Gwiezdne Wojny 035 Próba Jedi

background image
background image

Wojny Klonów

PRÓBA JEDI

DAVID SHERMAN, DAN CRAGG

Przekład

ALEKSANDRA JAGIEŁOWICZ

Tytuł oryginału JEDI TRIAL

Redaktor serii ZBIGNIEW FONIAK

Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta

KAMILA GONTARZ

ANNA MATYSIAK

Ilustracja na okładce STEVEN D. ANDERSON

Skład

WYDAWNICTWO AMBER

Copyright © 2004 by Lucasfilm, Ltd. & TM.

All rights reserved.

For the Polish translation

Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-2059-9

background image

P R O L O G


- Obi-Wan! - zawołał Anakin Skywalker, kiedy pojawił się przed nim holograficzny obraz rycerza Jedi Obi-

Wana Kenobiego. Do tej pory chłopiec nerwowo krążył po swojej kwaterze, chmurnie dumając nad tym, dlaczego
nieustannie jest pomijany w Próbach Jedi i pozbawiany jedynej szansy, aby udowodnić, że jest prawdziwym
rycerzem Jedi.

Widok nauczyciela znacznie poprawił mu humor.
- Witaj, Anakinie - odezwał się Obi-Wan z uśmiechem. - Jak się urządziłeś?
Anakin wzruszył ramionami.
- Chyba w porządku.
Uśmiech Obi-Wana zbladł nieco. Wrócili na Coruscant zaledwie dwa standardowe dni temu, ale mistrz

doskonale wiedział, jak trudne wydają się Anakinowi te dwa dni bezczynności. Wiedział, że padawan nie będzie
zachwycony wiadomościami, które miał mu przekazać.

- Właśnie wróciłem ze spotkania z Radą Jedi - rzekł.
Oczy Anakina zabłysły: spotkanie z Radą Jedi oznaczało zwykle nową misję.
- Mam zadanie...
- Już? - przerwał mu podniecony Anakin. - Jeszcze nie zdaliśmy raportu z ostatniej misji! To chyba coś bardzo

ważnego. - Odwrócił się i zaczął zbierać sprzęt i ubrania.

- Anakinie...
- Ledwie zacząłem się rozpakowywać... mogę się z tobą spotkać za godzinę w porcie.
- Anakinie! - spróbował znowu Obi-Wan. - Anakin! Anakin nawet się nie odwrócił.
- To gdzie się spotkamy?
- Anakin!
Obi-Wan wreszcie zdołał ściągnąć na siebie uwagę młodego Skywalkera, który spojrzał na niego zaskoczony

ostrym tonem mistrza.

- Mistrzu?
- Wybacz, że krzyknąłem, ale mnie nie słuchałeś.
- Słucham, mistrzu. - Anakin musiał użyć całego swojego opanowania, żeby stać spokojnie i czekać.
- To ja mam misję, Anakinie. Nie my. Rada Jedi wysyła tylko mnie. To krótkie zadanie, niebawem wrócę.
Anakin starał się opanować grymas rozczarowania.
- A co ja mam robić w tym czasie? - zapytał, wyraźnie nie mogąc się powstrzymać.
- Po pierwsze, zdasz sprawę z naszej ostatniej misji. - Obi-Wan westchnął. - Powierzam ci to zadanie. Kiedy

wrócę, zasugeruję Radzie, że jesteś już gotów do rozpoczęcia prób.

- Chcesz powiedzieć, że zrobisz to znowu?
Obi-Wan pokręcił głową.
- Dotąd nie było ani czasu, ani sensu. Ale skoro tylko wrócę, to sam dopilnuję, żeby znalazł się czas... i żeby

Rada mnie wysłuchała.

- Dlaczego mieliby cię wysłuchać, skoro do tej pory nie chcieli?
- Dlatego, że kiedy mnie nie będzie, ty postarasz się być wzorowym rycerzem Jedi. Pozwolisz im wypytać się

dokładnie, a potem, jeśli jeszcze nie zdążę wrócić, wybierzesz się do archiwum, aby poszukać różnych
interesujących strategii, które można by zastosować w planowaniu naszych dalszych kampanii. Pokażesz im, że
jesteś znakomity nie tylko w walce, lecz również w najbardziej podstawowych zadaniach rycerza Jedi.

- Znowu się uczyć... - mruknął Anakin bezbarwnym głosem. -Dobrze, zrobię to.
- Wierzę w ciebie, Anakinie... wiesz o tym.
- Tak. - Wyraz twarzy chłopca nieco złagodniał. - Wiem, że we mnie wierzysz, Obi-Wanie. Niech Moc będzie z

tobą.

Trzy dni później Anakin Skywalker wyłączył swój notatnik. Od wyjazdu Obi-Wana spędzał czas w bibliotece,

studiując kampanie i bitwy Wojny Klonów. Odkrył przez ten czas kilka możliwości. Nurtowany niepokojem,
skierował się do sali treningowej. Może znajdzie kogoś, kto zechce się z nim zmierzyć i nieco urozmaici mu
przymusową bezczynność.

Wojna zaangażowała stanowczo zbyt wielu Jedi. Niemal wszyscy zdolni do walki rycerze znajdowali się poza

Coruscant na misjach i kampaniach. Anakin spotkał w sali treningowej tylko jednego Jedi - Nejaa Halcyona, który
ćwiczył z mieczem świetlnym.

Anakin kiedyś już spotkał Halcyona i stwierdził, że to nie tylko inteligentny i błyskotliwy człowiek, lecz

background image

również zrównoważony, mądry Jedi. Obi-Wan zapewnił go, że to właściwa ocena. A jednak mistrz Halcyon żył w
stanie bliskim niełaski, odkąd stracił swój statek „Plooriod Bodkin" na rzecz wyjętego spod prawa kapitana, którego
miał aresztować. Anakin mógł się jedynie domyślać, jaki błąd popełnił Halcyon, że pozwolił sobie ukraść statek, ale
nie chciał zadawać zbytecznych pytań.

Halcyon był całkowicie skoncentrowany i poruszał się tak zręcznie, że przyjemnie było na niego popatrzeć.

Anakin wolał nie przeszkadzać, więc pozostał z boku, czekając, aż tamten skończy.

Wreszcie Halcyon wyłączył miecz i stanął wyprostowany. Spojrzał na Anakina i roześmiał się.
- Anakin Skywalker! Szukasz partnera do sparringu? Chłopiec drgnął lekko.
- Byłby to dla mnie zaszczyt - rzekł z lekkim ukłonem. Halcyon zaśmiał się znowu.
- Zaszczyt? To oznacza, że albo jesteś zaskoczony, że pamiętam twoje imię, albo dziwisz się, że mistrz Jedi tak

skwapliwie godzi się walczyć z padawanem, którego ledwie zna.

- Może i jedno, i drugie? - zasugerował Anakin starszemu mężczyźnie.
- Oczywiście, że pamiętam twoje nazwisko. Ostatnio jest tu tak mało Jedi, że bez trudu można wszystkich

spamiętać. I oczywiście chętnie będę z tobą walczył. Niedawno wróciłeś z misji, a wiem, że masz dobry refleks. Ja
od jakiegoś czasu jestem bezczynny... potrzebna mi próba.

Stanęli naprzeciw siebie i zasalutowali, po czym zajęli pozycje i włączyli miecze.
Anakin wykonał pierwszy ruch: pchnięcie, które zaczynało się wysoko, aby zanurkować nisko pod oczekiwaną

wysoką paradą. Ostrza mieczy zasyczały, gdy Halcyon bez trudu odbił pchnięcie i ze śmiechem usunął się na bok.

- Zaskakujesz mnie - rzekł z lekką drwiną. - Taki podstawowy ruch. Myślałem, że opanowałeś jakieś nowe

techniki. - Rzucił się do przodu z serią pchnięć i cięć własnego pomysłu, Anakin jednak bez trudu parował i odbijał
wszystkie po kolei.

- Mistrzu Halcyonie - rzekł Skywalker, kiedy odstąpili od siebie. -W walce nie ma czasu na wymyślanie nowych

manewrów. Wypróbowane i stare bywają najskuteczniejsze. Wysunął miecz świetlny, aby dotknąć ostrza Halcyona,
po czym zatoczył końcem ostrza ciasny pół-okrąg, którym zapewne drasnąłby lewe ramie Halcyona, gdyby nie
został w porę zatrzymany... i gdyby starszy Jedi nie odskoczył na czas.

