty i podarował je
małemu biedaczynie. Poszli dalej - dziecko w wielkich butach i
bosy święty, który kaleczył sobie stopy na wykrotach. Doszli do
strumienia. Jan przekroczył wodę, po chwili usłyszał za sobą
wołanie. Obejrzał się. Dziecko stało na drugim brzegu, jego głowę
otaczała dziwna jasność, a na wyciągniętej dłoni trzymało pęknięty
owoc granatu, zakończony świetlistym krzyżem. Jan usłyszał
następujące słowa: "To będzie znak twojego zakonu". I tak się
stało. Miłość miłosierna, nieskończona, symbolizowana wielością w
jedności (owoc granatu składa się z mnóstwa maleńkich owoców),
którą św. Jan Boży praktykował w stopniu doskonałym, a którą my -
mnisi - nieudolnie naśladujemy, leży u podstaw działalności
zakonnej bonifratrów.
Zastanawiamy się - w jaki sposób polscy bonifratrzy przeszli przez
"Morze Czerwone" komunizmu?
- Komuniści - mówi ojciec Jan - zadali nam ciosy na tyle mocne i
skuteczne, że rozwój zakonu w Polsce został zahamowany. Przede
wszystkim - odebrano nam bazę w postaci szpitali przyklasztornych
i ośrodków leczniczych, zamieniając je w państwowe. Tym samym
przetrzebiona została kadra bonifraterska - lekarska i
pielęgniarska, wspaniali starzy fachowcy, którzy kontynuowali
dorobek kilku stuleci, a młody narybek nie miał się gdzie
zahaczyć. Dopiero teraz, w ostatnich latach, zarysowuje się
możliwość odzyskiwania naszych szpitali i lecznic oraz odrodzenia
życia bonifraterskiego na terenie Polski. Ile przy tym trzeba
pokonać przeszkód, wie najlepiej nasz przeor, ojciec Kazimierz,
ks. Jan Wąsik, prowincjał wrocławski, który próbuje odzyskać część
z całego kompleksu szpitalnego, odebranego nam pół wieku temu.
- Czy wśród dzisiejszej młodzieży - proszę ojca - wzrasta
zainteresowanie życiem zakonnym?
Ojciec Grande odpowiada, że ogromnie dużo powołań zaprzepaszczono
w PRL-u. Dopiero teraz, nieśmiało, jeden czy drugi młody człowiek
do nich zapuka. Ale to jest ciężki zakon, ciężka praca. Kiedy taki
młodzieniec zostanie rzucony na praktykę gdzieś na głuchą
prowincję, między psychicznie chorych czy upośledzonych fizycznie,
którymi opiekować się trzeba bezgranicznie w dzień i w nocy - to
często ani miesiąca nie wytrzymuje.
Ciekawi nas, czy kolejne pokolenia przychodzące na świat są
silniejsze, czy słabsze, mniej odporne fizycznie?...
Ojciec Jan twierdzi, iż przechodzimy - jako ludzkość -
zastraszający proces degradacji.
- Ale, czy już jesteśmy na tym etapie, że przekazujemy w genach
jakąś organiczną skazę?
- Zdaniem ojca Jana - jeszcze nie występuje coś takiego jak skaza
genetyczna w skali gatunku (nie licząc przypadków urodzeń
spotworniałych dzieci na terenach przylegających do Czarnobyla).
Ale jesteśmy o krok. Aktualne pokolenie 13-,15-latków, jeśli się
wszyscy nie opamiętamy i nie uzdrowimy naszego życia, może już
swoim dzieciom przekazywać w genach osłabienie centralnego układu
nerwowego.
A uzdrowienie życia, to przede wszystkim poprawne żywienie. Nasz
organizm musi otrzymywać te składniki, z których sam jest
zbudowany. Jeżeli powstanie luka w dowozie odpowiedniej ilości
fosforu, magnezu, cynku, selenu, jodu, itd. - zaczyna się
tragedia, którą nazywamy chorobą. Rozważaliśmy już przecież
podczas tych spotkań i o zawartości ziarnka grochu czy fasoli, o
wartościowych kaszach, jarzynach, dobrze sprawionym mięsie, maśle
w miejsce margaryny, itd., itp. Tymczasem polska młodzież jest
wręcz zamorzona, a w ślad za tym - kompletnie niewytrzymała
nerwowo. Ojciec Jan ma wśród swoich pacjentów młodych ludzi tak
rozchwianych, niezdolnych do skupienia, źle sypiających,
sfrustrowanych, sarkastycznych, kłótliwych, że wprost nie do
wytrzymania.
Zapytał jednego z drugim - czy chodzą na dyskoteki? Owszem, tak. A
czy wiedzą - co powoduje w ich organizmach nadmiar decybeli? Nie,
tego już nie wiedzieli. Ojciec Grande zwraca zatem uwagę młodemu
pokoleniu na to, że hałas pustoszy zawartość witaminy B, w
organizmach. A jest ona odpowiedzialna m.in. za naszą pamięć i
stan nerwów. Subkultura młodzieżowa (czy może raczej wymyślona
przez diabła - antykultura), ten łomot dysharmonijnej muzyki i
migające światła, które porażają przysadkę mózgową powodując
przykurcz wszystkich naczyń krwionośnych - to jest droga do
samozniszczenia młodych pokoleń. Rodzice, których pociecha wybiera
się na tę - panie Boże, odpuść - dyskotekę, powinni bezwarunkowo
zaaplikować jej przed wyjściem 3 tabletki witaminy B-compositum,
żeby dzieciak wrócił z tych piekielnych czeluści jako tako
normalny.
- Dzisiaj młodzież swoim sposobem bycia terroryzuje świat -
powiada nasz interlokutor. Był u mnie wczoraj nauczyciel szkoły
średniej, 43-letni człowiek tak znerwicowany, że nie potrafił
opanować drżenia rąk. Uczniowie liceum - wyselekcjonowana, lepsza
grupa potrafi, jak się okazuje, szykanować swoich nauczycieli,
grozić im, zachowywać się agresywnie i po chamsku. To się wprost w
głowie nie mieści. Zawsze w społeczeństwie były jakieś doły, jakiś
margines, ale dziś mamy "margines" 80-procentowy. A jak ci młodzi
zachowują się w domach rodzinnych? Wnoszą tam nerwowość i
podminowanie. Ojciec Jan uważa, że niepokój współczesnych polskich
rodzin jest w dużej mierze pochodną antykultury młodego pokolenia.
Replikujemy, iż przy najlepszych chęciach, nie da się wrócić do
epoki walców...
- Ale zróbmy przynajmniej tyle - powiada ojciec - by na dyskoteki
trwające do 24-tej nie chodziły dzieci 12- i 13-letnie. Nocny
wypoczynek odgrywa w tym wieku ogromną rolę.
Inna kwestia - nie obładowujmy tych dzieci nadmiarem dodatkowych
zajęć, realizując własne, nie spełnione ambicje. Nauka w szkole
jest dostatecznie absorbująca, a my jeszcze zapisujemy dziecko na
angielski, muzykę, balet, kółko zainteresowań i taki maluch nie ma
czasu nosa sobie utrzeć. Nie mówiąc już o tym, że kompletnie nie
przygotowujemy naszych dzieci do życia. Dziewczyna osiąga wiek 20
lat, zna perfekt angielski i niemiecki, jest laureatką naukowych
olimpiad, fantastycznie obsługuje komputer, kończy studia... Jest
przy tym wyczerpana fizycznie i nerwowo, nie ma pojęcia o
samodzielności. Dajmy na to - trafia się miłość, zamążpójście.
Pierwsza ciąża, która jest ogromną inwestycją organizmu, może
młodą kobietę kompletnie zrujnować. Dzieciak, który rozwija się w
jej łonie, wyciągnie z osłabionej matki resztki wapnia, magnezu
czy selenu. Pokruszą się zęby, posypią włosy, zaczną się łamać
paznokcie, wysiądzie system nerwowy. Bywają przypadki, że młode
matki po urodzeniu trafiają do zakładów psychiatrycznych z powodu
wyczerpania poporodowego.


Czy seks zabija?

- Wystraszył nas ojciec dramatyczną diagnozą stanu zdrowia
polskiej młodzieży... Proszę powiedzieć - jak wpływa na młody
organizm wczesne rozpoczynanie życia płciowego?
Ojciec Jan zastrzega, że nie będzie moralizował, choć związek norm
moralnych, sformułowanych w chrześcijańskim kręgu kulturowym, z
naszym zdrowiem i życiem jest oczywisty. Wystarczy przypomnieć
tragedię końca XX wieku, czyli chorobę AIDS... Otóż, dzisiejsza
młodzież dojrzewa płciowo nadzwyczaj wcześnie. Problemy związane z
pokwitaniem i pierwszą menstruacją przeżywają już jedenasto- i
dwunastoletnie dziewczynki. Również u chłopców przedwcześnie
rozwijają się organy męskie. A czym to jest spowodowane?
Naturalnie, sposobem odżywiania. W naszych organizmach kumuluje
się chemia i farmakologia spożywana razem z żywnością. Na
przykład, kurczaki, które tak nam wszystkim smakują, nie rozwijają
się w naturalny sposób. Przyrost wagi osiągany jest przez
podpędzanie hormonami. Nie mówiąc już o tym, że hoduje się je
gorzej jak rośliny, bez światła dziennego i bez dostępu świeżego
powietrza. A ponieważ łatwo się je przyrządza - pojawiają się na
naszych stołach bardzo często. Hormony z kurzego mięsa nie są
obojętne dla ludzkiego organizmu, no i mamy to, co mamy -
przedwcześnie rozwiniętą i nadmiernie zorientowaną na seksualność
młodzież. A współżycie w okresie pokwitania jest dla organizmu
zgubne, traci on siły rozwojowe i odpornościowe; ucieka energia,
białko jest spalane w wielkich ilościach i młodzież słabnie. Nie
bez kozery Kościół poczytuje za grzech ciężki różne formy
wyżywania seksualnego, utożsamiając je nieomal z zabijaniem
własnego organizmu. Bowiem w okresie pierwszej młodości, kiedy
jest czas budowania, następuje gubienie energii, pustoszenie sił
żywotnych. Wystarczy powiedzieć, że seks zużywa trzykrotnie więcej
energii od tej, jaką potrzebuje organizm na swój rozwój.
Zapytujemy o wartości odżywcze uwielbianej przez młodzież, bardzo
popularnej pizzy?
Ojciec Jan uważa, iż może to być dodatek, urozmaicenie od czasu do
czasu właściwej diety, na którą - jak już przecież wiemy - składa
się razowe gruboziarniste pieczywo, rośliny strączkowe,
ciemnozielone jarzyny, surówki, polskie jabłka, czasem kawałek
nietłustego mięsa... Dowcipnie nazywa pizzę "włoskim bigosem". Co
tam która gospodyni ma z resztek walających się w lodówce -
pokroi, posypie tartym serem i zapieka. Podobnie w bigosie - źle
przygotowane, przepitraszone kawałki mięsa, grzybów,
przetłuszczona kapusta - składają się na "kompozycję" - Panie
Boże, odpuść - prawie nie do strawienia.
Przypominamy, iż jest to nasza narodowa potrawa. Adam Mickiewicz,
zapewne przełykając ślinkę, pisał: "Bierze się doń siekana,
kwaszona kapusta, która - wedle przysłowia - sama idzie w usta".
Choć jest w "Panu Tadeuszu" też coś w rodzaju zastrzeżenia: "Aby
cenić litewskie pieśni i potrawy, trzeba mieć zdrowie, na wsi żyć,
wracać z obławy".
- Powiem jedno - kwituje ojciec - polskie żołądki, które trawią
bigos i kotlety schabowe, radzą sobie z mocną, fuzlowatą wódką
zagryzaną grzybkiem marynowanym w occie, dawno już powinny były
trafić do Księgi Rekordów Guinnessa. Gdyby taki, co nie daj Boże,
Japończyk, Chińczyk czy Hindus najadł się bigosu a la Mickiewicz
czy Wańkowicz - to wysiądzie mu i trzustka, i wątroba, i przez parę
tygodni będzie musiał się leczyć z ogólnego zatrucia.
Mamy jeszcze pytania dotyczące naszej młodzieży... Na przykład
modne jest ostatnio, nawet wśród uczniów szkół średnich,
wyskakiwanie na piwko. Czy należy tego kategorycznie zabraniać?
- Nie - odpowiada ojciec - byle to była szklanka piwa, a już nie
dwie. Przyjmijmy taką zasadę: szklanka piwa jest lekarstwem
zawierającym mnóstwo drogocennych składników, natomiast od drugiej
szklanki, która już burzy krew dając rozkoszne poczucie rauszu -
zaczyna się niebezpieczeństwo pijaństwa. To jest delikatna
granica. Naturalnie, nasi starsi synowie i mężowie muszą przy tym
spożywać takie jedzenie, które zabezpiecza organizm przed
nałogiem, uzbraja go w siły odpornościowe. Wbrew powszechnie
panującej opinii powiem, że i pijaka można wyciągnąć z pijackiego
rowu odpowiednim żywieniem.
Obiecujemy wrócić do tego tematu, jeszcze tylko dwa słowa o naszej
młodzieży. Czy powinna pić kawę?
- Nie. W miejsce kawy zalecam mocną, zaparzoną na wschodni sposób
herbatę (doprowadzamy ją do wrzenia, gotujemy dwie minuty, parzymy
około pół godziny, słodzimy łyżeczką miodu). Sprawa ta dotyczy nie
tylko młodzieży, ale i ludzi dorosłych, którzy popadli wręcz w
nałóg picia kawy, spożywając 6-8 filiżanek dziennie. Przed wojną
tylko grafinie i hrabianki pijały kawę, a dziś? Jak to mówią -
żuk, żaba i każda baba z mniejszą lub większą gracją sięga po
kolejną szklankę.
- Ale piątego paluszka już nie odstawia...
- Bo nie ma na to czasu - replikuje ojciec. - Za to dostaje
"miszugyne kopf" w głowie, ponieważ pochodną picia kawy jest
karuzela ciśnień w organizmie. Kawa, obniżając poziom magnezu,
obniża zarazem ciśnienie; kwas solny wyprodukowany przez nią
zakwasza przewód pokarmowy, zagęszcza osocze krwi i robi się
ślimacze krążenie, na które pomóc może... kolejna porcja kofeiny.
Kawa pozornie poprawia samopoczucie, zwiększając objętościowo
zasób krwi (podobnie jak przedawkowany alkohol zwiększa ilość krwi
z 6 litrów na 8), ale zarazem uzależnia, domagając się coraz to
nowych porcji. Słowem - nic dobrego. Jeśli już ktoś nie może
obejść się bez tej używki, to niech nie przekracza dwóch filiżanek
dziennie.
Natomiast młodzież, ale i dzieci, i dorośli, i staruszkowie
powinni pić naturalne soki owocowe, nie słodzone, przygotowane w
prosty sposób w warunkach domowych.
Pytamy o soki bardzo znanej renomowanej krajowej firmy, które
można nabyć prawie w każdym sklepie.
Okazuje się, że ojciec Grande ostrzega przed napitkami, które
oferuje nasz rynek. W najlepszych z nich znajduje się co najwyżej
30 procent naturalnego owocu, natomiast reszta to sprowadzane z
Zachodu i rozcieńczane ekstrakty chemiczne. Gdyby było inaczej,
gdybyśmy mieli do czynienia z uczciwą produkcją z naturalnego
owocu, to przecież przy zakładach wytwórczych musiałyby się
znajdować olbrzymie hałdy resztek owocowych, wytłoków,
zużytkowanych później jako - na przykład - nawóz organiczny. Jakoś
nie widać w naszym kraju ani tych składowisk, ani też śladów
gospodarowania wyciśniętym owocem.
Nasz rozmówca radzi przed zimą przygotować w domu własny
stuprocentowy sok owocowy, który należy pasteryzować w następujący
sposób: przez trzy dni zagotowujemy, trzymając na niewielkim ogniu
po pół godziny bez przykrycia, tak żeby parował i zostawiamy do
ostudzenia. W procesie odparowywania giną grzybki i bakterie. Po
trzech dniach wlewamy sok do czystych, wyjałowionych naczyń. I nic
nie słodzimy. Owoce zawierają glukozę naturalną, najwspanialszą
pod słońcem słodycz.
Formułuje też ostrzeżenie do rodziców, aby nie podawali dzieciom
napojów typu pepsi-cola, czy coca-cola. Wszystko, co ma w swojej
nazwie dodatek "cola", zawiera narkotyk.


