45 (13)



















Dan Simmons     
  Zagłada Hyperiona
   
. 45 .    




    Uciekam, dopóki to jeszcze możliwe.
    Widok pochłaniającej się megasfery robi przytłaczające
wrażenie. Jej odbiór przez Brawne Lamię, jako półsyntetycznego tworu
przypominającego ekosystem, poniekąd był zgodny z rzeczywistością. Teraz, kiedy
transmitery przestały istnieć, a światy wewnątrz tych alei zapadły się,
zewnętrzne datasfery poszły w ich ślady składając się jak namioty nagle
pozbawione stelaży. Żyjąca megasfera pożera siebie jak jakiś oszalały drapieżca.
Pożarła już ogon, tułów, wnętrzności, łapy serce... aż pozostały jeszcze szczęki
kłapiące w pustce.
    Wciąż istnieje jednak metasfera. Jest teraz pełniejsza życia
niż kiedykolwiek przedtem.
    Czarne knieje nieznanego czasu i przestrzeni. Napawający
przerażeniem dźwięk w środku nocy.
    Lwy
    Tygrysy.
    Niedźwiedzie.
    Kiedy Pustka, Która Łączy drży w konwulsjach i wysyła
pojedynczą, banalną wiadomość do ludzkiego wszechświata, przypomina to wstrząsy
spowodowane trzęsieniem ziemi. Śpiesząc przez metasferę ponad Hyperionem, nie
jestem w stanie powstrzymać uśmiechu. To tak jakby Boga - analog znudziiy mrówki
wypisujące coś na Jego potężnym palcu u nogi.
    Nie widzę Boga - żadnego z nich dwóch - w metasferze. Nawet
specjalnie nie próbuję. Mam dość wtasnych zmartwień na głowie. Czarne wiry Sieci
i wejść do Centrum zniknęły, usunięte z czasu i przestrzeni jak zbyteczne
narośla. Nie pozostał po nich nawet ślad. Tkwię tu, dopóki nie zdecyduję się
stawić czoła metasferze.
    A nie chcę tego. Jeszcze nie.
    Na szczęście mam dostęp do Hyperiona. Datasfera niemal zniknęła
z jego systemu, lecz na samej planecie i wokół garstki okrętów Armii-kosmos,
topniejącej jak lód w słońcu, pozostały jej nędzne resztki. Wyraźnie widzę
Grobowce Czasu świecące poprzez metasferę jak latarnie w gęstniejących
ciemnościach. Jeśli połączenia transmiterów można było przyrównać do czarnych
wirów, grobowce są jasnym światłem przenikającym wszystkie przeszkody.
    Kieruję się w ich stronę. Jak dotąd, tylko jako Ten, Który
Poprzedza, pojawiłem się w snach innych. Nadszedł czas działania.









    Sol
czekał.
    Minęło wiele czasu, odkąd oddał jedyne dziecko Chyżwarowi. Od
szeregu dni nie spał ani nic nie jadł. Wokół niego szalała burza i wreszcie
teraz się uspokoiła. Grobowce rzucały wokół jasny blask, a otaczające je prądy
czasowe szarpały jego ciałem. Ale chwyciwszy się kamiennych stopni prowadzących
do Sfinksa, przetrwał to wszystko. I wciąż czekał.
    Na wpół przytomny i pozornie otępiały z wyczerpania i strachu o
córkę, stwierdził, że mimo wszystko jego umysł pracuje na najwyższych obrotach.