- Doskonale, padawanie. - Halcyon z aprobatą skinął głową. - Było tak blisko, że nie wiem, czy nie należy

policzyć tego za trafienie.

Anakin zaśmiał się.
- Nie ma czasu na wymyślanie nowych manewrów... ale zawsze można improwizować.
Teraz dopiero zaczęli prawdziwy sparring.
Miecze świetlne Jedi błyskały i syczały, ostrza zderzały się w pchnięciach i paradach. Najpierw jeden, a potem

drugi odnajdywał luki w obronie przeciwnika, zatrzymując lśniące ostrze o cal od jego ciała. Przekrzykiwali się
radośnie przy każdym zręcznym ruchu.

Po godzinie ćwiczeń zatrzymali się jednocześnie, jak za obopólną zgodą. Obaj lśnili od potu i obaj mieli

rozradowane miny.

- No, właśnie - wesoło rzekł Halcyon. - Z partnerem walczy się o wiele, wiele lepiej niż samemu. - Zmierzył

wzrokiem Anakina. - Jesteś bardzo utalentowany, jak na tak młodego człowieka.

Oczy Anakina zabłysły.
- Mistrzu Halcyonie, to ja muszę się pokłonić przed twoimi umiejętnościami. Są zdumiewające jak na staruszka,

który od dawna siedzi bezczynnie.

- Niewdzięczny szczeniak! - warknął Halcyon, ale zaraz poweselał. - Zrobimy jutro powtórkę?
- Brzmi zachęcająco.
- Ten sam czas, to samo miejsce.
- Z przyjemnością.
Mistrz Jedi i padawan zasalutowali sobie, po czym poszli każdy do swojej kwatery, aby się wykąpać i zmyć

słony pot ze zmęczonego ciała.

background image

R O Z D Z I A Ł 1


Żadnych wieści od generała Khamara.
Lodowate ukłucia strachu przebiegły po plecach Reiji Momen i wspięły się wzdłuż kręgosłupa, aż na skórę

głowy. Zadrżała, poruszyła się niespokojnie. Nie czas na panikę, pomyślała.

Wszyscy oczekiwali, że zachowa spokój. Dlatego wyszła do ogrodu - chciała spróbować odzyskać równowagę,

zebrać myśli, przygotować się na spotkanie z ludźmi. Ale to nic nie pomogło. Starannie utrzymany, mały ogródek
gnieździł się na dużym dziedzińcu, chronionym przed żywiołami przez otaczające go budynki i kopułę solarną
otwieraną w czasie dobrej pogody. Dziś właśnie kopuła była otwarta i do wnętrza wpadało świeże powietrze, które
powinno orzeźwiać, lecz nerwy Reiji były zbyt napięte. Jej ludzie uważali, że brak wieści z południa to zły znak;
przerażało ich to.

Reija przymknęła oczy i starała się myśleć o domu. Za pięć lat jej kontrakt dobiegnie końca i będzie mogła

wrócić na Alderaan. Może. Przez otwartą kopułę wpadł lekki wietrzyk. Niósł ze sobą aromat rodzimych traw,
obficie porastających płaskowyż, na którym mieściło się Centrum Łączności Intergalaktycznej. W ciągu pierwszych
miesięcy kontraktu doszła do wniosku, że jest uczulona na bylice, bo kasłała i kichała za każdym razem, kiedy
opuszczała kompleks sterowania i zwiedzała inne zabudowania. Teraz jednak przyzwyczaiła się do tego
przenikliwego zapachu, a nawet go polubiła. Fizycznie nigdy nie czuła się lepiej. Wymyśliła nawet teorię, której do
tej pory nie zweryfikowała medycyna, że przedłużający się kontakt z trawami Praesitlynu jest dobry dla ludzkiego
organizmu.

Reija Momen przyjęła stanowisko głównego administratora Centrum Łączności Intergalaktycznej na

Praesitlynie, ponieważ lubiła tę pracę. Przyzwoita płaca była jedynie przyjemnym dodatkiem. Ktoś inny z jej
pozycją zapewne myślałby już o zakończeniu kontraktu, wygodnej emeryturze na Alderaanie, może nawet o
założeniu rodziny. Ona jednak, choć dobiegała wieku średniego, wciąż czuła się dość młoda, aby na później
odkładać ustatkowanie się. Była też dość atrakcyjna, choć wyglądała nieco zbyt matronowato. Lubiła swoją pracę.
Dobre serce, zdrowy rozsądek i wybitne zdolności przywódcze pozwoliły jej szybko nawiązać kontakt z mieszaną
ekipą, składającą się z ludzi i sluisańskich techników. Była rzadkim w każdej rasie i gatunku typem administratora,
który wykonywał swoje obowiązki z poczucia odpowiedzialności, nie tylko dla przyjemności. Pracowała ciężko i
dobrze, ponieważ lubiła pracę jako cel sam w sobie. Podległych jej ludzi traktowała bardziej jak partnerów
wspólnego przedsięwzięcia niż podwładnych. I w przeciwieństwie do wielu zajętych biurokratów, nadętych
poczuciem własnej ważności, wiedziała kiedy i jak odpoczywać.

Założyć rodzinę? No cóż, z praktycznego punktu widzenia jej pracownicy na Praesitlynie od co najmniej

siedmiu lat stanowili dla niej rodzinę. Kochali ją i nazywali mamusią Momen.

Jechać do domu? Ależ ona już jest w domu! Odnowię kontrakt, pomyślała. Jeśli dożyję, naturalnie.
Robot techniczny, przystosowany do pielęgnacji drzew i krzewów w ogrodzie, kręcił się wokół chaszczy

okalających pnie drzew kaha, wiele lat temu importowanych z Talasei przez poprzedniego administratora.
Zazwyczaj szelest maszyny poruszającej się wśród listowia działał kojąco, lecz nie dziś. Reija zmieniła pozycję,
otworzyła oczy i westchnęła. Członkowie jej załogi przesączali się już powoli do ogrodu i szukali miejsca, by
usiąść. Tym razem nie po to, aby spożyć tu nieformalny południowy posiłek, który stał się już tradycją podczas
kadencji Reiji - lecz po to, by poznać nowiny i odebrać rozkazy. Reija była niezadowolona, że ich zwyczaje uległy
zakłóceniu. Ten ogrodowy posiłek nie był niczym szczególnym, koledzy i przyjaciele po prostu cieszyli się swoją
obecnością i prowadzili swobodne rozmowy przy jedzeniu, lecz ekipa przywykła do nich i polubiła je tak samo, jak
regularne wypoczynkowe wyjazdy na Sluis Van.

Dziś wszyscy porozumiewali się nerwowym szeptem, z niepokojem oczekując wieści z południa. Co ma im

powiedzieć? Brak informacji jest gorszy niż najgorsze wieści. Kilka standardowych godzin wcześniej flota
inwazyjna wylądowała około stu pięćdziesięciu kilometrów na południowy zachód od ośrodka.

- Dwa nasze myśliwce - zameldował generał Khamar w ostatnim raporcie - w czasie rutynowego patrolu nad

oceanem zostały zaatakowane na linii wybrzeża przez dużą grupę nieprzyjacielskich statków. Statek dowodzenia,
który również znajdował się w powietrzu, został zestrzelony, ale zanim straciliśmy z nim kontakt, załoga
poinformowała nas o lądowaniu dużej grupy robotów bojowych. Najeźdźcy nie wydawali się równie liczni jak moja
grupa, ale istnieje obawa, że to jedynie zwiad, przygotowujący teren dla większych sił. Tak czy owak, musimy ich
natychmiast zniszczyć. Moje siły są w stanie się z nimi rozprawić.

- Jak duża jest ta flota? - zapytała wtedy.
- Kilka transportowców i dużych okrętów wojennych, jednym słowem nic, z czym byśmy sobie nie poradzili.

Jeśli będą nam potrzebne posiłki, w co wątpię, dostarczy ich Sluis Van.

background image

- Czy nie byłoby rozsądnie wezwać ich już teraz, na wszelki wypadek?
Khamar odchrząknął.
- Zrobimy to, jeśli zajdzie potrzeba. Ściąganie posiłków, zanim poznamy siłę wroga, nie byłoby słuszne z punktu

widzenia taktyki. Pozostawię tutaj oddział pod dowództwem komandora Llanmore'a, żeby dbał o bezpieczeństwo
ośrodka. - Khamar był burkliwym Korelianinem, ale zawodowym wojskowym i Reija ufała jego opiniom. Lubiła
młodego komandora Llanmore'a. Nie potrafiła ukryć uśmiechu, widząc, jak stara się zawsze w jej obecności
zachowywać po wojskowemu. Oczywiście, umiała go przejrzeć na wylot. Był dla niej jak syn, którego nigdy nie
miała.