Żony "produkują" pijaków

- Ojcze Janie, które z błędów wychowawczych, popełnianych przez
współczesnych rodziców, wołają o pomstę do nieba? - wrzucamy do
rozmowy kolejny temat.
- Generalnym błędem jest niespójność pomiędzy życiem a wzorcem
wychowawczym, jaki usiłujemy dziecku wpajać - stwierdza z
przekonaniem ojciec Jan. - Jeśli co innego mówimy, a co innego
robimy; jeśli ojciec nakłania syna, aby nie pił i nie palił, a sam
na jego oczach robi to nagminnie - to z takiego wychowania nic nie
będzie. Dziecko funkcjonujące w rodzinie musi mieć wzorzec do
naśladowania. Jeśli jest to wzorzec zafałszowany - wyrasta
skrzywiona osobowość. Taki ktoś będzie do końca życia krytyczny
wobec własnych rodziców, uprzedzony do nich.
- Choć zapewne powtórzy ich błędy - zauważamy.
- Nasza podświadomość, chcemy tego czy nie, przechowuje - jak na
taśmie magnetofonowej - wszystko, czym nasiąknęła w dzieciństwie i
dyktuje potem zachowania, od których radzi bylibyśmy uciec.
Dziecko dostrzegające, że rodzice są inni w domu, a inni na
zewnątrz, w dodatku - o czym wcześniej mówiliśmy - obarczone
nadmiernymi zajęciami z powodu ambicji mamy czy taty; przemęczone,
przymuszane, zdezorientowane - nigdy nie nawiąże serdecznej więzi
z rodzicami, nie będzie im przyjacielem. I tak narastać będzie
samotność obu stron, rozsypią się związki międzypokoleniowe.
- Przychodzi do mnie - ojciec Jan przywołuje przykład ze swojej
praktyki - pewna pacjentka, bardzo nieszczęśliwa kobieta. Nieomal
choruje na samotność mając trzech synów i dwie córki. Wszystko to
wykształcone, na stanowiskach. Dlaczego jej nie odwiedzają? Ano,
za dużo tam było ambicji, a zbyt mało "zwykłej" miłości. Skądinąd
wiem, że znaleźć ją można w rodzinach naznaczonych niedostatkiem,
tam, gdzie nie ma przesady wychowawczej, a dzieci już od wczesnej
młodości troszczyć się muszą o pomoc dla rodziców bardzo ciężko
pracujących. Obserwowałem takie rodziny, właściwie społeczności
rodzinne, jeszcze zanim wstąpiłem do klasztoru, w trakcie mojej
pracy opiekuńczej i zdumiewały mnie wytworzone w nich więzi między
rodzicami a dziećmi, rodzeństwem między sobą, wnukami a dziadkami,
dalszą rodziną...
- Ojcze Janie, co zaproponować rodzinom, w których tej więzi nie
ma? - dopytujemy.
- Uniwersytet domowy zaczyna się w kuchni - wraca do swojej
ulubionej filozofii. - Niechże taka matka nie pozwala, by córka
nastolatka uwaliła się w fotelu przed telewizorem, podczas kiedy
ona nie wie w co najpierw ręce włożyć. Wszystkie kobiety w
rodzinie, poczynając od siedmio-, ośmioletnich dziewczynek,
powinny mieć nawyk kręcenia się po kuchni. Kiedy matka kroi chleb,
już stoi przy niej córka - podstawia talerz, myje jajka pod
bieżącą wodą, żeby nie było salmonelli, podaje je starszej
siostrze do rozbicia na patelni... Niech te dziewczynki obserwują
przy kuchennych czynnościach własną matkę, a nie jakąś obcą panią,
która w telewizji uprawia "gotowanie na ekranie" - nie mając
pojęcia o tym co robi, nie tłumacząc telewidzom - dlaczego dobiera
takie a nie inne składniki i jaka jest ich wartość żywieniowa.
- A propos telewizji. Niedawno usłyszeliśmy w "Wiadomościach"
informację o wynikach badań jakości wędlin w naszych sklepach.
Otóż, co druga nie nadaje się do spożycia.
- Nie zaskakuje mnie to, mówiłem już wcześniej o tym, że często
wędliny przygotowywane są z resztek nieświeżego mięsa sztucznie
podbarwionego, że wędzi się je w niewłaściwy sposób i
przechemizowuje - emocjonuje się ojciec Jan. - Słowem, zamiast
odżywiać - trujemy się nimi.
- Wejdę w słowo, proszę ojca - ja - kobieta, żona i matka.
Słuchając rad ojca Grande, wyrzuciłam już z mojej kuchni
margarynę, zrezygnowałam z rosołów, zawiesistych zup i bigosów, z
trudem utrzymał się w jadłospisie kotlet schabowy, choć i na niego
przyjdzie pora... Domownicy - póki co - nic nie mówią. Jeśli
jednak przestanę od jutra kupować wędliny...?.
- Można je zastąpić tańszą i dużo zdrowszą potrawą mięsną.
Gwarantuję, że karkówka upieczona w jarzynach i krojona na zimno
do chleba - będzie wszystkim lepiej smakować od najlepszych
kupnych wędlin.
- Proszę wobec tego podać przepis.
- Wlewamy na dno brytfanny dwie łyżki oleju, kładziemy kilka
cienkich plastrów słoniny, na nie sparzone liście kapusty i dużą
karkówkę w całości. Obkładamy ją pociętymi w plastry warzywami:
marchwią, cebulą, ziemniakami. Można dodać jabłka obrane z łupiny,
pocięte na ćwiartki. Wszystko to posypać pieprzem i cynamonem,
dodać jagody jałowca, wstawić pod przykrywką do piekarnika. W
trakcie pieczenia wlać szklankę białego wina. Zapach rozniesie się
taki po bloku, że z ostatniego piętra sąsiedzi poczują. Na kolację
zjecie sobie po kawałku gorącego mięsa z warzywami, a w następne
dni - można je kroić zimne do chleba.
- Zaintrygował nas ten cynamon sypany do mięsa.
- Jest to przyprawa niesłusznie u nas zapomniana, a posiadająca
wielkie walory zdrowotne. Sproszkowany cynamon stosowany jest na
Wschodzie jako lek na biegunkę. Wystarczy spożyć łyżeczkę
popijając wodą - stwierdza ojciec Jan, który zdaje się mieć
lekarstwo na wszelkie dolegliwości. - Znakomicie podkreśla smak
pieczystego; ale także ciast. Można posypywać nim ryż na słodko,
czy kaszkę mannę na mleku... - wraca do kulinarnego wątku.
- Ojcze Janie, pomówmy - zgodnie z obietnicą - o chorobie zwanej
alkoholizmem.
- Z góry protestuję przeciwko takiej kwalifikacji. Alkoholizm nie
jest chorobą, lecz psychiczną rozpustą, podobnie jak każdy inny
nałóg - zaperza się. - Mówiąc o chorobie, usprawiedliwiamy
zwyczajnych przestępców obyczajowych. Przede wszystkim, człowiek
musi znać wagę czasu, który przeżywa i nie marnować go na
przesadne rozrywki. Trzeba być zawsze czymś zajętym. Ja nawet jak
siedzę przed telewizorem, biorę druty i wełnę do ręki i robię
sweter dla któregoś z braci.
- To musi być bardzo wdzięczny widok, ojcze Janie...
Okazuje się, że nasz rozmówca żyjąc jako dzieciak na Syberii
nauczył się prząść wełnę i robić na drutach. Tam, gdzie mróz
sięgał 40, 50 stopni, była to konieczność pozwalająca przeżyć.
Tak więc, nie usprawiedliwia on za bardzo pijaków. Twierdzi też,
że pijak w domu stanowi produkt niedbałości kuchennej żony.
Kobiety same "produkują" pijaków...
- A to jakim sposobem, proszę ojca?
- Stosując niewłaściwe, "nowoczesne" odżywianie, jejmośćka, i źle
traktując męża. Po kilku, kilkunastu latach małżeństwa, kobiety
całkowicie przekierowują swoją uwagę na dzieci, a potem na ich
rodziny. Mąż zauważany jest tylko wtedy, kiedy przynosi pieniądze,
a czasem ma się do niego pretensje za to samo, że istnieje. Cóż
dziwnego, że szuka zrozumienia pomiędzy podobnymi mu - trochę
sponiewieranymi, nie domytymi kumplami. Po szklance piwa świat
zdaje im się lepszy. I tak to się toczy: od szklanki piwa do
szklanki denaturatu. Chodzi o to, by kobieta uświadomiła sobie, że
ma wobec męża obowiązek opiekuńczy. Darujmy już sobie - na
określonym etapie - zbliżenia seksualne, ale należy pamiętać, że
mężczyzna jest przez całe życie dużym dzieckiem, trochę
nieporadnym i safandułowatym, który potrzebuje opieki, potrzebuje
czasem czułości... - wzruszająco ujmuje kwestię ojciec Jan.
- A kiedy już się stało i ktoś jest "w szponach", "w otchłani", "w
sidłach" nałogu. Co wtedy robić? - pytamy, nie dowierzając, że może
istnieć na to kulinarna recepta.
- Pomaleńku wyciągać go z pijackiego rowu odpowiednim żywieniem,
wzmacniać organizm poprzez dostawę selenu, cynku, jodu, a przede
wszystkim magnezu, który jest katastrofalnie niszczony przez
alkohol. Ustrój człowieka nasączony tymi substancjami przestanie
się męczyć i nie będzie domagał się przepędzenia kaca tzw. klinem
- słyszymy w odpowiedzi.
- Czy to prawda, że picie wystudza organizm? - dopytujemy.
- Naturalnie, alkohol odwadnia i wyziębia (dlatego pijak może
leżeć na mrozie i przez długi czas nie zamarznie). Zresztą,
wystarczy przyjrzeć się sylwetce alkoholika - jest to ktoś bardzo
szczupły, skulony z zimna nawet w upalny dzień, chowający głowę w
ramionach - uświadamia nam ojciec tę oczywistość. Dopiero łyk
alkoholu, zwiększając objętość krwi i przyśpieszając krążenie,
trochę go rozgrzewa. Szczupłość i wystudzenie ciała u pijaka
spowodowane jest odparowywaniem płynów. Tak zwane suszenie czują
przecież również ci, którzy nie piją nałogowo, a czasem zdarza im
się przeholować.
- O, właśnie, co ojciec poleca na kaca? - dopytujemy przekonani,
że i ta wiedza nie jest mu obca.
- Jeśli się już coś takiego przydarzy - stwierdza z pewnym
niesmakiem - trzeba na drugi dzień wypić szklaneczkę soku z
kiszonej kapusty, zjeść dwa jajka na miękko, następnie wypić duży
kubek kakao. I nie ma kaca.
- To pociecha dla tych, którzy czasem "ruszają w Polskę". Ale czy
można wyleczyć tych, którzy popadli w nałóg? - powątpiewamy.
- Naturalnie - zapewnia ojciec Jan z budującą pewnością siebie. -
Tylko trzeba bardzo chcieć, odpowiednio się odżywiać, przyjmować
stosowne leki i wyeliminować wpływ niewłaściwego środowiska. W
cięższych przypadkach należy przeprowadzać kurację w zakładach
zamkniętych.
- Czyli nie jest prawdą, że pijak pozbawiony wódki, a narkoman
swojej używki - umierają?
- Absolutnie nie zgadzam się z takim nowomodnym, przewrażliwionym
stawianiem sprawy. Wstrząs głodowy u alkoholika czy narkomana jest
do przeżycia. Należy w trakcie takiego napadu podać dużą dawkę
miodu z cytryną i organizm wytrzyma. Energia z naturalnej glukozy
wraz z witaminą C przejdzie do krwiobiegu podtrzymując siły
żywotne. Dziwię się, że świat medyczny mówi o "chorobie" - jak
gdyby nie była to sprawa wolnej woli, zwykłego widzimisię i
dobrowolnego wyboru dokonanego przez "pacjenta"... -
bezkompromisowo stwierdza ojciec Jan. - No, a później, kiedy minie
kryzys, trzeba delikwenta wzmacniać odpowiednim żywieniem, tzn.
podawać dużo nasion strączkowych - fasolę, groch, soczewicę (lekko
ją sparzyć, ugotować na miękko, posypać drobnymi skwareczkami z
boczku), kawałek wołowiny, sporo nabiału i mleka, codziennie kubek
kakao. I koniecznie wzbogacić tę dietę odrobiną czułości...


Żółtka zahamowały dżumę

Prosimy o poradę w następującej kwestii: czym jeszcze zastąpić
drogie i pozbawione wartości odżywczych wędliny zakupywane w
naszych sklepach?
Ojciec Jan zaczyna swój wywód od tego, by każda gospodyni raz w
tygodniu usiadła sobie spokojnie w towarzystwie starszej córki,
syna lub kogoś z rodziny i zrobiła tygodniowy jadłospis,
proporcjonalny do zasobów pieniężnych, jakimi akurat dysponuje.
Następnie zakupiła wiktuały według tego planu, oszczędzając w
kolejnych dniach tygodnia sporo czasu. Poleca też każdej kobiecie,
aby tworzyła prywatną książkę kucharską studiując i zbierając
przepisy żywieniowe z różnych źródeł, a także - tworząc własne.
Kuchnia powinna być - jak niegdyś - zindywidualizowana, a także
może mieć swoje małe sekrety... I pamiętajmy o tym - podkreśla
rozmówca - by zagospodarowywać resztki. To jest już połowa sukcesu
finansowego. Na przykład, jeśli została kasza gryczana z
poprzedniego dnia - to można ją z rana zalać gorącym mlekiem i
jest dla dzieci krupniczek. Do tego pajda chleba posmarowana
masłem (nawet cieniutko, byle to nie była margaryna), lekko
pociągnięta dżemem i dzieciak może do godziny 16-tej przeżyć bez
problemu. Jeśli zostały wczorajsze ziemniaki - to można zrobić
kluski śląskie, do nich pół kilograma boczku świeżego podrumienić
z cebulką, kubek kefiru i jest gotowy obiad bez wielkiego nakładu
finansowego. W zupełności wystarczy, jeśli mięso pojawi się na
naszych stołach co drugi dzień. Czy my naprawdę musimy jeść tak
dużo mięsa? W Polsce spożywa się je w różnych postaciach rano, na
obiad i - dodatkowo - na kolację. Nie potrafimy przygotować zupy
bez mięsa, już nie mówiąc o drugim daniu. Jeśli nie ma mięsa - to
nie ma w domu obiadu. Tak się przyjęło u 80 proc. rodzin. A
zważmy, że hurtownicy i sklepikarze równo nas okradają, biorąc za
mięso i jego przetwory 300 proc. więcej aniżeli sami za nie płacą.
Tak więc, czas najwyższy, abyśmy się opamiętali. A czemuż to w
takiej niełasce znalazły się u pań pierogi, które przecież można
przyrządzać na 15 różnych sposobów?
- Prosimy ojca by zatrzymał się - no, cóż - przy tym najprostszym,
najmniej czasochłonnym.
- Podsmażamy w niewielkim rondelku trochę pokrojonego, świeżego
boczku i wrzucamy do niego ze cztery garście dobrej, kiszonej, nie
płukanej kapusty. W innym rondelku dusimy ze dwie potarkowane
marchwie, odcedzamy, żeby nie było za dużo wilgoci i mieszamy z
kapustą. Wysmażamy to wszystko razem bez pokrywki - niech
odparuje. Zagęszczamy wsypując trochę tartej bułki i wbijamy jedno
jajko. Odstawiamy do wystudzenia. Ciasto robimy ze zwykłej mąki,
dodając do niej, jak i do wszystkich innych potraw mącznych - dwie
lub trzy łyżki prażonych na patelni otrębów pszennych (zawarty w
nich błonnik ubezpiecza procesy trawienne i pracę jelit). Tę
wzbogaconą mąkę rozrabiamy gorącą wodą i zabieramy się do
wałkowania...
- Chwileczkę, a gdzie jajka? - któreś z nas usiłuje skorygować
przepis.
- Nie dodajemy jajek do ciasta pierogowego - stwierdza
autorytatywnie ojciec - wystarczy gorąca woda. Ciasto z dodatkiem
jaj jest tak twarde, że można potem pierogami o ścianę rzucać...
Gotowe pierożki z kapustą, mięciutkie, pachnące, oblewamy masłem i
rodzina będzie zajadać z większym smakiem, aniżeli serwowane do
znudzenia kotlety schabowe. Na przygotowanie takiego dania
wystarczy pół godziny.
Prosimy jeszcze o przepis na jakiś szczególnie oryginalny farsz.
Jak się okazuje, można nadziewać pierogi... kaszą gryczaną. Jeśli
została nam resztka, to wystarczy dodać trochę skwareczek
wysmażonych z chudego boczku (tłuszcz wyrzucając) i trochę
podsmażonej cebulki do smaku. Wymieszać to i nadziewać ciasto
pierogowe.
Albo też - przepuszczamy przez maszynkę garść gotowanych grzybków,
dodajemy uduszonej cebulki, dwa jajka gotowane na twardo i
przetarte, sól, pieprz - i nadzienie gotowe.
- A propos grzybów. Jaka jest ich wartość odżywcza?
- Poza pewną ilością selenu, właściwie żadna. Mają one głównie
walory smakowo-zapachowe. Ale w dobrze zaopatrzonej kuchni domowej
powinny być - dodają smaku i poprawiają apetyt.
Chcę przypomnieć o jeszcze jednej ważnej sprawie - uzupełnia swoją
wypowiedź ojciec Jan - niechże taka pani domu, która wprost i
bezpośrednio odpowiada za zdrowie swojej rodziny i nikt z niej tej
odpowiedzialności nie zdejmie, nie zapomina o nabiale. Musimy
uwzględniać w domowych jadłospisach mleko i jego przetwory.
Pamiętajmy, że mamy w układzie kostnym przeciętnie 17 kg wapnia, a
jeden procent z tego krąży rozpylony w krwiobiegu zabezpieczając,
regenerując, wzmacniając. No, a my musimy to "pogotowie" ciągle
zaopatrywać w wapno. Jeśli tego nie zrobimy - organizm poradzi
sobie inaczej - zacznie wyciągać wapno z naszych kości. 60 proc.
paradontozy, osteoporozy i różnego typu odwapnień spowodowane jest
brakiem w jadłospisie mleka i jego przetworów.
Prosimy, by ojciec ustosunkował się do pewnej opinii: czy bardzo
świeże jajko podawane małemu dziecku może spowodować uczulenie? Z
sugestią taką zetknęliśmy się m.in. w pewnych kręgach medycznych.
- Jak daleko sięga moja wiedza dotycząca kultury kulinarnej i
zdrowotnej różnych czasów i różnych rejonów geograficznych - mówi
z przekonaniem nasz interlokutor - to nigdy i nigdzie nie
spotkałem się z "krytyką jajka". Weźmy taki przykład: budownictwo
sakralne w średniowieczu, gdzieś od XI po XV wiek, stosowało do
zaprawy murarskiej białko jaj kurzych. Można sobie wyobrazić - ile
tych jaj zużywano na monumentalne przecież budowle. Pozostawały
żółtka, które sprzedawano na kwarty na placach miejskich, wprost z
ogromnych kadzi. Kwarta żółtek kosztowała jeden grosz. Jako
ciekawostkę podam, iż nadmierna podaż żółtek wykreowała "sękacze"
- wschodnie ciasta pieczone na samych żółtkach... Otóż,
stwierdzona została pewna zależność pomiędzy masowym spożywaniem
żółtek a zahamowaniem czarnej dżumy, która dziesiątkowała w XV
wieku ludność Europy. Natomiast nie stwierdzono, by z powodu
wspomnianego sposobu żywienia jakaś społeczność rozchorowała się,
wymarła, czy choćby dostała biegunki. Przez te cztery wieki żółtka
były podstawowym dostarczycielem witamin, mikroelementów,
biopierwiastków i soli mineralnych. Koniec końców, stanowią one
kompletne, stuprocentowe pożywienie dla rozwijającego się
kurczaka. Tak więc nie zgodzę się nigdy z jakąś abstrakcyjną,
teoretyczną, nowomodną krytyką jajka.
- Może zatem i teorię o miażdżycogennej roli jaj należy uważać za
chybioną? - usiłujemy nadążać za myślą mistrza Jana.
W jajku znajdują się duże złoża lecytyny - odpowiada - którą - ni
mniej, ni więcej - leczy się miażdżycę cholesterolową. Byle,
naturalnie, nie łączyć jaja z cukrem, na przykład - popijając
słodzoną herbatą. Podobnie, jak w przypadku tłuszczów nasyconych
pochodzenia zwierzęcego... A podsumowaniem rozważań o jajku niech
będzie pewne moje wspomnienie związane z pobytem na Wschodzie, nad
rzeką Irtysz. Otóż, żyło tam plemię animistów, które traktowało
jaja z nadzwyczajną czcią i honorem. Spożywano je ceremonialnie,
poprzedzając posiłek przeprosinami, ukłonami, podziękowaniami.
Delikatnie klaszcząc w ręce śpiewano hymny wysławiające życie
zawarte w jajku i obdarowane - jak wierzono - duszą. Obiecywano
nie zmarnować ani okruszka, a skorupki z wielką czcią zakopywano
tam, gdzie spoczywały szczątki przodków i gdzie spoczną
przeżywający obecnie swój czas członkowie plemiennej społeczności.
- Proszę ojca - podejmujemy kolejny temat - pojawiły się ostatnio
w naszych nadmorskich okolicach zakłady zdrowotne, zapewne w jakiś
sposób licencjonowane, w których świadczy się przy pomocy
skomplikowanych urządzeń usługę polegającą na "odczulaniu"
uczuleń. Co ojciec o tym sądzi?
- Jest to nabieranie ludzi - słyszymy w odpowiedzi - szamaństwo
techniczne XX wieku. Żadne komputerowe urządzenie nie zmusi żywego
organizmu do tego, by wyrównany w nim został poziom wapnia, cynku,
selenu, jodu - co stanowi początek każdego "odczulania".
Strukturalne harmonizowanie pierwiastków w organizmie dokonuje się
tylko poprzez odpowiednią dietę. Ciągle przypominam o konieczności
spożywania na co dzień nie płukanej i nie warzonej soli z Kłodawy.
Dobrym uzupełnieniem elementarnych pierwiastków mogą być zwłaszcza
dla mieszkańców południa Polski - tabletki "Kelp" dostępne
ostatnio na naszym rynku, produkowane ze zmielonych alg, bardzo
zasobne w mikroelementy morza.
- Ojcze Janie, w naszych gawędach o życiu i gotowaniu pojawia się
od czasu do czasu ciekawie brzmiące słowo "przepitraszenie". Co
ono właściwie znaczy?
- Odnoszę je - precyzuje ojciec - do czasu gotowania potraw. W
Polsce istnieje tendencja do zbyt długiego gotowania. Wyjmujemy
potem z garnka rozłażące się mięso i jarzyny, co jest po pierwsze
- nieestetyczne, po drugie - gorsze jakościowo. Jeśli na przykład,
pieczemy karkówkę - po godzinie nakłuwamy mięso dużym, ostrym
widelcem. Nie wydziela się osocze? Nie ma specjalnego oporu? No,
to możemy zakończyć pieczenie.
A ileż czasu i odżywczej materii marnują gospodynie domowe
"przepitraszając" kotlety mielone. Przecież mięso mielone prawie
równa się tatarowi, który zjadamy na surowo. Uformowany kotlet
należy wrzucić na rozgrzany olej, po chwili - przewrócić (tylko
jeden raz, a nie dziesięć) i taki lekko zrumieniony, chrupiący
rzucamy na talerz. Uchowaj Boże, podlewać go wodą i dusić
zamieniając w twardą podeszwę. Polecam też zmielić trochę więcej
mięsa (przestrzegam, przy okazji, przed kupnym mielonym, do
którego idą wszystkie resztki i brudy z rzeźni, łącznie z
wymionami krowimi) i upiec tyle kotletów, żeby poza obiadem -
posłużyły również do chleba na zimno zamiast tych fatalnych
sklepowych wędlin.