    Przez większą część życia i całą karierę zawodową Sol Weitraub
historyk, klasycysta i filozof - zajmował się etyką i badaniem ludzkich zachowań
religijnych. Religia i etyka nie zawsze były ze sobą zgodne. Popyt na religijny
absolutyzm, fundamentalizm czy relatywizm często ujawniał najgorsze strony
współczesnej kultury i uprzedzeń. Żaden z tych kierunków nie budował
płaszczyzny, na której wzajemnie żyliby Bóg i człowiek w poczuciu prawdziwej
sprawiedliwości. Najbardziej znane dzieło Sola, ostatecznie nazwane "Dylemat
Abrahama" i sprzedane w ilościach, o których mu się nawet nie śniło, powstawało,
gdy Rachela umierała, gdy toczyła ją choroba Merlina. On zaś stanął w obliczu
tego samego trudnego wyboru co Abraham, nie będąc pewnym, czy w takim przypadku
należy być posłusznym Bogu. i poświęcić własne dziecko.
    Sol pisał, że prymitywne czasy wymagały prymitywnego, wręcz
ślepego posłuszeństwa, lecz późniejsze pokolenia wyewoluowały do punktu, w
którym to rodzice poświęcali się dla dzieci. Współcześni ludzie muszą odrzucić
wszelką krańcową ofiarność. Argumentował, że jakąkolwiek formę przyjął Bóg w
ludzkiej świadomości - jako zwykła manifestacja podświadomości lub bardziej
świadoma forma powstała w wyniku filozoficznej i etycznej ewolucji - ludzkość
nie mogła się już godzić na ofiary w imię Boże. Ofiary i gotowość ich ponoszenia
tylko zalały ludzką historię krwią.
    A jednak przed kilkoma godzinami, choć jednocześnie jakby całe
wieki temu, wręczył swe ukochane dziecko uosobieniu śmierci.
    Od lat jakiś głos w snach nakazywał mu to zrobić. I przez całe
lata odmawiał. Wreszcie skapitulował, kiedy już nie było czasu, a wszelkie inne
nadzieje wygasły. Uświadomił sobie, że ten głos w snach jego i Sarai nie należał
do Boga ani do ciemnej siły, którą reprezentował Chyżwar.
    To był głos ich córki.
    Z jasnością, która stłumiła w nim ból i smutek, nagle
zrozumiał, dlaczego Abraham zgodził się poświęcić Izaaka, gdy Bóg rozkazał mu to
zrobić.
    To nie był wcale przejaw posłuszeństwa.
    Nie chodziło nawet o przedłożenie miłości do Boga ponad miłość
ojcowską.
    To Abraham sprawdzał Boga.
    W ostatniej chwili rezygnując z ofiary i wstrzymując nóż, Bóg
zasłużył w oczach Abrahama i jego potomstwa na stanie się ich Bogiem.
    Sol aż zadrżał na myśl, że gdyby Abraham podjął jakiekolwiek
próby oszukania Boga, mógł zburzyć przymierze tej potężnej siły z rodzajem
ludzkim. Abraham musiał w głębi serca postanowić, że zabije chłopca. Bóstwo,
jakąkolwiek formę wtedy przybrało, także musiało mieć pewność co do determinacji
Abrahama. Musiało wiedzieć o smutku i gotowości zniszczenia tego, co było dla
Abrahama najcenniejsze na świecie.
    Abraham robił to nie dla samej ofiary, ale dla upewnienia się
raz na zawsze, czy Bóg jest tym Bogiem, któremu można zaufać i być posłusznym.
Żaden inny test nie dałby na to jasnej, jednoznacznej odpowiedzi.
    Dlaczego więc, myślał Sol, trzymając się kurczowo schodów
Sfinksa, który zdawał się unosić i opadać w burzy czasowej, ten sprawdzian
został powtórzony? Jakie przerażające, nowe rewelacje znajdowały się w zasięgu
ręki człowieka?
    I nagle zrozumiał, opierając się na zdawkowych informacjach
Brawne, opowieściach pozostałych pielgrzymów i własnych doświadczeniach z
ostatnich kilku tygodni, że wysiłek mechanicznego Najwyższego Intelektu,
czymkolwiek on był, by wywabić z ukrycia Współczucie stanowiące część ludzkiego
Boga, okazał się bezskuteczny. Sol nie widział już na szczycie urwiska
cierniowego drzewa ani jego stalowych gałęzi i cierpiących tłumów, ale wiedział,
że ten twór jest organiczną maszyną. Jak Chyżwar. Jest urządzeniem emitującym
boleść na cały wszechświat, aby zmusić część ludzkiego Boga do ujawnienia się i
przeciwdziałania.
    Jeśli i Bóg ewoluował, a Sol był pewien, że tak musi się
zdarzyć, to zmierzał On właśnie ku współczuciu. Ku chęci dzielenia cierpienia, a
nie potędze i dominacji. Ale cierniowe drzewo, które widzieli pielgrzymi i
którego ofiarą padł Martin Silenus, nie było skutecznym sposobem na wywabienie z
siedliska ukrytej potęgi.
    Doszedł do wniosku, że mechaniczny bóg, pod jakąkolwiek
występowałby postacią, był na tyle przenikliwy, żeby dojść do wniosku, że
współczucie jest odpowiedzią na ból innych, ale jednocześnie zbyt ograniczony,
by ustalić, że pojęcie współczucia - zarówno w zrozumieniu ludzkim, jak i
ludzkiego NI - jest czymś znacznie szerszym. Współczucie i miłość to coś
nierozdzielnego i niewytłumaczalnego jednocześnie. Mechaniczny Najwyższy
Intelekt nigdy tego nie zrozumie. Nawet w takim stopniu, by wykorzystać to jako
przynętę dla tej części ludzkiego NI, która nie chciała wojny, mającej się
toczyć w odległej przyszłości.
    Sol wiedział teraz, że miłość, najbanalniejsze z pojęć i
najczęściej powielany motyw religijny, niesie w sobie więcej siły niż
najpotężńiejsze ładunki nuklearne. Uświadomił sobie, że to miłość jest tą drugą
siłą. Pustka, Która Łączy - kwantowa niemożliwość przenosząca informacje foton
po fotonie - nie była niczym więcej jak miłością.
    Ale czy miłość - prosta i banalna ~ mogła uzasadnić to tak
zwane prawo entropii, nad którym naukowcy zgodnie kręcili głowami przez ponad
siedem wieków, a może i dłużej? Czy tłumaczyło ten niemal nieskończony ciąg
zbiegów okoliczności, które doprowadziły do powstania wszechświata akurat z
określoną liczbą wymiarów, daną wartościowością pierwiastków, prawami
grawitacji, tak a nie inaczej pojawiającymi się gwiazdami, prawami biologii, za
sprawą których występują określone wirusy i łańcuchy DNA? Mówiąc krótko, czy
tłumaczyła zbieg okoliczności tak absurdalny w swej precyzji i prawidłowości, że
przeczyło to logice, zrozumieniu, a nawet interpretacji religijnej? Czy to
miłość?
    Przez siedem wieków istnienie wielkiej teorii unifikacji,
fizyki postkwantowej i narzuconego przez TechnoCentrum pojmowania wszechświata
jako nieskończonego i jednolitego tworu, bez anomalii spowodowanych wielkim
wybuchem i zagrożeń odpowiadającym mu punktem końcowym, zubożyło i zdegradowało
rolę Boga. Boga prymitywnego, antropomorficznego lub skomplikowanego,
posteinsteinowskiego, a nawet gwaranta bądź twórcy wszelkich zasad. Nowoczesny
wszechświat, jak rozumieli go ludzie i maszyny, nie potrzebował swego Stwórcy, a
właściwie nie pozostawiał miejsca dla Niego. Obowiązujące tu zasady nie
dopuszczały ich kwestionowania ani też żadnych większych zmian. Wszechświat nie
ma początku ani końca i znajduje się poza wszelkimi cyklami i zmianami, takimi
jak pory roku na Starej Ziemi. Nie ma tu więc miejsca i dla miłości.
    Czyżby więc Abraham zgodził się zabić syna, by sprawdzić
fantoma?
    A Sol wiózł umierającą córkę setki lat świetlnych, pokonując
niezliczone przeszkody, zupełnie na darmo?
    Ale teraz, gdy zorza rozjaśniła wschodnią część nieba
Hyperiona, Weintraub uświadomił sobie, że postępował tak z nakazu czegoś
trwalszego i silniejszego niż tenor Chyżwara lub dominacja bólu. Jeśli miał
rację, a przeczucie podpowiadało mu, że tak jest, miłość była tak mocno
zakorzeniona w strukturze wszechświata jak grawitacja czy materia i antymateria.
Istniało miejsce dla Boga nie zamkniętego w konkretnej sieci, w jakichś szparach
czasoprzestrzeni. Dla Boga stanowiącego nierozerwalną część wszechświata i
ewoluującego wraz z nim. Uczącego się jak to wszystko, co było w stanie uczyć
się we wszechświecie. I kochającego, jak potrafi kochać tylko człowiek.
    Sol uniósł się na kolana, a potem wstał. Prądy czasu jakby
nieco zelżały i postanowił, że po raz kolejny spróbuje dostać się do grobowca.