Od godziny nie miała jednak żadnych wieści od generała Khamara. Jeśli jest to rozpaczliwa próba

przechwycenia centrum łączności przez separatystów, jej mały, wygodny światek na Praesitlynie zmierzał ku
zagładzie.

Kopuła solarna, która okrywała ogród, zatrzasnęła się nagle bez ostrzeżenia. Towarzyszył temu jaskrawy

rozbłysk i ogłuszający huk. Z sercem na ramieniu Reija poderwała się i popędziła do centrum sterowania. Slith
Skael, szef ekipy łącznościowej, podbiegł do niej natychmiast. Nigdy do tej pory nie widziała, aby to metodyczne,
spokojne stworzenie poruszało się tak szybko i było tak zaaferowane.

- Czy to Khamar wraca? - zapytała z wahaniem Reija. Rozejrzała się po centrum. Zazwyczaj było to spokojne,

emanujące profesjonalizmem miejsce. Technicy pracowali w skupieniu przy swoich stanowiskach, roboty cichutko
wypełniały zlecone im zadania. Zazwyczaj, ale nie teraz.

- Nie, pani - odparł Slith. - To obcy. - Zakołysał się nerwowo. - Sądzę, że to kolejna inwazja. Rozkazałem

zamknąć kopułę, kiedy wylądował pierwszy statek. Proszę o wybaczenie, jeśli to panią przestraszyło. Są jakieś
rozkazy?

W ciągu tych kilku lat, jakie wspólnie spędzili na Praesitlynie, Reija bardzo polubiła Slitha. Jego spokojny,

nawet sztywny wygląd skrywał współczującą, wrażliwą istotę. Wiedziała, że teraz także może na niego liczyć. W
pomieszczeniu panował chaos. Technicy dyskutowali zawzięcie, nerwowo przełączając przyrządy. Cały budynek
drżał od głębokiego, niskiego huku. Reija czuła wibracje pod stopami, poprzez panele podłogi.

- Poniżej płaskowyżu wylądował duży kontyngent statków - odezwał się technik, a w jego głosie Reija

zauważyła pierwsze ślady paniki.

- Proszę wszystkich o spokój! Słuchajcie uważnie! - zawołała głośno i stanowczo. Nadszedł czas, żeby

wprowadzić w tym zamieszaniu nieco porządku. - Wszyscy mają zająć swoje miejsca i słuchać.

Jej spokój odniósł pożądany skutek. Ludzie przestali rozmawiać i wrócili na stanowiska.
- Teraz - rzekła, zwracając się do Slitha - proszę przesłać ostrzeżenie na Coruscant...
- Już to zrobiłem - odparł Sluissi. - Transmisja została zablokowana.
- To niemożliwe! - zawołała, zaskoczona.
- Widocznie możliwe - odparł rzeczowo Slith. Po prostu stwierdzał fakt, nie negował jej słów.
- Jakie są pani rozkazy? - powtórzył. Reija przez chwilę milczała.
- Komandorze Llanmore? - zawołała.
- Jestem tutaj. - Llanmore, w pełnej zbroi i rynsztunku, wystąpił naprzód i stanął na baczność.
- Co się tu dzieje? - zapytała. W pomieszczeniu zapadła kompletna cisza. Wszystkie spojrzenia skupione były na

tej parze.

- U stóp płaskowyżu wylądowała duża armia robotów - wyjaśnił Llanmore zwięźle. - Nie możemy nawet

marzyć, że się przed nimi obronimy bez posiłków... - Zawahał się. - A wiemy, że na razie nie nadejdą.

- Żadnych wiadomości od generała Khamara?
- Nie, pani. - Llanmore zająknął się. - Chyba... chyba musimy uznać że... że został pokonany.
Reija zamyśliła się na chwilę.
- Cóż, nie ma na to rady. Najeźdźcy w jakiś sposób blokują nasze transmisje, generał Khamar nie może nam

pomóc, a my nie zdołamy stawić oporu. Słuchajcie mnie wszyscy! Nie możemy dopuścić, aby ten kompleks znalazł
się w rękach wroga. - Zawiesiła głos, żeby zebrać siły do wydania rozkazu. Nie spodziewała się, że kiedyś do tego
dojdzie. - Zniszczcie cały sprzęt.

Zaczęła po kolei instruować techników, jak skutecznie popsuć ich urządzenia. To musiało zająć sporo czasu; nie

byli przygotowani na taką ewentualność, nie mieli też szansy na całkowite zniszczenie sprzętu, a tego wymagała
obecna sytuacja.

- Komandorze Llanmore! - przywołała dowódcę.
- Tak, pani?
Jedyną oznaką zdenerwowania Reiji była niewielka strużka potu, ściekająca jej po prawej skroni.
- Czy możemy powstrzymać nieprzyjaciela? Potrzebujemy jeszcze kilku minut.
- Mogę spróbować. - Llanmore też się trochę pocił, ale dziarsko okręcił się na pięcie i wyszedł z pokoju.

background image

Sztywne plecy oddalającego się marszowym krokiem komandora były pewnie jego ostatnim obrazem, jaki Reija
zachowała w pamięci. Czuła, że wysłała tego młodzieńca na pewną śmierć.

- Do roboty! - poleciła technikom, z których część przerwała pracę, aby podsłuchać jej rozmowę z Llanmore'em.

Zastanawiała się, dlaczego nikt do tej pory nie przygotował planów zniszczenia ośrodka na wypadek ataku. Centrum
Łączności Intergalaktycznej było dla Republiki obiektem strategicznym i nie wolno dopuścić, aby jego wyposażenie
wpadło w ręce nieprzyjaciela.

Z zewnątrz, z płaskowyżu, dobiegły przerażające odgłosy ścierających się oddziałów. Llanmore odpierał atak.

Reija poczuła ogarniającą ją rozpacz. Jej mały, wygodny świat przestał istnieć.

background image

R O Z D Z I A Ł 2


- Hrabia Dooku żąda raportu z sytuacji, Tonith.
Dowódca sił inwazyjnych admirał Pors Tonith, Muun, spokojnie popijał herbatkę z dianogi, ostentacyjnie

ignorując wyraźny brak szacunku, z jakim zwracała się do niego komandor Asajj Ventress.

- Ma cały plan bitwy, Ventress - odparł swobodnie, okazując jej dokładnie takie samo lekceważenie. Odstawił

filiżankę na szafkę. - Dałem mu go przed wyjazdem. Wie, że kiedy przygotowuję plan, doprowadzam go do końca.
Dlatego właśnie mnie wybrał do przeprowadzenia tej kampanii.

Uśmiechnął się uprzejmie, rozchylając fioletowo zabarwione wargi, by odsłonić równie fioletowe zęby i czarne

dziąsła - skutek spożywania naparu. Nie było to przyjemne dla admirała, ale inaczej nie mógłby się rozkoszować
doskonałym aromatem, smakiem i lekko narkotycznym efektem napoju parzonego z substancji chemicznej,
znajdującej się w śledzionie dianogi. Poza tym był dowódcą wielkiej floty inwazyjnej, więc żadna istota rozumna
nie ośmieliłaby się go wyśmiewać. Roboty zaś nie miały poczucia humoru.

Wyraz twarzy Ventress nie uległ zmianie, ale jej ciemne oczy zalśniły w nadbiorniku HoloNetu jak płonące

węgle.

- Plan to nie raport z sytuacji - odparła niewzruszona. Nie była przyzwyczajona do takiego traktowania,

zwłaszcza przez tego anemicznego finansistę, którego nagle awansowano na dowódcę armii.

Tonith westchnął dramatycznie. Uważał, że ta płatna zabójczyni bezczelnie wtrąca się do spraw strategicznych,

na których się nie zna.

Była jednak protegowaną Dooku, więc musiał traktować ją z szacunkiem.
- Nie wiem, jak mam dowodzić tą ekspedycją, jeśli każdy ma prawo wtykać nos w nie swoje sprawy. - Wzruszył

ramionami i sięgnął po filiżankę.

- Raport - zażądała.
- Jestem teraz bardzo zajęty.
- Złóż. Raport. Mnie. Natychmiast. - Jej głos ciął niezmierzoną odległość jak miecze świetlne, którymi podobno

władała z wielką wprawą.

