W A
Książka i Wiedza
Książka i Wiedza
Tytuł oryginału ON FORSYTE CHANGE
Przełożył Tadeusz Jakubowicz
Tekst oparto na wydaniu Państwowego Instytutu Wydawniczego z roku 1957
Opracowanie graficzne Bożena Kowalewska
Redaktor techniczny Zygmunt Borowski
Korektorzy
Halina Leś-Cichal
Ewa Okupniak
Wydawnictwo „Książka i Wiedza" Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza
„Prasa-Książka-Ruch"
Warszawa, grudzień 1988 r.
Wydanie II. Nakład 199650+350 egz.
Obj. ark. wyd. 11,6 Obj. ark druk 11 (8,9)
Papier offsetowy Id. V. 70 g. rola 70 cm
Oddano do składania 15 marca 1988 r.
Podpisano do druku w listopadzie 1988 r.
Druk ukończono w styczniu 1989 r.
Prasowe Zakłady Graficzne
w Koszalinie, ul. A. Lampego 18/20
Zam. nr K-214 U-75
Dwanaście tysięcy osiemset dwunasta publikacja „KiW"
ISBN 83—05—11661—1
(dla tomu VII ISBN—83—05—12238—7)
H. Wincentemu Marrotowi
Niniejszy tom apokryficznych opowieści o Forsyte'ach przedkładam publiczności, która tak
długo okazała się cierpliwa, oraz krytyce, okazującej jeszcze większą cierpliwość. Chciałbym
powiedzieć na swe usprawiedliwienie: po pierwsze, że trudno rozstać się nagle i ostatecznie z
tymi, z którymi obcowało się tyle czasu, a po wtóre, że te pospieszne noty mogą, jak sądzę,
przyczynić się naprawdę do uzupełnienia kroniki rodu Forsyte'ów.
Wszystkie one zostały napisane po ukończeniu Łabędziego śpiewu, ale miejsce ich jest
między Sagą i Nowoczesną komedią, bez Sagi bowiem nie byłyby zrozumiałe, koniec zaś ich
przypada przed początkiem Komedii.
W nadziei uzyskania przebaczenia oddaję je czytelnikom.
John Galsworthy
«Superior T>osseta» (1821-1863)
W roku 1821 „Superior Dosset" Forsyte przybył do Londynu — wprawdzie nie na białym jak
mleko rumaku. Według świadectwa ciotki Anny, znanej z dokładności, złożonego młodemu
Jolyonowi, który przybył z Eton na ferie, wędrówka z Bosport odbyła się familijnie
dyliżansem i dwoma wózkami pocztowymi.
— Było to po śmierci naszej kochanej matki i ojciec nasz, to znaczy twój dziadek, drogi Jo,
zachowywał się w podróży bardzo milcząco. Nie ujawniał nigdy swoich uczuć. Ja siedziałam
wraz z twym dziadkiem w pierwszym wózku, trzymając w ramionach twoją ciotkę Zuzannę i
twego stryja Tymoteusza, miał on wówczas dwa lata i jakie to było interesujące dziecko! A w
drugim wózku jechał twój drogi ojciec, taki był zrównoważony i zupełnie do ciebie podobny.
Miał wtedy właśnie piętnaście lat, twój wiek. Obok siedziała ciotka Jula i ciotka Estera, i twój
stryj Mikołaj, czteroletnie dziecko. Twój stryj James i Swithin, i Roger jechali dyliżansem.
Pamiętam, że przez całą drogę Swithin bardzo swawolił swą procą. Wyruszyliśmy wczesnym
rankiem i przybyliśmy wszyscy na noc do twego stryjecznego dziada Edgara przy Primrose
Hill. Przypominam go sobie dobrze w spodniach po kolana i z mnóstwem breloków przy
łańcuszku. Oczywiście, byliśmy wszyscy ubrani na czarno. Twój dziadek nosił żałobę przez
dwa lata po śmierci naszej drogiej matki. Tę stratę odczuł bardzo dotkliwie, choć nigdy o tym
nie mówił.
— Jak on wyglądał, ciociu?
— Był silnie zbudowany, kochanie, i miał żywe rumieńce. W owych czasach pito dużo wina,
zwłaszcza madery.
— Ale czym on był?
— Zaczął jako murarz, kochanie.
— Jako wolnomularz?
— Nie od razu. Jako zwykły murarz. Widzisz, jego ojciec był rolnikiem i oddał twego
dziadka na naukę do murarza, żeby się nauczył budowania. Sądzę, że to była mądra decyzja,
gdyż w owych czasach otwierały się dla przedsiębiorców budowlanych duże możliwości, tak
że twój dziadek szybko zrobił karierę. Kiedyśmy przybyli do Londynu, był już na drodze do
dużej zamożności.
Chytrymi oczyma wpatrywała się ciotka Anna w twarz bratanka.
Stojąc opierał się o kominek, spoglądając na swe trzewiki. Jak zgrabnie wyglądał w swym
pierwszym surducie! Poczciwy chłopiec był elegancki, ale nieco zaambarasowany, jak gdyby
doznał wstrząsu nerwowego. Oczywiście, w Eton przebywał pośród arystokracji.
Ciotka rzekła stanowczo:
— Drogi Jo, nigdy nie powinniśmy wstydzić się swego pochodzenia. For syci pochodzą z
bardzo dobrego gniazda wiejskiego i zawsze byli ludźmi dotrzymującymi słowa, a to jest
rzecz ważna! A nasza droga mama była damą w każdym calu. Nazywała się Pierce,
devonshireska rodzina, i była córką bardzo szanowanego prawnika w Bosporcie. Zmarł jako
bankrut, jego wspólnik bowiem uciekł z pieniędzmi klientów i cały jego majątek poszedł na
pokrycie strat. Mama miała taką ujmującą twarz i zwracała wielką uwagę na nasz sposób
bycia i mówienia. To jest jej miniatura.
Młody Jolyon zbliżył się i ujrzał owalną twarz, blond włosy przedzielone pośrodku i
zachodzące falisto na czoło, ciemnoszare oczy spoglądające nań głęboko spod brwi, z lekka
zaostrzony podbródek. Ramiona okrywała koronka.
— Twój dziadek kochał ją na swój sposób. W ciągu lat po naszym przybyciu do Londynu
pracował całymi dniami, a wieczorem widywa: łam go zwykle siedzącego w małym gabinecie
nad planami i kosztorysami, nie mógł zdecydować się iść spać. I wówczas zaczął uprawiać
konną jazdę. Było to dlań istne dobrodziejstwo.
Młody Jolyon spojrzał w górę. Czoło jego rozchmurzyło się, jak gdyby jego dziadek uczynił
wreszcie coś chwalebnego.
— Oczywiście, kiedy był chłopcem, często jeździł konno na fermie. A podjąwszy jazdę na
nowo, używał jej codziennie, dopóki podagra nie zaczęła mu dokuczać zbyt dotkliwie.
— O! więc cierpiał na podagrę, ciotko Anno?
— Tak, kochanie, podagra była wtedy znacznie pospolitsza niż obecnie. Pod wieloma
względami twój dziadek przypominał twego stryja Swithina, ale był niższy. Przepadał wprost
za końmi i znał się na winie.
Młody Jolyon gładził swą kamizelkę, jak gdyby chcąc opanować wzruszenie wobec tych
oznak dystynkcji, i był dosyć przenikliwy, by spostrzec, iż ciotka obserwuje przejawy jego
snobizmu.
— Gdzieście mieszkali, ciociu?
— Z początku, mój drogi, wynajęliśmy dom przy Primrose Hill,
8
w pobliżu twego stryjecznego dziadka Edgara. Mieszkaliśmy tam przez wiele lat, dopókiśmy
się nie przeprowadzili do własnego domu, który wybudował twój dziadek w dzielnicy St.
John's Wood. I tam pozostawaliśmy aż do jego śmierci w roku 1850, kiedy przybyliśmy tu,
naturalnie wraz z twoim stryjem Tymoteuszem.
— Jakiego rodzaju domy budował dziadek, ciociu?
— Nie przypominam sobie, kochanie, czy widziałam kiedykolwiek któryś z nich, z
wyjątkiem tego, gdzie mieszkaliśmy. Ale sądzę, iż były budowane bardzo solidnie. Z
początku, jak mi się zdaje, dziadek budował przeważnie na przedmieściu Fulham, również i w
Brighton, a później
— w St. John's Wood. Była to wówczas rozkwitająca dzielnica Londynu. Nie był wcale, jak
się to mówi, partaczem. Koledzy dali mu śmieszne przezwisko: „Superior Dosset".
— Dlaczego?
— Widzisz, nigdy nie lubił, żeby go uważano za dorsetczyka, mówił zawsze, że się urodził
za granicami tego hrabstwa, w Devonshire, chociaż parafia była w Dorset, i zawsze patrzał z
góry na mieszkańców Dorset-shire: mówił, że to arogancka banda — miał takie śmieszne
powiedzenia
— i dlatego dokuczali mu. O, to był oryginał! Oczywiście ten i ów mógłby go nazwać
przewrotnym.
— A jak się ubierał, ciociu?
Ciotka Anna odstawiła swymi długimi, cienkimi palcami miniaturę i wyjęła z małej szufladki
inną.
— To jest twój dziadek, kochanie, namalowany w roku 1821, na krótko przed śmiercią
naszej drogiej matki.
Młody Jolyon ujrzał oblicze rumiane, gładko wygolone, o nieco podniesionych w górę
brwiach i wypukłościach na czole, o dużych mięsistych ustach, prostym dużym nosie,
szerokim rozdwojonym podbródku, o jasnych oczach, gdzie pod ciężkimi powiekami igrał,
zda się, żart; kasztanowate włosy były zaczesane z ładnie zarysowanego czoła. Szyję okręcała
biała chustka, granatowy surdut z długimi połami miał krótką talię, dwurzędowa kamizelka
była jasnej barwy, pęk breloków wisiał na czarnej wstążce; podobizna ukazywała tylko górną
połowę ciała.
— Czy nosił spodnie?
— Tak, kochanie, przeważnie brązowożółte, o ile sobie dobrze przypominam, aż do śmierci
naszej matki. Ale wieczorem chodził w spodniach po kolana, a przy trzewikach miał
sprzączki. Zachowałam je do dziś. Dam ci je kiedyś, ty bowiem po swoim drogim ojcu
będziesz głową rodziny, podobnie jak mój ojciec swego czasu.
— Tak? Czy i mój dziadek był najstarszy?
— Podobnie jak przed nim jego ojciec. Imię Jolyon przechodzi zawsze na najstarszego. Nie
powinieneś o tym nigdy zapominać, drogi Jo. To wielka odpowiedzialność.
— Wolałbym mieć, ciociu, sprzączki bez odpowiedzialności. Ciotka zsunęła nisko okulary z
orlego nosa — w ten sposób mogła
lepiej widzieć bratanka — i splotła cienkie palce o spiczastych paznokciach, ozdobione
trzema pierścionkami, jak gdyby powoli dochodząc do jakiegoś wniosku. Poczciwy Jo!
Czyżby go uczono brać rzeczy lekko? Eton — oczywiście, jest tam miło i bardzo
dystyngowanie, ale może cokolwiek niebezpiecznie! I oczy ciotki mierzyły go od falujących
blond-włosów na czole aż do rzemyków, przytrzymujących spodnie pod trzewikami. Czy nie
staje się on trochę fircykowaty?
— Twój dziadek, kochanie, zawsze poważnie traktował swoją sytuację. Mogłabym ci
opowiedzieć pewną historię...
— Hura!
Ciotka Anna zmarszczyła się. Tak! Wysłuchanie tej historii przyniesie mu pożytek.
— Działo się to owego roku, kiedy twój drogi ojciec i jego przyjaciel Nick Treffry
usamodzielnili się jako hurtownicy herbaty. Było to jakieś sześć lat po naszym przybyciu do
Londynu. Twój dziadek zarabiał bardzo dobrze jako przedsiębiorca budowlany, tak że miał
możność dać odpowiednie wykształcenie wszystkim swym synom. Szczególnie twój stryj
Mikołaj był takim obiecującym chłopcem, a stryj James odbywał właśnie praktykę —
otrzymał licencję adwokacką w dwudziestym pierwszym roku życia, a więc w terminie
możliwie najwcześniejszym. Ale mimo wszystkich wydatków, jakich mu przyczynialiśmy,
twój dziadek mógł odłożyć sporo pieniędzy. Mieszkaliśmy wciąż jeszcze przy Primrose Hill i
widywaliśmy się często z twoim stryjem Edgarem, a twój dziadek włożył istotnie część
swego majątku w interesy stryja...
— Co to było, ciociu?
— Juta, kochanie. Twój dziadek nie był bynajmniej wspólnikiem, ale miał w tym udział.
Stryj Edgar wcale nie przypominał dziadka. Był to bardzo miły człowiek, ale słabego
charakteru i, jak mi się zdaje, zbytnio polegał na radach osób trzecich. W każdym razie dał się
wciągnąć w spekulacje na tzw. zwyżkę. I bardzo nieopatrznie nie poradził się twego dziadka.
I, oczywiście, kiedy się dziadek o tym dowiedział, wpadł w gniew. Widzisz, ja zastępowałam
trochę naszą drogą matkę i pamiętam, kiedy do mnie powiedział: „Co, u diaska, wyprawia ten
żebrak, gra na zwyżkę! Zapamiętaj sobie, co ci mówię, Anno, będzie on niebawem cienko
śpiewał!"
Ciotka Anna zrobiła pauzę wspominając tę dawną scenę. Widziała, jak krępa postać jej ojca
pochyla się nad starym mahoniowym stołem — teraz jest on w pokoju o piętro niżej —jak
jego duża o krótkich palcach ręka zaciska się nagle, krew napływa do twarzy, a oczy się
mrużą W obliczu owej smutnej wizji.
— I tak się też stało, ciociu?
— Tak, kochanie. Działo się to w tym okropnym roku, kiedy wszystko
10
nagle spadło, zwłaszcza juta. Biedny stryj Edgar był tak poczciwy, że nie potrafił nigdy
zrozumieć, jak ludzie mogą być okrutni i chciwi.
— Czy został zrujnowany, ciociu?
— Opowiem ci o tym. Jak już rzekłam, twój dziadek nie pozostawał w spółce ze stryjem
Edgarem i jak tylko się dowiedział, co stryj zrobił, pozbył się czym prędzej swego udziału i
salwował swoją skórę, jak to się zwykło mawiać. Wtedy właśnie juta spadła, zamiast pójść w
górę, i stryjowi Edgarowi groziło bankructwo. Twój dziadek przeżywał wtedy okropne
chwile, rozważając wciąż, czy ma mu pomóc, czy też nie. Widzisz, dobrze rozumiał, że to
oznaczałoby dlań na szereg lat zastój w interesach budowlanych, a dla nas wszystkich daleko
posuniętą oszczędność i wyrzeczenie się wielu rzeczy, do których byliśmy przyzwyczajeni.
Odczuł też bardzo postępowanie twojego stryja, który nie zasięgał jego rad, i zaczął wyrażać
się o nim w słowach pełnych goryczy. Wszystko to wybuchło pewnego wieczora, kiedy stryj
Edgar rozpłakał się — nie miał silnego charakteru. Widzę go jak żywego: siedział tu kryjąc
twarz w dużej, czerwonej chustce jedwabnej. Twój dziadek przechadzał się tam i z powrotem
pytając go, czy spodziewa się, że ktoś za niego będzie wyciągał z ognia kasztany, bo on, jako
żywo, robić tego nie zamierza. Myślałam już, że dostanie ataku. Aż tu nagle zatrzymał się i
przez dłuższą chwilę spoglądał na styja Edgara. „Edgarze — rzekł — jesteś doprawdy
mizerak. Ale ja jestem głową rodziny i nie chcę, aby nasze nazwisko zostało zbezczeszczone.
No, idź sobie teraz, a jutro wyciągnę cię z tego".
— I uczynił to, ciociu?
— Tak, Jo. Była to straszna ofiara. Ale wszyscy, zdaje mi się, odczuli wielką ulgę. Bardzo
kochaliśmy stryja Edgara i jaki by to wybuchł skandal, gdyby on zbankrutował, zwłaszcza iż
był niezupełnie czysty. Potem spotykaliśmy go już nieczęsto, ale umarł znacznie bogatszy niż
kiedykolwiek przedtem, a wszystko to całkowicie zawdzięczał twojemu dziadkowi. Widzisz
więc, mój drogi, nie jest dobrze, gdy się traktuje lekko kwestię odpowiedzialności.
Bratanek przestał wpatrywać się w ciotkę, jak gdyby nagle zrozumiał, dlaczego opowiedziała
mu tę historię.
— Ale skoro umarł znacznie bogatszy, wydaje mi się, że to było dobrze.
Ciotka Anna uśmiechnęła się. Doprawdy, ten poczciwy chłopak jest bardzo niegrzeczny!
— Jo! — rzekła przybierając wyraz powagi — mogę ci opowiedzieć inną jeszcze historię o
twoim dziadku.
— O, dobrze, ciociu!
— Było to w trzecim dziesięcioleciu, okresie dla wszystkich bardzo ciężkim. Dziadek twój
budował wówczas kilka domów w Brighton. Był zawsze człowiekiem zręcznym, który w
interesach wychodził obronną
11
ręką, ale tym razem opowiadał mi nieraz, że będzie rad, jeżeli osiągnie pięć procent zysku.
Pamiętam to wszystko bardzo dokładnie, gdyż właśnie żywiłam wtedy nadzieję, że interes się
powiedzie. Miałam do tego specjalny powód.
Ciotka Anna zrobiła pauzę widząc oczyma duszy swój specjalny powód: stał w spodniach
szerszych u góry, a węższych u dołu i spoglądał na nią, siedzącą na sofie w krynolinie i
pięknie uczesaną. Słyszała jeszcze jego męski głos i zwrócone do niej słowa: „Droga Anno,
czy mogę pomówić z twoim ojcem?" I słyszała własną odpowiedź: „Bądź łaskaw zaczekać,
drogi Edwardzie, ojczulek jest teraz bardzo stroskany. Ale jeśli, jak się spodziewam,
wszystko pójdzie dobrze, będę mogła na przyszły rok rozstać się z nim i z drogimi dziećmi".
— Jakiż to miałaś specjalny powód, ciociu?
— Och, mniejsza o to, mój chłopcze. Jak już powiedziałam, twój dziadek był niezwykle
zaabsorbowany, bo te domy mogły go wybawić z wielkich kłopotów. Był to straszliwy rok i
muszę, niestety, powiedzieć, że puszczono w ruch niemało szykan.
— Co to są szykany?
— Szykanować, mój drogi, znaczy za wszelką cenę pognębiać swego bliźniego.
— Czy dziadek pognębił swego bliźniego? Ciotka Anna spojrzała bystro na bratanka.
— Nie — rzekła — to właśnie oni go pognębili, Jo.
— Mów dalej, ciociu. Jakie to interesujące! Bardzo pragnę usłyszeć.
— Otóż pewnego dnia twój dziadek wrócił z Brighton do domu okropnie podniecony. Dużo
czasu upłynęło, zanim go mogłam uspokoić tak, aby mi opowiedział, co się stało. Jak się
wydawało, trzy spośród jego domów nie chciały schnąć. Pierwsze domy były w zupełnym
porządku, tak że twój dziadek oczywiście nie żywił żadnych podejrzeń. Ale dostawca
materiałów budowlanych użył wody morskiej zamiast zwykłej. Nie potrafiłam nigdy dojść,
czy miał on w tym interes, czy też uczynił to wskutek ignorancji, ale twój dziadek był
przekonany, że to szubrawiec. „Nie wyschną, nie wyschną" — powtarzał bezustannie.
Przypuszczam, że gdyby był w owej chwili umarł, słowa te znaleziono by wyryte w jego
sercu. Widzisz, groziło to podkopaniem jego reputacji jako przedsiębiorcy budowlanego. A
potem, zdaje się, ktoś wskazał mu, w jaki sposób może nadać tym domom pozór suchych,
chociaż w wilgotny dzień nie byłyby naprawdę suche! Owej nocy położywszy się spać
słyszałam jeszcze długo, jak chodził u siebie tam i z powrotem, rano zaś mruknął: „Nie, niech
mnie diabeł porwie, jeżeli się na to zgodzę!" Po okrutnej z sobą walce postanowił nie
przykładać ręki do żadnego oszustwa.
— I cóż się potem stało, ciociu?
— Otóż kazał te trzy domy zburzyć i wybudować na nowo, to go kosztowało tysiące.
12
— I nie zmusił do odszkodowania człowieka, który użył wody morskiej?
— Próbował to zrobić, Jo, ale ów człowiek zbankrutował. Twój dziadek zestarzał się bardzo.
Wszyscy odczuliśmy to okropnie.
Ciotka Anna zamilkła, zagubiona we wspomnieniach, jak zniosła to wówczas. Edward!...
Głos bratanka przywołał ją do rzeczywistości.
— Ale dziadek nie zbankrutował, prawda, ciociu?
— Nie, Jo. Choć niewiele brakowało. Ale może tak było dobrze. To mu zapewniło wielki
szacunek i po latach jeszcze cieszył się, że postąpił tak uczciwie.
Ciotka spojrzała wylękła — młody Jolyon obserwował ją w jakiś szczególny sposób.
— Ty musiałaś przeżyć przykre chwile, ciociu?
Ciotka Anna zacisnęła mocno usta, nie chcąc, by jej okazywano współczucie.
— Widzisz więc, mój drogi — rzekła — że twój dziadek miał dobre zasady, a to jest rzecz
najważniejsza.
— Czy chodził do kościoła i tak dalej?
— Nie bardzo. Wychowano go w duchu wesleyanizmu, tak że nigdy nie był w zupełnej
zgodzie z oficjalnym kościołem. Mawiał zwykle, że nabożeństwo jest zbyt pompatyczne.
Oczywiście, my wszyscy przekładaliśmy kościół oficjalny nad sekciarstwo i ojciec nigdy nie
sprzeciwiał się temu.
— Przypuszczam, że rad był wcale tam nie chodzić.
Ciotka Anna zasłoniła sobie usta małym papierowym wachlarzykiem.
— Nie trzeba być złośliwym, mój drogi.
— Och, nie, ciociu, to jest doprawdy moje przekonanie.
— Otóż, Jo, nie sądzę, aby można było pc^śmierci naszej drogiej matki nazwać twego
dziadka człowiekiem bardzo religijnym. On zawsze buntował się przeciwko swemu losowi.
— Czy mój ojciec był z nim dobrze?
— Nie bardzo. Twój ojciec był zanadto ulubieńcem naszej matki.
— Rozumiem.
— Tak, kochanie, twój dziadek był zawsze tak zajęty, że miał niewiele czasu dla nas, dzieci.
Może ze wszystkich mnie najwięcej lubił.
— Zapewne dlatego, że jesteś taka dobra, ciociu.
— Cicho, Jo! Nie żartuj sobie ze mnie. Po śmierci naszej matki byłam jedyną dosyć dorosłą
osobą w domu, z którą mógł rozmawiać.
— Zdawało mi się, że mój ojciec był wtedy w moim wieku.
— Tak, ale wówczas nie rozmawiano z dziećmi tak jak teraz. Młody Jolyon nic nie
odpowiedział, tylko lekko podrzucił głowę do
góry. Dzieci!
— Ile pieniędzy dziadek zostawił po tym wszystkim, ciociu?
13
— Trzydzieści tysięcy funtów, kochanie, podzielonych równo między nas dziesięcioro. Był
bardzo sprawiedliwy.
Młody Jolyon wyjął zegarek, stary zegarek swego ojca, na który lubił spoglądać.
— Muszę już iść, ciociu. Mam się spotkać z kolegą u Madame Tussaud1. Czy mógłbym
dostać te sprzączki?
Ciotka Anna zatrzymała na nim swój wzrok. Był jej ulubieńcem, choć nie chciała przyznawać
się do tego.
— Czy można ci je powierzyć, kochanie?
— Oczywiście, że można.
— Jest to przedmiot dziedziczny. A może by tak lepiej poczekać z tym, aż będziesz starszy?
— Och, ciociu, czyż nie jestem już?...
Palce ciotki Anny zaczęły szperać w małej szufladce.
— Dobrze, pod warunkiem, że będziesz je miał w największej pieczy. I nie powinieneś ich
nosić, dopóki nie pójdziesz do sądu.
— Czy tam noszą trzewiki ze sprzączkami?
— Tak mi się zdaje, kochanie. Nigdy tam nie byłam. Oto one. Ciotka wyjęła spośród zwojów
bibułki sprzączki — imitacja czarnych
kamieni oprawnych w srebro. Umieszczone na tle czarnego aksamitu, obydwie sprzączki
lśniły bardzo dyskretnie.
Młody Jolyon wziął je do ręki. W której by je umieścić kieszeni, aby nie zdeformowały jego
figury?
— Podobają mi się, ciociu.
— Tak, kochanie, to stara, szlachetna imitacja. Czy masz jakieś pewne miejsce, gdzie by je
można schować?
— Och, tak, mam dużo szuflad!
Umieścił sprzączki w tylnej kieszeni surduta i nachyliwszy się pocałował ciotkę.
— Żebyś tylko nie usiadł na nich, Jo.
— My, studenci, nie siadamy nigdy na połach, ciociu. Zamyślony wzrok ciotki odprowadził
go do drzwi. Odwrócił się i skinął
jej ręką. Poczciwy Jo! Wyrasta teraz na mężczyznę! Prawdziwa przyjemność nań patrzeć.
Będzie z niego kiedyś zupełnie dystyngowany człowiek, podobnie jak jego ojciec, więcej
nawet jeszcze. Ale czy postąpiła słusznie dając mu sprzączki? Czy nie jest zbyt młody, by
zdawać sobie sprawę z odpowiedzialności? Zasunęła małą szufladkę, z której je wyjęła, i
przed jej wzrokiem przesunął się korowód dawnych dni, sny jej dzieciństwa i wieku
dojrzałego — młodości nie znała. Dni jej własnej odpowiedzialności — od dwudziestego
roku życia była matką dla całej rodziny! I tylko jedne niefortunne konkury, „liźnięcie i
obietnica" —jak mawiał Swithin — unicestwione przez wodę morską i obawę o dobrą
1 Gabinet figur woskowych.
14
reputację ojca. Czy żałowała tego? Nie! Jakżeby mogła? Gdyby jej ojciec nie postąpił
uczciwie w sprawie tych domów — gdyby nie był człowiekiem honoru — nie mogłaby dać
sprzączek drogiemu Jo jako symbolu przewodnictwa i prawości. Edward! Cóż, ożenił się
wreszcie bardzo szczęśliwie. Nie zachowała doń urazy. Żona obdarzyła go wkrótce
bliźniętami. Może tak było najlepiej: bracia i siostry, którym zastępowała matkę, lubili ją
bardzo i tak było przyjemnie patrzeć, jak dorastają jej drogie dziateczki! Tak, Soames
nadejdzie niebawem wracając do domu z zoo. Obchodzi dzisiaj ósmą rocznicę urodzin i ona
przygotowała już dlań upominek — pudełko z klockami, aby sobie sam wybudował dom,
podobnie jak jego dziadek, tylko już bez morskiej wody... A—a!... U—u!... Może by tak
uciąć maleńką drzemkę, zanim przyjdzie ten kochany chłopiec, może by tak... U—u!... A—
a!...
Cienkie jej usta, zwykle zaciśnięte, wydęły się lekko ponad czworokątnym podbródkiem,
wspartym na kamei. Fala przyjemnej drzemki zatopiła świadomość ciotki Anny, na której
czole wiły się w trybuszony zakręcone włosy. Usta rozchyliły się raz jeden, szepcząc:
„sprzą... sprzączki".
%kpsydra c^asu
Wiosną 1860 roku, po południu, w przeddzień wyjazdu syna do Eton, stary Jolyon umieścił
swój cylinder na drewnianym kołku w hallu Stanhope Gate i wszedł do jadalni. Młody
Jolyon, powiesiwszy swój cylinder na niższym drewnianym kołku, podążył za ojcem i, skoro
tylko ten usadowił się w dużym skórzanym fotelu, przysiadł na jego poręczy. Czy to z
powodu mumii egipskich obejrzanych dopiero co w Muzeum Brytyjskim, czy też po prostu
dlatego, iż wynurzała się przed nimi ciężka perspektywa przejścia chłopca do nowej szkoły, i
to szkoły elitarnej, dość, że obaj czuli się staro, gdyż w podobnych okolicznościach nie ma
właściwie wielkiej przepaści między trzynastym a pięćdziesiątym czwartym rokiem życia. I ta
bliskość fizyczna, która istniała zawsze między młodym Jolyonem a jego ojcem, zanim
chłopiec w dziesiątym roku życia poszedł po raz pierwszy do szkoły, teraz powracała niemal
nieświadomie wraz z przeczuciem chłopca, że jutro będzie już mężczyzną. Chłopiec
przechylił się tak, że głowa jego wsparła się na ojcowskim ramieniu. Stary Jolyon zaliczał
takie chwile, z biegiem lat coraz rzadsze, do najcenniejszych, jakie mu życie dawało —
doznawał ogromnej pociechy, że chłopiec jest taki serdeczny.
— No, Jo — rzekł — cóż sądzisz o tych mumiach?
— Okropne są, ojczulku.
— Hm, tak. Jednak, gdybyśmy ich nie wzięli, uczyniłby to ktoś inny. Powiadają, że są warte
mnóstwo pieniędzy. Szczególna rzecz pomyśleć sobie, Jo, że potomkowie tych mumii może
żyją jeszcze. No, w każdym razie możesz powiedzieć teraz, żeś je widział. Niewielu
chłopców, jak sądzę, mogłoby powiedzieć coś podobnego. Przypuszczam, że w Eton będzie
ci się podobało.
Powiedział to dlatego, iż obawiał się właśnie czegoś wręcz odwrotnego. Niewiele wiedział o
tej szkole, ale był to duży, słynny zakład, dokąd
16
posyłał swego chłopca. Ojciec czuł, jak policzek syna przy wiera silniej do jego ramienia, i
usłyszał wysoki głos chłopca, nieco stłumiony, szepczący:
— Opowiedz mi coś o swojej szkole, ojczulku.
— O mojej szkole, Jo? Nie było tam nic wielkiego. Wstąpiłem do szkoły w Epsomfcałą
drogę od Bosportu do Londynu odbywało się dyliżansem, potem wózkami pocztowymi, nie
było wtedy kolei. Oddano mnie pod opiekę pocztyliona, ogromnego, czerwonego na twarzy
chłopa z trąbką. Podróżowało się przez całą noc, dziesięć mil na godzinę, konie zmieniano co
godzinę, regularnie jak w mechanizmie zegarowym.
— Czy jechałeś też na koźle, ojczulku?
— Owszem, mały żółtodziób wciśnięty między pocztyliona i jednego z podróżnych. Zimno
było; w owych czasach noszono szale aż do oczu. Matka dawała mi zwykle pieróg z baraniny
i butelkę cherry-brandy. Stary pocztylion dobry był typ, ochrypły jak wrona i okrągły niby
baryła. A warto było popatrzeć, jak powoził, odganiał batem muchę z ucha konia lejcowego.
v
— Czy było tam wielu chłopców?
— Nie, zakład był niewielki, ze trzydziestu. Ale ja wyszedłem ze szkoły w piętnastym roku
życia.
— Dlaczego?
— Matka moja umarła, kiedy przyszła na świat twoja ciotka Zuzanna, tak że opuściliśmy
Bosport i zamieszkaliśmy w Londynie. Tam od razu wstąpiłem do interesu.
— Jak wyglądała twoja matka, ojczulku?
— Moja matka?
Stary Jolyon zamilkł, szukając jej obrazu pośród mnóstwa różnych wspomnień.
— Bardzo ją kochałem, Jo. Rozumiesz, byłem najstarszym synem. Mówią, że jestem do niej
podobny. Nie jestem tego pewny. Była to ładna kobieta o subtelnych rysach. Nick Treffry
powiedziałby ci, że była najpiękniejszą kobietą w całym mieście, przy tym kobietą dobrą, dla
mnie bardzo dobrą. Głęboko odczułem jej śmierć.
Mocniej jeszcze przywarła głowa chłopca do ojcowskiego ramienia. Wszystko, co czuł w
stosunku do chłopca i co chłopiec — spodziewał się tego i wierzył — czuł w stosunku do
niego, sam czuł przed laty do swojej matki. Umarła przy dziesiątym dziecku, mając ledwie
czterdzieści jeden lat. Dziesiątym! W owych czasach nie przejmowano się tymi rzeczami —
dopóty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. Ach, jej śmierć była gorzką stratą. -
Młody Jolyon zsunął się z poręczy fotela, jak gdyby wyczuł, że ojciec przebywa myślami
gdzie indziej.
— Pójdę chyba spakować się, ojczulku.
— Doskonale, mój chłopcze! Wypalę tymczasem cygaro.
17
Po wyjściu syna —jakiż miły chłopczyna! — stary Jolyon zbliżył się do pudełka po chińskiej
herbacie, w którym trzymał cygara, i wyjął stamtąd jedno. Przyłożył cygaro do ucha, odciął
koniuszek, zapalił i włożył je do ust. Pociągnął, wyjął je znowu, potrzymał w dwóch palcach
o zbyt ostro przyciętych paznokciach i rozkoszował się wonią niebieskiego dymu. Niezła
trawa, zupełnie zdatna do palenia! Wróciwszy na fotel rozparł się w nim wygodnie i
skrzyżował nogi. Dawno już nie myślał o matce. Widział jeszcze przed sobą jej twarz. Tak,
dokładnie widział jasne spojrzenie osadzonych głęboko oczu i zaostrzony podbródek. I
słyszał też jej głos — dźwięczny, łagodny, subtelny. Które z nich wdało się w nią? Anna —
odrobinę, Estera — owszem, Zuzanna — trochę, Mikołaj — może, choć był on taki ostry, on
sam — powiadają, nie wie dobrze, ale tak by chciał. Matka była istotą łagodną. I nagle miał
uczucie, jak gdyby jej ręka przesunęła się po jego czole, odgarniając mu włosy, jak to lubiła
czynić. Jak dobrze pamięta jeszcze powrót ze szkoły do ojcowskiego domu w Bosport po
długiej, zimnej podróży dyliżansem. Przybywa i widzi w hallu wysoką postać ojca z lekko
rozstawionymi nogami i pochyloną głową, zupełnie jak gdyby ktoś zadał mu przed chwilą
cios. I dopiero, kiedy powiedział: „To ja, ojcze" — stary zauważył go.
— Co? Ty, Jo?
Twarz miał mocno czerwoną, powieki nabrzmiałe, tak że ledwie widać było oczy. Uczynił
jakiś szczególny ruch oburącz i głową w kierunku schodów.
— Idź na górę — rzekł. — Matka czuje się bardzo źle. Idź tam, mój chłopcze. Rób, co
chcesz, tylko nie płacz!
Poszedł mając w sercu jakieś bolesne uczucie lęku. Siostra Anna wyszła mu naprzeciw ł—
wówczas ładna, zgrabnie wyrosła dziewczyna. Potem była dla nich wszystkich matką —
poświęciła się, aby wychować młodsze rodzeństwo. Dzielna kobieta ta Anna!
— Wejdź, Jo — rzekła. — Matka chciałaby cię zobaczyć. Ale, Jo! Och, Jo!
I ujrzał dwie łzy spływające po jej policzkach. Ten widok sprawił na nim okropne wrażenie.
Anna nigdy nie płakała. Na ogromnym łożu spoczywała matka biała jak prześcieradło,
odcinały się tylko jej ciemne sploty. W pokoju panował lekki zmierzch, a tam przy oknie
siedziała jakaś obca kobieta, pielęgniarka, trzymając na łonie białe zawiniątko! Chłopiec
zbliżył się do łóżka. Jeszcze teraz widział jej twarz — bez jednej zmarszczki, gładką jak
wosk.
Nie wydobył z siebie ani jednego'dźwięku i tylko stał patrząc. Ale jej oczy otwarły się i, choć
twarz pozostała zupełnie nieruchoma, zwróciły się nieco w bok, aby się dobrze w niego
wpatrzeć. Wówczas usta jej poruszyły się szepcząc: „To Jo, to mój kochany chłopiec!" I
nigdy w życiu, ani przedtem, ani potem, Jolyon nie stoczył z sobą równie ciężkiej walki, by
nie wybuchnąć płaczemalbo nie rzucić się do ucieczki.
18
Ale tylko powiedział to jedno: „Matko!" Usta jej poruszyły się znowu: „Pocałuj mnie, mój
chłopcze". On zaś pochylił się i ucałował jej czoło, takie gładkie, takie zimne. A potem osunął
się na kolana i trwał tak wpatrzony w jej zamknięte oczy, dopóki nie przyszła Anna i nie
zabrała go stamtąd. W mansardzie, którą zajmował wraz z Jamesem i Swit-hinem, rzucił się
na łóżko i ukrywszy twarz łkał, łkał... Umarła tego samego rana nie powiedziawszy ani słowa
więcej — tak go poinformowała Anna. Po upływie czterdziestu lat znów odczuł zimną,
bolesną pustkę owych dni, okropny, dławiący ucisk w gardle, jak wówczas, kiedy na starym
cmentarzu zabierano mu ją na zawsze. W sam dzień ich wyjazdu do Londynu postawiono jej
nagrobek. Poszedł tam i stał odczytując:
KU PAMIĘCI
ANNY
UKOCHANEJ ŻONY
JOLYONA FORSYTE'A
URODZONEJ 1 LUTEGO 1780 r.
ZMARŁEJ 16 KWIETNIA 1821 r.
Był jasny dzień majowy i stał samotny pośród gęstych mogił cmentarnych.
Stary Jolyon poprawił się w fotelu. Cygaro mu zgasło, policzki ponad siwiejącymi
bokobrodami — nieodzowna moda szóstego dziesięciolecia — zabarwiły się nagle, głęboko
osadzone oczy zabłysły gniewnie spod ściągniętych brwi, gdyż niespodzianie opanowało go
inne wspomnienie, sprzed dziesięciu lat, gorzkie, oburzające i haniebne.
Był znów wiosenny dzień 1851 roku. Przed rokiem pochowali na Highgate swego ojca,
trzydzieści lat po śmierci matki. Przypomniało mu się to właśnie i pojechał do Bosportu po
raz pierwszy od owego czasu. Podróż odbył koleją i na drogę włożył szkocką czapkę. Z
trudem rozpoznał miejsce, tak się zmieniło wszystko i rozrosło. Odnalazłszy stary kościół
parafialny skierował się w stronę cmentarnego węgła, gdzie pochowano jego matkę, i stanął
przerażony przecierając oczy. Nic tam nie pozostało! Drzewa, mogiły, wszystko zniknęło! W
tym miejscu mur przecinał ukośnie cmentarz, dalej zaś biegła teraz linia kolejowa. Cóż, na
miłość boską, zrobiono z mogiłą jego matki? Szukał ze zmarszczonym czołem przemierzając
cały cmentarz niby pies gończy. Może przynajmniej przeniesiono ją gdzie indziej. Ale nie —
ani nawet śladu! Wybuchła w nim wówczas jakaś mściwa wściekłość wraz ze wstydem, który
gwałtownie mu wzburzył krew. Barbarzyńcy, wandale, łajdaki! Jego matka... kości jej
rozproszone, imię starte, szczątki zniweczone! Obmierzły tor kolejowy przeciął jej grób!
Jakim prawem?... Drżącymi rękami uchwycił się kraty przy jednej z mogił, a krople potu
zrosiły jego rozpalone czoło. Gdyby istniało jakieś prawo, które mógłby poruszyć, poruszyłby
je! Gdyby tu można było kogoś ukarać, ukarałby go, przebóg!
19
I znów ogarnął go ten wstyd, tak obcy jego naturze! Cóż to zaprzątało tak ojca, co zaprzątało
ich wszystkich, że żadne z dzieci nie zjawiło się tu przez tyle lat, aby spojrzeć, czyjej grób
jest w porządku! Zbyt zajęci byli zarabianiem pieniędzy, cecha wieku, budując tę
świętokradzką linię kolejową, która burzyła swoim istnieniem dostojną ciszę śmierci! Opuścił
nisko głowę na drżące ręce. Jego matka! A on nie bronił jej, gdy leżała taka bezbronna! Ale
co robił pastor, że ich nie uprzedził o tym, co tu się miało stać? Znów podniósł głowę i
rozejrzał się wokół. Tam, daleko ktoś pełł ścieżki. Jolyon zbliżył się do nieznajomego i
zapytał:
— Jak dawno już przeprowadzono tu tę linię kolejową? Stary przerwał pracę i wsparł się na
rydlu.
— Z dziesięć lat albo i więcej.
— Co zrobiono z grobami w tym tu rogu?
— O, ja nigdy tego nie pochwalałem.
— Pytam się, co zrobiono z tymi mogiłami?
— No, rozkopano je po prostu.
— A trumny?
— Nie wiem. Trzeba się zapytać pastora. To były stare mogiły, ze sto lat i więcej
przeważnie.
— To nieprawda, jedna była mojej matki z roku 1821.
— Aha, pamiętam, stał tam nowy kamień.
— Co się z tym stało?
Stary spojrzał nań, a potem przed siebie na ścieżkę, jak gdyby uświadomiwszy sobie nagle
anormalność sytuacji.
— Zdaje mi się, że nie mogli znaleźć właściciela, trzeba się zapytać pastora, może wie.
— Jak dawno już tu jest?
— Cztery lata będzie na świętego Michała. Stary pastor nie żyje, ale może nowy da panu
jakieś informacje.
Stary Jolyon stał niby zwierz pozbawiony swego łupu. Nie żyje! Ten łajdak nie żyje!
— Czy nie wiecie, co zrobiono z trumnami, z kośćmi?
— Nie mógłbym powiedzieć, pewnie pogrzebano gdzie indziej, tak sobie myślę. Może i
doktorzy zabrali trochę. Nie mógłbym powiedzieć. Jak panu mówię, wikary może wie.
I splunąwszy w dłonie znów zabrał się do pielenia.
Wikary? Chodził do niego na próżno. Nic nie wiedział albo przynajmniej tak twierdził. Nikt
tu nic nie wiedział! Łgarze, tak, łgarze, nie wierzył ani jednemu słowu z tego, co mówili. Nie
chcieli odnaleźć właściciela z obawy, aby nie stanął na przeszkodzie ich planom! Znikło,
rozwiało się wszystko prócz rejestru cmentarnego! Ponad miejscem, gdzie spoczywała
wpierw jego matka, biegną teraz szyny, huczą pociągi. A on musiał jednym z tych pociągów
powrócić do Londynu, który tak omotał jego duszę i serce, iż zdradził tę, która mu dała życie!
Ale kto by
20
mógł pomyśleć coś podobnego? Święta ziemia! Czyż nie było hamulca na tę falę postępu, czy
nawet nie powstrzymają jej umarli złożeni w ziemi?
Sięgnął po zapałkę, ale cygaro miało gorzki smak — odrzucił je precz. Nie powiedział nic o
tym Jo i nie powie nic — chłopiec nie powinien wiedzieć. Chłopiec nie zrozumiałby nigdy,
jak to życie ujarzmia człowieka, z chwilą gdy się człowiek zaczyna dorabiać. Jak to jedna
rzecz pociąga za sobą drugą, aż wreszcie przeszłość wymknie się z pamięci, a fala interesów
wznosząc się coraz wyżej i wyżej zatapia uczucia i wspomnienia, i zielone niwy młodości.
Chłopiec nie zdoła nigdy zrozumieć, jak postęp sunie niepowstrzymanie naprzód, zupełnie
przemieniając najcichsze na ziemi ustronia. A jednak może chłopiec powinien wiedzieć —
mogłoby to posłużyć mu za lekcję. Nie! On mu tego nie powie — dotknęłoby go zbyt
boleśnie, że można własną matkę w ten sposób... Sięgnął po „Timesa". Ach! Jaka różnica!
Pamięta „Timesa", kiedy przybył po raz pierwszy do Londynu — drobny druk, jakiego by
dziś nikt nie zdołał odczytać. „Times" —jeden tylko arkusz zawierający debaty parlamentarne
i nieco ogłoszeń o posadach zaofiarowanych i poszukiwanych. A spojrzeć nań teraz —
wielkie i głośne wydawnictwo, w kwitnącym stanie i ma dwa razy większy druk.
Skrzypnęły drzwi. Co to takiego? Ach tak, niosą herbatę! Na górze jego żona,
niedysponowana. Podano mu herbatę tutaj.
— Proszę zanieść też coś i dla pani — rzekł. — I poproście tu panicza.
Mieszając herbatę — najlepszy Soochong jego własnej firmy — przeczytał wiadomość o
zdrowiu lorda Palmerstona i o spodziewanej wizycie u królowej tego szczególnego szarlatana
— cesarza francuskiego. Po czym wszedł syn.
— A, jesteś tu, Jo! Herbata będzie za mocna.
I podczas gdy chłopiec pił, stary Jolyon przyglądał mu się. Jutro pojedzie do tego świetnego
zakładu, skąd po skończeniu wychodzą kandydaci na premierów i biskupów, gdzie uczą się
dobrych manier — tak przynajmniej sądził — oraz pogardy dla handlu. Hm! Czy chłopiec
nauczy się gardzić ojcem? I nagle zbudziła się w starym Jolyonie cała jego prymitywna
uczciwość i ta szczególna niezależność, która mu zyskała wśród ludzi poważanie i budziła
trochę lęku.
— Pytałeś mnie właśnie o swoją babkę, Jo. Nie opowiedziałem ci jeszcze, jak to
przyjechawszy trzydzieści lat po jej śmierci do miejscowości rodzinnej nie znalazłem jej
grobu, który rozkopano, aby przeprowadzić kolej. Nie znaleziono nawet najmniejszego śladu
i nikt nie mógł lub też nie chciał mi nic o tym opowiedzieć.
Chłopiec trzymał łyżeczkę nad filiżanką i patrzył przed siebie. Wyglądał tak niewinnie i
czysto. Nagle policzki oblał mu rumieniec i zawołał:
— Co za hańba, ojczulku!
— Tak. Jakiś nicpoń pastor pozwolił na to, nie porozumiewając się
21
wcale z nami. Ale była to moja wina, Jo. Ja powinienem był wcześniej zatroszczyć się o jej
grób.
I znów chłopiec nic nie odpowiedział jedząc ciasto i patrząc na ojca. A stary Jolyon pomyślał:
„No, więc powiedziałem mu".
Nagle chłopiec rzekł:
— To samo stało się z mumiami, ojczulku.
Z mumiami! Z jakimi mumiami? O, widzieli je w Muzeum Brytyjskim. I stary Jolyon
zamilkł, spoglądając wstecz poprzez klepsydrę czasu. Dziwne, że mu to nie przyszło do
głowy. Dziwne! Chłopiec jednak zauważył to! Hm! Co to właściwie znaczy? I nagle w starym
Jolyonie powstała jakaś niejasna świadomość duchowego rozdźwięku między jego
pokoleniem a pokoleniem syna. Dwa i dwa czyni cztery. A on tego nie spostrzegł. Dziwne! W
Egipcie, jak powiadają, wszystko jest piaskiem. Może się rzeczy sarnorzutnie działy. A przy
tym, choć możliwe, iż, jak zauważył, żyją ich potomkowie, nie są to ani synowie, ani wnuki.
Jednak! Chłopiec zauważył tu związek, on zaś — nie. Odezwał się niespodzianie:
— Skończyłeś pakowanie, Jo? <
— Tak, ojczulku. Ale czy myślisz, że mogę wziąć z sobą białe myszki?
— Hm, mój chłopcze, nie wiem. Może są trochę za młode jak na Eton. Ten zakład jest o
sobie wysokiego mniemania.
— Tak, ojczulku.
To dotknęło samego Jolyona w samo serce. Biedny chłopczyna!
— Czy ty miałeś białe myszki, ojczulku? Stary Jolyon potrząsnął głową.
— Nie, Jo. Za moich młodych lat nie byliśmy jeszcze tacy cywilizowani.
— Ciekaw jestem, czy te mumie je miały — rzekł młody Jolyon.
Mak
Ci, którzy bywali na „giełdzie Forsyte'ów" w domu Tymoteusza przy Bayswater Road i byli
przyzwyczajeni do widoku ciotki Estery, siedzącej na lewo od kominka w fotelu z książką, w
postawie nazbyt już flegmatycznej nawet jak na lekturę, musieli nieraz się zapytywać: czy tą
spokojną osobą wstrząsały kiedykolwiek jakieś przygody lub walki duchowe i jakie? Czy
kochała kiedykolwiek, a jeśli tak, to kogo? Czy chorowała kiedykolwiek i na co? Komu się
zwierzała i z czego? Nie żeby sprawiała na obserwatorze wrażenie sfinksa. To by nawet było
niezbyt miłe. A^jednak — rzecz dosyć ciekawa t*- z trzech sióstr, mieszkających u
Tymoteusza, ciotka Estera właśnie' tchnęła, mimo swej flegmatycz-ności, atmosferą, rzec by
można, wolnej myśli. Lepiej by może powiedzieć, iż czyniła wrażenie, jak gdyby gwoli
spokojnemu życiu odsunęła od siebie więcej pragnień i myśli, nadziei i antypatii, niż
którakolwiek z jej sióstr potrafiłaby zaznać. Nie czuło się w rzeczywistości, że ciotka Estera
miała jakąś przeszłość, lecz że przez całe życie wyrzekała się przeszłości, którą z łatwością
mogłaby mieć. I czuło się również, że była tego świadoma, lecz uważała, że nie jest to
tragiczne, ale konieczne, jakby mawiała do siebie: „Wyglądać na to, do czego się jest
niepodobną — zabawne, nieprawdaż?" Kiedy się zjawiła teoria Freuda o kompleksach oraz
inhibicjach, młodsi członkowie rodziny, jak Violetta, zajmująca się malarstwem pastelowym,
Krzysztof, ze swą predylekcją do sceny, i Maud Dartie, wielce odważna, roztrząsali pytanie,
co się przydarzyło ciotce Esterze, zanim stała się taką, jaką jest. Zdania były podzielone.
Twierdzono, że ciotka albo upadła na głowę, mając trzy lata, albo też w trzynastym roku
życia była napastowana przez Murzyna. Ale zgodnie przyznawano, że w ciotce Esterze tkwiły
szczególne możliwości, których rozmyślnie nie chciała rozwijać. Doktryna o „utrzymaniu
równowagi", która w rodzinie liczącej tyle „oryginałów" utworzyła
23
pewien fundusz rezerwowy czy amortyzacyjny w osobach Estery i Tymoteusza, dawała jak
gdyby całkowite wyjaśnienie biologiczne — i dopiero kiedy w roku 1907 Estera umarła,
zostawiając Franciszce Forsyte swoją porcelanę, do wiadomości jednego przynajmniej
członka rodziny doszło, iż ciotka Estera „wypróbowała swoje możliwości", zanim całkowicie
i na zawsze zrezygnowała z przeszłości. W imbryku z porcelany Lowestoft Franciszka
znalazła zmięty zwitek pożółkłych już papierów, których, jak się zdaje, ciotka Estera nie
zniszczyła wskutek bierności, nim popadła w jeszcze głębszą apatię. Kartki papieru leżały
przysypane obficie goździkami i pyłem płatków różanych wraz z trzema guziczkami od
trzewików, które zapewne znalazły się w imbryku w chwili, kiedy ciotka Estera nie miała
czasu umieścić ich gdzie indziej. Kartki były luźne, jak gdyby wyrwane z pamiętnika, i to
jedno dawało już do myślenia, pozwalając wnioskować, że ciotka Estera musiała kiedyś
wykazać energię, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby pamiętnika, z którego je wydarto. Że
dostały się one do rąk Franciszki, było może pomyślną okolicznością, nikt inny bowiem z
Forsyte'ów nie rozkoszowałby się nimi dostatecznie. Istotnie, tak się nimi rozkoszowała, iż
sądziła, że ciotka Estera pragnęła, aby te kartki przetrwały niby protest przeciwko jej nie
wyzyskanemu życiu. A wkrótce Franciszka przyoblekła je w kształt opowiadania, które
posłała anonimowo do czasopisma „Argonauta", ale tam opowiadania nie przyjęto. W jej
wersji imiona uległy zmianie, lecz tutaj przywrócono im pierwotną postać. Tytuł brzmiał:
„Mała przejażdżka Estery, kartki z pamiętnika bardzo wczesnej epoki wiktoriańskiej,
znalezione w porcelanowym imbryku" — i zaczynało się to bez żadnych wstępów:
Środa rano. Jakież to było zachwycające wczoraj stać w księżycowym blasku, nad brzegiem
płynącego u mych stóp pięknego Renu, wyobrażając sobie, jak mija zamki i grody, aby
wreszcie wpaść do wielkiego, błękitnego morza! Jak ślizgała się po wodzie miesięczna
poświata! I pomyśleć, że w promieniach tego samego księżyca Lorelei wabiła ludzi ku
zgubie, zbójeccy baronowie wyruszali ze swych zamków na wyprawy, a na ich zbrojach
igrały lśnienia delikatnych blasków. Ale czyja naprawdę myślałam o tym wszystkim? Nie,
miałam w sobie jedną tylko myśl: „Czy on przyjdzie? Czy on naprawdę przyjdzie?" I co by
powiedziano w domu, gdyby mnie ujrzano stojącą tak z kapturem nasuniętym na twarz w
oczekiwaniu kochanka? Kochanek! O, rozkoszne słowo! „Obym tylko — pomyślałam sobie
— nie zapomniała zupełnie po niemiecku i mogła zrozumieć, co mi on powie słodkim swym
głosem, a on — oby nie musiał trudzić się mówieniem po angielsku!" Nie myśl, mój
pamiętniku, że nie zdawałam sobie sprawy, jak nieskromnie postąpiłam przychodząc tutaj.
Tak, wiedziałam to dobrze, ale nie troszczyłam się o to. Nie troszczyłam się wcale. I po co?
Serce mi mówi, że go kocham. I mówi mi serce, że on mnie kocha. A potem on przyszedł,
24
nadszedł, zanim zauważyłam, że już jest, owinięty w ten szeroki płaszcz, z którego Swithin
śmiałby się na pewno. Ale on wygląda w nim tak marsowo, taką ma wysmukłą postać. Jak
okrutnie biło mi serce, kiedy bez słów wziął mnie w ramiona, otulając tak szczelnie
płaszczem, iż tworzyliśmy, rzekłbyś, jedną osobę. Ach, to było boskie! I — jakie to dziwne!
— nie czułam zupełnie lęku ani niepokoju. Nie pomyślałam ani razu o domu, gdy się
znajdowałam w jego ramionach. Śpiewał gdzieś słowik — było tak romantycznie, tak pięknie,
że tego nigdy nie zapomnę. Rolandseck, drogi Rolandseck!... Kiedy, nie zauważona na
szczęście przez nikogo, wróciłam do swojego pokoju, ogarnął mnie zimny dreszcz na myśl,
że nazajutrz mamy wyjechać do Bonn. Czy nie będzie to dlań zbyt daleko, aby mnie
zobaczyć, skoro go zatrzymuje służba wojskowa? Ale jeśli mogę zawierzyć jego słowom, a
raczej jego ustom — nie zawiedzie mnie. O godzinie szóstej, powiedział, na placu miejskim
pod lipami. O, mój pamiętniku, jakąż drogą kroczy twoja Estera? Kiedy wczorajszego
wieczoru byłam w jego objęciach, czułam, iż mogę się dlań wyrzec całego świata. Naturalnie,
pochodzi on z bardzo dobrej rodziny. Ale gdy się znalazłam w swoim łóżku, wszystko
wydało mi się takie trudne i uciążliwe. Myślę, iż drogi nasz ojciec nie zniósłby tego, abym
wyszła za mąż za niemieckiego oficera lub może nawet nie wyszła zań — przecież nie wiem
nawet, czy nie jest już żonaty. A wojskowi są przysłowiowo niestali — kochają, a potem
odchodzą. I co by wówczas stało się ze mną? Ale ta rozkosz, jakiej doznaję, kiedy czuję
uścisk jego ramion — czyż może być na świecie coś piękniejszego nad miłość? A jakże
często śmiałam się z tego. I doprawdy wcale już siebie nie poznaję, a moje poczucie humoru
zupełnie gdzieś znikło. Pomyśleć, że dopiero trzy tygodnie temu jechaliśmy parowcem do
Calais — wydaje mi się, że to już cały wiek. I wszystkie miasta, i ludzie, oglądani dotąd,
zblakli, jak gdyby to był sen. I tylko te trzy ostatnie dni wydają mi się rzeczywistością. A
może to właśnie jest sen, z którego się obudzę, aby stwierdzić, że go nigdy nie spotkałam. I
pomyśleć, że gdybyśmy tego wieczora nie poszli do pijalni w Ems, nie ujrzałabym go nigdy.
Ten boski walc, który tańczyliśmy razem — jak on elegancko tańczy! To była miłość od
pierwszego wejrzenia i ja zachowałam się wysoce nieskromnie, ale nic sobie z tego nie robię.
Jednak chciałabym nieraz wiedzieć, co on myśli o 'mnie, kiedy nie jesteśmy razem.
Ostatecznie mam lat trzydzieści, nie jestem już młodą dziewczyną, jak może mu się wydaje,
powiedział bowiem, że wyglądam tak młodo. Nazywa mnie swą Engli-sches Madchen!1 O,
Boże, jak trudne jest życie! Dziwię się sama widząc, jak cała układnosć i dobra edukacja,
której mnie nauczono, tracą, zda się, wszelkie znaczenie z chwilą, gdy jestem z nim. Muszę
być doprawdy zła, bo uśmiecham się na myśl, co czuliby i powiedzieli Jan i Eleonora
1 Angielską dziewczyną (niem.).
25
dowiedziawszy się, gdzie spędziła ostatnią noc ich „droga, skromna Estera" i jak cała jej myśl
wysila się, aby i dzisiejszej nocy również wymknąć się z domu i spotkać z nim pod lipami na
placu miejskim w Bonn. Na moim zegarku już prawie siódma. Muszę cię już zamknąć, mój
pamiętniku, i przygotować się do drogi...
Środa wieczór. Och, Boże, ileż naopowiadałam historii! Przede wszystkim oświadczyłam, iż
nabawiłam się bólu głowy wskutek wstrząsów dyliżansu i muszę się położyć, i przespać, aby
wyglądać świeżo przy obiedzie. A potem nasłuchiwałam, aż się przekonałam, że Jan i
Eleonora rozpakowują się w swoim pokoju, wówczas wymknęłam się. On już tam czekał
pełen niecierpliwości, buty miał zupełnie zakurzone, jechał bowiem konno przez cały czas i
musi też wrócić konno z powrotem, aby zdążyć na ranny apel. Ach, jaka szczęsna chwila! Ale
nie tak cudowna, jak ubiegłej nocy, ponieważ w pobliżu byli ludzie, a choć lipy roztaczały się
rozłożyście, nie zasłaniały nas tak, jak bym tego pragnęła. Tak, pragnęłam tego, czuję się
zupełnie wytrącona z równowagi. Tej nocy
— ośmielęż się zawierzyć nawet tobie, mój pamiętniku? — ma on przyjść pod moje okno.
Czyż myślałam o tym wybierając sobie pokój na parterze? Tak, będę uczciwa, myślałam o
tym istotnie. Nigdy już nie będę się śmiała z zakochanych. Zbyt słodka jest miłość i zbyt
upajająca. Każe nam czynić rzeczy, o których by się nam nigdy nie śniło, i czuć się dumnym
z nich, dopóki nikt o tym nie wie. A potem, wróciwszy, spotkałam Jana i powiedziałam mu,
że mając ból głowy wyszłam odetchnąć świeżym powietrzem i udałam się na przechadzkę. I
cieszyłam się widząc, że tak zwiodłam poczciwego Jana! Tak, i dodałam jeszcze, iż będę się
czuła jutro zupełnie dobrze, jeżeli pójdę spać zaraz po obiedzie. Biedny Jan, on jest taki ufny i
ma takie dobre oczy. Wydaje mi się, że Eleonora musi być bardzo szczęśliwa. Wszystko jest
dla nich takie proste! Ach, Boże! Jakże inne i trudne jest wszystko dla nas. Zbyt to bolesne, że
nie jest on Anglikiem. Bernhard — to imię dźwięczy pięknie i mocno, tak jak powinno
właśnie, ale woleje bez tego „h". Mierzy on sześć stóp wzrostu i ma dwadzieścia osiem lat, a
mnie uważa za dwudziestoczteroletnią
— nie powiedziałam mu, że jestem starsza. Kiedy mnie obejmuje, niczym mi wszystko,
nawet prawda. Pomyślna to okoliczność, że możemy rozmawiać ze sobą tylko łamanym
językiem, jest to dla mnie jak gdyby usprawiedliwienie, że go zwodzę co do mego wieku.
Ostatecznie trzydzieści i dwadzieścia osiem to nie taka wielka różnica. I on taki duży i silny, i
pełen męskości — przy nim czuję się zupełnie bezradna i młoda. Jest tyle romantyczności w
tej pięknej Nadrenii, że czuję się tu zupełnie inaczej, niżbym się czuła w Anglii. W Anglii nie
potrafiłabym nigdy postępować tak jak teraz, doprawdy nie — byłabym zawstydzona
doznając tak gwałtownych i rozkosznych uczuć. Piszę to w łóżku z obawy, że poczciwa
Eleonora mogłaby tu wejść, a ja powiedziałam, że się zaraz kładę. Ale zdaje mi się, że będę
mogła podnieść się wkrótce
26
i zamknąć drzwi, a potem włożę mój liliowy negliż — jest mi w nim do twarzy — i rozplotę
włosy. Wiem, że to xt.qq.t. śmiała, ale chwilami czuję się zdecydowana jak tygrysica w
obronie swych młodych. A potem nagle, kiedy pomyślę, że mam ukochanego, który przyjdzie
nocą pod moje okno, to serce, rzekłbyś, zamiera we mnie. „Romeo, Romeo, czemuś ty
Romeo?" Och, dlaczego on nie jest Anglikiem? Wszystko byłoby wówczas łatwiejsze, wtedy
bowiem mógłby starać się o mnie otwarcie. Gdyby ktoś wiedział, że on przyjdzie tu
dzisiejszej nocy, czy mogłabym ludziom spojrzeć w oczy? A przecie, gdybym była pewna, że
nikt się o tym nie dowie, czułabym się jak ptak wolny i szczęśliwy, pełen radości, że jego
towarzysz przybędzie doń w noc księżycową. Tylko że ptaki nie przybywają do swych
towarzyszek w noc księżycową. Jaka jestem niemądra! Ale, och, gdyby go ujrzano! Nie chcę
o tym myśleć, nie chcę. Odwagi, moje serce! On mówi, że jestem so schóne1, jak to ładnie
brzmi. Aleja wiem, że tak nie jest. Nie mam ani różowych policzków, ani jasnych jak len
włosów, ani koralowych ust tutejszych dziewcząt. Jestem ciemnowłosa i smuklejsza. Może
dlatego podobam mu się. Och, jak mi mocno bije serce! Muszę cię teraz odłożyć, mój
pamiętniku. Co — och, co będę miała za sobą, kiedy cię znów wezmę do ręki?!...
Piątek po południu. Jestem w rozterce. Nie wiem, co mam począć, nie wiem zupełnie. Od
chwili, kiedy otrzymałam jego drogi list, czuję się bezustannie oszołomiona. Przy pomocy
słownika zrozumiałam wszystko, co do mnie napisał. Pułk jego wyrusza jutro do Frankfurtu,
więc błaga mnie, abym podążyła za nim. Mówi, że się pobierzemy i że mnie otoczy „na
zawsze szczęściem". Ale aż do wymarszu tak jest zajęty, że nie może się ze mną zobaczyć. Ja
wiem, to moja zwykła wada, że nie potrafię postępować samodzielnie. Anna mi to wciąż
wyrzuca. Ciekawa jestem, co by też powiedziała wiedząc, że gdybym się mogła zdobyć na
decyzję, poszłabym doń bez względu na konsekwencje. Nie abym się lękała konsekwencji,
ale to tak trudno uczynić coś samodzielnie. Tyle jest do załatwienia, jeśli mam wyjechać.
Ach, gdyby tak mógł ktoś uczynić to za mnie. To nie moja dusza, ale ciało moje zwleka i
ociąga się. Jakże chciałabym być Anną, która czyni od razu to, co jej się wydaje słuszne.
Czyżbym się wstydziła tego, co się stało? Nie, nie przed sobą. Jakże mogłabym się wstydzić,
że byłam powolna nakazom swego i jego serca? Ale nie mogę wymóc na sobie, aby wyjaśnić
wszystko Janowi i Eleonorze. Oni byliby tak bardzo przerażeni, a jak bym zdołała im to
wytłumaczyć? Przy tym muszę przygotować się do drogi i sprzedać swój naszyjnik, gdyż nie
mam dosyć pieniędzy. On by mi przysłał, gdyby wiedział, ale ja nie mogę prosić go o to. Och,
Boże! Jakie to wszystko trudne. Wczoraj byłam oszołomiona wspomnieniem naszej nocy,
które wciąż jeszcze mnie pali. Ale dzisiaj opuściła mnie zupełnie odwaga
Powinno być so schón — taka piękna (niem.).