Polak w kąpieli

Nie dysponujemy szczegółowymi danymi odnośnie spadku spożycia
margaryny czy cukru, gotowania zup bez wywaru itd., ale bez
wielkiego ryzyka stwierdzić można, iż ojciec Grande pozyskał sobie
zaufanie Czytelników na Wybrzeżu i ma na nich wpływ. Co zauważając
(nie bez osobistej satysfakcji) zapytujemy o sprawę, z nieco innej
sfery:
- Co robić na wypadanie włosów, nie tylko u mężczyzn w określonym
wieku, ale i u kobiet, a - nierzadko też u dzieci?
- Nikt jeszcze nie wynalazł skutecznego sposobu na łysienie -
śmieje się gładząc swoją skroń. - Jeśli zdarzyły się jakieś
incydentalne sukcesy i włosy po niezwykle uciążliwych,
czasochłonnych zabiegach odrastały, to zwykle po jakimś czasie
znowu następowała ich utrata. Również przeszczepy - najnowszy
pomysł - ratują sytuację na krótką metę. Po prostu - w
przeciwieństwie do ludów Wschodu (rzadkim widokiem jest łysy
Japończyk), rasy zamieszkujące północną i środkową Europę nie mają
zakodowanej w genach "dyspozycji" zachowania włosów i z wiekiem
liniejemy jak stare lwy na pustyni.
- Odbiera ojciec nadzieję? - nie ukrywamy zmartwienia.
- Pewne nadzieje możemy wiązać z pomysłowością współczesnej
genetyki. Jeśli natomiast chodzi o preparaty wpływające
wzmacniająco i stymulująco na włosy, to mam pewne zaufanie do
tabletek "Kelp" zawierających mikroelementy morza. Zalecam też w
diecie dużo ryb morskich. Rybacy przyswajający dzięki nim fosfor i
cynk, zachowują bujne owłosienie do późnych lat życia.
- A jak podziałać wzmacniająco na słabnący wzrok? - poruszamy
kwestię kolejnej dolegliwości.
- Coraz więcej i to coraz młodszych ludzi nosi dziś w Polsce
okulary - konstatuje ojciec Grande. - Uważam, że w naszych
nawykach kulinarnych nie doceniamy roli najzwyklejszej marchwi.
Ile wrzuca jej gospodyni do garnka z gotującym się rosołem? Jedną,
a czasem ledwie połowę. Tymczasem marchew jest nosicielem
pomarańczowego barwnika, który wątroba przerabia na witaminę A
będącą podstawą dobrego wzroku, prócz tego hamującą procesy
starzenia, a w dzieciństwie i młodości stymulującą wzrost.
Gotowana marchew, której powinno być dużo więcej w naszych zupach,
jest bardzo łatwo przyswajalna i nie przysparza żadnych problemów
trawiennych.
- A marchew surowa?
- Byłbym z nią ostrożniejszy ze względu na ciężko strawny błonnik.
Ktoś o słabym uzębieniu i słabszym żołądku będzie ją trawił przez
parę godzin. I właśnie tym wszystkim, którzy mają problemy
żołądkowe, jelitowe, czy wrzodziejące zapalenie przewodu
pokarmowego polecam - jako ostatni posiłek dnia - kilka gotowanych
ciepłych marchewek z dużą łyżeczką masła.
- Czym jeszcze wzbogacić dietę naszych okularników? - dopytujemy.
- Mnóstwo substancji odżywczych, w tym złoża lecytyny zawiera
wątroba. Na Syberii - wspomina zakonnik - kiedy ktoś zapadał na
kurzą ślepotę (marchewki, jak wiadomo, tam nie było), łapano
wrony, z ich wątróbek gotowano wywar i tym się wzmacniano.
- Ale wątroba zbiera wszelkie toksyny z organizmu... -
ripostujemy.
- To jest, niestety, ta druga strona medalu - zgadza się - którą
musimy uwzględniać. W zwierzęcych wątrobach mamy antybiotyki,
hormony i wszelkie chemiczne brudy. Dodam, że i my sami powinniśmy
raz na kwartał płukać nasze własne wątroby z toksyn. Polecam w tym
celu przed zaśnięciem przez 2-3 tygodnie pić herbatę ziołową
naparzoną z dziurawca, mięty i melisy, osłodzoną łyżeczką miodu.
- W dzisiejszej gawędzie, proszę ojca, chcielibyśmy podać
Czytelnikom "sensacje" natury higieniczno-kosmetycznej.
- Nie wiem, czy można nazwać sensacją propozycję powrotu do
zwykłego, powszechnego mydła - zastanawia się ojciec Jan. - Szare
mydło pośród tych, które reklamuje telewizja, jest podobnie
sensacyjne jak lalka-krakowianka pomiędzy różnymi wcieleniami
Barbie. Tymczasem stanowi ono najzdrowszy środek czystości. Całymi
wiekami ludzie się nim myli i nie mieli skórnych przypadłości. A
dziś - co trzeci pacjent przychodzi do mnie z uczuleniami po mydle
czy szamponie. Skóra po szarym mydle jest najczystsza, nie
odkwaszona, nie podrażniona. Włosy, nawet najbardziej brudne i
tłuste, doskonale się oczyszczą po trzykrotnym myciu i
spłukiwaniu. Do ostatniego płukania można zastosować wodę
zmiękczoną sokiem z cytryny. A jeśli już jesteśmy przy tym
temacie, to powiem - jak należy się myć.
- Wolne żarty, proszę ojca...
- A tak, tak - obrusza się. - Niechlujstwo naszego narodu woła o
pomstę do nieba. 90 proc. wielkomieszczuchów, mając łazienki w
mieszkaniach, kąpie się od przypadku, a jeśli już to robi - to
nieumiejętnie. Tymczasem ciało nasze bez przerwy zmienia naskórek,
można powiedzieć, że dwa razy w miesiącu kompletnie liniejemy.
Spękany naskórek ściera się i unosi w pyle domowego powietrza. Na
dodatek - nasze mieszkania wyścielone są sztucznymi
elektryzującymi dywanami, które ożywiają ruch drobinek kurzu i
złuszczonej skóry, stanowiących doskonałą pożywkę dla roztoczy.
Gdybyśmy przez jakieś specjalne okulary mogli zobaczyć, co unosi
się wokół nas w powietrzu, co się w nim kotłuje, to pewnie
ogarnęłoby nas przerażenie. Przechodząc z pokoju do pokoju możemy
trafić nosem wprost w zagęszczoną, niewidoczną grupę roztoczy z
bakteriami i wirusami, i uczulenie czy też infekcja gotowa.
Polecam trzymać w mieszkaniach nawilżacze elektryczne. W lekko
wilgotnym powietrzu wszystkie te lotne substancje opadają.
Co drugi dzień należy obmyć całe ciało. Jak to się robi? Nie,
proszę mi nie przerywać. Nie powinniśmy zażywać tradycyjnej
kąpieli, podczas której pakujemy do wanny brudne nogi i nie
dotarty tyłek - Panie Boże, odpuść - po czym tą samą wodą -
rozanieleni - gębę płuczemy, włosy myjemy, do oczu, do nosa
nalewamy... A szczęśliwi przy tym, nie przymierzając - jak małpa w
kąpieli, bo to i mokro, i ciepło, i niby higienicznie... Więc
zanim wpakujemy się do wanny z czystą wodą i jakimś odprężającym
pachnidłem - najpierw należy obmyć całe ciało pod natryskiem,
wyszorować je dosyć ostrą gąbką (najlepiej gąbką roślinną,
sprzedawaną masowo przez Rosjan) zbierając naskórek i oczyszczając
pory. Po takiej kąpieli człowiek jest lżejszy i młodszy, oddycha
całą skórą, przez którą dochodzi teraz 20 proc. tlenu więcej.
- Co ojciec Jan sądzi o pastach do zębów, obecnych na naszym
rynku?
- Najbardziej szkodliwe są te, które najpiękniej pachną i smakują.
Zawarte w nich chemiczne związki mogą się przyczynić nawet do
wrzodów żołądka czy uczuleń dróg oddechowych. Zalecam bardzo
dokładne płukanie ust po myciu zębów, żeby czasem nie zasypiać z
resztkami pasty.
- Ostatnio reklamowane są pasty z dodatkiem sody.
- Soda bardzo pięknie wybiela i działa bakteriobójczo. Niegdyś
żydowscy aptekarze produkowali proszek do zębów, w którym zawsze
było 25 proc. sody. Są to więc rzeczy wypróbowane i bezpieczne.
- Proszku do zębów nie ma, nie ma też żydowskich aptek. Jaką pastę
wybiera ojciec Jan do codziennego użytku?
- Najprostszą. Nie chcę robić specjalnej reklamy "Herbapolowi",
ale najbezpieczniejsze są pasty ziołowe polskiej produkcji, na
przykład - składające się z pięciu ziół.
- Mimo metalowych tub w jakie są pakowane?
- Ten metal w minimalnym stopniu utleniający się do pasty jest
mniej szkodliwy od chemii zapachowo-smakowej i barwiącej.
- A jakich proszków powinniśmy, zdaniem ojca, używać do prania?
- Jeszcze nie tak dawno praliśmy w płatkach mydlanych,
najzdrowszych.
- Nie nadają się do pralki.
- Szukajcie proszków dla dzieci. Tu normy producenckie są silnie
kontrolowane. Wskazane też byłoby dodatkowe płukanie po pralce.
- Czy należy krochmalić bieliznę pościelową? - pytamy i o takie
sprawy, przekonani, że ojciec ma radę "na wszystko".
- Nie. Ścierający się, pylący krochmal jest dodatkową, organiczną
pożywką dla roztoczy. Warto pokusić się, choć jest to w
dzisiejszych czasach spory wydatek, o zakup bielizny pościelowej z
kory. Jest najzdrowsza, nie trzeba jej ani krochmalić, ani
prasować.
- Ojcze Janie, jeśli gdzieś u kogoś w mieszkaniu ocalała pierzyna
po babce...
- To trzeba ją natychmiast wynieść do czyszczalni pierza i dać
przerobić na trzy kołdry. W tym punkcie jestem przeciwko tradycji.
Człowiek w XX wieku pod ciężką, puchową pierzyną - to jednak jest
straszny anachronizm. Wychodzi się spod takiego przykrycia
spoconym, zmordowanym, i w dodatku podtrutym własnymi gazami, bo
nie ma tam ruchu powietrza. Pierzyna jest przeżytkiem
poniemieckiej, poznańskiej kultury, kiedy to sypiało się zimą w
nie ogrzewanych pomieszczeniach.
- Jak - generalnie - powinniśmy sypiać?
- Na podłożu dosyć twardym, mogą to być nawet zwykłe deski.
Kładziemy na to materac, choćby z gąbki, zaścielamy go kocem
wełnianym i dopiero na to wszystko - prześcieradło, nie z gładkich
tkanin, ale frotte. Przykrywamy się albo puszystym kocykiem, albo
- jak kogoś stać - kołderką puchową w poszwie z kory. Pamiętajmy
też o tym, aby na 5 minut przed snem - nawet przy najgorszej
pogodzie - pootwierać okna i drzwi by zrobić solidny przeciąg.