    Jasne światło wciąż biło z otworu, z którego wcześniej wyłonił
się Chyżwar, odebrał od niego córkę i zaraz ponownie tam zniknął. Weintraub
wspiął się po schodach.
    Przypomniał sobie, jak na rodzinnym świecie Barnarda Rachela,
mająca wtedy dziesięć lat, usiłowała wdrapać się na najwyższy wiąz w mieście i
spadła, gdy do szczytu pozostało jej nie więcej niż pięć metrów. Kiedy pognał
ile sił w nogach do centrum medycznego, znalazł ją w zbiorniku z substancjami
odżywczymi, z przebitym płucem, złamanymi żebrami i nogą, zadrutowaną szczęką i
niezliczonymi sińcami oraz otarciami. Uśmiechnęła się do niego, uniosła kciuk i
mimo częściowo zablokowanej szczęki powiedziała niewyraźnie:
    - Następnym razem mi się uda!
    Soli Sarai siedzieli wtedy całą noc przy łóżku śpiącej Racheli.
Czekali aż do rana. Ojciec ani na chwilę nie wypuścił dłoni dziecka. Teraz też
czekał.
    Prądy czasowe wciąż próbowały odepchnąć go od wejścia do
Sfinksa, ale on, pochyliwszy się do przodu, naparł na nie i stał w miejscu jak
potężna skała. Do pokonania pozostało mu jeszcze pięć metrów.
    Nagle uniósł wzrok i zobaczył smugę fuzyjną lądującego statku
kosmicznego. Odwrócił głowę w jego stronę, ale nie cofnął się ani o krok, nawet
wówczas gdy jednostka stanęła już na ziemi i wysiadły z niej trzy postacie.
Patrzył na nie, nasłuchując jednocześnie okrzyków z głębi doliny. Wreszcie kątem
oka ujrzał znajomą sylwetkę, z przewieszonym przez ramię ciałem, zbliżającą się
od strony Nefrytowego Grobowca.
    Nic nie mogły być ważniejsze od córeczki. Czekał więc na
Rachelę.