27
i energia. Nasza noc! Nigdy, nigdy nie potrafiłabym pisać o niej, nawet w tobie, pamiętniku
mój. Było to nazbyt cudowne i straszne, i słodkie. Czy troszczyłam się o to, co czyniłam, czy
troszczę się o to, co uczyniłam? Po tysiąckroć nie! Gdyby on był tu w tej chwili, stałoby się
znów to, co się stało. Muszę być zapewne rozwiązła z natury, gdyż w głębi serca odczuwam
dumę z tego, co zrobiłam. Ale wobec świata, wobec Jana i Eleonory? Jakże mogę pozostawić
ich bez słowa po tym, gdy mi okazali tyle uprzejmości zabierając z sobą w tę podróż? A jeśli
nie, jak zdołam opowiedzieć im to, co uczyniłam — co uczyniliśmy oboje? Umarłabym chyba
ze wstydu! Ale jeśli nie mogę zdecydować się na opuszczenie ich bez słowa i na wszystko, co
jest konieczne, muszę pojechać z nimi do Kolonii i wrócić do Londynu, nie zobaczywszy go
już więcej. On wkrótce zapomni o mnie. Będę dlań tylko wspomnieniem nocy miłosnej.
Może jednej z wielu nocy, bo cóż wiem o nim prócz tego, że go kocham i że wydał mi się
piękny i dzielny? Gdy podnoszę wzrok, widzę go, jak się nachyla ku mnie w świetle księżyca.
O Boże! Byłam zła, ale byłam szczęśliwa. Dzwonią na kolację. Tak! Jestem zupełnie
wytrącona z równowagi. Może w nocy zdobędę dosyć odwagi, by działać, gdyż tak bardzo go
pragnę!...
Niedziela. Kolonia. Wszystko odbyło się jak należy bez mojego, zda się, udziału i ciało moje
przybyło tu wraz z Janem i Eleonorą. Napisałam do niego. Oświadczyłam mu, że jeśli mnie
naprawdę kocha, przyjedzie do Anglii, aby się o mnie starać. Aleja wiem, że on nie
przyjedzie. Czuję, że to koniec. Nie jestem naiwna. Jan i Eleonora sądzą, że dostałam
porażenia słonecznego, w drodze było tak gorąco. A to nie wskutek słońca, lecz księżyca.
Księżyca! Ja, Estera, która się zawsze śmiałam!... Och, Boże! W piersi mam kawał ołowiu.
Wczoraj wczesnym rankiem Eleonora przyszła do mojego pokoju i uparła*się pomóc mi w
pakowaniu. Ona jest taka uprzejma. Wyjechaliśmy o godzinie ósmej i podróżowaliśmy przez
cały dzień. Teraz mamy zwiedzić katedrę, a jutro wyjeżdżamy dalej koleją i za cztery dni
będziemy w domu. Jan powiedział dziś wieczór: ,,No, zdaje mi się, że to była bardzo
przyjemna przejażdżka!" To bardzo miły, kochany chłopiec, ale jakże ślepy! Kiedy wrócimy
do domu, ucałuję ich wszystkich i powiem: „Jaka rozkoszna przejażdżka!" Gdy tak siedzę tu
w sypialni pisząc, spoglądam sama na siebie złośliwie: „Droga, skromna, cnotliwa, mała
Estera". Uf! Nie płakałam wcale, ale jakżebym chciała!... Jutro wyruszamy w drogę, dalej i
dalej od niego. Umysł mój i wola są zupełnie sparaliżowane, tylko moje zranione serce żyje.
Wiem, że gdyby tak wypadło jeszcze raz, postąpiłabym zupełnie tak samo. I zawsze
pozostanę taka sama, zawsze spragniona miłości i swobody, zawsze wolna w swych myślach,
ale nie w uczynkach...
Sobota. Od wielu dni nie zwierzałam ci się, pamiętniku mój. I na co? Wczoraj odbyliśmy
podróż parowcem i stanęliśmy w Londynie. Zaśmiałam się ujrzawszy nasz dom, ale nie
czułam radości. Wyglądał tak
28
powszednio i tak był podobny do innych domów, och, Rolandseck! I poświata miesięczna na
wodzie! Nie nadszedł od niego list. Byłam naiwna — teraz to widzę. Duma moja jest
zraniona, a serce boli — boli. Anna patrzy na mnie tak bacznie, nie mogłam powściągnąć
gorzkiego uśmiechu! Biedna Anna! A Jula biadała nad tym, że jestem taka blada. Głupia.
Czuję się o wiele starsza od nich. A teraz będę żyła dzień po dniu robiąc zupełnie to samo, co
robiłyśmy zawsze dotąd. Ale nie będę już czuła tak samo, gdyż byłam tam, gdzie one nie
były. Odbyłam swą małą przejażdżkę...
Jako redaktor Franciszka dodała, co następuje:
„Ta historia rzuca niewątpliwie ciekawe światło na charakter naszych babek z epoki
wiktoriańskiej.
F.F."
w opałach
W roku 1920, po śmierci swego stryja, Tymoteusza, Soames Forsyte miał wykonać testament,
który byłby przyniósł z czasem tak zdumiewające rezultaty, gdyby nie prawo przeciw
nieograniczonej kumulacji odsetek i kapitału. Soames zadawał sobie niesłychany trud, aby
wytłumaczyć Tymoteuszowi, iż wskutek tego prawa jego zamierzenia nie będą
urzeczywistnione. Ale Tymoteusz tylko spoglądał nań bystrym wzrokiem i mówił:
„Głupstwo! Rób właśnie tak!" I Soames zrobił tak. W każdym razie można było dojść do
prawnej granicy kumulacji i to było wszystko, co można było zrobić, by zadośćuczynić
życzeniu starego kawalera. Kiedy w charakterze wykonawcy testamentu Soames przystąpił do
przeglądania papierów pozostawionych przez Tymoteusza, znalazł raz jeszcze potwierdzenie
właściwej stryjowi przez całe życie namiętności do bezpieczeństwa. Właściwie nic nie zostało
zniszczone. Znalazły się tam pokwitowania rachunków za lat siedemdziesiąt i książeczki
czekowe, do których dodano wypłacone czeki skrupulatnie według dat, a że już przed
wybuchem wojny Tymoteusz był karmiony łyżką i niezdolny do prowadzenia interesów —
wszystko to spalono. Mnóstwo papierów odnosiło się do spraw wydawniczych, które
prowadził on w roku 1879, aby następnie umieścić swój majątek w akcjach „Console".
Wkrótce potem, szczęśliwie dla Soamesa, sprawy te zakończyły w naturalny sposób swój
żywot. I te papiery również oddano na pastwę ognia. Ale następnie — i to była o wiele
poważniejsza rzecz — znaleziono całe szuflady pełne prywatnych listów i wszelakich
zapisków nie tylko Tymoteusza, ale też i trzech jego sióstr, które od śmierci ojca w roku 1850
mieszkały z nim razem. I z całą sumiennością, jaka cechowała Soamesa w tym niesumiennym
świecie, postanowił najpierw je przejrzeć, a dopiero później skazać na zagładę. Nie było to
30
atwe zadanie! Przegryzał się niezmordowanie przez tę korespondencję, ;ylabizując jedną po
drugiej zakurzone ćwiartki pożółkłych listów, creślonych zawiłym pismem epoki
wiktoriańskiej. Od czasu do czasu, jośród całego mnóstwa sentencjonalnych zdań, bawiły go
z lekka lelikatne uwagi, które rzucały światło na tego lub owego członka odziny. Po piętnastu
wieczorach takiego przeglądania — kazał bowiem vszystkie papiery przewieźć ciężarowym
autem do swego domu w Map-edurham — natknął się na list stanowiący punkt wyjścia
niniejszego >powiadania. Mieścił się w pożółkłej kopercie zaadresowanej pismem
Pymoteusza: „Miss Hatty Beecher". Data opiewała: dwudziesty siódmy naja 1851 roku —
listu tego widocznie nigdy nie wysłano. Hatty Beecher! 'łie byłoż to panieńskie nazwisko
Hatty Chessman, ruchliwej, starzeją-:ej się, nieco uszminkowanej wdowy zaprzyjaźnionej za
czasów młodo-ici Soamesa z jego rodziną? Pamiętał jej śmierć, wiosną 1899 roku. Napisała
jego ciotkom Julii i Esterze po pięćset funtów.
Soames zaczął czytać list z pełną wstydu ciekawością, choć pismo niało już prawie
siedemdziesiąt lat, a strony zainteresowane dawno nie syły. Podczas tej lektury ogarnęło go
dziwne uczucie, jakiego się doznaje •ozpoznawszy ślady krwi w tkankach mumii.
Droga moja Hatty! (tak zaczynał się list).
Przypuszczam, że nie będzie Pani bardzo zdziwiona otrzymawszy ode nnie to pismo
(„najwidoczniej nie otrzymała go nigdy" — pomyślał soames), które sprawiło mi wiele
niepokoju, nie należę bowiem do tych ekkomyślnych paniczyków, co to czynią w życiu
najpoważniejsze kroki tez należytego zastanowienia. Jedynie przekonanie, że wchodzą tu v
grę moje najżywotniejsze interesy, nawet moje szczęście i, tuszę sobie, •ównież i Pani
szczęście — skłoniło mnie do skreślenia tych słów. Spodziewam się, że nie byłem natarczywy
w swych atencjach względem Pani, ale też mam zarazem nadzieję, że nie uszło uwagi Pani,
jak wielkie vrażenie wywarły na mnie wdzięki Jej osoby i Jej charakteru oraz że \ wciąż
wzrastającym zainteresowaniem szukam Jej towarzystwa. Nie nogę przeto sądzić, że będzie
się Pani czuła jakkolwiek bądź dotknięta, eśli z całą powagą, wynikłą z długich rozmyślań i
rozważań w głębi nego serca, poproszę Ją o zaszczyt oddania mi swej ręki. Jeżeli będę tak
szczęśliwy, iż spotkam się z Pani zgodą na nasze narzeczeństwo, to lołożę największych
starań, aby zapewnić Pani pomyślne i wygodne )gnisko domowe, otoczyć Ją wszelkimi
względami i okazać się dobrym nałżonkiem! Jak Pani zapewne wiadomo, mam trzydzieści
jeden at, interesy moje rozwijają się i szczęśliwy jestem mogąc Pani oświad-:zyć, iż znajduję
się na drodze do zamożności. Pod materialnym więc vzględem będzie Pani otoczona całym
komfortem, nawet zbytkiem, jaki stotnie, czuję to, Pani przystoi. Jak powiada, zdaje mi się,
markiz klontrose:
31
Tchórzy przed losem i życie pędzi
Mało co warte Ten, co się boi postawić wszystko
Na jedną kartę!
Wspominałem już, że tego kroku nie czynię lekkomyślnie, i jeśli spodoba się Pani, droga
moja Hatty, uwieńczyć powodzeniem moje aspiracje, może Pani, wierzę w to, liczyć na mnie,
iż dam Jej szczęście. Będę jak na rozżarzonych węglach, dopóki nie otrzymam Pani
odpowiedzi, która, spodziewam się, nadejdzie nie później niż jutro. Spieszę wyrazić Pani
pełen oddania podziw i pozostaję, droga moja Hatty,
Pani wiernym i przywiązanym wielbicielem
Tymoteusz Forsyte
Z lekkim uśmiechem Soames upuścił na kolana ten pożółkły list
— o sześć lat starszy od niego — i pogrążył się w zadumie. Biedny Tymoteusz! I nigdy go
nie wysłał. Dlaczego? Nigdy nie spróbował szczęścia. O ile sobie przypomina Hatty
Chessman, dobrze było dla starego kawalera, że się z tego wywikłał. Ze wszystkiego, co
słyszał, Hatty Chessman była swego czasu swawolną kobietką.
A jednak! Tu oto leżał list! Nie zaprzeczony dowód, że stryj Tymoteusz też był kiedyś
człowiekiem. 1851? Rok wystawy międzynarodowej! Tak, mieszkali już wtedy przy
Bayswater Road, Tymoteusz i dziewczęta, Anna, Jula i Estera! Można sobie wyobrazić, co by
to było, gdyby taki list spadł z nieba w owych czasach. Co mogła uczynić Hatty, że on nie
wysłał tego listu? Albo też, co uczynił Tymoteusz? Zjadł coś, co mu nie posłużyło
— wcale by się temu nie dziwił, musiał się czegoś przestraszyć. Na kopercie widniało
nazwisko Hatty, ale brakło adresu. Czy przebywała ona wtedy u nich, czy też... Soames
wiedział, że była w wielkiej przyjaźni z Julą i Esterą! Wsunął z powrotem list do pożółkłej
koperty z monogramem Tymoteusza w owalnym medalionie na odwrotnej stronie, rzucił go
na tacę i zabrał się do dalszego przeglądania papierów pozostałych po stryju.
Halo! A to co takiego?
Trzy cienkie czerwone notesy przewiązane razem na kokardkę kawałkiem brudnej, tęczowej
wstążeczki. Czyje to pismo? Niewątpliwie ciotki Anny, której charakter pisma był
wyrazistszy i równiejszy niż kogokolwiek z rodziny. Pamiętnik, dalibóg, i to dobrze stary!
Zaczynał się od zwiedzenia przez nich „kącika" w listopadzie 1850 roku i ciągnął się aż do
roku 1855, kiedy to stara ciotka Jula poślubiła Septimusa Smalla. Jakaż to musiała być
staromodna gawęda! Ale nagle oczy Soamesa zabłysły znowu na widok pożółkłego listu na
tacy i wziąwszy drugą część pamiętnika zaczął przewracać kartki, póki nie dotarł do kwietnia
1851 roku.
32
3 kwietnia. Wszyscy jesteśmy poruszeni wielką wystawą, która ma być otwarta w Hyde
Parku. James powiada, że nie jest pewny, ale zdaje mu się, iż będzie fiasko. Panuje tam
wielka krzątanina i Park jest po prostu nie do poznania. Poczciwy Tymoteusz jest zupełnie
wytrącony z równowagi. Lęka się, że wystawa ściągnie tu mnóstwo łotrów i cudzoziemców, a
nasz dom może być narażony na włamanie. Tymoteusz stał się teraz bardzo roztargniony i
nigdy nie rozmawia z nami o interesie, ale przypuszczamy na podstawie rzuconej przez
Jamesa w niedzielę uwagi, iż zapewne trudno mu się zdecydować ostatecznie na nowe
wydanie poezji dra Wattsa. Są one bardzo budujące, ale James powiada, że Tymoteusz nie
wie, czy ktoś zechce je obecnie czytać.
„Hm! — pomyślał Soames — gdyby Tymoteusz zdecydował się wtedy wydać na nowo te
okropne wiersze, żałowałby tego niechybnie przez całe życie!" Wzrok jego prześliznął się po
cienkich, wyraźnie zapisanych kartkach, aż natrafił na następujące miejsce:
3 maja. Hatty Beecher („ach, jest nareszcie!") przyjechała 30 kwietnia, żeby spędzić z nami
miesiąc. Jest to bardzo zgrabna dziewczyna i ma śliczne kształty. Poszliśmy wszyscy na
otwarcie wystawy. Były ogromne tłumy, a nasza kochana młoda królowa miała na sobie strój,
w którym wyglądała szczególnie dobrze. Nie zapomnę nigdy tej chwili. Jak ludzie
wiwatowali! Tymoteusz oprowadzał nas, jest, jak się zdaje, zupełnie zadurzony w Hatty i
ledwie śmie na nią spojrzeć. Mam nadzieję, że ona jest naprawdę miła. Estera i Jula nie mogą
się jej dość nachwalic. Dzisiaj poszli wszyscy pospacerować po Parku i przyjrzeć się tłumom
zwiedzającym wystawę, choć pogoda jest wietrzna i słotna. Ale, jak mawiał drogi nasz ojciec,
to tylko „ranne dąsy", niebawem rozpogodziło się i zajaśniało słońce...
7 maja. Poszliśmy wszyscy do opery. Poczciwy Jolyon przesłał nam bilet do swej loży wraz z
żartobliwą uwagą: „Pilnujcie, aby się Tymoteusz nie zakochał w Taglioni, nie byłaby dlań
odpowiednią żoną". Muszę powiedzieć, że istotnie to coś nadzwyczajnego, jak ona się unosi
na jednym palcu, ale Tymoteusza, zda się, absorbowało zupełnie coś innego. Przez cały czas
baletu miał wzrok utkwiony w plecjłch Hatty. Mario był zachwycający, śpiewał jak anioł, nie
słyszałam nigdy nic piękniejszego. Przy wyjściu mieliśmy wielkie trudności. Padał deszcz i
nasze krynoliny zmoczyły się zupełnie. Głupi stangret musiał pomylić Tymoteusza z kimś
innym, nie dostałyśmy wehikułu i trzeba było iść z krużganku pieszo. Ale Hatty była w takim
nastroju, że jej wcale na tym nie zależało. Istna z niej terkotka. Myślę sobie, czy to bardzo
rozsądnie ze strony poczciwego Tymoteusza, że się z nią widuje tak często. Jestem pewna, że
obce jej są wszelkie złe intencje, ale wydaje mi się, że jej suknia wieczorowa była bardziej
wycięta, niż potrzeba. Dałam jej swój szal brukselski.
33
13 maja. Dzisiaj poszliśmy do ogrodu zoologicznego. Hatty nie była tam jeszcze nigdy. Pod
wieloma względami jest zupełną prowincjuszką, ale bardzo szybko orientuje się w sytuacji.
Poczciwy Tymoteusz odbył długą drogę ze swego biura, żeby się z nami spotkać. Lękam się,
iż go pociągnęły tu raczej piękne oczy Hatty niż zwierzęta. Przyznaję, iż zwierzyniec nie
sprawił mi zbytniej uciechy. Publiczność bardzo pospolita, a małpy tak podobne do ludzi i w
swych manierach bynajmniej nie miłe. Hatty chciała koniecznie wsiąść na słonia, a
Tymoteusz musiał oczywiście okazać się kawalerem, ale jestem pewna, że go to naprawdę nie
zachwycało. I istotnie, zasiadłszy za nią w namiociku znosił wstrząsy z tak głęboką powagą,
iż nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Estera zaś śmiała się tak, iż lękałam się o całość
wstążek przy jej kapeluszu. Byłam zmuszona doprowadzić ją do porządku, bo mógł to
spostrzec poczciwy Tymoteusz. Rada byłam, żeśmy się spóźnili na karmienie lwów. Foka
była bardzo śmieszna...
17 maja. James był u nas na herbacie. Opowiedział nam, że Swithin kupił świeżo parę
szpaków, bardzo ognistych koni, i nie wie, co jeszcze może z tego wyniknąć. Gdyby Swithin
zaprosił Hatty na przejażdżkę, James radził jej nie jechać. Ale Hatty rzekła: „Przepadam
wprost za tym". Ma ona z pewnością bardzo dużo odwagi, ale doprawdy skłonna jest do
lekkomyślności. Nie byłam niezadowolona, że Tymoteusz ma sposobność przekonać się, jak
ona lubi przygody, gdyż coraz bardziej czuję, że się nią interesuje. Nie pamiętam, aby
zachowywał się kiedykolwiek tak jak przez te dwa ostatnie tygodnie. A choć ma ona w sobie
wiele powabu, nie wydaje mi się zupełnie, aby mogła być dobrą żoną. Nie potrafię też ukryć
przed sobą, iż ten związek wywołałby zamieszanie w naszym życiu. Ale powtarzam sobie
wciąż, że nie powinnam być egoistką, i gdyby to miało być dla dobra Tymoteusza, zdaje mi
się, iż nie „mrugnęłabym okiem", jak to Mikołaj mawia żartobliwie. Dziewczęta przepadają
za nią i nie mają oczu na te drobnostki, które ja widzę i które mnie niepokoją. Muszę się
spodziewać, że będzie jak najlepiej. Rozmawiałam wczoraj o tym z moim drogim Jolyonem,
jest teraz głową całej rodziny, teraz gdy nie ma już z nami naszego drogiego ojca. Jolyon ma
tyle zdrowego rozsądku. Powiedział, żebym się nie martwiła. Tymoteusz nigdy się nie
zdecyduje „chwycić przynęty". Pomyślałam sobie, że to szczególne wyrażenie.
20 maja. Złożył nam wizytę niejaki pan Chessman. Przyszedł ze Swithinem. Jula uważa, że
był ubrany elegancko, ale co do mnie, nie mam upodobania do tych czarno-białych w dużą
kratę materiałów wełnianych, które, jak się zdaje, stanowią teraz dernier cri1 dla
dżentelmenów. Estera i Hatty nadeszły, kiedyśmy już siedzieli przy herbacie, i pan Chessman
okazywał Hatty wiele względów. Przypuszczam, że nie
1 Ostatni krzyk mody (fr.).
34
będę niesprawiedliwa wobec niej twierdząc, iż rzucała mu spojrzenia, które uważam za
mocno wyzywające. Cieszyłam się, że nie było Tymoteusza. Choć, uczciwie biorąc, nie
wiem, czy nie byłoby może lepiej, gdyby był ją widział. Swithin powiedział, że pan
Chessman spekuluje papierami wartościowymi i jest w tym kierunku bardzo obrotny. Muszę
przyznać, iż według mnie, nadaje się on znacznie lepiej dla Hatty niż Tymoteusz. Więc może
Opatrzność sprawiła, że znalazł się on w naszym domu. Swithin zaprosił ją i Esterę na
czwartkowe posiedzenie w Królewskim Towarzystwie Łuczniczym. Następnie dwo-rował
sobie z Jamesa z powodu nowo nabytych koni i powiedział, że jest starą babą. Nie powtórzę
tego Jamesowi; to by go tylko rozstroiło. Wieczorem po obiedzie czytałam głośno Cowpera
dziewczętom i Tymoteuszowi. Wybrałam jego słynny poemat Zadanie, zaczynający się od
śmiałego wiersza: „Ciebie opiewać chcę, kanapo!" Nie czytałam zbyt długo, gdyż Tymoteusz
wydawał się taki senny: pracuje bardzo ciężko przez cały dzień w swym dusznym biurze.
Muszę powiedzieć, iż Hatty wcale nie zachowywała się dobrze. Robiła za moimi plecami
jakieś grymasy, które widziałam doskonale w lustrze, ale, oczywiście, nie zwracałam na to
żadnej uwagi, bo ona jest naszym gościem. Co do mnie, uważam, iż Cowper bardzo jest
wdzięczny i budujący, choć, prawdę mówiąc, wolę Johna Gilpina od wszystkich jego
poważnych poematów...
23 maja. Wczoraj odbyła się maleńka scena, i wcale już nie jestem pewna, na czym polega
obecnie mój obowiązek. Dziś rano, po wyjściu Tymoteusza do biura, udałam się do jego
gabinetu, aby odkurzyć książki, które kupił wraz z Jamesem, kiedyśmy tutaj zamieszkali.
Każdy z nich nabył kompletną małą biblioteczkę, zawierającą Kosmos Humboldta, Hudibrasa
i wszystkie co cenniejsze dawne dzieła. I kogóż tam zastałam? Hatty, siedzącą w fotelu
Tymoteusza i czytającą książkę, w której od razu rozpoznałam jeden z małych oprawnych w
skórę tomików lorda Byrona.^Była tak pogrążona w lekturze, iż zauważyła mnie dopiero, gdy
stanęłam tuż obok niej. Doznałam po prostu wstrząsu przekonawszy się, iż czytaną przez nią
książką jest ów okropny Don Juan, o którego tyle było wrzawy. Hatty nie próbowała nawet
ukryć tego, lecz odezwała się złośliwie:
— Kto by też mógł pomyśleć, że Tymoteusz posiada tę książkę! Zdaje mi się, że się
uniosłam i rzekłam ostro:
— Uważam, droga moja Hatty, iż nie jest rzeczą właściwą przychodzić do pokoju
mężczyzny, siadać w jego fotelu i czytać podobną książkę. Nie spodziewałam się tego po
tobie!
Na to ona odparła nieuprzejmie:
— Jak to? Czytałaś tę książkę?
— Oczywiście, że jej nie czytałam — rzekłam.
— W takim razie — powiada zuchwale — co ty możesz o niej wiedzieć?
35
— Jest rzeczą powszechnie znaną — mówię — że to książka nie dla panien.
Hatty potrząsnęła głową, czerwona jak burak. Lecz ja stałam dalej, patrząc na nią, tak że
wreszcie wstała i odłożyła książkę tam, skąd ją wzięła. Przeszło mi przez myśl, aby
skorzystać z tej sposobności, lecz przypomniałam sobie w porę, że ona nie ma matki i jest
naszym gościem, rzekłam więc tylko:
— Wiesz dobrze, droga Hatty, że Tymoteusz nie lubi, kiedy się bierze jego książki.
Ona zaśmiała się i powiedziała złośliwie:
— Nie, one nie wyglądają na to, aby były przeznaczone do czytania. Coś mnie korciło, ale
się pohamowałam. Ostatecznie jest młoda i pełna
temperamentu i sądzę, że nasz mały dom wydaje się jej z pewnością zbyt spokojny. Hatty
wybiegła z pokoju i już jej nie widziałam. A teraz nie mogę się zdecydować, czy mam o tym
powiedzieć Tymoteuszowi. Jestem pewna, że jest on poważnie epris1. Kiedy sądzi, że go nikt
nie widzi, spogląda na nią bezustannie, gryzie sobie palce i od pewnego czasu nie odpowiada
na nasze pytania. Wydaje się, doprawdy, że wcale nie słyszy tego, co się doń mówi.
Powiedziałabym mu od razu, gdybym wiedziała, jak to przyjmie. Ale mężczyźni są tacy
śmieszni, i kto mi zaręczy, że to właśnie nie rozpali go bardziej jeszcze, zamiast go uspokoić.
Jakkolwiek bądź, czuję coraz więcej, że Hatty nie byłaby dlań wcale idealną towarzyszką.
Jemu przydałaby się bardziej kobieca istota, a zwłaszcza taka, która by się zeń nie śmiała.
Wydaje mi się, że trzeba czekać, co czas przyniesie, jak mawiał często drogi nasz ojciec... ,
25 maja. Swithin zabrał dziś wieczór swoją karetą Esterę i Hatty. Były u niego na obiedzie, na
który zaprosił też pana Chessmana oraz państwo Traguair. Tymoteusz wyglądał jak chmura
gradowa, przez cały wieczór siedział z miną grobową, a kiedy dziewczęta wróciły do domu w
różowych humorach, zauważyłam, że był tak podniecony, iż przez omyłkę przysunął Hatty
swoją szklankę z ponczem. Odchodząc do swego pokoju zostawiła ona na poręczy krzesła
swój szal, a kiedy Tymoteusz pochwycił go, aby jej odnieść, spostrzegłam, iż go przytknął do
nosa. Bardzo się lękam, że ona w nim obudziła zgoła nie najszlachetniejsze porywy. To jest
powodem, że trudno mi bardzo poruszyć pewne sprawy. Mam wrażenie, że pana Chessmana
zesłała tu Opatrzność. Badałam szczegółowo Esterę na ten temat i, wedle jej słów, on i Hatty
zapłonęli ku sobie. Nie sądzę, opierając się na twierdzeniu Swithina, żeby pan Chessman był
tak dobrze sytuowany jak drogi Tymoteusz, który odznaczał się zawsze wielką oszczędnością,
a teraz robi doskonałe interesa na elementarzach szkolnych. Jestem pewna, że pan Chessman
nie jest dostatecznie zabezpieczony, ale oddając Hatty sprawiedliwość uważam, iż nie kieruje
się ona materialnymi pobudkami. Wszystko to
1 Zajęty nią (fr.)
36
jest mocno denerwujące i mogę tylko modlić się o to, aby sprawy przybrały jak
najpomyślniejszy obrót.
28 maja. Tymoteusz zawiadomił mnie dziś listownie, że wyjeżdża do Brighton odetchnąć
nieco morskim powietrzem i nie wróci przed upływem dwóch tygodni. Trudno sobie
wyobrazić, jaką mi to sprawiło ulgę, gdyż po tym, co zaszło poprzedniego wieczora, lękałam
się, czy nie jest moim obowiązkiem — wkroczyć. Muszę więc przypuszczać, że Tymoteusz
wie, co miałam mu do powiedzenia, i że wszystko zostało jak najlepiej załatwione. Udał się
wehikułem na stację i odjechał najwcześniejszym pociągiem, nie pożegnawszy się i właściwie
nie widząc nikogo z nas. Muszę wyłożyć wszystko, co się stało, możliwie najdokładniej.
Wczoraj wieczorem państwo Traąuair zaprosili Hatty do siebie na obiad, a następnie na operę
do swej loży. My czworo zjedliśmy spokojnie w domu obiadek, w swoim własnym gronie po
raz pierwszy od przyjazdu Hatty. Kucharka zrobiła szczególnie smaczną leguminę, a pieczone
grzanki były tak dobre jak nigdy. Tymoteusz wydobył butelkę specjalnego brunatnego sherry
i własnoręcznie napełnił nam kieliszki. Po czym, podniósłszy swój, przymknął' oczy i rzekł:
„No, za zdrowie piękności i ogniska domowego!" Wyglądał przy tym niemalże swawolnie.
Ale po obiedzie był bardzo roztargniony i oddalił się do swego gabinetu. Muszę wyznać, że to
mnie zaniepokoiło, nigdy bowiem nie widziałam, aby wzniósł jakiś toast lub w ten sposób
mrużył oczy. A wiedząc to, co wiedziałam, nie mogłam oprzeć się obawie, że postanowił
oświadczyć się. Grałyśmy przez jakiś czas w bezika, Jula i ja, i stawałam się coraz to
niespokojniejsza, kiedy zaś wniesiono poncz, zaniosłam Tymoteuszowi szklankę do jego
gabinetu. Siedział przy biurku gryząc obsadkę i utkwiwszy wzrok w suficie. Zauważyłam, że
musiał podrzeć jakiś list. Dokoła leżały jeszcze jego szczątki, a gdy odważyłam się podnieść
jeden z nich, aby go rzucić do kosza, ujrzałam na nim wyraz „Hatty". Moje wejście
zdenerwowało widocznie Tymoteusza.
— Czego tu szukasz, Anno? — zapytał. — Jestem zajęty.
Po czym znów pogrążył się w myślach. Nie wiedziałam po prostu, co mam właściwie
uczynić. Wyszłam więc i usiadłszy w salonie czekałam, aż on pójdzie na górę. Dziewczęta
udały się już na spoczynek, a ja usiadłam z robótką przy oknie — noc była taka ciepła.
Wyznaję, iż siedząc tak modliłam się. Tymoteusz zawsze był moim ulubieńcem, odkąd
umarła nasza droga matka wydając na świat Zuzannę, i przerażała mnie myśl, że mógł
uczynić kjok, który by sprowadził nań nieszczęście. Nie wyobrażałam sobie, aby mógł
napisać do Hatty i podrzeć coś innego niż list z oświadczynami. Twarz miał zgorączkowaną,
a wzrok jakiś szklany. Musiałam przesiedzieć przy oknie dosyć długo. Na Bayswater Road
było zupełnie cicho, światła na wystawie w Parku płonęły tak ładnie, a na niebie migotały
gwiazdy — zawsze wydawały mi się
37
cudowne, jasne i takie dalekie. Nie mogłam należycie pracować myśląc o poczciwym
Tymoteuszu. On długo nie udawał się na górę, choć było coraz później. Wiedziałam, że
czeka, aż Hatty wróci do domu, aby jej osobiście doręczyć napisany przez siebie list.
Ogarnęła mnie wprost rozpacz, aż wreszcie pomyślałam sobie: „Kiedy Hatty wróci, pójdę
sama otworzyć jej drzwi, może Tymoteusz pozwoli mi rozmówić się z sobą, zanim «wykona
skok», jak mówił James". Nerwy miałam napięte niczym struny, wreszcie wzięłam tom
wierszy pana Cowpera i próbowałam uspokoić się nieco. Powozy i dorożki wracały teraz
ulicą, wioząc ludzi z wystawy i teatrów do domu — wiedziałam, że niedługo wypadnie mi
czekać. Czytałam właśnie te dowcipne wierszyki O wysokiej cenie ryb, kiedy ujrzałam, jak
przed naszymi drzwiami zatrzymała się dorożka. Przyznaję, że czułam się jak uderzona
obuchem i musiałam przetrzeć oczy, byłam bowiem pewna, że Traąuairowie odwiozą Hatty
swoim powozem. Naprzód wysiadł mężczyzna w narzutce teatralnej i cylindrze, po czym
widziałam, jak zupełnie zdecydowanie pomógł Hatty wydostać się. Postawiwszy ją na ziemi
podniósł jej rękę do ust i pochwyciłam rzucone mu przez nią szczególne spojrzenie. Wreszcie
wsiadł z powrotem do dorożki i odjechał. Był to pan Chessman. Zrazu czułam się tak
odrętwiała na myśl, że ona odbyła całą drogę z opery sama z nim w powozie, iż nie mogłam
się ruszyć. A potem zastanawiałam się, czy Tymoteusz również widział to, co ja widziałam.
W najwyższym podnieceniu zbiegłam po schodach do hallu. Drzwi do jego pokoju były
zamknięte, a dzwonek rozlegał się przy wejściu. Tymoteusz nie wyszedł, musiał więc, jak
uważałam, widzieć wszystko. Lękam się, iż uczyniłam coś wysoce niewłaściwego: stanąwszy
pod jego drzwiami nasłuchiwałam. Według swych własnych uczuć mogłam wy wnioskować,
jak musiała nim wstrząsnąć okoliczność, że kobieta, której miał zamiar się oświadczyć,
jechała sama wieczorem z prawie obcym mężczyzną jednym z tych nowych wehikułów, tak
bardzo sprzyjających intymności. Usłyszałam jakiś szmer, jak gdyby ktoś dyszał niezmiernie
ciężko — była to straszna chwila. I w obawie, żeby nie uczynił czegoś gwałtowniejszego,
pobiegłam otworzyć frontowe drzwi. Przede mną stała Hatty z chłodnym wyrazem. Bogu
dziękuję teraz, że nic jej nie powiedziałam, ale ona musiała wyczytać w mojej twarzy, że
wiem wszystko.
— No — rzekła zuchwale — jesteśmy więc tu znowu! Świetnie spędziłam czas! Dobranoc,
panno Forsyte!
I pobiegła na górę. Serce moje krwawiło z powodu Tymoteusza. Znów nasłuchiwałam pod
jego drzwiami i mogłam rozróżnić jego kroki przemierzające pokój tam i z powrotem,
rzekłbyś, dziki zwierz w klatce. Długo chodził w ten sposób, bo choć uczuć swych nie
uzewnętrzniał, były one zawsze bardzo głębokie. Trudno sobie wyobrazić, jakiej doznałam
ulgi słysząc nagle, że zaczął pogwizdywać coś wesołego. Domyśliłam się więc, że najgorsze
już przeszło. I choć Tymoteusz przechadzał się jeszcze
38
w dalszym ciągu, przekradłam się na górę cicho jak myszka. Jestem pewna, że słusznie
postąpiłam w tym wypadku, uważając, że rozwaga jest główną podstawą męstwa. Tymoteusz
nie znosi po prostu, aby go ktoś widział w stanie podniecenia, to wprawia go niemal w szał.
Znalazłszy się w swoim pokoju padłam na kolana i podziękowałam Panu Bogu za to
opatrznościowe zrządzenie losu, jakkolwiek myśląc o tej jeździe Hatty dorożką czuję, że
drogi Opatrzności są zaiste niezbadane. Wielką ulgę sprawia mi świadomość, że Tymoteusz
jest teraz w Brighton, zażywając zdrowego powietrza morskiego i wszelkich rozrywek...
I czerwca. Hatty odjechała dzisiaj. Byłoby mi przykro powiedzieć, iż uważam ją za
lekkomyślną, pewna jestem, że w gruncie rzeczy ma ona dobre serce. Ale muszę przyznać, że
jej wpływ na Julę i Esterę był niepokojący — oczywiście jest ona młodsza od nich, a
dzisiejsza młodzież nie odznacza się wcale odpowiednim zachowaniem i ma bardzo małe
poczucie obowiązku czy po prostu dobrych manier. Trudno mi, doprawdy, wybaczyć jej
złośliwą uwagę wypowiedzianą w ostatniej chwili:
— Powiedz Tymoteuszowi, że przykro mi, jeżeli nadszarpnęłam jego słabe nerwy.
Po czym umknęła szybko, zanim mogłam zdobyć się na odpowiedź...
6 czerwca. Tymoteusz jest wciąż w Brighton. Estera miała od niego wczoraj list, w którym
donosi, iż odbył Wycieczkę aż na Devil's Punchbow, co mu wpłynęło dodatnio na wątrobę.
Oglądał też tresowane pchły oraz akwarium. Pisał, że i Swithin przyjechał tam swymi
nowymi szpakami, ale on* Tymoteusz, niezbyt się nimi zachwyca — oczywiście nie zna się
na koniach tak jak Swithin. W liście swoim nie wspomina ani jednym słowem o Hatty, mam
więc nadzieję, że rana zaczyna się zabliźniać! Dziś po południu przyszedł Jolyon —
dziewcząt nie było właśnie w domu — i mówił mi, że kupił obraz Holenderskie łodzie
rybackie o zachodzie słońca; jaki on ma trafny sąd! Był tak szczery, że zwierzyłam mu się o
Tymoteuszu i Hatty. Zmrużywszy oczy rzekł:
— Hm! Tymoteusz był w opałach. Doprawdy, utrafił w sedno rzeczy...
II czerwca. Wszyscy mówią, że wystawa to bardzo udana impreza mimo tylu cudzoziemców,
których tu ściągnęła. Książę Albert stał się bardzo popularny. Estera otrzymała dziś rano list
od Hatty. No, no, pan Chessman oświadczył się jej. Jaka to ulga! Niezależnie już od drogiego
Tymoteusza ciążyło mi na sumieniu, że ona zachowywała się tak będąc w gościnie u nas. A
teraz, kiedy Tymoteusz wraca już do domu, będzie wszystko dobrze, jeżeli tylko te nowiny
nie rozjątrzą jego rany...
Soames upuścił małą czerwoną książeczkę i wziął pożółkły list. Ważył w ręku tę cienką i
nieco zatłuszczoną ćwiartkę papieru. Więc to było tak! Zachichotał z cicha. Stare dziwadła!
Ale nagle odezwał się w nim odruch lojalności. Nikt prócz niego nie powinien się z nich
śmiać! Nikt, na Jowisza! I chwyciwszy zeszyt oraz list rzucił je po kolei w ogień.
%onkury o ciotkę Juk
Wojnę krymską i małżeństwo Septimusa Smalla z panną Julią For-syte, dwa wydarzenia,
które wypadły w roku 1855, połączył piknik na wodzie urządzony na cześć „bohatera",
majora Smalla, młodszego brata Septimusa, rannego w nogę. Architektura związała
niewątpliwie Septimusa z rodziną Forsyte'ów, był on bowiem wspólnikiem firmy Dew-
bridge, Smali i Keyman, której specjalność stanowiło budownictwo w stylu gotyckim, modne
wówczas na wyspach brytyjskich. Roger Forsyte miał w związku z swym zawodem —
nabywaniem nieruchomości — wiele do czynienia z tą firmą, która wykonała dlań plany
domów na terenach wybranych w Kensington, wówczas oddalonym jeszcze przedmieściu.
Roger odwiedzał od czasu do czasu Septimusa Smalla w niedzielę w jego willi nadbrzeżnej w
Twickenham, aby wykończyć plany przy cygarze i kieliszku wina. Po jego ślubie w roku
1853 towarzyszyła mu żona i obaj panowie zabierali ją na przejażdżki łódką, wiosłując tak,
jakby byli na morzu. Panowie nosili długie bokobrody, białe spodnie i niskie, szerokoskrzydłe
kapelusze słomkowe, zaś śliczna i*drobna pani Forsyte sterowała, a jej krynolina zakrywała
rufę i część łodzi. Podczas tęgiej zimy w roku 1854 Septimus, człowiek słabej kompleksji,
zapadł przez nieostrożność na bronchit. Wyszedł z choroby z długą brodą oraz kaszlem, który
mu zjednał później ze strony młodych „Rogerów" przydomek: „pastylka od kaszlu". Zjawili
się oni na horyzoncie między rokiem 1853—1862, a George, wynalazca przydomka, należał
do rocznika 1856. Niewątpliwie ta to właśnie długa broda i kaszel zdobyły Sep-timusowi
serce Julii, do tego czasu po prostu „ciotki Juli", gdyż tylko młody Jolyon, młody Roger,
młody Mikołaj, Ernest i.St. John Hayman znajdowali się już na świecie i co najwyżej byli
jeszcze w kołysce. Kiedy po latach dowiedziała się ona, że drogiego Septimusa przezywają w
rodzinie „pastylką od kaszlu", omal nie zemdlała.
40
W roku 1855, mając lat czterdzieści, odznaczała się różową cerą i swoistym wdziękiem. Ale
zaprzeczyłaby energicznie uwadze, jaką niejednokrotnie wypowiadał Roger do swej żony:
„Jula ma zamiary względem Sępa". Co za pomysł! Ona ma zamiary, rzeczywiście, kiedy tu
chodziło całkowicie o jego dobro, a najmniejszy jego kaszel budził w niej pełne rozkosznego
drżenia współczucie. On tak bardzo potrzebował kogoś, kto by się oń troszczył i baczył, by
się pilnował w nocy, kto by pielęgnował jego brodę, tak imponująco po męsku spadającą mu
na pierś. Przykrość sprawiała jej myśl, że ktoś o wyglądzie tak interesującym, niemal
dorodnym, mógł być, jak twierdził Roger, niewzruszonym kawalerem. Jej siostra Zuzanna, o
siedem lat młodsza od niej, była już trzy lata zamężna za Johnem Haymanem i opowiadała jej
zawsze, jak John podziwiał ją w tej lub innej sukni, a raz posunął się do aluzji, iż najwięcej
woli ją bez niczego — jakież to śmiałe ze strony Zuzanny!
Kiedy w lipcu 1855 roku zaproszono ją wraz z Rogerem i jego żoną na ten piknik na wodzie,
była bardzo podniecona i wiele czasu poświęciła swej toalecie. Zjawiła się wreszcie w
różowym kolorze, z zielonymi wstążkami przy kapeluszu i nowiutkiej krynolinie. Roger,
mieszkający wówczas przy Bayswater w domu, który zamierzał sprzedać niebawem z
umiarkowanym zyskiem — dopiero w roku 1869 zainstalował się na stałe przy Princes Gate
— przyjechał po nią swoim powozem zupełnie nowomodnego typu, zwanym „Victoria"
(Roger był zawsze taki niezwykły i ludzie uważali go za ekscentryka). W drodze do
Twickenham musiał siedzieć tyłem do koni na wąskiej ławeczce, która znajdowała się poniżej
wysokiego kozła, przymocowana żelazną podpórką. Było mu tam tak niewygodnie, że
wszyscy troje doznali ulgi przybywszy wreszcie na miejsce. Poczciwy pan Smali powitał ich
przy bramie; wyglądał imponująco w kapeluszu chroniącym od słońca i białych spodniach —
„kaczych szczudłach", jak je określił Roger, zawsze taki sam kpiarz. W ręku trzymał pęk
goździków. „To dla pani, panno Julio", rzekł podnosząc je uroczyście do samego jej nosa.
Wpięte w jej szal kwiaty wyglądały znakomicie na tle sukni i bardzo pachniały. Wszystko
byłoby doskonale, gdyby Roger parokrotnie nie mrugnął szybko okiem. Jak gdyby!... Potem
wszyscy udali się do domu, aby powitać majora Smalla i coś przekąsić przed wyruszeniem
nad rzekę.
„Pastorowa Willa" (ciotka Jula przemianowała ją potem na „Słoneczną") nie była zbudowana
przez firmę Dewbridge, Smali i Keyman. Utrzymana w stylu epoki króla Jerzego,
dwupiętrowa, miała oszklone drzwi, wychodzące z salonu na murawę, tuż obok przepływała
rzeka, a naprzeciwko znajdowała się mała wysepka. W salonie były cztery osoby, tak że
razem uczestniczyło w pikniku osiem osób: major Smali, dorodny, brodaty jegomość o
sztywnej nodze, w garniturze z surowego jedwabiu, Hatty Chessman, jak zawsze dusza
każdego towarzystwa,
41
i — „któż jeszcze, jak sądzisz, moja droga?" — August Perry, niemal już sławny dzięki swym
zachwycającym książkom łączącym muzykę z rymami oraz swym recytacjom towarzyskim.
On to właśnie był twórcą tego ronda, które stało się tak popularne:
Na łódź! Dalej wiosła, stery, Niech panuje humor szczery, Zaśpiewajmy wraz Down-derry!
Ostatni wiersz miewał czasem dowcipne warianty, np.: „Będziemy śpiewać i pić sherry" albo:
„Niech nam żyje Gucio Perry!"
Siedząc na obitym kretonem krześle z kieliszkiem sherry-cobbler w ręku i wazonem lawendy
tuż obok, Jula nie mogła powstrzymać się od patrzenia raz po raz na panią Augustową Perry,
zastanawiając się po trosze, czy sprawi jej przyjemność być żoną tak popularnego i tak
poszukiwanego człowieka jak Gucio Perry, który grał też na gitarze. Miała nadzieję, że Roger
nie znajdzie się w tej samej łodzi co ona — tak lubił się przekomarzać — zwłaszcza jeśli tam
będzie ich drogi gospodarz. Spodziewała się również, że zauważył on ożywioną rozmowę,
jaką prowadziła z majorem Smallem. I doprawdy był to zaszczyt toczyć z nim gawędę, bo
ostatecznie to on miał sztywną nogę i był bohaterem, ale przez cały czas udawało się jej mieć
baczenie na kochanego gospodarza, i spostrzegła, że był trochę niespokojny. A potem
wszyscy skierowali się poprzez gazony ku dwóm łodziom, które wyglądały tak wdzięcznie z
pasiastymi poduszkami i brązową politurą. Chwila szczególna — Jula nie wiedziała, do której
łodzi ma wejść, a August Perry nie przestawał sypać żartami. Ale pan Septimus ujął ją
delikatnie, a zarazem mocno za ramię powyżej łokcia i skierował ku łodzi, w której usiadła
żywo obok swej szwagierki na rufie.
— Moja droga — rzekła — spodziewam się, że nie każą mi sterować. To taka wielka
odpowiedzialność.
— O! Ja będę sterowała, droga Julo — odparła szwagierka. Siedziały tak stykając się
krynolinami i — o, radości! — kto wsiadł do
łodzi jak nie drogi pan Septimus i August Perry. Nie mogła powściągnąć uśmiechu, kiedy ten
pocieszny Gus rzekł:
— Ściągnę surdut, Sep.
A pan Septimus, zawsze rycerski, zapytał:
— Czy panie pozwolą? Oczywiście, pozwoliły!
Zrzucili więc obydwaj surduty i umieścili wiosła w dulkach. I łódka pomknęła naprzód. Było
cudownie! Julia czuła, bądź co bądź, że nie tylko ona, lecz i ta kochana Maria, taka milutka,
siedząca obok niej, rada była, że w ich łodzi nie znajdował się poczciwy Roger (choć przecież
był jej mężem). Jak wspaniale wiosłowali, niemal do taktu! August Perry — ze swoją okrągłą
twarzą, zupełnie wygolony — rzucał ciekawe spojrzenia
42
spoza pleców pana Septimusa i robił takie zabawne uwagi. A potem naumyślnie puścił wiosło
i zsunął się na dno! Ile tam było śmiechu — tak śmiesznie wyglądał! Naprzód płynęli
przeciwko prądowi, potem — z prądem, woda była taka zielona, a łabędzie takie białe. W
końcu przybili do małej wysepki na wprost „Pastorowej Willi", gdzie znalazły się zapasy
piknikowe, kto by się spodziewał! Wszystko tak cudownie obmyślone i tak było
romantycznie pod wierzbami! Rozpostarto koce, August Perry ujął gitarę — zupełnie jak na
obrazie Watteau.
Lunch okazał się wyśmienity. Sałatka z homarów, pieróg z gołębi, ciasto ponczowe, maliny i
szampan. Znalazły się talerze i łyżki, widelce i serwetki, a z boku przyglądał się temu milutki
piżmowiec. Nigdy jeszcze Julia nie cieszyła się tak jak wtedy i doznała doprawdy głębokiej
ulgi na widok majora Smalla flirtującego na zabój z Hatty Chessman. Być obsługiwaną przez
kochanego gospodarza — zaszczyt to nie lada, a Roger i Gus Perry tacy byli zabawni.
Wszystko razem okazało się zachwycające. Kiedy po skończonym lunchu panowie zapalili
cygara, zaintonowano wspólnie czarujące ronda: Na łódź, na łódź! Trzy ślepe myszki, Biały
piasek, szary piasek. Głos pana Septimusa brzmiał tak męsko i głęboko, niemal jak organy.
Potem bawiono się w chowanego. Każdemu po kolei dano pięć minut na ukrycie się przed
innymi — jaki dowcipny i ciekawy pomysł! Julia schowała się w krzakach wierzbiny i kto —
jak też myślicie —ją znalazł? Pan Septimus, i był taki zdumiony! Kiedy już przeszła kolej
wszystkich, okazało się, że czas na herbatę, i nie lada była sprawa z ugotowaniem wody w
kociołku. Roger, oczywiście, zaproponował — to do niego podobne! — by zostawić tu
kociołek i pójść na herbatę do domu, ale to by popsuło cały romantyczny nastrój. A kiedy
woda wreszcie się zagotowała, byłaby wyborna herbata, gdyby nie zalatywała dymem. Ale
nikt się tym nie przejmował, bo to przecież był piknik! Wreszcie nadeszła chwila, kiedy
sześcioro innych weszło do łodzi i odpłynęło. Wydawało się to czymś wprost
opatrznościowym. Wówczas ona wraz z kochanym gospodarzem pomagała służącym
spakować wszystko, aby drugą łodzią zawieźć z powrotem do domu. Podczas tego Julia
zauważyła, że Septimus zakaszlał kilkakrotnie. •
— Jestem pewna, drogi panie Septimusie — rzekła — że tu dla pana zbyt wilgotno o tak
późnej porze. Już po szóstej.
Jak życzliwie przyjął tę uwagę.
— Usiądźmy sobie na murawie, panno Julio — rzekł — i czekajmy na powrót tamtych.
Usiedli więc pod cedrem, gdzie panował cudowny chłód i było zupełnie zacisznie, gdyż
gałęzie spuszczały się bardzo nisko. Julia doznawała wprost uczucia jakiegoś niepokoju,
siedząc tu tak z nim sama po raz pierwszy. Ale on był taki poprawny i rozmawiał z nią o
Southeyu. Czyjej się podoba jego poezja? On osobiście woli Miltona.
— Muszę się przyznać, panie Septimusie — rzekła — że nie czytałam
43
Raju odzyskanego, ale Milton jest bez wątpienia wielkim poetą, taki dźwięczny.
— A co pani sądzi o twórczości Wordswortha, panno Julio?
— Och, ja uwielbiam pana Wordswortha! Czuję, że musiał mieć niezwykle szlachetny
charakter.
Mówiąc to nie mogła się oprzeć ciekawości, czy też zapyta ją o poezję Byrona. Gdyby to
uczynił, odważyłaby się odpowiedzieć: „Tak, czytałam!" Nie chciała bynajmniej mieć przed
nim jakichkolwiek sekretów, a lektura Childe Harolda i Giaura wywarła na niej tak silne
wrażenie! Oczywiście, lord Byron nie odznaczał się dobrymi zasadami, ale była pewna, iż
drogi pan Septimus nie potrafi jej w żaden sposób podejrzewać o czytanie nieodpowiednich
książek. W gabinecie Tymoteusza było kilka tomów Don Juana. Estera czytała to i była
przerażona. A kiedy z jego strony nie padło oczekiwane pytanie, doznała rozczarowania. To
by ich niewątpliwie znacznie, zbliżyło ku sobie. Czuła jednak, że ten temat onieśmielał go —
zapytał natomiast, czy lubi powieści Karola Dickensa.
— Oczywiście — odparła — to utalentowany pisarz, ale uważam, że on opisuje bardzo
osobliwe typy, z zupełnie pospolitej sfery. A w Klubie Pickwicka tyle się mówi o piciu
alkoholu, choć, wiem to dobrze, książka podoba się wielu osobom. Czy pan się zachwyca
Klubem Pickwicka, panie Septimusie?
— Nie, panno Julio. Ta książka wydaje mi się niezmiernie ekstrawagancka.
Czas w cieniu cedru upływał tak szybko i byłoby zupełnie dobrze, gdyby komary nie cięły jej
okrutnie przez pończochy — nie mogła, oczywiście, się drapać ani nawet zawołać: „O!" Była
niezmiernie ciekawa, czy jego również cięły. Im dłużej siedzieli, tym bardziej czuła, jak mało
troszczy się on o siebie — nie miał nawet szala mimo wieczornego chłodu. Potrzeba mu
koniecznie kogoś, kto by się nim opiekował. Komary cięły w dalszym ciągu, a ona
uśmiechała się, a łódź mknęła z powrotem. August Perry zaś śpiewał przy gitarze. Jakiż z
niego był miły gawędziarz! I jak było romantycznie — muzyka na wodzie!
A potem skończyło się wszystko i sama z drogą małą Mary pojechała do domu ,,Victorią",
Roger odmówił tym razem zajęcia miejsca na nędznej ławeczce tyłem do koni i wsiadł wraz z
Hatty Chessman do jej karetki. Co za ulga! Popołudnie przeszło tak... tak świątecznie, że Julia
nie chciała znosić z tego powodu przycinków...
Tego wieczoru siedziała długo przy oknie na Bayswater Road, myśląc o brodzie Septimusa i o
tym, czy też kiedy się ośmieli nazwać go „Sępem", czy on zwróci się do niej z prośbą w
sprawie odwiedzenia jej starszego brata, drogiego Jolyona — teraz kiedy ich ojciec nie żyje...
A potem zaczęła się ich korespondencja — to było zachwycające przeżycie. Listy jego
zawierały od czasu do czasu gałązkę lawendy
44
—jego ulubione perfumy. Były to wspaniałe listy, pisane przez architekta i człowieka pełnego
wzniosłych zasad, i tak subtelnego. Od czasu do czasu miała istotnie wrażenie, jak gdyby
odznaczał się on nadmierną subtelnością, gdyż często czytała biblijne formuły ślubne i
myślała o ich znaczeniu — kto by tego nie uczynił? Ze swej strony starała się nie być w
listach pochopna do plotek, lecz iść śladem Marii Edgeworth. Przez cały ten czas robiła dla
niego szal na drutach. Miał to być sekret i praca odbywała się w jej sypialni, bo gdyby to
spostrzegł Tymoteusz, zapytałby na pewno: „Czy to dla mnie?" A może też dodałby: „Nie
potrzebuję tak dużej rzeczy". A w razie jej odpowiedzi: „Nie, to nie dla ciebie", byłby się
zdenerwował i chciałby wiedzieć, dla kogo to przeznaczone — czego ona żadną miarą nie
mogłaby zdradzić.
W sierpniu pojechali wszyscy (Anna i Estera, ona i Tymoteusz) do Brighton odetchnąć
morskim powietrzem i w jednym z listów wspomniała o tym przypadkiem Septimusowi —
zawsze Septimus zajmował jej myśli. Można sobie wyobrazić jej zdumienie, kiedy na trzeci
dzień ujrzała go siedzącego na molo. Na ten widok oblała się rumieńcem. Tymoteusz
zatrzymał się z nagła.
— Jak to?! To jest Sep Smali! Już mnie nie ma!
Tym okazał, jak mało orientował się w sytuacji, inaczej bowiem nie pozostawiłby jej z nim
samej. Jaką rozkoszną godzinę spędziła przy jego boku, wsparta na balustradzie. Znał się tak
dobrze na wszystkich sprawach, zbierał i suszył morszczyznę i nie znosił śpiewaków
ulicznych uczernionych na Murzynów. Powiedział jej również, iż powietrze morskie jest
bardzo skuteczne na jego kaszel, i była pewna, że zauważył jej kapelusz, gdyż rzekł takim
rozmarzonym głosem: „Panno Julio, przepadam za tymi okrągłymi kapeluszami, jakie się
teraz widzi, a woale na nich wyglądają zachwycająco". Jej woal muskał niemal jego policzek.
Wszystko to było takie miłe i rozkoszne. Pragnęła zaprosić go do siebie do hotelu na lunch,
wtedy mogłaby doręczyć mu szal i powiedzieć: „Mam dla pana maleńką niespodziankę, drogi
panie Septimusie", i zarzucić mu szal na szyję. Ale czuła, że to sprawi szczególne wrażenie.
Byłoby rzeczą okropną, gdyby Tymoteusz dał folgę swemu rozdrażnieniu — nieraz czynił to
już, zwłaszcza kiedy musiał czekać na posiłki. Gdyż, oczywiście, ani on, ani droga Anna, ani
nawet Estera nie wiedzieli nic ojej uczuciach w stosunku do drogiego „Sępa", tak że na ogół
lepiej było nie zapraszać go. I oto — po prostu coś opatrznościowego! — on zapytał, czy
może jej towarzyszyć do hotelu, i cóż mogła mu odpowiedzieć ponadto, że będzie
zaszczycona! Miał taki arystokratyczny wygląd, idąc obok niej, z tą swoją okazałą brodą,
muślinową wstążką dookoła kapelusza i białym parasolem z zieloną obwódką. Miała
doprawdy nadzieję, że ludzie pomyślą sobie: „Jaka dystyngowana para!" Wiele nadziei
przewijało się przez jej mózg, kiedy tak szli wzdłuż wybrzeża patrząc na prosty lud jedzący
ślimaki i wdychając smołową woń łodzi. I wzbierało w niej jakieś tkliwe
. 45
uczucie, tak że nie mogła się powstrzymać od zwrócenia jego uwagi na morze, zupełnie
błękitne i uwieńczone bielą niedużych fal.
— Tak bardzo lubię naturę — rzekła.
— Ach, panno Julio! — odparł. Słowa jego zapamiętała na zawsze. — Piękności natury
przewyższa jedynie tylko piękno... och, muszka wpadła mi w oko!
— Drogi panie Septimusie, pozwoli pan, że ją usunę rogiem mojej chusteczki.
Pozwolił. To zabrało jej wiele czasu, on zaś trzymał się dzielnie, otwierając szeroko oko. A
kiedy wreszcie wyjęła czarny drobiażdżek, spojrzeli nań oboje i zdawało jej się, że bardzo ich
zbliżył, jak gdyby patrzyli sobie wzajem w dusze. Jaka cudowna chwila! A potem — serce jej
biło bardzo mocno — on ujął jej rękę. Zadrżały pod nią kolana. Podniosła wzrok ku jego
twarzy, takiej szczupłej, wzniosłej i niespokojnej. Tam gdzie się oko załzawiło, widniała
jeszcze wilgotna smuga. I na jej zaróżowionej twarzy o pulchnych, odętych wargach, w jej
jasnoszarych oczach pojawił się jak gdyby wyraz uwielbienia. Podniósł z wolna jej rękę aż do
swojej brody i nachylił ku niej usta. Pomyśleć tylko! Na esplanadzie! Odczuła w sobie jakąś
miękkość i słodycz. Usta jej zadrżały, a z oczu potoczyły się dwie duże łzy.
— Panno Julio — rzekł — Julio, czy mogę mieć nadzieję?
— Drogi Septimusie — odparła — oczywiście, może pan.
I jak gdyby przez mgłę ujrzała jego muślinową wstążkę powiewającą na wietrze, a stojący w
pobliżu jakiś prosty człowiek przestał jeść i wpatrzył się w nią jak w tęczę.
({Mikołaj - król (1S64)
Pod koniec siódmego dziesięciolecia ktoś wypowiedział kiedyś uwagę: „Mikołaj For syte to
najzdolniejszy człowiek w Londynie". I z tym oświadczeniem zgadzali się po większej części
ci, którzy go obserwowali w interesach i sprawach publicznych. Ale dopiero w prywatnym
życiu należało szukać dowodów tego twierdzenia. Gdziekolwiek Mikołaj występował, był on
z pewnością pierwszym kogutem w kojcu, w istocie też przypominał nieco koguta: bardzo
schludny, o wysokim czole i zaczesanych w tył na kształt grzebienia włosach, wyprostowany,
żywy w ruchach głowy i szyi. Cerę miał również świeżą i rumianą, włosy niemal
kasztanowate, zanim osiwiały. Kiedy na jakimś zebraniu wstawał i zaczynał mówić z
właściwym sobie suchym humorem, ludzie pochylali się naprzód i rzadko przestawali
słuchać, zanim usiadł. Był niemal powszechnie znany ze swej zdolności ośmieszania
przeciwnika, a nie ma nic, co by w równym stopniu dodawało znaczenia działaczowi
publicznemu. Albowiem Mikołaj był działaczem publicznym, ile to tylko odpowiadało
Forsyte'owi. Nigdy nie pożądał jakiejś niezwykłej potęgi lub stanowiska, nigdy, na przykład,
nie kandydował do parlamentu. Poprzestał na uzyskaniu faktycznej, jeżeli nie nominalnej
kontroli w każdym przedsięwzięciu, w którym umieścił kapitały. Odznaczał się pewnym,
odpowiednio przystosowanym poczuciem obywatelskim, które go przywiodło niemal
niepostrzeżenie do pochwycenia steru władzy w dwóch instytucjach użyteczności publicznej,
tramwajach i kanalizacji, jakkolwiek jego udziały w nich nie były znaczne. Jako
rzeczoznawca w inwestowaniu kapitałów był prawie nieomylny, toteż kiedy nie powiodła mu
się jakaś tam realizacja, jego pięciu braci doznawało wprost uczucia ulgi. Potrafił być i
przedsiębiorczy, i wesoły, ale nikt nigdy nie mógł powiedzieć, jakim właśnie będzie — i już
to samo było źródłem jego przewagi nad innymi. Można by rzec z dużą dozą słuszności, że
nigdy nie
47
miał przyjaciela. Wielu próbowało się doń zbliżyć, ale on zawsze odsuwał ich wcześniej czy
później, przeważnie wcześniej. Może był organicznie niezdolny do obcowania z kimkolwiek
na stopie równości. Z drugiej zaś strony, budziła podziw jego nieskazitelność — uważał ją
bowiem za obowiązek wobec siebie — i można było w każdym czasie podążyć za nim z
uczuciem zupełnej ufności. Nie znając go zupełnie, niejeden wziąłby go może z łatwością za
którąś z owych pierwszorzędnych znakomitości lekarskich, co to udają się do chorego z
wizytą tylko za bardzo wysokie honorarium. Z tym wszystkim nie odznaczał się zbytnim
zdrowiem, ale raczej miał typowe zdrowie Forsyte'a, które dozwoliło mu przeżyć
dziewięćdziesiąt jeden lat i raczej winno być nazwane żywotnością.
Nie będąc właściwie skąpy w sprawach pieniężnych, okazał największą przezorność ze
wszystkich członków rodu, po części niewątpliwie dlatego, że miał dużo dzieci, po części zaś,
ponieważ odznaczał się pewną surowością, niezbyt chętną modzie i nowinkom, i żywił
niemal bezwzględne przekonanie, że praca wychodzi człowiekowi na dobre. I to doprowadza
nas do jego życia prywatnego, które zaczęło się małżeństwem w roku 18.48. Czy w
małżeństwie chciał zaspokoić najrdzenniejsze ludzkie instynkty supremacji — pozostanie na
zawsze kwestią. Ale faktem jest, że należał do ludzi, którzy muszą się ożenić, i to ożenić
młodo -^wziąwszy pod uwagę epokę wiktoriańską i jego własną konstytucję fizyczną. To, że
poślubił pieniądze — na długo przed ustawą o prawach majątkowych mężatek, co mu
pozwoliło najrozsądniej zużytkować otrzymany posag, podczas gdy pani Mikołaj owa w
ogóle nie miała prawa rozporządzać swym majątkiem — nie może służyć za dowód, iż był to
związek oparty na zimnym wyrachowaniu. Przeciwnie, Mikołaj okazał się gorącym
konkurentem do ręki bardzo ładnej panny, córki prowincjonalnego bankiera, z którym był
związany sprawami pieniężnymi. Krępowana przez matkę, a może też i przez swą krynolinę,
młoda osoba trzymała Mikołaja w przyzwoitej odległości aż do pewnej ceremonii,
wypełnionej jak najskrupulatniej łącznie z naprawdę dowcipną mową, którą wygłosił pan
młody. Tym więcej niespodzianek doznała potem.
Niespodzianki te wywołały ową „frondę", która w ciągu tylu dziesięcioleci tliła się poza
fasadą jego autorytetu małżeńskiego.