Tonith usiadł prosto i złożył dłonie na kolanach. Właściwie ta Ventress wydawała mu się dość atrakcyjna. Czuł,

że mają coś ze sobą wspólnego: ona - bezlitosna wojowniczka i on - bezlitosny analityk i strateg. Kiedy Tonith
myślał o kobietach, a nie zdarzało się to często, wolał, aby miały długie włosy na głowie, naga czaszka Ventress też
jednak nie była pozbawiona uroku. Emanowała mocą i pewnością siebie nawet przez nadbiornik. A to potrafił
uszanować.

- Moglibyśmy stworzyć dobry zespół - rzekł. - Przydałaby mi się twoja pomoc.
Prychnęła wzgardliwie.
- Mały, gdybym miała się tam zjawić, to nie po to, żeby ci pomóc, ale by zająć twoje miejsce na stanowisku

dowódcy. Hrabia ma jednak dla mnie znacznie poważniejsze zadania. Przestań marnować mój czas i złóż ten raport.

Tonith leniwie wzruszył ramionami i ustąpił przed nieuniknionym.
- Podczas gdy rozmawiamy - rzekł - flota w liczbie stu dwudziestu sześciu jednostek, z czego siedemdziesiąt

pięć to duże okręty wojenne, otacza Sluis Van, aby uniemożliwić wysłanie przez tamten sektor jakichkolwiek
posiłków. W tej dokładnie chwili pięćdziesiąt tysięcy robotów bojowych ląduje na Praesitlynie, usiłując odwrócić
uwagę garnizonu od Centrum Łączności Intergalaktycznej. Kiedy ta operacja wejdzie w fazę kulminacyjną,
wyląduję z głównymi siłami, składającymi się z mniej więcej miliona robotów bojowych, zmiażdżę obrońców,
osaczając ich ze wszystkich stron, po czym przejmę nietknięte centrum. Moja flota inwazyjna składa się z dwustu
statków, więc ta operacja nie ma prawa się nie udać. Gwarantuję, że w ciągu dwudziestu czterech standardowych
godzin od rozpoczęcia Białej Fazy, Praesitlyn będzie nasz. Przejmiemy węzeł łączności, który wiąże Republikę z
planetami. Nasze siły będą czekały w tym strategicznym punkcie, aby uderzyć bez ostrzeżenia na wszystkich
sojuszników Republiki. Co ważniejsze, przejęcie przez nas Praesitlynu będzie jak cios wibroostrza w samo serce
Coruscant. - Wykonał wymowny ruch ramieniem w jej kierunku. - A to oznacza wygraną wojnę - zakończył z
triumfalnym grymasem na fioletowych wargach. - Nawet się nie zorientują, skąd nadszedł cios... ani technicy, ani te
ich nędzne siły bezpieczeństwa. Wkrótce będą martwi albo staną się naszą własnością.

Usiadł wygodniej i podniósł do ust filiżankę.
Ventress nie wydawała się wstrząśnięta.
- A blokady elektroniczne?
- Działają doskonale. Centrum próbowało wysłać prośbę o pomoc o zasięgu galaktycznym, ale sygnał został z

powodzeniem zablokowany. - Uśmiechnął się, ukazując fioletowe zęby i czarne dziąsła.

background image

- Co z osłonami? Czy flota nie została wykryta? Udało wam się osiągnąć zaskoczenie taktyczne?
- Nie tylko taktyczne, lecz również strategiczne, jeśli mam wyrazić się dokładniej.
- Doskonale. Hrabia Dooku zażąda dalszych regularnych informacji o postępach kampanii. Będziesz je

przekazywał przeze mnie, więc możesz się już zacząć przyzwyczajać.

- Tak jest - odparł Tonith z udaną rezygnacją w głosie, dając jej wyraźnie do zrozumienia, że ustępuje w obliczu

przymusu, bez którego doskonale mógłby się obyć. Nigdy nie poznał Ventress osobiście, lecz słyszał, że jest
zabójczą przeciwniczką w pojedynkach. To go nie martwiło. Tylko głupi ludzie przegrywają w walce, a on nie jest
głupi. Tam, gdzie wojowniczka, taka jak Ventress, zabijała przeciwników z szybkością błyskawicy, Tonith niszczył
ich sprytem. Dlatego hrabia Dooku powierzył mu to dowództwo. Nie zamierza tracić czasu w walce ani narażać się
na możliwe uszkodzenia ciała... po to wymyślono roboty. On tylko dowodził i zwyciężał.

- A tak przy okazji, jestem pod wrażeniem twoich zębów - dorzuciła Ventress.
Całkowicie zaskoczony Tonith nie od razu wiedział, co odpowiedzieć. Żartowała sobie z niego czy mówiła

poważnie? Chyba będzie musiał przemyśleć swoją opinię na temat jej inteligencji.

- Dziękuję - rzekł wreszcie, kłaniając się hologramowi. – Pozwolę sobie skomplementować pani niezwykłą

fryzurę.

Ventress skinęła głową i jej obraz zniknął.
Pors Tonith był jednym z najskuteczniejszych pomocników najbardziej bezlitosnych rodów Intergalaktycznego

Klanu Bankierów. Życie było dla niego nieustanną walką i współzawodnictwem. Do interesów podchodził jak do
kampanii wojennej. Przez całe pokolenia w jego rodzinie praktykowało się agresywne przejęcia firm, a nieraz
całych światów, jeśli zachodziła potrzeba, i niejednokrotnie odbywało się to za pomocą siły. Tonith sprowadził te
nieprzyjemne manewry do sztuki - sztuki militarnej.

Nie miał przy tym wojowniczego wyglądu. Ponad dwa metry wzrostu przy rozpaczliwie chudej sylwetce

nadawały mu wygląd żywego trupa. Długa, końska twarz i czarne, głęboko osadzone oczy płonące w trupio bladej
twarzy jeszcze to wrażenie pogłębiały - zdarzało się, że członkowie jego załogi wzdrygali się ze strachu, kiedy
spotykali go niespodziewanie w ciemnym przejściu na pokładzie jego flagowego statku „Corpulentus".

Hrabia Dooku wybrał Tonitha na dowódcę ataku na Praesitlyn właśnie z powodu jego sprawdzonych

umiejętności strategicznych. Dowodzenie armią robotów przypominało raczej grę aniżeli prawdziwą wojnę. Żywi
żołnierze krwawili i umierali, trzeba było ich karmić, mieli problemy z morale, znali strach i wszystkie inne emocje
wspólne myślącym istotom. A choć niektórzy mogli uważać, że wykorzystywanie armii robotów do zadawania bólu
i śmierci oddziałom składającym się z istot rozumnych było czymś niewłaściwym, Tonith patrzył na pole bitwy
suchymi oczami; znajdował też wsparcie, siłę i wyższy cel w niszczeniu swoich wrogów.

Pors Tonith nie tylko wyglądał jak trup; głęboko w środku, tam, gdzie inni ludzie mają sumienie, również był

martwy.

background image

R O Z D Z I A Ł 3


Anakin wszedł do sali treningowej, kiedy Nejaa Halcyon wykonywał ćwiczenia rozciągające.
- Mam nadzieję, że jesteś gotów do ćwiczeń - rzucił Halcyon na powitanie.
- Po treningu, jaki właśnie narzuciłem mojemu mózgowi, jestem wręcz spragniony odrobiny wysiłku

fizycznego, mistrzu Halcyonie. -odparł Anakin. - Czuję, że muszę się na kimś wyładować.

Halcyon zaśmiał się i przeciągnął raz jeszcze, po czym odpiął miecz świetlny od pasa.
- Zanim spróbujesz się na kimś wyładować, lepiej się rozluźnij, inaczej będziesz zbyt spięty, żeby się bronić -

poradził. - A może tego właśnie chcesz: być jutro tak obolały, żeby nie wracać do biblioteki.

- Wykonałem parę ćwiczeń rozciągających po drodze - odparł chłopiec, odrzucił płaszcz i dobył miecza.
Halcyon walczył lepiej niż pierwszego dnia, lecz Anakin także nabrał wprawy. W końcu mistrz Jedi skłonił się

padawanowi.

- Doskonale sobie radzisz. Potrzebuję partnera do ćwiczeń nawet bardziej, niż sądziłem. - Ze smutkiem pokręcił

głową. - Kto by uwierzył, że byle padawan może być lepszy ode mnie w walce na miecze? - Uśmiechnął się. -
Spróbujemy jutro znowu?