    Nawet bez datasfery moja osobowość jest w stanie poruszać się w
przypominającej zupę Pustce, Która Łączy otaczającej teraz Hyperiona. Korci
mnie, by odwiedzić Tego, Który Będzie, ale mimo że jego jasność dominuje w
metasferze, nie jestem jeszcze do tego gotów. Pozostaję przecież tylko skromnym
Johnem Keatsem, a nie Janem Chrzcicielem.
    Sfinksa - grobowiec powstały na podobieństwo prawdziwego
zwierzęcia, które nie zostanie stworzone przez inżynierów genetycznych jeszcze
przez wieki - otaczają wiry energetyczne. Tak naprawdę mój rozszerzony wzrok
rejestruje kilka Sfinksów: antyentropijny grobowiec przenoszący swą zawartość w
osobie Chyżwara wstecz czasu, niczym szczelnie zamknięty pojemnik ze śmiertelnym
zarazkiem; aktywny, niestały Sfinks, który spowodował zarażenie Racheli
Weintraub podczas prób otwarcia przejścia w czasie, oraz już otwarty,
poruszający się zgodnie z czasem. Ten ostatni świeci jasno i jest drugim pod
względem intensywności źródłem na Hyperionie, po Tym, Który Będzie.
    Opuszczam się ku niemu i w tym momencie widzę, jak Sol
Weintraub oddaje córkę Chyżwarowi.
    Nie byłbym w stanie przeciwdziałać temu, nawet gdybym był tu
wcześniej. Nie zrobiłbym tego, nawet gdybym mógł. Los światów poza ludzkim
pojęciem zależy od tego aktu.
    Czekam więc, aż Chyżwar minie mnie niosąc delikatną zdobycz.
Wyraźnie widzę niemowlę. Ma kilka sekund życia, jest wilgotne, czerwone i
pomarszczone. Krzyczy całą siłą nieprzywykłych jeszcze do oddychania płuc. Jako
kawalerowi i poecie trudno mi zrozumieć, dlaczego ten nieestetycznie wyglądający
noworodek wywiera tak ogromny wpływ na cały vrszechświat.
    Niemniej widok tego ciałka - choć nazwałbym je brzydkim
trzymanego w kolczastej dłoni potwora i we mnie wywołuje poruszenie.
    Zrobiwszy trzy kroki wewnątrz Sfinksa, Chyżwar przenosi siebie
i dziecko o kilka godzin do przodu. Na zewnątrz potok czasu przyśpiesza swój
bieg. Jeśli nie zdecyduję się na działanie w ciągu kilku najbliższych sekund,
będzie za późno - Chyżwar użyje tego portalu do zabrania niemowlęcia gdzieś w
odległą przyszłość.
    Nagła refleksja. Przed moimi oczami staje widok pająków
wysysających płyny z wnętrza swej zdobyczy i os umieszczających swe larwy w
sparaliżowanych ciałach ofiar, stanowiących dla nich wspaniałe źródło pożywienia
i zapewniających bezpieczeństwo.
    Muszę działać, ale jestem przecież bezpostaciowy, jak w
TechnoCentrum. Chyżwar przechodzi przeze mnie, jakbym był niewidocznym
hologramem. Mój analog jest tu na nic, bezsilny i bezpostaciowy jak smużka
bagiennego gazu.
    Ale bagienny gaz nie potrafi myśleć, a John Keats tak.
    Chyżwar daje kolejne dwa kroki i znów dla Sola i wszystkich na
zewnątrz mija kilka godzin. Widzę krew na drobnym ciałku, w miejscach gdzie
zraniły je zakończone ostrzami palce.
    Do diabła z tym!
    Na szerokiej kamiennej podstawie Sfinksa, ogarniętej teraz
polami przenikającymi grobowiec, leżą plecaki, koce, pojemniki z prowiantem i
reszta sprzętu pozostawiona przez pielgrzymów
    Pośród nich znajduje się także sześcian Móbiusa.
    Został zamknięty przy użyciu pola siłowego ósmej klasy, na
pokładzie drzewostatku templariuszy, gdy Prawdziwy Głos Drzewa - Het Masteen -
sposobił się do długiej wyprawy. W środku znajdował się erg - niewielkie
stworzenie, być może pozbawione inteligencji, przynajmniej według ludzkich
standardów, ale ewoluujące na odległych światach i umiejące sterować polami
siłowymi potężniejszymi od tych, które znał człowiek.
    Templariusze i Intruzi od pokoleń potrafili się z nimi
porozumiewać. Ci pierwsi korzystali z ich pomocy kierując swymi przepięknymi
drzewostatkami.
    Het Masteen przebył z tym osobnikiem setki lat świetlnych, by
dopełnić umowy z Kościołem Ostatecznej Pokuty i odlecieć cierniowym drzewem
Chyżwara. Ale widząc potwora i drzewo cierpienia, templariusz nie był w stanie
wypełnić powierzonego mu zadania. I zginąt.
    Ale pozostał przecież sześcian Móbiusa. Erg był teraz dla mnie
widoczny jako sfera emanującej czerwienią energii.
    Za ciemną kurtyną majaczyła postać Sola Weintrauba poruszająca
się w przyśpieszonym tempie poza czasowym polem Sfinksa. Ale sześcian znajdował
się już w jego zasięgu.
    Rachela krzyczała ze strachu znanego już nowo narodzonemu
dziecku. Strachu przed spadaniem. Strachu przed bólem. A może i strachu przed
samotnością.
    Chyżwar wykonał kolejny krok i dla tych na zewnątrz upłynęła
godzina.
    Nie miałem fizycznej postaci, ale pola energetyczne to coś,
czego może dotknąć nawet analog TechnoCentrum. Bez problemu usunąłem więc
zabezpieczenia zamykające sześcian. I uwolniłem erga.
    Templariusze komunikują się z nimi za pomocą promieniowania
elektromagnetycznego w postaci zakodowanych impulsów... ale przede wszystkim
poprzez niemal mistyczną formę kontaktu, znaną tylko Braterstwu i nielicznym
Intruzom. Naukowcy nazywają to prymitywną telepatią. Tak naprawdę to niemal
czyste współczucie.
    Chyżwar robi kolejny krok zbliżając się do portalu otwartego na
przyszłość. Rachela wydaje z siebie krzyk, będący skargą kogoś, kto po raz
pierwszy widzi otaczający go wszechświat. Erg wydostaje się z sześcianu Mobiuse,
pojmuje, czego od niego oczekuję, i łączy się z moją świadomością. John Keats
nabiera formy i ciała.
    Błyskawicznie doskakuję do Chyżwara, porywam niemowlę z jego
dłoni i cofam się natychmiast. Nawet w energetycznym wirze oplatającym Sfinksa
wyczuwam zapach nowo narodzonego dziecka, gdy przyciskam je do piersi, a
policzkiem dotykam wilgotnej główki.
    Chyżwar odwraca się zaskoczony. Czworo ramion prostuje się,
ostrza wieńczące palce wydłużają, a czerwone ślepia wpatrują we mnie. Ale potwór
jest już zbyt blisko portalu. Nieuchronnie się oddala. Jego szczęki rozwierają
się i stalowe zęby zgrzytają w bezsilności, gdy staje się tylko malejącym w
oddali punktem.
    Odwracam się do wyjścia, lecz jest zbyt odległe. Energia erga
wystarczyłaby do pociągnięcia mnie pod prąd, ale nie z Rachelą. Przeniesienie
żywej istoty wbrew potężnej sile to dla mnie zbyt dużo, nawet z pomocą erga.

    Niemowlę płacze, więc kołyszę je łagodnie, szepcząc cokolwiek
przychodzi mi do głowy do jego ciepłego uszka.
    Jeśli nie jesteśmy w stanie się wycofać, to przez chwilę
poczekamy w miejscu. Może ktoś przyjdzie nam z pomocą.