Nie będziemy roztrząsali tu kwestii, czy obyczaje dwudziestego wieku uchroniłyby Mikołaja
albo raczej panią Mikołaj ową od poczucia, że jest. mężatką. Faktem pozostaje, że poczucie to
miała. A wraz z wydaniem kolejno na świat małych Mikołajątek poczucie to stopniowo się
wzmagało. Kiedy w ciągu czternastu lat urodziła ich sześcioro, odmówiła kategorycznie
dalszego produkowania dzieci. Dla Mikołaja, który posiadał już wówczas znaczny majątek,
było to niedorzecznością ze strony trzydziestopięcioletniej zaledwie kobiety — tym bardziej
że po raz pierwszy ograniczono jego przywileje. Temu to ograniczeniu jego całkowitej
swobody należy przypisać nerwowe podrażnienie, jakie się
48
w nim z czasem niewątpliwie rozwinęło. Ale kto, patrząc na panią Mikołajową, mógłby
nawet pomyśleć, że jest ona w jakikolwiek sposób odpowiedzialna za humory swego pana i
władcy? Faktem jest, że nikt prócz Mikołaja nie widział prawdziwej pani Mikołajowej —
„Fanny", jak ją zwano, miała bowiem na imię Elżbieta. Jej sposób bycia w towarzystwie był
zupełnym przeciwieństwem jej zachowania się w domu. Scharakteryzowano ją pewnego razu,
że wchodzi do pokoju za Mikołajem z „uciesznie przerażoną miną". Jakże słusznie! Tak
właśnie było. I czemu? Ponieważ mąż uczynił ją celem swych zjadliwych żartów, których nie
nauczyła się nigdy odparowywać. Uśmiechała się więc i uśmiechała z owym przerażonym
wyrazem w oczach i była przeważnie rada, jeśli wróciła do domu, zanim on zdążył wypuścić
strzałę. Ale znalazłszy się w domu, gdzie ona jedna tylko mogła go słyszeć, pozbywała się tej
przerażonej miny. I za pomocą tysięcznych sposobów kobiecych (nie mając może
zdecydowanego zamiaru) brała na nim odwet. Nie w obecności dzieci — nie, przeważnie w
ciszy wspólnej sypialni, a szczególnie pośród intymności wspólnego łoża małżeńskiego. Tam
przekształcała Mikołaja z człowieka autorytatywnego w błagającego. Nie czyniła tego
dlatego, że był jej przykry — nigdy nim nie był — ale niemal z zasady, gdyż ostatecznie
miała własną duszę, a niepodobna było okazać tego w inny sposób. We wszystkich jawnych
dziedzinach życia Mikołaj odznaczał się zupełnym autokratyzmem, rządził — częściowo przy
pomocy pieniędzy, które były kiedyś jej własnością — i nadawał ton. Któż więc zganiłby ją
za to, że przypominała mężowi, iż jest zwykłym śmiertelnikiem jak i ona? Mamy tu
właściwie, w miniaturze jak gdyby, doskonałą ilustrację monarchii i usiłowań poddanych
ograniczenia jej absolutyzmu.
Na „giełdzie Forsyte'ów" podejrzewano mgliście tę ustawiczną walkę w celu ograniczenia
praw Mikołaja, i trudno ją opisać z całą dokładnością. Ale pomimo całego instynktownego
maskowania tej sprawy do wiadomości rodziny przedostały się wieści o pewnej fazie tej
walki, godnej upamiętnienia dzięki temu, że rzuca światło na przemianę w instytucjach
brytyjskich i niedoskonałość sądów ludzkich. Zaczęło się od listu pani Mikołajowej
opatrzonego nagłówkiem:
24 czerwca 1864 roku,
Bournemouth „Chine Hotel"
Drogi mężu!
Dawno już miałam zamiar uczynić krok, który — jak się obawiam — obudzi w Tobie
niepokój i niezawodnie spotka się z Twoją niechęcią. Przybyłam wczoraj do tego hotelu
położonego w czarującej okolicy i zamierzam spędzić tu kilka tygodni. Powietrze morskie jest
doskonałe, a w hotelu mieszka kilka bardzo miłych osób. Proszę Cię, przyślij mi trochę moich
pieniędzy. Sądzę, doprawdy, iż byłoby poręcznie, gdybyś
49
na przyszłość zechciał mi wypłacać stałą rentę z majątku, jaki mi pozostawił mój drogi ojciec.
Ucałuj ode mnie drogie dzieci.
Twoja kochająca żona Fanny
Jeszcze przed otrzymaniem tego listu Mikołaj był już w stanie znacznego zatroskania — żeby
nie powiedzieć: niepokoju — a przeczytał go z osłupieniem nie konweniującym
najmądrzejszej głowie w Londynie. Żeby żona wyjeżdżała w ten sposób sama, nie
opowiedziawszy się mężowi, to go zupełnie „położyło" — do czego by się zresztą nikomu nie
przyznał. A że na domiar wszystkiego żądała od niego przysłania pieniędzy i nawet renty —
to wydało mu się wręcz haniebne. Położył się spać i spędził fatalną noc. Do czego ta kobieta
zmierza? Im więcej trapiła go bezsenność, tym bardziej skłaniał się do przekonania, że w
życiu swoim nie słyszał o niczym podobnym. Nazajutrz odpisał jej, co następuje:
Droga Fanny!
Otrzymałem Twój list. Twój odjazd w taki właśnie sposób sprawił mi wielką niespodziankę.
Jeżeli postanowiłaś postępować na własną rękę, musisz też ponosić konsekwencje. Nie
zamierzam Ci, oczywiście, przysłać pieniędzy, a najlepsze, co możesz uczynić, to wrócić
natychmiast do domu. Co się tyczy renty, to — na miłość boską — po co ci ona potrzebna?
Otrzymujesz ode mnie wszystko, czego, rozsądnie biorąc, możesz wymagać. Musiałaś, jak
przypuszczam, słyszeć gdzieś jakieś brednie o majątkowym prawie mężatek. Im prędzej
wybijesz sobie z głowy te nowomod-ne historie, tym lepiej będzie dla nas obojga, jak również
i dla dzieci.
A teraz, na miłość boską, wracaj do zdrowych zmysłów i do domu.
Twój kochający Cię mąż Mikołaj Forsyte
Po czym udał się na jakieś posiedzenie, jeszcze nieco podrażniony, ale przekonany, że sprawę
załatwił i że żona będzie nazajutrz w domu. Nie wróciła jednak, a po dwóch dniach otrzymał
od niej drugi list.
Drogi mężu! >
Żałuję bardzo, że nie dostrzegłeś słuszności mojego postępowania i moich żądań. Zmuszona
więc jestem pozostać tu nadal. W naszym hotelu mieszka bardzo miły radca prawny, który mi
oznajmił, że Ty będziesz odpowiedzialny za wszystkie długi, jakie ja tu poczynię, i jest to,
moim zdaniem, zupełnie słuszne. Nie powiedziałam mu, oczywiście, że miałam na myśli
siebie. Spodziewam się, że z Twoim trawieniem jest lepiej. Ucałuj ode mnie drogie dzieci.
Twoja kochająca Cię żona Fanny
50
Mikołaj odłożył list ze słowami: „No, na upór kobiety nie ma lekarstwa!" Co się jej, u Boga,
stało? Długi, rzeczywiście! Ba! Ładnie teraz wygląda! Skandal, po prostu, zajmować się
takimi sprawami, kiedy się ma coś ważniejszego na głowie! No, jeżeli tak dalej pójdzie, nie
pozostanie mu nic innego, jak pojechać tam i sprowadzić ją do domu! I stało się.
Poczekawszy jeszcze jeden dzień w nadziei, że żona odzyska rozsądek, odpowiedział jej tak:
Droga żono!
Zechciej wziąć pod uwagę, że oczekuję Twojego powrotu do domu, w przeciwnym bowiem
razie będę zmuszony pojechać i przywieźć Cię tutaj. Jestem zdziwiony i zmartwiony Twoim
postępowaniem, zwłaszcza w obecnej chwili, kiedy absorbują mnie ważne interesy. Nie bądź
więc nierozsądna, ale wracaj do domu, jak przystało na dobrą żonę.
Twój kochający Cię mąż Mikołaj Forsyte
Na list ten nie dostał odpowiedzi. Minęły trzy dni, w ciągu których doznał wszelkiego rodzaju
udręk duchowych i fizycznych. Zaczął nawet żywić ciemne podejrzenia na temat miłego
radcy prawnego. Fanny miała dopiero trzydzieści siedem lat, a ż kobietą nigdy nie wiadomo.
Wreszcie, głęboko zaniepokojony, wymówił się od udziału w posiedzeniu Centralnego
Związku Kanalizacyjnego i pojechał do Bournemouth. W hotelu oznajmiono mu, że pani
Forsyte wyjechała przed dwoma dniami. Nie, adresu nie zostawiła! Zimna obojętność Fanny
w stosunku do niego, ujawniona tym postępowaniem, zupełnie wytrąciła Mikołaja z
równowagi. Być zmuszonym porozumiewać się z niemal ironicznie uśmiechniętym
dyrektorem hotelu i zdradzić się z tym, że jego własna żona poczyna sobie całkiem
niezależnie, to było — było po prostu potworne! Nie zapytał nawet, czy uregulowała
rachunek. Ale znajomość stosunków hotelowych — sam był w zarządzie jednego z nich —
upewniła go, że to zostało załatwione, w przeciwnym bowiem razie przedstawiono by mu
odpowiednią notę. Skąd wzięła pieniądze? Oczywiście marnowała biżuterię. Mikołaj wrócił
do Londynu — nic innego nie pozostawało mu do czynienia. Nazajutrz otrzymał list od żony
z wiadomością, że udała się do Weymouth, ale zważywszy, iż ta miejscowość nie jest tak
przyjemna, jak się spodziewała, nie pozostanie tam długo. Nie dodała jednak, dokąd się udaje.
„Hm — pomyślał Mikołaj — bawi się ze mną w kotka i myszkę, tak". I z ponurą miną
poszedł do City.
Mężczyzna może powziąć na temat swojej żony najlepsze postanowienie w rodzaju: „Nie
chcę mieć z nią nic więcej do czynienia" albo: „Jeżeli jej się zdaje, że się wreszcie zgodzę, to
się grubo myli". Jeśli jednak miało się z żoną, tak jak Mikołaj, sześcioro dzieci — z tych troje
jeszcze w domu; jeżeli ktoś cieszy się, podobnie jak Mikołaj, reputacją człowieka, który
51
zawsze stawia na swoim, a przy tym nieskazitelnego ojca rodziny, to musi być wyjątkowo
irytujące, kiedy nie potrafi się, bez kłamstwa, określić miejsca pobytu swej żony, kiedy trzeba
unikać „giełdy For-syte'ów" niby piekła — może nim i jest — i przemykać się we własnym
domu czując, iż dzieci i służba wiedzą wszystko doskonale. Mikołaj zaczął cierpieć dotkliwie
na dolegliwości żołądkowe, które zjawiają się wówczas, kiedy ktoś przeciwstawia się naszej
woli, instynktom oraz uczuciu szacunku dla nas samych. Nieraz myślał: „Gdyby tak mogła
mnie teraz widzieć, nie postępowałaby w podobny sposób".
Po upływie dwóch tygodni Mikołaj otrzymał od żony list pisany w hotelu w Cheltentham.
Mimo łagodniejszego na ogół tonu była w nim wzmianka o pewnym sympatycznym doktorze.
Doktor ten — no, doktorów znał chyba Mikołaj aż nadto dobrze! — udzielił jej bardzo
życzliwych rad. List zaś kończył się następującymi słowami: „Nie wątpię, drogi mój mężu, iż
jesteś obecnie skłonny wyznaczyć mi stałą rentę, oczywiście z moich własnych funduszów, i
sądzę — czyż nie myślisz tak samo? — że pięćset funtów rocznie stanowi najmniejszą sumę,
jaka mi konweniuje. Czuję, że mając takie zabezpieczenie mogłabym powrócić do domu.
Tymczasem rozstałam się ze swym szmaragdowym wisiorkiem. Ucałuj ode mnie drogie
dzieci. Twoja kochająca Cię żona Fanny".
Rozstała się ze swym szmaragdowym wisiorkiem! Rzecz, która kosztowała go
dziewięćdziesiąt funtów, oddała przypuszczalnie za jakieś trzydzieści lub czterdzieści. Nigdy
jeszcze nie ujrzał tak jaskrawo bezwzględnego szaleństwa kobiet. Pięćset funtów rocznie,
rzeczywiście, do wyrzucenia na głupstwa! Ale ten list rozwiał niewątpliwie mgłę zasnuwającą
jego umysł. Teraz przynajmniej sytuacja wyjaśniła się. Jeżeli jej przyrzeknie pięćset funtów
rocznie — wróci do domu. Wszystko to robota owych agitatorów, nabijających kobietom
głowy różnymi ideami. Banda szkodników! Ale chłopcy wracają za jakieś dwa tygodnie ze
szkół, i będzie to wyglądało bardzo dziwnie, jeśli nie zastaną w domu matki, która by z nimi
pojechała nad morze.
Wczoraj jeszcze powiedział doń jakiś muzykant kręcący swą przeklętą katarynkę: „Nie, panie
prezesie, ja wiem, co jest wart spokój i cisza — nie ruszę się stąd bez dwu i pół szylinga".
Bezwstyd tego nicponia ubawił Mikołaja — dał mu żądane pół korony. Fanny postępuje
zupełnie tak samo. Ale kto wie, czy nie ucieknie ponownie, ażeby wyciągnąć z niego drugą
połowę tysiąca funtów rocznie, jakie wziął za nią? Nie, ostatecznie nie uważał, że postąpi tak
nierozważnie, ale próbował jeszcze zwalczyć swoje pragnienie pokoju i ciszy za tak wysoką
cenę. Przez cały ten czaj Mikołaj miał jakieś mgliste uczucie, że nie chodzi tu właściwie o
pieniądze. Nigdy nie zdradzała znajomości spraw pieniężnych ani też nie dbała o pieniądze, i
nieraz, istotnie, miał sposobność strofowania jej za niezrozumienie ich wartości. To, co miała
na celu, Mikołaj wahał się
52
określić słowem, które czaiło się szpetnie w jego mózgu, a brzmiało
— niezależność. Fanny niezależna! Przecież jutro znalazłaby się w przytułku dla biedaków!
Mikołaj był, istotnie, podobny do większości ludzi: nie mógł zrozumieć, że inni czują
potrzebę tego, bez czego on sam uważałby się za kompletnie nieszczęśliwego. Jakaż będzie
jego własna sytuacja, jeżeli da jej niezależność — stanie się wówczas igraszką jej kaprysów,
fantazji i wszelkiego rodzaju kobiecych głupstw! I wówczas
— była to radosna chwila — zjawiło się przed nim rozwiązanie: dać jej stałą rentę i przerwać
wypłacanie, kiedy mu się będzie podobało! Wszystko wydało mu się nagle jasne, dziwił się,
że nie pomyślał o tym wcześniej. Wieczorną pocztą odpisał żonie, że po przemyśleniu całej
sprawy na nowo gotów jest wypłacać jej stałą rentę w wysokości stu dwudziestu pięciu
funtów kwartalnie, zarazem donosił, że wyśle po nią pojutrze powóz do pociągu na piątą po
południu.
Mikołaj odczuł coś znacznie silniejszego niż zdziwienie ujrzawszy zamiast Fanny nowy list
od niej, w którym oświadczała, że roczną rentę pięciuset funtów rozumie jako procent od
kapitału, który ma być na nią przepisany, przy czym wyraz „przepisany" podkreślono. Nigdy
nie uwierzyłby, że właśnie Fanny może być taka podła. W tym stanie zdumienia i niesmaku
Mikołaj trwał przez dobrą godzinę siedząc w swoim gabinecie, wychodzącym na północ, tak
że głowa jego nie była nigdy wystawiona na działanie promieni słonecznych. Był
zdecydowany nie posuwać się do tego kroku, a zarazem miał zupełną świadomość, iż
niepodobna dalej trwać w tej sytuacji — bez żony. Nie było jej już przez siedemnaście dni, a
z każdym dniem czuł w głowie coraz większy ciężar i zamęt. Trzeba temu położyć w
jakikolwiek sposób kres. Kiedy tak siedział, wciąż podejmując i odrzucając decyzje, miał w
sobie poczucie jakiejś stopniowo wzmagającej się wrzawy — ten przeklęty hałas katarynki,
skrzypiącej bezustannie ostatni przebój: „W górę, chłopcy, balonem, w górę balonem!"
Rumieniec irytacji zabarwił gładko wygolone policzki Mikołaja, zalewając też i czoło aż po
siwiejący wysoko grzebień koguci. Podszedł do okna i otworzył je na oścież. Tam stał ten
nicpoń, grając na katarynce i szczerząc doń zęby. Przez chwilę brakło Mikołajowi słów, po
czym przypływ szubienicznego humoru wyzwolił go z właściwej mu powagi. Bezczelność
tego draba była doprawdy śmieszna! Uśmiechnął się do niego i zamknął okno. Gdyby sam był
kataryniarzem, postąpiłby zupełnie tak samo. Żebrak musiał poznać, że trafiła kosa na
kamień, i zagrawszy Szampańskiego Karolka potoczył dalej swoją katarynkę.
Ale ten drobny incydent zmienił również bieg myśii Mikołaja albo raczej napędził mu nieco
więcej krwi do głowy, tak że wydało mu się teraz godne zachodu sprowadzić Fanny z
powrotem nawet na jej własnych warunkach. Jego przemówienie na walnym zebraniu
Zjednoczonego Koncernu Tramwajowego było wyznaczone na piątek,
53
a obecnie mając ciężką głowę, z powodu ciągłej nieobecności żony, na pewno wszystko
popsuje.
Pięćset funtów rocznie — z przepisanego kapitału lub nie — cóż to było ostatecznie! Musi w
tej chwili pójść do Jamesa i załatwić tę sprawę, po czym z dokumentami w kieszeni skoczy
jutro do Cheltentham i sprowadzi żonę do domu. Przywoławszy dorożkę rzucił woźnicy:
„Poultry", i wsiadł do środka. Z Ladbroke Grove był kawał drogi i Mikołaj siedząc
wyprostowany i baczny za biegnącym koniem, trzęsącym go po klinkierach ówczesnego
Londynu, myślał, co też powie bratu Jamesowi w odpowiedzi na pytanie, jakie mu
niewątpliwie postawi: „Dlaczego chcesz to zrobić?" I postanowił odrzec mu po prostu: „Cóż
cię to obchodzi?" James zawsze miał w sobie coś ze starej kobiety i najlepiej postępować z
nim ostro.
Z pewnym więc lękiem usłyszał głos Jamesa:
— Myślałem sobie, że nie pozostaje ci nic innego do zrobienia; powiadają, że Fanny
wymyka się z rąk.
— Kto powiada? — warknął Mikołaj.
James zagłębił palce w jednym ze swych bokobrodów ostrzyżonych podług mody szóstego
dziesięciolecia.
— O, oni... Tymoteusz i dziewczęta.
— Czemuż to oni wtrącają się do spraw, których zupełnie nie znają? James odchrząknął.
— Hm — odparł. — Nie wiem, nigdy mi nic nie mówią.
— Jak to? — rzucił Mikołaj. — Godzinami całymi siedzicie razem i prawicie sobie
skandaliczne historie. No, nie mam czasu na gawędę. Przygotuj dokumenty i podpisz je wraz
ze starym Bustardem w charakterze gwarantów. Chcę to mieć gotowe jutro na godzinę
jedenastą. Weź z moich akcji Great Western Stock tyle, aby otrzymać pięćset funtów rocznej
renty.
Cheltentham — to było odpowiednie zastosowanie dla tych akcji. I w duchu pomyślał: „Nie
mam zaufania do kolei żelaznych. W niedługim czasie wymyślą coś innego".
Rozstał się z Jamesem nieco podnieconym pośpiechem, z jakim jego brat przystąpił do
rzeczy. Wykonał jednak wszystko i Mikołaj z podpisanym i opieczętowanym dokumentem
wsiadł do popołudniowego pociągu jadącego w kierunku Cheltentham. W ciągu podróży
strawił całe godziny na przeżuwaniu zgryźliwych uwag o sposobie, w jaki go potraktowano.
Ale po przybyciu zastał żonę przy herbacie w hotelowej bawialni, a widząc, że wygląda
zupełnie młodo i świeżo, postanowił powstrzymać się od sarkazmów i powiedział tylko tyle:
— No, Fanny, wyglądasz po prostu wspaniale! Ona zaś odparła:
— Dawno nie widzieliśmy się, drogi Mikołaju! Jak się mają kochane dzieci?
54
— Cierpiałem na bóle głowy — odparł Mikołaj — dzieci są zupełnie zdrowe. Przywiozłem
ci to — położył dokument na stoliku. — Wszystko jest w porządku, nie zrozumiesz z tego ani
słowa. i
— Jestem pewna, mój drogi, że załatwiłeś wszystko jak najlepiej.
A podczas gdy ona zmarszczywszy brwi czytała, Mikołaj spoglądał na nią myśląc: „Wygląda
piękniej, niż mi się zdawało".
W ciągu całego wieczoru był wesoły, niemal dowcipny. Wszystko, w istocie, przypominało
nieco owe dni miodowego miesiąca spędzonego w Brighton.
Na krótko przed północą zwrócił się do niej wsparty na łokciu i zapytał prawie niespodzianie:
— Cóż, u Boga, doprowadziło cię do tego?
— Och, mój drogi — odparła nachylona ku niemu — tak bardzo potrzeba mi było spokoju.
— Spokoju? Po czym właściwie był ci potrzebny? Nie masz żadnego zajęcia?
Ona uśmiechnęła się.
— A teraz — rzekła — będę mogła zawsze wyjeżdżać i odpoczywać, ilekroć poczuję
potrzebę.
— Tam, do licha, to się jeszcze zobaczy!
— Jak to również będzie przyjemnie nie być nigdy zmuszoną prosić cię o pieniądze. To cię
nieraz tak denerwuje.
A Mikołaj pomyślał: „No, zrobiłem to. Ach, te kobiety!" Odwrócił się jeszcze bardziej i
popatrzył na nią; leżała na wznak, a na ustach jej igrał lekki, szczególny uśmieszek, rzekłbyś,
mówiła do siebie: „Kochany Mikołaj, najmądrzejsza głowa w Londynie!"
W ten sposób Mikołaj, podobnie jak i inni królowie, został ograniczony przez konstytucję, ale
— swoją własną, fizyczną.
cBr%ijkra historia
(iS67)
W roku 1866 dziewiętnastoletni Jolyon Forsyte opuścił Eton i przybył do Cambridge mając
na modłę owych czasów podgolone bokobrody. Był sympatycznym młodzieńcem,
wytrenowanym fizycznie i wyrobionym umysłowo, a że bardziej skłonnym niż większość
młodych barbarzyńców do wzruszeń estetycznych oraz innych, więc przejął się nieco
powieściami Whyte Melville'a. Wskutek bezustannej lektury o dandysach z bokobrodami,
ubranych bez zarzutu i zachowujących doskonały i niczym nie zakłócony stoicyzm w
przykrych sytuacjach pośród długów i niepowodzeń, nabrał on przekonania, iż najwyższym
celem egzystencji są bokobrody i obojętność wobec losu. W gruncie rzeczy było to credo
niezupełnie pozbawione pewnej szlachetności. Młodzieniec dostał się niepostrzeżenie do sfer
towarzyskich i oddał się studiowaniu wista. Wszyscy bohaterowie Whyte Melville'a grali
wybornie w wista i jeździli konno aż do zapamiętania. Młody Jolyon brał chętnie udział w
polowaniach i kłusował do Newmarket, dogodnie położonego dla studentów z Cambridge.
Podobnie jak wielu młodzieńców przed i po nim przybywających na miejsce swego pobytu
nie miał on prawie żadnego poczucia wartości pieniędzy. I ową „przykrą historię" należy
przypisać przeważnie tej okoliczności, że podczas gdy on nie miał poczucia wartości
pieniędzy ani też dostatecznych środków pieniężnych w stosunku do swych potrzeb, ojciec
jego, stary Jolyon, posiadał jedno i drugie w dostatecznej mierze. Sto funtów, umieszczonych
na koncie młodego Jolyona w okresie pierwszego semestru, wydało mu się znaczną sumą, ale
wkrótce niewiele z niej pozostało. To go zdziwiło, ale nie miało dlań ostatecznie wielkiego
znaczenia, wszyscy bowiem dandysi Whyte Mel-ville'a tkwili w długach i właściwie połowa
ich zalet polegała na niczym nie zamąconej obojętności wobec zobowiązań czysto
finansowych. Mło-
56
dy Jolyon zaczął przeto wpadać w długi. Była to rzecz łatwa i w „dobrym tonie". Pod koniec
pierwszego semestru wydał dwa razy tyle, ile mu wyznaczono. Nie był zepsuty ani
szczególnie rozrzutny, ale czymże jest, ostatecznie, pieniądz? Zresztą życie z dnia na dzień
było jedynym sposobem okazania obojętności wobec losu. Nie znaczy to, aby w tym celu
umyślnie wynajmował konie, kupował ubrania, obuwie, wina i tytoń, ale w pewnym sensie
szło przecież o zasadę. To trzeba pojąć, stary Jolyon bowiem zupełnie nie mógł tego później
zrozumieć. Sam jako młodzieniec nie miał nawet połowy tych środków co jego syn, a nie
wpadł nigdy w długi i zrobił karierę życiową. Ale też nie cieszył się przywilejami Eton,
Cambridge i nie czytał powieści Whyte Melville'a. Został po prostu handlarzem herbaty.
Młody Jolyon rozpoczynając następny semestr z drugą setką funtów, otrzymanych od
nieświadomego ojca, zrozumiał od razu, iż, gdyby spłacił swe długi lub przynajmniej znaczną
ich część, zostałby bez środków na bieżące wydatki. Użył więc pieniędzy na co
najniezbędniej-sze potrzeby codziennego życia — opłaty szkolne, wino, wista, konną jazdę
itp., długom zaś pozwolił rosnąć.
Pod koniec pierwszego roku wynosiły one okrągłe trzysta funtów i młodzieniec zaczął się
zastanawiać. Na nieszczęście jednak przybył on w drugim roku do Cambridge z dłuższymi
jeszcze bokobrodami i większą niż kiedykolwiek ochotą do zabaw. Miał przyjaciół,
najlepszych w świecie chłopców, życie płynęło słodko, egzaminy były jeszcze daleko. Jolyon
podobał się i rad był z tego. Prowadził, w istocie, taki tryb życia, który nie dawał zupełnie
sposobności do przycierania mu rogów.
Jego koło składało się z bardzo miłych młodzieńców z Eton, Harrow i Winchester, niektórzy
z nich mieli więcej doświadczenia życiowego niż młody Jolyon, inni — więcej pieniędzy,
żaden z nich jednak nie dorównywał mu pod względem poczucia odpowiedzialności. W
mieszkaniu „Cuffsa" Charwella (nazwisko wymawiało się Cherrell, a studiował on teologię i
został później biskupem) zdradzono po raz pierwszy wista dla bakarata pod auspicjami
„seniora" Covercourta. Ta młoda latorośl Covercourtów z Shropshire odkryła ową
zachwycającą rozrywkę, połączoną nierozdzielnie z dziewiątką, w jednym z francuskich
zdrojowisk w czasie letnich wakacji i po powrocie do Cambridge młodzieniec pełen był
pochwał na jej temat w swoisty dlań, zdumiewająco beznamiętny sposób. Młody Jolyon nie
był naprawdę graczem, to znaczy zawsze zachowywał całkowitą świadomość i nie tracił
nigdy głowy. Poza tym, mimo Whyte Melville'a, jego sytuacja finansowa w owym czasie
wprawiała go niewątpliwie w zdenerwowanie — ostatecznie wciąż przegrywał raczej, niż
wygrywał. Ale skoro tacy kamraci, jak „Cuffs" Cherrell, „fuks" Totteridge, Guy Winlow i
sam „senior" — najlepsi w świecie chłopcy — byli zwolennikami bakarata, któż mógł być
„pętakiem" i robić wstręty?
57
Czwartego wieczora z rzędu przypadła nań kolej trzymać „bank". Po zaspokojeniu
najdokuczliwszych wierzycieli i uregulowaniu opłat szkolnych, egzekwowanych tak
bezlitośnie z góry, Jolyonowi pozostało piętnaście funtów — w dwa tygodnie po rozpoczęciu
semestru. I oto musiał otworzyć „bank" stoma funtami. Z bijącym sercem i skamieniałą
twarzą zasiadł przeto na środkowym miejscu przy zielonym stole. Była to, koniec końcem,
najlepsza sposobność okazania się godnym swych bokobrodów. Niechaj będzie, co chce —
nie wolno mu przynieść wstydu swym bohaterom: „Digby Grandiemu", „Daisy Watersowi" i
„Jaśnie wielmożnemu Crasherowi".
Zaczął przegrywać od pierwszej chwili. Po kilku przelotnych uśmiechach fortuny dewena nie
opuszczała go z jakimś zaciętym uporem. Ale zacisnąwszy zęby trwał przez cały czas z zimną
krwią. Po upływie pół godziny wstał od stołu ze zblazowaną miną. Bank był rozbity, a młody
Jolyon, uśmiechając się blado, podpisał wystawione swym wierzycielom rewersy, między
nimi jeden „seniorowi" Covercourtowi opiewający na osiemset funtów. Pokrzepiwszy się
nieco grzanym winem zasiadł do stołu, ale przez resztę wieczoru nie wygrywał ani też nie
przegrywał. Powrócił wreszcie do swego mieszkania z jakimś niepokojącym uczuciem —
zdawało mu się ciągle, że widzi ojcowskie oblicze. Był to bowiem jego pierwszy dług
honorowy bez pokrycia, a taki dług różnił się bardzo od rachunków u dostawców. I siedząc na
swym wysokim łóżku w pokoju mającym sześć stóp na piętnaście, młodzieniec biedził się
nad sposobami spłacenia należności. Zapłacić bowiem musi, jakkolwiek bądź! Może by tak
bank zechciał powiększyć jego konto kredytowe? Jolyon ujrzał wyraźnie tępe oblicze
wyglądające spoza tego przeklętego okienka. Nie, oni nie! A w takim razie kto? Ten plugawy
Davids? Albo — ojciec. Co było gorsze? Och, ojciec to najgorsze. Nagle bowiem młody
Jolyon pojął, że od samego początku prowadził tu tryb życia, który dla jego ojca byłby
zupełnie niezrozumiały. Z jakimś uczuciem lęku uświadomił sobie wysiłek potrzebny, aby
wyjaśnić sytuację temu człowiekowi o wysoko sklepionym czole oraz by znieść spojrzenie
skierowane nań z jakiejś niezmiernej głębi. Nie! Lepiej już spróbować u Davidsa.
Ostatecznie, czyż wszyscy oni — „Daisy Waters", „Digby Grand", „Jaśnie wielmożny
Crasher" i reszta tej elity — wstydzili się pożyczać od lichwiarzy? Wcale nie! Robił to „fuks",
robił „senior". Na cóż innego istnieją, w gruncie rzeczy, ci lichwiarze? I próbując pocieszyć
się tą myślą młodzieniec usnął, znękany wprost swą niedolą.
Następnego ranka zapewniono go w banku, poprzez zaciśnięte zęby, że podwyższenie kredytu
bez zabezpieczenia jest niewykonalne. Młody Jolyon podniósł brwi, przesunął palcami po
bokoorodach i mruknąwszy: „No, mniejsza o to!", wyszedł, usiłując utrzymać zachwiany
nieco kontenans. Znów ujrzał przed sobą ojcowskie oblicze i nie mógł znieść tego widoku.
Skierował się do mieszkania „fuksa" Totteridge'a.
58
Ujmujący młodzieniec wyszedł dopiero co z wanny i siedział właśnie w szlafroku przed
porcją pieczonych cynader. Młody Jolyon rzekł:
— Totteridge, stary koniu, daj mi polecające słówko do tego szelmy Davidsa!
„Fuks" spojrzał bystro.
— Co to, oskubany jesteś, przyjacielu? — zapytał. — No, ten cię obedrze ze skóry, Jo!
— Nie ma rady — odparł ponuro młody Jolyon.
Wyszedł z odpowiednim poleceniem i udał się po południu do pieleszy pana Rufusa Davidsa.
Hebraj czy k-dobr oczy ńca przeczytał bilet i skierował na młodego Jolyona krytyczne
spojrzenie.
— Ile pan potrzebuje, pan Forsyte? — zapytał.
— Sto pięćdziesiąt.
— To będzie pana kosztowało za sześć miesięcy dwieście. Ja daję dogodne warunki.
Dogodne warunki! Młody Jolyon połknął cisnącą mu się na usta odpowiedź. Nie należało się
targować.
— Chciałbym wiedzieć, z kim mam do czynienia, rozumie pan, pan Forsyte. Muszę pogadać
z ludźmi. Proszę przyjść jutro.
— Może pan robić, co się panu podoba — rzekł młody Jolyon.
— Zupełnie słusznie, pan Forsyte. Jutro po południu. Młody Jolyon skinął głową i wyszedł.
Ostatecznie nie było to takie straszne. I kłusując do Newmarket | zapomniał niemal o
Horacjuszowym: „Post eąuitem sedet atra cura 1".
Następnego dnia po południu otrzymał w zamian za swój autograf sto pięćdziesiąt funtów i,
odszukawszy „seniora" oraz innych posiadających jego rewersy, uregulował dług. Nie bez
pewnego poczucia cnoty zasiadł wieczorem w swym mieszkanku do kolacji. Zajadał właśnie
dziką kaczkę na zimno, kiedy zastukano do jego drzwi.
— Proszę wejść — zawołał.
Na progu — w płaszczu, z cylindrem w ręku — stał jego ojciec...
Stary Jolyon siedział właśnie w City w biurze wielkiej firmy herbacianej Forsyte i Treffry,
kiedy mu doręczono razem z innymi listami z prowincji list z napisem „poufne".
Great Cury Cambridge
Szanowny Panie!
Kiedy przed rokiem otworzył Pan u nas konto swemu synowi, wyraził Pan życzenie, abyśmy
go powiadomili, gdyby zaszło coś szczególnego. Stosownie do tego śpieszymy podać do
Pańskiej wiadomości, że pan
Za jeźdźcem siedzi czarna troska (łac).
59
Jolyon For.sy te junior zwrócił się dziś do nas o podwyższenie mu kredytu
0 sto funtów. Nie uważaliśmy się za uprawnionych do zaspokojenia tej prośby bez pańskiego
zezwolenia, lecz będziemy radzi postąpić odpowiednio do otrzymanych pod tym względem
zleceń. Łącząc serdeczne życzenia świąteczne kreślimy się z wysokim poważaniem.
Brotherton & Dornett
Stary Jolyon spoglądał przez pewien czas na ten list surowym
1 zatroskanym wzrokiem. Po czym schował go do wewnętrznej kieszeni surduta i wyjął mały
grzebyk, którym przyczesał siwiejące bokobrody oraz wąsy.
— Wyjeżdżam do Cambridge, Timming. Proszę mi sprowadzić dorożkę.
W drodze na kolej i w wagonie, a potem znów jadąc ze stacji Cambridge stary Jolyon,
niespokojny i nieszczęśliwy, przetrawiał wciąż jedno pytanie: Czemu chłopiec nie zwrócił się
do niego? Cóż on uczynił takiego, aby się starać o podobną nadwyżkę? Miał dostateczne
środki. Nigdy nie wspomniał, że odczuwa jakieś kłopoty finansowe. Rozważał tę sprawę na
różne sposoby, ale jakkolwiek ją rozważał, wniosek wypadał jeden i ten sam — była to
słabość, słabość, żeby wymagać tyle pieniędzy, przede wszystkim zaś słabość polegała na
tym, że nie zwrócił się najpierw do swego ojca. Stary Jolyon najbardziej ze wszystkiego nie
lubił słabości. I oto stał teraz na progu wysoki i siwiejący.
— Przyjechałem do ciebie, Jo. Otrzymałem właśnie list, który mi się nie podoba.
Młodego Jolyona przeszyła myśl: ,,Davids!" i serce uciekło mu w pięty aksamitnych pantofli.
Odezwał się jednak cedząc słowa:
— Bardzo się cieszę, ojcze. Jesteś już po obiedzie? Zjadłbyś może dziką kaczkę? To jest
wcale niezłe.
Wziąwszy ojcowski płaszcz i kapelusz usadowił gościa tyłem do ognia, rozdmuchał ogień
miechami i krzyknął ze schodów, by przyniesiono nakrycie i jeszcze jedną porcję kaczki. A
podczas tego czuł, że go mdli, bo kochał ojca głęboko i właśnie dlatego doznawał wobec
niego lęku. A stary Jolyon, który kochał głęboko swego syna, nie żałował, że jest blisko
ognia, że grzeje nogi i czeka.
Zjedli kaczkę, popili ją winem, pogawędzili o pogodzie i rozmaitych drobiazgach. Kiedy się z
tym wszystkim załatwili, młody Jolyon rzekł:
— Usiądź na skórzanym fotelu, ojczulku — a miał przy tym uczucie, jak gdyby się zapadał
pod ziemię.
Stary Jolyon przyciął cygaro, podał drugie synowi i zasiadł w-starym fotelu skórzanym z
jednej strony kominka. Młody Jolyon usiadł na fotelu z drugiej strony i obaj palili w
milczeniu, dopóki stary nie wyjął z kieszeni listu, który następnie wyciągnął w kierunku
młodzieńca.
60
- Co to właściwie ma znaczyć, Jo? Dlaczego nie zwróciłeś się do mnie?
Młody Joylon przeczytał list z uczuciem ulgi, ale ogarnął go niepokój oraz gniew na
postępowanie banku. Po cóż, u Boga, napisali? Dotknął swych bokobrodów i rzekł:
— O! To!
Stary Joylon patrzył nań surowo wzrokiem przenikliwym i głębokim.
— Ma to prawdopodobnie znaczyć, że masz długi? — odezwał się wreszcie.
Młodzieniec wzruszył ramionami.
— No tak, rzeczywiście. Przypuszczam, że musi się...
— Co się musi?
— Żyć tak jak inni koledzy, ojczulku.
— Inni koledzy? Czy nie otrzymujesz przynajmniej tyle, ile otrzymuje przeciętnie każdy
student?
Młody Jolyon otrzymywał tyle.
— Ale o to właśnie idzie — rzekł żywo — że nie obracam się w przeciętnej sferze.
— Czemu tedy przebywasz w takim towarzystwie, Jo?
— Nie wiem, ojcze. Chodziliśmy razem do szkoły, i to, i owo. To jest bardzo przyjemna
sfera.
— Hm! — mruknął stary Jolyon basem. — Czy ta setka funtów wystarczyłaby, aby cię
urządzić?
— Urządzić mnie! Och tak, owszem, pod pewnym ważnym względem.
— Pewnym ważnym względem? — powtórzył stary Jolyon. — Czy nie każdy dług jest
ważny?
— Oczywiście, ojczulku. Ale tutaj wszyscy są winni kupcom. Sądzę, że oni są na to
przygotowani.
Stary Jolyon zmrużył oczy i rzucił bystre spojrzenie.
— Kupcy? Te sprawy nie dotyczą kupców? Cóż to więc jest? Kobieta? Wyraz ten padł ostro
i głucho.
Młody Jolyon potrząsnął głową.
— O, nie!
Stary Jolyon poruszył się nieco swobodniej, jak gdyby doznał wewnętrznej ulgi. Strząsnął
popiół z cygara.
— Zatem musiałeś grać, Jo?
Usiłując zachować spokojny wyraz twarzy i kierując wzrok na ojca młodzieniec odparł:
— Trochę.
— Hazard?
Jakaś konsternacja i niepokój brzmiące w tych słowach tak silnie podziałały na młodego
Jolyona, iż rzekł pośpiesznie:
— Nie przypuszczaj, ojczulku, że mam zamiar grać dalej. Ale, rozu-
61
miesz, Newmarket, a przy tym... przy tym nie można uchodzić za pyszałka.
— Pyszałka? Dlatego że się nie hazarduje? Tego nie rozumiem. Hazard!
I znów, słysząc ton jego głosu, młody Jolyon zawołał:
— Doprawdy nie zależy mi na tym wcale, ojczulku. Będę się czuł równie szczęśliwy nie
grając.
— Czemu więc to robisz? To jest słabość. Ja nie lubię słabości, Jo. Twarz młodego Jolyona
nagle stężała. Ojciec tego nigdy nie zrozumie,
że trzeba okazać się wyższym, wznieść się ponad los! Beznadziejne poczynanie! Rzekł
chwiejnie:
— Wszyscy najlepsi chłopcy...
Stary Jolyon odwrócił wzrok. W ciągu co najmniej dwóch minut wpatrywał się milcząco w
ogień.
— Ja nigdy nie grałem i nie miałem długów — rzekł wreszcie, a w głosie jego dźwięczała nie
duma, lecz nuta głębokiego przekonania. — Muszę znać twoją sytuację. Co się właściwie
dzieje? Mów prawdę. Ile jesteś dłużny i komu?
Młodego Jolyona przychwycono raz na odpisywaniu. Ale to było gorsze. Tłumaczyć się,
podobnie jak wtedy, że tak wszyscy robili, nie wydawało się możliwe. Rzekł nadąsany:
— Przypuszczam, że będzie tego jakieś trzysta funtów, kupcom. Spojrzenie starego przeszyło
go na wskroś.
— I to nie jest ważne? Co jeszcze?
— Około setki byłem winien kolegom, ale to już uregulowałem.
— To w tym celu chciałeś zyskać zwiększenie kredytu?
— Dług honorowy, tak!
— Dług honorowy — powtórzył Jolyon. — A skąd wziąłeś na to pieniądze?
— Pożyczyłem je.
— Kiedy?
— Dzisiaj.
— Od kogo?
— Od niejakiego Davidsa.
— Lichwiarz? Młodzieniec pochylił głowę.
— Więc wolałeś zwrócić się do lichwiarza niż do mnie?
Usta młodego Jolyona zadrżały. Rzucił cygaro w ogień, będąc zbyt zdenerwowany, aby dalej
palić.
— Ja... ja wiedziałem, że... ty tego nie znosisz, ojczulku.
— Bardziej jeszcze nie znoszę tego właśnie, Jo.
Obydwom wydawało się, że przeżywają najgorszą chwilę w życiu. Trwało to dość długo.
Wreszcie stary Jolyon rzekł:
— Jaki rewers podpisałeś?
62
— Pożyczyłem sto pięćdziesiąt i zobowiązałem się zwrócić dwieście za sześć miesięcy.
— A w jaki sposób zamierzałeś je zapłacić?
— Nie wiem.
Stary Jolyon rzucił z kolei swoje cygaro do ognia i przesunął ręką po czole.
Pod wpływem impulsu młodzieniec zerwał się z miejsca i niepomny swych bokobrodów i
tego, że jest „szykowcem", usiadł na poręczy ojcowskiego fotela. W oczach jego zabłysły łzy.
— Przykro mi niezmiernie, ojczulku. Ale ty tego nie rozumiesz. Stary Jolyon potrząsnął
głową.
— Nie, ja tego nie rozumiem. Ta droga wiedzie do ruiny.
— To były długi honorowe, ojczulku.
— Wszystkie długi są honorowe. Ale nie o to idzie. Wydaje mi się, że ty nie potrafisz
spojrzeć prawdzie w oczy. Jesteś dobrym chłopcem, ale to ci nie przyniesie pożytku.
Młody Jolyon podniósł się.
— Ja potrafię spojrzeć prawdzie w oczy — rzekł. — Ja... Och, gdybyś wiedział!
Popchnąwszy nogą płonące szczapy utkwił wzrok w ogniu. Oczy mu płonęły, czuł się na
wskroś przejęty i podczas gdy „szykowiec" odzywał się w nim: „Tyle hałasu o pieniądze",-
głęboka miłość do ojca napełniała go bolesnym drżeniem. Słyszał, jak stary Jolyon mówił:
— Idę już, Jo. Przygotuj mi na jutro spis swoich długów. Ureguluję je sam. A do tego
twojego lichwiarza pójdziemy razem. <
Młodzieniec słyszał, jak ojciec wstał, słyszał, jak brał płaszcz i kapelusz i jak otwierał drzwi.
Odwróciwszy się nagle zawołał:
— Och, ojczulku!
— Dobranoc, Jo.
Wyszedł. (
Młody Joylon trwał przez długi czas przy gasnącym kominku. Jego ojciec nie wiedział, nie
mógł wiedzieć, co winien czynić młody chłopiec, jak się zachowywać, aby — aby się okazać
wyższym od losu. Ojciec był staroświecki! Ale oprócz miłości młody Jolyon czuł dla swego
ojca podziw, podziwiał go fizycznie i moralnie tak jak — nie, więcej niż „Jaśnie
wielmożnego Crashera" lub „Digby Granda". I cierpiał.
Siedział długo sporządzając listę swych długów, o ile było to możliwe, skoro ma się zwyczaj
niszczenia rachunków. Przeżyte wzruszenia niepokoiły go jeszcze we śnie, a kiedy się
obudził, poczuł się nieswojo na myśl o wspólnej wizycie u Davidsa.
Stary Jolyon zjawił się o godzinie dziesiątej i wyglądał rozstrojony. Przejrzał spis długów
synowskich.
— Czy to wszystko, Jo?
— Tak, o ile sobie przypominam.
63
— Napisz mi, jeżeli będzie coś jeszcze. Którzy z twoich przyjaciół uprawiają hazard?
Młody Joylon oblał się rumieńcem.
— Zechciej mi wybaczyć, ojczulku... Stary Jolyon spojrzał na syna.
— Dobrze! —/rzekł. — Chodźmy teraz do tego lichwiarza. Ruszyli żwawo. Na szczęście nie
spotkali nikogo ze znajomych
jadącego do Newmarket. Młody Jolyon dojrzał z dala, przy końcu czworoboku, „seniora"
Covercourta i nie odpowiedział na jego ukłon. W zupełnym milczeniu, idąc obok siebie,
ojciec i syn wyszli na ulicę. Raz tylko stary Jolyon zauważył: „Te budynki uniwersyteckie nie
mają wprost końca". Po czym nie padło między nimi ani jedno słowo, dopóki nie dotarli do
biura pana Davidsa ponad salą bilardową.
Stary Jolyon zaczął wchodzić po schodach stukając parasolem, młodzieniec szedł za nim z
pochyloną głową. Był do głębi zawstydzony — możliwe, iż stary Jolyon jeszcze więcej się
wstydził.
Lichwiarz siedział w drugim pokoju, widzialny poprzez półotwarte drzwi. Stary Jolyon
pchnął je parasolem. Pan Davids wstał, pozornie zdziwiony, i jak tylko mógł najuprzejmiej
zezował w kierunku przybyłych.
— To mój ojciec — rzekł Jolyon utkwiwszy wzrok w swych butach.
— Jeśli się nie mylę, pan Davids? — zaczął stary Jolyon.
— Tak, sir. Czym mógłbym służyć?
— Pan był wczoraj tak dobry i pożyczył memu synowi sto pięćdziesiąt ' funtów, w zamian za
co wystawił on panu rewers na nadmierną sumę.
Zechce mi go pan uprzejmie zwrócić i przyjąć ten oto czek. Pan Davids umył ręce.
— Na jaką sumę opiewa pański czek, sir? Stary Jolyon wyjął czek i rozwinął go.
— Na wysokość pańskiej pożyczki plus dziesięć procent za jeden dzień.
Pan Davids podniósł swe czysto umyte ręce.
— O, nie, pan Forsyte! Nie! To nie jest interes. Daj mi pan czek na sumę wymienioną w
rewersie i otrzyma go pan zaraz z powrotem. Ja nie mam obaw co do zapłaty, żadnych obaw.
Stary Jolyon wcisnął sobie cylinder na głowę.
— Pan przyjmie mój czek! — rzekł i podsunął go lichwiarzowi pod same oczy.
Pan Davids zbadał go i rzekł:
— Jak się zdaje, pan mnie uważa za głupca.
— Ja uważam pana za nicponia! — rzekł stary Jolyon. — Sześćdziesiąt sześć procent,
doprawdy!
Pan Davids cofnął się zdumiony.
— Ja miałem wielkie ryzyko pożyczając pieniądze pańskiemu synkowi.
64
Nic pan nie ryzykował. Dziesięć od sta za jeden dzień czyni iziewięć pensów i trzy fardyngi;
ja zaokrągliłem to do dziesięciu pensów. $ądź pan tak dobry zwrócić mi rewers. Pan Davids
potrząsnął głową.
— Dobrze — rzekł stary Jolyon. — Zebrałem o panu informacje i udaję ię wprost do
prokuratora.
Pan Davids znów zaczął myć ręce.
— A jeżeli ¦¦*- odparł —ja pójdę do rektora uniwersytetu i powiem mu, e pański syn
pożyczył ode mnie pieniądze?
— Idź pan! — rzekł stary Jolyon. — Idź! Chodźmy, Jo!
Odwrócił się w kierunku drzwi, a za nim podążył opanowany, lecz upełnie zgnębiony syn.
— Stop! — rzekł pan Davids. — Nie chcę absolutnie robić nikomu rzykrości.
Oczy starego Jolyona zabłysły spod ściągniętych brwi.
— O — r.zekł nie odwracając się — doprawdy! Spiesz się pan zatem. »aję panu dziesięć
minut czasu — i wyjął zegarek.
Młody Jolyon patrzył na znany sobie złoty przedmiot. Słyszał, jak za imi krzątał się pan
Davids..
— Oto jest, pan Forsyte, oto jest! Stary Jolyon odwrócił się.
— Czy to twój podpis, Jo?
— Tak — odrzekł tępo młodzieniec.
— Weź go zatem i podrzyj zaraz.
Młody Jolyon wziął rewers i potargał go z pasją.
— Oto pański czek — rzekł stary Jolyon.
Pan Davids chwycił papier przestępując z nogi na nogę. /
— To nie jest wcale interes, doprawdy to nie jest interes — powtarzał.
— Diabła tam nie interes — odparł stary Jolyon. — Podziękuj pan vemu Stwórcy, że nie
udałem się jeszcze do prokuratora. Żegnam!
Stukając parasolem wyszedł.
Młody Jolyon towarzyszył mu jak baran.
— Gdzie jest dworzec, Jo?
Młodzieniec poprowadził ojca. Szli zachowując jak najgłębsze mil-;enie. Wreszcie stary
Jolyon rzekł:
— To była przykra historia. A najbardziej dotknęło mnie, Jo, żeś się ie zwrócił do mnie.
Odpowiedź uwięzia młodzieńcowi w gardle.
— I nie graj, mój chłopcze. To słabość charakteru. No, jesteśmy na tiejscu!
Wyszli na peron. Stary Jolyon kupił „Timesa". Stali obok siebie
milczeniu, dopóki nie nadszedł pociąg londyński. Wówczas młody
jlyon wsunął rękę pod ojcowskie ramię i uścisnął je. Stary skinął głową.
65
— Nie będę już o tym nigdy wspominał, Jo. Ale jedno ci powiem: jeżeli chcesz być
„szykowcem", pamiętaj, że musisz być też dżentelmenem. Bądź zdrów, mój chłopcze!
Przez chwilę trzymał rękę na ramieniu syna, po czym odwrócił się żywo i wszedł do wagonu.
Młodzieniec stał z gołą głową patrząc na odjeżdżający pociąg. Potem wrócił, sam nie wiedząc
dobrze jak, do uniwersytetu.
Tak, naprawdę! Przykra historia!
— Nie będę już o tym nigdy wspominał, Jo. Ale jedno ci powiem: jeżeli chcesz być
„szykowcem", pamiętaj, że musisz być też dżentelmenem. Bądź zdrów, mój chłopcze!
Przez chwilę trzymał rękę na ramieniu syna, po czym odwrócił się żywo i wszedł do wagonu.
Młodzieniec stał z gołą głową patrząc na odjeżdżający pociąg. Potem wrócił, sam nie wiedząc
dobrze jak, do uniwersytetu.
Tak, naprawdę! Przykra historia!
"Bunt w domu
Kiedy jesienią 1870 roku dom Rogera Forsyte'a padł ofiarą włamania, Smith musiał być
niewątpliwie pijany i nie czynił poważnych wysiłków selem odparcia oskarżenia. Smith,
barczysty mężczyzna o niezwykle wesołym usposobieniu, stał się, w ciągu krótkich miesięcy
swej służby w nowym domu Rogera, ulubieńcem młodych i nawet sam Roger zwykł był
nazywać go „miłym chłopem". Upić się tak, żeby o tym nikt nie wiedział, jest błędem, ale
pijaństwo, które wykryto, to już występek. Być pijanym w chwili gdy tuż pod nosem zostaje
dokonane włamanie, stanowi zbrodnię, jeśli nie zdradę. Taki przynajmniej był pogląd Rogera,
który też zareagował na to natychmiastowym zwolnieniem ze służby. Jego srebrne łyżki
znikły i Smith musiał również zniknąć.
— Gdybyś nie był pijany — rzekł — słyszałbyś, oczywiście, tych łotrzyków. Chcesz być
kamerdynerem? Ależ ty jesteś do niczego!
— Tak, sir — odparł pokornie Smith. — Kieliszek był zawsze moją słabością, ale nigdy bym
nie przypuszczał, że może dojść do tego.
— No, ale doszło — rzekł Roger. — Dziś jeszcze zabieraj się stąd i proszę nie zgłaszać się
do mnie po świadectwo.
Na usprawiedliwienie bezwzględnego postępowania Rogera należy zaznaczyć, iż w owych
czasach nie istniało ubezpieczenie od włamania. To Roger właśnie (zawsze pomysłowy)
wprowadził ten zwyczaj i musiał się zwrócić w tym celu do firmy Lloyd.
— Podobnej bezczelności nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać — dodał. Istotnie, skradziono
cały kosz ze wszystkimi łyżkami, widelcami,
solniczkami i pieprzniczkami z Rogerowego gospodarstwa, ot, bezpośrednio sprzed nosa
pijanego Smitha, chrapiącego na swym łóżku w pokoju kredensowym. Kiedy lokajczyk
wszedł tam następnego ranka, ujrzał go śpiącego jeszcze, a przy łóżku stała szklanka i pusta
butelka po whisky.
67
Po zwolnieniu ze służby Smith wśliznął się z powrotem do pokoju kredensowego, niby obity
pies, a Roger udał się do sypialni, gdzie jego żona leżała w ogromnym łożu nie myśląc niemal
o niczym. W kilku arbitralnych słowach wyłożył jej sp,rawę.
— Och, Rogerze, jaka szkoda! Taki miły człowiek. Dzieci będą bardzo zmartwione.
— Furda! — rzekł Roger. — Muszę teraz pójść na policję. Ale ci ludzie są do niczego. Mała
nadzieja, żebyśmy odzyskali cokolwiek.
Pani Rogerowa leżała w dalszym ciągu, obojętna jak przedtem. Siedemnaście lat temu wyszła
za mąż, a jeśli miała teraz własne życie, nikt nie wiedział, jakie ono było.
Smith zaś, z drugiej strony, wyprostowany w swym spencerku, miał taki wyraz na szerokiej i
dobrodusznej twarzy, jak gdyby zapodział gdzieś spodnie. Kiedy tak stał, otworzyły się nagle
drzwi i na progu pokoju kredensowego zjawiła się panna Frania. Frania Forsyte była wówczas
dwunastoletnim ciemnowłosym dzieckiem o cienkich nogach, przy których jej ubrania
wydawały się zawsze zbyt krótkie. Jej szare, celtyckie oczy błyszczały złowrogo.
— Nie możesz odejść, Smith. Ja tego absolutnie nie chcę. Nie jesteś winien, żeś był pijany,
kiedy przyszli ci włamywacze.
»— Tss! Panno Franiu — rzekł Smith. — Pan powiedział, żebym sobie poszedł.
Frania wzięła go za rękę.
— Drogi Smith!
Okrągłe oblicze Smitha jak gdyby się wydłużyło.
— To moja wina, proszę panienki. Byłem pijany, niepodobna zaprzeczyć.
— Ale skąd mogłeś wiedzieć, że przyjdą włamywacze?
— Właśnie, że nie mogłem, proszę panienki, to fakt.
— No więc?
— Gdybym nie był pijany — rzekł Smith z nagłą gwałtownością — dałbym j a im bobu!
Zgiął ramię i naprężył je, aby uwydatnić swe potężne bicepsy.
— Och, Smith — rzekła Frania —jakiś ty mocny! Zobacz, j a wcale nie mam muskułów.
I dziewczynka zgięła cienkie jak patyk ramię. Ale na myśl o tym, że wkrótce nie będzie tu już
Smitha, któremu by mogła pokazać swoje słabiutkie mięśnie, łzy trysnęły jej z oczu.
— Ty nie możesz odejść! — zawołała znowu. — Oto Eustachy, powie ci zupełnie to samo.
Czwarty z kolei z pięciu potomków Rogera miał teraz jedenaście lat. Był on, podobnie jak
siostra, ciemnowłosy i delikatny, z szarymi jak i ona oczyma, ale jego spokój szczególnie
kontrastował z żywym tempera-
68
lentem Frani. Odbywał właśnie rekonwalescencję po śwince, która ku }go uciesze
przeszkodziła mu wrócić do szkoły.
— Czy naprawdę musisz odejść, Smith? — zapytał. — Ja bym na ivoim miejscu nie odszedł.
Po prostu zostałbym.
Smith uśmiechnął się. Jego uśmiech był niby słońce w południe.
— Ojciec zapomni — dodał Eustachy.
Smith przymknął jedno oko, co go szczególnie, poza wszystkim mym, czyniło drogim
dzieciom.
— Czy zapomni, paniczu? Nie zdaje mi się.
— A mnie tak — rzekł Eustachy. — Najlepiej nie zwracać na ojca wagi. On ciebie nie może
zbić. Popatrz na swoje muskuły!
Smith po raz drugi naprężył ramię. Nie mógł być razem z dziećmi przez ziesięć minut, żeby
przynajmniej raz tego nie zrobić.
— Smith — rzekła Frania — pójdziemy z tobą do ojca i pomówimy nim.
Smith potrząsnął głową.
— Przypuszczam; że on nie widział twoich muskułów — dodał ustachy.
Smith uśmiechnął się. Tak jak wszystkie silne, dobroduszne i wesołe atury nie potrafił
powiedzieć stanowczo „nie".
— Więc postanowione — rzekła Frania. — Kiedy ojciec wróci, przyj-ziemy z Eustachym po
ciebie. Chodź, Eustachy! — W drzwiach iwróciła się jeszcze. — Ty nie odejdziesz, drogi
Smith!
Smith, pośrodku pokoju, kiwał powoli okrągłą głową.
Pozostawał wciąż jeszcze w nieokreślonym nastroju, kiedy zjawił się olicjant powiadomiony
przez Rogera. Usposobienie Smitha wybitnie przyjało mu w obcowaniu z policją. Nad wyraz,
pokorny, gładki szczególnie uprzejmy pociągał władze jak śmietanka kota. Policjant, tory się
zjawił, aby badać i pytać, zaczął gawędzić i popłukiwać sobie ardło. Popyając Rogerowe
piwo oświadczył:
— Według mego przekonania był to czysty przypadek. Człowiek może ieraz spać tak mocno,
że go nie zbudzi żaden włamywacz. Tak było
tobą, przyjacielu. Musiałeś przedtem golnąć sobie nieco. Pomówię twoim panem jak
potrzeba.
Na górze w jadalni pani Rogerowa utkwiła wzrok w brązowym zegarze ćwiczyła zdanie,
które zaczynało się w ten sposób:
„Rogerze, chciałabym, żebyś się zastanowił jeszcze nad decyzją ' sprawie Smitha. Jest dużo
powodów, żeby..." — nic więcej nie rzychodziło jej na myśl, prócz: „Z pewnością
wpadniemy z deszczu pod pnnę" — który to zwrot nie wydawał się jej dostatecznie właściwy.
Nieświadom sił, sprzysięgąjących się przeciwko niemu, Roger wracał ivawo z policji, gdzie
składał szczegółowe i prawdziwe zeznania otyczące skradzionego mu srebra. Po drodze
wzrok jego natrafił na głoszenie o sprzedaży z licytacji jakiegoś domu. Wszedł do hallu
69
Odemknąwszy drzwi kluczem — był jednym z pierwszych, którzy kazali sobie dorobić
własny klucz. Podczas gdy zdejmował płaszcz, jakaś cienka, widmowa postać wionęła
poprzez ciemności w kierunku schodów wiodących na dół, skąd się wydobywał zapach
pieczonej baraniny. Inna postać zsunęła się po poręczy schodów z góry, a przeczekawszy, aż
Roger wejdzie do jadalni, prześliznęła się na dół i również tam zniknęła. Poruszona nagłym
wejściem małżonka pani Rogerowa zdjęła przykrywkę ze stojącego na kredensie
kryształowego słoja, w którym znajdowały się marynowane orzechy, i zaczęła:
— Rogerze, ja chciałabym... chciałabym...
— Czego byś chciała? — zapytał Roger. — Pewno jakiegoś głupstwa. Nie napuszczaj mi
tego zapachu. Nie mogę po prostu znieść zapachu octu.
— Tu chodzi o Smitha — szepnęła pani Rogerowa. — Chciałabym...
— Dosyć! — rzekł Roger. — On musi stąd odejść. Pani Rogerowa przykryła słój.
— No, dobrze, mój drogi. Ale gdzie my znajdziemy...
— Znajdzie się mnóstwo doskonałych służących — rzekł Roger
— Gdzie policjant, którego tu przysłano?
— Musi być na dole.
— Naturalnie. Ci ludzie są do niczego. A to co znowu?
Od drzwi ciągnęła procesja prowadzona przez Franię. Ustawiła się przy drugim końcu stołu
— od lewej ku prawej: Frania, Smith, Eustach j i policjant.
— Co to ma znaczyć, Smith? — zapytał Roger gładząc bokobrody
— Powiedziałem, żebyś sobie poszedł. Czy masz mi coś jeszcze dc powiedzenia?
— Tak! — zawołała przenikliwym głosikiem Frania. — Smith nie odchodzi.
— Co?! — krzyknął Roger.
— Tak jest, ojcze! — rzekł spokojnie Eustachy.
— Tak jest? Co to ma znaczyć, ty bezwstydny żółtodziobie?
— Pański służący musiał się zdrzemnąć, sir — rzekł stanowcze policjant.
— Oczywiście, że zasnął. Był pijany.
— Z trudem mógłbym to twierdzić, sir — odrzekł policjant. — P< prostu nie obildził się w
odpowiedniej chwili.
— Jeżeli masz coś na swe usprawiedliwienie — rzekł Roger — t< pośpiesz się przed
odejściem.
Smith potrząsnął głową.
— Nie mam nic, sir, dalibóg!
Z jednej i drugiej strony Frania i Eustachy targali go za rękawy, jal gdyby zachęcając do
pokazania swych mięśni.
— Dobrze więc — rzekł Roger — idź już sobie. Za chwilę pomówi
70 \
z panem, kónstablu. A wy, dzieci, zmykajcie i uważajcie, abym się i do was...
— Jeżeli Smith odejdzie — wykrzyknęła Franią -— my też pójdziemy. Roger osłupiał. Po
raz pierwszy zdarzyło się, aby ktoś mu stawiał opór.
— Idźcie do mojego gabinetu oboje i czekajcie, aż tam przyjdę. Mary, zabierz je stąd.
Lecz i pani Rogerowa była, zda się, pod wpływem jakichś czarów i nie ruszyła się z miejsca.
Twarz Smitha okryła się purpurą wstydu. Również i policjant stał nieruchomo. Chuda postać
Rogera stężała. Był znacznie mniejszy niż Smith lub nawet policjant, ale wyraz jego twarzy,
twardy i zdecydowanie zacięty, przywracał mu równowagę. Wyjdź — rzekł do Smitha.
Smith ruszył ku drzwiom, ale dzieci oparły się o nie plecami. Bokobrody Rogera jak gdyby
oblały się rumieńcem.
— Tego już stanowczo za wiele! — padło z jego zaciśniętych ust. Tę szczególnie krytyczną
sytuację uratowało poczucie obowiązku
Smitha, które w nim zawsze dominowało, ilekroć był trzeźwy. Z głębokim westchnieniem
ujął za pasek każde z dzieci z osobna, podniósł je do góry, postawił następnie z dala od drzwi
i wyszedł.
— Idźcie oboje do mojego gabinetu — powtórzył Roger. Dzieci weszły do hallu.
— Czy ty pójdziesz do gabinetu, Franiu?
— On nas obije.
— Nie zrobi tego — rzekł Eustachy.— Uzbrójmy się w noże!
— Nie — odparła Frania — idźmy lepiej ze Smithem.
— Smith odprowadzi nas z powrotem do domu — rzekł Eustachy — pójdziemy sami.
— Dobrze — rzekła Frania.
— Weźmiemy parasol ojca i naszą skarbonkę.
— Nie będziemy mogli jej otworzyć.
— Tak, ale sprzedamy ją komuś. Tam brzęczy.
— No dobrze, prędko!
Pochwyciwszy ojcowski parasol i zamkniętą skarbonkę dzieci otworzyły frontowe drzwi i
biegnąc przez Kensington Road znalazły się niebawem w Hyde Parku. Skarbonka brzęczała
przez całą drogę.
— Ile tam jest? — zapytał Eustachy.
— Cztery szylingi i jedenaście pensów.
— Sprzedajmy ją więc za pięć szylingów. Puszka kosztowała szylinga.
— Ale komu?
— Znajdziemy jakiegoś starego pana.
Szli wzdłuż alei dla jeźdźców pod parasolem, padał bowiem deszcz. Frania nie miała na sobie
ani kapelusza, ani płaszczyka, Eustachy zaś był w szkolnej czapce, czarnej z czerwonym
paskiem.
— Patrz! — zawołała Frania. — Już tu mamy jednego.
71
Zbliżyli się do ławki, na której siedział wysoki, tęgi mężczyzna. Oparłszy się oburącz ńa
rączce od laski wyglądał, jakby chciał wstać. Miał szpakowatą kozią bródkę, szary filcowy
kapelusz, a na jego brązowej aksamitnej kamizelce chwiał się długi łańcuszek od zegarka.
Frania, niosąca skarbonkę, wyciągnęła ją w jego stronę.
— Halo! — rzekł stary pan. - Cóż to tam macie?
To nasza skarbonka - odparła Frania, - Chcemy ją sprzedać. Tam są cztery szylingi i
jedenaście pensów miedziakami.