Kultura żucia

Młoda kobieta napisała do redakcji z prośbą, byśmy
zapytali ojca Jana na czym polega tajemnica pięknej cery? Więc
wśród innych pytań przywozimy do Wrocławia i to.
Cera - zdaniem naszego rozmówcy - jest w prosty sposób zależna od
brzucha. Jeżeli uporządkujemy nasz system trawienny, to będziemy
mieli piękną cerę, natomiast, jeśli ktoś ma zaburzenia żołądkowe,
kłopoty z jelitami, nie wypróżnia się należycie i zalegające
resztki trują organizm, a jad kałowy przedostaje się do krwiobiegu
- to wszystko odbija się na skórze, jej wyglądzie. Albo jest
napięta, różowa, czysta, lśniąca, albo - szara, zwiotczała,
przebarwiona, czyrakowata...
I nic tu nie pomogą kosmetyki?
- Wręcz mogą zaszkodzić - uważa ojciec Jan - zwłaszcza te mocno
reklamowane, nasiąknięte chemią. Poza tym - na rynku kosmetycznym
jest mnóstwo oszustwa (niedawno ukazał się podrobiony krem
"Nivea"), brakuje skutecznej kontroli i często nie wiemy - co
kupujemy.
Na pytanie - Co ojciec Jan poleca z kosmetyków naturalnych? -
słyszymy następującą odpowiedź:
- Zdrowe, higieniczne, warunkowane ekologicznie życie; spożywanie
odpowiednich produktów i właściwe ich trawienie. Wówczas nie tylko
będziemy mieć piękną cerę, ale i dożyjemy 120 lat, bo na tyle są
zaprogramowane nasze organizmy - jeżeli tylko sami ich nie
zniszczymy.
- Słynne ośle mleko Kleopatry... Czy istnieje jakiś jego
kosmetyczny odpowiednik?
- Kleopatra wykąpała się w ciepłym oślim mleku, a potem dokładnie
natarła świeżym masłem. I to było mądre ze względu na zawartość
witaminy A, która - jak wiemy - hamuje proces starzenia. Podobnie
postępują do dziś dnia kobiety azjatyckie. Na przykład, Tybetanki
stosują jako jedyne kosmetyki słodką śmietankę, względnie
świeżuteńkie, dopiero co ubite masło. A jakie cery mają... Skóra
na nich aż lśni.
- Masmixu czy margaryny jako kosmetyków naszym paniom raczej nie
zalecamy?
- Uchowaj Boże! Toż placek ziemniaczany takiej kuracji nie
wytrzyma, a co dopiero przewielebna buzia.
Proponujemy ojcu Grande, by kolejny temat, dotyczący kultury
spożywania rozpocząć cytatem z pewnego wiersza napisanego w Polsce
około 500 lat temu:
(...) A mnogi idzie za stół.
Siędzie za nim jako wół,
Jakoby w ziemię wetknął kół. (...)
Sięga w misy przed drugiego,
Szukając kęsa lubego,
Niedostojen nic dobrego. (...)
- To słynny wiersz Słoty "O zachowaniu się przy stole" -
rozpoznaje natychmiast mistrz Jan - bardzo dobrze, że go
przypominacie. Średniowieczny poeta był doskonałym obserwatorem i
krytykiem. Niejedna z jego złośliwostek pasuje jak ulał również do
dzisiejszych czasów.
Zadajemy pytanie z serii pytań fundamentalnych; Na czym polega
kultura jedzenia?
- Przede wszystkim na tym, by poświęcić spożywaniu czas i uwagę.
Nie należy łykać potraw na chybcika, byle jak. Powinniśmy siedzieć
przy wysokim stole, na normalnym krześle (uchowaj Boże zasiadać do
posiłku w fotelu z ugniecionym żołądkiem). Nogi mają być
postawione równo (nie zakładamy jednej na drugą), lekko wsunięte
pod krzesło, brzuch troszeczkę wypięty, można - dla wygody
kręgosłupa - lekko opierać się o stół, byle nie łokciami. Przy
spożywaniu rozmawiamy delikatnie, nie poruszając żadnych
drastycznych tematów. Bardzo dokładnie żujemy każdy kęs. Sposób
zmielenia, roztarcia pokarmu, jest podstawową sprawą w procesie
właściwego jego przyswajania jako substancji
regenerująco-budowlanej. Już tam kubki smakowe - jeśli tylko
jesteśmy odpowiednio skupieni nad jedzeniem - przekazują do mózgu
właściwe impulsy; już mózg - jakby mu się zaświeciła jakaś lampka
sygnalizacyjna - rozsyła dyspozycje do wszystkich dziewięciu
fabryk przemiany materii funkcjonujących w pełnej synchronizacji;
już czekają w gotowości żołądek, trzustka, wątroba; wzbierają soki
trawienne...
- Dramaturgia procesów trawiennych, kto by pomyślał proszę ojca...
Czy wypada - wobec tego - załatwiać interesy przy jedzeniu? Czy
anglo-amerykański "lunch", "szwedzkie stoły", bankietowanie na
stojąco z talerzykiem w ręku, wyjdą nam - Polakom - na zdrowie?
- Obawiam się - stwierdza ojciec Jan - że raczej mogą zaszkodzić.
Nowe obyczaje, które wraz z kapitalizmem opanowują nasz kraj, nie
mają nic wspólnego z polską tradycją. Jesteśmy od wieków
przyzwyczajeni do biesiadowania i celebrowania jedzenia.
Przypomnijmy sobie obyczaje naszych przodków, bardzo dobrze
uchwycone w książkach czy filmach historycznych; te solidne stoły
albo ławy zastawione jedzeniem, przy których zasiadało się godnie,
z namaszczeniem. Ojciec, lub najstarszy w rodzie odmawiał
modlitwę, błogosławił posiłek i dopiero w skupieniu zabierano się
do jedzenia. Nikt się nie śpieszył, nie łykał wielkich, nie
pogryzionych kęsów. W niczym nie przypominało to dzisiejszego
rozklekotania przy jedzeniu, szybkiego przerzucania z jamy ustnej
do żołądka nie przeżutej, zbyt gorącej lub zbyt zimnej, nie
przygotowanej do trawienia materii.
Co się wtedy dzieje na naszej wewnętrznej scenie wydarzeń?
Zdaniem ojca Jana - dochodzi do katastrofy, która polega na złej
przyswajalności i złej przemianie materii. Zostaje zachwiana
równowaga między pracą żołądka, jelit, wątroby; nie przeżuty
pokarm zalega w żołądku, napięcie nerwowe hamuje wydzielanie soków
trawiennych, zbyt zimne lub zbyt gorące kęsy i łyki czekają na
wyrównanie temperatur (tylko w znormalizowanej temperaturze,
troszkę wyższej od pokojowej może zacząć się trawienie) i - w ślad
za tym wszystkim - pojawiają się nietypowe wzdęcia, zaparcia,
nadkwasota, wrzody, nerwica żołądka...
Jeśli chcemy jako społeczeństwo normalnie funkcjonować - musimy
wygospodarować w ciągu dnia, czy to w południe, czy pod wieczór,
pół godziny na spokojny posiłek w miłej atmosferze. Niech to
będzie skromne jedzenie, ale podane na ładnym talerzu, czystym
obrusie i przy rozmowie nie wywołującej napięć nerwowych.
- Zatem istnieje związek pomiędzy ładnym talerzem a trawieniem?
Oczywiście - potwierdza rozmówca - biały lub kremowy talerz
ozdobiony jakimś kwiatuszkiem, złotym paseczkiem, delikatnym
ornamentem, już samym swoim wyglądem rozładowuje napięcie
psychiczne. Jeśli do tego przykryjemy stół lnianym obrusem o
żywych barwach (powyrzucajmy ceraty) - to posiłek, choćby
najskromniejszy, stanie się relaksem dla oka i dla umysłu. W
dzisiejszych czasach, kiedy wszyscy jesteśmy zagonieni, zmęczeni,
znerwicowani, konieczne jest choćby raz dziennie zasiadać przy
stole, który daje wytchnienie.
Kolejne pytanie jest z naszej strony czystą formalnością:
- Czy można w trakcie jedzenia oglądać telewizję?
- Z pomieszczenia, w którym jadamy, należy natychmiast wynieść
telewizor - pada zdecydowana odpowiedź. - Człowiek nawet nie zdaje
sobie sprawy z tego, jaką krzywdę wyrządza organizmowi oglądając
jakieś trzymające w napięciu programy i nie zwracając uwagi na to,
co je. Tymczasem, obyczajem polskim stało się oglądanie bardzo
drastycznych dzienników "do kolacji". Pamiętajmy, że taka kolacja
może nam stanąć kością w gardle, zwłaszcza kiedy oglądamy
kłócących się polityków. Zbieramy z telewizji - jak piorunochrony
- całą nerwowość i zło świata, bo przecież niczego innego te
dzienniki nie pokazują.
- Kiedy należy spożywać ostatni posiłek w ciągu dnia?
- Mniej więcej dwie godziny przed zaśnięciem. Takie jest wskazanie
generalne. Ja natomiast zalecam niekiedy spożycie bardzo ciężkiej
kolacji tuż przed położeniem się do łóżka, tak - ażeby obciążyć
rozklekotany, roztrzepany organizm kogoś, kto z powodu
znerwicowania ma kłopoty z zaśnięciem. Jeśli on się dobrze naje i
- ciężki jak niedźwiedź - uwali na tapczan, to nawet się nie
spostrzeże jak zacznie pochrapywać. A żołądek w tym czasie
spokojnie, na zwolnionych obrotach będzie sobie trawił. Rano taki
ktoś obudzi się wypoczęty, z nowym zasobem sił. Wszyscy inni
jednak powinni jadać wcześniej i to niekoniecznie byle jakie
kanapki z byle jaką herbatą. Niech to będzie kolacja trochę
gotowana, trochę smażona - placuszki jakieś, ziemniaki podsmażone
z obiadu z kefirem, kasza gryczana ze skwarkami; jajecznica itp.
- Ojcze Janie, gawędę o kulturze gryzienia, przeżuwania i łykania
zakończmy pytaniem o... gumę do żucia?
- Nie jest to obyczaj elegancki, z całą pewnością - słyszymy w
odpowiedzi. - Ale z drugiej strony, pobudzanie gruczołów ślinowych
przez odruch ruszania szczękami pomaga w procesach trawiennych.
Tak więc nie krytykuję tego. Uważajcie tylko, aby te gumy nie były
przechemizowane - co poznajemy po nadzwyczaj pięknym zapachu,
smaku i kolorze. No i - żebyśmy nie musieli ich znajdować
przyklejonych w zupełnie nieprawdopodobnych miejscach.


Święta po polsku

Tym razem przyjechaliśmy do Wrocławia z misją
specjalną. W przededniu Wigilii Czytelnicy oczekują od ojca Jana
Grande "wstrząsająco prostych przepisów na zdrowe święta".
- Zacznijmy od tego - powiada ojciec - aby wreszcie przełamać w
Polsce pewną niedobrą tradycję. Otóż, jeśli wybieramy się na
święta do rodziny, by spędzić je - ku większej chwale Bożej -
wspólnie, to zróbmy to po chrześcijańsku. Pewnie, że najprościej
jest zwalić się starej ciotce czy matce na głowę, pozwolić się
obsłużyć i wyjechać zostawiając po sobie stosy brudnej bielizny do
prania i talerze do mycia. Jednak w dzisiejszych chudych czasach,
słowiańska tradycja spotkań rodzinnych musi być wsparta wspólnym
wysiłkiem i wspólnymi wydatkami. Jadąc do bliskich zabieramy
naszykowane wcześniej w domu ciasta, pieczone mięsa, kiełbasy; w
osobną torebkę sypiemy orzechów, jabłek, łakoci, i dopiero wtedy
możemy zacząć myśleć o zacieśnianiu więzów rodzinnych.
Kolejnym fatalnym nawykiem jest świąteczne obżarstwo. Organizm
przeładowany wielką ilością źle dobranych składników, zapijanych
nie najlepszym alkoholem, choruje potem przez miesiąc. Postarajmy
się, aby "święta po polsku" nie były tylko tępym trwaniem za
stołem przy włączonym telewizorze, obżeraniem się, piciem i to
najlepiej w gościnie, czyli na tak zwany krzywy pysk.
- Gdzie ojciec Jan spędzi święta? - dopytujemy.
- W gościnie, a jakże, u rodzonej siostry, w naszym rodzinnym
gnieździe w Gorzowskiem, wśród przepięknych lasów. Ilekroć tam
jadę, najwięcej radości sprawiają mi wielogodzinne spacery po
lasach, obserwowanie natury, oddychanie czystym powietrzem...
- Czego serdecznie ojcu życzymy... A teraz przypomnijmy, jakie to
dwanaście potraw na pamiątkę dwunastu apostołów powinno znaleźć
się na wigilijnych stołach.
- Nie ma jednej reguły. Co region - to inny wigilijny zestaw.
Proponujemy ojcu, by przypomniał tradycje kresowe, pewnie
najbliższe jego sercu, te z przesławnym barszczem wigilijnym z
uszkami.
- Na wschodzie Polski, Litwie, Ukrainie, Białorusi - rozpoczyna
ojciec Jan - najważniejszą potrawą wigilijną nie był barszcz, ale
kutia. Przyrządza się ją z łuszczonej, obtłuczonej pszenicy
(trzeba trochę poszukać po targowiskach), którą należy namoczyć, a
następnie dosyć długo gotować na małym ogniu. Jałowo, bez soli i
cukru. Kiedy zacznie pęcznieć - dodajemy trochę świeżego masła,
żeby nie pękała. Równolegle przygotowujemy mak, uprzednio dobrze
wymoczony. Przepuszczamy go dwukrotnie przez maszynkę do mięsa, po
czym jeszcze dobrze ucieramy w makutrze. Mak nie utarty nie ma
żadnych walorów zapachowo-smakowych. Dodajemy do niego gorący miód
i lekko sparzone rodzynki. W stronach mojego dzieciństwa, za
Bugiem, dolewano do maku trochę gorącej wody i powstawało mleko
makowe. Ugotowaną w międzyczasie pszenicę formujemy jak babkę, na
wierzchu możemy ułożyć rozetkę z łuskanych włoskich orzechów i
migdałów, a boki obkładamy makiem. Nabiera się tę potrawę dużą
łyżką, po trosze wszystkiego.
- Ojcze Janie, co oznacza słowo kutia - dopytujemy - skąd się
wywodzi?
- Wywodzi się gdzieś z głębi słowiańszczyzny, ale dosłownego
tłumaczenia nie znamy. W naszej starożytności na pewno oznaczało
jakieś danie, może danie rytualne? Może rodzaj prachleba? Pszenica
symbolizuje dzieło rąk ludzkich.
- Nieodzownym specyfikiem świąt jest mak. A przecież to
narkotyk...
Zdaniem ojca Jana, mądrość naszych przodków tak wszystko
sformułowała, żeby podczas wigilijnej wieczerzy radość i euforia
biesiadników stopniowo wzrastały. Temu służył mak, o którym dziś
wiemy, że rozładowuje napięcia, jest środkiem halucynogennym,
trochę mąci w głowach.
W innych regionach Polski, na przykład w Poznańskiem - zamiast
kutii podaje się makiełki - grube kluski z ciasta makaronowego ze
słodkim, utartym, wymieszanym z rodzynkami makiem.
Po kutii pojawiał się na stołach ukraińskich czy białoruskich
(myślę, że te tradycje dominują w bardzo wymieszanej
współczesności) barszcz czerwony z uszkami. Naturalnie, prawdziwy,
a nie na sztucznej esencji.
- Na kwaszonych burakach, proszę ojca?
- Otóż, nie. Zdecydowanie tego nie zalecam. Buraki nastawione na
kwaszenie z dodatkiem razowego chleba pokrywają się warstwą pleśni
z żółtym obrzeżem, w której znajdują się bardzo zjadliwe,
rakotwórcze grzybki. Barszcz robimy na burakach pieczonych. Radzę
parę dni przed Wigilią upiec w piekarniku na blasze kilka umytych
średniej wielkości buraków (wstawiając tam kubek z wodą, żeby
trochę parowało), w temperaturze około 250 st. C, przez pół
godziny. Po ostygnięciu wstawiamy je do lodówki i kiedy tylko
chcemy zrobić barszcz - tarkujemy trzy lub cztery buraki, zalewamy
przegotowaną wodą, dodajemy ząbek czosnku utarty z solą, trochę
kwasku cytrynowego, cukier, łyżkę oleju i jest wspaniały barszcz,
którego nawet zagotowywać nie musimy. Uszka robimy z ciasta
pierogowego (tylko mąka i gorąca woda), dodając nieco więcej mąki,
żeby się nie rozlatywało. Nadziewamy je gotowanymi,
przepuszczonymi przez maszynkę grzybami, które można zagęścić przy
pomocy odrobiny tartej bułki.
Smacznym dodatkiem do barszczu jest też litewski kulebiak.
Przygotowujemy go z ciasta drożdżowego, nadziewanego farszem z
kapusty lub kapusty z grzybami Są to po prostu duże drożdżowe
pieczone pierogi.
- Co robić, żeby ciasto na nich nie pękało i nie kruszyło się?
- Na każdy kilogram mąki - radzi ojciec Jan - należy wsypać trzy
łyżki mąki ziemniaczanej. A podczas wyrabiania, kiedy ciasto
rozczyniane na mleku z drożdżami tak już nieźle wyrośnie -
wklepujemy w nie rękami pół kostki masła. Będzie pulchne,
kruchutkie, ale nie łamliwe.
Po barszczu możemy podać fasolę "Jaś" ugotowaną na sucho z masłem.
Czwarta i piąta potrawa - to ryby. Najważniejszy z nich jest karp.
Pieczemy go na oleju, panierując w mące i jajku, kilka godzin
przed kolacją i podajemy po podgrzaniu. Organizm najlepiej
toleruje rybę, która zdążyła ostygnąć i stężeć. Natomiast dopiero
co upieczona, gorąca ma nieprzyjemną galaretowatą konsystencję,
jakby te tkanki były jeszcze żywe. Po karpiu może być szczupak w
galarecie.
- A po nim pewnie śledź w śmietanie - uzupełniamy.
- Bez śmietany, jegomoście - kategorycznie zaleca nasz mistrz -
wszak mamy post, a śmietana jest daniem niepostnym. Podajemy na
Wigilię śledzia w oleju z cebulką.
Proponujemy, by zrobić w tym miejscu króciutki przystanek i
zastanowić się - jak to jest z tym postem oraz - następującym mu
na pięty - karnawałowym obżarstwem? Jakie znaczenie dla ludzkiego
zdrowia mają takie żywieniowe fazy?
- Post był niegdyś ostro przestrzegany - opowiada ojciec Jan. - W
adwencie przez wszystkie środy i piątki wstrzymywano się od potraw
mięsnych, jadając zupy jarzynowe na oleju, kasze z masłem,
śledzie... Post nastrajał ludzi wewnętrznie, przygotowywał ich na
przyjście Zbawiciela, a przy tym organizm fizyczny przez te 40 dni
odpoczywał sobie, wyjaławiał się trochę, normalizował gospodarkę
tłuszczową. Proces ten, niezwykle chwalebny, umożliwiał
regenerację organizmu niejako od podstaw. Należałoby namawiać
ludzi do przestrzegania postu w całym adwencie. Jest w tym
przekazie zdrowotnym mądrość wynikająca z doświadczeń długich
wieków.
Zgadzając się w pełni z ojcem Janem, przynajmniej teoretycznie,
wracamy do naszych dań wigilijnych. Już pewnie będzie szóste, a
może siódme...
- Rygor dwunastu potraw traktujemy symbolicznie - zauważa nasz
rozmówca. - W regionach zachodnich, po rybach podawano gotowane
grzyby w mącznym sosie z ziemniakami. A na wschodzie, bliżej
Ukrainy, stawiano na stole zapiekaną kapustę. Przyrządza się ją
następująco: rzucamy na patelnię z rozgrzanym olejem (około
szklanki) pół kilograma posiekanej cebuli, leciutko solimy. Kiedy
się upruży na różowo, dodajemy kilogram kwaszonej, nie płukanej
kapusty. Wsypujemy trochę kminku, prażymy około pół godziny. W
innych regionach kraju podaje się kapustę z fasolą lub grochem.
Ponieważ nasza Wigilia jest już dość zaawansowana, muszę
powtórzyć, żebyśmy nakładali - dla własnego zdrowia - małe porcje
z każdego dania.
- O, proszę ojca, na tym etapie to już zazwyczaj luzujemy
wszystkie paski i gumki w okolicach brzucha.
- Potrawy wigilijne są dość ciężko strawne i wzdymające - ostrzega
zakonnik - dlatego polecam, jako zielarz, aby na stole stała
podczas wieczerzy w jakimś estetycznym kryształowym dzbanuszku,
herbatka ziołowa zaparzona z mięty, odrobiny melisy, dziurawca,
kminku, koperku włoskiego. Nie słodzona. Popijając między daniami,
nie będziemy musieli sięgać nerwowo po tabletki na trawienie.
- Wszystko, co dobre, ma swój finał i chyba - proszę ojca - widać
już koniec naszych wigilijnych przysmaków.
- Pozostały jeszcze potrawy płynne: kompot z suszonych owoców, lub
- zwyczajem Polski zachodniej - zupa z suszonych owoców
zaciągnięta kisielem, z lanymi kluskami. A na sam koniec podajemy
lekkie, wytrawne, czerwone wino (ciężkie wina rozcieńczamy
niegazowaną wodą mineralną w proporcji 1:1) oraz postne ciasta.
To istnieją ciasta niepostne? - nasze zdziwienie jest autentyczne.
- Naturalnie. Na Wigilię podajemy wyłącznie ciasta drożdżowe i
makowce. Wszystkie inne, w których są jajka, masło, śmietana,
kremy - zachowujemy na pierwszy i drugi dzień świąt. Świetnie
nadają się na stół wigilijny drożdżowe racuchy z rodzynkami:
rzadkie ciasto drożdżowe mieszane z rodzynkami - wcześniej
namoczonymi i oprószonymi mąką - smażymy na patelni, na gorącym
oleju, z obu stron aż do wyrośnięcia. I tak, objedzeni,
zadowoleni, trochę rozleniwieni - powinniśmy teraz śpiewać kolędy
przy pięknie ubranej, pachnącej lasem choince.
- Sztuczna nie pachnie.
- Dla mnie, sztuczna choinka - oburza się ojciec Jan - jest
zaprzeczeniem świątecznego nastroju. To tak, jakby ktoś trupa z
trumny wydobył, posadził na krześle, przybrał, wyperfumował i
udawał, że ten ktoś żyje, Panie Boże, odpuść.
- Brrr..., proszę ojca.
Nawet sobie nie zdajemy sprawy z tego, że olejki eteryczne świerku
czy sosny zabijają bakterie w mieszkaniu. Niechby choć jedna żywa
gałązka była w dzbanie. Osobiście, przepadam za sosną w domu,
która nie zgubi jednej szpilki aż do lutego, a pachnie
oszałamiająco...