    Oczy Marona Silenusa
rozszerzył strach, więc Brawne Lamia odwróciła się pośpiesznie. Zobaczyła
Chyżwara wiszącego w powietrzu ponad nimi, nieco z tyłu.
    - Cholera jasna - szepnęła dziewczyna z nabożeństwem.
    W Pałacu Chyżwara rzędy śpiących ludzi poruszyły się jak na
komendę. Wszyscy z wyjątkiem Silenusa wciąż byli połączeni z cierniowym drzewem
za pomocą pulsujących pępowin.
    Jakby chcąc zademonstrować, jaką potęgą dysponuje, potwór
zamarł na moment, rozpostarł ramiona i wzniósł się pionowo trzy metry w górę,
tak że zawisł wysoko ponad dwójką pielgrzymów.
    - Zrób coś - szepnął Silenus. Wyrwał się już z otępienia, ale
wciąż był zbyt słaby, aby samodzielnie unieść głowę.
    - Jakiś pomysł? - zapytała dziewczyna starając się nie okazywać
strachu, choć jej głos wyraźnie drżał.
    - Zaufanie - rozległ się czyjś głosi Brawne spojrzała w stronę,
z której dochodził.
    Młoda kobieta, którą w grobowcu Kassada rozpoznała jako Monetę,
stała obok.
    - Pomocy! - zawołała do niej.
    - Zaufanie - powtórzyła Moneta i zniknęła.
    Chyżwar w ogóle jej nie zauważył. Opuścił ramiona i ruszył
przed siebie, jakby szedł po stałym gruncie, a nie w powietrzu.
    - Cholera - mruknęła Brawne.
    - Znowu to samo - jęknął poeta. - Z widelca prosto w pieprzony
ogień.
    - Zamknij się - syknęła dziewczyna. Po chwili wymamrotała
Zaufanie do czego? Do kogo?
    - Zaufaj pieprzonemu Chyżwarowi, pozwól mu porwać nas oboje i
nadziać na tę swoją cholerną roślinkę. - Silenus z ogromnym wysiłkiem chwycił
towarzyszkę za ramię. - Wolę natychmiastową śmierć niż powrót w tamto miejsce,
Brawne.
    Na moment dotknęła jego dłoni, po czym stanęła wyprostowana,
patrząc na Chyżwara.
    Zaufanie? Wyciągnęła nogę, ale natrafiła na pustkę. Zamknęła
oczy, a gdy po chwili otworzyła je ponownie, pod stopą wyczuła mocne oparcie.
Popatrzyła w dół.
    Niczego tam nie było.
    Zaufanie? Brawne przeniosła ciężar ciała na uniesioną nogę i na
sekundę zamarła w tej pozycji. Wyżej było tak samo.
    Wspięła się po niewidzialnych schodach i wreszcie stanęła na
poziomie Chyżwara, z dziesięć metrów ponad kamienną podłogą. Potwór jak gdyby
uśmiechnął się do niej i znów rozpostarł ramiona. Jego korpus lśnił w słabym
świetle, a z czerwonych ślepiów bił blask.
    Zaufanie? Czując przypływ adrenaliny, Brawne ruszyła po
niewidocznej płaszczyźnie, zmierzając wprost w objęcia Chyżwara.
    Usłyszała skrzypienie rozcinanej tkaniny swego ubrania, gdy
stwór zaczął ją obejmować i przyciągać ku potężnym, zakrzywionym ostrzom
wyrastającym na jego piersi i rzędom błyszczących stalowych zębów. Wciąż stojąc
pewnie w powietrzu, dziewczyna pochyliła się naprzód i przyłożyła dłoń do piersi
Chyżwara, czując dreszcz wywołany zimnem metalu, a jednocześnie gorąco energii,
którą emitowała i która przenikała całe jej ciało.
    Ostrza zatrzymały się, sięgając tylko skóry. Chyżwar zamarł,
jakby otaczająca ich energia odebrała mu zdolność poruszania się.
    Brawne oparła dłoń na jego szerokiej piersi i naparła na nią.

    Blask odbijającego się od jego ciała światła zbladł i stał się
zimny, jakby przenikał przez kryształ lub szkło.
    Dziewczyna stała w pustce, w objęciach trzymetrowej wysokości
szklanego posągu Chyżwara. Na jego piersi, w miejscu gdzie powinno znajdować się
serce, coś przypominającego ogromną czarną ćmę zatrzepotało nagle skrzydłami o
szkło.
    Brawne odetchnęła głęboko i pchnęła jeszcze raz. Potwór
zachwiał się i coraz szybciej zaczął zsuwać się po niewidzialnej pochylni.
Schyliła się, unikając jego wciąż niebezpiecznych kling, gdy szklany Chyżwar
nieoczekiwanie wykonał w powietrzu półtora salta i uderzywszy o podłogę
rozprysnął się na tysiące odłamków.
    Brawne obróciła się, uklękła na niewidzialnej powierzchni i
zaczęła pełznąć w stronę Martina Silenusa.
    Gdy zostało jej jeszcze najwyżej pół metra, dotychczasowa
pewność zawiodła ją. Niewidzialne oparcie zniknęło i upadła ciężko, skręcając
nogę w kostce. Spadła na skraj kamiennej płyty i utrzymała się na niej tylko
dzięki temu, że chwyciła poetę za kolano.
    Klnąc z powodu bólu w barku, uszkodzonego nadgarstka, skręconej
kostki, podciągnęła się na platformę i legła obok Silenusa.
    - Jakieś gówno się tu dzieje, odkąd zniknąłem - rzekł ochryple
Martin Silenus. - Możemy stąd zwiewać, czy zamierzasz teraz na bis pochodzić
trochę po wodzie?
    - Zamknij się - ucięła drżącym głosem, lecz tym razem te dwa
słowa zabrzmiały jak pieszczota.
    Odpoczywała chwilę, zastanawiając się, w jaki sposób będzie
najłatwiej ściągnąć wciąż słabego poetę na dół. Stwierdziła, że najlepiej
przerzucić go sobie przez ramię. W ten sposób zniosła go po schodkach i
przemierzyła usianą odłamkami szkła podłogę. Byli już przy wyjściu, kiedy poeta
bezceremonialnie huknął ją pięścią w plecy.
    - Co z królem Billym i innymi?
    - Później - rzuciła Brawne oddychając z trudem i wyszła na
zewnątrz, gdzie właśnie wschodziło słońce.
    Pokonała dwie trzecie długości doliny, wciąż dźwigając Silenusa
przerzuconego przez ramię jak worek, kiedy poeta zapytał:
    - Brawne, nadal jesteś w ciąży?
    - Tak - odpowiedziała, z całego serca pragnąc, by okazało się
to prawdą po tak ciężkich ostatnich przejściach.
    - Może wolisz, żebym teraz ja cię trochę poniósł?
    - Zamknij się - rzuciła podążając ścieżką i mijając Nefrytowy
Grobowiec.
    - Patrz - szepnął Silenus wisząc wciąż głową do dołu.
    W bladym świetle dnia Brawne dostrzegła czarny statek konsula
lądujący na wzniesieniu u wejścia do doliny. Ale nie na to zwracał jej uwagę
towarzysz.
    Sol Weintraub stał na tle blasku bijącego z wejścia do Sfinksa
z wysoko wniesionymi ramionami.
    Ktoś lub coś wyłaniało się akurat z jasnego otworu.