— Ale jest warta więcej — rzekł Eustachy.
— Diabła tam warta! — mruknął stary pan, a jego szare oczy, z lekka nabiegłe krwią,
zabłysły. — I czemuż to chcecie ją sprzedać?
— Bo nie możemy jej otworzyć — rzekła Frania.
— A bez tego trudno wyjąć pieniądze — dodał Eustachy. — A one należą do nas i są nam
potrzebne, widzi pan.
— Na cóż to są wam potrzebne?.— zapytał stary pan.
— Musimy kupić sobie obiad.
— Jesteście zabawną parką — rzekł stary pan. — Jak się nazywacie?
— Kupi pan od nas skarbonkę? — zapytał Eustachy. — W takim razie powiemy panu.
— Cóż ja zrobię z waszą skarbonką, hę?
— Schowają pan do jednej ze swych wielkich kieszeni.
— Dobrze — rzekł stary pan — macie tu pięć szylingów. Dajcie mi to. A teraz, jak się
nazywacie?
— Forsyte — rzekła Frania. — Ja jestem Frania, a to jest Eustachy.
— Forsyte? — mruknął stary pan. — Diabła tam Forsyte! A gdzie mieszkacie?
— Czy można panu zaufać? — zapytał Eustachy cofając parasol do tyłu.
Stary pan wybuchnął śmiecherti.
— Zaufać? Pod jakim względem?
—: Widzi pan — rzekł Eustachy ostrożnie — myśmy właśnie uciekli.
— O! — rzekł stary pan i coś zamruczał.
— Musieliśmy — wtrąciła Frania. — To z powodu Smitha. Długo by opowiadać.
— Więc zjemy razem obiad i opowiecie mi wszystko — rzekł stary pan wstając. — Jak na
imię waszemu ojcu?
— Roger.
— A, a! — zawołał stary pan. — Znam waszych stryjów Jolyona i Swithina, i waszego
kuzynka Jo. Nazywam się Mikołaj Treffry. Słyszeliście kiedy o mnie?
— Nie — odparł Eustachy.
— Ja słyszałam! — wykrzyknęła Frania. — Ojciec mówi, że pan się cieszy złą sławą. Co to
znaczy?
— „Złą sławą" — pan Treffry zachichotał. — Mój powóz stoi przy
72 •
bramie wjazdowej. Chodźcie ze mną, pokażę wam, dlaczego wasz ojciec mówi, że się cieszę
złą sławą. Dzieci spojrzały po sobie, a Eustachy szepnął:
— Można, on jest solidny.
— Diabła tam jest! zawołał niespodzianie pan Treffry. — Chodźcież, żółtodzioby!
' %
Dzieci towarzyszyły mu w milczeniu do bramy. Przy wejściu stał faeton z pjodniesioną budą,
zaprzężony w parę przepysznych koni. Trzymał je za uzdę groom.
— Wsiadajcie! rzekł pan Treffry.
Frania wspięła się żywo, Eustachy zawahał się.
— Dokąd pan chce nas zabrać?
— Na Albany, znacie to miejsce?
-- Tak — odparł Eustachy. Jerzy tam był kiedyś.
— Czy dosyć solidne dla was, hę?
— Tak — rzekł Eustachy i zwinąwszy parasol usiadł obok siostry. Pan Treffry wdrapał się
ciężko na kozioł wraz ze swym woźnicą:
— Jazda, Tim!
Konie ruszyły żwawo, groom puścił cugle i, biegnąc ża pojazdem, zajął miejsce z tyłu.
Faeton chwiał się z jednej strony na drugą, ocz\ >ani błyszczały.
— O, to mi się podoba! - rzekła.
— Wasz ojciec dostałby ataku, gdyby tak nas teraz zobaczył zachichotał pan Treffry. —
Mieszkacie na Prince's Gate, prawda?
Eustachy obejrzał się w jego stronę i, naśladując Smitha, przymrużył lewe oko.
— Z ciebie, mój chłopcze, flegmatyczny młodzieniec — zauważył pan Treffry.
Jezdnie w owych czasach nie były szczególnie gładkie i po drodze do Albany wytrzęsło ich
dobrze. Kiedy po przybyciu na miejsce dzieci umyły się i oczyściły pod kierunkiem
służącego, udały się następnie do niskiej, wykładanej boazerią sali. Na ścianach wisiały
wizerunki koni i psów, w rogu stało pudło z dubeltówkami i kilka czarnych skrzyneczek po
chińskiej herbacie, na których widniały postacie i kwiaty z kolorowej laki. •
— A teraz — odezwał się pan Treffry — przekąsimy coś.
Posiłek składał się z cietrzewia, naleśników i karczochów. Prócz tego każde z dzieci dostało
kieliszek wina.
— No.— rzekł pan Treffry. — Cóż się właściwie stało? Frania opowiedziała historię ze
Smithem.
— Hm! — mruknął pan Treffry. — Więc waszemu ojcu skradziono srebrne łyżki. '
- [
— A myśmy mu zabrali parasol — dodał Eustachy. '
— No, postaram się już, żeby was nie obito, chociaż naprawdę
73
zasłużyliście na to. Wasza matka musi być w ładnym strachu. Green, zaprzęgaj znów do
faetonu! Odbyli drogę do Prince's Gate po jeszcze njerówniejszej jezdni.
— Macie tu swoją skarbonkę — rzekł pan Treffry.
— Ale pan ją kupił!
— Cicho no! Proszę zanieść mój bilet swemu panu. . Frania chwyciła pokojówkę za rękaw.
— Czy Smith odszedł, Aniu?
— Jeszcze nie, panienko. Wszyscyśmy byli tacy niespokojni o was.
— Hura! Słyszysz, Eustachy? Smith jeszcze nie poszedł!
— No, dobrze, nie hałasuj!
Roger, pani Rogerowa, trzy pokojówki i Smith zjawili się nagle nie wiadomo skąd.
— Dzień dobry! — rzekł pan Treffry wysuwając się naprzód. — Wyobrażam sobie, że
państwo są w strachu. Jestem Mikołaj Treffry, wspólnik pańskiego brata Jolyona. Te
żółtodzioby uciekły, aby sobie ochłodzić nieco główki. Zjadły u mnie obiad, a teraz odwożę
je z powrotem bez szwanku.
— Hm! — mruknął Roger wielomównie.
— Powinny dostać baty, ani gadania — ciągnął dalej pan Treffry wyprostowując się
całkowicie — ale przyrzekłem im, że nie dostaną. To wy jesteście — dodał zwracając się do
Smitha — tym, co to sobie podpił?
— Tak, sir. s
— Hm! Niech mu pan pczebaczy.tym razem. Oto pański parasol. Roger wziął parasol.
— No — rzekł — nie wiem doprawdy, do czego to wszystko doprowadzi. — Podał rękę
panu Treffry'emu. — Mój brat zawsze opowiada
0 panu. Twierdzi, że któregoś pięknego dnia skręci pan sobie kark.
— Hm! Jo to bardzo ostrożny człowiek. Rad jestem, że ma pan z powrotem swoje dzieci. Do
widzenia, łaskawa pani. Bądźcie zdrowe, żółtodzioby.
I pan Treffry wyszedł mrucząc pod-nosem. Zapanowało milczenie.
— No! — rzekł wreszcie Roger, a lekki uśmiech pojawił się pośród jego bokobrodów, aby
zaraz zniknąć -7 a teraz, żebym nie słyszał już od nikogo ani słowa więcej!
Po czym udał się do jadalni. .. ,
Frania podbiegła do Smitha i automatycznie dotknęła jego mięśni.
— Drogi Smith!
— Mamo — odezwał się Eustachy — jedliśmy cietrzewie, naleśniki
1 karczochy i pędziliśmy powozikiem jak strzała.
Tak skończył się bunt w domu Rogera, a wraz z wojną francu-sko-niemiecką tegoż roku dał
on może początek bardziej swobodnej filozofii życiowej.
z kulawe kaczątko June
Aż do ósmego niemal roku życia mała June Forsyte bawiła się lalkami. )opiero jesienią 1876
roku znalazła ona żywą istotę, na której losy miała •aczyć.
Stało się to tak. W pobliżu domu jej dziadka, starego Jolyona Forsyte'a, »rzy Stanhope Gate,
gdzie June i jej matka mieszkały wspólnie ze tarymi, znajdowały się stajnie. Były tam dwa
pomieszczenia dla koni ugowych, Brownie i Betty, oraz przegroda dla kucyka June, Bruce'a.
ład stajniami w trzech pokojach mieszkał stangret Betters, jego żona mała córeczka, a gdzie
miał swój kąt chłopak stajenny — Panu Bogu :hyba było wiadomo.
Któregoś październikowego popołudnia zsadzono June przy bramie tajni z jej kucyka.
Dziewczynka miała na sobie długą niebieską imazonkę, a spod płomiennych włosów
błyszczały swawolnie oczy.
— Ten kucyk jest bardzo chytry, panno June. Nie trzeba mu dawać vięcej niż dwie
marchewki, bo inaczej będzie mu się zdawało, że może obić z panienką, co chce.
— Kochany! — rzekła June głosem brzmiącym szczególnie głęboko ak na małą
dziewczynkę.
Dała już kucykowi cztery marchewki, a teraz stała obok niego przy :łobie głaszcząc zwierzę
czule po pysku. W sąsiedniej przegrodzie IPgwizdywał sobie chłopak stajenny i czyścił
zgrzebłem Betty, którą tangret Betters wolał pod wierzch od Brownie, „przeklętej szkapy,
:awsze gotowej brykać".
— Jerzy, jak myślisz, kto jest ładniejszy: Brownie czy Betty? Chłopak skinął głową w stronę
pierwszego żłobu.
— Ten koń prezentuje się lepiej, proszę panienki.
— Nb to dam mu jedną marchewkę, a Betty dwie, ona nie jest temu vinna, poczciwe
biedactwo.
75
Rozdzieliwszy wszystkie marchewki koniom, które poszturchiwały jć pyskami w głowę,
dziewczynka skierowała się na dziedziniec. Better: wspiął się po schodach do swego
mieszkanka, a dolatujący stamtąd zapach cebuli świadczył, że pani Betters, nieduża, blada i
pomarszczom kobieta, smażyła mięso.
Na pustym dziedzińcu znajdował się jeden tylko gołąb i June pobiegłć ku niemu tak
gwałtownie, że ptak frunął od razu na dach. Dotknięte w swych uczuciach June zebrała tren
amazonki i ruszyła w stronę domu kiedy zza węgła wyszła mała dziewczynka płacząc rzewnie
w rękav sukienki.
— Zuziu Betters, czemu się mażesz?
Mała dziewczynka, brzydka i chuda, zapłakała jeszcze głośniej.
— Uszczypnęli mnie, mówią, że jestem złodziejką, dlatego tylko, ż< wzięłam to, co do mnie
należy.
Odsłoniła kilka siniaków na ramieniu i pokazała parę brudnych plan na sukience.
— Kto cię uszczypnął?
— Chłopcy i dziewczynki, z którymi chodzę do szkoły.
— A czyś ty ich także uszczypnęła?
— Nie.
— Więc ja to zrobię. Obrzydliwe dzieciaki. Nie płacz, Zuziu. Ja ci< obronię.
Zuzia, wyższa o pół głowy, spojrzała na nią z góry i otworzyła usta.
— Pójdziemy ich poszukać. Mam pejcz. Już oni ciebie więcej ni< ruszą. Ty nie jesteś bardzo
odważna, co?
— Nie-e — rzekła Zuzia.
June świsnęła pejczem, który był akurat tak gruby jak koniec kija o< wędki. —. Chodź!
Okrążyły węgieł domu. Tren June ciągnął się za nimi. Nigdzie nie było widać śladu dzieci.
— Pójdziemy do nauczyciela i powiemy mu.
— Nie-e.
— Dlaczego nie?
— Bo oni dopiero mnie zbiją, jeżeli powiem.
— Czemu oni ciebie nie lubią, Zuziu? Dlatego że jesteś brzydka — Zuzia znów zaczęła
płakać. — Nie jęcz! To nie twoja wina, że jeste brzydka.
Zuzia lamentowała coraz głośniej.
Zjawiło się nagle dwóch małych, chłopców i dziewczynka, którz; zaczęli wytykać ją palcami.
June podniosła pejcz. Dzieci trąciły się łokciami.
— Źle wychowane dzieciaki! — rzekła June przybierając ton swoje guwernantki.
76
Jeden z chłopców gwizdnął przeraźliwie.
— To wyście uszczypnęli małą Zuzię Betters? Dzieci wybuchnęły głośnym, ordynarnym
śmiechem.
— Jesteście wstrętni smarkacze! — krzyknęła June. — Ja wam tu zaraz pokażę!
Dzieci cofnęły się przed atakiem i odskoczyły na bok z niesamowitym krzykiem. Jeden z
chłopców popchnął June tak, że przydeptała swój tren i jak długa rozciągnęła się w
niebieskiej amazonce na ziemi. Wówczas dzieciaki, uszczypnąwszy serdecznie Zuzię, wydały
zbiorowy okrzyk i znikły.
June podniosła się. Ubranie miała brudne, policzki płonące. Pejcz gdzieś przepadł. Zuzia
wrzeszczała z całych sił.
— Nie płacz! To dzieciństwo.
— Oni mnie znów uszczypnęli.
— Gdzie?
— W sie-e-dzenie.
— Chodź ze mną, pokażesz to mojemu dziadkowi — rzekła June. — On już nauczy ich
rozumu. Dostaniesz mój pudding. Chodź!
I pociągnęła opierającą się Zuzię w stronę domu starego Jolyona.
— Francois — rzekła June do służącego Szwajcara — to jest Zuzia Betters. Dzieciaki ją
poszczypały i ona ma dostać mój pudding. Ona nie jest odważna, więc nie trzeba jej straszyć.
Chcę, żeby dziadzio zobaczył jej sińce. Chodź, Zuziu!
Ciągnąc wciąż małą, June przeszła do jadalni.
Stary Jolyon, który w soboty nie wyjeżdżał nigdy do City, siedział w fotelu przy kominku i
czytając „Timesa" czekał, aż oznajmią porę lunchu. Poprzez stół nakryty na pięć osób
spojrzał na dwie małe osóbki i oczy mu zabłysły.
— No, moje kurczątko, kogo tam prowadzisz?
— Zuzię Betters, dziadziu. Poszczypano ją z tyłu. Chciałabym, żebyś to zobaczył.
Pchała Zuzię w stronę fotela, podczas gdy stary Jolyon spoglądał chytrze na córkę swego
stangreta.
— Hm! — rzekł. — Jesteś małą, chudą żabką.
— Tak. Ona musi dostać mój pudding. Ona jest zanadto chuda i taka blada. I ma zupełnie
brudną buzię, ale to nie jej wina.
— Co się stało z twoją amazonką? — zapytał stary Jolyon. — Spadłaś z konia?
— Ależ nie! Usiadłam tylko trochę na chodniku, kiedy biłam tych smarkaczy, a oni zabrali
mi pejcz i uciekli.
— Hm! Ładna historia! Wyciągnął rękę i zadzwonił.
— Zabierzcie na dół tę małą, Francois, i umyjcie jej twarz, a potem dajcie jej dobrze zjeść. I
powiedzcie chłopakowi, niech skoczy do
77
Bettersa i uprzedzi go, że mała jest tutaj. A ty idź się trochę oczyścić — dodał zwracając się
do June — zanim matka cię zobaczy i nie mów o tym wcale.
Obydwie dziewczynki wyszły. W hallu June rzekła:
— Chciałabym zobaczyć, jak się ją myje, Francois.
— Proszę bardzo, panienko.
Podczas lunchu June kręciła się niespokojnie i z trudem tylko, pod wpływem wzrpku starego
Jolyona, powstrzymywała się od relacji o tym, co zaszło.
Po wyjściu matki i guwernantki dziewczynka zbliżyła się do dziadka, który zapalił, jak
zwykle, cygaro, i umieściła się między jego kolanami.
— Dziadziu, ja chcę zostać przyjaciółką Zuzi Betters.
— Och! — rzekł stary Jolyon. — Taki bąk jak ty, a już zbiera kulawe kaczątka.
— Czy Zuzia jest kulawym kaczątkiem? Stary Jolyon skinął głową.
— Nie byłbym zdziwiony, gdyby ją teraz jeszcze więcej szczypano. Wygląda mi na
biedactwo.
— Więc ja się nią będę opiekowała.
— W jaki sposób? — zapytał stary Jolyon mrużąc oczy.
— Dam ja im... jeżeli ją jeszcze raz uszczypną!
— Nie łap ryb przed niewodem.
— Wiem! — zawołała nagle June. — Ona może się uczyć razem ze mną, dziadziu, zamiast
chodzić do szkoły.
Stary Jolyon potrząsnął głową.
— Z tego nic nie będzie. Idziesz do zoo? June klasnęła w dłonie, ale zaraz oświadczyła:
— Nie. Muszę uważać na Zuzię.
Stary Jolyon otworzył szeroko oczy. Po raz pierwszy zobaczył prawdziwy charakter swojej
wnuczki.
— To jest zahukane, biedne stworzenie — rzekł. — Nigdy nie uda ci się z niej coś zrobić.
Po wyjściu June utkwił zamyślony wzrok w żarzącym się cygarze. Dzieci! Co też mają za
pomysły! Dowie się ona pewnego dnia, że nie można się „opiekować" każdym, kogo się
spotka na swej drodze. Im prędzej, tym lepiej. Kto wie! Ale wspaniałomyślne maleństwo,
wyrzec się pójścia do zoo! Lekcje! Co by też jej matka powiedziała na to? Taka dobra z niej
kobieta, że nigdy nie da się nic przewidzieć. I stary Jolyon westchnął. Gdyby jego syn nie
poślubił tak porządnej kobiety, może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. A Jo... No,
no! Drzemka! Tylko jedną chwilkę. I zgasiwszy cygaro przechylił się w tył ze wzrokiem
utkwionym w Holenderskie łodzie rybackie o zachodzie słońca. Jego chuda ręka o
spiczastych paznokciach zwisła z poręczy starego fotela. Poczciwe maleństwo! Kulawe
kaczątka!...
78
Mimo nieufności owej „porządnej kobiety", lękającej się złego wpływu na akcent córki, i
wbrew krańcowej opozycji guwernantki June •ostawiła na swoim. Co rano Zuzia Betters,
wymyta niemal ponad miarę, iadywała w szkolnym pokoju przy stole, lejąc gorzkie łzy nad
mozol-iym sylabizowaniem. Zabezpieczona od szczypania i czyniąc postępy we wszystkich
sprawach materialnych, jak to: mydło, pudding i odzież, razu wylewała codziennie takie
potoki łez jak nigdy i June często nusiała ją brać w ol; onę przed guwernantką.
— Miss Pearson, nie powinna pani doprowadzać Zuzi do płaczu llatego tylko, że ona wyraża
się pospolicie. Ona nie potrafi lepiej. To nie woja wina, że jesteś pospolita, prawda, Zuziu?
Ta obrona wywoływała w gruncie rzeczy tyleż łez co i napomnienia wychowawcze. Poza
godzinami szkolnymi dziewczynka uczyła Zuzię wszystkich gier, w które bawiła się sama,
oraz innych, których nie iprawiała. Pokazała jej, jak się ubiera i rozbiera lalki, uwolniła ją od
tapastliwości włoskiego charta, pomogła jej oparzyć się przy gotowaniu zekolady i
karmelków i pokłuć sobie palce podczas szycia nocnych :oszulek dla lalki. Kiedy Zuzię
stawiano do kąta, June stawała niezmien-rie w przeciwległym kącie — tak dalece była lojalna
wobec „swego :ulawego kaczątka". „Porządna kobieta" spoglądała z zimną krwią na en
eksperyment — przeszkodzi on June być egoistką. Stary Jolyon
wrodzoną przenikliwością oczekiwał nieuniknionego końca: nie wie-zył w „kulawe
kaczątka".
A koniec zbliżał się nieuchronnie z każdym gramem, jaki Zuzi Betters irzybywał na wadze
wskutek codziennych posiłków, i wraz z po-;łębiającą się pogardą, jaką obudziła w niej
zwolna poufałość. Przestała uż wylewać łzy, policzki jej nabrały rumieńców, a błękitna
wstążka dobiła jej porządnie umyte włosy. Nabrała istotnie tuszy i już nie łudziła współczucia
June. Ale nawyk opiekowania się przetrwał u June io połowy listopada. Pozbyła się go nagle
w jeden dzień.
Zuzia miała lalkę, którą dostała od June. W myśl prawa rekompensaty - głoszonego przez
modnego wówczas filozofa Emersona — traktowała i tak, jak ją samą traktowano: owładnęła
jej duszą, ciało jej stawiała do :ąta i kazała jej klęczeć dla jej własnego dobra. Wraz z rosnącą
tuszą iuzia traktowała lalkę coraz baTdziej protekcyjnie, jeśli nie arbitralnie, riebawem też
takie postępowanie zwróciło na siebie uwagę June i lalka aczęła być dla niej z kolei
„kulawym kaczątkiem".
Którejś soboty z rana, kiedy lalkę znów oćwiczono i postawiono aprzód do jednego, a
następnie do drugiego kąta, June nie mogła już apanować nad swym oburzeniem.
— Zuziu, nie powinnaś traktować w ten sposób biednej Amy, jak ci nie rstyd!
Zuzia odparła:
— Dlaczego nie? To moja lalka!
79
— Nie pozwolę na to! — rzekła June. — I koniec na tym!
— A ja będę! — zawołała Zuzia i szybko uniosła sukienkę lalki. Oczy June stały się zupełnie
niebieskie, włosy, zda się, zalśniły od
skier.
— Jeżeli ją obijesz — rzekła — ja ciebie obiję. '
— Tak? — odparła Zuzia — a ja jestem większa od ciebie. I położyła sobie lalkę na
kolanach.
— Stój! — zawołała June.
— Nie chcę! — krzyknęła Zuzia.
June rzuciła się ku niej. Lalka upadła na podłogę, a obydwie dziewczynki zaczęły z sobą
walczyć. Zuzia tak dalece skorzystała z sześcio-tygodniowego dobrego odżywiania, że
okazała się silniejsza. Ale nie miała odwagi June. Walka, krótka i zacięta, skończyła się tym,
że June usiadła na piersiach Zuzi. Zuzia sapała, wywijała się i drapała. June usiadła jeszcze
mocniej.
— Przyrzeknij, że nie będziesz jej biła.
— Nie przyrzeknę!
— Więc będę siedziała, dopóki nie przyrzekniesz.
Zuzia zaczęła krzyczeć. June zasłoniła jej usta ręką. Zuzia ją ugryzła.
Krzyki zwabiły starego Jolyona, który był w swej garderobie. Oć dawna już spodziewał się
ujrzeć widok, jaki się przedstawił jego oczorr po wejściu do pokoju.
— Dosyć tego! — rzekł. — Wstań, June! No, co się tu stało? June, która podniosła lalkę,
była purpurowa i nasrożona, Zuzij
— zapłakana i wylękła.
— Co ci się stało w rękę? — zapytał stary Jolyon June.
— Ona nie powinna bić Amy — rzekła dziewczynka. — Ja nie chcę
— Czyś ty ją ugryzła? — spytał stary Jolyon Zuzię. Zuzia jęknęła.
Chcąc instynktownie bronić Zuzi June powiedziała machinalnie:
— To ja zaczęłam, bo ona nie powinna bić Amy.
Zuzia wyjąkała: . |
— Ja nie chciałam, dopóki mi ona nie zakazała.
— No dobrze — rzekł stary Jolyon. — Daj mi lalkę. Idź, June, i przemy rączkę. A ty —
zwrócił się do Zuzi — idź do domu na obiad.
Dziewczynki wyszły. Zuzia pochlipując, June — czerwona jak burak Stary Jolyon został sam
z lalką, wystrojoną woskową figurką, istotnii bardziej nadającą się do bicia niż porcelana.
Okrągłe, niebieskie źrenic Amy wyrażały tylko obojętność. Zabawne małe stworzonka te
dzieci Z powodu kawałka wosku kapryszą i wpadają w gniew! No, no!... Pewni znowu
kulawe kaczątko. Poprawił potargane szatki lalki i oczy mi zabłysły. Skończyło się więc z
Zuzią Betters! Na szczęście!
Położywszy lalkę na stole skierował się z wolna do jadalni, myślą wciąż o tych zabawnych
małych stworzonkach.
80
r
June przyszła na lunch z obwiązaną ręką. Nie chciała jeść puddingu i słychać było, jak
szeptała do Francois, aby go schował dla Zuzi.
Kiedy dowiedziała się później, że Zuzia nie będzie tu przychodziła więcej, a musi znów
wrócić do szkoły — zachowała milczenie. I nikt nie mógłby powiedzieć, co właściwie czuła.
Stary Jolyon miał jednak 'wrażenie, że nie była nieszczęśliwa. On dobrze przewidział to
wszystko.
Sytuacja Zuzi Betters była teraz gorsza niż przedtem. Dzikie zwierzęta, powracające z niewoli
na swobodę, nie spotykają się z życzliwym przyjęciem ze strony swych towarzyszy. Tak się
też stało z kulawym kaczątkiem June. Niebawem Zuzia była równie chuda, posiniaczona i
zapłakana jak i przedtem. Ale że jej June nie widywała więcej, Zuzia pozostała w jej pamięci
różowa i pulchna, z niebieską wstążką we włosach i nie budziła już współczucia. Poza tym
June znalazła sobie nowe kulawe kaczątko — żonę kataryniarza z niemowlęciem na ręku.
es w domu 'Tymoteusza
(i878)
Pani Septimusowa Smali, zwana w rodzinie Forsyte'ów ciotką Julą, wracając któregoś
niedzielnego ranka wiosną 1878 roku z nabożeństwa w kościele św. Barnabasza do domu, z
przyzwyczajenia skierowała swe kroki przez ogrody Kensington, wówczas jeszcze niezbyt
rozrosłe. Wielebny Tomasz Scoles był bodajże błyskotliwszy niż zwykle i ciotka Jula czuła
potrzebę rozprostowania kości, co stanowiło niezmienny niemal rezultat jego „przyjemnych
kazań". Idąc swym bardzo drobnym kroczkiem w jedwabnym fioletowym stroju i czarnej
mantylce — suknie owego roku Pańskiego były szczególnie wąskie — myślała o drogiej
Esterze. Jaka szkoda, że cierpiała zawsze w niedzielę rano na taką okropną migrenę —
kazanie sprawiłoby jej tyle dobrego! Bo teraz, kiedy droga Anna nie mogła znosić trudów
niedzielnych nabożeństw, Estera powinna by, według niej, przemóc się na tyle, żeby
uczęszczać do kościoła. Jakież budujące było to, co drogi pastor Scoles mówił o liliach
polnych, które nigdy nie próbują podnieść swej urody, jak również o damach światowych,
które w pełni swego rozkwitu nie osiągają nigdy piękna owych kwiatów. Niewątpliwie miał
on na myśli „turniury" — co za dowcip! — i Estera ubawiłaby się słysząc to, gdyż dopiero
wczoraj, kiedy Emilia z drogim Jamesem przyszli z wizytą, była właśnie mowa o greckim
stylu w modzie damskiej i Emilia powiedziała, że powrót do krynolin jest tylko kwestią czasu
i że ona osobiście zamierza poddać się tej modzie, skoro tylko się pojawi. Droga Anna omal
nie pogniewała się z nią o to, a James oświadczył, że nie bardzo rozumie, jaki jest pożytek z
krynolin. Istotnie, krynoliny zajmują bardzo wiele miejsca, „turniury" zaś są mniejsze i dają
więcej ciepła. Estera zaś rzekła, iż nie nadają się ani jedne, ani drugie i nie rozumie ich
powodzenia. To samo właśnie oświadczył pastor Scoles. Musi naprawdę zastanowić się nad
tym, jeżeli pastor Scoles uważa je za szkodliwe dla duszy. On zawsze powie coś, co
82
pobudza następnie do myślenia. Pastor Scoles tak by się przydał Esterze! I przez chwilę
ciotka Jula zatrzymała wzrok na murawie.
Boże drogi! Czemu ten biały piesek biegnie tak zapamiętale? Czy się zabłąkał? Tam i z
powrotem, i znowu w kółko! Zdaję się, że to ^zpic, całkiem nowa rasa psów. I spostrzegłszy
ławkę pani Septimusowa Smali schyliła się, uniósłszy nieco z tyłu suknię dla zabezpieczenia
„turniury", i usiadła, aby móc lepiej obserwować białego pieska. Słońce, przedzierające się
przez dwie wiosenne chmurki, padło na jej twarz, oświetlając wzdęte poduszeczki tłuszczu,
które próbowały jak gdyby przebić się przez siatkę woalki. Jej szare, Forsyte'owskie oczy
wpatrzyły się tym baczniej w psa, że po nader tajemniczym zniknięciu biednego Tommy'ego
(jej kota) — podejrzewała o to mocno kominiarza — w domu Tymoteusza nie było oprócz
papugi Polly innego stworzenia, które mogłaby otoczyć czułością. Ten pies był zabiedzony i
brudny, jak gdyby się gdzieś wałęsał przez całą noc, ale miał taki milutki, zaostrzony
pyszczek. Zdawało jej się, że on również zwrócił na nią uwagę, i ciotka Jula poczuła w
okolicach gorsetu jakieś szczególne ciepło. Niemal, rzekłbyś, świadom tego wszystkiego
piesek zbliżył się, sunąc boczkiem, i usiadł na tylnych łapkach w trawie, jakby próbując
powziąć o jej osobie jakieś zdanie. Ciotka Jula ściągnęła usta w zamiarze gwizdnięcia.
Woalka przeszkodziła temu, wysunęła się natomiast obciągnięta w rękawiczkę dłoń. „Chodź,
piesku, chodź, kochany!" Poczciwemu jej sercu wydało się, że piesek westchnął z ulgą,
ponieważ wreszcie ktoś zwrócił na niego uwagę. Nie przysunął się do niej jednak, poruszył
tylko końcem swego puszystego ogona, ciotka Jula zaś przemówiła jeszcze przymilniej szym
tonem:
„Chodź tu, poczciwino!"
Pies przypełznął bliżej poruszając się pokornie całym ciałem, ale pozostał jeszcze w pewnej
odległości. Ciotka Jula zauważyła, że jest bez obróżki. Dalibóg, mordkę i ślepki miał
zachwycające.
— Pom! — zawołała. — Poczciwy, mały Pom!
Pies spojrzał tak, jakby oczekiwał dowodów miłości, a uczucie ciepła wzmogło się pod
gorsetem ciotki Juli. '
— Chodź, kochanie!
Nie był on, oczywiście, ładny w takim stanie zupełnego zaniedbania, ale miał sterczące uszka
i spoglądał tak mądrze jasnymi ślepkami — trochę z boku. Zabłąkany, i to w Londynie! Czyż
nie przypominało to owej smutnej książeczki pani —jakże się ona nazywa — czy nie autorki
Pierwszej modlitwy Jessyki? Boże drogi, żeby tak zapomnieć jej nazwiska? Piesek przysunął
się nagle i drżąc cały wygiął grzbiet, dotykał już niemal palców w rękawiczkach, które
tymczasem obwąchiwał. Ciotka Jula wydała jakiś pomruk. Duma przepełniała jej serce, że
spośród tylu osób, na które to stworzenie mogło zwrócić uwagę, ją jedną to spotkało! Teraz
piesek wyciągnął język i dyszał w męce niezdecydowa-
83
nia. Biedactwo! Było jasne, że nie wiedział, czy się odważy wybrać sobie nowego pana.
Ciotka Jula nie myślała, oczywiście, że go będzie mogła zabrać do domu pełnego dywanów, a
droga Anna jest taka skrupulatna, gdy idzie o porządek. A Tymoteusz! Tymoteusz byłby
przerażony! A jednak!... No, któż może jej zabronić głaskać ten mały pyszczek? I ona
również dyszała z lekka pod kryjącą jej twarz woalką. To było wzruszające! I nagle — ani
ona, ani pies nie wiedzieli, w jaki sposób — jej palce i jego pyszczek dotknęły się wzajem.
Piesek nie poruszał już zupełnie ogonem, drżał całym ciałem. Ciotka Jula poczuła nagle
wstyd, że budzi w zwierzęciu taki lęk. I, choć nigdy nie miała do czynienia z psami,
wiedziona instynktem sięgnęła palcem ku psiemu uchu i zaczęła delikatnie drapać mu skórę.
Miała nadzieję, że pies nie posiada pcheł. I raptem! Biały piesek skoczył jej na kolana. Ułożył
się tam zwróciwszy na nią błyszczące spojrzenie. Obcy pies na jej sukni, najlepszej
odświętnej sukni! Co za wydarzenie! Piesek wspiął się naprzód i polizał jej podbródek.
Ciotka Jula podniosła się prawie machinalnie, piesek osunął się na dół. Doprawdy, nie
wiedziała, co myśleć — on sobie za wiele pozwala! O Boże! Jaki on chudy — teraz kręci się
koło jej nóg! Co by powiedział pastor Scoles? A gdyby tak poszła stąd? Skierowała się w
stronę domu, a pies podążył za nią w odległości kilku cali. Myśl, że wkrótce będzie jadła
rostbef, pudding i ciasteczka, była dla ciotki Juli niemal nie do zniesienia, kiedy ujrzała psie
spojrzenie, zda się, mówiące: „I dla mnie trochę!" Kłębiły się w niej myśli: czy ma go
przestraszyć i odpędzić parasolką, czy też...? Nie, tego nie uczyni nigdy! Psy potrafią być
takie — słyszała o tym! A następnie, jaka to odpowiedzialność! I pchły! Tymoteusz nie znosi
pcheł! I trudno wiedzieć, jak też pies zachowa się w domu! Nie! Doprawdy, nie może go
zabrać! Piesek podniósł nagle łapkę. Tt, tt! Jaki miły pyszczek! I ciotka Jula poczuła
przypływ niezwykłej odwagi. Kierując się zdecydowanie ku ogrodowej bramie rzekła słabym
głosem: „No więc chodź!" I piesek poszedł. Okropność!
Kiedy próbowała przejść przez Bayswater Road, przemknęło obok niej parę tych
niebezpiecznych dwukołowych dorożek — takie nieostrożne! — a na samym środku jezdni
skręcił duży furgon, tak że ciotka Jula musiała się zupełnie zatrzymać. I, oczywiście, ani śladu
policjanta! Komunikacja uliczna stawała się doprawdy nie do zniesienia. Oby tylko nie
spotkała przypadkiem Tymoteusza, wracającego ze swej zwykłej przechadzki. I gdyby jej się
udało zamienić słówko ze Smither — tą dzielną dziewczyną — aby pieska nakarmiła i
wyszorowała, zanim ktokolwiek zdąży go zobaczyć. A co dalej? Może by się udało zostawić
go w suterenie do czasu, kiedy się ktoś po niego zgłosi. Ale jakże się znajdzie właściciel,
skoro nie wie zupełnie, gdzie go szukać? Gdyby tak można było poradzić się kogoś? Może
Smither zna jakiegoś policjanta — choć żywiła nadzieję, że tak nie jest — policjanci mogą
być niebezpieczni dla
84
nia. Biedactwo! Było jasne, że nie wiedział, czy się odważy wybrać sobie nowego pana.
Ciotka Jula nie myślała, oczywiście, że go będzie mogła zabrać do domu pełnego dywanów, a
droga Anna jest taka skrupulatna, gdy idzie o porządek. A Tymoteusz! Tymoteusz byłby
przerażony! A jednak!... No, któż może jej zabronić głaskać ten mały pyszczek? I ona
również dyszała z lekka pod kryjącą jej twarz woalką. To było wzruszające! I nagle — ani
ona, ani pies nie wiedzieli, w jaki sposób — jej palce i jego pyszczek dotknęły się wzajem.
Piesek nie poruszał już zupełnie ogonem, drżał całym ciałem. Ciotka Jula poczuła nagle
wstyd, że budzi w zwierzęciu taki lęk. I, choć nigdy nie miała do czynienia z psami,
wiedziona instynktem sięgnęła palcem ku psiemu uchu i zaczęła delikatnie drapać mu skórę.
Miała nadzieję, że pies nie posiada pcheł. I raptem! Biały piesek skoczył jej na kolana. Ułożył
się tam zwróciwszy na nią błyszczące spojrzenie. Obcy pies na jej sukni, najlepszej
odświętnej sukni! Co za wydarzenie! Piesek wspiął się naprzód i polizał jej podbródek.
Ciotka Jula podniosła się prawie machinalnie, piesek osunął się na dół. Doprawdy, nie
wiedziała, co myśleć — on sobie za wiele pozwala! O Boże! Jaki on chudy — teraz kręci się
koło jej nóg! Co by powiedział pastor Scoles? A gdyby tak poszła stąd? Skierowała się w
stronę domu, a pies podążył za nią w odległości kilku cali. Myśl, że wkrótce będzie jadła
rostbef, pudding i ciasteczka, była dla ciotki Juli niemal nie do zniesienia, kiedy ujrzała psie
spojrzenie, zda się, mówiące: „I dla mnie trochę!" Kłębiły się w niej myśli: czy ma go
przestraszyć i odpędzić parasolką, czy też...? Nie, tego nie uczyni nigdy! Psy potrafią być
takie — słyszała o tym! A następnie, jaka to odpowiedzialność! I pchły! Tymoteusz nie znosi
pcheł! I trudno wiedzieć, jak też pies zachowa się w domu! Nie! Doprawdy, nie może go
zabrać! Piesek podniósł nagle łapkę. Tt, tt! Jaki miły pyszczek! I ciotka Jula poczuła
przypływ niezwykłej odwagi. Kierując się zdecydowanie ku ogrodowej bramie rzekła słabym
głosem: „No więc chodź!" I piesek poszedł. Okropność!
Kiedy próbowała przejść przez Bayswater Road, przemknęło obok niej parę tych
niebezpiecznych dwukołowych dorożek — takie nieostrożne! — a na samym środku jezdni
skręcił duży furgon, tak że ciotka Jula musiała się zupełnie zatrzymać. I, oczywiście, ani śladu
policjanta! Komunikacja uliczna stawała się doprawdy nie do zniesienia. Oby tylko nie
spotkała przypadkiem Tymoteusza, wracającego ze swej zwykłej przechadzki. I gdyby jej się
udało zamienić słówko ze Smither — tą dzielną dziewczyną — aby pieska nakarmiła i
wyszorowała, zanim ktokolwiek zdąży go zobaczyć. A co dalej? Może by się udało zostawić
go w suterenie do czasu, kiedy się ktoś po niego zgłosi. Ale jakże się znajdzie właściciel,
skoro nie wie zupełnie, gdzie go szukać? Gdyby tak można było poradzić się kogoś? Może
Smither zna jakiegoś policjanta — choć żywiła nadzieję, że tak nie jest — policjanci mogą
być niebezpieczni dla
84
takiej ładnej dziewczyny jak Smither, z jej rumieńcami, z jej figurą, w jej wieku. I nagle
uświadomiwszy sobie, że już jest w domu, ciotka Jula poczuła przerażenie. Oto dzwonek —
kluczy od zatrzasku nie znano jeszcze. I zapach obiadu. Tak, piesek poczuł go również! Teraz
albo nigdy! Ciotka Jula zwróciła przeciwko niemu koniec parasolki i rzekła słabo:
„Pójdziesz!" Ale zwierzę skuliło się tylko. Nie, ona nie może go przepędzić! I zdobywszy się
na szczyt zuchwalstwa zadzwoniła. A czekając, aż otworzą drzwi, ciotka Jula odczuła niemal
jakąś wyzywającą radość. Zrobiła coś okropnego, ale nie dbała o to! Drzwi otworzyły się
wreszcie, a ciotka Jula poczuła duszę na ramieniu.
— Och, Smither! Ta biedna psina przywlokła się za mną. To mi się zdarza po raz pierwszy.
Musiała się zabłąkać. I jest taka chuda i brudna. Co z nią zrobimy?
Pies, znalazłszy się w miejscu tak bogatym w smaczne zapachy, zaczął merdać ogonem.
— Ach! — rzekła Smither, była przecież taka młoda. — Biedactwo! Czy mam powiedzieć
kucharce, żeby mu dała trochę ochłapów, proszę pani?
Na dźwięk słowa „ochłapy" ślepki psa zabłysły, zda się, żywiej.
—. Dobrze — rzekła ciotka Jula — na twoją odpowiedzialność, Smither. Zabierz go żywo do
kuchni.
Stała przez chwilę bez ruchu, a pies, idąc za Smither i swym węchem, pobiegł przez mały hali
na dół po kuchennych schodach. Tupot jego łapek obudził w ciotce Juli mieszane uczucia,
jakich nie doznała od śmierci Septimusa Smalla.
Znalazłszy się w swoim pokoju zdjęła kapelusz i woalkę. Co też ma im powiedzieć? Zeszła
na dół sama nie wiedząc, co powie.
W salonie, który ozdabiały nowe pęki traw z pampasów, siedziała Anna na sofie. Po wejściu
Juli odłożyła trzymaną książkę do nabożeństwa — zawsze czytała sobie tekst nabożeństwa
niedzielnego. Usta i podbródek wydawały się kwadratowe, a wyraz jej szarych, starczych
oczu był taki, jak gdyby cierpiała. Czekała oczywiście na lunch — nazwę tę usiłowali
koniecznie wprowadzić, bo według Emilii nikt, mający pretensje do dobrego tonu, nie
nazywał już tego posiłku obiadem, nawet w niedzielę. Estera, siedząca w kącie przy kominku,
oblizywała językiem wargi. Przepadała za ciastkami z owocami, a w tym roku miały być
dzisiaj po raz pierwszy. Ciotka Jula rzekła:
— Pastor Scoles mówił dziś wspaniale, piękne kazanie! A potem odbyłam przechadzkę po
parku.
Coś ją przestrzegło przed dalszymi szczegółami. W milczeniu oczekiwały uderzenia gongu.
Zaprowadzono właśnie w domu gong — Emilia oświadczyła, że to „ostatnia moda".
Nagle zabrzmiały uderzenia. O, nieba! Co za hałas, bum... bum! Nie, Tymoteusz tego nigdy...
Smither musi koniecznie nauczyć się. U kocha-
85
nego Jamesa przy Park Lane kamerdyner wydobywał z gongu niemal przyjemne dźwięki. Na
progu jadalni Smither zameldowała:
— Wszystko pożarł, proszę pani. Taki był zgłodniały.
— Sz!
W hallu rozległy się ciężkie kroki. Tymoteusz wyszedł ze swego gabinetu. Wyglądał
kwadratowo w surducie, twarz miał brunatnoczer-woną — zawsze odznaczał się takim
delikatnym zdrowiem. Teraz usiadł jak zwykle tyłem do okna, żeby go nie raził blask słońca.
Tymoteusz nie chodził, oczywiście, do kościoła — było to dlań nazbyt męczące, ale
dopytywał się zawsze o wysokość kwesty i nieraz dodawał, że nie wie doprawdy, na co im
potrzeba tyle pieniędzy, tak jak gdyby pastor Scoles był jakimś utracjuszem. Właśnie
zaprowadził teraz nowe klęczniki i w związku z tym ciotka Jula myślała, że może drogi
Tymoteusz i Estera pójdą do kościoła. Tymoteusz jednak rzekł:
— Klęczniki. One tylko przeszkadzają i niszczą spodnie.
Ciotka Anna, która już nie mogła klęczeć, uśmiechnęła się pobłażliwie:
— W kościele trzeba klęczeć, mój drogi.
Wszyscy zajadali już teraz rostbef, a Tymoteusz rzekł:
— Musztardy. I powiedz, Smither, kucharce, że kartofle dziś nie dość przyrumienione.
Słyszałaś?
Smither, zaczerwieniwszy się ponad jego głową, odparła:
— Tak jest, proszę pana.
Ciotka Jula była tak silnie podniecona myślą o psie, że po zjedzeniu yorkshireskiego
puddingu odczuła zdecydowane dolegliwości żołądkowe.
— Po kościele odbyłam taką przyjemną przechadzkę po parku — rzekła znękanym głosem.
— Nie powinnaś chodzić w takich czasach sama. Bóg wie, co ci się może przytrafić.
Ciotka Jula połknęła łyk ciemnego sherry, serce jej biło tak mocno! Ciotka Estera — z niej to
była czytelniczka! — mruknęła, że wyczytała, jak pan Gladstone chodził tam nieraz na
przechadzkę.
— Otóż to właśnie — rzekł Tymoteusz.
Ciotka Anna oświadczyła, że pan Gladstone jest człowiekiem wysokich zasad, którego nie
należy potępiać. .— Potępiać — zawołał Tymoteusz. — Ja bym go powiesił!
— To zupełnie niewłaściwe mówić coś podobnego w niedzielę, mój drogi.
Właśnie dobrze w taki dzień — mruknął Tymoteusz. Ciotka Jula zadrżała, Tymoteusz miał
zły dzień. I nagle wstrzymała oddech. Uszy jej uderzyło warczenie, jak gdyby biały piesek
swawolił z kucharką. Rzuciła ukradkiem spojrzenie na Smither.
86
— Co to takiego? — zapytał Tymoteusz. — Pies?
— Tu obok pod 9 mają psa — mruknęła ciotka Jula, a zdumiony wzrok Smither powiedział
jej, że rozminęła się z prawdą. Jakież to dzieją się okropne rzeczy, kiedy człowiek dopuszcza
się na samym początku ł>yle kłamstewka. Warczenie przeszło w głośne szczekanie, jak
gdyby z kolei kucharka drażniła się z psem.
— To nie jest obok — rzekł Tymoteusz — to na dole. Co to wszystko znaczy?
Oczy wszystkich skierowały się pośród ogólnego milczenia ku Smither. Coś potem
skrzypnęło, a dziewczyna rzekła:
— To jest, proszę pani, ten mały piesek, co przyszedł tu za panią.
— O — rzekła pośpiesznie ciotka Jula — ten piesek?
— Co to znaczy? — rzekł Tymoteusz. — „Przyszedł za panią"?
— Był taki chudy — wyjaśniła słabo ciotka Jula.
— Smither — rzekła ciotka Anna — podaj mi grzanki i powiedz kucharce, że chcę ją
widzieć, jak tylko zje obiad.
Zażywne policzki ciotki Juli oblał rumieniec. • :
— Ja tu ponoszę całkowitą odpowiedzialność — odezwała się. — Ten piesek zabłąkał się,
był głodny i kucharka dała mu parę ochłapów.
— Obcy pies — mruknął Tymoteusz. — Z pewnością napuści do domu pcheł.
— Och, nie przypuszczam — szepnęła ciotka Jula. — To dobrze ułożona psina.
— Skąd ty możesz o tym wiedzieć? Nie potrafisz odróżnić psa od słomianki.
Jeszcze silniejszy rumieniec zabarwił tłuste policzki ciotki Juli.
— To był chrześcijański uczynek — rzekła patrząc prosto w oczy Tymoteusza. — Gdybyś
był w kościele, nie mówiłbyś tego.
Po raz pierwszy może w życiu stawiała otwarcie czoło bratu, odznaczającemu się delikatnym
zdrowiem. Skutek był całkowity. Tymoteusz zaczął pośpiesznie zajadać owocowe ciasteczka.
— Dobrze, nie pokazujcie go mnie na oczy — mruknął.
— Smither, postaw na stole wino i orzechy — rozkazała ciotka Anna — i zobacz, co tam
kucharka robi na dole.
Po jej wyjściu zapanowało milczenie. Wszyscy zdawali sobie sprawę, jak dalece Jula
zapomniała się.
Ciotka Anna podniosła do ust kieliszek — zawierał on dwa naparstki ciemnego sherry. Był to
upominek od drogiego Jolyona —jak on się zna na winach! Ciotka Estera, która podczas tej
sceny zjadła w roztargnieniu drugie ciastko, uśmiechała się. Ciotka Jula miała wzrok
utkwiony w Tymoteuszu. Spróbowała po raz pierwszy opozycji i czuła jej słodycz.
Smither tymczasem wróciła.
— I co, Smither?
87
— Kucharka właśnie go myje, proszę pani. I po cóż to? — zapytał Tymoteusz.
— Bo on jest brudny — rzekła ciotka Jula.
— Otóż i masz!
Rozległ się głos ciotki Anny odmawiającej pacierz, po czym wszystkie trzy siostry wstały.
— Zostawimy cię przy twoim kieliszku, kochanie. Smither, podaj mi, proszę, szal.
Na górze w salonie zaległo grobowe milczenie. Ciotka Jula próbowała uspokoić podniecone
nerwy, ciotka Estera starała się okazać, że właśnie nic się nie stało, ciotka Anna,
wyprostowana i nieco gniewna, usiłowała stłumić wynikły rokosz wyrazem swych cienkich i
bezkrwistych warg. Nie myślała o swej osobie, lecz o niezmiennym porządku rzeczy, tak
poważnie nadwerężonym.
Ciotka Jula oświadczyła nagle po raz drugi:
— On pobiegł za mną, Anno.
— Bez po... bez zaproszenia z twojej strony?
— Przemówiłam do niego, bo się zabłąkał.
— Należało najpierw pomyśleć, a potem przemówić. Psy zaraz korzystają z tego.
Twarz ciotki Juli przybrała-wyraz sprzeciwu.
— Właśnie rada jestem — rzekła. — I już dosyć. Tyle hałasu. Ciotka Anna spoglądała
zatroskana. Czas płynął. Ciotka Jula zaczęła
grać w ,,solitaire'a" — grała zupełnie oderwawszy się myślami, tak że na tablicy działy się
nieprawdopodobne rzeczy. Ciotka Anna siedziała wyprostowana z zamkniętymi oczyma, a
ciotka Estera obserwująca przez kilka minut, czy się otworzą, wyjęła spod poduszki książkę i
ukrywszy ją za parawanem od kominka zaczęła czytać. Był to już drugi tom, a nie znała
jeszcze tajemnicy lady Audley. Jest to, oczywiście, powieść, ale — jak powiedział Tymoteusz
— właśnie na niedzielę.
Zegar wybił trzecią. Ciotka Anna otworzyła oczy, ciotka Estera zamknęła książkę. Ciotka Jula
zmieszała z hałasem kule ,,solitaire'a". Zastukano do drzwi, kucharka bowiem, nie należąca
do wyższych regionów domu, jak Smither, zawsze stukała.
— Proszę.
Weszła kucharka, jeszcze w swej różowej perkalowej sukni, a za nią wkroczył pies z
śnieżnobiałą puszystą sierścią, doskonale wyszcżot-kowaną. Cały jego sposób bycia oraz
ruchy ogona cechowało już to zuchwalstwo, już to lekceważenie. To była chwila!
Kucharka rzekła:
— Przyprowadziłam go tutaj, proszę pani. Podjadł już sobie uczciwie i jest wykąpany. Taka
miła z niego psina i już całkiem do mnie przywykł.
Wszystkie trzy ciotki siedziały teraz w milczeniu, przenosząc wzrok kolejno na psa i na nogi
mebli.
88
— Rzetelnie by się pani ubawiła, proszę pani, widząc, jak on pożerał. I przychodzi, kiedy
go się wabi Pommy.
To dopiero — rzekła ciotka Estera z wysiłkiem. Nieprzyjemne sytuacje sprawiały jej po
prostu mękę.
Ciotka Anna pochyliła się naprzód, głos jej, choć lekko drżący, zabrzmiał stanowczo:
— Pies nie jest nasz, a pan nigdy by się na to nie zgodził. Smither musi go odprowadzić na
policję. \ ¦ *
Jak gdyby dotknięty tymi słowami, pies wysunął się zza fałd kucharki w stronę mówiącej.
Wygiąwszy grzbiet zaczął bardzo wolno poruszać ogonem. Ślepki jego błyszczały niby kulki
agatu. Ciotka Anna spojrzała nań. Jej cienkie, pożyłkowane ręce, obce, rzekłbyś, jej
stanowczemu charakterowi, poruszały się niespokojnie na gładkiej sukni. Usta ciotki Juli
przybrały pod wpływem wzruszenia wyraz nadąsania. Ciotka Estera uśmiechała się nerwowo.
— Na policję — powtórzyła kucharka. — Nie jest on do tego z pewnością przyzwyczajony.
Widzi mi się, proszę pani, że on nigdy nie nosił obróżki.
— Pommy — zawołała ciotka Jula.
Na ten dźwięk pies odwrócił się ku niej, obwąchał jej kolana, zaraz jednak zaczął na nowo
obserwować ciotkę Annę, jak gdyby rozumiejąc, kto tu sprawuje władzę.
— On jest doprawdy milutki — szepnęła ciotka Estera również kierując wzrok na ciotkę
Annę.
Ale w tejże chwili otwarły się ponownie drzwi.
— Pan Swithin Forsyte, proszę pani — zaanonsowała Smither.
Ciotki Jula i Estera wstały na powitanie brata, ciotka Anna, korzystając z przywileju swych
siedemdziesięciu ośmiu lat, pozostała na miejscu. Rodzina przychodziła zawsze do ciotki
Anny, nigdy zaś ciotka Anna — do rodziny. Przybycie drogiego Swithina odczuli wszyscy
jako coś opatrznościowego — on był takim znawcą koni.
— Możecie zostawić tu na chwilę tego pieska. Pan Swithin powie nam, co należy zrobić.
Swithin, któremu przebycie wąskich schodów zajęło sporo czasu, wkroczył do pokoju.
Wysoki, z podaną naprzód piersią, kwadratową i obrzmiałą bladą twarzą, bystrym
spojrzeniem okrągłych oczu i niewielką szpakowatą bródką pod wąsatą wargą miał wygląd
mistrza ceremonii, i biały piesek cofnąwszy się w kąt głośno zaszczekał:
¦— Co to takiego? — zapytał Swithin. — Pies?
Tak mógłby zapytać ktoś wchodząc do nowoczesnego salonu:
„Co to takiego? Wielbłąd?"
Usunąwszy się pospiesznie do kąta ciotka Jula pogroziła psu palcem. Zwierzę z lekka
zadrżało i przycichło. Ciotka Anna rzekła:
— Podaj drogiemu Swithinowi krzesło, Estero. Pragniemy usłyszeć
89
twoją radę, Swithinie. Ten mały piesek przyszedł dziś rano do domu z& Julą. Musiał się
zabłąkać.
Swithin usiadł z rozstawionymi kolanami, by zachować wyniosłą postawę oraz uchronić od
fałd piękną kamizelkę. Wysokie szytywne buty lśniły spod jasnoniebieskich spodni.
— Czy Tymoteusz wpadł w złość? — zapytał. Drogi Swithin, jakiż on śmieszny.
— Jeszcze nie -^ odparła ciotka Estera, która bywała czasem niemal złośliwa.
— No, to wpadnie. Julo, nie stój tam w kącie niby drąg. Daj tu psa, obejrzymy go. Zresztą to
nie jest pies, to suczka.
Ten szczególnie męski wyraz, choć wypowiedziany tonem dystyngowanym, sprawił takie
wrażenie, jak gdyby pokój został nagle okropnie zanieczyszczony. Wszyscy uważali psa za
przedstawiciela wytworniej-szej płci, bo oczywiście nikt nie zwraca uwagi na płeć. Ciotka
Jula jednak, którą pożycie z Septimusem Smallem uczyniło bardziej doświadczoną, żywiła
pewne wątpliwości, ale uważała, że będzie wytworniej o tym nie wspominać.
— Suczka — powtórzył Swithin. — Będziecie z nią miały kłopotów bez liku.
k
— Tego* się właśnie lękamy — rzekła ciotka Anna — choć nie wydaje mi się, mój drogi,
aby to określenie nadawało się do rozmowy w salonie.
— Głupstwo — zawołał Swithin. — Chodźże tu, smyku. Wyciągnął zdobną w pierścienie
rękę przesiąkniętą zwierzęcą wonią,
sam powoził dopiero co parą koni.
Zachęcany przez ciotkę Julę biały piesek zbliżył się i usiadł skulony obok wysuniętej dłoni.
Swithin podniósł go do góry chwyciwszy za skórę na karku.
— Dobra rasa — rzekł stawiając zwierzę z powrotem na podłodze. —- Nie możemy go
zatrzymać — rzekła stanowczo ciotka Anna.
— Dywany... Myślałyśmy oddać go na policję.
— Na waszym miejscu — oświadczył Swithin — umieściłbym ogłoszenie w
„Timesie". „Przybłąkał się biały szpic, suka. Wiadomość: The Nook, Bayswater Road".
Możecie dostać nagrodę. Ano, popatrzmy na jej zęby.
Piesek, zahipnotyzowany, rzekłbyś, zapachem Swithinowej ręki i spojrzeniem jego okrągłych,
porcelanowych oczu, nie okazał sprzeciwu, kiedy mu otworzono pysk. '•
— To szczeniak — rzekł Swithin. — Ks, ks!
Ta zdecydowana podnieta pobudziła psa do wysoce szczególnego wyczynu. Stuliwszy jak
najniżej ogon, skoczył w bok i przywarował obok krzesła Estery, po czym oparł pysk o
podłogę i, trzymając w powietrzu tylne łapki wraz z ogonem, utkwił w Swithinie spojrzenie
czarnych jak guziki ślepków.
90 . •
— Nie zdziwiłbym się wcale — rzekł Swithin — gdyby ten pies kosztował grubszy grosz.
Ks, ks!
Tym razem piesek pocwałował przez cały pokój, cudem jakimś omijając nogi mebli, wreszcie
zatrzymawszy się na tylnych łapkach obok parawanu zaczął skubać pampasowe trawy.
— Zadzwoń, Estero — rzekła ciotka Arma. — Zadzwoń na Smither. Julo, uspokój go.
Swithin, którego bródka zjeżyła się w uśmiechu, rzekł:
— Gdzie Tymoteusz? Chciałbym widzieć, jak ona ugryzie go w nogę.
Ciotka Jula, ogarnięta macierzyńską troską, schyliła się i chwyciła pieska w ramiona. Stała
nadąsana patrząc na spiczasty pyszczek rozgrzanego zwierzęcia, gotowa ważyć się na
wszystko. Delikatny zapach mydła kręcił jej w nosie.
— Sama zaniosę go na dół — rzekła. — Nie potrzeba go drażnić. Chodź, Pommy.
Pies, który w całej tej sprawie nie miał nic do powiedzenia, wysunął różowy język i polizał jej
nos. Ciotka Jula miała rozkoszne uczucie, że jest kochana, i aby się z tym nie zdradzić,
uniosła pieska pośpiesznie w ramionach. Ale zamiast na dół zabrała go na górę do swego
pokoju, który przytykał do sypialni drogiej Anny. Stała tak pośród mahoniowych mebli,
trzymając wciąż zwierzę w ramionach. Wszyscy byli przeciwko niej i tej biednej psinie, więc
coraz silniej ją obejmowała. Szpic dyszał ciężko i od czasu do czasu lizał jej policzki cienkim
językiem, jakby upewniając się, że to rzeczywistość. W ciągu dziesięciu lat od śmierci
Septimusa Smalla nikt jej naprawdę nie kochał, a teraz, kiedy znalazło się stworzenie gotowe
ją pokochać, chcą je od niej oderwać. Ciotka Jula usiadła na łóżku nie wypuszczając wciąż
psa, podczas gdy tam, w salonie, mówi się z pewnością o tym, żeby Pommy odesłać na
policję lub umieścić ogłoszenie w gazecie! Wreszcie spostrzegłszy, że zostają na niej włosy z
białej sierści psa, postawiła go na podłodze. Zaczął krążyć po pokoju obwąchując meble,
wreszcie zbliżył się do umywalni i sapiąc spojrzał na ciotkę Julę. „Czego może chcieć?" —
myślała ogarnięta trwogą. Nagle pies stanął na tylnych łapach i wysunął język. Tak, miał
pragnienie. Zapomniawszy o nakazach życia towarzyskiego ciotka Jula chwyciła dzbanek i
postawiła go na podłodze. Przez kilka chwil rozlegało się jedynie chłeptanie. Czy
rzeczywiście mógł tyle wypić? Piesek spojrzał na nią, poruszył dwukrotnie ogonem, po czym
zabrał się do dokładniejszych oględzin pokoju. Obejrzawszy wszystko prócz ciotki Juli, o
której musiał mieć widocznie wyrobione zdanie, położył się pod toaletką, wysunął spod
falbany łeb i przednie łapy i wydawał szereg krótkich warczeń. Ciotka Jula zrozumiała, że
miało to znaczyć: „Chodź, pobaw się ze mną". Wziąwszy worek na przybory toaletowe
poruszyła nim kilkakrotnie przed pieskiem. Pochwyciwszy
91
worek —jakże nieoczekiwanie! — piesek zaczął targać nim gwałtownie. Ciotka Jula była
zarazem zachwycona i przerażona. Najwidoczniej piesek czuł się jak u siebie w domu. Ale jej
nieszczęsny worek! Jakże ostre i mocne były te małe ząbki! Ciotka Jula po prostu rosła. Nie
dbała, rzekłbyś, zupełnie o to, co się stanie z jej workiem, skoro to sprawiało przyjemność
pieskowi. Worek leżał w strzępach, a ciotka Jula zbierając je z podłogi myślała wyzywająco:
„No, mniejsza o to, przecież nie wybieram się teraz w podróż do Brighton". Na głos zaś
rzekła surowo:
— Widzisz, coś zrobił?
I podczas gdy oglądali razem szczątki worka, ciotka Jula powzięła niezachwiane
postanowienie. Mogą sobie mówić, co im się podoba. Znaleźć znaczy zatrzymać. A jeśli się
to Tymoteuszowi nie podoba, wielka rzecz. Co za wspaniałe uczucie! Ktoś zastukał do drzwi.
— O, Smither — rzekła ciotka Jula — widzisz, co ten piesek zrobił? I pokazała jej odważnie
strzępy worka.
— Ach! — zawołała Smither. — Ależ ma ostre zęby! Czy pani pozwoli na dół? Państwo
Jamesostwo Forsyte'owie są w salonie. Mam zabrać tego pieska? Może by on trochę
pobiegał?
— Nie odnoś go na policję, Smither. Ja go znalazłam i zatrzymam go.
— Naturalnie, proszę pani. Będziemy miały towarzystwo wraz z kucharką, teraz kiedy
odszedł Tommy. Pies już nas polubił.
W nagłym porywie zazdrości ciotka Jula rzekła:
— Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Pommy, idź teraz ze Smither.
Znalazłszy się w ramionach Smither, piesek przechylił na bok łebek i spoglądał
sentymentalnie ku ciotce Juli. A ile w niej było instynktu macierzyńskiego, poruszyło się
ponownie pod ciemnofioletową suknią usianą białymi włoskami sierści.
— Proszę powiedzieć, że zaraz przyjdę. I zaczęła usuwać białe włoski.
Przed drzwiami do salonu zatrzymała się, po czym weszła uginając się w kolanach. James
opowiadał właśnie jakąś historię, a jego duże usta poruszały się pośród okazałych
bokobrodów. Długie nogi wyciągnął tak daleko, że ciotką Jula musiała obejść dokoła. Na jej
widok ściągnął długie usta, mówiąc:
— Jak się masz, Julo? Słyszę, że znalazłaś psa — po czym ciągnął dalej zaczętą historię.
Dotyczyła ona pewnego jegomościa, który, zostawszy pogryziony przez psa, kazał sobie
przypalać rankę tak długo, że wreszcie nie mógł siedzieć. Tymczasem okazało się, że pies nie
był wcale wściekły, i cały zabieg poszedł na marne. Oto, co zdarza się, kiedy się trzyma psy.
Nie wiadomo w ogóle, co się z nich ma prócz kłopotów.
Emilia zauważyła: , ,
— Szpice są teraz w modzie. W powozach wyglądają tak zabawnie.
92
Ciotka Estera szepnęła, że Jolyon ma włoskiego charta w swoim mieszkaniu przy Stanhope
Gate.
— Istny szkielet — rzekł Swithin. — Sama skóra i kości.
— Nie masz chyba zamiaru zatrzymać tego psa? — spytał Juli James. — Nie wiadomo, co z
tego może wyniknąć.
Czerwona jak piwonia ciotka Jula odezwała się ostro:
— Terę fere, James.
— No, możesz mieć jeszcze do czynienia z sądami. Słyszałem, że istnieje jakiś przytułek dla
zabłąkanych psów. W twoim własnym interesie leży zwrócić go tam.
— Zwróć swoją babkę — rzuciła ciotka Jula. Jamesa nie bała się wcale.
— Hm, pies nie jest twoją własnością. Znajdziesz się w konflikcie z prawem.
— Kpię sobie z prawa.
W milczeniu przyjęto to niebywałe oświadczenie. Nie wiedziano zupełnie, co się dzieje z
Julą.
— No — rzekł konkludująco James — nie mów potem, że cię nie uprzedzałem. Co
powiedział Tymoteusz, pewnie wpadł w złość?
— Jeżeli mu się tak podoba, to niech wpada — odparła ciotka Jula. — Ja mu nie stawiam
przeszkód.
— A co zrobisz ze szczeniętami? — zapytał Swithin. — Trzymam dziesięć przeciwko
jednemu, że będzie miała szczenięta.
— Widzisz, Julo — zauważyła ciotka Anna.
Ciotka Jula była w stanie takiego podniecenia, że wzięła z sąsiedniego stoliczka wachlarz i
zaczęła nim poruszać obok swej rozpalonej twarzy.
— Wszyscy jesteście przeciwko mnie — rzekła. — Szczenięta, rzeczywiście! Takie
maleństwo!
Swithin wstał.
— Bądźcie zdrowi wszyscy. Idę teraz do Mikołaja. Do widzenia, Julo. Zabiorę cię któregoś
dnia na przejażdżkę i pokażę przytułek dla zabłąkanych psów.