- Będę czekał na tę chwilę bardziej niecierpliwie niż dzisiaj - zapewnił Anakin z szerokim uśmiechem.
Ćwiczyli zatem następnego dnia, i jeszcze następnego, i każdego kolejnego. I z każdym dniem byli lepsi,

zaskakując partnera nowymi sztuczkami i cięciami.

Po jednym z treningów, kończąc walkę, nie rozeszli się każdy w swoją stronę, ale usiedli, by chwilę

porozmawiać. Następnego dnia rozmawiali nieco dłużej. A na trzeci dzień zjedli razem kolację.

- Obi-Wan bardzo pochlebnie się o tobie wyraża - zauważył Halcyon, kiedy odpoczywali przy deserze.
- Znasz Obi-Wana? - Anakin zdziwił się.
- Jesteśmy starymi przyjaciółmi - odparł Halcyon, kiwając głową. - To wielki wojownik, ten Obi-Wan. I bardzo

potężny Mocą. Uważam, że pewnego dnia zostanie członkiem Rady Jedi. Masz szczęście, że jest twoim mistrzem.

Anakin nadął się dumnie, ale po chwili oklapł.
- Może jest zbyt wielki. Halcyon przekrzywił głowę.
- Co masz na myśli?
- Uważa czasem, że robię zbyt małe postępy. Może jest zbyt potężny, zanadto zajęty, aby mnie właściwie

przeszkolić.

Halcyon parsknął śmiechem tak głośnym, że wszyscy obecni obejrzeli się na niego. Kiedy stwierdzili, że to Jedi,

pokiwali głowami i wrócili do przerwanych rozmów.

- Może jesteś przesadnie niecierpliwy. Nie robisz zbyt szybkich postępów prawdopodobnie dlatego, że

jednocześnie bierzesz udział w walce. Zaczekaj do końca tej wojny, a wtedy sam się przekonasz, jak szybko twoje
postępy staną się zauważalne.

- Naprawdę tak myślisz?
- Naprawdę. Wiem, że nikt do tej pory nie wywarł na Obi-Wanie swoim potencjałem takiego wrażenia, jak ty.
Anakin pokręcił głową.
- No to dlaczego wciąż jestem padawanem? Toczymy wielką wojnę, mógłbym zrobić znacznie więcej, aby ją

wygrać! Jestem dość dobry, by wykonywać różne drobne misje, a nawet by walczyć pod czyimś dowództwem, ale
nikt nie wierzy, że mógłbym sam być dowódcą.

- O, z pewnością dałbyś sobie radę - powiedział Halcyon. - Obserwowałem cię i słuchałem przez te kilka dni i

uważam, że jesteś wystarczająco dobry.

Anakin wyciągnął sztuczną dłoń i zacisnął ją na przedramieniu tamtego.
- Wstawisz się za mną do Rady, mistrzu Halcyonie? - zapytał z żalem.
Halcyon zgarbił się.
- Anakinie, w tej chwili na wszelkie moje sugestie Rada zareaguje w jeden tylko sposób: zrobi wszystko, żeby

postąpić dokładnie na odwrót. - Pokręcił głową. - Moja próba wstawiennictwa przyniosłaby całkowicie odwrotny
skutek. - Odchrząknął lekko. - Jestem pewien, że Rada zdaje sobie sprawę z twoich zdolności. Rozpoczniesz próby,
kiedy będziesz gotów, Anakinie.

- Zobaczymy - odparł Anakin Skywalker bez przekonania.

background image

R O Z D Z I A Ł 4


Szczęście i pech to wielkie niewiadome na polu bitwy. Bywa, że wynik wojenny, a nawet los całych światów

zależy jedynie od łutu szczęścia.

I właśnie szczęśliwym lub pechowym zrządzeniem losu w chwili, kiedy rozpoczęła się inwazja, porucznik Erk

H'Arman z sił zbrojnych Praesitlynu wraz ze swoim myśliwcem Torpil T-19 patrolował południowe wybrzeże
kontynentu, na którym znajdowało się Centrum Łączności Intergalaktycznej, około stu pięćdziesięciu kilometrów od
jego zabudowań. Razem z partnerem leciał spokojnie z prędkością sześciuset pięćdziesięciu kilometrów na godzinę
na wysokości dwunastu tysięcy metrów. Dla jego myśliwca lot z taką szybkością był właściwie jak spacer.

- Tam w dole musi być niezła burza piaskowa - zauważył partner Erka, chorąży Pleth Strom. Żaden z pilotów

nie zawracał sobie głowy przeskanowaniem terenu pod kłębiącą się burzą za pomocą podręcznego skanera
pokładowego. Burza to burza, widzieli takie już wiele razy. - Nie chciałbym próbować przymusowego lądowania w
tej zupie.

Piloci myśliwców uważali loty atmosferyczne za okropne marnotrawstwo ich zdolności. I Erk, i Pleth przy

każdej możliwej okazji zaklinali się, że ich pobyt w siłach zbrojnych Praesitlynu jest karą za jakieś bliżej
nieokreślone przewinienie. Oczywiście, nie była to żadna kara, lecz zrządzenie losu w postaci systemu przydziału:
wypadły ich numerki i tyle, a oni doskonale o tym wiedzieli. Gdyby jednak takie zawadiaki jak oni nie mogli
pokazać, co potrafią, rzucając się na całą flotę separatystów, uważaliby się za niedocenionych przez dowództwo.

Latanie dobrym myśliwcem w środowisku atmosferycznym różniło się mocno od pilotowania tej samej maszyny

w próżni kosmosu. Prawdę mówiąc, wymagało nie mniej imponujących umiejętności. W atmosferze pilot narażony
był na przeciążenia, opory powietrza oraz fatalne w skutkach awarie spowodowane przez wysoko latające
stworzenia, które, zasysane do systemu napędowego myśliwca, potrafiły go zniszczyć. Zdarzały się i takie sytuacje,
kiedy całe stado takich stworzeń wpadało do kabiny w czasie lotu z prędkością tysięcy kilometrów na godzinę.

Najgorszą stroną walki w atmosferze było to, że duża szybkość i zwrotność statku okazywała się częstokroć

bezużyteczna, ponieważ większość misji bojowych polegała na udzielaniu wsparcia siłom naziemnym. Nawet
jaskrawe malunki, którymi piloci chętnie przyozdabiali swoje pojazdy, w walce naziemnej były wykluczone. O ile
w przestrzeni istniało wiele sposobów podejścia wroga, w atmosferze statki musiały być po prostu niewidzialne dla
nieuzbrojonego oka. Pokrywano je zatem kamuflującą substancją, aby obserwatorzy z ziemi lub z powietrza nie
dostrzegli ich ani na tle nieba, ani ziemi.

Erk i Pleth byli naprawdę dobrymi pilotami, takimi, co to mogą latać w każdych warunkach. Ich towarzysze też

byli nieźli - potrafili opanować podstawy pilotażu, mieli tyle samo lądowań co startów, posiadali świetny refleks i
pozostawali w kontakcie ze statkiem przez cały czas lotu, dostrojeni do wszelkich niuansów systemów
pokładowych, lecz kosmiczni wyjadacze, tacy jak Erk i Pleth, dopasowali się do swoich statków jak do wygodnych
butów lub drugiej skóry. Maszyny stały się przedłużeniem ich własnego ciała i woli. Krótko mówiąc, byli artystami
pilotażu.

- Nie mam ochoty lądować gdzieś na tej przeklętej bryle - powiedział Erk. Spojrzał na wykres nawigacyjny

planety. - Przecież tu nic nie ma nazwy! Jakiś „Obszar Sześćdziesiąt Dwa, Południowy Kontynent"... Chyba ktoś
powinien jednak zadać sobie trochę trudu i ponazywać to wszystko. Popatrz, ten obszar w dole mógłby się nazywać
Urocza Pustynia, a baza na przykład...

- Jenth Grek Pięć Jeden, zamknijcie się. To patrol bojowy. I proszę, zejdźcie z kanału straży. Przejdźcie na

8.64... - Kolejny punkt geograficzny bez nazwy, odległy o tysiąc kilometrów i wznoszący się wysoko ponad
oceanem. - Tu Wodnik. - Drobna pani chorąży na statku dowodzenia JG51 uśmiechnęła się. Znała dobrze Pletha i
Erka i wiedziała, że rozmawiają na otwartym kanale tylko po to, aby sprowokować ją do włączenia się. Kanał 8.64
był częstotliwością o dyskretnym kodowaniu, zagłuszaną tak, że potencjalny nieprzyjaciel nie mógłby przechwycić
komunikatów. Przepisy zabraniały surowo pilotom rozmów na otwartym kanale w trakcie misji bojowych, z
wyjątkiem sytuacji awaryjnych. Ale sytuacji awaryjnych nie było, ponieważ na Praesitlynie nigdy nic się nie działo.
A skoro patrole były tak nudne, dowódcy udawali, że nie słyszą paplaniny takich zawadiaków jak Erk i jego partner,
nawet jeśli oznaczało to naruszenie regulaminu wojskowego.