    Sol ujrzał
ją pierwszy. Postać pośród potoku światła i prądów czasu. Kobietę na tle
emanującego jasnością portalu. Kobietę, która coś niosła. Niemowlę.
    W wyjściu pojawiła się jego Rachela - taka jaką widział po raz
ostatni. Młodą kobietę wybierającą się, by podjąć pracę naukową na planecie
zwanej Hyperion, mającą dwadzieścia kilka lat, teraz może nieco starszą. Ale bez
wątpienia była to Rachela. Rachela o miedzianych włosach przyciętych równo i
opadających na czoło, zaróżowionych policzkach, jakby czymś podekscytowaną, z
łagodnym uśmiechem na ustach, teraz nieco bladymi oczami, tymi
charakterystycznymi, wielkimi zielonymi oczami z brązowymi żyłkami, utkwionymi w
Solu.
    Rachela niosła Rachelę. Niemowlę z główką wspartą na jej
ramieniu i dłońmi co chwila zaciskającymi się w piąstki, jakby nie mogło się
zdecydować, zacząć płakać czy nie.
    Sol stał nie będąc w stanie się ruszyć. Spróbował się odezwać,
ale przez zaciśnięte gardło nie wydobył się żaden dźwięk. Udało mu się dopiero
przy drugiej próbie:
    - Rachelo...
    - Ojcze. - Młoda kobieta podeszła do naukowca i wolną ręką
uścisnęła go, uważając jednocześnie, by nie zrobić krzywdy maleństwu. Sol
ucałował dorosłą córkę, uścisnął ją i wciągnął do płuc zapach jej włosów. Od
razu wiedział, że to jego córka. Odebrał jej niemowlę, które sprawiało wrażenie,
jakby w każdej chwili gotowe było się rozpłakać. Rachela, którą przywiózł na
Hyperiona, była bezpieczna w jego objęciach. Malutka, z czerwoną twarzyczką
wykrzywioną z wysiłku, wzrokiem wodziła po twarzy ojca. Sol podtrzymał jej
delikatną główkę i dłuższą chwilę uważnie przyglądał się dziecku, nim zwrócił
się ku kobiecie.
    - Czy ona...
    - Rozwija się normalnie - odparła córka przyodziana w
powłóczystą szatę wykonaną z jakiegoś miękkiego brązowego materiału.
    Sol pokręcił głową, gdy uśmiechnęła się do niego. Na policzkach
miała takie same dołeczki jak niemowlę, które trzymał.
    Jeszcze raz z niedowierzaniem pokręcił głową.
    - Jak... jak to możliwe?
    - To nie potrwa długo - wyjaśniła Rachela.
    Sol pochylił się i jeszcze raz ucałował dorosłą córkę w
policzek. Uświadomił sobie, że płacze, ale nie miał wolnej ręki, by otrzeć łzy.
Zrobiła to za niego Rachela, ścierając je delikatnie wierzchem dłoni.
    Dały się słyszeć pośpieszne kroki, a gdy Sol popatrzył przez
ramię, ujrzał trcech mężczyzn ze statku, zatrzymujących się u stóp schodów i
oddychających ciężko po dłuższym biegu. Obok nich Brawne Lamia pomagała właśnie
Silenusowi usiąść na kamieniu.
    - Rachela... - szepnął Melio Arundez, a w jego oczach zalśniły
łzy. - Rachela? - zdziwił się poeta, zerkając na Brawne.
    Ta stała z otwartymi ustami.
    - To Moneta - rzekła bezwiednie unosząc rękę. - Jesteś Monetą,
prawda? Monetą Kassada.
    Rachela przytaknęła, a uśmiech odpłynął z jej twarzy.
    - Została mi minuta, może dwie. A mam wam wiele do powiedzenia.

    - Nie - zaprotestował Sol, przyciskając ją do siebie. - Musisz
zostać. Chcę, żebyś ze mną została.
    Rachela znów się uśmiechnęła.
    - Zostanę z tobą, tato - powiedziała cicho, wolną ręką
wskazując główkę niemowlęcia. - Ale tylko jedna z nas może być przy tobie... a
ona potrzebuje cię bardziej niż ja. - Zwróciła się ku grupie stojących poniżej.
- Słuchajcie mnie wszyscy.
    Gdy słońce wyłoniło się ponad horyzontem i swoimi promieniami
siegnęło ruin Miasta Poetów, statku konsula oraz szczytów Grobowców Czasu,
Rachela pośpiesznie opowiedziała zgromadzonym swą historię. Została wybrana, by
być wychowaną w przyszłości, kiedy toczyła się ostateczna wojna między
stworzonym przez TechnoCentrum Najwyższym Intelektem i ludzkim duchem. Według
jej słów była to przyszłość wspaniałych, a zarazem przerażających tajemnic.
Ludzkość rozproszyła się po całej Galaktyce i zaczęła podróżować jeszcze dalej.

    - To znaczy także do innych galaktyk? - zapytał Theo Lane.
    - Do innych wszechświatów - odparła z uśmiechem Rachela.
    - Pułkownik Kassad znał cię jako Monetę - rzekł Martin Silenus.

    - Nie. Dopiero pozna mnie jako Monetę. Widziałam, jak ginie i
towarzyszyłam jego grobowcowi w podróży czasowej wstecz. Wiem, że częścią mojej
misji jest spotkanie z tym legendarnym wojownikiem i poprowadzenie go do
ostatecznej bitwy. Ale jak na razie jeszcze się nie poznaliśmy. - Popatrzyła na
Kryształowy Monolit. - Moneta. Po łacinie znaczy to "przestrzegająca". Pozwolę
mu wybrać między tym a Mnemosyne - pamięcią.
    Sol ani na chwilę nie wypuszczał dłoni córki.
    - Podróżujesz wstecz czasu wraz z grobowcami? Dlaczego? Jak?