Po czym wypiąwszy pierś ruszył ku drzwiom i niebawem słychać było jego kroki na
schodach. James rzekł machinalnie:
— Zabawny typek z tego Swithina.
Takie wrażenie sprawiał na nim zawsze bliźniak, podczas gdy Swithin myślał o swym bracie:
„Nieszczęśliwa figura ten James".
Emilia, która się nudziła, zaczęła opowiadać ciotce Esterze o nowej modzie jedzenia ostryg
przed zupą. Był to oczywiście bardzo cudzoziemski zwyczaj, ale mówią, że tak właśnie robi
następca tronu. James nie chce o tym słyszeć, ona jednak osobiście uważa ten zwyczaj za
elegancki. To się okaże. James zaczął opowiadać ciotce Annie, że Soames chce rozpocząć w
styczniu praktykę adwokacką — to dzielny chłopiec.
93
Opowiadanie było rozwlekłe. Ciotka Jula siedziała nadąsana, zasłaniając się wciąż
wachlarzem. Tęskno jej było za drogim Jolyonem. Był jej ulubieńcem i starszym bratem,
który nigdy nie pozwalał, aby ktokolwiek jej dokuczał, prócz tego on jeden tylko miał psa, a
wreszcie nawet Anna bała się go trochę. Tęskniła za tym, by usłyszeć, jak mówi: „Jesteście
stare baby, oczywiście Jula może zatrzymać to, co znalazła". O to właśnie idzie! Pies poszedł
za nią z własnej, nieprzymuszonej woli. Nie był przecież drogocennym kamieniem albo
sakiewką — wówczas, oczywiście, byłoby zupełnie co innego. Nieraz Jolyon przychodził do
nich w niedzielę, choć zwykle zabierał małą June do zoo. A gdyby Jolyon przyszedł, James
poszedłby sobie z pewnością, w obawie, aby mu nie utarto nosa. I dobrze by doprawdy się
stało, skoro James tak się wstrętnie zachował!
— Mam zamiar pójść na Stanhope Gate — rzekła nagle — i zasięgnąć opinii drogiego
Jolyona.
— A na co ci to właściwie potrzebne? — zapytał James chwytając się za bokobrody. — Z
pewnością odeśle cię z kwitkiem.
Czy to lękając się tej możliwości, czy też z innych względów, dość, że ciotka Jula pozostała
na miejscu, ale przestała się wachlować i przybrała wyraz twarzy, który w rodzinie był
źródłem powiedzonka: „Och, ten ktoś to wykapana Jula".
Ale James wkrótce wyczerpał cały zapas nowinek tygodniowych.
— No, Emilio — rzekł — chcesz zapewne wracać do domu. Nie można tak długo trzymać
koni.
Trafność tej formuły nigdy nie była wystawiana na próbę, gdyż Emilia podnosiła się od-razu
mówiąc:
— Do widzenia, kochane, pozdrowienia dla Tymoteusza. Musnąwszy policzki starych dam
wyszła z pokoju, zanim James mógł
sobie przypomnieć — jak to później skarżył się w powozie — o co właściwie miał zapytać
siostry, wybierając się do nich specjalnie w tym celu.
Po ich odejściu ciotka Estera, zerknąwszy kolejno na jedną i na drugą, okryła szalem
Tajemnicę lady Audley i wysunęła się na palcach. Wiedziała, co teraz nastąpi. Ciotka Jula
ujęła drżącymi rękoma deskę „solitaire'a". Nadeszła decydująca chwila. Jula trwała w
oczekiwaniu, przebierając wilgotnymi od potu palcami, i rzucała ukradkowe spojrzenia na
wyprostowaną postać Anny w czarnej jedwabnej sukni przybranej dżetami i broszą-kameą.
Za żadną cenę nie chciała odezwać się pierwsza. I nagle rzuciła:
— Czemu nic nie mówisz, Anno?
Ciotka Anna zwróciła na nią spojrzenie swych szarych oczu, które tak dobrze widziały z
daleka, i rzekła:
— Słyszałaś, Julo, co powiedzieli Swithin i James?
— Ja nie oddam psa — odparła ciotka Jula. — Nie oddam, i koniec.
94
Krew pulsowała jej mocno w skroniach. Tupnęła przy tym nogą.
— Gdyby to był istotnie grzeczny piesek, to nie zabłąkałby się w ten sposób, żeby zgubić
swego pana. Do piesków tej płci nie można mieć zaufania. Powinnaś to wiedzieć w twoim
wieku, Julo. Teraz, kiedy jesteśmy same, mogę z tobą pomówić otwarcie. Oczywiście, że
będą za nią biegały inne psy.
Ciotka Jula włożyła palec do ust, possała go i wyjąwszy rzekła:
— Dosyć mam tego traktowania, jak gdybym była małą dziewczynką. Ciotka Anna odparła
spokojnie:
— Zdaje mi się, żeś powinna zażyć kalomelu na takie humory. Myśmy tu nigdy nie mieli
psów.
— Ja też nie chcę, żebyście mieli teraz — rzekła ciotka Jula. — Ja chciałam go mieć dla
siebie. Ja... ja...
Nie mogła zmusić się do wypowiedzenia tego, co czuła w sercu. To byłby istny wylew
tęsknoty.
— Nie jest rzeczą słuszną zatrzymywać to, co do nas nie należy — zauważyła ciotka Anna.
— Wiesz doskonale o tym sama.
— Dam ogłoszenie do gazety. Jeżeli zjawi się właściciel pieska, oddam mu go. Ale on
poszedł za mną z własnej woli. I może pozostać w suterenie. Tymoteusz nie potrzebuje go
oglądać.
— Zniszczy nam wszystkie dywany — wtrąciła ciotka Anna. — Będzie szczekał po nocach,
żyć nam po prostu nie da w spokoju.
— Dosyć mam waszego spokoju! — zawołała ciotka Jula drapiąc palcami deskę ,,solitaire'a".
— Dosyć mam spokoju i dosyć ciągłego troszczenia się o wszystko, aż... aż... aż się człowiek
staje niewolnikiem.
Ciotka Anna podniosła do góry blade, przezroczyste ręce.
— Nie wiesz same co mówisz. Jeżeli ktoś nie potrafi troszczyć się o swoje rzeczy, nie jest
godzien ich posiadać.
— Troszczyć się, troszczyć... Mam już tego wyżej uszu! Chcę czegoś ludzkiego, chcę tego
psa. A jeżeli nie będę go mogła tu zatrzymać, pójdę sobie i zabiorę go z sobą. Skończyłam.
Były tb chyba najlekkomyslniejsze słowa, jakie wypowiedziano kiedykolwiek w domu
Tymoteusza. Ciotka Anna odparła bardzo spokojnie:
— Wiesz dobrze, Julo, że nie możesz stąd odejść. Nie masz na to pieniędzy. Więc po co tak
mówisz?
— Jolyon da mi pieniądze, on nigdy na to nie pozwoli, żebyś mnie gnębiła.
Między starczymi oczami ciotki Anny utworzyła się zmarszczka świadcząca o głębokiej
trosce.
— Nie wydaje mi się, abym cię gnębiła — rzekła. — Zapominasz się! Przez całą minutę
ciotka Jula nic nie mówiła, a spojrzenie jej coraz to
wybiegało spod splecionych palców ku pomarszczonej, bladej jak kość słoniowa twarzy
najstarszej siostry. W oczach jej zabłysły łzy skruchy.
95
Droga Anna jest bardzo stara i lekarz zawsze mówił... Żywo wyciągnęła chustkę do nosa.
— Ja... ja jestem rozstrojona... Ja... ja... nie myślałam tego... droga Anno... Ja... — wybiegły z
jej ust słowa. — A... a... ale ja t-tak ch-chcę mieć tego p-pieska...
Zapanowało milczenie przerywane jej łkaniem, wówczas zabrzmiał głos ciotki Anny,
spokojny, z lekka drżący: .
— Dobrze, moja droga. Będzie to poświęcenie, ale jeśli ma ci dać szczęście...
•— Och! — łkała ciotka Jula. — Och!
Wielka łza spadła na deskę ,,solitaire'a". Ciotka Jula wytarła ją swą małą chusteczką.
A
Letni s%ał fiSSo)
Jerzy, drugi syn Rogera Forsyte'a z Prince's Gate miał w roku 1880 dwadzieścia cztery lata i
rzekomo zajmował się rolnictwem. Znaczy to, że nie nadawał się do służby wojskowej i
stanowczo odmówił obrania jakiegokolwiek „siedzącego" zawodu. Dlatego też spędzał środek
tygodnia na zajęciach wiejskich, nie mających nic wspólnego z gospodarstwem, resztę zaś
czasu w swym klubie na Piccadilly, który przezwał „Będeum"1, lub też w tamtych stronach.
Oficjalnie mieszkał w rezydencji Plumtree Park w Bedfordshire, u pewnego dżentelmena-
rolnika, który starał się wynagrodzić sobie straty za pomocą premii płaconych mu przez
ojców jego praktykantów. Spryt, jakim Jerzy Forsyte odznaczał się w dużym stopniu,
umożliwiał mu spędzenie znacznej ilości czasu w gościnie u sąsiednich ziemian, gdzie
uprawiał konną jazdę oraz polował na bażanty i zające. Latem, kiedy konie wypędzano na
pastwisko, kiedy bażanty kryły się w gąszczu, a nawet zającom pozwalano się rozmnażać,
Jerzy przyglądał się nieraz strzyżeniu owiec i zabawiał wieśniaków swymi żartami. Ale
przeważnie czas mu schodził na studiowaniu budowy koni na Newmarket Heath albo też —
chórzystek na scenie Liberty Theatre. Tego jednak lata roku 1880 zakochał się, jak to nieraz
zdarza się ludziom światowym. Przedmiotem jego uczuć stała się pewna urocza kobieta o
ciemnych, gołębich oczach, żona jednego z sąsiadów nazwiskiem Basset, ziemianina i majora
rezerwy. Dla tych, którzy w pięćdziesiąt lat później pretendowali do tytułu burzycieli
moralności, ciosem byłaby zapewne wiadomość, że Jerzy już wówczas był niemoralny. Z
zapałenr odkrył, że jest zakochany w mężatce. Flora Basset, podobnie jak większość kobiet o
gołębich oczach, była tym, co wówczas nazywano „flirciarką", a skoro mieszkała na wsi,
żeby sprawić przyjemność mężowi, podczas gdy sama wolałaby przebywać w Londynie,
uważała się za całkowicie uprawnioną do korzystania z każdej nadarzającej się zabawy. A
Jerzy był niezmiernie zabawny.
1 W oryginale Iseeum, żartobliwe połączenie „Ise" — skrótu I shall (będę) z końcówką „eum"
jak klub Ateneum.
97
Rozpoczął umizgi na Wielkanoc od podziwu dla oczu i postaci Flory i westchnień celem jej
zdobycia, według utartych' zwyczajów. Ale z nastaniem lata stwierdził, że te uczucia
komplikują się stopniowo wskutek przeżyć, których nigdy dotąd nie doświadczył, znanych
jednak innym ludziom jako zazdrość. Innymi słowy, doznawał szczególnej przykrości na
myśl, że Flora jest żoną pana Basseta. Jerzy nie należał do tych, którzy analizują swe uczucia
i zaopatrują je w etykiety, w przeciwnym bowiem razie zrozumiałby może, że jego pożądanie
przerodziło się w namiętność.
Nadszedł czerwiec, wraz z nim upały, i major Basset, ten „wróbel na nitce", jak go teraz Jerzy
nazywał w myśli, wyruszył wraz ze swym pułkiem na letni obóz. Jerzy doznał uczucia nie
tylko spotęgowanej nadziei, ale i ulgi, zaczął bowiem cierpieć, jeżeli nie był razem z Florą.
Niebawem jednak przekonał się, że jego Flora ma tęgą główkę i nie miała zgoła zamiaru jej
stracić. Nie okazała więc najmniejszej chęci kompromitowania się. Jerzy zdawał sobie,
oczywiście, doskonale sprawę z tego, że gdyby skompromitował ją albo raczej siebie, to jego
sytuacja stałaby się zupełnie nie do zniesienia, gdyż zależał od ojca, człowieka starszego, o
poglądach moralnych Forsyte'ów. Zostałby prawdopodob- j nie całkowicie pozbawiony
pieniędzy i miałby jedynie długi wyścigowe. Ale to nie wystarczało, aby czuł wdzięczność
dla Flory za to, że mu nie, pozwalała skompromitować siebie. Przeciwnie, jej powściągliwość
doprowadzała go niemal do szaleństwa.
A upał stawał się coraz większy. Drzewa, kwiaty i trawy dyszały przejmującą wonią, kukułka
rzucała tęskne wołanie, leśne gołębie zawodziły miłosne trele. Wraz z rosnącą temperaturą
widać było coraz więcej kształtów Flory. Jerzy grał z nią w krokieta i słuchał, jak śpiewała
arie z komicznych oper, a od czasu do czasu wolno mu było zostać na obiedzie i potem aż do
godziny dziewiątej. W żarze uczuć zaczął nieco wysychać jego humor. Tak przeszła połowa
czerwca.
Otóż Jerzy miał w sobie jakiś upór i wytrwałość, nie zbywało mu też na śmiałości. Nie
zaniechał swego postanowienia, bohatersko walczył z jałowiejącym dowcipem i podobny
wesołkom królewskim dawnych czasów, którzy musieli mieć humor, choć ból ściskał im
serce, żartował w dalszym ciągu w obecności swej ukochanej, tłumiąc żar pożądliwych
spojrzeń. Był „prosty, ale zabawny", jak sam siebie określał. Przestać być zabawnym równało
się dlań straconej grze. Ale suche były jego usta, prawiące dowcipy, i niewiele wiedział o
sercu swej Flory. Nie śmiał nigdy zapytać, jakie uczucia żywiła dla „wróbla na nitce'*, który
miał już za tydzień wrócić do domu. I cierpiał, cierpiał tak, jak tylko mogliby tego pragnąć
moraliści. Ale wciąż żartował, bo miał do wyboru: żart albo porażkę. A jego Flora wciąż
uśmiechała się doń ciemnymi gołębimi oczyma, śmiała się na pół urażona, ściskała lekko jego
rękę, pachniała słodko i spoglądała kusząco. I tak minął ostatni tydzień.
93 ,
Coraz to mocniej prażyło przez cały dzień słońce i przyjemnie było zasiąść w cieniu. Wzdłuż
placu krokietowego na wprost domu Bassetow ciągnął się gąszcz rododendronów, obok —
krzaki bzów, a pośród nich — altanka. Dalej jeszcze — sad pełen śliw i grusz.
Jerzy wyjął młotek krokietowy z rąk swojej Flory i trzymając go mocno rzekł z uśmiechem:
— Dobrze byłoby ochłodzić się nieco. Usiądźmy sobie w cieniu, a to położymy między
nami.
Jego Flora zaśmiała się.
— Jest pan niegrzeczny, panie Jerzy.
— Niegrzeczny, ale miły — rzekł Jerzy i, ująwszy ją za rękę końcami palców, szedł
delikatnie mimo swej ociężałości, jakby prowadząc Florę w menuecie. A idąc myślał
jednocześnie: „Ostatni dzień, co za rozpacz!"
Podeszli do altany.
— Co? — rzekł Jerzy. — Nie ma insektów! Naprzód, strzelcy! Weszli i usiedli. Jerzy
umieścił młotek między sobą i Florą. Zapanowało milczenie, za nic w świecie nie potrafiłby
dłużej żartować.
Ponad młotkiem, oparta o drewnianą ścianę, Flora spoglądała chłodna i czarująca, z
uśmieszkiem na ustach. Tego było za wiele! Jerzy pochwycił oburącz młotek, jego zażywną
twarz oblał mocny rumieniec, duże, o ciężkich powiekach oczy patrzyły prosto przed siebie,
na czoło wystąpiły mu żyły pod równo przedzielonymi włosami, a mięśnie na ramionach
wyprężyły się pod zawiniętymi rękawami. Bezszelestnie przełożył młotek na drugą stronę,
jakby to było piórko.
— Floro — rzekł chwytając tę rozkoszną, nie stawiającą oporu istotę. Tak zaspokoił swe
pragnienie nie powiedziawszy słowa więcej.
Niewiele minęło czasu i oto stał patrząc, jak opuszczała altanę z palcem na ustach i
uśmiechem w oczach. A potem i on poszedł przez sad, niemy i wdzięczny za rozkosz jak
oszołomione zwierzę i pijany triumfem niby bóg. Pogoda się zmieniła i wraz z upałem
nadciągnęły chmury. Niebo zwisało ciężkie, nieprzeniknione, muchy brzęczały jadowicie
wokół Jerzego, przylepiały się do ciała. Usiadł nad brzegiem strumyka i zapalił cygaro.
Trzymał je długo w ustach, które nie przestawały się uśmiechać, i spoglądał na dym
wypłaszający muchy i komary. Słuchał, nie słysząc wcale, ich brzęczenia i gruchania leśnych
gołębi, patrzył, nie widząc, na znieruchomiałe, pociemniałe niebo. Spędził tak dwie godziny
zatopiony w rozpamiętywaniu kilku minionych chwil. Podniósł się z westchnieniem, nozdrza
miał pełne woni pokrzyw, łopianu i siana. Nie chciało mu się wracać do domu, skierował
kroki do oberży. Jadł chleb z serem i popijał porter. I znów obudziło się w nim pragnienie
dotknięcia i ujrzenia Flory, na krótko tylko przycichłe. Pykając z wiejskiej fajki patrzył
tęsknie, jak znikała z niebios światłość dzienna. Powietrze było
99
w
Coraz to mocniej prażyło przez cały dzień słońce i przyjemnie było zasiąść w cieniu. Wzdłuż
placu krokietowego na wprost domu Bassetów ciągnął się gąszcz rododendronów, obok —
krzaki bzów, a pośród nich — altanka. Dalej jeszcze — sad pełen śliw i grusz.
Jerzy wyjął młotek krokietowy z rąk swojej Flory i trzymając go mocno rzekł z uśmiechem:
— Dobrze byłoby ochłodzić się nieco. Usiądźmy sobie w cieniu, a to położymy między
nami.
Jego Flora zaśmiała się.
— Jest pan niegrzeczny, panie Jerzy.
— Niegrzeczny, ale miły — rzekł Jerzy i, ująwszy ją za rękę końcami palców, szedł
delikatnie mimo swej ociężałości, jakby prowadząc Florę w menuecie. A idąc myślał
jednocześnie: „Ostatni dzień, co za rozpacz!"
Podeszli do altany.
— Co? — rzekł Jerzy. — Nie ma insektów! Naprzód, strzelcy! Weszli i usiedli. Jerzy
umieścił młotek między sobą i Florą. Zapanowało milczenie, za nic w świecie nie potrafiłby
dłużej żartować.
Ponad młotkiem, oparta o drewnianą ścianę, Flora spoglądała chłodna i czarująca, z
uśmieszkiem na ustach. Tego było za wiele! Jerzy pochwycił oburącz młotek, jego zażywną
twarz oblał mocny rumieniec, duże, o ciężkich powiekach oczy patrzyły prosto przed siebie,
na czoło wystąpiły mu żyły pod równo przedzielonymi włosami, a mięśnie na ramionach
wyprężyły się pod zawiniętymi rękawami. Bezszelestnie przełożył młotek na drugą stronę,
jakby to było piórko.
— Floro — rzekł chwytając tę rozkoszną, nie stawiającą oporu istotę. Tak zaspokoił swe
pragnienie nie powiedziawszy słowa więcej.
Niewiele minęło czasu i oto stał patrząc, jak opuszczała altanę z palcem na ustach i
uśmiechem w oczach. A potem i on poszedł przez sad, niemy i wdzięczny za rozkosz jak
oszołomione zwierzę i pijany triumfem niby bóg. Pogoda się zmieniła i wraz z upałem
nadciągnęły chmury. Niebo zwisało ciężkie, nieprzeniknione, muchy brzęczały jadowicie
wokół Jerzego, przylepiały się do ciała. Usiadł nad brzegiem strumyka i zapalił cygaro.
Trzymał je długo w ustach, które nie przestawały się uśmiechać, i spoglądał na dym
wypłaszający muchy i komary. Słuchał, nie słysząc wcale, ich brzęczenia i gruchania leśnych
gołębi, patrzył, nie widząc, na znieruchomiałe, pociemniałe niebo. Spędził tak dwie godziny
zatopiony w rozpamiętywaniu kilku minionych chwil. Podniósł się z westchnieniem, nozdrza
miał pełne woni pokrzyw, łopianu i siana. Nie chciało mu się wracać do domu, skierował
kroki do oberży. Jadł chleb z serem i popijał porter. I znów obudziło się w nim pragnienie
dotknięcia i ujrzenia Flory, na krótko tylko przycichłe. Pykając z wiejskiej fajki patrzył
tęsknie, jak znikała z niebios światłość dzienna. Powietrze było
99
tak ciężkie i parne, że Jerzy oblewał się potem siedząc w oberży. I pomyślał: „Ostatnia noc.
Może ona mnie wpuści, może..."
Wstał i poszedł w bezszelestny mrok, kierując swe kroki z powrotem nad strumień i przez
czerniejący sad ku altanie. Po omacku znalazł młotek krokietowy i wziął go z sobą,
przemykając się wzdłuż bzów aż do krzaków rododendronów okalających murawę. Mrok!
Nieprzenikniony mrok. Jerzy mógł jednak dostrzec kontury domu. I przycupnąwszy na
trawie, suchej jak trzcina, spojrzał w górę. Jedynie dwa okna na pierwszym piętrze były
oświetlone, otwarte, lecz zasłonięte —jej okna. Jakże dobrze znał je i jak pragnął dostać się
przez nie. Pomyślał sobie: „Przebóg! Rzucę w nie kamykiem". Pełznąc na kolanach zaczął
szukać pośród krzaków odpowiednio małego pocisku. Po czym nabrawszy głęboko tchu, by
uspokoić bijące gwałtownie serce, posunął się wzdłuż rododendronów w stronę domu. Ale
nagle zatrzymał się jak wryty i zaraz padł w trawie na kolana. Ktoś odsunął firankę na bok i w
oświetlonym oknie stanęła postać na pół ubranego mężczyzny. Wychyliwszy się zaczerpnął
nocnego powietrza, potem odwrócił się mówiąc coś w głąb pokoju. Jerzy widział teraz jego
profil — Basset. Pośród ciszy dobiegły go ich głosy —jego i jej. Ujrzał, jak coś przelotnie
bielejącego — ciało, odzież
— przesunęło się przez pokój, ujrzał, jak ramię mężczyzny wyciągnęło się w tamtą stronę.
Jerzy ukrył twarz w suchej trawie tłumiąc jęk. Usłyszał cichy śmiech kobiecy, okno
zatrzasnęło się, a dojmujący ból przygwoździł mu kolana. Chwycić młotek, pobiec tam,
rozwalić mu głowę i jej... i jej! Znów osunął się na ziemię z wyciągniętymi naprzód
ramionami. Pośród tej udręki wchłaniał bezwiednie woń rozprażonej trawy i leżał tak długo,
długo, dopóki nocy nie rozdarły oślepiające błyskawice i huczące wokół grzmoty. Jerzy stanął
chwiejnie na nogach i rzucił się w mrok, odetchnął dopiero pośród drzew. Błyskawice
rozbłyskiwały raz po raz, pragnął, by piorun uderzył. Pragnął, by uderzył w niego, ale
wiedział, że tak nie będzie. Potem lunął deszcz
— gwałtowny jak z cebra — i przemoczył go na wskroś w jednej chwili. Padał i padał,
wsączając mu chłód aż do samego serca. Ociekając wodą wrócił do domu. Zdarłszy z siebie w
sypialni ubranie rzucił się na łóżko. A poprzez huczące grzmoty słyszał wciąż ten cichy,
miękki śmiech i trzask zamykanego okna. Zasnął wreszcie.
Kiedy się obudził, słońce zaglądało do pokoju i jasne promienie padały na jego obuwie —
czternaście par butów i trzewików stało na prawidłach w trzech rzędach na wierzchu komody.
Buty i trzewiki wszelkiego rodzaju: do konnej jazdy, do polowania, spacerowe, tenisowe,
ranne. Jerzy spoglądał na nie bezmyślnym wzrokiem. W tych dobrze utrzymanych, lśniących
trzewikach, wciągniętych na prawidła, tkwiło życie
— jego życie, ale w jego sercu, wyrwanym z głębokiego snu, panowała śmierć. Ten śmiech!
Nie! Niech piekło pochłonie kobiety! Dla niego
— buty. Leżał na łóżku zgrzytając zębami w spazmatycznym skurczu ust.
Hondekgeter
ma
Latem 1880 roku James Forsyte, zwolniwszy się któregoś popołudnia z pracy w City, spotkał
na wprost koszar gwardii konnej swego starego przyjaciela Traąuaira. Uszedłszy z nim
kawałek drogi rzekł:
— Nie czuję się dobrze. Przyjaciel odparł:
— Wyglądasz wcale czerstwo. Idziesz do klubu?
— Nie — odparł James. — Idę do Jobsona. Odbywa się tam dziś sprzedaż kolekcji obrazów
Smeltera. Nie myślę, że tam jest coś szczególnego, ale w każdym razie warto zobaczyć.
— Smeltera? Czy pójdzie też pod młotek „Amor i Psysza", jak on się zwykle wyrażał? Ten
to nigdy nie nauczył si? mówić poprawnie.
— Nie wiadomo doprawdy, na co on umarł — rzekł James. — Nie miał jeszcze
siedemdziesiątki. Jego „1847"' był dobry.
— Tak. I jego ciemne sherry. James potrząsnął głową.
— Złe na wątrobę. Idę pieszo z Tempie i czuję znów wątrobę.
— Powinieneś pojechać do Karlsbadu, najnowsze uzdrowisko, jak mówią.
— Do Hamburga — rzekł machinalnie James. — Emilii podoba się tam, dla mnie to zanadto
światowe. Nie wiem sam, mam już sześćdziesiąt dziewięć lat. — Wskazał parasolem lwa na
pomniku. — Ten bubek Landseer musiał na tym ładnie zarobić — mruknął. — Powiadają, że
Disraeli mocno się chwieje. Ten długo nie pociągnie.
— Hm. Ten stary dureń Gladstone jeszcze nas wszystkich poróżni wzajemnie. Będziesz
licytował u Jobsona?
— Ja? Nie mam pieniędzy na wyrzucenie. Moje dzieci dorastają.
— A! Jak się powodzi twojej zamężnej córce Winifredzie? Zmarszczka między brwiami
Jamesa pogłębiła się.
— Nigdy mi nic nie mówi. Ale ja wiem, że Dartie, ten typek, którego poślubiła, trwoni
pieniądze.
Chodzi prawdopodobnie o szampan lub inne wino.
101
— Któż to taki?
— Nieurzędowy makler — rzekł ponuro James. — Ale według tego, co mi wiadomo, nic nie
robi, tylko włóczy się po wyścigach i tak dalej. Z tego nie wyniknie nic dobrego.
Zatrzymał się na skraju chodnika, zamiatano właśnie środek jezdni po deszczu. Wyjąwszy z
kieszeni spodni miedziaka dał go zamiataczowi. Ten spojrzał na długą postać Jamesa
zdziwionym, chytrym wzrokiem.
— No, bądź zdrów, James. Idę do klubu. Ukłony dla Emilii. James Forsyte skinął głową i
ruszył bocianim krokiem przez wąską
jezdnię. Andy Traąuair wygląda wciąż doskonale! Ale ta jego żona. Też pomysł żenić się
powtórnie w jego wieku. No, starzy głupcy są najgorsi. I zaniepokojony przejeżdżającym
obok wozem podniósł instynktownie parasol, ci ludzie nigdy nie zwracają uwagi na
przechodniów.
Przechodząc przez St. James's Sąuare myślał z irytacją o tym, że te nowe kluby zajmują takie
wspaniałe lokale. A ta jezdnia asfaltowa, którą teraz wszędzie wprowadzają, to Bóg wie co!
Londyn nie jest już tym, czym był dawniej, zewsząd nalatują na człowieka konie. Znalazł się
u Jobsona. Trzecia godzina. Zapewne zaraz się zacznie. Smelter musiał zostawić ładne
pieniądze.
Dostawszy się po schodach na górę wszedł przez poczekalnię do sali licytacyjnej. Licytacja
już się rozpoczęła, ale jeszcze nie ruszono „spuścizny Williama Smeltera Esq".
Włożywszy szkła w szylkretowej oprawie James zabrał się do przeglądania katalogu. Od
czasu nabycia przezeń Turnera — mnóstwo lin i topiących się ludzi — niektórzy twierdzili,
że to nie jest Turner, nie kupił ani jednego obrazu, a miał pustą ścianę nad schodami. Była to
duża, źle oświetlona przestrzeń i James często myślał, że to miejsce wygląda wyjątkowo
nago. Gdyby się trafiło coś okazyjnego, zastanowiłby się. Hm, tu był Bronzino: Amor i
Psyche, z którego Smelter był taki dumny
— akt. On nie chce mieć u siebie aktów przy Park Lane. Wzrok jego przebiegł katalog:
Claude Lorrain, Bosboom, Cornelius van Vos, Sny-ders — hm! Martwa natura — same gęsi i
kaczki, zające, karczochy, cebule, talerze, ostrygi, winogrona, indyczki, gruszki i pod tym
wszystkim śpi para chartów o zgłodniałym wyglądzie. Nr 17, Hondekoeter Ptactwo,
jedenaście stóp na sześć. Cóż za potwornie wielkie płótno! James zrobił w myśli trzy kroki do
połowy obrazu i trzy kroki z powrotem. Hondekoeter! Jego brat Jolyon ma jednego
Hondekoetera w pokoju bilardowym przy Stanhope Gate, mnóstwo ptactwa, ale obraz nie tak
duży jak ten. Snyders, Ary Scheffer — mdła, bezsensowna rzecz, dalibóg! Rosa Bonheur.
Snyders.
James usiadł na krześle z boku pod ścianą i popadł w zadumę
— dowód, że szło o sprawę poważną, związaną z inwestycją pieniężną. Soames, obecnie jego
wspólnik, rozwijał się dobrze, dostarczał mnóstwo
102
klientów. Kontrakt najmu domu na Bryanston SąuareJcończył się we wrześniu, trzeba będzie
podnieść czynsz o jakąś setkę, zważywszy remonty, jakie poczynił poprzedni lokator. Na
przyszły kwartał będzie miał wolnych parę tysięcy do umieszczenia. Można by je włożyć w
akcje miedzi, ale to jeszcze kwestia. Mikołaj zawsze mii radził kupić „Midland", a ten Dartie
namawiał go na „Argentyny" — no, tego by się za nic nie tknął. Pochyliwszy się naprzód,
wsparty oburącz na parasolu, James patrzył badawczo na oszklony dach, jakby oczekując
stamtąd jakiegoś znaku, a jego ogolone usta w obramowaniu siwych bokobrodów miały
wyraz na wskroś zmysłowy, rzekłbyś: smakowały już tłustą dywidendę.
— Kolekcja Williama Smeltera Esq. z Russel Sąuare.
A potem utarte w takich razach słowa: „ogólnie znany zbieracz", „arcydzieła szkoły
holenderskiej i francuskiej", „rzadka okazja", „znawca" — pusta gadanina. Smelter kupował
wszystko w czambuł.
— Nr 1 Amor i Psyche, Bronzina. Proszę państwa, jaką dać cenę wywoławczą za to piękne
płótno, niewątpliwe arcydzieło szkoły włoskiej?
James zachichotał w duchu. „Znawca z tym swoim: «Amorem i Psy-szą»".
Ku jego zdumieniu obraz licytowano dosyć żywo i górna warga Jamesa zaczęła się wyciągać
jak zawsze, ilekroć zachodziła rozbieżność w ocenie wartości. Obraz sprzedano, zjawił się
Snyders. James obserwował uważnie, jak jedno płótno po drugim znajdowało nabywcę. W
sali było gorąco, morzył go sen, nie wiedział właściwie, po co tu przyszedł. Mógł sobie uciąć
drzemkę w klubie albo przejechać się z Emilią.
— Jak to? Nikt nie reflektuje na Hondekoetera? Na to duże arcydzieło?
James patrzył na ogromne malowidło wsparte na sztalugach i podtrzymywane ż obydwóch
stron przez woźnych. Olbrzymie płótno roiło się wprost od przeróżnego ptactwa nad
sadzawką, a duży biały kogut wyglądał, jakby chciał zaraz zażyć kąpieli. Malowidło
utrzymane było w ciemnym tonie, z wyjątkiem koguta o odcieniu żółtawym.
— No, panowie? Płótno znakomitego malarza ptactwa domowego. Mam powiedzieć
pięćdziesiąt? Czterdzieści? Kto daje czterdzieści? To po prostu za darmo. No, więc cena
wywoławcza trzydzieści funtów. Proszę spojrzeć na tego koguta. Mistrzowsko namalowany.
No, moi panowie. Proszę licytować.
— Pięć funtów — rzekł James zasłaniając sobie usta ręką w taki sposób, że tylko licytujący
mógł wiedzieć, kto to mówi.
— Pięć funtów za ten oryginalny obraz znakomitego malarza ptactwa domowego. Dziesięć
funtów, powiedział pan, sir? Dziesięć funtów raz.
— Piętnaście — mruknął James.
— Dwadzieścia.
— Dwadzieścia pięć — rzekł James. Wyżej trzydziestu nie miał zamiaru iść.
— Dwadzieścia pięć to po prostu wartość ramy. Kto daje trzydzieści?
103
Nikt nie dał, i obraz dostał się Jamesowi, którego usta rozwarły się z lekka. Nie miał zamiaru
kupować, ale rzecz była naprawdę tania, wielkość płótna przestraszyła nabywców. Jolyon
zapłacił sto czterdzieści za swego Hondekoetera. Ten zapełni pustkę nad schodami.
Poczekawszy, aż sprzedadzą dwa następne obrazy, James dał swój bilet wizytowy oraz
wskazówki, dokąd mają odesłać Hondekoetera, po czym skierował się przez St. James's Street
w stronę domu.
Emilia zamierzała właśnie wyjechać landem z Rachelą i Cecylią. James uchylił się od
towarzyszenia im, lękał się nieco pytań, gdzie był. Znalazłszy się w pustym domu
zakomunikował Warmsonowi, że mu dolega nieco wątroba, i zażądał filiżanki herbaty z
grzankami, nic więcej. Następnie podszedł do schodów i zapatrzył się w puste miejsce na
ścianie. Po zawieszeniu obrazu nie będzie już pustego miejsca. Co też powie Soames?
Chłopiec zaczął się interesować obrazami po powrocie z zagranicy. No, cena, jaką dał, była
poniżej wartości rynkowej. Przeszedłszy do salonu James wypił filiżankę mocnej chińskiej
herbaty ze śmietanką i zjadł dwie grzanki. Jeżeli jutro nie będzie czuł się lepiej, zawezwie do
siebie dra Dasha.
Nazajutrz rano, wychodząc do biura, rzekł do Warmsona:
— Przyniosą tu dziś obraz. Trzeba będzie, żeby Hunt i Tomasz pomogli go zawiesić
pośrodku wolnej przestrzeni nad schodami. Najlepiej to zrobić, kiedy pani wyjdzie z domu.
Każcie wnieść malowidło tylnym wejściem, ma jedenaście stóp na sześć. A uważajcie, jak
należy.
Po jego powrocie do domu — raczej późno — Hondekoeter wisiał już na ścianie. Zapełniał
doskonale pustą przestrzeń, ale że światło było skąpe, a obraz ciemny, niepodobna było
rozróżnić, co właściwie wyobraża. Wyglądało to jednak dobrze. Wszedłszy do salonu zastał
tam Emilię.
— James, na miłość boską, co znaczy ten wielki obraz na schodach?
— Obraz? — powtórzył James. — To jest Hondekoeter, nabyłem go bardzo tanio na licytacji
zbiorów Smeltera. Jolyon też ma jednego u siebie przy Stanhope Gate.
— W życiu moim nie widziałam podobnej landary.
— Co? — rzekł James. — Doskonale zakrywa puste miejsce na ścianie. Co prawda, nad
schodami niewiele można dojrzeć. Ale ptactwo jest wybornie wymalowane.
— Teraz na schodach jest jeszcze ciemniej niż przedtem. Ciekawe też, co na to powie
Soames. Doprawdy, James, nie powinieneś sam kupować takich rzeczy.
— Zdaje mi się, że mogę robić ze swymi pieniędzmi, co mi się podoba — odparł James. —
Jest to obraz bardzo znanego pędzla.
— No — rzekłaEmilia — człowiek w twoim wieku... Ale mniejsza o to. Nie unoś się. Siadaj
i pij herbatę.
James usiadł mrucząc do siebie: „Te kobiety zawsze są zdezorien-
104
towane. I mają tyle akurat zrozumienia dla rzeczy wartościowych co stary kot".
.
Emilia, jak zwykle opanowana, łagodna i taktowna, nie powiedziała ani słowa więcej.
Winifreda wraz z Montague Dartie'em przyszli później, tak że przy obiedzie zgromadziła się
cała rodzina. Cecylia miała fryzurę nisko opuszczoną, a Rachela — upiętą ku górze, w tym
sezonie wprowadzono Cecylię w świat. Soames, który właśnie zgolił małe baczki, noszone
pod koniec siódmego dziesięciolecia, wyglądał bladziej i szczupłej niż zwykle. Winifreda
zaczynała wyglądać „interesująco"., w drodze był bowiem mały Dartie, i kierowała czujny
wzrok na kanciastego i wysmukłego Monty'ego, którego żółtawa twarz miała jakiś wyraz
afektacji. W jego lśniącym gorsie tkwiła duża brylantowa spinka.
Winifreda właśnie wszczęła rozmowę na temat Hondekoetera.
— Papo drogi, co cię skłoniło do kupna tego olbrzymiego obrazu? James spojrzał na nią i
żując pieczeń baranią wybełkotał:
— „Olbrzymiego". W sam raz pasuje do pustego miejsca na schodach. W owej chwili
zdawało mu się, że cała rodzina ma jakiś szczególny
wyraz twarzy.
— Obraz bardzo piękny i duży — odezwał się Dartie.
„Hm — pomyślał James. — Czego ten chce ode mnie, pieniędzy?"
— Taki żółty — poskarżyła się Rachela.
— Co ty wiesz o malarstwie?
— Wiem, co mi się podoba, papo.
James rzucił spojrzenie na syna, ale Soames patrzył w talerz.
— Obraz wart swojej ceny — rzekł nagle James. — Ptactwo jest pierwszorzędnie
namalowane.
Nikt nie powiedział nic więcej, nie chcąc w tej chwili ranić ojcowskich uczuć. Ale potem w
salonie, kiedy Emilia wraz z trzema córkami przemierzyły ponownie całą długość
Hondekoetera, wywiązała się ożywiona dyskusja.
— Doprawdy, ten ojciec! Rokoko nie było jeszcze dość odpowiednim określeniem obrazów
tego rozmiaru. A kury? Kto chciałby w ogóle patrzeć na kury, nawet gdyby je można było
widzieć? Ale, oczywiście, ojciec uważa, że okazyjne kupno usprawiedliwia wszystko.
Emilia rzekła:
— Powinnaś mówić z większym szacunkiem, Cecylio.
— Ależ tak jest, mamo, naprawdę. To jest zdanie wszystkich starych Forsyte'ów.
Emilia, która w głębi ducha podzielała to zdanie, szepnęła:
— Tss!
W nieobecności Jamesa zawsze była lojalna w stosunku do niego. I wszyscy oni tak
postępowali, chyba że się znajdowali w najściślejszym gronie.
105
— Soames uważa, że obraz jest okropny — rzekła Rachela. — Mam nadzieję, że powie to
ojcu.
— Soames nie zrobi nic podobnego — odparła Emilia. — W gruncie rzeczy, ojciec może
robić, co mu się podoba w swoim własnym domu. Wy, dzieci, mówicie chwilami za dużo.
— Ależ, mamo, sama kapujesz, że ten obraz jest staromodny.
— Nie życzę sobie, abyś używała podobnych wyrażeń.
— Dlaczego? Wszyscy tak mówią w szkole. Winifreda wtrąciła:
— To są istotnie najmodniejsze zwroty, matko.
Emilia zamilkła. Nic jej tak nie rozbrajało jak słowo „modny", bo choć odznaczała się
niezależnym charakterem, za nic nie chciałaby uchodzić za zacofaną.
— Posłuchajcie — rzekła Rachela otworzywszy drzwi.
Ze schodów dochodziły jakieś głosy: to James stojąc przed obrazem Hondekoetera wygłaszał
pochwalną mowę.
— Ten kogut tu — mówił — to wspaniała sztuka. A spójrzcie tylko na to ptactwo na wodzie.
Myślisz, że teraz potrafią tak malować? Wasz stryj Jolyon dał za swojego Hondekoetera sto
czterdzieści funtów, a ja nabyłem tego za dwadzieścia pięć.
— A co, nie powiedziałam? — szepnęła Cecylia. — Okazja. Nienawidzę wszelkich okazji. Z
Turnerem było to samo.
— Tss! — szepnęła Winifreda, która nie była już pierwszej młodości i pragnęła, aby Monty
miał więcej skłonności do okazyjnego kupna, niż to się zdarzało dotychczas. — Ja sama lubię
tanie kupno, przynajmniej wiadomo, że się coś dostało za swoje pieniądze.
— Ja wolę mieć pieniądze w kieszeni -^ rzekła Cecylia.
— Nie bądź niedorzeczna, Cecylio — odparła matka. — Idź, zagraj swoją sztuczkę. Ojciec
to lubi.
James i Dartie weszli właśnie do salonu. Soames udał się do swego pokoju, gdzie pracował
wieczorami.
Cecylia zaczęła grać swoją sztuczkę. Dziewczyna pozostawała obecnie w domu wskutek
świnki grasującej w jej szkole na Ham Common. Etiudę, zawierającą liczne pasaże na całej
klawiaturze, Cecylia studiowała właśnie na popis koncertowy, jaki miał się odbyć pod koniec
roku szkolnego. James, który domagał się zawsze tego ćwiczenia, po części dlatego, że to
było korzystne dla Cecylii, po części zaś, że pomagało jego trawieniu, usiadł przy kominku.
Pośród obramowanego bokobrodami oblicza wzrok jego uciekał od żywych postaci. Na
nieszczęście, nie potrafił nigdy spać po obiedzie i w głowie jego brzęczał rój myśli. Soames
powiedział, że nie ma obecnie popytu na płótna wielkich rozmiarów, a na obrazy szkoły
holenderskiej popyt jest minimalny. Przyznał jednak, że za tę cenę Hondekoeter był
okazyjnym nabytkiem — samo nazwisko już miało .odpowiednią wartość. Cecylia zaczęła
swoją „sztuczkę", James
106
tonął wciąż w myślach. Dalibóg, nie wiedział, czy ten nabytek ma go cieszyć, czy nie.
Wszyscy wypowiedzieli się ujemnie, z wyjątkiem Dartie'ego, jedynego człowieka, którego
krytyce byłby rad. Twierdzić, że James miał świadomość zmiany zaszłej w światopoglądzie
jego epoki, znaczyłoby przypisywać mu wrażliwość fizoloficzną nie licującą ani z jego
wychowaniem, ani z jego pokoleniem. Miał jednak niejasne uczucie, że korzystne kupno nie
jest już tym, czym bywało dawniej. I podczas gdy palce Cecylii przebiegały klawiaturę, nie
wiedział istotnie, co ma myśleć.
— A może mi powiecie — rzekł, kiedy Cecylia zamknęła fortepian — że te wazony
drezdeńskie nie są ładne?
Nikt nie wiedział, do kogo i po co zwrócone było to pytanie, toteż nikt nie odpowiedział.
— Kupiłem je u Jobsona w roku 1867 i warte są dzisiaj trzy razy tyle, ile za nie zapłaciłem.
Teraz odezwała się Rachela:
— Doprawdy, papo, czy tobie się podobają?
— Podobają się? Co to ma do rzeczy? Są oryginalne i warte mnóstwo pieniędzy.
— Chciałabym więc, żebyś je sprzedał, James — rzekła Emilia. — Są już zupełnie
niemodne.
— Niemodne! Zanim ja umrę, podniosą się jeszcze w cenie.
— Okazja — mruknęła Cecylia bardzo cicho.
— Co tam mówisz? — zapytał James, którego słuch bywał nieraz szczególnie czujny.
— Powiedziałam „okazja", papo. Czyż nie tak?
— Oczywiście. — A z brzmienia jego głosu wynikało, że nie byłby ich kupił, gdyby nie
stanowiły okazji. — Wy, młodzi, tyle tylko rozumiecie się na pieniądzach, że są do
wydawania. — Spojrzał przy tym na swego zięcia, który gorliwie oglądał paznokcie.
Emilia, chcąc z jednej strony ułagodzić Jamesa, który wyraźnie był podrażniony, z drugiej zaś
będąc namiętną amatorką kart, poleciła Cecylii rozłożyć stolik i rzekła wesoło:
— Siadaj, James, zagramy sobie w „durnia".
Dość długo siedzieli przy zielonym stoliku, grając punkt po groszu i coraz to wybuchając
śmiechem, kiedy James wołał: „Jestem durniem!" Istotnie, w tej szczególnej grze James
okazywał zawsze zupełną lekkomyślność. Grano o grosze i mógł bardzo tanim kosztem być
utracjuszem. Przegrał szybko trzynaście szylingów, ale wcale to nań źle nie wpłynęło.
Wstał od stołu w doskonałym humorze oświadczając, że jest bankrutem.
— No, sam już nie wiem — rzekł — ale ja zawsze marnuję pieniądze. Hondekoeter i
wątpliwości, jakie obudził, poszły w niepamięć.
Po wyjściu Winifredy i Dartie'ego, który nie poruszył spraw finan-
107
sowych, James udał się z Emilią na spoczynek w niemal wesołym usposobieniu. I
odwróciwszy się tyłem do żony, zaczął wkrótce lekko chrapać.
Obudził go jakiś głośny trzask i łoskot, jakby grzmotów, dochodzące z prawej strony.
— Na miłość boską, James, co to jest? — rozległ się wystraszony głos Emilii.
— Co?! Gdzie?! — zawołał James. — No, gdzież są moje pantofle? i— To musiał być
piorun. Uważaj, James.
A James w szlafroku stał już obok łóżka i w blasku nocnego oświetlenia wyglądał niby wielki
bocian. Mocno pociągnął nosem.
— Czujesz spaleniznę?
— Nie — odparła Emilia? v
— No, daj mi świecę.
— Włóż ten szal, James. To nie mogą być włamywacze, nie robiliby takiego hałasu.
— Nie wiem — mruknął James. — Spałem. Wziął świecę z rąk Emilii i posunął się ku
drzwiom.
— Co to wszystko znaczy? — zapytał stojąc na podeście.
W słabym i migotliwym blasku świec mógł dostrzec kilka biało odzianych postaci: Rachelę,
Cecylię i pokojówkę Fifinę w szlafrokach. Soames w nocnej koszuli stał u góry schodów, a na
dole ten bubek Warmson.
Zabrzmiał gitos Soamesa spokojnie i równo:
— To ten Hondekoeter.
Istotnie u stóp schodów leżał olbrzymi Hondekoeter, frontem na dół. Podniósłszy wysoko
świecę James stał z wzrokiem utkwionym w obraz. Wszyscy milczeli, tylko Fifine zawołała:
„La, la!"
Cecylia, która dostała jakiegoś ataku śmiechu, szybko znikła.
Wówczas odezwał się z góry Soames w ciemności, ledwie rozjaśnionej świecą Jamesa.
— Wszystko w porządku, papo. Nic mu się nie mogło stać, bo obraz nie był oszklony.
James nic nie odrzekł, ale zniżywszy lichtarz poszedł po schodach na górę i bez słowa wrócił
do sypialni.
— Co się tam stało, James? — zapytała Emilia, która pozostała w łóżku.
— Obraz spadł, tak zawsze bywa, jeśli się samemu nie dopilnuje wszystkiego. Ten niedołęga
Warmson. Gdzie woda kolońska?
Skropiwszy się James wrócił do łóżka i leżąc na wznak czekał, żeby Emilia odciążyła nieco
sytuację. Ale ona rzekła tylko:
— Przypuszczam, że to nie nabawiło cię bólu głowy, James.
— Nie — odparł James.
A gdy już usnęła, on leżał jeszcze przez jakiś czas z otwartymi oczyma,
108
jak gdyby w oczekiwaniu nowego figla ze strony tego Hondekoetera, który tak mu się
wywdzięczał za to, że go nabył i umieścił w przyzwoitym domu!
Nazajutrz rano schodząc na śniadanie James przeszedł obok malowidła. Podniesiono je już i
ustawiono oparte o ścianę. Biały kogut miał wciąż taki wygląd, jakby chciał zażyć kąpieli.
Niby łódki pływało po wodzie ptactwo. James wszedł do jadalni.
Wszyscy już tam siedzieli jedząc jaja i szynkę w jakimś podejrzanym milczeniu.
James usiadł i nałożył sobie porcję.
— Co zamierzasz zrobić z tym teraz, James? — zapytała Emilia.
— Co zrobię? Zawieszę go z powrotem, oczywiście.
— Nie mówisz chyba serio, papo — rzekła Rachela. — Ubiegłej nocy dostałam ataku
nerwowego.
— Ta ściana nie utrzyma go — wtrącił Soames.
— Co? Ściana jest mocna.
— On jest doprawdy zbyt wielki — dodała Emilia.
— I nikomu z nas nie podoba się, papo — rzuciła Cecylia. — To coś monstrualnego i takie
żółte.
— Mostrualnego, istotnie — rzekł James i zamilkł. Nagle wykrztusił: — Cóż więc mam z
tym zrobić?
— Odesłać z powrotem. Odsprzedać. .
— Nic nie dostanę za niego.
— Ale mówiłeś, papo, że to była okazja — rzekła Cecylia.
— Tak jest istotnie!
Znów zapanowało milczenie. James spoglądał ukradkiem na syna. W spojrzeniu tym było coś
wzruszającego, jak gdyby oczekiwał odeń pomocy. Ale Soamesa całkowicie absorbowało
jedzenie.
— Każ go wstawić do rupieciarni, James — rzekła spokojnie Emilia. Obramowaną
bokobrodami twarz Jamesa oblał rumieniec, a jego usta
otworzyły się. Znów spojrzał na syna, ale Soames był wciąż zajęty jedzeniem. James
skierował wzrok z powrotem na swoją filiżankę. I wówczas odczuł coś, czego nie potrafiłby
wyrazić. Jak gdyby go zapytano: „Kiedy okazja' nie jest okazją?", a on nie umiałby na to
odpowiedzieć. Oni jednak wiedzieli. Zmiana czasów, coś nowego wisiało w powietrzu. Nie
można już kupować czegoś dlatego, że jest warte więcej, niż kosztuje. To już... już koniec
wszystkiego. I nagle mruknął:
— No więc, niech będzie, jak chcecie! Ja to nazywam wyrzucaniem pieniędzy na ulicę!
Po wyjściu Jamesa do biura Warmson, Hunt i Tomasz odstawili Hondekoetera do lamusa.
Osłonięty pokrowcem pozostawał tam przez dwadzieścia jeden lat, do śmierci Jamesa w roku
1901. Wówczas wydobyto go znów i poszedł „pod młotek". Uzyskano zań pięć funtów,
nabywcą okazał się malarz plakatów zatrudniony w hodowli drobiu.
pawia
Bal miał się ku końcowi. Soames postanowił wrócić do domu pieszo. Odnalazłszy w szatni
płaszcz i cylinder ujrzał w lustrze swe odbicie: w białej kamizelce wyglądał jeszcze
nienagannie, tylko kołnierzyk był na pół zmięty, a gardenia w klapie zaczynała więdnąć.
Gorąco wprost szalone! Wyjąwszy z mankietu jedwabną chustkę Soames przetarł nią twarz
przed włożeniem cylindra.
Po szerokich, czerwonym dywanem wykładanych schodach, na których nie paliły się już
chińskie lampiony, wyszedł na Inner Tempie. Dniało. Lekki powiew od rzeki odświeżył mu
twarz. Pół do czwartej!
Nigdy może nie tańczył tyle co tej nocy — tyle i tak długo. Sześć razy z Ireną! Sześć razy z
innymi pannami, których już sobie teraz wcale nie przypominał. Czy tańczył dobrze? Tańcząc
z n i ą miał jedynie świadomość jej bliskości i zapachu, tańcząc z innymi zaś — że ona krąży
osobno, poza jego zasięgiem.
Jeszcze tylko czternaście dni i czternaście nocy, a na zawsze posiądzie ją i jej zapach! Teraz
musi być już niedaleko domu, jadąc z macochą wehikułem, w którym je umieścił. Jak Irena
nienawidzi tej kobiety! I nic dziwnego. Soames bowiem wiedział dobrze, że szansę swoje
zawdzięcza od półtora roku „tej kobiecie" pragnącej wydać za mąż swoją pasierbicę, aby
samej wstąpić w związki małżeńskie.
Z lśniącego barwami i ciemną boazerią hallu wyszedł na skąpo oświetlone, ciche ulice,
ścigany rytmem walca, zamierającego w miarę tego, jak się Soames oddalał. Wciągnąwszy
głęboko powietrze pełne woni traw z ogrodów Tempie, zdjął cienkie z czarnym wyszyciem
rękawiczki koloru lawendy.
Irena lubiła tańczyć! Nie będzie wypadało później tańczyć z własną żoną! Ale czy go to
powstrzyma? Nie, dalibóg, nie!
Skręcił obok krzewu róży w doniczce i płonącego jeszcze lampionu
110
chińskiego — ostatniej plamy barwnej w szaroici świtu — i minąwszy mroczną latarnię na
rogu Middle Tempie Lane poszedł w stronę wybrzeża Tamizy i Iglicy Kleopatry. Kleopatra!
Przewrotna kobieta! Gdyby jeszcze żyła, nikt by się jej nie kłaniał na Rotten Row i ścigano by
ją za usiłowanie samobójstwa. Tak zaś nazwano tutaj iglicę jej imieniem, a ona sama stała się
wielką postacią romantycznej historii, podobnie jak inne przewrotne kobiety: piękna Helena,
Semiramida, Maria Stuart... dlatego... dlatego, że czuła w swoich żyłach to, co on odczuwa
teraz! Wielką namiętność, nie większą jednak od jego namiętności! No, on nie zostanie nigdy
postacią romantycznej historii! I Soames uśmiechnął się drwiąco.
Szedł na pół świadomie, a w piersiach miał takie uczucie, jak gdyby dusza jego pławiła się w
słodko woniejącej toni. Wokół zupełna cisza: ani odgłosu kroków, ani turkotu kół — pusto,
zielono, przestronnie, a szara Tamiza nabierała barwy, gdy na widnokręgu zadrgały pierwsze
blaski słoneczne. Wszystko trwało w oczekiwaniu jedynej siły, ożywiającej cały świat —
ciepła. I Soames, poruszony jedyną mocą swego życia, szedł żwawo. Jej okno! Światła w tym
oknie z pewnością jeszcze nie zgaszono! Gdyby odsunęła nieco firankę, pragnąc odetchnąć
świeżym powietrzem, mógłby ją jeszcze ujrzeć, pozostając sam niewidzialny za słupem
latarni lub na progu jakiegoś domu — ujrzeć ją tak, jak jeszcze nigdy jej nie widział, a jak ją
będzie wkrótce oglądał co wieczór i co rano. I pobudzony tą myślą pobiegł niemal naprzód,
mijając blednące latarnie i Big Bena, Opactwo Westminsterskie, z wolna wyłaniające się
swym ogromem ku wstającemu dniowi, minął na Victoria Street swoje mieszkanie i dotarł do
rogu ulicy, gdzie ona mieszkała. Tu zatrzymał się z bijącym gwałtownie sercem. Musi być
ostrożny! Ona nie powinna go zobaczyć. Taka jest dziwna, taka kapryśna, mogłoby się jej to
nie podobać — na pewno nie podobałoby się. Soames przemknął po przeciwległej stronie
pustej ulicy. Czy miał przysunąć się bliżej? Z pewnością nie mogłaby mu mieć za złe, gdyby
przeszedł szybko. Stąd czwarty dom — pierwsze okno na drugim
$ piętrze. I zatrzymawszy się obok latarni spojrzał w górę. Otwarte — tak! I firanki na pół
ściągnięte, wietrzy pokój przed spaniem! Czy ma się
_; ośmielić? Przypuśćmy, że go ujrzy podglądającego ją w chwili, kiedy sądziła, że jest sama,
przez nikogo nie widziana? Gdyby więc — czyż to nie będzie dla niej jednym dowodem
więcej, że jest jego jedyną myślą, jedynym celem i pragnieniem? Czy mogłaby mieć mu to za
złe? W gruncie rzeczy Soames nie wiedział tego i stał wciąż wyczekując. Ona ,musi podejść
do okna, by zasunąć firanki przed coraz jaskrawszym światłem dnia. Gdyby żywiła dlań takie
same uczucia, jakie on żywi dla niej, to oczywiście nie miałaby mu za złe — byłaby rada i
spojrzenia ich spotkałyby się pośród tej pustej ulicy londyńskiej, niesamowicie cichej, gdzie
żywa dusza nie byłaby tego świadkiem. Przywarłszy do słupa latarni Soames stał nieruchomo,
spragniony jej widoku. Zasłonił płasz-
111
czem bielejący gors koszuli, zdjął szapoklak i przycisnął go do siebie. Teraz z twarzą opartą o
słup, tak że nie było jej wcale widać, wyglądał na jakiegoś rannego spacerowicza lub na
powracającego birbanta. Ale spoza żelaznego słupa nie spuszczał oka z podłużnego kształtu
okna, gdzie firanka chwiała się lekko w powiewie bliskiego świtu. I nagle zadrżał. Spojrzenie
jego pochwyciło białe po łokieć ramię i Soames zobaczył, jak wsparłszy na ręku twarz
utkwiła wzrok poprzez dachy w rozświetlającym się niebie. Ogarnięty namiętnością zmrużył
oczy, by móc dojrzeć wyraz jej twarzy. Ale nie zdołał — była za daleko, daleko jak zawsze,
lecz jak nie powinna była, nie mogła pozostać zawsze. O czym myślała? O nim? O tych
białych wełniastych barankach płynących ze wschodu? O chłodnym powietrzu? O sobie
samej? O czym? Przyciskając się do słupa Soames stał w śmiertehiym bezwładzie, bo gdyby
zauważyła ona jakąś postać, znikłaby natychmiast. Szyja jej i włosy odgarnięte w tył ginęły
pośród fałd firanek, widać było tylko białe i okrągłe ramię, owal wzniesionej w górę twarzy,
tak znieruchomiałej, że Soames, oddalony od niej o sto stóp, taił w piersi dech. Wtem zaczęły
świergotać wróble, buchnęło jasnością niebo. Ona się podniosła. Przez jedną chwilę Soames
widział jej postać w nocnej koszuli, widział, jak wyciągnęły się naprzód długie,, białe
ramiona i zasunęły firanki! Jakiś szał przeniknął jego ciało, porwał go z miejsca i głusząc swe
kroki Soames podążył na Victoria Street. Ale nie wrócił do domu, rzucił się w przeciwną
stronę. Raj był dlań jeszcze zamknięty! Nie sposób spać! Przyśpieszył kroku. Policjant
przyjrzał mu się, minął go furgon miejski ze śmieciami, a ciężki stukot kopyt końskich był
jedynym dźwiękiem pośród cichego miasta. Soames skierował się w stronę Hyde Parku. Ten
wczesny świat milczących ulic był dlań czymś tak niezwykłym, jak on sam ogarnięty tym
podnieceniem wydałby się niezwykły tym wszystkim, którzy go znali i widzieli codziennie
jako opanowanego, pilnego, trzeźwego obywatela. Na Knightsbridge minął go szybko, z
jazgotem, zapóźniony wehikuł, w którym niejasno dojrzał siedzącą parę — za nim drugi
wehikuł i jeszcze jeden. Soames podążył w kierunku zachodnim, w stronę domu, gdzie mieli
oboje zamieszkać; dom lśnił, świeżą farbą i tablicą z nazwiskiem budowniczego. Przy
urządzaniu nowego mieszkania oboje zbliżyli się ku sobie znacznie, a teraz Soames patrzył na
tę niewielką budowlę z wdzięcznością i jak gdyby czcią. Dopiero dwanaście godzin temu
uregulował należność za urządzenie wnętrza. I w tym oto domu będzie mieszkał z nią —
niewiarygodne! W rannym świetle wszystko wyglądało jak marzenie — ten niewielki
podłużny skwer wraz z domami był niby marzeniem jego przyszłości, jej przyszłości,
wydawał się szczególny i nie zamieszkany.
Przesądny lęk ogarnął nagle nie mającego przesądów Soamesa. Odwrócił wzrok, jakby w
obawie, aby ten mały domek nie zapadł się istotnie w nicość. Szedł dalej, minąwszy koszary,
w stronę ogrodzenia
112
Parku, idąc wciąż w kierunku zachodnim, lękając się powrotu do domu, zanim poczuje
śmiertelne znużenie. Było po czwartej, miasto tchnęło wciąż pustką, ogołocone z tego
wszystkiego, co je czyni rojnym ulem, a jednak ta głęboka pustka nadawała mu głęboki sens.
Soames czuł, że na zawsze zapamięta miasto o tej porze, tak różne od miasta oglądanego co
dnia. I zapamięta też siebie, kroczącego w ten sposób samotnie ze swym pragnieniem. Minął
Prince's Gate i zawrócił. Ostatecznie, ma przecież swoją pracę
— o pół do jedenastej biuro! Ulica i Park, i domy jawiły mu się teraz w pełnym świetle
wczesnego ranka. Skierował się do Parku i przeszedł ina stronę Row. Zabawne jest oglądać
Row bez koni kłusujących tam i sam lub ostrożnie idących stępa, bez szmeru pojazdów, bez
tłumu siedzącej publiczności. Nic, tylko drzewa i ciemny szlak toru. Drzewa i trawa, choć nie
spadła na nie wilgoć rosy, tchnęły zapachem. I Soames wyciągnął się jak długi na jednej z
ławek, założywszy ręce pod głowę, umieściwszy szapoklak na piersiach, z wzrokiem
utkwionym w listowiu odcinającym się na tle coraz jaśniejszego nieba. Łagodną świeżością
muskał powiew jego policzki, usta i ręce. Pierwsze promienie słońca wędrowały skośnie od
pnia do pnia, ptaki nie śpiewały jeszcze, lecz ćwierkały, gdzieś na drzewie gruchał gołąb
leśny. Soames przymknął oczy i natychmiast wyobraźnia zaczęła mu malować jej obraz. Jej
obraz —jak stała nieruchomo w sukni sięgającej falbanami lśniącej posadzki, podczas gdy on
kreślił swe inicjały w jej karnecie balowym. Jej obraz
— jak długimi palcami w rękawiczkach przytwierdzała do gorsu kame-lię, a potem odwróciła
się ku niemu, by jej pomógł włożyć płaszcz. Obrazy, obrazy bez liku, a zawsze dziwne,
malujące mu jej oblicze to promieniujące, to zadumane lub niechętne. Albo jak nachyla
policzek do jego pocałunku, jak odwraca usta od jego ust, jak oczy jej patrzą z zapytaniem, na
które jakby brakło odpowiedzi, jak ciemne i łagodne oczy wpatrują się w kota, mruczącego w
jej ramionach. I jej widok rozpuszczonych kasztanowatych włosów, jak jeszcze nigdy ich nie
widział, ale niebawem już, niebawem ujrzy! I jakby w odpowiedzi na zew jego wyobraźni
zabrzmiał krzyk — przeciągły, nie ostry ani ściśle mówiąc szorstki, ale tak przejmujący, że
napędził Soamesowi krew do serca. Skądś tam w rannej ciszy rozległ się i ponawiał
długotrwały, namiętny krzyk pawia, rzekłbyś: krzyk duszy zatraconej. I wraz z tym krzykiem
z głębi jego istoty dźwignął się obraz, który pozostał już w nim na zawsze: Irena z
rozplecionymi włosami, blada i powolna, osuwająca się w jego ramiona. Obraz ten napełnił
go rozkoszą, zbladł i rozpłynął się. Soames otworzył oczy. Przez Row przejeżdżał wóz do
polewania. Soames wstał i ruszył szybko pod osłoną drzew usiłując odzyskać panowanie nad
sobą.
Pod koniec ósmego dziesięciolecia powierzchowność Franciszki For-syte cechowało jeszcze
coś, co na giełdzie Forsyte'ów określano jako „typ celtycki". Wyrażenie to pojawiło się od
niedawna i choć nikt nie wiedział, jak wygląda Celt, uważano, że ma miłą powierzchowność.
Mimo iż Franciszka nie przywodziła właściwie na myśl zamierzchłej epoki bardów, miała
jednak ciemne włosy i duże szare oczy, była kompozytorką, pisała opowiadania i poematy i
grała na skrzypcach. Z tych wszystkich powodów cieszyła się pewną swobodą w rodzinie,
która nie traktowała jej zbyt poważnie. Warto tu wspomnieć, do jakich granic sięgała ta
swoboda.