- Zrozumiałem, przechodzimy na osiem-kropka-sześć-cztery - lakonicznie odparł Erk. - A przy okazji błagamy,

żebyś poszła dziś z nami na piwo, Wodniczku.

- JG Pięć Jeden, proszono was, żebyście się zamknęli - wtrącił donośny męski głos.
- Rozumiem, sir - odparł Erk, bezskutecznie usiłując nadać swojemu głosowi właściwy odcień skruchy.
- ...nadchodzą! - rozległ się nagle kobiecy głos.
- Wodnik, powtórz transmisję! - zażądał Erk, marszcząc czoło. Przełączając kanały, stracił pierwszą część jej

background image

komunikatu, ale wydało mu się, że w głosie kontrolerki brzmiała panika.

- Cele, mnóstwo celów! - krzyknął Pleth w tej samej chwili, gdy rozległ się brzęczyk systemu ostrzegawczego

Erka.

Teraz i Erk je zobaczył - rój robotów wyłaniających się w szalonym tempie z chmury „kurzu" na powierzchni.

Erk natychmiast stopił się w jedno ze swoim myśliwcem.

- Uzbrajam - rzucił niedbale i dodał pod adresem Pletha: - Odbij w prawo.
Wprowadził maszynę w półbeczkę i rozpoczął strome nurkowanie na lewo. T-19 mógł osiągnąć prędkość nawet

dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę, ale Erk wiedział, że do manewru, który zamierza teraz wykonać, nie
będzie mu to potrzebne.

Myśliwiec Erka przemknął jak błyskawica poprzez nadlatującą formację nieprzyjacielskich statków. Kilka

zdążyło oddać strzały, zanim śmignął w dół, w kierunku ziemi. Na dwóch tysiącach metrów, ze statkami
nieprzyjaciela wysoko w górze i nie mając w zasięgu wzroku żadnego celu, Erk wprowadził statek w ostrą świecę.
Fotel przeciw-przeciążeniowy uchronił go przed utratą przytomności. Erk nalatywał od dołu i z tyłu, a gdy tylko
system celowniczy został naprowadzony na nieprzyjacielskie myśliwce, działka laserowe rozpoczęły systematyczny
ostrzał. Miał mniej niż sekundę, żeby naprowadzić działko na cel i wystrzelić; pomimo to statki wroga zaczęły
eksplodować jeden po drugim, znacząc miejsce, w którym przebił się przez ich formację i wystrzelił w niebo.
Poprowadził swoją maszynę na prawo i znów zanurkował pomiędzy myśliwce, zmieniając kolejne z nich w kule
ognia. Stracił z pola widzenia Pletha.

Tri-boty, zdezorientowane błyskawicznym atakiem Erka, szybko sformowały obronny krąg na wysokości

tysiąca metrów. Erk zaśmiał się głośno i znów przeleciał pod nimi, strzelając z małego zasięgu, gdy pierwszy cel
znikał pod dziobem jego myśliwca. Podniósł statek, przetoczył na grzbiet i wyleciał za kolejnym celem, który
również natychmiast znikł w kuli ognia.

- Na szóstej! - ostrzegł go nagle Pleth. Wysokoenergetyczne promienie zasypały jego kabinę od strony rufy.

Albo część myśliwców oderwała się od obronnego kręgu, albo też do pierwszego klucza dołączył kolejny. Erk
natychmiast wykonał beczkę w przeciwnym kierunku, zanurkował niemal pionowo i wyskoczył po drugiej stronie
grupy atakujących. Zawrócił i zaszedł ich od tyłu. Oba cele eksplodowały.

- Za dużo ich! - krzyknął Pleth.
- Zauważyłem - odparł Erk spokojnie.
- ... skręć...Wodnik...
- Jeszcze raz, Wodniczku - odparł Erk w odpowiedzi na pełną zakłóceń transmisję z okrętu dowodzenia.

Przełączył się na bezpieczny kanał.

- Wodnik, powtórz swoją ostatnią transmisję na bezpiecznym kanale - poprosił, wiedząc, że w centrum

dowodzenia na pewno ktoś prowadzi nasłuch na tej częstotliwości.

- ...wchodzi - spokojnie odparł kobiecy głos, a potem był już tylko szum zakłóceń.
Erk przełączył się na częstotliwość kodowaną.
- Wracamy do domu, Pleth. Wodnik zestrzelony, powtarzam: Wodnik zestrzelony.
Byli tylko o sto pięćdziesiąt kilometrów od bazy, więc Erk zszedł na wysokość kilku metrów nad powierzchnię,

gdzie nieprzyjacielskim statkom trudno byłoby go wyśledzić pomiędzy różnymi obiektami, i zwiększył moc
silników. W bazie będą za niecałą minutę. Muszą zebrać resztę eskadry i wrócić, aby zadać osłonom i desantowi
nieprzyjaciela decydujący cios. Wreszcie coś się zaczyna dziać na Praesitlynie!

Erk strącił dziesięć myśliwców nieprzyjaciela w starciu, które trwało zaledwie minutę od początku do końca.

Imponujący wynik, powód do dumy dla każdego pilota. Porucznik H'Arman był jednak odważny, kiedy trzeba, ale i
ostrożny, kiedy trzeba. Teraz zaś sytuacja wielkim głosem domagała się ostrożności. Nadszedł czas, aby zajrzeć do
bazy, przezbroić się i wrócić w większej sile. Szkoda, że w ferworze walki nie miał czasu zebrać niezbędnych
informacji na temat siły nieprzyjacielskiej armii czy też jej intencji.

- Szkoda Wodnika - rzekł Pleth. Obaj jednocześnie pomyśleli o młodej pani chorąży.
Tak..., pomyślał Erk. Wielka szkoda.
Umiejętności, a nie szczęście sprawiły, że Odie Subu i jej skuter znaleźli się niepostrzeżenie tuż za szczytem,

skąd kobieta mogła obserwować desant nieprzyjacielski na równinie u stóp góry. Należała do plutonu
zwiadowczego, który generał Khamar wysyłał zawsze przed głównym korpusem armii, żeby zebrać informacje na
temat sił nieprzyjacielskich. System obserwacji orbitalnej był elektronicznie blokowany lub uległ zniszczeniu, a
szperacze, które obrońcy wysłali wcześniej, nie zgłosiły się z powrotem. Nawet łączność w samej armii była z
powodzeniem blokowana - działały jedynie połączenia o niewielkim zasięgu nieprzekraczającym widoczności.
Dlatego też generał Khamar musiał polegać wyłącznie na swoich oddziałach zwiadowczych.

Odie leżała obok ścigacza, tuż poniżej grani. Podniosła osłonę twarzy, aby otrzeć pot z czoła. Policzki miała

spalone na czerwono od ciągłego wystawiania na wiatr, słońce i piasek, ale okolice oczu, skutecznie chronione przez

background image

maskę, pozostały zupełnie białe. Przesunęła czubkiem języka po spierzchniętych wargach. Woda? Nie, nie ma teraz
na to czasu.

Wewnątrz jej hełmu jakiś cichy głos szepnął: „Roboty". Był to drugi żołnierz z jej oddziału, który wylądował

nieco dalej, w połowie zbocza. Zwiadowca był tak podekscytowany tym, co zobaczył, że zapomniał o prawidłowej
procedurze składania meldunków przez komunikator, a poprzez zakłócenia jego głos był nierozpoznawalny.
Prawdopodobnie Tami, pomyślała. Wszyscy byli podekscytowani, czekając na udział w swojej pierwszej walce - z
wyjątkiem sierżanta Makxa Maganinny'ego, dowódcy oddziału zwiadowców. Prawdopodobnie Tami zdążył już
wyjąć lornetkę i podnieść do oczu, a teraz obserwuje zbierającą się u podnóża góry armię. Ze swojej pozycji Odie
mogła wyraźnie słyszeć ryk lądujących statków i łoskot ciężkiego sprzętu przetaczanego na pozycje.