    Rachela uniosła głowę i promienie słońca rozświetliły jej
twarz.
    - Takie mam zadanie, tato. To mój obowiązek. Otrzymałam władzę
pozwalającą mi trzymać Chyżwara w szachu. Tylko ja zostałam do tego...
przygotowana.
    Sol wyżej uniósł niemowlę. Wyrwane ze snu, wypuściło z ust
pęcherzyki śliny, przytuliło główkę do piersi ojca i zacisnęło piąstki na połach
jego koszuli.
    - Przygotowana? Chodzi ci o chorobę Merlina?
    - Tak.
    Sol pokręcił głową.
    - Ale przecież nie zostałaś wychowana w jakimś tajemniczym
świecie w przyszłości. Dorastałaś w miasteczku uniwersyteckim Crawford, na ulicy
Fertig, na Barnardzie, a twoje... - urwał.
    Rachela pokiwała głową.
    - Ona będzie tam dorastać. Tato, przykro mi, ale muszę iść. -
Oswobodziła rękę, zeszła po schodach i pogłaskała dłonią policzek Melio
Arundeza. - Przepraszam za ból wspomnień - szepnęła do zaskoczonego archeologa.
- Dla mnie było to, dosłownie, inne życie.
    Arundez opuścił głowę i ścisnął jej dłoń.
    - Jesteś żonaty? - zapytała. - Masz dzieci?
    Archeolog przytaknął, wykonał gest, jakby chciał sięgnąć do
portfela po zdjęcia żony i dzieci, ale wstrzymał się i tylko ponownie pokiwał
głową.
    Rachel uśmiechnęła się, pocałowała go w policzek i wycofała się
po schodach. Zapanował już dzień, ale światło bijące z wejścia do Sfinksa wciąż
stawało się jaśniejsze.
    - Tato - powiedziała. - Kocham cię.
    Sol poczuł ucisk w gardle. Odchrząknął głośno.
    - Jak... jak można do ciebie dołączyć... gdzieś tam?
    Dziewczyna wskazała na wejście do Sfinksa.
    - Dla niektórych będzie dostępny portal do czasów, o których
mówiłam. Ale, tato... - zawahała się. - To oznaczałoby konieczność ponownego
wychowywania mnie. Bolesnego przechodzenia przez moje dzieciństwo już po raz
trzeci. Nie można tego wymagać od żadnego rodzica.
    Sol uśmiechnął się.
    - Żaden rodzic nigdy tego nie odmówi, Rachela. Czy nadejdzie
taki czas, że wy obie...?
    - Czy będziemy żyć obok siebie? Nie. Znów ruszę w przeciwną
stronę. Nie wyobrażasz sobie, jakie miałam problemy z nakłonieniem Rady
Paradoksu do zgody na to spotkanie.
    - Rady Paradoksu? - powtórzył Sol.
    Rachela westchnęła ciężko. Cofnęła się, aż dotykała ojca tylko
końcami palców.
    - Muszę iść, tato.
    - Czy będę... - popatrzył na niemowlę. - Czy będziemy tam...
sami?
    Rachela wybuchnęła śmiechem tak dobrze znanym, że zrobiło mu
się cieplej na sercu.
    - Och nie, nie będziecie sami. Są tam wspaniali ludzie. I
wspaniałe rzeczy, których się nauczycie i którymi będziecie się zajmować.
Zobaczycie wspaniałe miejsca... - Rozejrzała się. - Miejsca, których nie
wyobrażaliśmy sobie w najśmielszych marzeniach. Nie, tato, nie będziecie sami. I
ja tam będę, ze swoim dziecięcym uporem i młodzieńczą zarozumiałością. Poczekaj,
zanim przekroczysz portal, tato! - zawołała oddalając się. - To nie boli, ale
kiedy już się go przejdzie, nie ma drogi powrotnej.
    - Rachelo, poczekaj ! - zawołał za nią Sol.
    Córka nie zatrzymała się jednak i wstąpiła w krąg światła.
Uniosła rękę.
    - Siemanek, staruszku. Sol odpowiedział tym samym gestem.
    - Dowidzonek, córeczko.
    Dorosła Rachela zniknęła.
    Niemowlę znów się przebudziło i zaczęło płakać.









    Upłynęła ponad
godzina, nim Sol oraz cała reszta powrócili do Sfinksa. W tym czasie udali się
na statek konsula, by opatrzyć rany Brawne i Martina, zjeść posiłek, a także
wyposażyć Sola i jego malutką córeczkę na drogę.
    - To dziwne uczucie pakować się do podróży, która bardzo
przypomina przekroczenie portalu transmitera - rzekł Sol. - Ale jeśli w tej
podobno wspaniałej przyszłości nie będzie pieluszek ani nie wyszukamy właściwego
pokarmu, znajdziemy się w poważnych kłopotach.
    Konsul roześmiał się głośno i postawił pełen plecak na
kamiennych schodach.
    - To powinno wystarczyć wam co najmniej na pierwsze dwa
tygodnie. Jeśli do tego czasu nie znajdziecie potrzebnego wyposażenia, udajcie
się do jednego ze wszechświatów, o których wspominała Rachela.
    Filozof pokręcił głową.
    - Czy to wszystko dzieje się naprawdę?
    - Poczekaj kilka dni - poradził Melio Arundez. - Zostań z nami,
aż sprawy się ułożą. Nie ma przecież pośpiechu. Przyszłość zawsze będzie na
ciebie czekać.
    Sol palcami głaskał brodę, karmiąc niemowlę mlekiem
zsyntetyzowanym przez statek.
    - Nie ma pewności, że ten portal będzie stale otwarty. Poza tym
wolę mieć to już za sobą. Jestem za stary na wychowywanie dziecka... szczególnie
w zupełnie nieznanym świecie.
    Arundez położył dłoń na ramieniu Sola.
    - Pozwól mi sobie towarzyszyć. Umieram z ciekawości, jak tam
jest.
    Naukowiec uśmiechnął się i zdecydowanie uścisnął dłoń
archeologa.
    - Dziękuję, przyjacielu. Ale masz przecież żonę i dzieci... na
Renesansie, prawda?... Oni czekają na twój powrót. Czekają cię własne problemy i
obowiązki.
    Arundez pokiwał głową i popatrzył w niebo.
    - Jeśli da się wrócić...
    - Wrócimy - stwierdził zdecydowanie konsul. - Wciąż dysponujemy
napędem Hawkinga, nawet jeśli Sieć przestała istnieć. Wpadniesz w kilka lat
długu czasowego, Melio, ale wrócisz.
    Sol dokończył karmienie dziecka, uniósł je do pionu i
delikatnie poklepał w plecki. Popatrzył po twarzach zebranych.
    - Wszyscy mamy jakieś obowiązki.
    Uścisnął dłoń Martina Silenusa. Poeta wcześniej odmówił
poddania się kąpieli w substancjach odżywczych i zbadania pozostałości po
przyłączu mózgowym.
    - Będziesz kontynuował swój poemat? - zapytał go Sol.
    Silenus zaprzeczył ruchem głowy.
    - Dokończyłem go wisząc na drzewie. I odkryłem tam coś jeszcze.