Smukła i wyrośnięta, zdecydowana i wymowna, Franciszka, nieodrodna córka Rogera,
odznaczała się pewnym wdziękiem i zdolnością ukazywania swych zalet w najlepszym
świetle. W trzydziestym roku życia zdołała sobie zapewnić sporą niezależność. Sypiała
jeszcze w domu przy Prince's Gate, ale miała swoją pracownię w okolicach Chelsea. Na owe
czasy była emancypowana tak dalece, że zapraszała do siebie na herbatę swych redaktorów,
kolegów po piórze, muzyków, a nawet młodych ludzi, z którymi tańczyła w domu, przez jej
brata Jerzego ochrzczonych mianem „wielbicieli Franciszki".
W domu Tymoteusza na Bayswater Road mówiono do niej od czasu do czasu:
— Czy sądzisz, kochanie, że to właściwe przyjmować u siebie na herbacie młodych ludzi?
Na co Franciszka odpowiadała:
— Czemu nie? — kładąc zawsze kres dalszej dyskusji, ciotki bowiem uważały, że jeszcze
mniej Właściwe będzie podkreślać tę kwestię, a ostatecznie droga Frania była muzykalna.
W rodzinie przypuszczano raczej, niż wiedziano, że Franciszka była
114 ,
stale w kimś zakochana, ale wydawało się to naturalne u osoby jej typu, przy czym miała to
być miłość platoniczna. Diagnoza ta okazała się najzupełniej trafna — tyle istotnego sprytu
kryło się pod słowną finezją na giełdzie Forsyte'ów.
Wkrótce potem, jak Franciszce udało się wreszcie wydać swoją sonatę skrzypcową,
najpoważniejszą z jej dotychczasowych kompozycji, spotkała owo indywiduum, które
niebawem stało się znane jako „cudzoziemski żebrak Franciszki". Nazwa „dago"1 nie weszła
jeszcze wówczas w użycie i nie było słowa na określenie wyjątkowej pogardy Anglosasów
dla każdego dwunożnego przedstawiciela płci męskiej spod szerokości geograficznej na
południe od Genewy. Cudzoziemiec spod szerokości geograficznej na północ od Genewy był
istotą jeśli nie godną szacunku, to przynajmniej ludzką, lecz obcokrajowiec z południa był
niewątpliwie „żebrakiem", o ile nie czymś gorszym.
Młodzieniec nazwiskiem Racazy — wymówienie tego nazwiska stanowiło dla każdego
Forsyte'a niezwalczoną trudność — miał na imię Guido i, jeśli było można wierzyć
Franciszce, przybył z Raguzy, aby podbić Londyn grą na skrzypcach. Wydawca jej sonaty
przedstawił go jako idealnego wykonawcę tej nieprzeciętnej kompozycji. Było to słuszne po
części dlatego, że cudzoziemiec znajdował się w tym punkcie swej kariery, kiedy chętnie grał
wszystko bezinteresownie, po części zaś dlatego, że Franciszka, wolna w owej chwili od
wszelkich duchowych powikłań, spostrzegła, że ma włosy takie jak na najlepszych portretach
Rafaela, i zażądała, by go jej przedstawiono.
Po tygodniu cudzoziemiec zagrał sonatę u niej w pracowni po raz pierwszy i ostatni. Fakt, iż
nigdy nie zaproponował nawet ponownego odegrania utworu, powinien był stanowić dla
Franciszki pewne ostrzeżenie. Ale z dziwną mieszaniną lojalności wobec przedmiotu swego
ówczesnego podziwu oraz Forsyte'owskiego przeświadczenia, że im on będzie sławniejszy,
tym sławniejszą stanie się i ona, Franciszka mianowała go swym tegorocznym wielbicielem i
postanowiła wyrobić mu nazwisko. Trudno zaprzeczyć, że jej psychologia szwankowała od
początku. Źle oceniła Guida, swoją rodzinę i siebie samą. Ale takie pomyłki człowiek
uświadamia sobie powoli, a swoboda, jaką się Franciszka cieszyła, napełniła ją brawurą.
Przyzwyczajona była do kierowania się własną wolą i nie miała poczucia taktyki w
odróżnianiu dużych posunięć od małych. Wypróbowawszy u siebie w pracowni zachowanie
się przybysza w towarzystwie wydawcy, dwóch przyjaciółek i wielbiciela z tak zamierzchłej
przeszłości, że można mu było zaufać, Franciszka zabrała się poważnie do pracy zapraszając
młodego człowieka na obiad na Prince's Gate. Przybył z rozwichrzoną czupryną,
nieodpowiednio ubrany, a szeroka kokarda przy kołnierzyku „powiewa-
1 Zniekształcone imię Diego, które przyjęło się na określenie narodów łacińskich.
115
ła na jego piersi", jak to później krytycznie zauważył Eustachy. Wieczór minął w dość
przykrym nastroju, spotęgowanym jeszcze wskutek przybycia Jerzego, gdy panowie siedzieli
jeszcze przy winie, by „naciągnąć ojca na pieniądze". Wyścigi w Ascot wypadły dlań
opłakanie i Jerzy siedział w milczeniu przyglądając się skrzypkowi, jak gdyby był
dziwolągiem.
Tylko Roger jako gospodarz próbował wprawić młodzieńca w swobodny nastrój.
— Jak słyszę, gra pan na skrzypcach — powiedział. — Czy może pan z tego żyć?
— Ależ tak, żyję bardzo dobrze.
— Co pan nazywa „dobrze"? — zapytał Roger, jak zwykle praktyczny.
— Zarabiam ze sto funtów na rok.
— Hm! — mruknął Roger. — Czy służy panu tutejszy klimat? Młodzieniec potrząsnął
czupryną.
— Nie! Padać deszcz. Nie świecić słońce.
— Ha! — rzekł Roger. — Gdzie jest właściwie pański dom?
— Raguza.
— Ach, na Bałkanach? Co?
— Ja jestem na pół Italiano.
W tej chwili Eustachy, posłuszny porozumiewawczemu spojrzeniu zamyślonych oczu
Jerzego, wstał mówiąc:
— Czy nie moglibyśmy pójść i posłuchać trochę muzyki?
Roger i Jerzy zostali sami i tego wieczora już ich nie widziano więcej.
W salonie pani Rogerowa, niemal już zasypiająca, rzekła do Franciszki:
— Oczywiście, moja droga, jest on pod pewnym względem interesujący, ale nie wygląda
zbyt czysto, prawda?
—' To taka karnacja, mamo.
— Ale skąd wiesz o tym, moja droga?
— Och! Przecież jest rodem z Raguzy.
— Ciekawam — rzekła pani Rogerowa — czy to stamtąd właśnie pochodzi ragoutf
Widziałam, że jemu nasz obiad nie musiał zbytnio smakować.
— To człowiek uduchowiony — odparła Franciszka. — A tu wszyscy myślą tylko o
jedzeniu.
— Tak — westchnęła pani Rogerowa — gdyby twój ojciec nie dbał tak bardzo o to, nie
myślałabym o jedzeniu ani w połowie tyle co teraz. Czasem pragnęłabym znaleźć się w kraju,
gdzie nie znają wołów ani baranów i gdzie nie ma też sezonu.
— Jedzenie to okropna nuda — zauważyła Franciszka. Matka spojrzała na nią bacznie.
116
y
— Na pewno zjadłaś tylko bułkę na lunch.
— Słodką bułkę, mamo.
— To za mało, Franiu.
— Nigdy nie jem więcej, jeśli nie muszę.
— Twoja samodzielność spłata ci któregoś dnia brzydkiego figla. Ojciec z pewnością nie
będzie zachwycony, jeśli się często będziesz widywała z tym młodzieńcem.
— Ojciec jest beznadziejny — rzekła Franciszka. — Powinien jak mumia znajdować się w
muzeum.
Przelotny uśmiech zagościł na twarzy pani Roger owej, jak gdyby pomyślała sobie: „Może i
jest mumią!" Powiedziała jednak:
— Więcej szacunku, kochanie.
W tej samej chwili weszli młodzi ludzie. Eustachy miał wygląd szczególnie dandysowski,
jakby chcąc zrównoważyć zaniedbanie swego towarzysza. Franciszka posadziła swego
„cudzoziemca", ponurego i na-dąsanego, na sofie, sama zaś usiadła obok niego. Eustachy z
matką zagrali w pikietę. Słychać było, jak Jerzy wyszedł wreszcie (nie wydostawszy
pieniędzy), a wkrótce potem, jak Roger poszedł do sypialni. Tak dobiegł końca ten dosyć
przykry wieczór.
Roger, wyładowawszy w sypialni swe niezadowolenie z powodu takich synów jak Jerzy,
rzekł nagle:
— A czegóż chce Franciszka z tym swoim wędrownym muzykantem! Ta dziewczyna napyta
sobie biedy.
Pani Rogerowa milczała, wyczerpawszy wszystkie zasoby celem złagodzenia sytuacji
Jerzego.
— W dodatku skrzypek — rzekł Roger.
— Ona temu nie winną, mój drogi, że jest muzykalna — rzekła pani Rogerowa.
— Z muzyki nie wynikło nigdy nic dobrego — oświadczył Roger. — Obudź mnie, jeśli będę
chrapał, zasycha mi w gardle...
Nie zrażona lodowatym nastrojem tego wieczoru, Franciszka pracowała w dalszym ciągu nad
karierą swego „wielbiciela". Zabrała go nawet do Tymoteusza. Był to ów>okres, kiedy na
całą rodzinę padł cień żałoby wskutek tej „okropnej historii Soamesa, Ireny i Bosinneya, moja
droga", co to omal nie dostała się do gazet. Wszystkich opanowała nadzwyczajna wrażliwość
i na wszystko, co nie było Forsyte'owskie, spozierano rysim wzrokiem.
Co sobie poczynała Franciszka z tym młodzieńcem, którego włosy sterczały nieporządnie,
cera była oliwkowa, a oczy — niemal czarne, to stanowiło nierozwiązalny problem dla nich
wszystkich. Usiłowali go jednak rozwiązać puszczając w ruch języki i kiwając głową. Jedna
ciotka Jula zaryzykowała twierdzenie, że młody człowiek wygląda romantycznie, w zamian
za co Swithin napiętnował ją mianem „sentymentalnej starej gęsi".
117
— Ten typek powinien skakać w czerwonej mycce na katarynce — dodał. — Romantyczny!
Było to, istotnie, surowe potępienie skromnej pochwały, wyrażone przez rodzinę, która na
długi czas dosyć miała romantyzmu. Wizyta, złożona ciotkom Esterze i Juli w obecności
jedynie Swithina i Eufemii, trwała zaledwie dwadzieścia minut i „przeszła szczęśliwie" dzięki
brawurze Franciszki. Uwiozła swego cudzoziemca omnibusem i pocieszała go przez całą
drogę do swej pracowni łamaną włoszczyzną. Instynkt opiekuńczy i coś jakby zachwyt dla
skrzypka rozpaliły się w niej na widok Swithina wychylonego niby złowieszczy posąg z
obramowania kamizelki na tle jasnoniebieskiego fotela. Jakże Guido był doń niepodobny!
Cała energia Franciszki skupiła się teraz na urządzeniu mu koncertu. W tym celu nie
szczędziła żadnego trudu. Koncert odbył się pod koniec sezonu w niewielkiej salce, świeżo
otwartej przez pewnego fabrykanta fortepianów.
Pośród wielu innych i cała rodzina Forsyte'ów otrzymała zaproszenia, wypisane odręcznie
przez Franciszkę. Otrzymał je nawet Swithin w swoim klubie. Po raz pierwszy zapewne
dostał zaproszenie na koncert i oświadczył, że zamierza pójść i zobaczyć, co się tam będzie
działo. Jego zdaniem, ten cudzoziemski żebrak (określenie Rogera przyjęło się) musiał
kosztować Franciszkę ładny pieniądz. Przybyła-też znaczna liczba osób należących do klanu,
wiedziona, oczywiście, niespokojną ciekawością, nie zaś zamiłowaniem do muzyki. Swithin
znalazł się między siostrzenicami: Winifredą Dartie, którą uważał zawsze za osobę
przystojną, a Eufemią, według niego zbyt chudą i krzykliwą. Cały drugi numer programu
Swithin przespał jak suseł i obudził się w sam czas z tak głośnym chrapaniem, że z ust
Eufemii wydarł się jeden z jej najbardziej przenikliwych okrzyków. Podczas żywych
oklasków, jakie nastąpiły, Swithin obrócił się ku niej, ile tylko mógł, pytając, czemu, u licha,
tak krzyczy. Na co Eufemia odparła:
— Ach, stryju Swithinie, zabijasz mnie wprost! — Posiadała duże, choć ambarasujące
poczucie humoru.
Podczas trzeciego numeru Swithin już nie spał i obserwował bacznym okiem zręczność
młodzieńca żałując, iż nie pamiętał o włożeniu waty do uszu. W przerwie, jaka nastąpiła,
wydostał się przemyślnie z sali i nie czekając na powóz udał się najętym wehikułem do swego
klubu, gdzie zapalił cygaro i natychmiast zasnął. Osąd jego, później relacjonowany, brzmiał,
że ten typek narobił okropnego hałasu, rzucając się przy tym niesamowicie.
Koncert, który przyniósł trzynaście funtów, trzy szylingi i sześć pensów, pochłonął niemal
wszystkie oszczędności Franciszki. Daleko gorsze jednak były wyniki moralne. Recenzje
były złe. Franciszkę ogarnęła wściekłość. Guido, który pierwszą złą recenzję przyjął
wspaniale lekkim skrzywieniem ust, wybuchnął przy drugiej przekleńst-
118
wami, przy trzeciej zaczął wyrywać sobie włosy, czwartą zaś oblał łzami. Głęboko poruszona
Franciszka ujęła oburącz jego głowę i ucałowała ją ponad łzami. Wraz z tym pocałunkiem
zrodziło się w niej poważne uczucie, niezupełnie pożądanie cielesne, lecz raczej świadomość,
że należy on do niej, musi więc go wspierać wszędzie.i zawsze. W dwa tygodnie później —
dwa tygodnie pełne burzy i słońca, podczas których Franciszka podarowała mu dwie szczotki
w srebrnej oprawie, specjalny szampon do włosów, kilka nowych krawatów i parasol —
zawiadomiła matkę listownie, że jest zaręczona z Guidem. Dodała jednocześnie, że będzie
sypiała u siebie w pracowni, aż ojcu minie atak gniewu, który z pewnością nastąpi.
I znów zawiódł ją zmysł psychologiczny — podobnie jak wszyscy młodzi Forsyte'owie nie
potrafiła ocenić dokładnie tych właściwości, które zyskiwały powodzenie wszystkim starym
Forsyte'om. Krótko mówiąc — dostawali ataków gniewu z powodu drobiazgów, nigdy zaś w
sprawach poważnych. Kiedy zaglądała im w oczy surowa rzeczywistość, spotykali ją
wejrzeniem pełnym silniejszego jeszcze realizmu.
Prócz słów: „Dziewczyna zwariowała", Roger nie powiedział nic więcej ku niezmiernej uldze
małżonki. Twarz jego stała się ciemnopur-purowa i przybrała nagle wyraz kamienny.
Wyszedł z jadalni. Znalazłszy się w swoim sanktuarium — pokoju, gdzie przemyśliwał nad
przyszłością niezliczonych nieruchomości i gruntów — zasiadł w fotelu i wziął do ręki nóż do
papieru. Siedział tak przez całe pół godziny w głębokim milczeniu postukując tylko od czasu
do czasu nożem o dolne zęby, mocne jeszcze jak kamień. Franciszka była jego jedyną córką i
kochał ją na swój sposób (nie darmo uchodził Roger za oryginała). Kochał ją bardziej niż
synów: Rogera, Jerzego, Eustachego i Tomasza. Siedział tak bez gniewu — sprawa była zbyt
poważna. Niebawem wstał i wrócił do jadalni, gdzie pani Rogerowa męczyła się nad
ułożeniem listu do córki.
— Czy wiesz, gdzie mieszka ów młody typek? — zapytał.
— Tak, Rogerze. Glendower Mews 5, Kensington.
' — Napisz do niego i zaproś go z Franciszką na lunch od dziś za tydzień. Napisz też do
Franciszki. Gdzie „Times"? Pani Rogerowa podała dziennik i wyjąkała:
— Co chcesz uczynić, Rogerze?
— Nie zadawaj pytań, a nie usłyszysz kłamstw. Tylko bez nerwów, Zostaw to mnie!
^
Wziął „Timesa" do swego sanktuarium, przeczytał uważnie całą stronę, spojrzał na kalendarz
i coś zanotował. Potem wstał i przesunął się całą barczystą postacią do kominka, stojąc tyłem
do ognia i wysuwając naprzód głowę. Jego szerokie, wypukłe czoło zaczerwieniło się. Ze
wszystkich starych Forsyte'ów on jeden tylko golił całą twarz — był to nowy dowód jego
ekscentryczności w owej epoce. Grube wargi zacisnęły się tworząc prostą linię. Decyzja, jaką
miał powziąć, była niezwykle
119
ważna nawet dla człowieka takiego jak on, który przez całe życie brał udział w licytacjach. Za
dziesięć dziesiąta! Roger wziął książeczkę czekową, podpisał jedną z kartek, wyrwał ją,
schował książeczkę do kieszeni i zadzwonił. Na progu zjawił się korpulentny i zadowolony
kamerdyner.
— Słucham pana.
— Wejdźcie tu, Smith, i zamknijcie drzwi. Mam dla was polecenie. Pojedziecie nie
zwlekając z tym listem i przywieziecie to, co tu napisane. Zapłacicie tym oto czekiem —
wysokość sumy możecie wypisać sami. Po czym przywieziecie mi to na Glendower Mews 5.
Będę was tam oczekiwał po jedenastej. Śpieszcie się i zabierzcie z sobą szczotkę do zębów,
może wam wypadnie spędzić noc poza domem.
— Słucham pana.
Po wyjściu uśmiechającego się służącego Roger stanął przy oknie i wyjrzał. Piękna pogoda.
— Nie będę ryzykował — rzekł i skierował się do hallu.
Tam zdjął z haka szary cylinder — jedyny w całej rodzinie — wziął parasol i wyszedł. Był
piątek, nazajutrz przypadało sierpniowe święto, i Roger znajdował się w mieście dlatego
tylko, że zamierzał kupić jakiś dom, który miał być we wtorek sprzedany z licytacji. Poszedł
wolnym krokiem nie chcąc się rozgrzać. Ten młodzik — skrzypek i cudzoziemiec
— nie wstanie zapewne przed jedenastą, ale Roger nie miał zamiaru się z nim minąć, przybył
więc na Glendower Place około pół do jedenastej. Znał dobrze te strony, miał tu dom. Uliczka
była zaraz za rogiem. Spostrzegłszy, że to ślepy zaułek, Roger zaczął patrolować. Prócz
kotów i służących nikt nań nie zwracał tu uwagi. Po upływie pół godziny
— w sąsiedztwie wybiła gdzieś jedenasta — zajechał wehikuł, z którego wysiadł Smith.
Podał Rogerowi dużą kopertę. Sprawdziwszy jej zawartość Roger skinął głową.
*— Poczekajcie tu — rzekł do woźnicy. — No, Smith, proszę za mną! Pod numerem 5
podniósł parasol i zastukał. Drzwi otworzyła typowa żona londyńskiego stangreta.
— Chciałbym się widzieć z młodym cudzoziemcem, który tu mieszka, panem Guido
Ratcatski. — Słychać było dźwięki skrzypiec. — Tędy zapewne?
Żona stangreta, rzuciwszy spojrzenie na cylinder Rogera, odparła:
— Tak jest, sir, i proszę uważać na mały stopień u góry. Roger zaczął się piąć, a za nim szedł
uśmiechnięty Smith.
— Zostańcie tu — rzekł Roger, gdy dotarli do małego schodka, i podnosząc parasol zastukał.
Drzwi się otwarły.
— Dzień dobry — rzekł Roger zdejmując cylinder i wchodząc do środka. — Doskonałe
mieszkanko do ćwiczeń. Proszę siadać, mam z panem do pomówienia.
120
Młodzieniec, nie ubrany i nie uczesany, odłożył skrzypce i skrzyżowawszy ramiona oraz
namarszczywszy brwi wyjrzał przez okno.
Roger rozejrzał się dookoła. Był to, jego zdaniem, nadzwyczaj nędzny pokój. Całe
umeblowanie stanowiły: żółta komoda, żelazne łóżko, okrągła umywalnia, leżały też
porozrzucane części garderoby. Poza tym w pokoju o pochyłym suficie panował upał i
pachniało stajnią. Roger się zżymał. Jego szarym bystrym oczom nie uszedł wyraz pewnej
trwogi malującej się w ponurym spojrzeniu młodego cudzoziemca.
— No, młodzieńcze, przypuszczam, że pan jest ambitny.
— Ambitny? Cóż to znaczy?
— Chce pan dojść do czegoś w swoim zawodzie?
— Ta-ak.
— Słusznie, całkiem słusznie. I dojdzie pan! A teraz, jakże tam sprawa z moją córką?
— Dobrze.
Roger spojrzał mu prosto w oczy.
— Z tego, wie pan, nic nie będzie! Nie stać pana na małżeństwo z dziewczyną, która nie
będzie miała grosza. Powiem krótko i jasno. Franciszka nie posiada własnych pieniędzy, a
ode mnie nie otrzyma szylinga, jeśli wyjdzie za pana.
— Pieniądze! — zawołał gwałtownie młodzieniec. — Pieniądze! Nic, tylko pieniądze!
— Tak — rzekł Roger. — Tylko pieniądze. I powtarzam raz jeszcze, ona nie dostanie ode
mnie szylinga. Ile ma pan lat?
— Dwadzieścia pięć.
— Franciszka się urodziła w pięćdziesiątym ósmym. Ma dobrą trzydziestkę. Powiedział pan,
że zarabia sto funtów na rok. Ona swą pisaniną zarobi pięćdziesiąt, jak dobrze pójdzie. Sto
pięćdziesiąt rocznie dla was obojga? I za to chce pan utrzymać dzieci na początku swej
kariery?
— Kochamy się — oświadczył ponuro młodzieniec.. Roger potrząsnął głową.
— Miłość nie wytrzyma przy stu pięćdziesięciu funtach na rok. A teraz, niech mnie pan
posłucha.
— Ja nie chcę słuchać, nie chcę słuchać!
Roger podniósł z wolna parasol, jakby chcąc wypróbować możliwości młodzieńca.
— To jest przelotna fantazja mojej córki — rzekł. — Co roku ma inną, pan jest ostatnią. W
Londynie się panu nie wiedzie, koncert pański się nie udał, klimat tutejszy panu nie
odpowiada. Mam dla pana pewną propozycję. — Z wewnętrznej kieszeni Roger wyjął
kopertę i książeczkę czekową. — Tu jest karta okrętowa pierwszej klasy do Nowego Jorku,
odjazd jutro rano z Liverpoolu. — Poklepał książeczkę czekową. — I trzysta funtów, jeśli
pan natychmiast stąd wyjedzie nie żegnając się z nią.
121
Zamilkł patrząc badawczo na nieszczęśliwego młodzieńca, który ociekał obficie potem, wił
się na parapecie okna, zatapiał ręce w gęstwinie włosów i wydawał jakieś szczególne
syczenie. Roger usłyszał wreszcie słowa: <
— To jest niehonorowe. Ona mnie kocha.
— Głupstwo! — odparł Roger. — Ostatecznie dam panu czterysta, które pan może podjąć w
drodze na stację. Niechże pan będzie rozsądny! Mój służący czeka obok. Zajmie się panem
troskliwie aż do wyjazdu z Liverpoolu. Mając czterysta funtów, można już wyrobić sobie
nazwisko. Z żoną i dziećmi zginie pan marnie w psiej budzie. Proszę mi dać pióro i atrament.
Twarz młodzieńca tworzyła istne „studium", włosy mu sterczały, bąkał jakieś niezrozumiałe
słowa, podczas gdy oczy czyniły rozpaczliwe wysiłki, by nie widzieć książeczki czekowej.
Roger czekał trzymając ją otwartą. Wyglądało to jak podczas licytacji.
— Dam panu jeszcze pięćdziesiąt, niezłe to na początek. Niech pan nie będzie głupcem i nie
skazuje mojej córki i siebie na nędzę. Dotrzymam tego, co powiedziałem: ona nie zobaczy
ode mnie ani szylinga. Niechże pan będzie mężczyzną i ratuje Franciszkę.
Młodzieniec uderzył się dłonią w gors różowej koszuli w paski.
— Czuję tu coś — rzekł. — Nie mogę tak wyjechać!
— Ratuj ją! — powtórzył Roger. — No! Gdzie atrament? Młodzieniec wskazał ręką. Roger
spostrzegł na kominku butelkę
taniego atramentu. Nagle zadrżał, jak gdyby ujrzał przepaść, nad którą stała jego córka.
— Pięćset! — zawołał ostro. Młodzieniec wyrzucił w górę ręce.
— Ja ją ratować! — krzyknął. Roger wypełnił czek.
— Smith! Zawieziecie pana Ratcatski na dworzec Euston i wyjedziecie najbliższym
pociągiem do Liverpoolu. Staniecie w dobrym hotelu i uważajcie, aby miał wszystko, co
potrzeba. Rano odprowadzicie go na pokład okrętu idącego do Nowego Jorku. Musi wyjechać
w pilnej sprawie. Po drodze na stację wstąpicie do banku i podejmiecie ten czek. Pieniądze i
bilet dacie temu panu, kiedy będzie na pokładzie, nie wcześni ej. Jest cudzoziemcem i mógłby
wpaść w ręce oszustów. — Po czym zwracając się do młodzieńca, który patrzył jak osłupiały,
dodał: — Na dole czeka wehikuł. Smith spakuje pańskie rzeczy.
Wielbiciel Franciszki stał jak wryty przy parapecie, z rękoma zatopionymi we włosach.
Nagle, odzyskując świadomość, schwycił skrzypce i przycisnął je do gorsu różowej w paski
koszuli.
— Oto moja żona — rzekł.
Uczucie, jakiego doznał Roger, że młodzieniec jest w tej chwili
122
zupełnie szczery, skojarzyło się w nim z gwałtowną chęcią wymierzenia mu kopniaka.
— Zupełnie słusznie! — rzekł. Na progu Smith szepnął do niego:
— Już ja go od siebie nie puszczę, proszę pana, gdybym nawet miał go przytrzymać za
sprzączkę od spodni. Wyprawię go jak się patrzy.
Roger skinął.
— I ani mru-mru! A gdyby pisał jakieś listy, przechwycicie je! Znalazłszy się na dole otarł
pot z czoła. Gorąca przeprawa! Minąwszy
stojący wehikuł zatrzymał się na rogu, aby obserwować dalszy przebieg sprawy. Nie wierzył
temu młodemu żebrakowi ani na jotę. Po paru chwilach jednak ujrzał go przyciskającego
miłośnie skrzypce, a obok szedł Smith niosąc duży sakwojaż. Wsiedli do pojazdu i ruszyli.
Roger wydał tak głębokie westchnienie ulgi, że mijający go przechodzień spojrzał nań.
Kolana ugięły się pod nim nagle i byłby upadł, gdyby go nie podtrzymało obce ramię.
— Halo, sir! — zawołał przechodzień. — Słabo panu? Roger uwolnił się od obcego uścisku.
— Nie! — odparł niechętnie.
Uszedł kilka kroków, by zadokumentować swe opanowanie, lecz musiał zatrzymać się
znowu. Ostatecznie miał siedemdziesiąt pięć lat, było gorąco, a w tej licytacji szło o życie
jego jedynej córki. I pomyśleć, że ten cudzoziemski żebrak kosztował go z górą pięćset
funtów! Tak, i udało mu się go pochwycić wskutek czystego bluffu. On wiedział dobrze —
jeśli nawet ten żebrak nie domyślał się tego — że żaden z Forsyte'ów nie potrafiłby znieść
widoku własnej córki żyjącej w niedostatku. Gdyby ten typek wytrzymał i nie ruszył się z
Londynu, stałoby się nieszczęście. Prędzej czy później musiałby im wyznaczyć rentę, aby nie
dopuścić do nędzy. O mały włos! Miał szczęście! Spostrzegłszy przejeżdżający wehikuł
Roger zawołał go.
W domu opowiedział o wszystkim w najściślejszej tajemnicy żonie. Wysłuchała go,
opanowana podziwem i przerażeniem.
— Biedna Frania!— rzekła drżącym głosem.
— Biedna, bzdura! Cudzoziemski żebrak i awanturnik! Powinna ,mi na klęczkach
dziękować! Ale tak już jest, nikt nie ma dla mnie nigdy wdzięczności!
•
— Och, Rogerze, wszyscy jesteśmy ci z pewnością wdzięczni. Ale... ta... biedna, droga
Frania!
— Gdybyś jej kiedykolwiek powiedziała choć słowo, wydziedziczę cię!
— Ależ, oczywiście, nic jej nie powiem. Czemuż jednak poleciłeś mi zaprosić ich w
przyszłym tygodniu na lunch?
— Żeby ją zbić z tropu, rzecz prosta! Cóżeś ty myślała? Ale kobiety
123
nigdy nie myślą! No, daj mi jeden z tych swoich proszków. Boli mnie
głowa.
Smith wrócił nazajutrz po południu. Towarzyszył panu Ragcatchy'emu aż do samego
wyjazdu. Młodzieniec był, jak się wydaje, przygnębiony, ale dwukrotnie przeliczył banknoty.
O ile jemu — Smithowi — wiadomo, nie napisał żadnego listu. Kiedy okręt podniósł kotwicę,
młodzieniec stał jak na rozżarzonych węglach i chwycił się oburącz za włosy.
— Zapewne też wyrwał sobie kilka — rzekł Roger. — Już ja wam za to podniosę zasługi.
— Dziękuję panu — odparł Smith — ale zapewniam, że sprawiło mi to rzetelną
przyjemność. On by nigdy nie pasował do panny Franciszki, jeśli mi wolno tak powiedzieć,
proszę pana.
A Franciszka? Co ona przeżyła, co podejrzewała, co wiedziała — nikt od niej nigdy nie
usłyszał. Po czterech dniach napisała do matki, że zaszła pomyłka i Guido wyjechał. W
tydzień później wróciła na Prince's Gate, jeszcze bledsza i szczuplejsza, bardziej jeszcze
„celtycka" niż kiedykolwiek. Nazajutrz wyjechała z Londynu do Ilfracombe. Jesienią miała
już nowego „wielbiciela". Nikt nie słyszał od niej najmniejszej wzmianki o jej
„cudzoziemskim żebraku". Tylko w pamięci Rogera trwał on jako najkosztowniejszy z
żebraków kiedykolwiek spotkanych w życiu.
«Q%wórkgwy J?orsyte»
(Ąo)
Historycy rejestrujący tok przemian społecznych i obyczajowych zlekceważyli niewątpliwie
rower. A jednak trudno było zaprzeczyć, że ten „wynalazek szatana" —jak go zawsze
nazywał Swithin Forsyte, od czasu kiedy to w roku 1874 w Brighton „żelazny konik"
przestraszył jego siwki — był przyczyną największych od czasów Karola II zmian w
zwyczajach i obyczajach. Z początku niewinny ze względu na swą szczególną niewygodę,
powodującą trzęsienie i ból w kościach, a w późniejszym stadium nieszkodliwy, gdyż
niebezpieczny wyłącznie dla życia i całości przedstawicieli płci męskiej, rower stał się w
dzisiejszej formie, jako dostępny i dla płci pięknej, potężnym środkiem rozluźnienia
obyczajów. Pod jego wpływem, całkowitym lub częściowym, znikły „przyzwoitki", długie
wąskie suknie, ciasne gorsety, nisko opuszczone fryzury, czarne pończochy, grube kostki,
duże kapelusze, pruderia i obawa ciemności. Pod jego wpływem, całkowitym lub
częściowym, rozkwitły wycieczki za miasto na weekend, mocne nerwy, mocne łydki, mocna
mowa, krótkie spodnie, zamiłowanie do łąk i lasów, równouprawnienie płci, dobre trawienie i
praca zawodowa, słowem — emancypacja kobiety. Ale dla Swithina, może dlatego właśnie,
że szło o Swithina, rower pozostał tym, czym był na początku — „wynalazkiem szatana".
Albowiem, niezależnie już od popłochu doznanego przez jego siwki, Swithin, przeżywszy
pierwsze szesnaście lat swego życia pod znakiem „Prinny"1 i rozwijając się w epoce lorda
Melbourne'a, sławnej knajpy londyńskiej Cider Cellars, pawilonu wystawowego w Brighton,
pozostał do końca — pod względem smaku i sposobu bycia — typem z epoki Regencji,
niezdolnym pozbyć się zamiłowania do wzorzystych kamizelek i biżuterii oraz przekonania,
że kobiety są istotami, które nieodmiennie odznaczać się muszą elegancją i — ach, tak! —
wdziękiem.
Mowa o księciu małżonku królowej Wiktorii.
125
Te oto rozważania trzeba mieć w pamięci, kiedy się przystępuje do lektury epizodu, który się
wydarzył na giełdzie Forsyte'ów około 1890 roku.
Swithin spędził pierwsze miesiące tego roku w Brighton, a koło kwietnia zaczął odczuwać
wyraźnie dolegliwości wątroby. Ostatnie trzy lata mocno go nadwerężyły i od jakiegoś czasu
rozstał się ze swym faetonem poprzestając na przejażdżkach, codziennie po południu,
zamkniętą karetą, zaprzężoną w parę siwków, w której paradował po promenadzie, od
ostatnich domów Hove aż do pierwszych budynków Kemptown. O czym myślał podczas tych
wycieczek — pozostało tajemnicą. Może o niczym. I dlaczegoż by nie? Dla tak samotnego
jak on starca nie było żadnych bodźców w kierunku myślenia. A choć zawsze można myśleć
o sobie, to jednak człowiek nie może być ciągle tym zaabsorbowany. Powrót do hotelu
odbywał się regularnie o godzinie czwartej. Lokaj pomagał mu wysiąść z wehikułu, ale potem
Swithin wchodził już do środka samodzielnie. Za nim kroczył Alfons z mocno nadmuchaną
powietrzem poduszką gumową, na której zawsze jego pan siadywał, i z pledem szkockim na
nogi. W hallu Swithin zatrzymywał się przez chwilę, zdecydowanie wysuwając naprzód
podbródek i wyżej niż zwykle podnosząc ciężkie powieki sponad oczu artretyka. Następnie
wyciągał malakkę o złotej gałce, by go od niej uwolniono, i lekkim ruchem rąk, obciągniętych
w jasne skórkowe rękawiczki do prania, dawał znak, że należy zdjąć z niego granatowy,
podbity wiewiórczym futerkiem płaszcz z karakułowym kołnierzem. Po skończeniu tych
czynności i odłożeniu rękawiczek oraz czarnego kapelusza filcowego,
0 niemal kwadratowym denku, dotykał zarostu na podbródku, jak gdyby chcąc się upewnić,
że właściwa mu dystynkcja nie opuściła go bynajmniej.
O tej porze Swithin zwykł był siadywać w miejscu, gdzie na pewno nie czuło się przeciągu,
aby wypalić pół cygara przed udaniem się windą do swoich apartamentów. Siadywał tu
pogrążony w zupełnej nieruchomości i na wszystko niewrażliwy, tak że nikt nie decydował
się doń przemówić. Ale jemu wydawało się, że w ten sposób widzi więcej życia
1 podtrzymuje starą reputację „Czwórkowego Forsyte'a". Niby jeszcze w karecie, siedział
wyprostowany pośród poduszek, z lekka rozstawiwszy grube nogi, i przykładał cygaro do
ucha. Osłuchawszy je troskliwie trzymał przez chwilę między obrzmiałym kciukiem i palcem
wskazującym, obciągniętymi żółtawobiałą skórą artretyka, następnie wkładał do ust i czekał,
żeby mu podano ognia. Z wypiętą piersią, ukrytą pod czarnym atłasowym plastronem z
brylantową szpilką, wydawał się jednostajnie grubą masą od szyi do nóg i niby posąg Buddy
w rogu świątyni obserwował ruch hotelowy spod ciężkich, na pół obwisłych powiek. Jego
kwadratowa starcza twarz, zupełnie blada, od dawna pozbawiona wpływu świeżego
powietrza, odznaczała się taką nierucho-
126
¦nością, że ludzie spoglądali na nią, jak gdyby była tarczą zegara. Małe, siałe wąsy i kępka
włosów na dolnej wardze, krzaczaste brwi i włosy starannie przyczesane na czole podkreślały
bodaj jeszcze to podobieństwo do tarczy. Od czasu do czasu ktoś, kogo ojciec lub wuj znali
Swithina w dawnych latach, przystawał, jakby dla naregulowania zegarka, nówiąc: „Dzień
dobry, panie Forsyte". Wówczas oblicze Swithina przybierało wyraz, rzekłbyś, mruczącego
kota i grubym, dobitnym jłosem mówił: „A, dzień dobry. Dawno już nie widziałenvpańskiego
jjca". A że zwykle ten ojciec dawno już nie żył, więc następował kres •ozmowy. Ale Swithin
trwał jeszcze sztywniejszy, albowiem przemówiono doń.
Po wypaleniu połowy cygara następowała zwykle zmiana. Trzy-nająca je ręka ześlizgiwała
się, drżąc z lekka, po poręczy fotela. Podbródek pochylał się z wolna pośród szeroko
rozwartych rogów sztywnego, białego kołnierzyka, obrzmiałe powieki zamykały się zupełnie,
lekkie drżenie ogarniało usta, z których wydobywał się słaby, "ównomierny oddech —
Swithin spał. A ci, co przechodzili obok, rzucali lań zimne, rozbawione spojrzenie, nieco
zniecierpliwione, może też ;rochę współczujące, gdyż w podobnych okolicznościach Swithin,
jakby pomny na minioną świetność, nie chrapał. A potem, oczywiście, następowała chwila
przebudzenia. Podbródek podnosił się w górę, roz-:hylały się usta i, rzekłbyś, wybiegał z nich
cały oddech w długim westchnieniu. Rozklejały się oczy rzucając szkliste spojrzenie, język
przesuwał się po podniebieniu i ustach i na starczej twarzy zjawiał się wyraz grymaszącego
dziecka. Z nadąsaną miną podnosił na wpół wypalone cygaro, patrzył na nie tak, jakby mu
było coś winne, a nie chciało zapłacić, i trzymając je dwoma palcamiopuszczał do
spluwaczki. ?o czym siedział dalej, ten sam i nie ten sam, czekając, aż ktoś ze służby
podejdzie dość blisko, by mógł powiedzieć: „Hej, proszę mi tu zawołać nojego kamerdynera".
A kiedy wreszcie Alfons zjawiał się, mruczał: ,Ąha, jesteś. Troszkę się zdrzemnąłem.
Chodźmy na górę".
Podniósłszy się przy pomocy służącego z fotela stał przez dobrą chwilę jszołomiony, a potem
sam już, opierając się ciężko na lasce i jednej ipdze, posuwał się w kierunku windy, a za nim
kroczył Alfons z gumowymi poduszkami. Ten i ów szepnął nieraz mijając ich: „To stary
Forsyte. Śmieszny typ, co?"
Ale nie taki przebieg miały sprawy w owo szczególne popołudnie kwietniowe, wspominane
na giełdzie Forsyte'ów. Kiedy bowiem, uwol-lipny od kapelusza i płaszcza, Swithin zamierzał
skierować się na swoje zwykłe miejsce, spostrzeżono, iż podniósł laskę ze słowami: „No, ależ
na moim fotelu siedzi jakaś dama!"
Istotnie, to uświęcone miejsce zajmowała postać w dosyć krótkiej sukni.
— Pójdę na górę! — rzekł Swithin nadąsany.
127
Ale w tej samej chwili postać wstała i podeszła ku niemu.
— Na Boga! — wykrzyknął Swithin, poznał bowiem swoją bratanicę Eufemię.
Otóż Swithin żywił do najmłodszego dziecka swego brata Mikołaja jakąś szczególną
antypatię. Eufemia była, jego zdaniem, zbyt chuda i mówiła zawsze nie to, co trzeba, przy
tym odznaczała się krzykliwością. Swithin nie widział jej od czasu koncertu owego
cudzoziemca Franciszki, kiedy to, niestety, miał ją za sąsiadkę.
— Jak się miewasz, stryju? Uważałam, że muszę cię zobaczyć, kiedy tu jestem.
— Mam podagrę — odparł Swithin. — Jak ojciec?
— Och, jak zwykle. Mówi, że czuje się niedobrze, ale to nieprawda. — I z lekka zapiszczała.
Swithin utkwił w niej ostry wzrok. Zirytowany już tym, że zajęła jego fotel, gotów był niemal
zawołać: „Twój ojciec wart dziesięć razy więcej od ciebie", ale przypomniawszy sobie w czas
wymagania dobrych manier, mruknął dosyć uprzejmie:
— Co cię tu sprowadziło?
— Rower.
— Co? — rzekł Swithin. — Ty używasz podobnych narzędzi? Eufemia zapiszczała znowu:
— Och, stryju! „Podobnych narzędzi!"
— Tak — rzekł Swithin — a cóż to jest innego jak nie wynalazek szatana? Napijesz się
herbaty?
— Dziękuję, stryju. Ale musisz być z pewnością zmęczony po przejażdżce.
— Zmęczony! Czemuż mam być zmęczony? Kelner! Proszę przynieść herbatę, tam, na moje
miejsce.
Wytknąwszy jej w ten sposób faux pas, jaki popełniła siadając na jego fotelu, skierował ją
tam z powrotem i sam poszedł za nią. Po dotarciu do fotela nastąpiła złowroga chwila.
— Siadaj — rzekł Swithin.
Przez sekundę Eufemia dotknęła krawędzi fotela, po czym z lekkim piskiem oświadczyła:
— Ależ to twój fotel, stryju!
— Alfonsie — rozkazał Swithin — przynieś jeszcze jeden.
Po przyniesieniu fotela umieszczono poduszki dla Swithina w jego fotelu i kiedy oboje
usiedli, Eufemia rzekła:
— Czy nie słyszałeś, stryju, że kobiety zaczynają jeździć na rowerze? Włosy na dolnej
wardze Swithina zjeżyły się.
— Kobiety — rzekł — dobrze je nazwałaś. Ale dama jeżdżąca na czymś podobnym!
Eufemia zachichotała.
— Ale, stryju, dlaczego na czymś podobnym?
128 .
¦
— Z nogami zwisającymi z obu stron, tamując ruch uliczny — i rzuciwszy spojrzenie na
krótką suknię Eufemii dodał: — pokazując wszystkim łydki.
Eufemia zaśmiała się po cichu.
— Och, stryju! — rzekła wreszcie stłumionym głosem — po prostu mnie zabijasz!
Ale w tej samej chwili podano herbatę.
— Nalej sobie — rzekł Swithin krótko — ja tego nie piję.
I wziąwszy z rąk kelnera ogień do cygara spoglądał na bratanicę spłowiałymi oczyma.
Dopiero po drugiej filiżance Eufemia przerwała milczenie.
— Stryju Swithinie, opowiedz mi, dlaczego cię nazywają „Czwórkowym Forsyte'em"?
Dawno już chciałam to wiedzieć.
Oczy Swithina stały się zupełnie okrągłe.
— Dlaczego nie mieliby tak mówić?
— „Czwórkowy", ale przecież jeździłeś zawsze parą? Swithin potarł sobie szyję.
— Oczywiście. To był tylko komplement dla mojego... hm... stylu!
— Stylu! — powtórzyła Eufemia. — Och, stryju! — Zaczerwieniła się tak, iż Swithin
przypuszczał, że się zachłysnęła.
Potem powoli, ale niezbicie uświadomił sobie, że to on jest właśnie przyczyną jej wzruszenia.
Na policzki wystąpił mu słaby rumieniec, w gardle poczuł jakieś dławienie, które w razie
nieostrożności z jego strony mogłoby go przyprawić o nieszczęście. Trwał bez ruchu.
Eufemia wstała.
— Muszę już iść, stryju. Bardzo się cieszę, że się z tobą widziałam. Wyglądasz doskonale.
Nie podnoś się, proszę. Dzięki za herbatę!
Nachyliwszy się pocałowała go szybko w czoło i poszła ku drzwiom pokazując przy tym
łydki. Była jeszcze bardzo czerwona, a Swithinowi wydawało się, już po jej wyjściu, że wciąż
słyszy pisk.
Przez chwilę trwał nieruchomo, a następnie próbował się unieść. Nie miał pod ręką laski, nie
miał chwili czasu do stracenia i po prostu męczył się. Podniósł się wreszcie, stał przez parę
sekund, aby się opanować, i bez laski ruszył naprzód, sam nie wiedząc jak, w stronę okna
hallu, które wychodziło na promenadę. Tak, to była ona, jego bratanica, ta chichotka. Wsiadła
na swój rower, wprawiła go w ruch i pojechała, pojechała naprzód! Pedałuje pokazując kostki
u nóg, nie ma za grosz wdzięku, elegancji! Nic! Pojechała! A Swithin stat stukając
wskazującym palcem w szybę, jak gdyby potępiając to, co widział. Styl! Styl! Ona, ona
śmiała się z niego. Nie ma żadnej wątpliwości! Jeśli nawet powoził tylko parą, to była to
najpiękniejsza para koni w całym królestwie! Poruszony do głębi duszy stał tak wciąż, a ten
nieszczęsny rumieniec barwił bladość jego policzków. Czy był świadom całego szyderstwa
tkwiącego w śmiechu bratanicy? Czy był świadom tego, jak ów przydomek „Czwórkowy
129
Forsyte" streszczał w sobie opinię o nim wielkiego świata, opinię, iż pnąc się do wyróżnienia,
nadął się jak żaba, dwukrotnie powiększając swoją wagę? Czy był świadom tego okrutnego
szyderstwa? Może tylko podświadomie, ale i tego było dość. Głucha wściekłość ogarnęła go
aż do samych podeszew lakierowanych trzewików, które wkładał na obolałe nogi wychodząc
między ludzi.
Więc ona jechała na „czymś podobnym" i śmiała się z niego? Już on jej pokaże! Odwrócił się
od okna i podszedł do biurka. Okrągłe jego oczy miały żółte blaski, ręce drżały, kiedy wziął
arkusz papieru i zaczął pisać. Niekształtne litery — tyle tylko pozostało z jego pisma, które
dawniej miało niemal wyrazistość sztychu — złożyły się w następujące słowa:
„To jest kodycyl do mojego, Swithina Forsyte'a, testamentu. Dla zaznaczenia, iż potępiam
obyczaje i sposób bycia bratanicy mej Eufemii, córki mego brata Mikołaja Forsyte'a i jego
żony Elżbiety, niniejszym odwołuję zapis części mej własności uczyniony we wspomnianym
testamencie. Nie zapisuję jej nic zupełnie".
Zatrzymał się i odczytał raz jeszcze. To ją nauczy! Wierny wobec dam zapisał połowę swego
majątku, w równych częściach, swoim trzem siostrom, drugą połowę — swym ośmiu
bratanicom w równych częściach. No, teraz będzie ich tylko siedem! Zadzwonił.
— Proszę tu zawołać mojego kamerdynera i portiera z hallu.
Po ich przyjściu dodał następujące słowa: „Podpisany w obecności..."
— Proszę — rzekł. — To jest kodycyl do mojego testamentu. Biorę was na świadków.
Napiszcie tu swoje nazwiska i zawód.
Po czym Swithin osuszył wszystko bibułą, zaadresował kopertę i napisał:
Drogi Jamesie!
Przy niniejszym przesyłam kodycyl. Dołącz go do mojego testamentu i potwierdź jego
odbiór.
Twój kochający Cię brat Swithin Forsyte
Zapieczętował pismo „bażantem", którego otrzymał w roku 1850 w urzędzie heraldycznym za
dużą sumę pieniędzy.
— Weź to — rzekł do Alfonsa — i nadaj na poczcie. A teraz pomóż mi usiąść z powrotem na
fotelu.
Usadowiwszy się zaczął po odejściu Alfonsa błądzić niespokojnie wzrokiem dokoła.
Styl! Jego starzy kompani wszyscy już odeszli. Nie zjawia się tu ani jeden z tych, co go znali
w minionych dniach chwały! W dniach, kiedy panowała jeszcze elegancja. Rowery,
rzeczywiście! No, ta młoda dama pozwoliła sobie na kosztowną wycieczkę rowerem, na
kosztowny śmiech. Wyniesie to jakieś sześć do siedmiu tysięcy funtów. Najgłośniej śmiać się
będzie
130
istatni! I pełen przekonania, że skruszył kopię o elegancję, o dobre naniery, o... o styl, Swithin
odzyskał z powrotem właściwą sobie cerę. }czy jego straciły nieco żółte zabarwienie, ciężkie
powieki znowu opadły
spojrzenie nabrało niemal wyrazu zadumy. Ten przeklęty wiatr vschodni! Swithin gotów
stracić apetyt, jeśli nie będzie uważał.
„Czwórkowy Forsyte"! Czemuż by nie? W każdej chwili mógł w prze-złości powozić
czwórką, gdyby mu się to podobało! Czwór...! Podbródek >padł mu z wolna na piersi. Czw...!
Oczy się zamknęły, usta odęły. Zasnął rzymając wciąż rękę na lasce.
Do hallu weszło dwóch młodych ludzi przybyłych z Londynu na veekend. W kapeluszach na
głowie, w wysokich kołnierzykach, poniżając laskami, przechodzili obok Swithina.
— Spójrz na tego starego mamuta — odezwał się jeden z nich >ółgłosem.
Przystanęli przyglądając mu się z boku.
— Halo, Giles, toż to stary wuj Swithin!
— Do diaska! To on! Proszę cię, Jesse, spójrz tylko na jego pierścienie, la tę brylantową
szpilkę. A jak mu błyszczą włosy i lakierowane rzewiki. Ciekawe, jak ten dziadyga jeszcze
się stroi!
— Kroćset! Mam nadzieję, że j a nigdy nie będę stary. Chodź, Giles!
— Tęgi staruch!
I „syjamscy bracia", jak ich nazywano w rodzinie, przesunęli się dalej rzymając wysoko nad
sztywnymi kołnierzykami swe chude twarze.
Ale starcze, blade wargi Swithina, okolone niewielkim białym wąsem niewielką kępką
białych włosów, w dalszym ciągu wciągały i wypusz-:zały równomiernie oddech. Spał i nic
nie słyszał.
Widy Tweetymana
Kiedy Marianna, córka Mikołaja Forsyte'a, poślubiła w roku 1881 Edwarda Tweetymana,
Mikołaj oświadczył: „Ten chłop nigdy nie dorób się majątku, lepiej byłaby wyszła za jego
brata". Uwaga ta, powtórzoni na giełdzie Forsyte'ów, wywołała ze strony całej rodziny
beznamiętni ocenę obydwóch braci, tak dalece różniących się pod względem charak teru i
powierzchowności, jak tylko pozwalają na to prawa pokrewieńst wa oraz spółki handlowej.
Obaj Tweetymanowie byli z zawodu in żynierami, w rzeczywistości zaś, jak to z żalem
stwierdzono, fabrykan tami pomp, i mieli swoje biura przy King William Street. Starszy,
Albert był kwadratowy i ciężkiej budowy, czerwony i gruby na twarzy, skory di śmiechu, a
jego niebieskie oczy przypominały spojrzenie byka, któr; porwał Europę. On to przyjmował
zamówienia, kierował interesam i robił majątek. Młodszy, Edward, był nieco wyższy i
znacznie szczupłej szy, odznaczał się bladą, subtelną twarzą i zapadłymi skroniami. Skąpi
włosy falowały lekko nad białym jego czołem, skąpy wąs zwisał nib; cienkie kłaki siana nad
altruistycznym uśmiechem, a bladoniebieski oczy spoglądały w zadumie przed siebie z jakąś
świętą żarliwości wynalazcy. To on wynalazł pompy, a przynajmniej znał się na icl
mechanizmie, był fanatykiem prawdy i żył jakby na dnie studn przeznaczonej dla pomp i
prawdy. Przypadkowo natura obdarzyła g tym, czego nie posiadał jego brat. Nie było to
wiele. Ale, odznaczając si naturą lojalną i skromną, nie miał świadomości tej różnicy. Albei
posiadał siłę człowieka urodzonego, aby zgarniać. Edward zaś — wdzięk jednostki
stworzonej do wydawania. Rodzina rychło się przekonał o słuszności uwagi Mikołaja. Ale nie
jest rzeczą nieprawdopodobną, ż Marianna doszła jeszcze przed nimi do tego wniosku. Jak na
córk Mikołaja odznaczała się przyjemnym charakterem, który neutralizowe ła wybitna chęć
posiadania. Była to przystojna, dobrze zbudowan
132
młoda osoba mająca instynktowną zdolność do przystrajania „wystaw sklepowych".
Poślubiając Edwarda Tweetymana przeoczyła zapewne fakt, iż zanim się przystroi „wystawę
sklepową", trzeba ją najpierw mieć. Mąż nie miał nic takiego. Na zewnątrz był jak matowa
szyba, przez którą niepodobna nic dostrzec. Z odziedziczonym po ojcu sprytem uświadomiła
sobie ten fakt jeszcze przed zakończeniem miodowego miesiąca i postanowiła pokazywać
swego męża nie przystrajając go w dodatkowe wartości. Pod względem pieniężnym wart był
nadzwyczaj mało — jakieś czterysta funtów rocznie oraz pewne możliwości. Ona sama miała
z domu trzysta pięćdziesiąt, które Mikołaj dawał sprawiedliwie każdemu z dzieci, w chwili
kiedy opuszczało gniazdo przy Lad-broke Grove. Ale nawet w ósmym dziesięcioleciu
siedemset pięćdziesiąt funtów na rok nie stanowiło dochodu dla Forsyte'ów, mających modne
upodobania i skłonności do odkładania, tak że nie było nic dziwnego, iż Marianna usiłowała
zrealizować owe „możliwości". Trudno było, w istocie, żyć z Edwardem Tweetymanem nie
dostrzegając, jak kipiał pomysłami. Niby woda z jakiejś studni, do której zakładał pompy,
pomysły wytryskiwały z niego w dzień, a nawet w nocy. Ale dzięki swej praktycznej naturze
Marianna niebawem pojęła, że mózg Edwarda nie rozwija owych pomysłów, żeby móc z nich
ciągnąć korzyści. Mózg jego kończył swą pracę wraz z odkryciem — wynalazkiem maszyny,
resztę zaś pozostawiał bratu. W tym stadium pomysły nie przedstawiały możliwości, bo
mówiąc słowami proroka, a raczej kuzynka Marianny, Jerzego Forsyte'a, Albert zawsze
„zagarniał wszystko". Wkrótce Marianna oświadczyła na giełdzie Forsyte'ów, że Edward to
„geniusz i święty", co na zdrowy rozum rodziny miało znaczyć „niepraktyczny i chłodna wy
w wykonywaniu obowiązków małżeńskich". I odczuwano sympatię wobec oczywistych
zamiarów Marianny napełnienia jedwabnej sakiewki, jaką nabyła. Spodziewano się jednak, że
może ona natrafić na trudności, skrępowana z jednej strony przez Mikołaja, z drugiej
— przez brata Edwarda. Ona sama była świadoma tych ograniczeń, gdyż pierwszy jej wysiłek
skierował się w trzecią stronę, celem sprzymierzenia swego małżonka Tweetymana z
niejakim Karolem Podmore'em z North Street, Westminster. On to niedawno zajadał nad
Jeziorem Czterech Kantonów wiśnie Racheli i Cecylii, aby im dowieść, że robaki! spożyte w
dowolnej ilości są nieszkodliwe, i odtąd został przyjacielem całej rodziny. Poznawszy go na
wieczorze tanecznym wydanym przez ciotkę Rogerową Forsyte przy Prince's Gate, Marianna
wykryła, że pan Podmore jest fanatycznym amatorem lodów. Wyprzedzając naukę wyraził
opinię, że nie ma nic pożywniejszego i zdrowszego nad lody
— śmiałe bardzo zdanie w czasach, kiedy niemal powszechnie uważano za szkodliwe
wszystko, co dawało zadowolenie zmysłowe. „Każdy
— oświadczył — powinien jeść lody, ale trzeba mieć dobrą maszynkę". Wraz z jego
pomysłem zaprezentowała go Edwardowi na jakimś koryta-
133
rzu, pewna, że coś z tego wyniknie. Znajomość ta utrwaliła się w Hurling-ham, dokąd
Podmore, jako człowiek dobrze sytuowany, zaprosił ich, aby zobaczyli, jak on strzela gołębie.
Był to właśnie rozkwit tej przyjemnej rozrywki, kiedy pełne tężyzny pokolenie uważało
jeszcze strzelanie do gołębi za sport. Ale popołudnie przyniosło Mariannie nowy dowód
niepraktyczności Edwarda i pogrążyło ją w ponurym nastroju. Kiedy bowiem Podmore miał
już zestrzelić siódmego z kolei gołębia, Twee-tyman, zajęty przez cały czas problemem
urządzenia automatycznie podnoszących się siedzeń, zawołał głośno: „Uwaga, ptak!" — i
Podmore spudłował. Marianna niemal natychmiast zabrała stamtąd męża.
— Na miłość boską, Edwardzie! — rzekła doń, kiedy się już znaleźli w dorożce. — Nie
rozumiem, jak ty chcesz dojść do czegoś będąc tak roztargniony! »
Edward uśmiechnął się i twarz jego zajaśniała szczególną żarliwością.
— Skrzydła gołębia poruszały się tak — rzekł przesuwając pod sam nos Marianny
błękitnawobiały palec.
— Właśnie — odparła sucho, używając może po raz pierwszy tego wyrażenia w rozmowie z
mężem. — Ale czy myślisz coś przedsięwziąć z tą maszynką do lodów? Karol Podmore uparł
się przy tym, a on ma dużo pieniędzy.
Edward uścisnął jej rękę.
— Rzymianie — rzekł — lepiej od nas rozumieli się na robieniu lodów. — Po czym zaczął
kiwać głową, z czego wywnioskowała, że musi mieć jakiś pomysł.
Marianna czekała pełna nadziei, powstrzymując się od przykrych pytań, nie znosiła bowiem
niepokoju. Aż wreszcie któregoś dnia, przeglądając niemal machinalnie jego kieszenie,
znalazła ładny rysune-czek maszynki do lodów w katalogu firmy A. E. Tweetyman.
Zrozumiała więc, że wynalazek jest gotowy i przeszedł w posiadanie jego brata. To ją
naprawdę rozgniewało. Sprawa ta poruszyła w ostrej formie cały problem stosunku Alberta
do możliwości Edwarda. Coś należało uczynić! I uczyniła! Zaprosiła szwagra na obiad i użyła
całej swej przebiegłości, aby zetknąć z nim swego ojca. Istotnie, poza sprawami publicznymi,
kiedy to Mikołaj wygłaszał niezmiennie najlepsze przemówienia ze wszystkich, odrywał się
on rzadko od swego kominka, swych pism rannych i wieczornych. Ale choć nie czynił jawnej
różnicy między dziećmi, Marianna była jego ulubienicą. Przyszedł więc. Cały wieczór
wypełniła długa walka o duszę albo raczej o możliwości Tweetymana, ale on był tego
zupełnie nieświadom. Największa trudność tkwiła w niemożności uświadomienia Edwardowi
jego własnych wad. Otóż on, człowiek wysoce utalentowany, był zupełnie powolny temu
zdziercy, swemu bratu, w dodatku niezdolny do buntu. A gdyby wypowiedziano walkę jego
bratu, wtedy — Marianna uświadomiła to sobie jeszcze przed końcem wieczoru — Edward
wpadłby całkowicie w zależność od
134
f
towarzystw handlowych Mikołaja i pognębienie brata nie przyniosłoby mu żadnych korzyści.
Albowiem Marianna poznała owego wieczora nową stronę charakteru swego ojca, której
przedtem nie podejrzewała. Gdyby ojciec zdobył i zatrudnił Edwarda, traktowałby go jak
urzędnika w swych przedsiębiorstwach, nie zaś jako zięcia — bez żadnego nepotyz-mu!
Innymi słowy, wynalazca Edward uwolni się od jednej troski, aby popaść w drugą, równie
przykrą, i nawet się nie zmartwi. Marianna rzadko kiedy była tak rozczarowana. Jedynym
rezultatem całej tej sprawy był wzrost szacunku Mikołaja dla Alberta i spadek jego szacunku
dla Edwarda. Kiedy Marianna udała się na spoczynek z mężem, nie zgasiła świecy, lecz
spoglądała z boku na Edwarda. Leżał na wznak, skronie miał bardziej jeszcze zapadłe, a pod
kosmykami wąsów błądził słaby uśmiech. To, co powiedział Mikołaj o nabieraniu wody
przez lokomotywy jego linii kolejowej, pobudziło wynalazczość Edwardą tak, iż był już na
drodze do pewnych ulepszeń. W mdłym blasku świecy wyglądał może nazbyt świątobliwie w
flanelowej nocnej koszuli. Marianna była wzruszona. W tym człowieku tkwił jakiś urok
mimo wad, których sam sobie zupełnie nie uświadamiał, a ostatecznie ona poślubiła go
przecież z miłości. Przez dłuższą chwilę spoglądała nań z wyrazem jakiejś niejasnej
namiętności i lekkim rumieńcem na twarzy.
— Edwardzie — rzekła wreszcie — zdaje mi się, że bujasz daleko ode mnie. Ostatecznie
jestem twoją żoną.
Lewar, który w owej chwili absorbował jego uwagę, znikł naraz.
— Oczywiście, moja droga! — odparł zwracając się ku niej. Marianna wykorzystała
całkowicie tę sytuację. Ostatecznie Edward
posiadał też inne możliwości i wieczór ten nie musiał być całkowicie zmarnowany.
Rezultatem była Patrycja. W roku 1895 liczyła już sobie dwanaście lat i stanowiła jeden z
najlepszych wynalazków swego ojca. Z biegiem czasu zmniejszyła się objętość Edwarda w
pasie, wzrosła zaś tusza jego brata, który został radnym. Aspiracje Marianny pozostały nie
spełnio-ne.Wprawdzie Mikołaj wyznaczył każdemu ze swych dzieci po pięćset funtów
rocznie, a Edward pobierał u swego brata siedemset funtów rocznie, ale cóż to było dla
przystojnej młodej kobiety z towarzystwa? Więcej niż kiedykolwiek odczuwała ekonomiczną
niezaradność męża, jemu zaś dawało się to coraz mniej we znaki. Albowiem absorbował go
wynalazek, który uważał, jak dotychczas, za najważniejszy, a mianowicie pewien rodzaj
pompy, służącej do wydobywania towarów ze statków. Obecnie Edward był już niemal
błękitnobiały i zupełnie szczęśliwy. Policzki miał bardziej jeszcze zapadłe niż skronie i
Marianna zwątpiła już prawie o jego możliwościach, i to tak dalece, że poprzedni jej stosunek
do brata Edwarda zmienił się w jakiś szacunek dla jego genialnego instynktu posiadania. To,
że pozostała całkowicie wierna
135
swemu mężowi mimo jego wad, przemawia na korzyść jego uroku i wysokogatunkowych
zalet Forsyte'ów.
Rok 1895 pozostanie pamiętny przez swą szczególną pogodę. Po dwu miesiącach mrozów
nastąpiła nagle ciepła pogoda i odnowa życia, która przeciągnęła się aż do późnej jesieni.
Trzęsący niemiłosiernie samochód obwoził publiczność dookoła wystawy w South
Kensington, rowery czyniły istną furorę, łodzie pokrywały całą Tamizę, młode niewiasty
schodziły z właściwej drogi. Nie da się zaprzeczyć, że i Marianna odczuła wpływy tej aury,
nieprawdą byłoby jednak twierdzić, że w historii, która się wydarzyła, powodowała się czymś
innym poza czysto domowymi sprawami. Kiedy Edward zbliżał się do końca swego
największego wynalazku, ona zbliżała się do swego Waterloo. Teraz albo nigdy zjawiała się
sposobność skapitalizowania wreszcie jego możliwości i położenia kresu jego wadom! I
Marianna powzięła plan, śmiałością swą godny istotnie córki Mikołaja. Aby wyrwać swego
Edwarda ze szponów wad, postanowiła rozpocząć regularne oblężenie Alberta. Chociaż
radny, był on wciąż jeszcze kawalerem, człowiekiem gorącokrwistym, lubiącym życie — pod
każdym względem stanowił przeciwieństwo jej biednego Edwarda. Marianna zaatakowała go
smacznymi obiadkami, po których umieszczała go z cygarem w jakimś wygodnym fotelu,
Edwarda zaś odsyłała do jego wynalazków. Usadowiwszy się na wprost Alberta we
wspaniałej toalecie wieczorowej, uwydatniającej jej wdzięki, potrącała o tematy erotyczne w
sposób podniecający, to znów łagodzący, mówiąc
0 jakimś skandalu towarzyskim (wśród tegorocznych był na szczęście
1 duży skandal), o najnowszej tancerce, powieści czy sztuce. Od tej konwersacji łatwo było
przejść do partii pikiety, przy której wystarczy niewielkich starań, by kolana partnerów się
dotknęły. Niewiele minęło dni, a spostrzegła z udanym zdziwieniem, że pełen męskości
Albert zaczyna się palić. Wówczas ujrzała jasno swój obowiązek. Ostrożnie więc
poczęstowała go zimnym prysznicem i spostrzegła, jak ochłódł. Zaczęła wtedy znowu
rozpalać go spojrzeniami i dotknięciem kolan. Po wielu wieczorach podobnie ostrożnego
przygotowania Marianna poczuła, że na jej awanse Albert odpowie w sposób zadowalający, i
obawiała się jedynie, żeby nie uczynił tego wcześniej, niż ona zechce. A chociażby taki obrót
rzeczy nie był zupełnie nieprzyjemny, pokrzyżowałby jej plany polityki familijnej — aby,
mianowicie, Edward zastał ją w ramionach Alberta. Chciała, by to odkrycie Edwarda zbiegło
się, o ile możliwe, z chwilą wykończenia przez niego wynalazku. Rozumowała bowiem tak:
jeśli wynalazek nie będzie skończony, Edward może nigdy go nie dokończy z powodu
wstrząsu. Natomiast jeśli wynalazek będzie gotów, ona zacznie błagać męża, by jej bronił
przed tym człowiekiem, jego bratem, z którym nie może mieć już nic wspólnego, i aby
zaproponował swój nowy wynalazek, na własnych warunkach, firmie Featherstone. Przede
wszystkim Edward musi być przekonany, że Albert jest w niej
136
gwałtownie zakochany, a mąż w to nigdy nie uwierzy, o ile nie ujrzy na własne oczy.