Święta krzepią

Nie wyczerpaliśmy świątecznego tematu podczas ostatniego
spotkania. Dobrze wiemy, że ojciec Jan Grande ma jeszcze wiele
ciekawego do powiedzenia.
- Warto wspomnieć tak zwany karawaj, ciasto rodzinne - słyszymy.
- Ciasto rodzinne, a cóż to takiego?
Na wschodzie piecze się je po dziś dzień. Z białego, maślanego
ciasta drożdżowego, wymieszanego z rodzynkami formuje się dużą
bułkę, do której przykleja się kukiełki, ptaszki, gałązki, listki
- korowód ozdób. Dzieci - ile ich jest w rodzinie - każde formuje
kawałek ciasta według własnego pomysłu i aż piszczy z uciechy, a
potem nie może się doczekać, kiedy jego laleczka albo ptaszek
wyjedzie z piekarnika. Przed pieczeniem smaruje się całą
konstrukcję białkiem. Na rosyjskim wschodzie takie ciasto
występuje również na weselach i dożynkach, a jego geneza sięga
staropogańskiego święta plonów. Tak więc nasze, wigilijne
ucztowanie zakończyć możemy łamaniem puszystego, białego, lekko
strawnego karawaja. Przy śpiewaniu kolęd każdy odłamuje swoją
cząstkę, bez używania noża.
Przyszło nam do głowy takie pytanie: czy śpiewanie kolęd podczas
Wigilii w domach, ma prócz wszelkich innych, również jakiś sens
zdrowotny, terapeutyczny?
- Powiedziałbym nawet - ojciec Jan jest wyraźnie poruszony tematem
- iż te proste stare kolędy, których nikt się nie uczy, ale jakoś
wszyscy je znają (choćby pierwsze zwrotki) - potrafią tak ukoić i
rozradować serca, że człowiek - jak przy ogniu w zimną noc -
przekonuje się, że żyje, umacnia się w swoim istnieniu. Jest tylko
jeden warunek - abyśmy śpiewali kolędy sami, nie wyręczając się
cudzym głosem z płyty, taśmy magnetofonowej, telewizora, czy
radia.
- Czarodziejska noc wigilijna: zwierzęta mówią, ludzie śpiewają
własnym głosem...
- Żadna elektronika i jej sztuczne produkty, które tworzą nową
neopogańską kulturę i obyczajowość, nie licują ze świętem
zjawienia się Odkupiciela. Telewizor, mimo że ja sam pokazuję się
w nim od czasu do czasu, ma być zamknięty, wyłączony z prądu, a
nawet zawieszony jakąś serwetą. Zamiast w telewizor, wpatrujmy się
podczas świąt w żywe światło płonących świec. Obowiązkowo powinna
być świeca na stole wigilijnym i, choćby mała, symboliczna,
płonąca świeczka na choince. Nie nakładamy na nią mrugających
lampek. Jest to nowoczesne barbarzyństwo przypominające dyskotekę,
które wznieca napięcie nerwowe i nie wiadomo dlaczego, nagle, w
czasie świąt wybucha jakaś sprzeczka.
- Czy świece powinny być z wosku, proszę ojca?
- Dawniej bardzo tego przestrzegano. Wosk, zebrany przez nasze
pracowite, jak powiadał Zagłoba, muchy Boże, daje specyficzny, nie
męczący wzroku, równy płomień. Świece takie można dziś nabyć w
cerkwiach prawosławnych i w niektórych sklepach z wyrobami
pszczelimi.
- Osobiście uważam - dodaje ojciec Jan - że świeca jest
największym wynalazkiem ludzkości. Wypłoszyła wieczorne mroki z
chałup i salonów, przedłużyła człowiekowi czas aktywności, trzyma
straże przed ciemnością. Jej płomień symbolizuje miłość, pamięć,
trwanie. Komu zapalają na grobie świeczkę, ten jeszcze do końca
nie umarł.
- Jak mamy odpoczywać podczas świąt, proszę ojca?
- Dobrze. Po pierwsze - nie przejadać się. Pamiętajmy też o tym,
aby w czasie gościny nie sadzać ludzi przy niskich stołach, na
fotelach czy ławach, bo to jest tragedia dla układu trawiennego, a
także dla krążenia ze względu na ucisk tętnic podkolanowych. Po
kilku godzinach puchną nam nogi i ledwie możemy wstać od stołu.
Kolejna bardzo ważna sprawa: kiedy już wróciliśmy z kościoła i
spożyliśmy świąteczny obiad - nie uwalamy się jak morsy na
tapczany i fotele, tylko maszerujemy na rodzinny spacer. Nawet,
jeśli na dworze plucha - otwieramy parasole i idziemy: wy nad
morze, my - wrocławianie - do lasu.
- W pierwsze i drugie święto pojawia się na stołach pieczyste we
wszelkich możliwych postaciach. W niejednym z trójmiejskich domów
będzie to karkówka w jarzynach a la ojciec Grande...
Ojca Jana rozbawiła ta informacja. Dodaje, iż równie smaczna a
tańsza, jest przyrządzona w podobny sposób biała kiełbasa,
dostępna przed świętami w każdym sklepie. Nacieramy ją olejem
słonecznikowym, żeby nie pękała w czasie pieczenia i układamy na
blasze. Następnie obkładamy jarzynami według indywidualnych
pomysłów, mogą to być te same zestawy co przy karkówce. Pieczemy
pół godziny, po czym wyjmujemy blachę z piekarnika, smarujemy
kiełbasę łagodnym ketchupem, na warzywa kładziemy ze dwie łyżki
masła i ponownie zapiekamy około 20 minut. Wykładamy na półmisek,
część zjadamy na gorąco z jarzynami, resztę - po wystudzeniu -
bierzemy ze sobą na rodzinne przyjęcie. Do tego wspaniale pasuje
surówka z kiszonej kapusty, albo kapusta zapiekana z cebulą, która
została z Wigilii.
Inną, bardzo przyjemną potrawą na święta jest golonka na chłodno.
Przed ugotowaniem należy ją koniecznie bardzo dokładnie wygolić
starą maszynką pod bieżącą wodą, podobnie jak i nóżki do galarety.
- A nie wystarczy opalić nad ogniem?
- Nie - twierdzi ojciec - opalamy tylko drób. Golonkę gotujemy
dość długo, tak jak na galaretę, żeby nabrała swoistej lepkości.
Wyjmujemy z wywaru, odejmujemy mięso od kości, kroimy w kawałki i
układamy warstwami, najlepiej w niewielkich, wysokich foremkach,
takich jak do pieczenia pierników. Nie zalewamy wywarem, który
następnego dnia możemy zużyć do ugotowania krakowskiego
kapuśniaku. Świetnie będzie smakował po tych wszystkich
świątecznych słodkościach. Golonka po schłodzeniu, a najlepiej na
drugi dzień, ma ścisłą konsystencję i doskonale nadaje się na
przekąskę, zwłaszcza na tak zwanych zakrapianych przyjęciach.
Panie Boże, odpuść.
- Zbliżoną potrawą - dodajemy - są bardzo popularne i bardzo
paskudnie nazwane "zimne nogi".
- Gotujemy nóżki wieprzowe z dodatkiem jarzyn, pieprzu, owoców
jałowca, oddzielamy mięso od kości, układamy je w foremkach,
zalewamy przecedzonym wywarem, do którego dodaliśmy wcześniej
ząbek surowego roztartego czosnku. Daje on lepszy smak i
klarowność. Tłuszcz, który zebrał się po wystudzeniu, odrzucamy.
- Jakie znaczenie odżywcze mają orzechy, tak nieodłącznie związane
ze świętami?
- Orzech jest niezwykle bogatą, wszechstronną substancją -
zachwyca się nasz rozmówca - zawiera tłuszcz, białko, witaminy,
mikroelementy, biopierwiastki. Jest nimi przepełniony wprost po
brzegi skorupki. W dawniejszych czasach, gdy wyżywienie na co
dzień było uboższe, orzechy zbierane jesienią znakomicie
uzupełniały wszelkie niedobory. Nie było telewizorów, więc ludzie
gromadzili się, śpiewali, opowiadali baśnie, a przy okazji łuskali
sobie orzechy. Pamiętajmy o tym, by odrzucać brązową łuskę.
Nie wolno też jeść zbyt świeżych, jeszcze wilgotnych orzechów, bo
łatwo się nimi zatruć z powodu pleśni z niezwykle zjadliwymi
grzybkami.
- Czy można "ratować" butwiejące orzechy?
- Nie - odpowiada ojciec - żadne wysuszanie nic tu nie pomoże i
należy je po prostu wyrzucić. Na drugim miejscu po orzechach
znajdują się migdały. Zdarza się nam czasem, że odczuwamy jakieś
takie szczególne łaknienie, nadzwyczajny apetyt nie wiadomo na co.
Wtedy powinniśmy wziąć dwa migdały do buzi i żuć. Są one także
znakomitym uzupełnieniem niedoborów żywieniowych, jeśli ktoś ma
nerwicowe, przyśpieszone przyswajanie materii. To znaczy - jego
system trawienny pozbywa się zbyt szybko treści pokarmowych nie
wykorzystując ich do końca. Wtedy migdały są zbawienne.
Przychodzi nam do głowy następujące pytanie: jakie są ulubione
potrawy ojca Jana?
- Nie potrafię wymienić - odpowiada - co mi postawią na stół,
wszystko zjem z jednakowym smakiem.
- A może ulubione potrawy zapamiętane z młodości czy z
dzieciństwa?
- A cóż to za smakołyki mogły być na Syberii... - ojciec Jan
uśmiecha się, ale niewesoło. Jeśli tylko coś było jadalne, to już
było ulubione. Po wojnie wróciliśmy do kraju, gdzie też panował
niedostatek i nie było mowy o grymaszeniu. Dziękowało się Bogu za
Jego dary bez szemrania. W doświadczeniach mojego życia i pewnie
sporej części mojego pokolenia zatarł się podział na smaczne i
niesmaczne, lubiane i nie lubiane...