Ostrożnie wspięła się na szczyt skarpy i wyjęła elektrolornetkę, dokonując delikatnych korekt. Nagle w okularze

pojawił się przerażający obraz tysięcy robotów bojowych. Odczyt na ekranie wskazywał tysiąc dwieście pięćdziesiąt
metrów. Lornetka TT4, jaką w oddziale miała tylko Odie, zaczęła rejestrować obrazy, które powinny być bezcenne
dla generała Khamara, kiedy... jeśli zdoła z nimi wrócić do kwatery. Biorąc pod uwagę koszt kart danych
potrzebnych do rejestracji obrazów przez TT-4, każdy z oddziałów został wyposażony w tylko jeden egzemplarz
takiego sprzętu. Sierżant Maganinny powierzył jej to urządzenie, ponieważ była najlepszym kierowcą w oddziale.

- Pewnie to nie ma znaczenia - powiedział jej wtedy - ale gdyby komunikator uległ zniszczeniu lub zepsuł się w

trudnej sytuacji, potrzebny nam będzie ktoś, kto potrafi pojechać z wiatrem w zawody i zanieść informację
batalionowi. Wierzę, że ty to zrobisz. - Stary wiarus uśmiechnął się i położył dłoń na jej ramieniu. - Pamiętaj jedno.
Na wojnie najlepszy plan wyparowuje po pierwszym oddanym strzale. Być może ten twój skuter pewnego dnia ocali
całą armię.

- Ale ich jest! - szepnął Tami.
Serce Odie zaczęło bić szybciej. Nigdy nie widziała z tak bliska prawdziwych machin bojowych. Po czole i

policzkach spływały jej strużki potu, żeby w końcu zawisnąć na końcu nosa. Czuła mdłości, ale trzymała lornetkę
wycelowaną w rozgrywającą się pod nią scenę, powoli przesuwając ją w lewo, a potem w prawo, tak jak ją
nauczono.

- Zachować odpowiednią procedurę i nie wyłączać komunikatorów - warknął sierżant Maganinny.
Głowa Odie co chwila wysuwała się ponad grań. Rosły szanse, że nieprzyjacielskie urządzenia obserwacyjne

namierzają i ostrzelają. Jej serce łomotało jak werbel. Kolejny statek wylądował w potężnym pióropuszu z dymu i
ognia. Chmury pyłu uniosły się w powietrze, zacierając kontury maszyny. Odie wzmocniła powiększenie, żeby
zidentyfikować znaki na kadłubie.

Łup! Fala uderzeniowa od trafienia o jakieś sto metrów dalej grzmotnęła lewą stronę kasku Odie niczym łapa

Wookie. Obraz w jej elektro-lornetce zaćmił się na chwilę. Z trafionego miejsca uniosła się chmura pyłu i nawet z
tej odległości dziewczyna poczuła uderzenia niesionego podmuchem żwiru. Kolejne strzały ryły ziemię wokół niej;
nie mogła ustać w miejscu. Jej ciało dygotało, eksplozje były tak potężne, że wybijały powietrze z płuc. Szczyt góry
eksplodował w potężnych pióropuszach ognia i kamieni. Kanał taktyczny w hełmie Odie rozbrzmiewał krzykami i
wrzaskami. Ktoś zaczął zawodzić wysokim, drżącym krzykiem i dziewczyna nagle zdała sobie sprawę, że to jej
własny głos! Nie opuściła jednak lornetki. Nawet jeśli sama nie mogła nic zobaczyć, urządzenie wciąż rejestrowało
cenne i ważne dane. Czuła, jak wewnątrz jej kombinezonu gromadzi się wilgoć. Krew czy...?

Ktoś zaklął paskudnie na ogólnym kanale. Tak potrafił mówić tylko sierżant Maganinny.
- Wynosić się! - wrzasnął, a transmisja zakończyła się bolesnym jękiem. Odie to wystarczyło, aby pobudzić ją

do działania. Zsunęła się z grani, ostrożnie chowając lornetkę wraz z jej bezcenną zawartością do futerału, i ustawiła
skuter. Wybuch przewrócił go, ale na szczęście nie uszkodził.

Skutery, których używały oddziały zwiadowcze, nie były wyprodukowane dla celów wojskowych. Stanowiły

cywilną wersję, którą technicy sił obronnych na Praesitlynie zmodyfikowali do swoich potrzeb -jeszcze jedna
oszczędność, z którą oddziały musiały się pogodzić. Jeśli wróg miał ścigacze typu 74-Z i jeśli to one zaczną ją
ścigać -będzie miała kłopoty. Jej skuter nie był w stanie sprostać 74-Z w zwrotności, szybkości, sile pancerza ani
zainstalowanym uzbrojeniu. Do obrony miała jedynie ręczny miotacz. Ale Odie znała teren, jaki dzielił ją od armii
generała Khamara i mogła tę znajomość wykorzystać, gdyby ścigały ją oddziały naziemne, a nawet powietrzne.

Miała jeszcze jedną przewagę: potrafiłaby prześcignąć niemal każdego w galaktyce. Kiedy wsiadała na skuter,

stawała się inną osobą. Zdarzało się, że w czasie ćwiczeń, jadąc najwyższą prędkością, nie mogła sobie później
przypomnieć żadnych korekt kursu, tak automatycznie ich dokonywała. Towarzysze podziwiali ten jej talent. W
ciągu wielu miesięcy, jakie minęły, odkąd przydzielono ją do sił obronnych Praesitlynu, doprowadziła swoją
wrodzoną zdolność do doskonałości. Armie prowadzą nieustanne ćwiczenia, aby zachować zdolność do walki,
żołnierze zaś skarżą się na te ćwiczenia, choć wiedzą, że mogą im one ocalić życie. Ale Odie je uwielbiała.

Teraz zaś miała podjąć wyzwanie, dla którego żyła.
Wykorzystując grań za plecami jako osłonę, ruszyła z pełną szybkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na

background image

godzinę, utrzymując wysokość mniej niż jednego metra nad ziemią. Przy tak niskim locie, nawet najdrobniejszy
błąd oznaczał katastrofę. Mniej więcej o kilometr od skarpy wjechała w głęboki wąwóz i zmniejszyła prędkość.
Nagle serce jej zamarło: tuż nad głową, ale poza zasięgiem wzroku, nad brzegiem kanionu usłyszała drugi skuter.
Wyćwiczone ucho Odie rozpoznało, że nie jest to jeden z jej towarzyszy. Zatrzymała się w głębokim cieniu pod
ścianą kanionu i zdjęła kask, żeby lepiej słyszeć, lecz jedynym dźwiękiem, jaki odbierała, było pulsowanie własnej
krwi. Drugi pojazd również się zatrzymał.

Ostrożnie wyjęła miotacz z kabury. Miała bardzo małe dłonie, więc poprosiła techników uzbrojenia, aby

przerobili jej broń. Usunięto z miotacza celownik i dyszę emitera, aby umożliwić szybkie wyjęcie z kabury, oraz
skrócono lufę, co znacznie zmniejszyło ciężar. Na zwężonej kolbie zainstalowano mniejszą niż zwykle baterię, co
ułatwiało chwyt. Duży, kłopotliwy celownik został zastąpiony trzypunktową lunetką.

Wszystko to sprawiło, że jej miotacz był znacznie lżejszy i łatwiejszy do wydobycia, ale za to jego skuteczność

uległa zmniejszeniu z dwudziestu pięciu metrów do dziesięciu. Odie jednak nie była zwykłym strzelcem. Inni
członkowie plutonu dobrodusznie dokuczali dziewczynie z powodu jej pukawki, ponieważ mniejsza bateria
ograniczała liczbę możliwych strzałów. Koledzy nie omieszkali jej tego wypomnieć. Jednak stary zbrojmistrz
powiedział: „Jeśli pierwszy strzał jest dobry, nie potrzebujesz tej siły ognia, jaką mają większe modele. Niech
chłopcy się bawią ręcznymi działkami".

Technicy dumnie określali zmodyfikowaną broń jako kontaktową ponieważ wymagała niewielkiego zasięgu.

Jednak nawet strzelając jedną ręką, Odie nauczyła się trafiać w cele odległe o sześćdziesiąt metrów z imponującą
celnością i wkrótce żarty kolegów zmieniły się w wyrazy szacunku. Celne strzelanie z broni ręcznej wymaga dobrej
koordynacji ręka-oko, a tego talentu Odie nie brakowało. A że zwiadowcy nie mieli brać udziału w czynnej walce,
zmodyfikowany miotacz pozwalał jej przynajmniej poruszać się szybko i bez większego obciążenia.