Marianna przygotowała już uprzednio firmę Featherstone, którą naprawdę finansował Karol
Podmore. I urobiła już Alberta. Teraz pozostawało jeszcze przygotować Edwarda. To
wymagało dokładnego przemyślenia. Pokój, w którym Edward rozwijał swoje pomysły
wynalazcze, znajdował się na samej górze domu i cała trudność polegała na tym, aby nie
wzywając go sprowadzić jednak do salonu, gdzie mógłby ją zaskoczyć w ramionach Alberta.
Wreszcie znalazła rozwiązanie — proste jak wszystkie doniosłe rozwiązania, kiedy się o nich
myśli potem: postanowiła schować model! Obliczyła, że przejdą dwie minuty, zanim' Edward
uda się na górę i stwierdzi z roztargnieniem brak modelu. Jeszcze trzy minuty upłyną mu na
poszukiwaniach i powrocie do salonu, aby się zapytać, co też mogło się przytrafić. Jeżeli więc
ona rozpali Alberta w cztery minuty po pójściu Edwarda na górę, rzecz miała wszelkie szansę
powodzenia.
Rankiem najdłuższego dnia roku Edward, nucąc jak mysikrólik w pokoju kąpielowym,
oświadczył jej, że ukończył model swego wynalazku. Patrząc na jego wyniszczoną postać
Marianna zauważyła sucho: „Wielki czas". Po śniadaniu zatelegrafowała do Alberta (telefony
nie były jeszcze używane) prosząc go na obiad. Zadysponowała pieczołowicie odpowiednio
podniecające dania i oczekiwała z bijącym sercem punktu kulminacyjnego. W czasie obiadu
wszystko do tego stopnia szło po jej myśli, że Albert dotknął nawet lekko jej nogi, na co
Marianna nie odpowiedziała, tak że wzrok jego bardziej niż kiedykolwiek przypominał byka
porywającego Europę. Następnie naprowadziła rozmowę na temat nowego wynalazku i
zaproponowała Edwardowi, aby po obiedzie przyniósł z góry model. Kiedy tak siedział na
wprost niej, twarz jego, choć zapadła i niemal błękitna, jaśniała taką szczęśliwością, jakby się
przed nim otwarło niebo. I Mariannę ogarnęły wyrzuty sumienia w związku z ciosem, jaki
zamierzała mu zadać. ,,To dla jego dobra" — pomyślała i dotknęła końcem bucika podbicia
Alberta. Poczciwy Edward, jakiż on ślepy! Kiedy w salonie zasiedli do kawy, rzekła: „No,
Edwardzie!", i spojrzała na zegar. Po wyjściu Edwarda podniosła się z sofy idąc w stronę
kominka. Tam stał zegar z brązu, ślubny upominek od stryja Rogera.
— Albercie — rzekła — chodź no tu! Chciałabym usłyszeć twoje zdanie o tym zegarze.
Radny wstał. Poprzez rzęsy Marianna mogła dostrzec, jak jego zażywna twarz zaczerwieniła
się jeszcze więcej, a drżące wargi niemal ociekały śliną. Zbliżył się do niej, ona zaś, nie
odrywając wzroku od zegara, zaczęła mówić o epoce, z której pochodził. Po upływie czterech
minut wytężony słuch Marianny pochwycił jakieś odgłosy na schodach. Wówczas poruszyła
się tak niezręcznie, że jej białe ramię dotknęło jego piersi. Reszta odbyła się automatycznie.
Marianna znalazła się oko w oko
137
z nim, ramię Alberta objęło ją wpół, a jego usta pochyliły się ku jej wargom. Cofnęła się, a
jego wargi dotknęły jej szyi. Wszystko odbyło się, jak miało być. Wówczas drzwi się otwarły
i na progu stanęła Patrycja w szlafroczku.
— Mamusiu! — zawołała przenikliwym głosem. — Ojczulek zgubił swój... Och! -----
Zniknęła. I czując zawrót głowy Marianna usłyszała jej okrzyk:
— Ojczulku, ojczulku! Prędko! Stryj Albert gryzie mamę w szyję!
Wówczas to Marianna okazała swe dobre wychowanie. Z nieporównaną przytomnością
umysłu straciła przytomność i upadła na sofę w omdleniu, które tak trudno przejrzeć. Edward,
poprzedzając przerażoną Patrycję, ujrzał ją i Alberta, który stał z rękoma zatopionymi w
skąpych, ale mocno wypomadowanych włosach.
— Spójrz tylko! --- rzekł. — Zemdlała. I nie bez aplombu dodał: — To z gorąca.
Obaj mężczyźni ocucili po pewnym czasie Mariannę, która wsparta na ramieniu Edwarda
poszła do sypialni. Albert oddalił się.
— Gdyby mnie Albert nie chwycił — rzekła na schodach - - byłabym się dotkliwie potłukła.
Szczęście, że on taki silny. Patrycjo, model ojczulka stoi na górze w szafie. Postawiłam go
tam, bo tak bezpieczniej, i zapomniałam mu powiedzieć.
W trzy dni później firma A. E. Tweetyman opatentowała model. Edward nic nie spostrzegł.
Patrycja widziała wszystko, była jednak dzieckiem, które łatwo zwieść. Ale przez pewien
czas stosunek Marianny do córki, która wszystko popsuła, był dosyć szorstki. Doznana przez
nią porażka była tak znamienna, że jako rozsądna kobieta poddała się jej zupełnie. Edward
okazał się beznadziejny! Dała mu spokój. Upośledzony człowiek, który do końca swych dni
nie dowie się nigdy, kim jest. Co się tyczy Alberta, dała mu również spokój. Niełatwo Edward
zauważył, że brat jego nie otrzymuje już zaproszeń na obiady.
Któregoś dnia Marianna w przystępie iście Forsyte'owskiego humoru opowiedziała historię
tej porażki swej siostrze Eufemii, która przy tej sposobności wydawała szczególnie głośne
okrzyki. Dzięki niej ten epizod stał się znany na giełdzie Forsyte'ów.
<<cBracia syjamscy» (ipoo)
Kiedy wojna burska trwała już pewien czas i sprawy przybierały niepomyślny obrót, Giles i
Jesse Hayman — ogólnie znani w rodzinie Forsyte'ów jako „bracia syjamscy" — postanowili
zaciągnąć się *ha ochotnika do kawalerii. Decyzję tę powzięli wspólnie — nic bowiem nie
czynił jeden bez drugiego — nie wdając się w zbędne rozmowy. Giles, starszy o rok i
silniejszej kompleksji, wyjął z ust fajkę, usunął z kolan foksteriera i wskazując palcem
nagłówek „Czarny tydzień" w „Daily Maił" rzekł:
— Te dziady Buro wie!
Jesse, siedzący w fotelu po drugiej stronie kominka, wziął foksteriera na kolana, wytrząsnął
fajkę i odparł:
— Hołota!
I znów zapadło milczenie. Po czym Giles rzekł:
— A gdyby tak zaciągnąć się do kawalerii? Cóż ty na to?
Jesse wetknął pustą fajkę między zęby i skinął głową. Sprawa była załatwiona. Następnie
przez jakiś czas jeszcze pozostali przy kominku, wyciągnąwszy w stronę ognia nogi w
długich butach. Szare ich wyłupiaste oczy patrzyły nieruchomo w płomienie, a wychudłe
brunatnoczer-wone twarze nie zdradzały żadnego zgoła wyrazu.
Nie mając, niby książęcy synowie, żadnych zajęć prócz konnej jazdy, polowania i rozmaitych
gier, bracia zamieszkiwali niewielką drewnianą rezydencję w pobliżu stajen wyścigowych na
Hampshire Downs. Każdy z nich miał pięćset funtów dochodu rocznie. Byli sierotami. Matka
ich Zuzanna —jedna z zamężnych sióstr Forsyte'ów — przeniosła się śladem swego
małżonka do wieczności z Working, w roku 1895. Chłopcy nie byli żonaci i nawet nie myśleli
o tym, nie mieli również przyjaciółek. Ale od czasu do czasu przyjeżdżali do Londynu.
Powziąwszy w ten sposób decyzję wstąpienia do szeregów armii,
139
pomyśleli przede wszystkim o wesołym spędzeniu wieczoru i pojechali do stolicy. Stanęli jak
zwykle w niewielkim hotelu „Malcolm", położonym w sąsiedztwie Covent Garden i mającym
charakter sportowy. Przebrawszy się poszli na obiad do „Cri". Zajadali w milczeniu, jako
wstęp do „wesołego wieczoru", ostrygi, cynaderki z rusztu, kuropatwy, ser zapiekany na
grzance, zapijając je whisky i szklanką starego porto! Dwukrotnie tylko przerwali jedzenie
rozmową. Za pierwszym razem Jesse rzekł:
— Te obwiesie Burowie przechodzą samych siebie! Na co Giles odparł:
— Otóż to!
A następnie Giles odezwał się:
— Buller ich już nauczy. Na co Jesse odparł:
— Poczciwy, stary Buller!
Skończywszy posiłek umieścili w ustach cygara, włożyli płaszcze i cylindry i wyszli w
łagodną noc kierując się piechotą w stronę „Pąndemonium"
Ża dawnych czasów, kiedy mieszkali jeszcze w domu rodzicielskim na Campden Hill i kuli
do egzaminów, których przez jakieś szczególne fatum, nie bez związku z ich umysłem, nigdy
nie zdawali, tak że pozostali bez zawodu, niewiele było wieczorów, żeby ich nie widziano
pośród miejsc stojących tego zakładu. Przechyleni przez balustradę oglądali popisy
akrobatów, brzuchomówców, sztukmistrzów, śpiewaków, komików i tancerek owej epoki.
Ale nigdy nie okazywali swego zadowolenia, nieraz jednak widniał na ich twarzach z trudem
hamowany uśmiech. Zazwyczaj wychodzili stąd razem, jak przyszli, czasem opuszczali
zakład nie razem, lecz każdy z kimś innym. Jednak żaden z nich nie wiedział, czy drugi
rozmawiał bodaj z tą osobą, w której towarzystwie wyszedł.
Ponieważ nie byli w Londynie od wybuchu wojny burskiej, nie słyszeli jeszcze żołnierskiej
pieśni Tommy Atkins. I kiedy nastąpił ten niezawodny numer, Giles zauważył widoczne
wrażenie, jakie pieśń wywarła na Jesse'em, Jesse zaś spostrzegł to samo u Gilesa. Po pewnych
wysiłkach przeciwstawienia się słowom i melodii dla utrzymania „formy", głowy braci
zaczęły się niedostrzegalnie niemal poruszać w takt refrenu, a usta ich, połykając wyrazy i
spóźniając się o jeden wiersz, podjęły słowa tego refrenu. Wrażenie, jakiego doznali, było
wybitnie emocjonalne, co tłumaczy do pewnego stopnia dalsze wydarzenia. Zaledwie
skończyła się pieśń i na scenie ukazał się brzuchomówca z jakimś marynarzem na kolanach,
kiedy nagle uwagę Jesse'ego przyciągnęła przyciszona rozmowa z tyłu. Słuch jego,
wyostrzony podchwytywaniem na polowaniach psiego skowytu i ptasiego lotu, przejął
wyraźnie następujący dialog:
— Jeśli mi nie przyniesiesz dziś wieczór dziesięciu funtów, nie zazdroszczę ci!
140
p
— Dziesięć funtów? A skąd ci je wezmę? — No, lepiej nie wracaj bez nich do domu!
— Och, ty bestio!
— Dobrze już, mój skarbie!
Jesse się odwrócił. Spostrzegł oddalającego się grubego jegomościa 5 nieprzyjemnym
wyglądzie i młodą kobietę, uszminkowana, ale dość przystojną, w dużym kapeluszu, która
spoglądała w jego stronę.
— Słyszałeś, Giles? Giles skinął głową.
— Bydlę!
Stwierdziwszy w ten sposób swą ujemną opinię skoncentrowali znów sałą uwagę na scenie.
Dopiero podczas śpiewu aktora w szkockiej spódniczce Jesse poczuł, że ktoś lekko dotyka
jego ramienia, i usłyszał tuż koło swego ucha szept:
— Och, przepraszam pana! Nieprawdaż, jaki on zabawny? Uszminkowana młoda kobieta w
dużym kapeluszu przechylała się
obok niego przez balustradę.
Była doprawdy młoda. Miała ładne, choć umalowane usta, a ciemne oczy spoglądały z
lękiem.
— Chce się pan zabawić tej nocy? — szepnęła.
Jesse wzruszył ramionami. Ale ulegając wrażeniu, jakie na nim wywarła pieśń Tommy
Atkins, rzekł:
— Słyszałem, co to bydlę mówiło do pani przed chwilą. Zawodowy uśmiech zamarł na
ustach młodej kobiety. Skrzyżowała
ramiona na piersiach i wydała głębokie westchnienie. Jesse odsunął się z lekka. Minęła
chwila. Wówczas ramię dziewczyny dotknęło go znowu i Jesse, przyzwyczajony do
obserwowania spod oka, mógł dostrzec, że jego towarzyszka obejrzała się ukradkiem.
Wspomniane „bydlę" stało znów za nią z dwoma przyjaciółmi. Pierwszy osobnik rzucił na nią
tak groźne spojrzenie, że Jesse odezwał się z zadziwiającą porywczością:
— Poślij to bydlę do wszystkich diabłów!
— Co? — zapytał Giles.
— To bydlę za nami. Bydlę żyjące z kobiet!
— Spokojnie, stary! — odparł Giles.
Osobnik odszedł z towarzyszami mrucząc coś do siebie.
— Och! — szepnęła dziewczyna. — Co pan zrobił! Nie odważę się wrócić dziś do domu. Co
mam począć?
Jesse nic nie odrzekł nie znajdując odpowiedzi. Niechęć do wszelkich awantur, właściwa
ludziom tego typu, skierowała ponownie jego uwagę na scenę, gdzie obecnie produkował się
tancerz o silnych, lśniących nogach. Ale jednocześnie zauważył, jak łzy spływały z wolna po
policzku dziewczyny, znacząc wąski ślad wśród pudru i różu.
— Nie chciałby pan wziąć mnie do siebie? — usłyszał jej głos. Jesse potrząsnął głową.
141
I
— Przyjechałem tylko na jedną noc do Londynu. Idę na wojnę.
— Och! — szepnęła przerażona dziewczyna. — On mnie obije. Jesse otworzył szeroko oczy.
— To znaczy, że... Dziewczyna skinęła gwałtownie.
— Słyszałeś, Giles? Giles coś mruknął.
Dziewczyna ocierała ukradkiem ślady łez.
Jesse odwrócił się tyłem do balustrady i obserwował przechadzającą się publiczność. Giles
automatycznie uczynił to samo. Dziewczyna wciąż patrzyła na scenę. „Gdyby tylko bujała —
pomyślał Jesse — to odwróciłaby się również". Prócz tego twarz jej nabrała szczególnego
rumieńca.
— Zdaje mi się, że jej się dostanie — szepnął do Gilesa.
Bracia spojrzeli na nią, ale wyglądała, jak gdyby już otrząsnęła się ze słabości. Wąchała
trzeźwiące sole. Postanowiwszy oddalić się od niej Jesse podniósł rękę do cylindra, gdy nagie
zauważył „bydlę", stojące w grupie jakichś mężczyzn. Wszyscy spoglądali w jego stronę.
— Widzisz te bydlęta? — zapytał. Giles skinął twierdząco.
Tamci spostrzegłszy, że są obserwowani, przeszli dalej. Jesse zwrócił się do dziewczyny.
— Słuchaj — rzekł — musisz przenocować w hotelu. My cię odprowadzimy. Najlepiej
zaraz.
Dziewczyna, która wciąż miała zalękniony wygląd, odwróciła się od balustrady.
— Dziękuję panu bardzo — rzekła — ale nie mam pieniędzy.
— Dobrze — odparł Jesse. — Chodź!
Przeszli przez galerię i skierowali się na dół mając dziewczynę pośrodku.
— Znasz jakiś hotel w pobliżu? — zapytał Jesse. — W naszym nie można, tam przyjmują
tylko mężczyzn.
— Tak, „Hotel Robin" przy Covent Garden.
— Dobrze. Idziemy w tamtą stronę. Proszę, oto pięć funtów. Masz jakiś dziwny wygląd.
— Dziwnie się czuję — odparła po prostu dziewczyna. Przez chwilę szli w milczeniu, po
czym dodała: — Nie zniosłabym dzisiaj bicia, naprawdę nie zniosłabym.
— To bydlę! — rzekł Jesse. Giles wydał jakiś pomruk.
Kiedy skręcali w Bedford Street, dziewczyna dotknęła ramienia Jesse'ego.
— Och! — szepnęła z przerażeniem. — Oni idą za nami.
W odległości jakichś pięćdziesięciu kroków posuwało się za nimi pięciu
142
mężczyzn, najwidoczniej śledzili ich. Instynktownie „bracia syjamscy" przyspieszyli kroku i
zboczyli na Henrietta Street.
Jeżeli oni również skręcą, będziemy widzieli — rzekł Giles.
Boję się, żebym nie zemdlała — odezwała się dziewczyna.
— Et! — zawołał Jesse. — Jeśli oni pójdą za nami, zatrzymamy ich tu. A ty żywo pospiesz
do hotelu! Oni się nie zorientują, co się z tobą stało. Weź ją pod rękę, Giles!
Przy końcu Covent Garden obejrzał się. Grupa mężczyzn skręcała właśnie w Henrietta Street.
Jesse trącił lekko dziewczynę.
— Biegnij teraz do hotelu! Nie bądź głupia! Oni się zupełnie nie zorientują. Zatrzymamy ich
tu. No, żywo!
Dziewczyna zaczerpnęła oddech i wybełkotała:
— Och! Dziękuję panom!
Po czym pchnięta z lekka przez Gilesa zniknęła za rogiem. „Bracia syjamscy" zawrócili teraz
bardzo wolno w stronę pięciu mężczyzn, a Giles zaczął nucić fałszywie melodię Tomy
Atkinsa. Pięciu prześladowców, którzy posuwali się żwawo, zwolniło teraz kroku i
zatrzymało się. Istotnie, obie strony nie mogły się wyminąć nie ustępując sobie z drogi.
„Bydlę", największy z całej bandy, wysunął się naprzód i podnosząc pięść zwrócił się do
„braci syjamskich":
— My właśnie do was... Cóż to... powiedzieliście tam niedawno? „Bydlę" powiedzieliście?
Sami jesteście bydlęta!
„Bracia syjamscy" nic nie odrzekli.
— Wy... musicie się najpierw nauczyć manier i my... was nauczymy. Giles zwrócił się do
Jesse'ego.
— Ci sportowcy są naprawdę nudni — rzekł.
— Dajcie im kopniaka, chłopcy — rozkazało „bydlę".
To, co nastąpiło potem, było tak niesportowe, że zraniło najświętsze uczucia „braci
syjamskich". Z punktu widzenia „formy" cała historia przedstawiała się opłakanie — dobrym
smakiem odznaczał się jedynie pierwszy cios, wymierzony lewą ręką przez Gilesa w nos
„bydlęcia". W chwilę później starł się on z trzema spośród „sportowców", Jesse zaś — z
pozostałymi dwoma. „Bracia syjamscy" byli wytrawnymi bokserami, ale ich przeciwnicy bili
„bykiem", kopali i chwytali poniżej pasa, tak że bracia musieli przybierać pozycję zależnie od
okoliczności. Byli jednak zręczni i wytrenowani, mieli mocny oddech i walczyli jak lwy.
Widok Gilesa, który pod ciężarem przeciwników leżał niemal zupełnie na ziemi, podniecił
Jessego do tego stopnia, że wbrew wszelkim regułom sportowym uderzył kolanem pod brodę
jednego z napastników. Po czym, skoczywszy na drugiego, chwycił go w sposób zgoła
nieprzepisowy za gardło i trzepnął głową o framugę drzwi, a wreszcie spiesząc Gilesowi z
odsieczą kopnął trzeciego „sportowca" koło ucha tak, że ten rozciągnął się jak długi. Dwaj
pozostali poniechali Gilesa i wówczas dopiero mogli „bracia syjamscy" zorganizować się do
obrony. Walka
143
skończyła się równie prędko, jak zaczęła. „Sportowcy" znikli i bracia zostali sami na pustym
Covent Garden. Giles miał rozcięty policzek, potłuczone kolano, rozerwaną połę płaszcza.
Jesse — posiniaczoną szczękę. Krawaty ich zwisały nieporządnie, cylindry leżały w
rynsztoku. W milczeniu zawiązali krawaty, spięli szpilką rozerwany płaszcz, oczyścili się
wzajemnie i podniósłszy cylindry ruszyli w stronę swego hotelu. Znalazłszy się w sypialni
umyli się, nałożyli plaster na policzek Gilesa, chustką obwiązali jego kolano, włożyli
bonżurki" i zeszli do sali bilardowej. Tam zamówiwszy whisky z sodą usiedli w kącie paląc
fajki.
— Sportowcy! — rzekł Giles.
— Dostali, co chcieli! —r odparł Jesse.
Uśmiechnęli się obaj i przez długi czas patrzyli w milczeniu przed siebie z tym samym
nienasyconym wyrazem wyłupiastych szarych oczu.
— Do licha z tą babą! — odezwał się nagle Jesse.
Giles skinął. Niebawem poszli spać, kończąc w ten sposób nocną zabawę. Nazajutrz
zaciągnęli się do wojska, a w miesiąc później ruszyli konno „na zabawę".
J^orsyłe wchodzi w lud
W październiku 1_917 roku, kiedy naloty na Londyn stały się już rzeczą powszednią,
Eustachy Forsyte ujawnił zdecydowaną tendencję chodzenia do łaźni tureckiej. Najbardziej
wybredny z całej rodziny, zachował niczym nie zmąconą, aż wyzywającą flegmę w sposobie
bycia i w obliczu grożącego niebezpieczeństwa uczęszczał do łaźni tureckiej z taką
obojętnością, jakby przykładał palec do nosa. Skoro tylko rozlegały się syreny alarmowe,
wychodził ze swego mieszkania lub klubu i szedł prosto na Northumberland Avenue.
Krokiem sprężystym, z lekka pochylony mijał obojętnie śpieszące tłumy, jak człowiek
lekceważący chodnik, który deptał. Rozebrawszy się spokojnie układał się —jak na człowieka
po pięćdziesiątce był niezwykle smukły i zgrabny — na kanapce w najgorętszym pokoju,
mniej więcej w tym czasie, kiedy mniej opanowani obywatele oblewali się potem bez łaźni.
Mając zdecydowane skłonności wdowca o nieco egocentrycznym charakterze niewiele
troszczył się o to, co się stanie — w internacie wzniecił nawet pożar w jednej z sal szkolnych,
aby móc wypróbować swą zimną krew w chwili niebezpieczeństwa. A gdy go sprowokowano
na uniwersytecie, wyskoczył z okna pierwszego piętra i bynajmniej nie stracił przytomności.
Leżąc na wznak miał na bladej, gładko ogolonej twarzy wyraz niemal wyniosły, a jego
ciemnoszare oczy patrzyły spod ręcznika na złote gwiazdy rozsiane na sklepionym pułapie,
zwykłą ozdobę każdego pokoju mającego reprezentować styl orientalny. Myślał o
Maidenhead i o porcelanie Chelsea, a raz po raz rzucał spojrzenie na swe ciało, aby się
przekonać, czy już lśni. Niezbyt towarzyski, odzywał się rzadko do biorących łaźnię gości, i
to przeważnie korpulentnych. W ten sposób spędzał godziny grozy, a kiedy rozlegały się
syreny odwołujące alarm, wracał do swego klubu lub mieszkania z uśmiechem człowieka,
który się dobrze wypocił. Po czym spożywał posiłek z uczuciem, że wyprowadził Szwabów w
pole.
145
Ale pewnego razu, pod koniec okresu nalotów, sprawy potoczyły się nieco innym trybem.
Rozległy się syreny alarmowe i Eustachy wyruszył w swą zwykłą wędrówkę. Nalot jednak
nie osiągnął jeszcze kulminacyjnego punktu w chwili, kiedy zziębnięty i głodny Eustachy
wyszedł koło ósmej z łaźni i skierował się na Strand. Znajdował się właśnie na wprost dworca
Charing Cross, kiedy uwagę jego zwróciło kilka powtarzających się wybuchów. Ludzie
zaczęli biec obok niego, a policjant krzyknął głośno: „Kryć się, kryć się!" Eustachy
zmarszczył się. Druga porcja łaźni była niemożliwa, stanął więc niezdecydowany, jedyny
człowiek na całej ulicy, który nie uległ ogólnej panice. Zanim mógł powziąć postanowienie,
czy pójść do klubu, czy też udać się do restauracji, gdzie miał zamiar zjeść obiad, barczysty i
wysoki policjant chwycił go za ramiona i popchnął w kierunku wejścia do kolei podziemnej.
— Kryć się! Natychmiast! — zawołał szorstko. Eustachy uwolnił ramię.
— Nie chcę!
— Ależ pan musi! — odparł policjant.
Spostrzegłszy, że mógłby pójść dalej jedynie po okazałym trupie tego natrętnego jegomościa,
Eustachy wzruszył ramionami i próbował w dalszym ciągu pozostać na miejscu, ale
napływający wciąż potok ludzi pociągnął go ku stromemu zejściu w kierunku schodów. Tu
uczynił zdecydowany wysiłek w celu przebicia się z powrotem na ulicę. Okazało się to
zupełnie daremne i Eustachy, porwany naprzód, znalazł się w połowie schodów pośród
zwartej masy mężczyzn, kobiet i dzieci typów, które bynajmniej nie wydawały mu się
pociągające. Niejednokrotnie już zauważył, że ludzie w masie nie sprawiają przyjemności
oku, uchu czy powonieniu, ale do tego wniosku doszedł w drodze rozumowania. Obecnie
stwierdził to niezbicie za pomocą zmysłów i właśnie, po wyjściu z tureckiej łaźni, w sposób
szczególnie dosadny i odpychający. W tej mysiej dziurze, zawsze przykrej dla Eustachego,
który nigdy nie jeździł podziemną koleją, powietrze stało się wkrótce tak zepsute, iż Eustachy
natychmiast zdecydował narazić się raczej na pociski artylerii przeciwlotniczej niż pozostać
tutaj. Na nieszczęście decyzję tę udaremniła przyciśnięta doń korpulentna jejmość o
krostowatej twarzy, powtarzająca wciąż: „Tu jest bezpiecznie, Henrysiu"; dalej sam Henryś,
blady mechanik o wyliniałych wąsach, ich dziecko z patykowatymi nogami, które mruczało
od czasu do czasu: „Zabiję tego kajzera!", wreszcie dwóch wyrostków o żydowskim
wyglądzie, co do których Eustachy wygłosił natychmiast w duchu wyrok: „Należałoby ich
zgładzić!" Plecy Eustachego znalazły się między biustem jakiejś młodej kobiety pachnącej
tanim pudrem, która dyszała mu wprost w ucho, a brzuchem jej towarzysza, który, sądząc z
zalatujących odeń woni, musiał być zwolennikiem whisky. Na prawo i na lewo oraz dalej na
schodach stały dziesiątki i dziesiątki różnych postaci, z których żadna nie
146
przypadła Eustachemu do gustu. Rzekłbyś, los postanowił nagle zburzyć wszelką przegrodę
dzielącą go dotychczas od „pospólstwa".
Umieściwszy pod nosem chustkę mocno skropioną wodą kolońską, Eustachy próbował
rozważać. Przejdzie prawdopodobnie parę godzin, zanim się rozlegnie syrena odwołująca
alarm. Czy nie udałoby mu się przecisnąć stopniowo ku wyjściu? Jego sąsiedzi byli
przypuszczalnie zdania, że im się „udało" i że spłatali Hunom figla. Skoro więc nie okazywali
zamiaru oddalenia się stąd, Eustachy uważał, że będą woleli mieć jego miejsce niż
towarzystwo. Zdumiał się przeto, kiedy jego próbę ucieczki powitały mrukliwe admonicje w
rodzaju: „Nie pokazywać się! Stać spokojnie!", i podobne niemiłe uwagi. Po raz pierwszy
zetknął się z psychologią tłumu: co było dobre dla nich, było też dobre i dla niego! Jeśli się
będzie upierał, potraktują go jako zdrajcę ludu i będą stawiali energiczny opór! Eustachy
porzucił więc swój zamiar i starał się możliwie skurczyć w sobie, tak aby otaczające go ciała
pozostawały raczej w kontakcie z jego zewnętrzną powłoką niż jego istotą. Poza ulatniającym
się już zapachem wody kolońskiej Eustachy zasklepiał się w ochronnej pogardzie dla tłumu,
który zdecydowanie wolał to cuchnące mrowisko od szrapneli i bomb na ulicy. Czyż nie mają
zupełnie węchu? Czyż są całkowicie obojętni na gorąco i nie posiadają wcale dumy
pozwalając Hunom skazywać się na tak opłakaną niewygodę? Czyż nikt z nich nie czuje,
podobnie jak on, iż jedynie godnym sposobem traktowania niebezpieczeństwa to spoglądać
na nie z pogardą?
Przeciwnie, wszyscy ci ludzie, zda się, myśleli, iż kryjąc się w ten sposób we wnętrzu ziemi
odnoszą triumf nad nieprzyjacielem. Rysujące się w ich wyobraźni obrazy własnych ciał,
poszarpanych w kawałki lub ogłuszonych pociskami, były dla nich żywsze niż jakiekolwiek
zaklęcia Eustachego. I Eustachego olśniła myśl: „Dobre maniery obezwładniają wyobraźnię
do tego stopnia, iż traci ona moc wywoływania obrazów". Podobnie jak arystokraci
francuscy, którzy szli obojętnie na gilotynę, Eustachy poczuł, iż woli raczej wylecieć w
powietrze lub zginąć od kuli niż dzielić ze swymi sąsiadami ten „mysi" triumf. Im dłużej
patrzył na nich, tym mocniej poruszały się jego nozdrza. Drażniła go nawet wesołość, z jaką
znosili swą stęchłą kryjówkę. Okrzyk patykowatego dziecka: „Zabiję tego kajzera!", obudził
w nim, po raz pierwszy od wybuchu wojny, współczucie dla niemieckiego cesarza. To
uproszczone pojęcie odpowiedzialności, przyjęte przez jego ziomków, brzmiało groteskowo
w słowach dziecka ulicy!
— Należałoby go powiesić! — rozległ się jakiś głos z prawej strony.
— Boże! Ależ tu gorąco! — biadał głos z lewej. — Zemdleję, jeżeli to potrwa dłużej.
„Przynajmniej przestanie sapać" — pomyślał Eustachy trąc sobie ucho.
147
I
— Czy ja depczę pańską nogę, sir? — zapytała korpulentna i krostowata jejmość.
— Dziękuję, niezupełnie.
— Odsuń się trochę, Henrysiu!
— Odsunąć się? — powtórzył wesoło blady mechanik. — Dobre sobie, co? Niezbyt tu
przestronnie, prawda, sir?
Słowo „sir" powtórzone dwukrotnie lub może budzące się w nim poczucie solidarności
ludzkiej skłoniło Eustachego do odpowiedzi.
— Jak śledziom w beczce.
— Zabiję tego kajzera!
— Ona nie lubi tych nalotów, to pewne — rzekła korpulentna jejmość. — Prawda, Milly?
Ale nie bój się, złotko. Tutaj jesteśmy bezpieczni.
— O! Sądzi pani? — zapytał Eustachy.
— O-o, tak! Wszyscy mówią, że w podziemnej bezpiecznie.
— To pociecha!
I jak gdyby za każdym otwarciem ust ulatniało się z niego nieco zawziętości, Eustachy czuł
się już niemal życzliwie usposobiony do małej rodziny, cisnącej go z dwóch stron.
— Chciałbym tu mieć swoją dziewczynę — odezwał się nagle jeden z żydowskich
wyrostków. — Dobra okazja do pościskania się trochę.
— Trafiłeś! — powiedział drugi.
„Należałoby ich zgładzić!" — pomyślał Eustachy z większą jeszcze stanowczością.
— Jak długo może to trwać, sir? — zapytał mechanik odwracając nieco bladą twarz.
— Myślę, iż jakieś półtorej godziny.
— Zabiję tego kajzera!
— Dosyć, Milly, już to mówiłaś przedtem. Za dużo tego dobrego, prawda, sir?
— Tak mi się właśnie wydaje — mruknął Eustachy.
— Ale ona jeszcze za mała na taki ścisk. To jej działa na nerwy, wie pan. Będę już
zadowolony, kiedy zabiorę ją i żonę do domu, tak!
Coś w jego papierowo, białej twarzy oraz jego głucho brzmiący głos i prosty altruizm tej
uwagi wywarły wrażenie na Eustachym. Ten mechanik pachniał potem i trocinami, ale był to
przyzwoity człowiek!
A czas mijał, wzmagało się gorąco i zaduch. Teraz panowała niemal cisza. Jakiś głos rzekł:
„Ale to trwa!", co zostało zaaprobowane ogólnym westchnieniem. Całą tę masę ludzką
absorbowała tylko chęć możliwej zmiany pozycji i zaczerpnięcia odrobiny powietrza do
zmęczonych płuc. Eustachy zaprzestał wszelkich rozważań, myśl jego skoncentrowała się po
prostu na słowach: „Stać prosto, prosto!" Patykowate dziecko, zniechęcone niepowodzeniem
swego okrzyku, zapadło w jakiś bezwład oparłszy się o kolano Eustachego. A on myślał, czy
też ta mała nie ma świerzbu, dziwił Się, że nikt nie mdleje! Bladolicy mechanik objął żonę
148
wpół. Twarz jego, widmowo białą, Eustachy spostrzegał od czasu do czasu, a wyłaniała się
tak, jakby wisiała w powietrzu. Nagle młoda kobieta za nim osunęła się z westchnieniem na
jego ramię i w jakiś niezwykły sposób znalazła dość miejsca, by upaść na ziemię. Mechanik
odwrócił ku niej bladą twarz.
— Biedactwo, zemdlała!
— No, nic dziwnego w takim gorącu! — mruknął amator whisky i zaczął wachlować ją
swym melonikiem.
—* Ściśny jej pan głowę między kolanami — rzekł mechanik. Eustachy nacisnął jej głowę,
amator whisky pchnął ją pękiem kluczy w plecy. Zemdlona ocknęła się z głośnym
westchnieniem.
— Lepiej, żeby tak została — rzekł mechanik. — Gorące powietrze idzie do góry.
I znów mijał czas przy akompaniamencie okrzyków i życzeń. Pośród niesamowitego syku
zgasło światło, jak gdyby duchy podziemne wyrażały swe uczucia. Eustachy poczuł, jak tę
stłoczoną masę przebiegł dreszcz. Jakiś głos krzyknął: „Czy nas ziemia pochłonęła?" I fala
zamarła w straszliwym spokoju.
Gdzieś na schodach załkała kobieta, potem druga, trzecia.
— Histeria — szepnął mechanik. — Zatkaj dziecku uszy, Polly. — Mała oparta o
Eustachowe kolano zaczęła biadolić. — Milly, gdzie był Mojżesz, kiedy zgasło światło?
Wspaniała niedorzeczność tych słów wywołała na usta Eustachego kwaśny, daremny
uśmiech. Czuł, jak żydowskie wyrostki próbowały łokciami przebić sobie wyjście.
— Stać spokojnie! — rzucił ostro.
— Słusznie, sir — rzekł mechanik. — Na nic się nie zda robić panikę.
— Śpiewajcie, frajery, śpiewajcie! — krzyknął jakiś głos: „Gdy na polach zakwitły białe
stokrotki".
I wszyscy wokół zawyli pieśń, której Eustachy nigdy dotąd nie słyszał. Światło zapaliło się
równie nagle, jak zgasło. Śpiew urwał się w przeciągłym: „Aaach!" Eustachy obejrzał się
wokół. Łzy spływały po twarzy krostowatej jejmości. Na ustach mechanika błąkał się
uśmiech ulgi: „Odwołano alarm! Odwołano alarm!... Hip, hip, hura!" Okrzyki potężniały za
Eustachym, tłum się zakołysał unosząc go niemal z ziemi.
— Proszę trzymać małą — rzekł do mechanika. — Ja wezmę ją z drugiej strony.
Krok za krokiem, rozpaczliwie powoli, prowadzili dziecko pośród nieprawdopodobnego
ścisku ku wyjściu. Eustachy odetchnął głęboko, rozszerzając potężnie płuca, kiedy tłum
wypadł na ulicę niby eksplodujący pocisk. Bladolicy mechanik zaczął kaszleć tak okropnie,
jakby miał się udusić. Uspokoił się wreszcie i rzekł:
— To oczyszcza gardło. Jestem panu bardzo zobowiązany, sir. Nie
149
wiem, doprawdy, jak bym wyprowadził stamtąd Milly. Mała wygląda nietęgo.
Rzeczywiście, twarz dziecka była bledsza niż ojcowska, a oczy patrzyły nieruchomo.
— Mieszka pan daleko?
— Nie, tu w pobliżu, sir.
Poprowadzili znów dziecko, które poruszało automatycznie nogami. Ulica roiła się od ludzi,
którzy powychodzili z kryjówek i dążyli do domu. Eustachy dojrzał tarczę jakiegoś zegara.
Dziesiąta!
„Do licha z tymi ludźmi — pomyślał. — Restauracje będą zamknięte".
Krostowata jejmość, jak gdyby odgadując jego myśli, rzekła:
— Henrysiu, nie możemy zatrzymywać tego dżentelmena, musi być bardzo zmęczony. Ja
przecie mogę pomóc nieść Milly. Niech się pan nami nie krępuje, sir, i dziękujemy uprzejmie.
— To drobiazg — odparł Eustachy. — Nie ma o czym mówić.
— Jesteśmy na miejscu, sir — rzekł mechanik zatrzymując się obok bocznych drzwi jakiegoś
sklepu. — Mieszkamy tu w suterenie. Jeśli to nie jest zbyt śmiałe, czy zechciałby pan wypić z
nami filiżankę herbaty?
W tej chwili nogi dziecka znieruchomiały.
— No, Milly, złotko, do góry nosek, jesteśmy już w domu. Ale główka małej opadła na
piersi.
— Zemdlała, biedne maleństwo!
— Proszę ją unieść — rzekł Eustachy.
— Otwórz drzwi, matko, klucz mam w kieszeni. Idź naprzód i zapal gaz.
Ponieśli obydwaj wątłe dziecko, które teraz ważyło cetnary, w dół po schodach do sutereny i
złożyli je na łóżeczku w pokoju zamieszkanym najwidoczniej przez całą trójkę. Mechanik
przygiął głowę małej do jej kolan.
— Odzyskuje przytomność. No, Milly, jesteś już w swoim łóżeczku! A teraz dostaniesz
filiżankę dobrej, gorącej herbaty. Tak!
— Zabiję tego kajzera! — szepnęło patykowate dziecko wlepiwszy zdziwione porcelanowe
niebieskie oczy w Eustachego. Twarz dziewczynki wyglądała, w gazowym świetle jak z
wosku!
— Ruszajże się, matko, i daj temu dżentelmenowi filiżankę. Herbata zrobi panu dobrze, sir,
musi pan być wygłodzony. Czy nie zechciałby pan wypalić papierosa w kuchni, zanim żona
ugotuje nam herbatę?
Szczególna sympatia obudziła się w Eustachym, kiedy patrzył na tego bladego altruistę.
Wyciągnął doń lśniącą, wypukłą papierośnicę, pełną papierosów ze złotymi ustnikami.
Mechanik wziął jednego i potrzymał przez chwilę grzecznie w palcach, jakby chciał
powiedzieć: „Nie jest to wprawdzie mój gatunek, ale skoro pan taki uprzejmy..."
— Dziękuję panu, sir. Papieros zrobi nam obydwóm dobrze po tym lochu. Duszno tam było.
150
Eustachy przyjął z uśmiechem to niesłychanie łagodne określenie.
— Tak, niezupełnie świeże powietrze.
— Ja bym przeczekał doskonale ten nalot w domu, ale dziecko było przerażone, a kolej
podziemna jest naprzeciwko. No, teraz jest to wszystko na porządku dziennym, ale dzieci i
starsi nie znoszą tego. Nie mówię już o kobietach. Mam nadzieję, że czuje się pan już lepiej,
sir. Wyglądał pan bardzo blado, kiedyśmy stamtąd wyszli.
— Dziękuję rzekł Eustachy i pomyślał: „Nie tak blado, jak ty, mój przyjacielu".
— Herbata będzie za chwilę. Mamy tu gaz i woda gotuje się bardzo szybko. Siadaj, stara, już
ja ci przyniosę.
Eustachy podszedł do okna. Kuchnia była hermetycznie zamknięta.
— Czy to państwu nie przeszkodzi, że otworzę okno? — rzekł. — Jestem jeszcze na pół
uduszony po tej kolei podziemnej.
Usiadłszy na parapecie pośród doniczek z gerania, Eustachy wdychał stęchłe, wilgotne
powietrze londyńskich suteren. Oczy jego błądziły obojętnie po ścianach ozdobionych
kolorowymi ilustracjami z dodatków świątecznych i drobiazgami z porcelany ustawionymi
wszędzie, gdzie tylko był cal wolnego miejsca. Te pamiątki z nadmorskich miejscowości
obudziły w nim jakąś lękliwą sympatię.
— Widzę, że państwo kolekcjonują porcelanę — rzekł wreszcie.
— Tak! Żona lubi te rzeczy — odparł mechanik zwracając białą, oświetloną gazem twarz ku
Eustachemu. — Pamiątki z wakacji. To miłe drobiazgi, chociaż się trochę kurzą.
— Ma pan słuszność — rzekł Eustachy i ujrzał nagle siebie samego, jak z piórkiem w ręku
odkurza cenne zbiory z epoki Ming. Ming i te pamiątki z Margate!
Mechanik mieszał łyżeczką herbatę w imbryczku.
— Proszę o słabą, jeśli można — rzekł pośpiesznie Eustachy.
Mechanik nalał trzy filiżanki herbaty, jedną z nich przyniósł Eustachemu z kubkiem mleka i
miseczką z wilgotnym cukrem. Herbata była gęsta, ciemna, prawdopodobnie indyjska, a
Eustachy, który pijał zwykle jasną, chińską z cytryną, wziął uroczyście filiżankę. Była zresztą
lepsza, niż przypuszczał, i wypił ją z wdzięcznością.
— Dziecko wypiło smacznie herbatę — rzekła krostowata jejmość wracając z sypialni.
— Tu jest dla ciebie, matko.
— A ty nie piłeś jeszcze, Henrysiu?
— Właśnie będę pił — odparł blady mechanik napełniając czwartą filiżankę. I po pauzie
dodał: - - Pozwoli pan jeszcze jedną, sir? Jest dużo.
Eustachy potrząsnął głową.
— Nie, bardzo dziękuję. Muszę już iść.
Ale siedział w dalszym ciągu na parapecie, podobnie jak podróżny na
151
szczycie góry, w świszczącym wietrze, zwleka jeszcze, nim zacznie schodzić w dół.
Mechanik zabrał się wreszcie do picia herbaty.
— Doprawdy, nie chce pan jeszcze filiżanki, sir?
I znów nalał herbaty żonie i sobie. W miarę picia tego ciemnego płynu oboje widocznie
ożywiali się.
— Zawsze, mówię, że nie ma to jak herbata — rzekła kobieta.
— To prawda. Tam by nam się była przydała filiżanka, co, sir? Eustachy wstał.
— Mam nadzieję, że mała będzie wkrótce zdrowa — rzekł. — I bardzo dziękuję państwu za
herbatę. Oto mój bilet. Bardzo się cieszę z tej znajomości.
, Mechanik wziął kartkę i spojrzał na Eustachego pokornie niby pies.
— Nam było naprawdę bardzo przyjemnie i my dziękujemy panu, sir. Zawsze będę pamiętał,
co pan zrobił dla naszego dziecka.
Eustachy potrząsnął głową.
— Nic wielkiego. Dobranoc, pani... Hm...
— Nazywam się Thompson, sir.
Uścisnął jej rękę opanowując lekkie drżenie, jakie budziła w nim jej twarz.
— Dobranoc panu, panie Thompson.
Ręka bladego mechanika, który otarł ją szybko o spodnie, uścisnęła z niezwykłą siłą dłoń
Eustachego.
— Dobranoc, sir.
— Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy — rzekł Eustachy.
Na dworze była gwiaździsta noc. Eustachy stał przez chwilę na ulicy pod sklepieniem nieba,
utkwiwszy wzrok w dalekich srebrnych punkcikach, tak niepodobnych do złotych gwiazdek
zdobiących sklepienie tureckiej łaźni. I stojąc tak miał dziwne uczucie, niemal jakby spędził
miły wieczór, bo człowiekowi sprawia przyjemność to, czego jeszcze nie widział i czego
może już po raz drugi nie zobaczy.
Soames i Sztandar (1914 -1918)
Tego dnia 1914 roku, kiedy morderstwo w Sarajewie wstrząsnęło światem, Soames Forsyte
przejeżdżał taksówką przez Haymarket-trzymając na kolanach obraz Jamesa Marisa, kupiony
właśnie u Dumetriusa. Był zadowolony z wyniku ostrego pojedynku. Po dłuższym targu
handlarz obniżył w ostatniej chwili cenę i Soamesa bardzo to zdziwiło.
Przyczyna tej okoliczności wyjaśniła się wieczorem przy Green Street, kiedy przeczytał w
popołudniowej gazecie: „Tragiczne to wydarzenie może jeszcze wstrząsnąć Europą w jej
posadach. Ponure ewentualności tego zabójstwa wstrząsają wyobraźnią". Musiały wstrząsnąć
wyobraźnią Dumetriusa. Przeraził się. Rynek na przedmioty, których „zalety" zależą od
spokoju ludzkich umysłów i ruchu turystycznego z Ameryki, jest — Soames wiedział o tym
dobrze — niezmiernie czuły. „Ponure ewentualności!" Odłożył gazetę i pogrążył się w
zadumie. Nie! Dumet-rius jest panikarzem. Jeden arcyksiążę mniej lub więcej, cóż to w
gruncie rzeczy znaczy! Oni zawsze dostają się do gazet w taki lub inny sposób. Zobaczy się,
co „Times" powie o tym jutro, prawdopodobnie będzie to burza w szklance wody. Soames nie
odznaczał się zresztą sympatią dla spraw europejskich. „Niepokoje na Bałkanach" stały się
już przysłowiowe, a w takich przysłowiach nic się zwykle nie kryje.
Nazajutrz czytał „Timesa" podczas powrotnej drogi do Mapledurham z kupionym Jamesem
Marisem. Jak zwykle wobec zabójstwa redakcja załamywała ze zgrozą ręce, ale w artykule
nie było nic, co by przeszkodziło Soamesowi pójść z wędką na ryby.
Istotnie, nawet po ultimatum Austrii Soames w ciągu następnego miesiąca — podobnie jak
dziewięćdziesiąt dziewięć procent jego współobywateli — nie mógł zrozumieć, dlaczego
„robią o to tyle hałasu". Przypuszczenie, że Anglia miałaby zostać w to zamieszana, było
idiotyzmem. Taka myśl nigdy poważnie nie przyszła do głowy człowiekowi,
153
który się urodził wkrótce po wojnie krymskięj i sądził z przyzwyczajenia, że Europie można
dawać rady, ale nic więcej. Zaczęły się też wakacje Fleur i Soames myślał o kupieniu jej
kucyka: w dwunastym roku życia czas już, aby się nauczyła i tej, raczej zbytecznej
umiejętności — konnej jazdy. Prócz tego, czyż nie dosyć było niepokojów w Irlandii, jeśli już
ludziom potrzebny jest niepokój? Anetka pierwsza wznieciła straszliwy niepokój. Ta piękna
kobieta — „idzie jej trzydziesty piąty rok", jak mawiał Jerzy Forsyte'—- nie czytywała
angielskich dzienników, lecz za to otrzymywała często listy z Francji. Dwudziestego ósmego
lipca powiedziała do Soamesa:
— Wiesz, zanosi się na wojnę, ci Niemcy zupełnie oszaleli!
— Wojna z powodu takiego drobiazgu? Absurd! — mruknął Soames.
— Och, ty nie masz wyobraźni, Soamesie. Oczywiście będzie wojna i mojej biednej
ojczyźnie wypadnie bić się za Rosję. A wy, Anglicy, co uczynicie?
Co uczynimy? My? Nic! Jeśli jesteście na tyle głupi, żeby zaczynać wojnę, my nie możemy
wam pomóc!
— My się spodziewamy od was pomocy — rzekła Anetka. — Ale na was, Anglików, nigdy
nie można liczyć. Wy zawsze czekacie, by zobaczyć, dokąd kot skoczy.
— Co to nas może obchodzić? — odparł podrażniony Soames.
— Przekonacie się o>tym dość prędko, kiedy Niemcy zajmą Calais.
— Myślałem, że wy, Francuzi, uważacie siebie za niezwyciężonych. Po czym wstał i
wyszedł z pokoju.
Tego wieczoru nawet Fleur zauważyła, że ojciec się nią nie interesuje. Przez całą sobotę i
niedzielę był zdenerwowany. W niedzielę wieczór rozeszła się pogłoska, że Niemcy
wypowiedziały wojnę Rosji. Soames uważał to za kaczkę dziennikarską, ale nie spał przez pół
nocy, w poniedziałek zaś rano przeczytawszy w „Timesie" potwierdzenie tej wiadomości
wyjechał do Londynu pierwszym pociągiem. Był to dzień sierpniowego święta i Soames udał
się do swego klubu, jedynego miejsca, gdzie można by zasięgnąć wiadomości giełdowych. W
klubie zastał znaczną liczbę osób zainteresowanych tym samym, a między innymi jednego ze
wspólników jego maklerów giełdowych Green i Greening. Jemu właśnie wyłożył Soames
szczegóły dotyczące zamierzonej sprzedaży pewnych papierów wartościowych. Giełdziarz
spojrzał nań z ukosa.
— Nic się nie da zrobić, panie Forsyte — rzekł. — Mówią, że giełda ma być zamknięta przez
kilka dni.
— Zamknięta? — powtórzył Soames. — Nie chce pan przez to powiedzieć, że zaprzestaną
interesów, nawet gdyby...
— Będą musieli zaprzestać albo ceny spadną na łeb na szyję. Już i tak mamy dostateczną
panikę...
— Panikę! — powtórzył Soames wpatrzony w giełdziarza. „Zręczny
154
typek!", pomyślał i powiedział: — Proszę skreślić moje zlecenie. Nie będę nic sprzedawał.
Nie przypuszczając wcale, że w ten sposób dał wyraz nie tylko swej osobistej decyzji,
Soames wstał i podszedł do okna. Na ulicy panowało podniecenie. Gazeciarze wykrzykiwali
głośno: „Ultimatum Niemiec dla Belgii!" Soames przypatrywał się twarzom przechodniów.
Nie miał tego zwyczaju, ale teraz pochwycił się na tym. Wszyscy mieli zmarszczone brwi. Tu
było coś! Tam, w podmiejskiej posiadłości, nie wyobrażał sobie niebezpieczeństwa. I nagle
zapragnął przeczytać ostatnie wiadomości telegraficzne.
Czytali je tu ludzie, których nie znał, a Soames nie mogący wprost czynić tego, co czynili
inni, a zwłaszcza czekać na taką czynność, skierował się do palarni i tam usiadł. Niezbyt
zadomowiony w klubie, nie wiedział po prostu, jak nawiązać rozmowę z obcymi ludźmi, i
poprzestał na słuchaniu tego, co mówili. Było to dostatecznie niepokojące. Kilku siedzących
dość blisko napełniała, zda się, jedna tylko obawa, że „ten przeklęty rząd nie sprosta
całkowicie sytuacji". Soames coraz bardziej nadstawiał uszu. W ciągu tak krótkiego czasu nie
słyszał nigdy jeszcze tylu złorzeczeń pod adresem radykałów i klasy robotniczej. Słowa
„zdrajcy" i „politycy" powracały niby refren w toku rozmów. Choć ogólny ton wyrażanych
poglądów odpowiadał jego przekonaniom, buntowało się w nim wszystko, co jego natura
miała ukrytego, umiarkowanego i obliczonego. Czy ci ludzie wyobrażają sobie wojnę jako
coś w rodzaju pikniku na wodzie?
— Jeżeli my teraz nie przystąpimy do wojny — rzekł jeden z grupy
— to nie będziemy mogli nigdy chodzić z podniesioną głową. Soames głośno pociągnął
nosem. Jak to? On tego nie rozumiał. Niemcy
i Austria przeciwko Francji i Rosji — skoro im się podoba robić takie głupstwo. Dawniej
Europa była zawsze w stanie wojny. A teraz, kiedy utrzymywano tak wielkie armie, dziw po
prostu, że już dawno nie wzięli się za łby. Na cóż się zdało nie mieć stałego wojska oraz mieć
dużą flotę, skoro nie można dzięki temu uchronić się od wojny? Te okazy! Myślą tylko o
dywidendach. A dużo im z tego przyjdzie! Jeżeli Anglia straci głowę i przystąpi, to w ogóle
nie będzie dywidend. Wojna, rzeczywiście! Cała istota tego człowieka, który mimo swych
sześćdziesięciu lat cieszył się pokojem jako czymś samo przez się zrozumiałym, buntowała
się przeciwko tak obrzydliwemu finałowi. Cóż takiego uczyniła właściwie Rosja albo Francja,
żeby się mogły spodziewać, iż Anglia będzie dla nich wyciągała kasztany z ognia? A co do
Niemiec — ich kajzer jest wścibskim typem, który wciąż pobrzękuje szablą i bluffuje, ale
przynajmniej można ich prędzej zrozumieć niż Rosjan i Francuzów. Austria zaś
— sama myśl o wojowaniu z nią wydawała się śmieszna.
— Albert zwrócił się z apelem do wielkich mocarstw — rzekł jakiś głos.
Albert to był król belgijski! Więc zwrócił się do mocarstw? Belgia! Czy
155
nie dano jej gwarancji jak Szwajcarii? Niemcy nie będą na tyle szaleni! Żyje się w czasach
cywilizowanych — traktaty i temu podobne rzeczy! Soames wstał. Nie miało sensu słuchać
dalej tych głupstw. Pójdzie na lunch.
Ale ledwie mógł jeść — taki upał! Nie byłby zdziwiony, gdyby i upał również wpływał na
sytuację polityczną. Gdyby tak wsadzić do lodu tych wszystkich panujących i generałów, to
natychmiast zaczęliby śpiewać inaczej. Soames wypił szklankę kwasu jęczmiennego, kiedy
usłyszał, jak przy sąsiednim stole lokaj rzekł do jednego z członków: „Tak piszą, sir".
— Wielki Boże! — zawołał zagadnięty zrywając się. Soames zapomniał o dobrym tonie.
— Co takiego piszą?
— Niemcy wkroczyli do Belgii, sir. Soames postawił szklankę.
— Skąd pan to wie?
— Jest w ostatnich wiadomościach, sir.
Soames wydał dźwięk, rzekłbyś, idący z głębi jego trzewików — taki był niski. Teraz trzeba
się zastanowić. Ale nie można w takim miejscu zastanowić się spokojnie nad czymkolwiek.
— Rachunek! — rzekł.
Wbrew przepisom klubowym i własnym długoletnim nawykom Soames dał lokajowi
szylinga, miał bowiem niejasne uczucie, że ten człowiek oddał mu jakąś szczególną
przysługę. Po czym, w nagłej tęsknocie za domem, pojechał taksówką na dworzec Paddington
i przez cały czas czytał w wagonie wieczorne gazety albo też siedział wpatrzony w okno.
Przybywszy do domu nie powiedział nikomu nic, nic z tego, co słyszał — całą jego istotę
pochłaniał milczący, okropny wysiłek dopasowania się do nowej sytuacji. Ten Grey —
zrównoważony chłop, najlepszy z całej gromady — pewno teraz wygłasza mowę w
parlamencie. O czym mówi? I jak to posłowie przyjmują? Wsiadł do łódki i słuchał gruchania
gołębi pośród zieleni i spokoju pogodnego dnia. Nie chciał mieć nikogo przy sobie. Anglia!
Powiadają, że flota jest w pogotowiu. Myśli jego nie były zdolne sięgnąć dalej. Woda dawała
mu jakąś dziwną pociechę, jak gdyby jego wiara we flotę płynęła wraz z wodą ku morzu,
gdzie była duma i moc Anglii. Zanurzył rękę i zielonawa woda zaczęła przepływać przez jego
rozstawione palce. Przebóg! To frunął zimorodek — Soames nie widział go już od tygodni —
niebieskawy błysk pośród sitowia. Za nic nie chciałby znaleźć się teraz na miejscu tego
Greya. Podobno jest wędkarzem i lubi ptaki. Co też on im tam mówi pod Big Benem1 ?
Zawsze był to dżentelmen, cóż innego mógł powiedzieć prócz tego, że Anglia dotrzyma
słowa? I Soames znów wydał dźwięk idący, zda się, z głębi jego istoty. Nie widział innego
wyjścia, tylko zgodzić się z tym. A co wtedy?
Big Ben — zegar na wieży przy parlamencie *r Londynie.
156
Cały ten zielony spokój, wszystkie ogniska domowe i akcje, i walory przepadną, przepadną!
A stary stryj Tymoteusz ma dziewięćdziesiąt cztery lata! Trzeba przypilnować, żeby się
staruszek nie dowiedział. Na szczęście, od śmierci ciotki Estery gazety nie przychodzą do ich
willi. Tymoteusz tak się zdenerwował sprawozdaniem z Izby Lordów w roku 1910, że
przestał czytać nawet „Timesa".
„A moje obrazy? — pomyślał Soames. — Tak, a guwernantka Fleur to Niemka!" Po
francusku Fleur zawsze rozmawiała z matką. Anetka zechce na pewno usunąć guwernantkę
— wcale by go to nie zdziwiło. Ale co się z nią stanie — nikt nie będzie chciał mieć u siebie
Niemki w razie wojny. Obok przefrunęła ważka. Soames obserwował ją i gdzieś w głębi swej
istoty poczuł jakiś tępy, dojmujący ból. Piękne lato, pogodne i gorące, ale ludzie nie mogą
cieszyć się nim, tylko muszą rozpętać na całym świecie tę piekielną zawieruchę. Kto wie, kto
wie, do czego to może doprowadzić. Soames wstał i z wolna popłynął w stronę
przeciwległego brzegu. Stamtąd zobaczy kościół. Nigdy tam nie chodził, ale przypuszczał, że
kościół miał jakieś znaczenie. A teraz w całej Europie ludzie zaczną się mordować. Co
powiedzą duchowni? Nie zdziwiłby się, gdyby nic nie powiedzieli, zabawni ludzie. Siódma!
Już pewno skończyło się posiedzenie Izby Gmin. I Soames z wolna popłynął z powrotem.
Pachniały słodko lipy i łąki, pachniał głóg i powój, a teraz w przedwieczornym chłodku trawa
dyszała mocną wonią. Soamesowi nie chciało się wyjść na brzeg, ale zaczynała dokuczać
wilgoć.
A matki tych wszystkich chłopców idących teraz na wojnę. Same młodziaki, rekruci z Rosji i
Austrii, z Niemiec i Francji, a żaden z nich nie wie, po co idzie, i nie troszczy się o to. Ładna
zabawa! Znajdzie się i tu gromada ochotników, jeżeli... jeżeli!... Ale on nie wiedział, zupełnie
nie rozumiał, jaki byłby pożytek z Anglii prócz walki na morzu.
Wysiadłszy z łódki Soames skierował się z wolna w stronę domu ku głównemu wejściu. Upał
już zelżał, blade gwiazdy wybłyskiwały na niebie, w powietrzu unosił się lekki kurz. Soames
stał jak pelikan i czekał, sam nie wiedząc na co. Od strony Reading zawarczał nadjeżdżający
motocykl. Kierowca w zakurzonym kombinezonie rzucił mu tylko: „Parlament uchwalił!
Przystępujemy!" — i pomknął dalej. Soames wyciągnął rękę ruchem, zda się, ślepca.
„Przystępujemy?" Z czczym żołądkiem stał tak pod migotliwymi gwiazdami, a cała pdtęga
jego wyobraźni, której na ogół nie podsycał, odżyła teraz i naprężyła się. Luźne, oderwane
obrazy wojny pędziły przez ekran jego świadomości, podobne gromadzie dzikich gęsi nad
diunami i morzem, z mroku jego niedoswiadczenia z powrotem w mrok niedoswiadczenia
laika, który myślał kategoriami pokojowymi przez całe swoje długie życie. Co za historia
spotkała go w sześćdziesiątym roku życia! Mogli byli zaczekać, aż się zestarzeje jak
Tymoteusz. Niepokój! Otóż to, niepokój! Kitchener, powiadają, powrócił z Egiptu. To już
coś. Ponuro
157
wyglądający jegomość, z oczami utkwionymi przed siebie jak oczy lwa w ogrodzie
zoologicznym. Ale ten zawsze dopnie swego. Soames przypomniał sobie nagle to, co przeżył
podczas mrocznych dni wojny burskiej
— drobiazg to w porównaniu z dzisiejszą sytuacją. Był tfeż i stary Roberts
— ale ten przypuszczalnie już jest za stary.
„Ale może — myślał — nie będziemy musieli walczyć na lądzit". Chociaż, kto wie? Możliwe
było, iż Niemcy zreflektują się jeszcze słysząc, że Anglia przystępuje do wojny. No i Rosja,
która ma więcej milionów ludzi niż wszyscy inni razem wzięci. Walec parowy — tak ją
nazywano. Ale czy posiada ona dosyć pary? Przecież Japonia ją pobiła.
„No, jeśli zaczniemy, to musimy wytrwać!" Ta myśl napełniła go jakimś zmieszanym
uczuciem dumy i żałości. Było coś przerażającego zarazem i głęboko radosnego w tej
instynktownej świadomości. Dziś wieczór zaśpiewają wszędzie Rządź, Brytanio — na pewno.
Masa ludzka nie myśli — ptasie móżdżki!
Gwiazdy rozpalały się na ciemnogranatowym niebie. Po całej Europie ciągną teraz ludzie i
armaty, statki wojenne prują morza. I ta cisza, ten spokój przed burzą. To nie może trwać
długo. Nie, szli już, maszerowali drogą ze śpiewem na ustach — zapewne pijani. Nie znał
melodii ani słów
— jakiś pospolity motyw:
Długa to droga do Tipperary,
Długi, długi to marsz>..
Żegnaj, Piccadilly, żegnaj, Leicester Sąuare!
Długa to droga do Tipperary,
A moje serce tam jest.
Co to ma do rzeczy, chciałby wiedzieć. Już wydają okrzyki. Musieli się ludzie dowiedzieć —
pospólstwo! Ale pospólstwo czy nie, dziś wszyscy są Anglią, Anglią! No, trzeba już wejść do
domu.
Tego wieczora i w ciągu całego następnego dnia Soames trwał pod ciężarem milczenia, jak to
bywa, kiedy decyzja zapada instynktownie raczej niż świadomie. Przeczytał mowę „tego
Greya" i, podobnie jak cały kraj, oczekiwał — pewny, że to nigdy nie nastąpi — odpowiedzi
na wysłane przez Anglię ultimatum. Niemcy zasmakowali w gwałcie i nigdy nie opuszczą
dobrowolnie Belgii.
Po południu Soames nie mógł dłużej znieść swej własnej ponurości ani podniecenia Anetki i
udawszy się piechotą na stację pojechał do Londynu. Ulice były pełne ludzi i z każdą chwilą
zapełniały się coraz więcej. Późno już było, kiedy zasiadł do obiadu w klubie „Connoisseurs".
Pó jedzeniu, które, zda się, stało mu w gardle, zeszedł do dolnych pokojów.
158
¦
Ze swego miejsca przy oknie widział St. James's Street i tłumy spieązące w stronę
parlamentu, gdzie skupiało się życie całego kraju. Tu siedział sam. O godzinie jedenastej
upłynąć miał podobno termin ultimatum. W tym zacisznym pokoju, którego urządzenie i
obrazy na ścianach gromadzono w ciągu całego stulecia spokoju dla łudzi obdarzonych
smakiem, była rzeczywistość, jaką Soames znał dotychczas, rzeczywistość Anglii czasów
Wiktorii i Edwarda. Wojna z Burami oraz inne pomniejsze zatargi z Aszantami,
Afgańczykami i w Sudanie — czysto wojskowe ekspedycje do odległych krajów — ledwie
musnęły życie klubowe. Człowiek prowadzi normalne życie uświadamiając sobie tylko, że to
i owo jest złem koniecznym, co zresztą miało w porze śniadania charakter pewnej podniety,
jak dawka soli glauberskiej. Ale ta wielka sprawa, ba, pojednała nawet polityków, jak o tym
pisano w porannych dziennikach. I przyszły mu na myśl wierszyki Lewisa Carrolla.