Sekrety życiowej energii

Kolejny wyjazd do Wrocławia, na sesję rozmów o zdrowym jedzeniu, o
zdrowym życiu. Jest sobotnie południe, kiedy zjawiamy się w
klasztorze. W soboty ojciec Jan nie przyjmuje pacjentów, w
pozostałe dni powszednie - ciżba. Publikacje prasowe zrobiły
swoje, teraz zamiast kilkunastu, nawet i pięćdziesięciu pacjentów
dziennie dobija się o przyjęcie u ojca Jana. Przybyło też
odpisywanie na listy. Rekordowo - 1450 listów czekało na odpowiedź
w wielkim, łykowym koszu. Ojciec Jan jest przygnieciony tą
popularnością, szczególnie że nie ubywa mu innych obowiązków, np.
gotowania braciom. Dziś była na obiad zupa pomidorowa, częstuje
nas. Smakowita. Czy to ojca ulubiona zupka? - zagadujemy.
Ojciec Jan Grande nie grymasi. Jednakowo lubi wszystkie potrawy
nie dzieląc ich na smaczne i niesmaczne. Zastanawiamy się - czy
tak powinno być.
Po coś przecież Przedwieczny wyposażył nas w rozkosze podniebienia
i zindywidualizowane gusty...
- Niewątpliwie - przytakuje sprzątając po nas naczynia. Jedzenie,
podobnie jak ubiór, jest jednym z elementów kultury osobistej
każdego z nas. Nie należy jednak nazbyt sobie schlebiać. Przy
układaniu jadłospisu bierzemy pod uwagę przede wszystkim te
potrawy, które zawierają substancje niezbędne do życia, są
pożywne, proste i nieprzepitraszone. Ulubione dania, przysmaki
mogą być tylko uzupełnieniem. Pamiętajmy o tym, że jemy nie dla
przyjemności, a jedząc nie robimy nikomu łaski. Naszym świętym
obowiązkiem jest podtrzymywanie odpowiedniej życiowej formy
własnej persony fizycznej.
- Czy jedzenie może stać się nałogiem?
- Zdarzają się takie przypadki i to wcale nierzadko -
potwierdza. Właśnie wtedy, kiedy wyszukujemy to, co nam smakuje
- popadamy w jakieś natręctwo myślenia o jedzeniu. Jest to
uzależnienie takie samo jak każde inne i podobnie wytrąca organizm
z równowagi. Czasem rozwija się taka przypadłość na podłożu
nerwicowym. Ktoś sięga po jedzenie w sytuacji zagrożenia i stresu,
tak jak inny sięga po papierosa. A poza tym, takie wyszukiwanie,
przywiązywanie wagi do jedzenia i jego smaku jest dowodem bardzo
szybko nadchodzącej sklerozy.
- Z drugiej strony jednak, apetyt na określone potrawy może
sygnalizować żywotne potrzeby organizmu - szukamy
usprawiedliwienia.
- Niewątpliwie. Organizm sam podpowiada i koryguje stosowną dietę.
Na przykład, ktoś chory na wątrobę cierpi na samą myśl o
spożywaniu potraw z nasion strączkowych, inny - mając problemy z
trzustką i układem trawiennym - nie znosi zapachu gotowanego
jedzenia...
- Czy w reżimie jedzeniowym ojca Grande jest miejsce na kulinarną
wykwintność?
- Sprowadziłbym ją wyłącznie do formy, sztuki układania i
komponowania tych samych składników, które zjadamy na co dzień w
mniej pięknej postaci. Wykwintność potrawy to artystyczny sposób
jej podania, nic więcej. W powszedni dzień nie mamy czasu na takie
subtelności, co nie znaczy, że jesteśmy zwolnieni z obowiązku
dbania o estetykę stołu - czyste, ładne obrusy i naczynia.
- Rozpoczyna się karnawał, czas wizyt i przyjęć. Jak dziś urządzać
przyjęcia w domach?
- Zanikają już przyjęcia, do jakich przywykliśmy w czasach PRL-u.
Ze względu na rosnący niedostatek materialny nasze stoły są coraz
skromniejsze. Pewnie jest to zdrowsze od niegdysiejszych mocno
zakrapianych libacji imieninowych przy głośnej muzyce, w których -
chcąc nie chcąc - uczestniczyli wszyscy sąsiedzi w bloku... Uważam
- stwierdza mistrz - że Polacy powinni spotykać się rodzinnie i
towarzysko w nieco innym stylu. Nie wymagajmy wielkich przyjęć.
Niech to będzie smaczna, dobrze zaparzona herbata, lampka wina,
ciasto własnej roboty według oryginalnego przepisu.
- Na przykład, proszę ojca?
- Dajmy na to, taki sernik grodzieński na nietypowym, bo
drożdżowym spodzie, jaki piekło pokolenie mojej babki. Wszyscy
dziś robią kruche spody, tymczasem stokroć smaczniejszy jest
sernik na warstwie dość twardego waniliowego ciasta drożdżowego.
Rozrabiamy je na mleku waniliowym, które pozyskujemy gotując w nim
dwie lub trzy posiekane laski wanilii. Nawiasem mówiąc, trzeba
koniecznie wprowadzić na powrót do naszych polskich kuchni
wanilię, która nie tylko daje nadzwyczajny smak i aromat, ale też
jest substancją leczniczą, działającą ściągająco i
przeciwzapalnie...
Ażeby nasz spód do sernika był nieco twardszy, bierzemy na
kilogram mąki 5 dekagramów drożdży i dodatkowo przed samym
pieczeniem wklepujemy w ciasto pół kilograma mąki i pół kostki
masła. Kiedy już trochę zaczyna rosnąć, rozwałkowujemy je na
blasze na grubość palca i wstawiamy do piekarnika. Po upieczeniu
smarujemy ciasto roztrzepanym białkiem i nakładamy warstwę
tłustego sera, który w przeddzień wygnietliśmy ręką (nie
przepuszczając przez żadną maszynkę) i zostawiliśmy, by
leciusieńko zgliwiał. Naturalnie, dodajemy do sera żółtka (może
być kilka ugotowanych na twardo i przetartych przez maszynkę),
gruboziarnisty cukier, trochę posiekanej wanilii, zapachy. Wierzch
obsypujemy rodzynkami, migdałami, grubym cukrem z cynamonem,
układamy na nim kratownicę z ciasta. Pieczemy wyłączając grzanie
od spodu. Zapach i smak takiego ciasta jest nieporównywalny z
żadnym innym, zwłaszcza fabrycznie produkowanym.
- Pogadajmy o alkoholach. I niech nas w tym usprawiedliwi
zbliżająca się, jedyna w roku, sylwestrowa noc.
- Zamiast tych wszystkich byle jakich wódek i tanich win - obrusza
się ojciec Jan - chciałbym widzieć na polskich stołach elegancki i
zdrowy alkohol w postaci nalewek owocowych czy ziołowych na
spirytusie, własnej produkcji. Trzeba, naturalnie, pomyśleć o tym
w lecie, w porze zbiorów malin, jeżyn, czarnej porzeczki...
Zasypujemy umyte owoce cukrem w szklanym naczyniu i czekamy aż
puszczą sok i zaczną fermentować. Dodajemy wówczas czysty spirytus
w proporcji 1:5 i wlewamy do butelek, najlepiej ciemnych. Niech to
sobie leży aż do kolejnego Sylwestra. Im starsze nalewki, tym
większą mają moc.
- A słynna staropolska śliwowica?
- Sekret jej klarowności polegał na tym, że robiło się ją ze
śliwek lekko niedojrzałych. Wedle najdawniejszych przepisów,
należało wrzucić do butli wiadro jeszcze twardych owoców (miękkie
i dojrzałe dają trunek ciężki, mazisty), wlać 30 litrów
przegotowanej wody, w której rozpuszczono około 10 kilogramów
cukru oraz 15 dekagramów drożdży winnych lub piwnych. Zamykało się
butlę korkiem z rurką fermentacyjną. Po dwóch tygodniach, kiedy
ustawał proces fermentacji, należało wino sfiltrować i rozlać do
butelek. Amatorzy mocnych alkoholi dodawali na tym etapie czystego
spirytusu wedle uznania. Śliwowica była zdrowym, krzepiącym,
"męskim" trunkiem.
- Dziś w sklepach kupujemy szampany i wina obwarowane - aż trudno
dać temu wiarę - terminem przydatności do spożycia.
- Niemożliwe - dziwi się ojciec Jan - jeśli tak, to najlepszy
dowód, że nabywamy, w miejsce prawdziwego alkoholu produkt
chemiczny, na dodatek gazowany. Strach podawać taki trunek
gościom, bo faktycznie można ich potruć.
- Aż się prosi w tym miejscu przypomnieć sposób ojca Jana Grande
na kaca, który nas niechybnie dopadnie noworocznym rankiem. Otóż -
zjadamy na śniadanie dwa jajka na miękko, popijamy dużym kubkiem
kakao, po chwili - wypijamy szklankę soku z kiszonej kapusty.
- Niekoniecznie musimy w noc sylwestrową pić tyle niezdrowych,
fabrycznych alkoholi - sprzeciwia się nasz rozmówca - by odwodnić
organizm i wytracić zapasy magnezu. Pora roku nie sprzyja takim
ekscesom. Nasze organizmy zimą są słabsze z powodu niedoboru
serotoniny - hormonu produkowanego przez przysadkę mózgową pod
wpływem słońca. Szara pogoda, brak świeżego powietrza, brak
poświaty słonecznej w pomieszczeniach powoduje, że mamy mniej
życiowej energii, zdechłe samopoczucie i wisielcze humory. Brak
serotoniny powoduje zanik życiowego optymizmu.
- Stąd pewnie samobójstwa i choroby depresyjne w Szwecji?... -
dopowiadamy.
- W niektórych okresach roku kraje skandynawskie są całkowicie
pozbawione światła słonecznego. A w Polsce jesienią i zimą, kiedy
gruba warstwa chmur wisi nam nad głowami, musimy karmić się
okruchami życiodajnej energii słonecznej. Po pierwsze - nie wolno
przesypiać całych poranków, ale już od rana starajmy się mieć
kontakt z jasnym dniem - zaleca zakonnik, zachwalając własne
wstawanie o godz. 5. Uciekajmy z zamkniętych pomieszczeń,
organizujmy spacery za dnia. Po drugie - poodsłaniajmy okna. Na
okres zimy zdejmujemy z nich zasłony i rozsuwamy firanki tak, żeby
jak najwięcej światła wpadało przez czyste szyby. W Holandii już
od dawna firany wyszły z użycia.
- U nas sąsiedzi gotowi pomyśleć, że jakoś nie potrafimy uporać
się z remontem w mieszkaniu... Czy serotoninę można czymś
zastąpić?
- Nie. Żadne lampy, czy sztuczne słońca nie spowodują jej
wytwarzania. Zimą musimy po prostu wstawać o piątej lub szóstej, a
kłaść się o dwudziestej drugiej.
- Ba, proszę ojca... Większość z nas już dawno zapomniała, że taki
właśnie jest naturalny porządek doby.
- Niech więc ta większość powyrzuca telewizory za okno i zadba o
takie wyżywienie, które przywróci normalny bieg zegarowi
biologicznemu. Wieczorne ożywiania się i poranna senność - to
symptom braku magnezu w organizmie. Spożywajmy więcej roślin
strączkowych, ciemnozielonych warzyw, surówek, polskich jabłek,
pijmy - o czym już wcześniej mówiliśmy - dużo kakao.
- Co ojciec Grande sądzi o zapożyczaniu energii od innych,
konkretnie - od energoterapeutów?
- Uważam, że jest to znachorstwo i nabieranie ludzi. W samym
Wrocławiu urzęduje obecnie około 40 szarlatanów różnej maści, a w
Polsce będzie ich legion. Jestem życiowym realistą i praktykiem i
nie uznaję żadnej bioenergoterapii. Każdy z nas ma w sobie samym
własną elektrownię, bioprądy, niezbędny mu do życia zasób energii
i optymizmu.
Jeżeli organizm jest zdrowy, dobrze trawi, ma kontakt z naturą i
słońcem, nie bombardujemy go nadmiarem stresów - to energia i
radość życia, bez niczyjej pomocy, wprost z niego promieniują.


Kobiety, nie łamcie się...

- Ojcze Janie, co jest zdrowsze: towarzystwo ludzi czy ich brak? -
wybieramy problem do kolejnej rozmowy.
- Jedna i druga sytuacja wpływa na nasze zdrowie, humor,
samopoczucie - salomonowo rozpoczyna ojciec Jan. Człowiek jest
istotą społeczną i nie powinien izolować się, ale też nie należy
wchodzić w byle jakie towarzystwo. Wiadomo, że wiecznie
narzekający pesymista podziała na nas przygnębiająco, natomiast
optymista podbuduje psychicznie. Szukajmy więc osób dobrze
nastawionych do życia, radosnych, uśmiechniętych, nie
przejmujących się na wyrost, otwartych, prostolinijnych. Unikajmy
złośliwców, zgorzknialców, histeryków, ludzi narzucających
otoczeniu swoją wolę, rubasznych, hałaśliwych, prowadzących
podwójną grę...
- O tych ostatnich jakby łatwiej wokół nas - przyznajemy.
Ojciec Jan jest dziś w świetnym nastroju, jakby mniej zmęczony,
chętnie podejmuje każdą kwestię:
- Typ psychiczny dnia dzisiejszego jest znerwicowany, niepewny
siebie, zakompleksiony; nawet jeśli się uśmiecha, to krzywo, jeśli
prawi miłe słówka - to jest w nich jakiś podtekst, a jeśli się
śmieje - to jest to śmiech podszyty histerią. Takie reakcje
fatalnie wpływają nie tylko na otoczenie, ale też rykoszetem
uderzają w człowieka, który nie potrafi być otwarty i szczery.
Jego natura bardzo to przeżywa. Każdy zły, zafałszowany kontakt
odbija się na zdrowiu i fizycznym, i psychicznym.
- Jak ojciec sądzi, czy zostało coś jeszcze w ludziach z
kulturowej przynależności do poszczególnych zaborów?
- Myślę, że tak, choć w coraz mniej uświadomiony sposób. Otwartość
granicząca nawet z naiwnością, charakterystyczna jest dla regionów
wschodnich - pogranicza polsko-litewskiego i polsko-białoruskiego.
Kiedy rozmawiam z kimś z Białostockiego czy Suwalskiego - to on
jest szczery aż do bólu. Rypie prawdę prosto w oczy i nawet nie
pomyśli, że ktoś może się czuć dotknięty. Tak a tak było -
kochanieńki - tak a tak ktoś powiedział, i nie ma co tu ukrywać...
Taka prostolinijność jest formą uczciwości i zdrowego stosunku do
życia. Co ciekawe - ludzie w tej enklawie na wschodzie Polski żyją
dłużej.
- Zdrowie a dekalog, proszę ojca... Nie ma wśród przykazań
bezpośredniego nakazu: szanuj zdrowie.
- Jestem zauroczony, wręcz zahipnotyzowany - z przejęciem
przyznaje ojciec Jan - mądrością tej epoki, w której wystąpił
Mojżesz. Jak długo istnieć będzie ludzkość, tak długo nikt nie
zdoła ani dekalogu poprawić, ani coś do niego - w sensie
uzupełnienia - dorzucić. W tych dziesięciu punktach zawarte są
wszystkie zasady i kodeksy prawne. Dotyczą one życia każdego
człowieczego indywiduum, a także każdego narodu. Żaden filozof czy
mędrzec, posługujący się tylko ludzkim rozumem, nie byłby w stanie
czegoś tak wspaniałego jak dekalog wykombinować. Nawiasem mówiąc -
źle się dzieje, że prawnicy różnych epok, również i naszej -
rozbudowują systemy prawne gubiąc "po drodze" istotę dziesięciu
przykazań. Gdyby tylko one wciąż obowiązywały, na świecie dawno
już panowałby porządek.
Wracając do pytania... Otóż, dekalog bierze pod uwagę również
zdrowie i system żywieniowy. Piąte przykazanie najwyraźniej odnosi
się do ochrony życia i zdrowia. Jeśli ktoś pali, pije, nadużywa
kawy, cukru, niewłaściwie się odżywia - no to sam siebie zabija.
Ileż przedwczesnych cywilizacyjnych zgonów sami na siebie
sprowadzamy.
Czy, wobec tego, brak troski o zdrowie jest w pojęciu
chrześcijanina grzechem? - pytamy retorycznie.
- Jak najbardziej. Z zaniedbań tego typu należy się spowiadać. Są
to wykroczenia przeciwko piątemu przykazaniu. Jeżeli sam siebie
zabijam, świadomie skracam życie, bo truję organizm, niewłaściwie
się odżywiam, czy zaniechałem leczenia - to są to grzechy, które
ja uznałbym za ciężkie.
- Przystąpmy teraz, ojcze Janie, do bardzo delikatnej kwestii. Jak
mamy sterować własną płodnością? Czy okresowa wstrzemięźliwość
jest faktycznie tą najmniej zawodną metodą? Co w tej sprawie mają
do powiedzenia ojcowie bonifratrzy? - pytamy ostrożnie.
Ojciec Jan świetnie radzi sobie i z tym tematem:
- Jest to niezwykle trudne zagadnienie. Iluż to medyków i
seksuologów nabiedziło się od najdawniejszych czasów, by coś
definitywnego tutaj powiedzieć. Bezskutecznie. Żywy organizm
kobiety nie jest do końca przewidywalny. Wpływa na niego mnóstwo
czynników zewnętrznych i wewnętrznych, nigdy nie będzie
funkcjonował jak zaprogramowana maszyna. Tylko mniej więcej można
orzekać o okresach płodnych i niepłodnych. Nie ma na to gwarancji,
podobnie zresztą, jak nie dają gwarancji wszelkie sztuczne
zabezpieczenia.
Chciałbym przy tej okazji powiedzieć, że dar przekazywania życia
jest dowodem wielkiego zaufania Przedwiecznego i musimy być w
kontaktach seksualnych niezwykle inteligentni. Trzeba umieć
rozróżniać pościg za przyjemnością, o której już drugiego dnia nie
pamiętamy, od zbliżenia z kochaną osobą przeznaczoną nam przez
Boga. Powołując do istnienia nowe życie, przekazując w genach
samych siebie - dotykamy życia wiecznego. Dopóki żyją nasze geny w
kolejnych pokoleniach żyjemy i my... Jest to, obok duchowej, forma
nieśmiertelności fizycznej.
- Raczej mniej czy więcej kontaktów seksualnych, proszę ojca?
Mamy
na względzie te właściwe, z kochaną osobą. Jak wpływają na nasze
zdrowie? - dociekamy.
- Zalecałbym wstrzemięźliwość. Sam przebieg i doznanie kontaktu
cielesnego po okresie pewnej przerwy - są intensywniejsze.
Wszystko dzieje się jakby od nowa... Przy nadużywaniu seksualności
ograbia się organizm z białka, cynku i selenu, wysiada serce i
krążenie. Można nawet zauważyć, że ludzie stojący na rubieży
rozpusty żyją kilkanaście lat krócej.
- Czy impotencja może mieć związek z wcześniejszym nadużywaniem
seksualności? - stawiamy kwestię.
- Naturalnie - potwierdza ojciec Jan - nadużywanie powoduje
nerwice seksualne, bardzo trudne do wyleczenia. Podłożem
impotencji może być także brak fosforu, cynku, selenu i białka w
organizmie. Powoduje to rozstroje hormonalne, wstrzymanie wzrostu
komórek rozrodczych i mężczyzna, mimo że młody czy w średnim wieku
- czuje się jak stara babcia. Jeżeli jednak uzupełnimy braki
poprzez odpowiednie żywienie, dodając do tego witaminy z grupy B -
to człowiek stanie na nogi i będzie inaczej na wszystko reagował.
Są to jednak sprawy zbyt poważne, by leczyć je na łamach gazet,
czy odwołując się do rad przyjaciół. Zaburzenia seksualne leczymy
wyłącznie u dobrego specjalisty.
- Czy to prawda, że w diecie osoby mającej kłopoty seksualne,
powinny się znaleźć pestki dyni? sprawdzamy zasłyszaną receptę.
- Tak, ze względu na dużą zawartość pierwiastków, o których
wcześniej mówiliśmy. Polecam też ryby morskie w miejsce dań
mięsnych.
- Jak przeżyć menopauzę, ojcze Janie?
- Spokojnie - odpowiada stanowczo mistrz Jan. - Bez sztucznego i
zarazem histerycznego podtrzymywania działalności hormonów,
odpowiedzialnych za rozrodczość kobiety. Jeśli natura sama działa
w ten sposób, żeby ją wyciszyć - to należy tego głosu posłuchać.
Włączenie preparatów hormonalnych może być niebezpieczne.
Wyobraźmy sobie, że do świecy, która pomaleńku gaśnie - dolewamy
kropelkami wosk. Taka świeca może jeszcze - co nie daj Bóg -
zamienić się w wielki płomień, który spali własną podstawę. Nie
narażajmy naszych organizmów na nieprzewidywalne tragedie. Dobry
lekarz powinien zwrócić uwagę kobiecie, która wchodzi w okres
menopauzy, na konieczność spożywania dużej ilości wapnia - w mleku
i jego przetworach. W tym czasie bowiem zaczyna się proces
szybkiego ubytku wapna w kościach i - w ślad za tym - osteoporoza,
czyli szczególna podatność na złamania.
- Dlaczego tak się dzieje? - dopytujemy zaintrygowani.
- Ze względu na zaburzenia hormonalne, powodujące przyśpieszoną
pracę serca, które wzmacnia się "wydziobując" wapń z kości.
Zachodzi również pewien proces nieprzyswajania wapnia przez
organizm kobiecy, co ma na celu spowodowanie uwiądu organów
rozrodczych. Jeśli więc tej ucieczki wapnia nie uzupełnimy poprzez
pożywienie, to po pięćdziesiątce 90 proc. kobiet ma zwyrodnienia
układu kostnego i mięśniowego, które łączą się z dotkliwymi bólami
krzyża, kości biodrowych, nóg, mięśni całego ciała.
- Czy należy stosować jakieś preparaty wapniowe?
- Raczej nie. Litr mleka i dziesięć deka sera na dobę jest
podstawą regeneracji organizmu w wieku średnim - stwierdza ojciec
Jan, jak zawsze zwolennik metod naturalnych. Jeśli ktoś nie
toleruje mleka słodkiego, niech je spożywa w postaci przetworzonej
- kefiru lub jogurtu.
- Co stosować na bolesne miesiączkowanie?
- Zaparzamy łyżeczkę nasion najzwyklejszej marchwi w szklance wody
i pijemy dwa, trzy razy dziennie w dniach poprzedzających okres i
podczas krwawienia. Marchew działa rozkurczowo, bóle mijają lub są
znacznie słabsze.