    Naukowiec zaintrygowany uniósł brwi.
    - Nauczyłem się, że poeci nie są Bogami, ale jeśli Bóg
istnieje... albo coś zbliżonego do Niego... to On jest poetą.
    Dziecku odbiło się głośno.
    Martin Silenus uśmiechnął się i jeszcze raz mocno ścisnął dłoń
Sola.
    - Pokaż im, co umiesz. Powiedz, że jesteś ich praprapradziadem
i jeśli będą się źle zachowywać, skopiesz im dupy.
    Sol pokiwał głową i zwrócił się do Brawne Lamii.
    - Widziałem, jak poddałaś się badaniom w medycznym sektorze
statku - rzekł. - Czy z tobą i z dzieckiem wszystko w porządku?
    - Tak, nic nam nie jest - odpowiedziała wesoło.
    - Chłopiec czy dziewczynka?
    - Dziewczynka.
    Sol pocałował ją w policzek. Pogładziła jego brodę i odwróciła
głowę, by ukryć łzy, niegodne twardego prywatnego detektywa, jakim przecież
była.
    - Dziewczynki sprawiają same kłopoty - stwierdził wyplątując
paluszki malej Racheli ze swojej brody i loków Brawne. - Wymień ją na chłopca
przy pierwszej nadarzającej się sposobności.
    - Dobrze.
    Po kolei uścisnął dłonie konsula, Theo oraz Melio i zarzucił
plecak, podczas gdy Brawne przytrzymała niemowlę. Gdy z powrotem wziął dziecko w
ramiona, rzekł beztrosko:
    - Dopiero byłby numer, gdyby ten portal nie zadziałał.
    Konsul zmrużył oczy patrząc wprost w rażący blask wejścia.
    - Nie ma obawy. Tyle tylko, że moim zdaniem nie jest to żaden
transmiter.
    - To machina czasu - mruknął Silenus. - Jeśli zadziała, na
pewno nie będziesz sam. Za tobą pójdą tysiące.
    - Oczywiście jeśli zezwoli na to Rada Paradoksu - rzekł Sol,
skubiąc brodę, jak zwykł to robić rozmyślając. Wreszcie ocknął się, poprawił
plecak i ruszył przed siebie. Tym razem bez trudu przekroczył powstrzymującą go
wcześniej barierę.
    - Żegnajcie, wszyscy! - zawołał. - Na Boga, warto było, prawda?

    Odwrócił się ku światłu i po chwili on i dziecko zniknęli.










    Absolutne milczenie trwało dobrych kilka minut. Wreszcie przerwał je konsul:

    - Wracamy na statek?
    - Dla nas lepiej sprowadź windę - rzekł Martin Silenus. - M.
Lamia nie musi z niej korzystać.
    Brawne spojrzała na starego poetę.
    - Sądzicie, że chodzenie w powietrzu było możliwe dzięki
Monecie? - zapytał Arundez, nawiązując do wcześniej relacjonowanych zdarzeń.

    - Na pewno - stwierdziła zdecydowanie Brawne. - To bez
wątpienia osiągnięcie przyszłej nauki...
    - Tak - mruknął poeta. - Przyszła nauka... A jeśli w tobie
drzemie ukryta moc, która pozwoliła ci lewitować i zamienić potwora w kawałek
szkła?
    - Zamknij się - rzuciła dziewczyna, tym razem ostrym tonem.
Popatrzyła do tyłu przez ramię. - Kto może zagwarantować, że lada chwila nie
pojawi się inny Chyżwar?
    - To prawda - .przyznał konsul. - Podejrzewam, że jakiś Chyżwar
i opowieści o nim towarzyszyły nam od zawsze.
    Theo Lane, jak zwykle z zakłopotaną miną, odchrząknął i odezwał
się cicho:
    - Patrzcie co znalazłem pośród bagaży złożonych u podnóża
Sfinksa. - Pokazał trójstrunowy instrument, z długim gryfem i barwnymi rysunkami
na pudle rezonansowym. - To gitara?
    - Bałałajka - wyjaśniła Brawne. - Należała do ojca Hoyta.
    Konsul sięgnął po instrument i zagrał na nim kilka akordów.

    - Znacie tę piosenkę?
    Zagrał kolejnych kilka dźwięków.
    - Jakaś świńska przyśpiewka? - palnął poeta.
    Dyplomata pokręcił głową.
    - To musi być coś starego - stwierdziła dziewczyna.
    - Wydaje mi się, że to "Gdzieś ponad tęczą" - rzekł wolno
Melio.
    - To musi być coś nie z moich czasów - mruknął Theo Lane.
    - Skomponowano ją, zanim się urodziliśmy - wyjaśnił konsul.
Chodźcie. Przez drogę nauczę was słów.
    Idąc ramię przy ramieniu w ciepłych promieniach słońca,
próbując chórem śpiewać coraz to dłuższe fragmenty piosenki, wspinali się po
zboczu ku czekającemu statkowi.


następny    









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
13 (45)
13 Wniosek o wyznaczenie obrońcy z urzędu 45 kB
UAS 13 zao
er4p2 5 13
Budownictwo Ogolne II zaoczne wyklad 13 ppoz
Tosnuc 600M VMC 45 M442 81 3
ch04 (13)
model ekonometryczny zatrudnienie (13 stron)

więcej podobnych podstron