Ogromna wrona leci, ach! Podobna smoły beczce, A obu śmiałków zdjął wnet strach I dali
pokój sprzeczce.
Soames wstał i przeszedł niespokojnie do hallu. Z obecnych w klubie członków — było ich
jakieś pół tuzina skupionych obok tablicy z ostatnimi wiadomościami — nie znał nikogo i
trzymał się na uboczu. Jeden z nich odwrócił się i zagadnął go o coś. Soames poczuł w całym
ciele chłód — w chwilach szczególnego wzburzenia odsuwał się jeszcze bardziej od ludzi.
Nie mógł po prostu pozostawać tu dłużej i słuchać ich paplaniny. Rzuciwszy krótką
odpowiedź wziął kapelusz i wyszedł. Pośród tłumu będzie sam i wraz z falą podążył przez
PallMall ku Whitehall. W rosnącej wciąż ciżbie panował, mimo ogólnego podniecenia,
szczególny spokój. Z wolna pociągnął go tłum przez Cockspur Street w stronę Whitehall, aż
wreszcie u wylotu Downing Street masa ludzka zatrzymała się i zastygła w miejscu. Do
terminu brakowało dziesięciu minut! Niedostępny, z natury i dzięki wychowaniu, nastrojom
tłumu, Soames czuł się jednak pof uszony. To było już coś więcej niż nastrój tłumu, coś z
dziedziny uczuć indywidualnych silniejszych od zwykłego impulsu, coś takiego, gdzie hałas
stanowi tylko tło. Panował hałas, rozmawiano, tu i ówdzie wybuchał okrzyk, ale nie miał, zda
się, związku z ludźmi i nie był im właściwy w większym stopniu niż gwiazdom, które
migoczą i trwają. Mężczyźni i kobiety wszelkich stanów i kondycji byli tu stłoczeni niby
śledzie w beczce, a on stał pośród nich twarzą przy twarzy i wcale się o to nie troszczył.
Wyłącznie ludność cywilna, spokojna — ani jednego żołnierza lub marynarza. Zaczęto
śpiewać hymn narodowy. Soames poruszył ustami, ale pocieszał się tym, że nie słyszy siebie.
Utkwił wzrok w Big Benie. Niewiarygodnie wolno posuwały się po jasno oświetlonej tarczy
wskazówki. zegara, na pół zwrócone ku niebu. Jeszcze dwie
159
minuty i zacznie się! Co z tego wyniknie? Nie mógł nic przewidzieć! Szpetna historia! Skoro
się raz zacznie, niepodobna już przerwać, trzeba ciągnąć — do śmierci, do samej śmierci!
Teraz wszystkie twarze pod ulicznymi lampami zwrócone były w jednym kierunku, twarze
białe od światła, a z otwartych ust wybiegała wciąż ta pieśń. Nagle — bum! Zegar wybił
godzinę i wybuchły radosne okrzyki. Dziwny powód do uciechy! „Hura-a-aa! Zaczęło się!"
Soames poszedł dalej. Czy się cieszył? Sam dobrze nie wiedział. Szedł nieco zawstydzony.
Czemu nie czekał tam u siebie nad rzeką, zamiast rzucać się w tłum niby jeden z tych
młodych biuralistów albo ekspedientów sklepowych? Rad był, że nikt się nie dowie, gdzie się
obracał. Jak gdyby takie wzruszenie było dlań właściwe, jak gdyby w jego wieku właściwe
było jeszcze coś czynić lub osiągnąć. Sześćdziesiątka! Czuł się szczęśliwy, że nie ma syna.
Dość, że ma trzech siostrzeńców. No cóż, Val był w południowej Afryce i nie wyleczył
jeszcze nogi. Ale drugi syn Winifredy, Benedykt, ile ma lat? Trzydzieści? No i chłopiec
Cecylii — właśnie dopiero wyjechał do Cambridge. Wszyscy ci chłopcy! Niektórzy z nich nie
będą mieli nic pilniejszego dó roboty, niż pójść i dać się zabić. Szpetna, smutna historia! I
wszystko dlatego, że!... Tak, dlatego właśnie?
Idąc jakby w stanie somnambulicznym doszedł do hotelu Ritza. Wszędzie panował niezwykły
ruch. Kelnerzy stali na chodniku. Córy nocy rozmawiały ze sobą żywo lub zwracały się do
policjantów, jak gdyby zapomniały o swej profesji. Soames minął Berkeley Sąuare kierując
się przez spokojniejsze ulice w stronę domu siostry. Winifreda oczekiwała go. Nosiła jeszcze
półżałobę po Montague Dartie'em, co Soames uważał za zbyteczne. Jako opiekun majątku
siostry zmuszony był wysłuchać całej historii, która wydarzyła się na schodach francuskiego
hotelu, choćby dlatego, żeby utrzymać ją w tajemnicy przed innymi.
— Słyszę, że wojna została wypowiedziana, Soamesie. Co za ulga! —: Ulga! Ładna mi ulga!
— Wiesz, mój drogi, co mam na myśli. Kto wie, do czego by doszli ci radykałowie.
— To będzie kosztowało miliardy — rzekł Soames — zanim się skończy. I nie wiadomo,
kiedy się skończy. Z Niemcami nie ma żartów.
— Ale, Soamesie, jesteśmy w sojuszu z Rosją. I mówią, że Francuzi są teraz tacy dzielni.
— Tyle się mówi — odparł Soames.
— Więc ty się nie cieszysz?
— Owszem, cieszę się, żeśmy nie stchórzyli. Ale to ogólna ruina. Gdzie jest twój Benedykt?
Winifreda spojrzała nań bystro. - Och! — rzekła. — Ależ on nie idzie nawet na ochotnika.
160
— Pójdzie — odparł Soames ponuro.
— Sądzisz, że to rzeczywiście taka poważna sprawa?
— Diabelnie poważna — rzekł Soames. — Zapamiętaj sobie moje słowa.
Winifreda milczała przez kilka chwil. Twarz jej, dotąd zupełnie opanowana, wyglądała teraz
tak, jakby ktoś uchylił rąbka kryjącej ją zasłony. Rzekła ściszonym głosem:
— Rada jestem, że kochany Val ma jeszcze chorą nogę. Nie przypuszczasz chyba, Soamesie,
że będziemy mieli tu inwazję?
— Nie, o ile nasi nie stracą głowy. Wszystko zależy od floty. Mówią, że niejaki Jellicoe to
zdolny chłop, ale nigdy nie wiadomo. Przy tym te zeppeliny... poślę Fleur do internatu gdzieś
na zachód.
— Czy należy zaopatrzyć się. w zapasy?
— Gdyby wszyscy to zrobili, zabrakłoby wiktuałów, a wtedy byłoby źle. Im mniej hałasu,
tym lepiej. Wrócę do domu pierwszym pociągiem. Teraz idę spać. Dobranoc!
Pocałował ją w czoło, które jeszcze okrywała zasłona.
Soames spał dobrze i przed południem był już w Mapledurham. Powitanie Fleur oraz
promienny spokój rzeki uspokoiły go tak, że zjadł lunch z pewnym apetytem. Potem, kiedy
siedział na werandzie, przystąpił doń główny ogrodnik.
— Odłożono wystawę ogrodniczą, która miała być otwarta dziś po południu, sir. Wygląda na
to, że Niemcy ugryźli więcej, niż mogą strawić. Jak pan sądzi, sir?
— Trudno powiedzieć — odparł Soames.
Drażniło go to, że wszyscy uważają tę wojnę za jakiś piknik.
— Szczęście, że lord Kitchener jest tu — rzekł ogrodnik — on im pokaże.
— To może trwać rok i dłużej — rzekł Soames. — I żeby mi tu nic nie zmarnować,
rozumiecie?
Ogrodnik miał zdziwioną minę.
— Ja myślałem...
— Myślcie, co wam się podoba, ale nic mi nie zmarnujcie i sadźcie warzywa. Zrozumiano?
,
— Tak, sir. Więc sądzi pan, że to sprawa poważna, sir?
— Owszem — odparł Soames.
— Słucham pana.
Ogrodnik oddalił się. Ograniczona głowa! W tym tkwiła bieda. Serca były na swoim miejscu,
ale głowy mieli ludzie tępe. Powiadają, że Niemcy mają duże, okrągłe głowy i równe
potylice. Tak też jest, jak sobie przypomina. Wszedł do domu i wziął „Timesa". Czytanie
gazet wydawało się jedyną rzeczą, jaką można było robić. Podczas tego weszła do pokoju
Anetka. Była zaczerwieniona i w ręku trzymała wełnianą kulę.
— No — zapytał Soames znad gazety — jesteś teraz zadowolona?
161
Anetka zbliżyła się do niego.
— Odłóż tę płachtę, Soamesie, i pozwól się pocałować.
— Dlaczego? — zapytał Soames.
Anetka odebrała mu „Timesa" i osunęła się na jego kolana. Położywszy ręce na ramionach
męża nachyliła się i pocałowała go.
— Dlatego, żeście nie opuścili mojej Francji. Dumna jestem z Anglii.
— To coś nowego — rzekł Soames. Anetka była ciężka i pachniała werbeną. — Nie widzę,
gdzie my możemy coś zrobić poza morzem — dodał. ^
— O, to nam wystarczy. Nie będziemy już wpierali się plecami w ścianę. Będziemy mieli
was za sobą.
— Zapewne — rzekł Soames. Nie było mu to nieprzyjemne. Anetka wstała. Miała z lekka
zmieniony wyraz twarzy.
— Teraz pobijemy tych wstrętnych Niemców. Soamesie, nie możemy zatrzymać u siebie
Fraulein, ona musi odejść.
— Wiedziałem, że to przyjdzie. I dlaczego? To nie jej wina. i — Mieć Niemkę w domu?
Nie!
— Czemu nie? Ona jest nieszkodliwa. Jeżeli ją oddalisz, co ona zrobi
z sobą?
— Co jej się podoba, ale nie tutaj. Kto wie, czy nie jest szpiegiem?
— Niedorzeczność! Brednie!
— Och, wy Anglicy, jesteście tacy powolni, czekacie zawsze, aż wara coś spadnie ha głowę.
— Nie widzę żadnej korzyści z histerii — mruknął Soames.
— Będą plotki w sąsiedztwie.
— Niech będą!
— Non! Powiedziałam jej, że musi odejść! Po feriach Fleur powinna iść do internatu. To
je&t bezcelowe, Soamesie, ja nie będę trzymała Niemki. A la guerre comme a la guerre1.
Soames wyraził pomrukiem niezadowolenie. Teraz już dosiądzie swego konika! Wrodzone
mu poczucie sprawiedliwości doznało szczególnej odrazy, ale zmysł przewidywania mówił
mu, że w razie oporu z jego strony sytuacja stanie się nie do zniesienia.
— Przyślij ją więc do mnie — rzekł.
— Tylko nie bądź wobec niej ślamazarny — rzuciła Anetka i- wyszła.
Ślamazarny! Ten wyraz dotknął go. Ślamazarny! Przeżuwał go jeszcze w sobie, kiedy się
nagle spostrzegł, że guwernantka jest w pokoju.
Była to młoda, wysoka osoba o wydatnych kościach policzkowych, silnych rumieńcach i
uczciwych szarych oczach. Stała w milczeniu, splótłszy ręce.
- Brzydka sprawa, Fraulein.
1 Na wojnie jak na wojnie (fr.).
162
— Tak, panie Forsyte. Madame mówi, że muszę odejść. Soames skinął głową.
Francuzi mają bardzo silnie rozwinięte poczucie narodowe. Czy pani już coś przedsięwzięła?
Młoda kobieta potrząsnęła głową. W tym ruchu Soames dostrzegł szczere przygnębienie.
— Co ja mogę przedsięwziąć? Nikt, jak przypuszczam, nie zechce mnie teraz wziąć.
Gdybym tak była wyjechała przed tygodniem do Niemiec! Czy mnie obecnie wpuszczą?
— Czemu nie? To nie jest miasto portowe. Trzeba, żeby pani zgłosiła się do władz. Dam
pani list, że jej zachowanie było przez cały czas przykładne.
— Dziękuję panu, panie Forsyte. To bardzo uprzejmie z pana strony.
— J a nie chcę, żeby pani odeszła — rzekł Soames. — To są nonsensy. Ale niepodobna tych
rzeczy przezwyciężyć. — A widząc dwie łzy błyszczące na jej policzkach dodał pospiesznie:
— Fleur odczuje brak pani. Ma pani pieniądze?
— Bardzo niewiele. Posyłałam swoją pensję starym rodzicom. ¦ Otóż to właśnie! Starzy
rodzice, młodsze dzieci, inwalidzi itp. Rozpacz!
I oto on się do tego przyczynia! Przy tym przystojna młoda osoba! Nic nie ma się przeciwko
niej, ale ta wojna!
— Gdybym ja był na pani miejscu — rzekł powoli — nie traciłbym czasu. Pojechałbym do
Londynu, zanim ludzie zorientują się w tym wszystkim. Potem będzie istna histeria. Proszę
zaczekać, dam pani pieniądze.
Podszedł do starego biurka dębowego, które nabył w Reading — piękna sztuka z sekretną
szufladą i przy tym okazyjna. Nie wiedział, ile jej dać, wszystko to było takie niepewne. Choć
stała tu tak spokojnie, wiedział, że z trudem powstrzymuje łzy.
— Do licha! — rzekł łagodnie. — Dam pani kwartalną pensję i piętnaście funtów na koszta
podróży. Jeżeli pani nie wypuszczą, proszę mi dać znać, kiedy się skończą te pieniądze.
Młoda kobieta podniosła splecione ręce.
— Ja nie chcę pieniędzy, panie Forsyte.
— Głupstwo — rzekł Soames. — Proszę wziąć to, co pani daję. Wszystko to dzieje się
wbrew mojej woli. Pani powinna tu zostać, według mnie. Ale co robić z kobietami?
Wyjął z szuflady banknoty i zbliżył się do guwernantki.
— Każę panią odwieźć na stację. Proszę dziś jeszcze zgłosić się do władz. Nim się pani
zapakuje, ja napiszę list.
Młoda kobieta pochyliła się i pocałowała go w rękę. Nic podobnego nie zdarzyło mu się
jeszcze nigdy i nie wiedział, czy chciałby to znów przeżyć.
— No, no! — rzekł i zasiadłszy przy biurku napisał:
163
Szanowny Panie!
Okazicielka niniejszego, Fraulein Schultz, była guwernantką mojej córki w ciągu ubiegłych
osiemnastu miesięcy. Mogę zaświadczyć na korzyść jej charakteru i zalet. Przez cały czas
,pozostawała u nas w Mapledurham i tylko raz lub dwa wyjeżdżała na urlop, zdaje się, do
Walii. Fraulein Schultz pragnie wrócić do Niemiec i mam nadzieję, że Pan zechce okazać jej
wszelkie ułatwienia.
Załączam przy niniejszym swój bilet i piszę się z wysokim poważaniem
Soames Forsyte
Po czym zatelefonował po auto, sam bowiem opierał się dotychczas nabyciu wozu na
własność — kosztowny sprzęt, wciąż wymagający
naprawy.
Kiedy maszyna przybyła, Soames wyszedł do hallu, żeby zaczekać na młodą osobę, Fleur z
przyjaciółką poszły do lasu, Anetka jest w ogrodzie i nie pokaże się zapewne. Ale on nie
chciał, żeby guwernantka opuściła ich dom nie pożegnana przez nikogo.
Naprzód wyniesiono lśniący, zagranicznej roboty kufer, potem torbę podróżną i pledy z
wsuniętą w nie parasolką. Wreszcie wyszła młoda kobieta. Oczy miała zaczerwienione. Nagle
cała ta rzecz wydała się Soamesowi na wskroś barbarzyńska. Wyrzucić kobietę znienacka w
ten sposób, dlatego że militarystyczne zbiry jej przeklętego kajzera potraciły rozum! To nie
było po angielsku.
— Oto list. Najlepiej pani zrobi stając aż do wyjazdu w hotelu obok dworca Victoria. A więc
szczęśliwej drogi! Bardzo mi przykro, ale podczas wojny będzie się pani czuła przyjemniej u
siebie w domu.
Uścisnął jej rękę i szybko cofnął swoją widząc, że jego ręce znów zagraża niebezpieczeństwo.
— Proszę ucałować ode mnie Fleur, sir.
— Nie omieszkam. Przykro jej będzie, że się nie pożegnała z panią. No,
szczęśliwej drogi!
Lękał się, żeby znów nie zaczęła płakać lub nie próbowała mu
dziękować, i dodał pośpiesznie:
— Będzie pani miała dobrą jazdę.
W istocie wątpił o tym, gdyż w wyobraźni widział ją z chustką przy oczach przez całą drogę.
Teraz załadowano do auta bagaż, potem wsiadła ona. Auto ruszyło z właściwym sobie
grzechotem. Soames stojąc na progu podniósł rękę machając nią w kierunku czerwonej
twarzy guwernantki.
Usta jej drżały i miała wylękłą minę. Soames uśmiechnął się do niej
i wrócił do domu. Biedactwo! «
164
Pogłoski! Soames nigdy by nie przypuszczał, że ludzie mogą być tak głupi. Pogłoski o
bitwach morskich, pogłoski o szpiegach, pogłoski o Rosjanach. Spotkał się, na przykład, na
ulicy z nauczycielką szkoły wiejskiej.
— Słyszał pan, panie For syte, okropne nowiny? Soamesowi włosy zjeżyły się pod
kapeluszem.
— Nie, co takiego?
— Och, była straszliwa bitwa morska. Straciliśmy sześć okrętów wojennych. Czy tó nie
okropne?
Soames zacisnął pięści w kieszeniach.
— Kto to pani powiedział?
— Cała wioska o tym Tnówi. Sześć okrętów, toż to okropne!
— Ile stracili Niemcy?
— Dwanaście! Soames niemal skoczył.
— Dwanaście! A więc to koniec wojny! Uważa pani to za straszne? To najlepsza
wiadomość, jaka może być!
— Och! Ale sześć naszych okrętów, to okropne!
— Wojna to rzecz okropna — odparł Soames. — Ale jeśli to prawda... Pożegnał się
pośpiesznie i podążył na pocztę. Oczywiście nie była to
prawda. Nic nie było prawdą. Nawet jego własne podejrzenia. Ot, na przykład, ci' dwaj
barczyści mężczyźni w słomkowych kapeluszach, których spotkał na polnej dróżce. Idąc
stawiali nogi na zewnątrz, czego Anglicy nigdy nie robią. Niemcy, i w dodatku szpiedzy —
albo on nie jest sobą. Zwłaszcza że zaraz po południu jego telefon przestał funkcjonować. I,
oczywiście, okazało się, że są to dwaj Amerykanie, którzy spędzali wakacje w Pangbourne,
przewody zaś telefoniczne uszkodziła burza. Ale co miał człowiek myśleć, skoro w gazetach
roiło się od szpiegowskich historii, a nawet błyskawice pozostawały widocznie na żołdzie
niemieckiego wywiadu. A i lusterka w słońcu, i zapałki w ciemnościach były w oczywistym
porozumieniu z flotą niemiecką w Kanale Kilońskim czy też gdzie indziej.
Soames coraz to powtarzał: „Duby smalone. Wszystko to czysta tępota!" I sam po chwili
chwytał się na takiej tępocie. Albo te dwieście tysięcy żołnierzy rosyjskich, których wszyscy
widzieli jadących w pociągach. Były to po prostu pogłoski i prawdopodobnie wyssane z
palca. Ale jakże można w to nie uwierzyć, jeśli się wierzyć chciało! Władze zaś nic nie
mówiły — milczały jak ryby. Jak gdyby to był sposób postępowania z Anglikami! Prowadził
jedynie do wszelkiego rodzaju domysłów. A bitwa pod Mons! Nawet o armii nie
zakomunikowano nic ponadto, że sprawiła się bohatersko, że zabiła mnóstwo Niemców i
cofnęła się
165
w porządku, aby im zadać decydujący cios. To było prawie wszystko, co się słyszało, aż nagle
dowiedziano się, że nie wiadomo, czy Paryż może być ocalony, i że rząd francuski przeniósł
się pośpiesznie do Bordeaux. I przez cały czas nie było nic do roboty, tylko czytać gazety,
którym niepodobna wierzyć, i słuchać szelestu szydełka Anetki. Potem nadeszły wiadomości
o bitwie nad Marną i Soames mógł odetchnąć swobodniej.
Odetchnął swobodnie — zdawało mu się, że tygodnie całe nie potrafił tego zrobić. Mówiono,
że to początek końca i że alianci — przecież on sam też używał określenia „alianci", i czemuż
by nie? — będą niedługo w Niemczech. Soames tak bardzo pragnął w to uwierzyć, iż głośno
mówił, że nie wierzy ani jednemu słowu, podobnie jak przy pięknej pogodzie brał z sobą
parasol, bo wtedy był pewny. A potem — dalibóg! — zakopali się w rowach. Ten rodzaj
prowadzenia wojny, która miała trwać cztery lata, wzbudził w umyśle Soamesa umiarkowany
zachwyt. Ale w tej niezmienności sytuacji tkwiła pewna ulga po oszałamiającym ruchu Mons
i Marny. Soames czytywał w dalszym ciągu gazety, kiwał głową i kupował pożyczkę
wojenną. Siostrzeniec jego, Benedykt, został oficerem w armii dowodzonej przez Kitchenera,
syn Cecylii zaciągnął się również. Przypuszczalnie musieli to zrobić. Anetka powiedziała
kilkakrotnie, że chce pojechać do Francji i zostać sanitariuszką. Jeszcze jedna z jej fantazji.
Mogła tu zrobić o wiele więcej, oszczędzając i pracując szydełkiem.
Wkrótce potem Soames zawiózł Fleur do internatu w zachodniej Anglii — nie za wcześnie,
zeppeliny bowiem zaczęły niebawem działać. W stosunku do ich wyczynów Soames ujawnił
pewną wrodzoną przewrotność, chociaż bowiem dla zabezpieczenia swej córki umieścił ją w
oddalonej okolicy, to jednocześnie uważał, że ludzie robią zbyt wiele hałasu z powodu
nalotów. Udało mu się pewnego razu zobaczyć przez okno klubowe górnego piętra jeden z
zeppelinów w ogniu. Nic o tym nie powiedział i był rad potem — któryś z członków klubu
ujawnił przy sposobności swoje uczucia, a te wcale nie zasługiwały na uznanie. Była to
niewątpliwie ze strony zeppelina prowokacja, ale ostatecznie cała jego załoga spaliła się
żywcem. Na ogół biorąc, w miarę przeciągania się wojny rzeczywistość pozostawała przed
nim najskuteczniej ukryta, przyczyniał się do tego nie tylko rząd i gazety, ale i jego wiek, i
pewna przegroda, którą sam wzniósł dookoła siebie. Wojna była faktem, i po cóż robić z niej
coś więcej, niż tego wymagała konieczność? Jeśli się kiedyś skończy, to można będzie
ostatecznie dać folgę swym uczuciom.
I zawsze te działania morskie, udane lub nie udane wystąpienia floty, wpływały na niego
gwałtowniej niż wydarzenia na lądzie. Ze wszystkiego, co przyniosła początkowa faza wojny,
najboleśniej dotknęło go bodaj bombardowanie Scarborough. Był to jak gdyby wściekły cios
w okolicy serca. Duma jego krwawiła. Świadomość, że okręty nieprzyjacielskie mogły
podejść tak blisko, żeby obrzucić pociskami angiel-
166
w porządku, aby im zadać decydujący cios. To było prawie wszystko, co się słyszano, aż
nagle dowiedziano się, że nie wiadomo, czy Paryż może być ocalony, i że rząd francuski
przeniósł się pośpiesznie do Bordeaux. I przez cały czas nie było nic do roboty, tylko czytać
gazety, którym niepodobna wierzyć, i słuchać szelestu szydełka Anetki. Potem nadeszły
wiadomości o bitwie nad Marną i Soames mógł odetchnąć swobodniej.
Odetchnął swobodnie — zdawało mu się, że tygodnie całe nie potrafił tego zrobić. Mówiono,
że to początek końca i że alianci — przecież on sam też używał określenia „alianci", i czemuż
by nie? — będą niedługo w Niemczech. Soames tak bardzo pragnął w tó uwierzyć, iż głośno
mówił, że nie wierzy ani jednemu słowu, podobnie jak przy pięknej pogodzie brał z sobą
parasol, bp wtedy był pewny. A potem — dalibóg! — zakopali się w rowach. Ten rodzaj
prowadzenia wojny, która miała trwać cztery lata, wzbudził w umyśle Soamesa umiarkowany
zachwyt. Ale w tej niezmienności sytuacji tkwiła pewna ulga po oszałamiającym ruchu Mons
i Marny. Soames czytywał w dalszym ciągu gazety, kiwał głową i kupował pożyczkę
wojenną. Siostrzeniec jego, Benedykt, został oficerem w armii dowodzonej przez Kitchenera,
syn Cecylii zaciągnął się również. Przypuszczalnie musieli to zrobić. Anetka powiedziała
kilkakrotnie, że chce pojechać do Francji i zostać sanitariuszką. Jeszcze jedna z jej fantazji.
Mogła tu zrobić o wiele więcej, oszczędzając i pracując szydełkiem.
Wkrótce potem Soames zawiózł Fleur do internatu w zachodniej Anglii — nie za wcześnie,
zeppeliny bowiem zaczęły niebawem działać. W stosunku do ich wyczynów Soames ujawnił
pewną wrodzoną przewrotność, chociaż bowiem dla zabezpieczenia swej córki umieścił ją w
oddalonej okolicy, to jednocześnie uważał, że ludzie robią zbyt wiele hałasu z powodu
nalotów. Udało mu się pewnego razu zobaczyć przez okno klubowe górnego piętra jeden z
zeppelinów w ogniu. Nic o tym nie powiedział i był rad potem — któryś z członków klubu
ujawnił przy sposobności swoje uczucia, a te wcale nie zasługiwały na uznanie. Była to
niewątpliwie ze strony zeppelina prowokacja, ale ostatecznie cała jego załoga spaliła się
żywcem. Na ogół biorąc, w miarę przeciągania się wojny rzeczywistość pozostawała przed
nim najskuteczniej ukryta, przyczyniał się do tego nie tylko rząd i gazety, ale i jego wiek, i
pewna przegroda, którą sam wzniósł dookoła siebie. Wojna była faktem, i po cóż robić z niej
coś więcej, niż tego wymagała konieczność? Jeśli się kiedyś skończy, to można będzie
ostatecznie dać folgę swym uczuciom.
I zawsze te działania morskie, udane lub nie udane wystąpienia floty, wpływały na niego
gwałtowniej niż wydarzenia na lądzie. Ze wszystkiego, co przyniosła początkowa faza wojny,
'najboleśniej dotknęło go bodaj bombardowanie Scarborough. Był to jak gdyby wściekły cios
w okolicy serca. Duma jego krwawiła. Świadomość, że okręty nieprzyjacielskie mogły
podejść tak blisko, żeby obrzucić pociskami angiel-
166
skie domy, i nie uległy potem zatopieniu, była dlań wyjątkowo straszna. Co będzie dalej? Z
upragnieniem oczekiwał z dnia na dzień czegoś decydującego na morzu, jakiegoś znaku
brytyjskiej przewagi, jak gdyby duch ożywiający hymn Rządź, Brytanio wszedł mu w krew i
ciało. Zatopienie „Lusitanii" wstrząsnęło nim zrazu tak jak wszystkimi, ale słysząc
złorzeczenia pod adresem Ameryki za to, że natychmiast nie wypowiedziała wojny, uważał je
za przesadzone. Ameryka była daleko i mówić, że grozi jej niebezpieczeństwo, znaczyło to
samo, co mówić
0 spodziewanej klęsce Anglii. A mimo wrodzonego pesymizmu Soames nie potrafił jakoś
nigdy w to uwierzyć. Czuł przy tym głęboko, iż nie chce ratunku od Ameryki albo innego
mocarstwa. Ale to przekonanie łączyło się dziwnie z pewnością, że gdyby Anglia straciła tylu
zatopionych co Ameryka, to rzuciłaby się od razu w wir walki, i Soames przyznałby jej
całkowitą słuszność.
Na początku 1915 roku, wskutek braku sił pracowniczych, wprzągł się znów w jarzmo firmy
Cuthcott, Kingson i Forsyte. Pracował intensywniej niż kiedykolwiek. Wobec niepewności
przygniatającej cały naród, przypadki prawne, z jakimi miał do czynienia, wydawały mu się
często „małostkowe", ale zajmował się nimi sumiennie. Sprawy te pozwalały mu zapomnieć o
wojnie i zarazem więcej subskrybować na pożyczkę wojenną. Po drugiej bitwie pod Ypres
Soames ufundował ambulans polowy i ku swemu wielkiemu niezadowoleniu przeczytał w
pismach własne nazwisko. Kiedy w wagonie, jadąc do miasta lub wracając, słyszał starych
mądrali rozprawiających o prowadzeniu wojny, o charakterze Niemców, polityków,
Amerykanów oraz innych godnych potępienia ludzi, miał taką minę, jakby chciał kichnąć.
„Co wy o tym wszystkim wiecie — myślał sobie — takie paplanie to rzecz zgoła
nieangielska". Wiele w owym czasie było histerii i rzeczy nieangielskich. Gazety dopomagały
temu w słowach: „Internować Hunów", i innych „nakazach chwili", jak to teraz nazywano.
Jeśli kiedykolwiek należało zamknąć ludziom usta, to właśnie teraz. A tymczasem wszyscy
paplali i gadali jak nigdy.
Tak przeszły niemal dwa lata, aż wreszcie któregoś czerwcowego ranka Soames przeczytał w
gazecie pierwszy oficjalny raport o bitwie przy brzegach Jutlandii. Trzymając w ręku
dziennik w ten sposób, by nikt nie mógł go zobaczyć, zanim on sam podniesie się na duchu,
Soames wyszedł przez szklane drzwi salonu na wilgotny od rosy gazon i skierował się niby
ślepiec ku rzece. Poczuł się nagle słabo. Stojąc tak z odkrytą głową w słonecznym cieple,
pośród cichych drzew i wody, i świergotu ptaków, jak gdyby nic nie zaszło, próbował
zapanować nad sobą. Miał niemal uczucie panicznego strachu. Nareszcie prawdziwa bitwa
morska,
1 takie straty! W cieniu topoli odczytał raz jeszcze komunikat. Początek wiadomości
przejmował zgrozą, koniec był zadowalający! Czemuż nie odwrócili porządku i nie zaczęli od
tego, że Niemcy uciekli w popłochu?
167
Co też strzeliło władzom do głowy, żeby go przyprawiać o taki lęk? To było zwycięstwo,
nawet jeśli straciliśmy wszystkie okręty. Półgłówki! Żeby w ten sposób malować czarno! Czy
to nie jest cios w plecy? Prawdę mówiąc — tak, ale po co nabawiać ludzi śmiertelnego
strachu, skoro nie ma do tego najmniejszej potrzeby. Zacisnąwszy zęby Soames poszedł na
śniadanie.
— Mieliśmy wielką bitwę morską — rzekł do Anetki. — Straciliśmy sporo okrętów, ale
ostatecznie Niemcy uciekli. Nie zdziwiłoby mnie wcale, jeżeliby się więcej nie pokazali.
W ten sposób przez instynktowną przewrotność przepowiedział przyszłość.
Dalsze raporty tegoż dnia i nazajutrz potwierdziły jego niechęć do władz, które mu sprawiały
podobne cierpienia. Cóż tu się, u licha, dzieje? Ukrywano przed ludźmi różne rzeczy, a potem
kiedy przyszły naprawdę pomyślne nowiny, podawano je tak, jakby to była katastrofa.
Śmierć Kitchenera, która nastąpiła w kilka dni później, choć ostudziła nieco wzburzenie
Soamesa, nie wywarła jednak miażdżącego wrażenia. Kitchener uczynił bardzo wiele dla
kraju, wyglądał niby lew w ogrodzie zoologicznym, ale wśród powodzi światowych wydarzeń
nawet jego wielka postać wydawała się mała.
Pod koniec 1916 roku Soames miał ciekawe przeżycie osobiste, które pozostawiło po sobie
większe wrażenie, niżby przyznał, tak że nigdy nie wspominał o tym. Było to w pociągu
idącym do Londynu. Z pobudek patriotycznych podróżował w tym czasie trzecią klasą, tego
jednak ranka, ponieważ pociąg był pełny, wziął bilet pierwszej klasy, w której siedział młody
oficer, mający w siatce u góry rynsztunek polowy, i młoda przystojna kobieta z
zaczerwienionymi oczyma. Patrząc spoza gazety Soames mógł wywnioskować, że jeśli nie
byli małżeństwem, to powinni nim zostać, gdyż ustawicznie szukali swych rąk, oczu i ust. Na
postojach, kiedy musieli przerywać to zajęcie, Soames obserwował ich ukradkiem. Bladość i
rozpacz na twarzy oficera i spojrzenie zaczerwienionych oczu dziewczyny sprawiały
Soamesowi istotną przykrość. Groziła im rozłąka wraz ze wszystkimi jej tragicznymi
przeczuciami i głębokim bólem rozstań czasu wojny, taka, jaką przeżywały tysiące ludzi na
całym świecie! Ale była to pierwsza rozłąka widziana przez Soamesa z bliska i o wiele
boleśniejsza, niż to sobie wyobrażał. Przy wjeździe na stację Westbourne Park młodzi objęli
się rozpaczliwym uściskiem. Widocznie dziewczyna musiała tu wysiąść i była, zda się,
niezdolna do tego. Próbowała opanować łzy płynące jej po twarzy. Młody oficer otworzył
gwałtownie drzwi i niemal wypchnął ją z wagonu. Twarz dziewczyny, stojącej na peronie,
była tak głęboko nieszczęśliwa, że Soamesowi ścisnęło się serce. Pociąg ruszył i młody oficer
cofnął się z jękiem w róg wagonu. Soames zapatrzył się w okno. Jeszcze w ciągu całej minuty
po zatrzymaniu się pociągu na stacji Paddington spoglądał na pusty wagon
168
stojący na sąsiednim torze. Wreszcie, chwyciwszy parasol, wyszedł ostatni z przedziału i
znalazłszy taksówkę rzucił szoferowi ponuro: „Poultry!" Był ponury przez cały dzień. Na
całym świecie tak się właśnie działo — szpetna historia! A jednak ludzie byli teraz, zda się,
więcej zajęci racjami cukru i masła niż samą wojną. Naloty, zatopione okręty i zdobywanie
żywności — to było wszystko, o czym ludzie myśleli, i jeszcze, oczywiście, tańce w nocnych
klubach i malowanie się. Przez całe swoje życie nie widział tylu uszminkowanych twarzy co
teraz. Kiedy wracał późno z biura i przechodził przez Strand, wszystkie spotkane kobiety
wyglądały jak ulicznice, które widywał za młodych lat. Róż i puder, a obok khaki!
Tak minął rok 1917 i Fleur wyrosła na dużą dziewczynkę. Miał o niej dobre wiadomości —
była zdolna do nauki i do sportów. Zawsze to pociecha. Tam, w zachodniej Anglii, gdzie
znajdował się jej internat, mało słyszano o wojnie i mało jej widziano. A podczas ferii
zatrzymywał córkę jak najwięcej w domu. Niewiele było oznak wojny w Mapledur-ham, choć
ludzi w khaki spotykano na każdym kroku. Kiedy ogłoszono powszechny pobór, Soames
potrząsnął głową. Nie rozumiał, czego znów chce prasa. To była rzecz nie angielska. Ale po
wprowadzeniu poboru uważał, że jest jedynie słuszny. Mimo tego nie pochwalał nigdy
sposobu, w jaki terroryzowano pacyfistów z przekonania. Oczywiście, nie sympatyzował z
ich poglądami, ale oburzała go myśl, iż w takich czasach prześladowano jego współobywateli.
Prócz tego cały wrodzony mu indywidualizm buntował się skrycie przeciwko metodom
traktowania ludzi jak niewolników, co stało się codzienną procedurą w tych obrzydliwych
czasach. W pierwszym roku wojny stracił dwóch ogrodników, a teraz zabierano mu dwóch
innych, pozostawiając go jedynie z jakimś staruszkiem i chłopcem, tak że sani nieraz brał
szpadel do ręki i pełł chwasty, podczas gdy Anetka tępiła robactwo za pomocą jakiegoś
francuskiego środka. W domu miał zawsze tylko żeńską służbę, tak że nie mogli mu zabrać
kamerdynera, którego nie było — i to stanowiło pewną pociechę. Ale gdyby miał auto,
zostałby bez szofera. Czuł, że byłby zniósł utratę służby spokojnie, gdyby poszli z własnej
woli, ale on nie przynagliłby ich nigdy do pójścia. Powstrzymałaby go od tego tajemna wiara
w świętość osobistych uczuć, nawet jeśli chodziło o ojczyznę. Sądził, że ludzie mają prawo
zachować własne poglądy na sprawy. Gdyby on miał poniżej czterdziestki, poszedłby
zapewne, choć sama myśl o tym budziła w nim bolesne uczucie w okolicach żeber, tak
surowe, brutalne i puste wydawało mu się całe to rzemiosło wojenne. Ale nie namawiałby
innych do zaciągania się. Tego rodzaju delikatne uczucia osamotniły go bardziej jeszcze w
City, w klubie i w pociągu, gdzie większość ludzi była, rzekłbyś, gotowa wydawać rozkazy
innym. Soames czuł się niemal zawstydzony swoją delikatnością — niepodobna prowadzić
wojny nie wydając ludziom rozkazów. Próbował więc tak postępować, aby nikt nie
169
mógł domyślić się tej słabości. Ale przy jakiejś okazji doszło do ostrego przemówienia się z
kuzynem Jerzym Forsyte'em w jego klubie. Jerzy, o rok tylko młodszy od Soamesa, udał się
do Hampshire, aby tam zlustrować rekrutów. Weekendy natomiast spędzał w mieście, w celu,
jak mówił, „rozkoszowania się nalotami". Soames podejrzewał go, że rozkoszuje się prócz
tego czymś innym jeszcze. Którejś soboty po południu Soames zauważył Jerzego siedzącego
w wykuszu klubu, odpowiedział przechodząc na jego ukłon. Jerzy zaprosił go do stołu.
— Wypijesz kieliszek? — zapytał. — Nie? Może herbaty? Możesz dostać mój cukier.
Jego drwiące oczy o ciężkich powiekach ogarnęły Soamesa od stóp do głów.
— Jesteś chudy jak deska — rzekł. — Co ty robisz, produkujesz ' żołnierzy dla ojczyzny?
Warga Soamesa uniosła się w górę.
— To nie jest dowcipne — odparł podrażniony. — A ty co robisz?
— Szykuję żołnierzy na śmierć. Ty też powinieneś się tym zająć. Młodzieniaszków trzeba
teraz popędzać.
— Dziękuję — rzekł Soames. — To mnie nie pociąga. Jerzy uśmiechnął się ironicznie.
— Zbyt wybredny?
— Jeśli chcesz.
— Czym jesteś właściwie zajęty?
— Swymi własnymi sprawami — rzekł Soames.
— Spisywaniem testamentów, hm?
Soames odstawił filiżankę i wziął kapelusz. Nigdy nie czuł do Jerzego większej antypatii niż
w tej chwili.
— Nie trzeba się tak zaraz unosić — rzekł Jerzy. — Ktoś musi przecież pisać testamenty.
Mógłbyś również sporządzić i mój: równy podział między Rogera, Eustachego i Franciszkę.
Ty i Eustachy będziecie Wykonawcami mojej woli. Przyjedź do mnie wieczorem podczas
nalotu. Czytałeś, że zginął syn Johna Haymana? Podobno Hunowie przygotowują na wiosnę
wielki atak.
Soames wzruszył ramionami.
— Bądź zdrów — rzekł. — Przyślę ci szkic twojego testamentu.
— Zrób to krótko — odparł Jerzy. — I każ mnie spalić. Nie będzie kości na żądanie.
Soames skinął głową i oddalił się.
Wielki atak! Czyż nie zmęczą się nigdy tym robieniem jatek ze świata? Nieraz próbował się
przychylić do stanowiska Lansdowne'a, ale zawsze jego na wskroś buldogowata natura
opierała się temu z pomrukiem. Koniec, który nie był końcem — po tym wszystkim to nie jest
rozwiązanie! Wytrwać aż do... Nigdy, nawet w najgorszych chwilach nie potrafił uwierzyć,
aby Anglia mogła być pobita.
170
mógł domyślić się tej słabości. Ale przy jakiejś okazji doszło do ostrego przemówienia się z
kuzynem Jerzym Forsyte'em w jego klubie. Jerzy, o rok tylko młodszy od Soamesa, udał się
do Hampshire, aby tam zlustrować rekrutów. Weekendy natomiast spędzał w mieście, w celu,
jak mówił, „rozkoszowania się nalotami". Soames podejrzewał go, że rozkoszuje się prócz
tego czymś innym jeszcze. Którejś soboty po południu Soames zauważył Jerzego siedzącego
w wykuszu klubu, odpowiedział przechodząc na jego ukłon. Jerzy zaprosił go do stołu.
— Wypijesz kieliszek? — zapytał. — Nie? Może herbaty? Możesz dostać mój cukier.
Jego drwiące oczy o ciężkich powiekach ogarnęły Soamesa od stóp do głów.
— Jesteś chudy jak deska — rzekł. — Co ty robisz, produkujesz 1 żołnierzy dla ojczyzny?
Warga Soamesa uniosła się w górę.
— To nie jest dowcipne — odparł podrażniony. — A ty co robisz?
— Szykuję żołnierzy na śmierć. Ty też powinieneś się tym zająć. Młodzieniaszków trzeba
teraz popędzać.
— Dziękuję — rzekł Soames. — To mnie nie pociąga. Jerzy uśmiechnął się ironicznie.
— Zbyt wybredny?
— Jeśli chcesz.
— Czym jesteś właściwie zajęty?
— Swymi własnymi sprawami — rzekł Soames.
— Spisywaniem testamentów, hm?
Soames odstawił filiżankę i wziął kapelusz. Nigdy nie czuł do Jerzego większej antypatii niż
w tej chwili.
— Nie trzeba się tak zaraz unosić — rzekł Jerzy. — Ktoś musi przecież pisać testamenty.
Mógłbyś również sporządzić i mój: równy podział między Rogera, Eustachego i Franciszkę.
Ty i Eustachy będziecie Wykonawcami mojej woli. Przyjedź do mnie wieczorem podczas
nalotu. Czytałeś, że zginął syn Johna Haymana? Podobno Hunowie przygotowują na wiosnę
wielki atak.
Soames wzruszył ramionami.
— Bądź zdrów — rzekł. — Przyślę ci szkic twojego testamentu.
— Zrób to krótko — odparł Jerzy. — I każ mnie spalić. Nie będzie kości na żądanie.
Soames skinął głową i oddalił się.
Wielki atak! Czyż nie zmęczą się nigdy tym robieniem jatek ze świata? Nieraz próbował się
przychylić do stanowiska Lansdowne'a, ale zawsze jego na wskroś buldogowata natura
opierała się temu z pomrukiem. Koniec, który nie był końcem — po tym wszystkim to nie jest
rozwiązanie! Wytrwać aż do... Nigdy, nawet w najgorszych chwilach nie potrafił uwierzyć,
aby Anglia mogła być pobita.
170
W marcu 1918 roku Soames chorował w Mapledurham, przeziębiwszy się silnie, i ledwie
wstał z łóżka, kiedy się rozpoczął wielki atak niemiecki. A nadszedł tak niespodziewanie, że
wstrząsnął nim do samej głębi, wywołując zwykłe pragnienie ucieczki od ludzi. Soames
skierował się z wolna na gromadzką łąkę, usiadł na swym płaszczu pod krzakiem janowca.
Wokół panowała cisza i pachniało wiosną. Śpiewał skowronek. A tam Niemcy parli naprzód!
Z głębi jego istoty wydobywało się coś w rodzaju modlitwy, kiedy tak siedział w ciszy
ciepłego dnia. Słyszał tyle razy, że .jesteśmy na to przygotowani", a teraz, jak się zdaje, było
na odwrót. Zawsze to samo! Zbyt pewni siebie! Siedział nasłuchując, jak gdyby można było
usłyszeć daleką kanonadę. Dozorca śluzy usłyszał ją podobno raz. Właśnie! Nie mógł! A
może słyszał? Czy to nie?... Absurd! Soames położył się na wznak, przykładając ucho do
ziemi, ale pochwyciło ono delikatny poszum wiatru i bzykanie dzikiej pszczoły pośród
kwitnącego janowca. Przyjemniejsze dźwięki niż grzmot dział. Teraz uszu jego doszedł
pierwszy odgłos dzwonu z wiejskiego kościoła. Tam ludzie wnet obsiada ławki, uklękną i
zaczną myśleć o niemieckim ataku, i wcale go nie zdziwi, jeśli proboszcz zaintonuje specjalne
modły na intencję klęski Niemców. Tak, zgładzić lub być zgładzonym — wszystko właściwie
sprowadza się do tego! Zabawna historia — życie żywi się życiem albo raczej śmiercią
innych. Według najnowszych badań cała materia jest ograniczona i każdy twór żywi się
innym tworem lub przynajmniej jego elementami. Ziemia też jest rozpadłym tworem, z
którego powstają nowe twory, człowiek spożywa je, potem sam ulega rozpadowi powodując
powstanie nowych tworów, spożywanych następnie przez kogoś, i tak w kółko. Pomimo tej
ofensywy niemieckiej Soames nie mógł oprzeć się radości życia po dwutygodniowym
zamknięciu w domu. Również i jego węch, skazany przez tak długi czas wyłącznie na zapach
wody kolońskiej, był tego ranka szczególnie wrażliwy — mógł wąchać j ano wiec o zapachu
subtelniejszym od wielu innych. „Janowca woń przynosi wiatr z odległych wzgórz" — gdzieś
to wyczytał. I pomyśleć, że tam jego współobywatele walczą i umierają miażdżeni na atomy
— młodzi chłopcy z jego biura; z jego ogrodu, ze wszystkich biur i ogrodów Anglii — by
ocalić Anglię, ocalić świat, jak powiadają, ale to są koszałki-opałki! A kto wie, może po tych
czteroletnich straszliwych zmaganiach nie ocalą Anglii? Podkurczywszy pod siebie cienkie
nogi Soames patrzył w stronę rzeki, gdzie stał jego dom. Tak, ocalają, choćby to miało
oznaczać cofnięcie granicy wieku rezerwy o dziesięć lat albo w ogóle zniesienie tej granicy!
Anglia pod obcym panowaniem? Nigdy! Pogrzebał trochę ręką, wziął garstkę ziemi i podniósł
machinalnie do nosa. Pachniała tak, jak właśnie pachnieć powinna — ziemią, i obudziła w
Soamesie szczególne, swoiste wrażenie. Angielska ziemia! Hm! Ziemia pozostaje ziemią —
w Anglii czy w Timbuktu! Zabawne to — dać życie za to, co miało zupełnie taki sam zapach
jak jego pieczarkarnia. Nadaje się
171
czemuś nazwę i umiera się za to! Oto śpiewa skowronek — prawdziwie angielski ptak,
wesoły i beztroski, wywodzący trele bez żadnej świadomości i troski o cokolwiek. Umilkły
dzwony wzywające na modlitwę. Jeżeli ludzie sądzą, że Pan Bóg szczególnie interesuje się
Anglią, to się bardzo mylą! Bóg nie zrobi dla nich nic! Ludzie muszą sobie sami pomagać, a
jeśli tego nie czynią, to czeka ich śmierć! Choćby i te łodzie podwodne. Zdać się na Pana
Boga i czekać, co z tego wyniknie? No, to nim się człowiek obejrzy — umrze z głodu!
Ciepłe powietrze i ukośnie padające promienie słoneczne łagodnie grzały blade wskutek
długiego leżenia policzki Soamesa. Ale tam! Kiedy wojna się skończy, on tu przyjdzie znów
zobaczyć, jak się będzie czuł, kiedy nic człowieka nie gniecie pod piątym żebrem. Ładny
kawał gruntu — wysoko położony i otwarty. A teraz musi już iść do domu, a tam dadzą mu
bulion z kury i usłyszy uwagę Anetki, że Anglicy nigdy nie patrzą dalej swego nosa — co
było rzeczywiście prawdą — a on jej powie, że wcale tak nie jest. Ciężko bardzo, kiedy się
wyczekuje wiadomości jak on. Soames wstał. Dwunasta! Modlitwy skończone, rozpoczęło
się kazanie. Żal mu było tego pastora — z pewnością prawi o Filistynach! Oślich łbów jest
rzeczywiście dużo, ale nie ma nigdzie Soamesa. Janowiec tego roku zakwitł wcześnie i
pięknie. Jak to mówią: kiedy janowiec przekwitnie — nie wypada się całować. Zastanawiał
się, co by tak powinno przekwitnąć, żeby nie wypadało się zabijać? Przeleciał sokół! Soames
stanął i patrzył, jak ptak szybuje w powietrzu, a potem kołuje bokiem i wreszcie zawisa, zda
się, w powietrzu niecąc czerwone blaski. W bladym świetle słonecznym Soames poszedł z
wolna wzdłuż rzeki do domu.
Nadszedł lipiec. Ofensywa niemiecka dawno się już załamała, odbudowano fronty,
Amerykanie przybyli tłumnie. Foch objął naczelne dowództwo. Może było to konieczne,
Soames sam dobrze nie wiedział, ale nieumiarkowane zadowolenie Anetki nie sprawiało mu
przyjemności i — o ile się orientował — końca zgoła nie było widać. Pewnego dnia zwrócił
się do Winifredy ze słowami, które zmieniły decydująco losy świata.
— Nigdy nie wygramy — rzekł. — Straciłem już wszelką nadzieję. Żołnierze są dobrzy, ale...
wodzowie! Nie ma wśród nich ani jednego, straciłem już wszelką nadzieję!
Nikt jeszcze nie słyszał go tak mówiącego, nigdy też nie wygłosił takiego wyroku. Nazajutrz
poranne dzienniki radośnie obwieściły, że zatrzymano niemiecką ofensywę przeciwko
Francuzom i że Francuzi wraz z Amerykanami przerwali nieprzyjacielski front. Od tego dnia
alianci, jak ich Soames ciągle nazywał, nie cofali się już więcej.
172
Ludzie interesujący się tymi kwestiami będą może rozważali pytanie, czy Soames —
podobnie jak wiele innych osób — wygrał rzeczywiście wojnę, czy też dzięki ukrytej
wrażliwości odczuł on,, wcześniej niż gazety, znaczenie wypadków i natychmiast tłumaczył
je na opak, jak przystało na przekornego indywidualistę? Cokolwiek jest prawdą, Soames
odczuł nadzwyczajną ulgę widząc, że wypadki przeczą jego zdaniu. Po raz pierwszy od trzech
lat spędził popołudnie niedzielne w swej galerii obrazów. Francuzi szli naprzód. Anglicy
czekali tylko, aby pójść naprzód, Amerykanie dobrze się sprawiali, skończyły się naloty,
łodzie podwodne unicestwione. A wszystko to wydarzyło się, rzekłbyś, w ciągu dwóch dni.
Kiedy Soames stał przed obrazem Goyi i oglądał reprodukcje fotograficzne malowideł z
Prado, przyszła mu do głowy pewna myśl. Na płótnie Goi La Vendimia dziewczyna z
koszykiem na głowie przypominała mu Fleur. Podobieństwo było niezaprzeczone. Po
skończonej wojnie poleci jakiemuś artyście wykonać kopię tej dziewczyny — o ile sobie
przypomina, koloryt był bardzo miły. To mu będzie przypominało przyjemne rzeczy: córkę
oraz zwiedzane przez niego Prado, zanim kupił od lorda Burlingforda „Goyę" w roku 1910.
Od lat już nie miał myśli nie zmąconych wojną — było to niemal błogosławieństwo
oznaczające powrót do życia oderwanego od walki i mordów, powrót do Dumetriusa. I
zadzwoniwszy kazał przynieść lampkę wina. Wypił trochę tylko, ale miał wrażenie, że żyje
niemal w epoce wiktoriańskiej. Co też robili podczas lat wojny Jolyon i Irena? Czy również
niepokoili się i schudli jak on? Przypuszczalnie! Ich syn będzie, o ile się nie myli, w roku
przyszłym w wieku poborowym. Po tysiąc razy rad był, że Fleur sprawiła mu zawód i jest
dziewczyną. Był to, na ogół, najszczęśliwszy dzień, jaki przeżył od dnia, kiedy kupił Jamesa
Marisa w lipcu 1914 roku...
Teraz Soames zaczął z wolna przybierać na wadze, bo choć bitwy trwały dalej, ciężkie i
krwawe, jednak wojna toczyła się już we właściwym kierunku, o czym zwątpił w ostatniej
chwili. Nieprzyjaciel cofał się. Bułgarzy, Turcy, również i Austriacy mieli, jak mówiono,
odpaść. A przez cały czas Amerykanie przybywali masowo. Soames spotykał oficerów
amerykańskich w Londynie jadąc do City i wracając do domu. Nosili mundury koloru khaki i
wysokie kołnierze, a nieraz i binokle. Musieli się czuć niezbyt wygodnie, mieli jednak dobry
humor i wszystko, co można nabyć za pieniądze — a to była rzecz ważna. Soames często
myślał, co też on zrobi, kiedy się skończy wojna. Jedni prawdopodobnie się upiją, inni
potracą głowy i zapewne też — kapelusze. Ale on nie widział odpowiedniego sposobu
wyrażenia swych uczuć. Myślał o wyjeździe do Brighton i o łowieniu ryb z łódki. Myślał też,
żeby odwiedzić Fleur i następnie wrócić do domu. Albo też stanie w tłumie na wprost
Downing Street jak wówczas, kiedy wojna się rozpoczęła. Nic z tego nie zadowalało go.
Właśnie Austriacy przestali się bić. Jakoś nie myślał nigdy, że Anglia jest w stanie wojny z
Austrią — mili ludzie, choć
173
mają za dużo arcyksiążąt. A teraz, kiedy ich pobito, arcyksiążęta zaś zostali wypędzeni,
niemal było mu ich żal. Mówiono, że końca wojny należy oczekiwać lada dzień. Soames nie
był taki pewny. Niemcy zawsze mieli coś jeszcze w zanadrzu. Okazali się nadzwyczaj
waleczni, nie ma co mówić, w gruncie rzeczy może nazbyt waleczni. Nie zdziwiłby się,
gdyby tak w ostatniej chwili usiłowali zniszczyć Londyn. Powodowany nieświadomą
przewrotnością, Soames zamieszkał u Winifredy przy Green Street. Dziewiątego listopada
przypadały jego sześćdziesiąte czwarte urodziny — na szczęście nikt o tym nie pamiętał.
Nigdy nie znosił otrzymywania życzeń wszelkiej pomyślności oraz upominków — co za
niedorzeczność! Wszyscy byli pewni, że już nastąpił koniec. Ale Soames powiedział:
„Wspomnicie moje słowa, oni jeszcze na ostatek wykonają olbrzymi nalot". Opracowywano
warunki zawieszenia broni i mówiono powszechnie, że podpisanie ich nastąpi każdej chwili.
Soames potrząsał głową. W tym stanie niezdecydowania nie udał się jedenastego listopada do
City i siedział właśnie w jadalni przy Green Street, kiedy rozległy się syreny alarmowe
obwieszczające nalot. Czyż on tego nie mówił? Teraz minie kwadrans, zanim rozpocznie się
nalot. Trzeba wysunąć nos i zobaczyć, co się dzieje. Ulica była pusta, tylko jakaś stara kobieta
— zapewne wyrobnica — stała ze ścierką w ręku na progu sąsiedniego domu. Soamesa
uderzył wyraz jej twarzy. Gościł tam uśmiech, jaki poeci nazywają ekstatycznym. Skinęła w
jego stronę ścierką, a potem — rzecz szczególna — otarła sobie nią oczy. Od strony Park
Lane rozległy się dźwięki, radosne fale okrzyków. Soames ujrzał wybiegających z domów
ludzi. Jakiś człowiek rzucił na chodnik kapelusz i zaczął po nim tańczyć. To nie mógł być
nalot, nikt by tak nie postępował. Jak to? No, oczywiście, to było zawieszenie broni!
Nareszcie! I drżąc na całym ciele, Soames wyszeptał cicho: „Bogu dzięki!" Przez chwilę
pragnął pobiec na Park Lane, skąd dochodziły radosne okrzyki, ale nagle wydało mu się to
zbyt wulgarne. Wrócił do domu zatrzaskując drzwi. Znalazłszy się w jadalni usiadł w fotelu i
odwrócił się tyłem do tego wszystkiego. Siedział tak bez ruchu, tylko dyszał ciężko, jak
gdyby dopiero co biegł. Usta drżały mu wciąż. Dziwne! I nagle — nigdy w życiu nie zdradził
się z tym — łzy ' spłynęły mu z oczu i spadły na sztywny kołnierzyk. Nie sądził, że potrafi
płakać, i pozwolił im płynąć. Ta długa, długa wojna skończyła się. Koniec! Po czym widząc,
że jeśli nie będzie uważał, wypadnie mu zmienić kołnierzyk, wyjął z kieszeni chustkę. To
przyznanie się do wzruszenia podziałało jak zaklęcie. Łzy wyschły i otarłszy dokładnie ich
ślady Soames przechylił się w tył przymykając oczy. Przez dłuższy Czas trwał w tej pozie, jak
gdyby odpoczywał po całodziennej pracy. Dźwięki dzwonów i odgłosy radości wdzierały się
do zamkniętego pokoju, ale Soames siedział samotny i drżący z głową opuszczoną na piersi.
Wstał wreszcie i zbliżywszy się do kredensu nalał sobie kieliszek
174
mają za dużo arcyksiążąt. A teraz, kiedy ich pobito, arcyksiążęta zaś zostali wypędzeni,
niemal było mu ich żal. Mówiono, że końca wojny należy oczekiwać lada dzień. Soames nie
był taki pewny. Niemcy zawsze mieli coś jeszcze w zanadrzu. Okazali się nadzwyczaj
waleczni, nie ma co mówić, w gruncie rzeczy może nazbyt waleczni. Nie zdziwiłby się,
gdyby tak w ostatniej chwili usiłowali zniszczyć Londyn. Powodowany nieświadomą
przewrotnością, Soames zamieszkał u Winifredy przy Green Street. Dziewiątego listopada
przypadały jego sześćdziesiąte czwarte urodziny — na szczęście nikt o tym nie pamiętał.
Nigdy nie znosił otrzymywania życzeń wszelkiej pomyślności oraz upominków — co za
niedorzeczność! Wszyscy byli pewni, że już nastąpił koniec. Ale Soames powiedział:
„Wspomnicie moje słowa, oni jeszcze na ostatek wykonają olbrzymi nalot". Opracowywano
warunki zawieszenia broni i mówiono powszechnie, że podpisanie ich nastąpi każdej chwili.
Soames potrząsał głową. W tym stanie niezdecydowania nie udał się jedenastego listopada do
City i siedział właśnie w jadalni przy Green Street, kiedy rozległy się syreny alarmowe
obwieszczające nalot. Czyż on tego nie mówił? Teraz minie kwadrans, zanim rozpocznie się
nalot. Trzeba wysunąć nos i zobaczyć, co się dzieje. Ulica była pusta, tylko jakaś stara kobieta
— zapewne wyrobnica — stała ze ścierką w ręku na progu sąsiedniego domu. Soamesa
uderzył wyraz jej twarzy. Gościł tam uśmiech, jaki poeci nazywają ekstatycznym. Skinęła w
jego stronę ścierką, a potem — rzecz szczególna — otarła sobie nią oczy. Od strony Park
Lane rozległy się dźwięki, radosne fale okrzyków. Soames ujrzał wybiegających z domów
ludzi. Jakiś człowiek rzucił na chodnik kapelusz i zaczął po nim tańczyć. To nie mógł być
nalot, nikt by tak nie postępował. Jak to? No, oczywiście, to było zawieszenie broni!
Nareszcie! I drżąc na całym ciele, Soames wyszeptał cicho: „Bogu dzięki!" Przez chwilę
pragnął pobiec na Park Lane, skąd dochodziły radosne okrzyki, ale nagle wydało mu się to
zbyt wulgarne. Wrócił do domu zatrzaskując drzwi. Znalazłszy się w jadalni usiadł w fotelu i
odwrócił się tyłem do tego wszystkiego. Siedział tak bez ruchu, tylko dyszał ciężko, jak
gdyby dopiero co biegł. Usta drżały mu wciąż. Dziwne! I nagle — nigdy w życiu nie zdradził
się z tym — łzy spłynęły mu z oczu i spadły na sztywny kołnierzyk. Nie sądził, że potrafi
płakać, i pozwolił im płynąć. Ta długa, długa Wojna skończyła się. Koniec! Po czym widząc,
że jeśli nie będzie uważał, wypadnie mu zmienić kołnierzyk, wyjął z kieszeni chustkę. To
przyznanie się do wzruszenia podziałało jak zaklęcie. Łzy wyschły i otarłszy dokładnie ich
ślady Soames przechylił się w tył przymykając oczy. Przez dłuższy czas trwał w tej pozie, jak
gdyby odpoczywał po całodziennej pracy. Dźwięki dzwonów i odgłosy radości wdzierały się
do zamkniętego pokoju, ale Soames siedział samotny i drżący z głową opuszczoną na piersi.
Wstał wreszcie i zbliżywszy się do kredensu nalał sobie kieliszek
174
starego, ojcowskiego, ciemnego sherry. Po czym wziąwszy płaszcz i parasol wyszedł, sam nie
wiedział, dokąd i po co.
Kierował się przez spokojne ulioe w stronę Piccadllly. Kiedy mijał ludzi, ci uśmiechali się
doń. Nie było mu to przyjemne, musiał bowiem odpowiadać uśmiechem. Niektórzy rzucali w
przejściu jakieś uwagi
— rozmawiali z sobą, z Panem Bogiem albo mówili w próżnię. Co jakiś czas ktoś zaczynał
biec. Doszedł do Piccadilly i tu mu się nie podobało. Pełno było ciężarówek i omnibusów
zatłoczonych ludźmi, którzy wznosili okrzyki i zachowywali się niepoczytalnie. Minąwszy
możliwie najspieszniej tę ciżbę, Soames przeszedł przez Green Park, zostawiając za sobą
tłumy przed pałacem Buckinghamskim. Dobrnął do Westmins-teru i do gmachu parlamentu.
Tłumy, wszędzie tłumy! Skręciwszy w bok szedł bulwarami wzdłuż rzeki — sam nie
wiedział, dokąd i po co. Od Blackfriars skierował się ku City i dotarł do Ludgate Hill. I nagle
zrozumiał, dokąd szedł — do kościoła św. Pawła. Tłum wznosił się gigantyczną masą na tle
szarego, listopadowego nieba, wyniosły ponad masą chorągwi i ludzi, milczący pośród
wrzawy okrzyków i dzwonów. Soames wszedł po schodach i znalazł się wewnątrz. Nie był tu
od początku wojny, a i teraz nie przybył, by obcować z Bogiem. Przyszedł, bo kościół był
wielki i stary, i pusty, i angielski oraz dlatego, że budził w nim wspomnienia.
Przemierzywszy nawę spojrzał w górę na sklepienie kopuły. Krzysztof Wren!1 Dobre, stare
nazwisko angielskie. Dobre, stare angielskie kamienie i kości! Skończyła się groza
gwałtownej śmierci, skończyły bomby i zatapianie okrętów, skończyło się wyciąganie
nieszczęsnej młodzieży z domu na pewną zagładę. Pokój! Soames stał wsparłszy obie ręce na
parasolu, a jego lewe kolano zgięło się lekko, jak gdyby w pozycji „spocznij". Blada,
wzniesiona w górę, zamknięta w sobie twarz miała wyraz ironicznego zamyślenia. Rzeki krwi
i łez! Po co? Wzrok jego padł na coś jaskrawego. Sztandary! Nawet tu nie mogą się bez nich
obejść! Sztandar! Straszliwa rzecz — wzniosła i straszliwa
— Sztandar!
Architekt, twórca kościoła św. Pawła w Londynie.
SPIS TREŚCI
Przedmowa........... 5
Sprzączki „Superior Dosseta" (1821—1863) ... 7
Klepsydra czasu (1821—1863) ...... 16
Mała przejażdżka Estery (1845)...... 23
Tymoteusz w opałach (1851)....... 30
Konkury o ciotkę Julę (1855)...... 40
Mikołaj — król (1864)........ 47
Przykra historia (1867) ........ 56
Bunt w domu Rogera (1870) ...... 67
Pierwsze kulawe kaczątko June (1876) .... 75
Pies w domu Tymoteusza (1878)..... 82
Letni szał (1880)......... 97
Hondekoeter (1880)........ 101
Krzyk pawia (1883)......... HO
Cudzoziemski żebrak Franciszki (1888) . . . . 114
„Czwórkowy Forsyte" (1890)...... 125
Wady Tweetymana (1895) ....... 132
„Bracia syjamscy" (1900)....... 139
Forsyte wchodzi w lud (1917).....'.145
Soames i Sztandar (1914—1918)..... 153