Jak zabezpieczyć się przed nagłym nieszczęściem

- Proszę nam powiedzieć - jakie znaczenie w życiu dojrzałego
człowieka ma fakt, iż był on w niemowlęctwie karmiony mlekiem
własnej matki?
- Kolosalne - mówi ojciec Jan. - Mleko matki - z czego mało kto
zdaje sobie sprawę - jest w swoim składzie niepowtarzalne,
zindywidualizowane, podobnie jak ona sama i jej dziecko. Nie tylko
nie jest obojętny fakt, czy niemowlę karmi się mlekiem krowim czy
kobiecym, ale też - czy mleko to pochodzi wprost od własnej matki.
W języku polskim przechowało się powiedzonko o tym, że coś zostało
"wyssane z mlekiem matki". Otóż, wysysamy zarówno wartości
odżywcze, jak i - w pewnym sensie - charakterologiczne,
determinujące nas życiowo, na podobieństwo genów.
Na szczęście, w naszym społeczeństwie przemija moda na karmienie
sztucznymi, sproszkowanymi mieszankami mlecznymi i ambicją kobiet
staje się karmienie piersią. Tym samym zaopatrują one własne
dzieci w ciała odpornościowe, chroniące przed wirusami i
bakteriami. Żadne inne mleko takiej odporności nie zapewni.
Dodajmy jeszcze, że dzieci karmione mlekiem matki nigdy nie mają
skazy białkowej.
- Jak długo - zdaniem ojca - należy karmić piersią?
- Przynajmniej do roku. W poprzednich pokoleniach był taki
obyczaj, że matka między jednym a drugim porodem wciąż karmiła. Na
Syberii, gdzie spędziłem dzieciństwo, zdarzyło mi się obserwować
przeróżne sytuacje. Kiedyś, wracając z kolegą ze szkoły (a
chodziliśmy do trzeciej klasy) - zaszedłem do jego domu. Patrzę i
oczom nie wierzę. Wowka, podrośnięte chłopaczysko dostawia się do
matki, a ona siada, wyjmuje pierś i podaje mu do ssania...
Jak się okazało, wśród azjatyckiej ludności obyczaj karmienia
piersią przez długie lata był powszechny. Cywilizacja, do jakiej
myśmy przywykli, nie dotarła w okolice Kirgizji czy Kazachstanu.
Tam ciągle było średniowiecze, nikt nie słyszał o szpitalach czy
lekarzach. Ale za to podczas siedmiu lat, które tam spędziłem,
widziałem tylko trzy pogrzeby miejscowych. Polacy natomiast
wymierali gromadami.
W naszej cywilizacji niechby kobiety karmiły do roku, a już
zaoszczędzą ciężkie pieniądze na lekach i wizytach lekarskich.
Informujemy ojca Jana o najnowszych badaniach przeprowadzonych w
USA, które wykazały, że mleko kobiece niszczy komórki rakowe.
- Wiedziano o tym już za czasów mojej młodości i wcześniej -
replikuje rozmówca. Rak był wtedy trudniej wykrywalny, ale też o
wiele rzadziej występował. Diagnozowano go zwykle w dość
zaawansowanej fazie, kiedy pojawiały się guzy, lub organizm był
już znacznie wyniszczony i starano się pomóc podając mleko kobiece
- dwie szklanki dziennie. W niejednym wypadku następowało
zahamowanie rozwoju komórek rakowych i wyzdrowienie.
A jakie mleko powinniśmy kupować - w woreczkach foliowych, czy -
niemal dwukrotnie droższe - w kartonikach?
- Mleko kartonikowe jest odparowane - odpowiada ojciec -
zabezpieczone działaniem temperatury przed nadmiarem
zanieczyszczeń. Generalnie, dużo lepsze od tego w workach
foliowych. Można to zresztą samemu sprawdzić stawiając oba rodzaje
w słoiczkach. Po kilkunastu godzinach mleko z woreczków zsiądzie
się jako bardziej zanieczyszczone. No i dwie trzecie jego
zawartości to woda. Uważam, że lepiej wypić szklankę
pełnowartościowego napoju niż litr byle czego.
Interesuje nas kolejna sprawa: czy - mianowicie podawać maleńkim
dzieciom odżywki, zupki, przeciery kupowane w sklepach?
- Matki powinny unikać tych gotowych specjałów, jak - nie
przymierzając - diabeł święconej wody - sugestywnie przedstawia
swoje stanowisko ojciec Jan. - Różne firmy, zwłaszcza zachodnie,
robią na tym kolosalne interesy... A czy to tak trudno zetrzeć
własnemu dziecku jedną marchewkę, jabłuszko, czy odrobinę jarzyn?
Niechże ta matka sama popróbuje smaku potrawy ze słoiczka pewnej
znanej firmy, albo jeszcze lepiej - niech dyrektor tej firmy żywi
się przez jakiś czas tym co produkuje, a zobaczymy jak na tym
wyjdzie. Wcale nie dziwię się dzieciom, że plują takim
niesmacznym, jałowo przyprawianym jedzeniem... Generalnie, bardzo
boję się o generacje chowane na sztucznych pokarmach i od
maleńkości faszerowane antybiotykami i chemią. Po trzydziestym
roku takie organizmy mogą się już nie nadawać do życia.
- Proszę ojca - wpadamy w kwestię - te piękne, długonogie,
cieniutkie jak gałązki dziewczyny, które osiągają i do dwóch
metrów wzrostu... Czy są to zdrowe sylwetki?
- Po pięćdziesiątce - jeśli zabraknie właściwego odżywiania i
odpowiedniego trybu życia - kręgosłupy tych ludzi będą trzaskać
jak zapałki, Boże uchowaj! - Ojciec Jan nie szczędzi nam, jak
widać, silnych wrażeń. - Gołym okiem widać - kontynuuje - że to
pokolenie wybujało w nienaturalny i niekorzystny sposób. Modna
dziś sylwetka przypomina wiotką lebiodę hodowaną gdzieś w
zacienionym, betonowym kącie, bez dostępu słońca i odżywczych
soków zdrowej ziemi.
Zwracamy uwagę naszego rozmówcy na ton czarnowidztwa przebijający
w tej rozmowie...
- Jako zielarz i medyk zakonny obserwuję w ciągu ostatnich
dziesięciu lat wyraźny regres zdrowotny naszego społeczeństwa. I
to wszystkich jego generacji - pada zdecydowana riposta. -
Wystarczy powiedzieć, że wróciła gruźlica, już przecież w pewnym
okresie zupełnie zlikwidowana. Zubożenie materialne,
niedożywienie, napięcia psychiczne, wieczna irytacja spowodowana
zachowaniami polityków, beznadzieja życiowych perspektyw -
doprowadzają do osłabienia odporności organizmu i załamania
zdrowia. Ludzie odpowiedzialni za politykę zdrowotną powinni
zdawać sobie sprawę z tego, że gruźlica w społeczeństwie jest jak
tykająca bomba. To nie AIDS, którym zarażamy się przez krew.
Gruźlica rozprzestrzenia się błyskawicznie. Wystarczy, że do
autobusu, biura, szkoły, sklepu wejdzie jeden prątkujący... Jeśli
się przed nią nie uchronimy, to większość środków budżetowych
pójdzie na leczenie, zamiast na rozwój gospodarki.
Podłożem 90 proc. chorób, z jakimi przychodzą do mnie pacjenci,
jest nerwica, od której zaczyna się rozbrojenie organizmu. Jeśli
do tego dodamy zanieczyszczenia atmosfery i brak troski o
ekologię, to - generalizując - powiedzieć można, że chorujemy na
własną epokę.
- Czy można w dzisiejszej dobie zabezpieczyć się w jakiś sposób
przed kataklizmem, nagłym nieszczęściem? - pytamy dalej, choć
ojciec Grande nerwowo zerknął na zegarek.
- Odpukajmy w nie malowane... Póki co - nie słychać w naszej
strefie geopolitycznej o żadnych tego typu zagrożeniach.
Specjalnością wieku są zagrożenia ciche, podstępnie działające,
nie spektakularne. I to one zbierają największe żniwo. Jednak ja
osobiście, nauczony doświadczeniem syberyjskim, nie byłbym
spokojny nie mając w szafce po kilka kilogramów różnych kasz, mąki
z otrębami, fasoli i grochu, suchych makaronów, soli oraz kilku
butelek oleju... Kiedyś, każda szanująca się gospodyni
przechowywała te produkty w woreczkach płóciennych, w tak zwanych
komórkach, czyli przewiewnych, chłodnych pomieszczeniach przy
kuchniach. Dobrze jest mieć trochę zapasów pod ręką, niezależnie
od humorów światowej polityki.
- Czy zdążymy, proszę ojca, omówić jeszcze jedną sprawę? -
Niepokoimy się o czas, który tu we Wrocławiu biegnie nam szybciej.
- Czy, mianowicie, wolno sięgać od czasu do czasu po smakowicie
pachnący, przetopiony w domowych warunkach smalec? Mamy na uwadze
fakt, że jest to sam tłuszcz nasycony, a taka - dajmy na to -
choroba Alzheimera tylko czeka...
- Byle ów smalec nie spotykał się z białym pieczywem i cukrem, a
możemy go z pożytkiem dla zdrowia spożywać - odpowiada rozmówca. -
Przez całe wieki był w powszechnym użyciu; smarowano nim chleb,
wypiekano placki. Ludzie dożywali dziewięćdziesiątki zachowując
jasność umysłu. Choroba Alzheimera to znów, niestety, specyfika
naszych czasów.
Ciekawi nas czy ojciec Jan - człowiek Wschodu, gdzie często jadało
się "sało", czyli słoninę - zna jakiś ciekawy sposób jej
przyrządzania?
- Bierzemy dość grube plastry zwykłej surowej słoniny - z miejsca
możemy notować gotowy przepis - rzecz jasna, smaczniejsza będzie
ta z wiejskiego uboju, opalona ogniem, o specyficznej strukturze i
nacieramy ją solidnie czosnkiem roztartym z solą. Następnie
kładziemy do glinianego garnka, przyciskamy czymś ciężkim. Po paru
dniach, kiedy słonina nieco się sprasuje, przewracamy ją. Robimy
tak kilka razy, mniej więcej przez dwa tygodnie. Kiedy zauważymy,
że słonina wchłonęła wcześniej wydzielony płyn i naciągnęła
czosnkiem, wyjmujemy ją, oskrobujemy z nadmiaru soli i wieszamy na
haczykach w przewiewnym miejscu. Podsuszoną przechowujemy w
lodówce, a wieczorami kroimy do razowego chleba z kwaszonym
ogórkiem i zbożowej kawy. Zamiast kiełbasy. Jest także bardzo
smaczna do piwa.


Nasz przyjaciel ból

Ludzie mają coraz mniej czasu, farmacja wychodzi temu naprzeciw.
Zastanawiamy się, czy byle jakie jedzenie uzupełnione preparatem
witaminowomineralnym typu "Muld-tabs" staje się pełnowartościowe?
- Taki proceder - uśmiecha się ojciec Jan - jest możliwy, ale na
krótką metę, w jakichś nadzwyczajnych okolicznościach. Na przykład
- jesteśmy poza domem, bez możliwości regularnego spożywania
posiłków, albo też nie dojadamy podczas kuracji czy
rekonwalescencji... Wówczas uzupełniamy niedobory żywieniowe w
sposób sztuczny. Nigdy jednak nie zrównoważy to w pełni zasobu
witamin i mikroelementów przyswajanych z normalnym, wartościowym
pożywieniem. Na co dzień, jeśli odżywiamy się właściwie i mamy
zdrowy, sprawny organizm - nie potrzeba nam żadnych dodatkowych
witamin w tabletkach. Zatem, nie kupujmy ich na wyrost w aptekach,
choćby miały być najcudowniejsze. Człowiek bardzo łatwo
przyzwyczaja się do myśli, że tabletka załatwi za niego wiele
spraw i - nierzadko - wpada w lekomanię.
- Zjawisko to było dość nagminne w epoce tanich leków, ale chyba
już nie dzisiaj...
- Strach przed utratą zdrowia powoduje, że ludzie chcą się
zabezpieczyć i nadużywają lekarstw - utrzymuje nasz rozmówca -
nieświadomi tego jak bardzo sobie szkodzą. Zażywajmy leki tylko w
okresie, kiedy występują objawy chorobowe i tyle, ile trzeba. Na
Zachodzie jest taki obyczaj, że resztki lekarstw - nie zużyte w
czasie choroby - zanosi się w zakorkowanej buteleczce do apteki i
odzyskuje za nie część pieniędzy. Również tabletki sprzedawane są
na sztuki, a nie zaraz w całych opakowaniach. Natomiast w polskich
domach, mimo obecnej drożyzny, wystarczy otworzyć szafkę z
lekarstwami, a wysypują się z niej napoczęte tubki, fiolki,
opakowania - przeterminowane lub na granicy ważności, z którymi
nie wiadomo co zrobić...
- Czy zioła wymagają podobnej precyzji i ostrożności w zażywaniu?
- dopytujemy.
- Naturalnie. Źle dobrane i niewłaściwie stosowane zioła mogą
wyrządzić wielkie szkody w organizmie. Dlatego zalecając laikom
zakładanie apteczek zielarskich, zarazem zastrzegam, by czynili to
odpowiedzialnie. Trzeba prowadzić notatnik, w którym zapisujemy
przeznaczenie każdej rośliny. Jest na rynku dużo poradników,
między innymi bonifraterskich, którymi możemy się posługiwać
przygotowując mieszanki. Zaobserwowałem w czasie mojej praktyki
pewien fenomen w ziołolecznictwie. Mianowicie, zioła zbierane i
przygotowywane własną ręką, oddziałują skuteczniej od innych -
wygłasza oryginalny pogląd zdeklarowany zielarz.
- To ciekawe. Ale, proszę ojca, wśród ziół, podobnie jak wśród
grzybów, są jadalne i "trojaki" - popisujemy się wiedzą.
Zakonnik poprawił się w krześle i rozpoczął wywód:
- Pierwsze, najbardziej niebezpieczne trucizny, jakimi posługiwała
się ludzkość, pochodzą ze świata roślinnego. Na polach i łąkach
Europy rośnie około 30 trujących gatunków, wśród nich słynna
cykuta, którą wypił Sokrates, wilcza jagoda, pokrzyk... W
średniowieczu każda zielarka miała własny, trzymany w tajemnicy
specyfik, będący kombinacją trujących ziół.
- A piołun - leczy czy truje? Podaje się go dzieciom w herbatkach
na apetyt; dorośli piją "piołunówkę", niekoniecznie na apetyt...
- Piołun jest lekiem tylko w minimalnych, kropelkowych, dokładnie
odmierzonych dawkach. Przedawkowany staje się śmiertelną trucizną.
- Ojcze Janie, czy mocz - Panie Boże, odpuść - zapożyczamy od
naszego rozmówcy porzekadło - leczy? Są w świecie, a ostatnio też
w Polsce, entuzjaści tak zwanej urynoterapii.
- Gdyby mocz leczył - odpowiada rozmówca - to Przedwieczny nie
wyposażyłby naszych organizmów w nerki, żeby z ich pomocą usuwać
toksyny i wszelkie inne paskudztwa.
- Ale ponoć już w starożytności, w Indiach...
- Każda moda - nie daje nam dokończyć ojciec Jan - a zwłaszcza ta
najgłupsza, szuka dla siebie uzasadnienia w "starożytności".
Przyszła kiedyś do mnie urynoterapeutka (obraza Boska, a nie
słowo), w dodatku pani doktor i jak nie zacznie wywodzić...
Wreszcie tak mnie zdenerwowała, że poradziłem jej, by oprócz
moczu, podawała również swoim pacjentom fekalia na jakimś ładnym
talerzyku.
- Czy równie kontrowersyjnym środkiem leczniczym jest nafta? -
sprawdzamy i ten specyfik.
- Nafty nie wolno pić. Jest trucizną, która czyni spustoszenie,
jeśli dostanie się do wnętrza żywego organizmu. Można ją stosować
tylko zewnętrznie, do smarowania skóry przy stanach zapalnych czy
odmrożeniach.
- Od niedawna dostać można na naszym rynku tak zwaną naftę
kosmetyczną do pielęgnacji włosów. Stosowana z dodatkiem żółtka i
cytryny ma działać wzmacniająco na cebulki - rewanżujemy się
przepisem.
- Spójrzmy, jak to wyglądało w praktyce poprzednich wieków -
ożywia się ojciec Jan. - Naftę, jako środek higieniczny, stosowali
Żydzi, Gruzini, Cyganie. Ludy te całymi miesiącami nie myły
włosów, natomiast wylewały na głowę naftę, która oczyszczała,
dezynfekowała, usuwała wszelkie bakterie i grzyby, a jednocześnie
zbierała tłuszcz, zapobiegając łojotokowi. Przy tym wszystkim
nafta odstręcza insekty. Dziś nie mamy wątpliwości, że włosy tych
ludów były nadzwyczaj mocne i piękne. Tak więc nie potępiam nafty
jako kosmetyku, zalecam jednak ostrożność osobom skłonnym do
uczuleń.
- To, co dawne, mądrzejsze jest od nowego. Porównajmy wobec tego
żucie tytoniu z paleniem papierosów - proponujemy.
- O tym, że papieros skraca życie, wie dzisiaj nawet dzieciak w
przedszkolu... Azjaci od niepamiętnych czasów aż do dzisiaj - nie
znając papierosów - zakładają sobie w kącikach ust prymki tytoniu i
co chwila spluwają jak wielbłądy. I cóż się okazuje? Ludy te nic
nie wiedzą o katarach, nieżytach górnych dróg oddechowych,
gruźlicy, gronkowcach czy paciorkowcach - tak dalece ten tytoń
jest bakteriobójczy - i takie rewelacje zna nasz cicerone.
- W jakiej postaci się go zażywa?
- Niektórzy tną zielone, żywe liście, inni - suszone, jeszcze inni
sproszkowane. Zwyczajem arystokracji tatarskiej, która wprowadziła
tabakę - kładą sobie na dłoń sproszkowane liście tytoniowe
pośledniejszego gatunku i wdychają.
- Wychodzi na to, że kichanie ma również znaczenie zdrowotne?
- Jak najbardziej - potwierdza ojciec. - Wstrząs podczas
kichnięcia oczyszcza przewody nosowe i gardło, wyrównuje
ciśnienie, nie dopuszczając do szumów w głowie, a sam proszek
(byle nie była to tabaka palona) działa bakteriobójczo.
- Ojcze Janie - proponujemy - poświęćmy teraz trochę miejsca
sprawie, która od wieków zajmuje umysły filozofów i uczonych: czym
jest ból w życiu człowieka? Jak sobie z nim radzić i co o nim
myśleć?
- Ból jest zawsze okropnym przerażeniem dla człowieka. I ten
fizyczny, i ten psychiczny. Kiedyś ludzie lepiej go znosili, byli
bardziej odporni. Dziś, niestety, ból powala nawet silnego
mężczyznę, zmieniając go w kwilące dziecko.
- Ale też dzisiaj mamy do czynienia z czymś, co jest niemal
ekstraktem bólu, przy niektórych nowotworach...
- W takich sytuacjach musi się go likwidować sięgając nawet po
ostateczne środki, jak na przykład morfinę. Tu musi działać dobry
lekarz, traumatolog specjalizujący się w walce z cierpieniem.
Powstaje jednak pytanie - czy każdy ból należy likwidować? Jeśli
Przedwieczny uczynił go atrybutem naszego życia, to widocznie jest
on potrzebny. Na przykład - podczas porodu. Matka, która urodziła
dziecko bez bólu, a tym bardziej pod narkozą, nie ma odpowiedniego
uczuciowego rozeznania sytuacji. Ni stąd, ni zowąd pojawia się
przy niej istota, którą ona nieraz z trudem akceptuje. A jak
kobieta przejdzie przez ból, który zaaplikowała jej mądrość Boża,
to w momencie pierwszego płaczu dziecka dozna tak cudownych uczuć,
że bardzo szybko zapomni o trudnych chwilach. Zdarza się i tak, że
kobieta, która już zdecydowała się oddać dziecko w adopcję, po
przejściu bólu porodu jest tak z nim zjednoczona, że zmienia
życiową decyzję.
- Gdzie jeszcze jest potrzebny ból? - zastanawiamy się.
- Niemal wszędzie. Ból jest arcyważnym przyjacielem człowieka,
pierwszy go ostrzega: "Uważaj. Coś niedobrego dzieje się z tobą!".
I zaczynamy interesować się własnym zdrowiem, reperować je,
przedłużać nasze fizyczne istnienie. Tak to już doskonale jest
wszystko urządzone przez Przedwiecznego - z przekonaniem
konkluduje ojciec Jan.
- A ból zawiedzionej duszy, proszę ojca, ból serca?
- Ten typ bólu jest najcięższy do zwalczenia - przyznaje zakonnik.
- Trzeba jednak starać się przetworzyć złą energię, którą on ze
sobą niesie - w dobrą, przezwyciężyć zwątpienie i rozpacz,
popatrzeć na swoje sprawy z dystansu i - po jakimś czasie - znów
nabrać życiowego optymizmu. Jeśli kto wierzący - niech uda się do
spowiedzi. Rozmowa z zaufanym spowiednikiem przynosi wielką ulgę,
następuje wyciszenie i złagodzenie wewnętrznego napięcia.


"Moja siostra śmierć..."

W naszych rozmowach tematy praktyczne i przyziemne sąsiadują z
bardziej abstrakcyjnymi, przepisy kulinarne z filozofią życia,
troska o zdrowie z pochwałą Boga... Silva rerum ojca Grande
- bogactwo, w którym - jak wynika z listów Czytelników - każdy coś
dla siebie znajduje. Dziś także część rozmowy, poświęconą
współczesnej sztuce umierania, poprzedzimy pytaniami o kilka
drobnych, bardzo praktycznych spraw.
Zajadając kanapki przyniesione wraz z herbatą z klasztornej kuchni
przez ojca Jana zapytujemy:
- Czy vegeta - przyprawa, która zdobyła sobie szturmem polskie
kuchnie (sypiemy ją do zup, sosów, pieczonych mięs, gotowanych
warzyw...) nie szkodzi czasem naszemu zdrowiu?
- W vegecie - objaśnia ojciec Jan - znajduje się całe mnóstwo
zdrowotnych, suszonych warzyw, niestety - zniszczonych przez sodę
- glutaminian i inozynian sodu. Podnoszą one znakomicie smak
potrawy, zmiękczają, przyspieszają gotowanie, ale zarazem
likwidują 30 do 60 proc. wartości przygotowywanych produktów. Soda
niszczy też śluzówkę przewodu pokarmowego i żołądka. Radzę vegetę
wycofać z kuchni, albo przynajmniej radykalnie ją ograniczyć.
- A inne przyprawy, takie jak maggi, musztarda, chrzan? -
ustalamy.
- Brunatna maggi jest wywarem z roślin o tej samej nazwie,
zakonserwowanym chemicznie. Można ją dodawać do polepszania smaku,
ale też - bardzo ostrożnie. Musztarda, w której skład wchodzi
biała i czarna gorczyca, sól, cukier, kwas cytrynowy, jak również
utarty chrzan są przyprawami naturalnymi i można spożywać je bez
obaw.
- Czy to prawda, że nie należy mieszać w sałatkach warzyw z
owocami? Od jakiegoś czasu z przedszkolnych menu zniknęła
popularna tarta marchewka z jabłkiem i cytryną...
- Zasada niemieszania warzyw z owocami znana jest od dawna -
twierdzi ojciec Jan - jednak zapominamy o niej w codziennej
praktyce. W czasach mojej młodości, gdy ktoś pracował w branży
żywieniowej i zdarzyło mu się podać w jednej potrawie zmieszane
świeże ogórki ze świeżym pomidorem - popełniał jako fachowiec błąd
kardynalny. Pomiędzy zasadowym środowiskiem ogórka a kwasowym -
pomidora, zachodzi dość burzliwa reakcja, która powoduje, że taką
mieszankę trawi się przez dwa dni z ogromnym trudem...
Warto przy tej okazji zwrócić uwagę na sałatki majonezowe, które
tak ochoczo serwujemy gościom w naszych domach. Otóż, owszem,
można nasiekać gotowanych jarzyn i zmieszać je z majonezem, ale
nie wymiatajmy przy okazji wszystkich resztek z lodówki, tworząc
jakąś okropną jarzynowo-majonezowo-kiełbasianą bryję. Również nie
wolno w sałatce wiązać śledzia z nasionami strączkowymi. Sam
śledzik w śmietanie - proszę bardzo, ale żaden groszek, żadna
kukurydza do tego.
- Proszę ojca, jak wygląda, smakuje i pachnie kwas chlebowy -
napój, który powojenne pokolenia Polaków znają wyłącznie z
książek?
Ten temat najwyraźniej ożywia ojca Jana.
- Wyparły go przywleczone z Zachodu sztuczne, farbowane lemoniady,
oranżady, pepsi i cole. W Rosji czy na Ukrainie kwas chlebowy
nadal jest bardzo popularny i można go dostać niemal na każdym
rogu ulicy. Nie znam bardziej wartościowego napoju - wspaniale
gasi pragnienie, likwiduje zmęczenie, posiada ogromne stężenie
witaminy B, dużo selenu i cynku, a przy tym leczy likwidując
nadkwasotę, wzdęcia, wszelkie zaburzenia trawienne. Napój ten
można robić w warunkach domowych, a kosztuje grosze.
- Jeśli czyta nas ktoś przedsiębiorczy, szukający pomysłu na
rynkowy przebój letniego sezonu, to być może - właśnie mu coś
podpowiedzieliśmy...
- Nie myślę w tej chwili o skali przemysłowej. Na potrzeby domowe
wystarczą trzy kilogramy sucharów z ciemnego razowego chleba, pół
kilograma miodu, dwa kilogramy cukru oraz drożdże winne. Wszystko
to zalewamy wodą w dużym kamiennym garnku, przykrywamy lnianym
ręcznikiem, stawiamy na dwa, trzy dni w ciepłym miejscu. Gdy
zacznie fermentować, przelewamy do butelek, szczelnie zamykamy i
przez kilka dni przetrzymujemy gdzieś w chłodzie. Na lato jest to
znakomity, orzeźwiający i zarazem leczący napój.
Smutno się robi na myśl, ile wszelakiego dobra zawartego w
najprostszych, tanich produktach, leży odłogiem. Mówiliśmy już
wcześniej o burakach, dodam jeszcze, iż są one doskonałym
naturalnym lekarstwem przeciw zaparciom i chorobom jelita grubego.
Jeśli kto cierpi na te przypadłości - niech codziennie rano na
czczo zje 5 do 10 łyżek utartych - wcześniej upieczonych w całości
w piekarniku - buraków, do których należy dodać łyżeczkę zmielonego
kminku, łyżkę oleju jadalnego i soli do smaku. Już po trzech
dniach zauważymy poprawę. Czerwonofioletowy barwnik buraka jest na
dodatek substancją antyrakową.
- Proszę ojca, przejdźmy do zapowiedzianego tematu: nasze
niezręczne, usuwane z pola widzenia, wyrzucane z domów, jakby
wstydzące się siebie, pokątne umieranie...
- Mówiliśmy już w którymś z wcześniejszych wywiadów o tej
staruszce, która budząc się każdego ranka tak bardzo dziwiła się,
że jeszcze żyje - wspomina ojciec Jan. - W jej przypadku umieranie
było jakby wysychaniem energii życiowej... Obserwowałem wiele
zgonów w moim życiu i każdy z nich zostawił we mnie swój odrębny
ślad. Pracowałem kiedyś w środowisku najuboższych z osobą
niezwykle wartościową - panią Eugenią, hrabiowskiego pochodzenia.
Bardzo się przyjaźniliśmy. I raptem ona zachorowała, a po krótkim
czasie zmarła. Pamiętam swoje wrażenie, kiedy wszedłem do jej
mieszkania pełnego cennych bibelotów, pamiętających jeszcze czasy
carskie. Za życia Eugenii była tam zawsze ciepła, serdeczna
atmosfera. Naraz zobaczyłem ją leżącą pośrodku pokoju, na
wysuniętym tapczanie, wśród rzeczy, które pokrywał kurz wcześniej
niedostrzegalny; zimnych, obojętnych. Pojąłem, że one też umarły,
nawet te dwa koty syjamskie, kręcące się między nogami, wszystko
to w jakiś sposób poszło za swoją panią. Szybko stamtąd wyszedłem,
wprost porażony pustką, jaka wytworzyła się po umarłym
człowieku...
Śmierć dla człowieka jest sprawą ważną i wspaniałą. Wszystko, co
chcemy o niej wiedzieć, wyjaśnia nasza katolicka wiara.
Przygotowanie do śmierci... Praktycznie, trzeba to robić przez
całe życie, pamiętając, że każdy dzień witający nas słońcem,
zarazem przybliża do kresu. Taka perspektywa pozwala człowiekowi
żyć lepiej, mądrzej, w większej wolności. Na przykład - świat
rzeczy czy politycznych stanowisk nie zwiąże mu rąk.
- Co począć z lękiem przed śmiercią?
- Powiem coś bulwersującego - stwierdza mistrz.
- Jeżeli człowiek pamięta o śmierci, przygotowuje się do niej,
traktuje jako naturalne prawo - to, kiedy już wejdzie w lata i
śmierć zaczyna się przybliżać - może temu wszystkiemu towarzyszyć
nawet radosne oczekiwanie. Zwłaszcza w naszej katolickiej wierze.
- Moja siostra śmierć - mawiał święty Franciszek. Proszę ojca, tak
się troszczymy o naszych bliskich, a w tej ostatecznej próbie
oddajemy ich w obce ręce...
- Uważam, że polskie społeczeństwo powinno pomału zmieniać obyczaj
transportowania swoich umierających do szpitali. Odchodzenie w
domu, nawet w najgorszych warunkach, lepsze jest od zimnej,
służbowej obojętności szpitala. A i rodzina konsoliduje się wokół
śmierci i wzbogaca wewnętrznie.
- A hospicja? - dopytujemy.
- Hospicja przeznaczone są dla bezdomnych i samotnych. Natomiast
rodziny mają naturalny obowiązek - mimo wszystkich niedogodności -
towarzyszyć swoim bliskim do końca, trzymać w tej ostatniej chwili
za rękę. Nikt ich w tym nie zastąpi. Przypomina mi się pewne
zdarzenie z młodości. Umierał na gruźlicę 25-letni młodzieniec,
mój rówieśnik, taki życiowy dziwak - trochę filozof, trochę
histeryk, ateista. Był to chłopak z domu dziecka, ktoś absolutnie
samotny, kto nie zaznał w życiu odrobiny ciepła. I do końca nie
pogodził się ze śmiercią. Klęczałem przy jego łóżku, trzymałem go
za ręce, próbowałem wesprzeć modlitwą. Nic, żadnego uspokojenia,
miotał się tylko i spazmował. A kiedy przyszedł ten ostatni
moment, wbił się paznokciami w moje ręce z taką determinacją, że
nie szło nas potem długi czas rozerwać. Noszę to zdarzenie w
pamięci przez całe życie.
- Czy odesłanie do szpitala może przyspieszyć śmierć?
- Tak, to się zdarza, zwłaszcza w przypadku tych osób, które
panicznie boją się szpitali.
- A co może przynieść ulgę umierającemu?
Ojciec Jan przez chwilę zastanawia się:
- Myśl o tym, że jednak czegoś w życiu dokonał. Ktoś leczył ludzi
przez dziesiątki lat, ktoś godnie wychował dzieci, inny służył
ludziom uczciwą pracą... Jeśli swoim życiem zrobiliśmy jakieś
dobro innym, to lżej umieramy. Ważne jest także, aby przed
śmiercią uporządkować doczesne sprawy. Pogodzić się z kim trzeba,
kogo trzeba - przeprosić, uregulować sprawy finansowe. Jest to
ważne zarówno dla wierzących, jak i niewierzących. Przygotowanie
do śmierci to także rachunek sumienia według dekalogu, spowiedź,
która daje wewnętrzny spokój i nawet ból fizyczny łagodzi.
Człowiek, który nie rozliczył się z ziemskich spraw i nie
przygotował - umiera rozpaczliwie.
- Co jest tak naprawdę ważne w życiu, proszę ojca?
- Samo życie, cudowny dar Przedwiecznego. Musimy je szanować
dbając o zdrowie, sposób odżywiania, nasze obyczaje, higienę
osobistą, higienę otoczenia... Warto też zadbać o właściwe
nastawienie do bliźnich i świata - mniej materialistyczne i
konsumpcyjne. Podejście do życia takie trochę romantyczne,
idealizujące, kontemplacyjne - procentuje zdrowiem fizycznym i
psychicznym. Pozwala również pamiętać o tym, że Bóg zakodował w
nas cząstkę samego siebie.


Spis treści

Od autorów.

Część I. Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania organizmu
ludzkiego.

Część II. Spotkania z Ojcem Grande.

Jak bronić się przed rakiem.
Wyrzucić margarynę przez okno.
Żeby nas sztuczność nie zeżarła.
Inteligencja na talerzu.
Leczyć ciała i dusze.
Witamina B na dyskotece.
Czy seks zabija?
Żony "produkują" pijaków.
Żółtka zahamowały dżumę.
Polak w kąpieli.
Kultura żucia.
Święta po polsku.
Święta krzepią.
Sekrety życiowej energii.
Kobiety, nie łamcie się.
Jak zabezpieczyć się przed nagłym nieszczęściem.
Nasz przyjaciel ból. Moja siostra śmierć .



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Przepis na zdrowe i długie życie
Przepis na herbatę leczącą ponad 60 chorób i zabijającą pasożyty
przepis na sekacz
przepis na biszkopt
przepis na likier piernikowy
Najbardziej ogólny przepis na wino
Moja kuchnia nowe przepisy na zupy i obiady jednodaniowe
32 przepisy na kawę

więcej podobnych podstron