Odie zsunęła kask na plecy. Potrząsnęła krótkimi, ciemnymi włosami, mokrymi od potu i pełnymi piasku. Od tej

chwili będzie potrzebowała trzystusześćdziesięciostopniowej widoczności, a skoro przypuszczalnie jest zdana sama
na siebie, łączność i tak nie ma znaczenia. Z odbezpieczonym miotaczem i palcem w pobliżu spustu prowadziła
skuter jedną ręką, ostrożnie popychając go przed siebie. Teren nagle zaczął wznosić się dość stromo. Przystanęła i
spojrzała w górę zbocza, przez osuwisko kamieni, obserwując brzegi kanionu.

Wyskoczyła z wąwozu z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Dokładnie naprzeciw niej stał żołnierz na

ścigaczu. Wystrzeliła raz w środek jego sylwetki, ale nie czekała, żeby zobaczyć, jak strzał go dosięga i zwala z
pojazdu. Przez moment zastanawiała się, czy nie powinna zawrócić, żeby zabrać jego skuter, ale szkolenie
przeważyło i to uratowało jej życie. Skręciła ostro w lewo, a potem w prawo, kiedy wysokoenergetyczny promień
przeleciał tuż obok jej ramienia. Wystrzelił go drugi żołnierz, którego nie zauważyła. Ruszył w pogoń za nią. Jego
maszyna była szybsza; śmignęła obok niej, wchodząc w ostry zakręt i szarżując wprost na nią. Odie zatrzymała się
gwałtownie i strzeliła, ale chybiła. Strzał przeciwnika również chybił. Przysięgłaby, że śmiał się, kiedy ją mijał.

O sto metrów od niej wznosiła się w niebo zębata formacja skalna, zamieniona erozją w stos głazów wielkości

banthy. Rumowisko ciągnęło się na wiele kilometrów w kierunku, w którym Odie chciała jechać. Zauważyła to
miejsce, wyjeżdżając z obozowiska. Wprowadziła skuter pomiędzy skały i ukryła go za ogromnym głazem, czekając
na żołnierza. Liczyła na to, że okaże się dość głupi, by spróbować tam wejść. Pomyliła się. Coś śmignęło nad jej
głową - ścigacz pędzący z maksymalną prędkością na wysokości jakichś dwudziestu pięciu metrów nad skałami.
Zbyt daleko, żeby mogła zaryzykować strzał.

Cienie zaczynały się wydłużać. Spojrzała na chronometr na nadgarstku. Słońce niedługo zajdzie. Jeśli zdoła

pozostać w skalnym ukryciu, aż się całkiem ściemni, jej szanse na ujście z życiem nieco się zwiększą. To jednak nie
wchodziło w grę. Informacje, które zebrała, musiały jak najszybciej znaleźć się w sztabie. Powinna zakładać, że jest
jedyną osobą, która przeżyła atak, i spróbować raz jeszcze się wyrwać. Zanim dotrze na miejsce, i tak będzie już
ciemno.

Ruszyła dalej w głąb formacji skalnej, ostrożnie prowadząc skuter na niskich obrotach. Na drodze wyrósł jej

nagle rząd ogromnych kamieni. Nie widziała drogi, którą mogłaby je obejść, nie odważyłaby się również przelecieć
nad nimi, nawet, gdyby jej skuter był w stanie wznieść się tak wysoko. Jedyna droga na drugą stronę wiodła przez
szczelinę szerokości około piętnastu metrów. W przesmyku było bardzo ciemno. Zawahała się. Pułapka jak na
zamówienie, pomyślała. Włoski na jej ramionach uniosły się lekko, po kręgosłupie spłynął zimny dreszcz.
Odetchnęła głęboko i wkroczyła do szczeliny.

Pomiędzy skałami cienie się pogłębiły, miejscami przechodząc w całkowitą ciemność. Odie rozważała, czy by

nie włożyć z powrotem kasku, aby skorzystać z funkcji noktowizora, ale odrzuciła ten pomysł. W kasku czułaby się
zbyt obciążona. Powoli zagłębiała się w ciemność, ostrożnie omijając przeszkody lub przelatując nad nimi.

Nagle serce jej zamarło, bo z mrocznej plamy po lewej dobiegł ją jakiś szmer. Znieruchomiała i sięgnęła po

miotacz.

- Nie ruszaj się! - usłyszała i żołnierz wychylił się z cienia, celując z broni wprost w jej pierś. - Ani kroku -

background image

ostrzegł.

Odie pochyliła się do przodu, szykując się do ucieczki. Żołnierz ostrzegawczo strzelił jej pod nogi. W krótkim

rozbłysku ze zdumieniem odkryła w cieniu tuż za żołnierzem jeszcze jedną postać, kierującą się w ich stronę.
Dwóch? Żołnierz odwrócił lekko głowę w stronę przybyłego. W tej samej chwili tamten wystrzelił, a Odie
wystartowała. Stwierdziła zdumiona, że strzał nie był wycelowany w nią, lecz w żołnierza, który chwiejąc się, znikł
w mroku z ogromną, dymiącą dziurą w piersi.

- Odie! - rozległ się chrapliwy męski głos. Natychmiast zahamowała. Poznałaby ten głos wszędzie: to sierżant

Maganinny chwiejnym krokiem zbliżał się ku niej z miotaczem zwisającym bezwładnie z dłoni. Nawet w półmroku
widać było, że jest ranny. Skóra z lewej strony jego twarzy zwisała w strzępach, lewego ucha nie było, a włosy po
tej stronie głowy były całkowicie spalone. Ze sposobu, w jaki kulał, mogła wnosić, że odniósł również inne rany.

Stanął przed nią niepewnie z twarzą wykrzywioną w próbie uśmiechu.
- Miło cię znowu widzieć - wychrypiał.
- Sierżancie Maganinny! - Odie zsiadła ze skutera i pomogła mu usiąść na ziemi.
- Myślałem... myślałem, że dorwali wszystkich innych. Mój skuter... - Urwał, żeby zaczerpnąć tchu i gestem

wskazał za siebie. - Myślałem, że wszystko dla nas skończone, mała.

- Sierżancie...
Pokręcił głową.
- Nie jest tak źle, jak na to wygląda, to tylko powierzchowne obrażenia. Zostaw mnie tutaj, możesz wezwać

pomoc. Wracaj do sztabu.

- Nie. - Odie stanowczo pokręciła głową. - Musi pan jechać ze mną, nie zostawię pana tutaj.
- Słuchaj, żołnierzu - powiedział twardym tonem starego wiarusa. -Zrobisz to... albo...
- Nie zrobię. - Wzięła go pod pachę i pomogła mu wstać. - Pojedziemy razem. Wkrótce zrobi się ciemno i

będziemy mogli chować się w nierównościach terenu.

Maganinny jęknął, częściowo z powodu bólu, ale również dlatego, że był zbyt słaby, aby się sprzeczać.
- Jeszcze jedna sprawa, żołnierzu - dodał. - Nie jadę z pętakiem, który nie ma kompletnego munduru.
- Słucham?
- Wkładaj kask - polecił.
Odie przez chwile przyglądała mu się z niedowierzaniem, po czym oboje wybuchnęli śmiechem.
Generał Khamar obejrzał się na szefa sztabu.
- Ruszamy. Możemy pokonać te roboty. Weź piechotę pancerną i artylerię i rozstaw ich tu. - Wskazał palcem

trójwymiarową mapę terenu. - Okopcie się. Niech to oni do nas przyjdą. Walcie w nich z wszystkich myśliwców,
które teraz nas osłaniają. - Odwrócił się do pozostałych członków sztabu. - Jeśli dotrzemy pierwsi na wzgórze,
powstrzymamy ich.

Oficerowie rozeszli się do swoich oddziałów, żeby wydać niezbędne rozkazy i wyprowadzić wojska.
Odie stała na baczność, podczas gdy generał i jego sztab wykorzystywali zebrane przez nią informacje do

planowania ataku. Zastanawiała się nad losem towarzyszy, z których żaden się nie zameldował. Poczuła nagły ucisk
w gardle, kiedy zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie wszyscy nie żyją. Czasem ktoś, przechodząc, pozdrawiał ją
skinieniem głowy albo uniesionym do góry kciukiem - te przyjazne gesty pomagały jej opanować smutek, jaki ją
ogarnął, i zmęczenie fizyczne, które właśnie zaczęło brać górę na dumą, która mimo wszystko rozpierała jej pierś.

Wreszcie Khamar zwrócił się do niej.
- Spocznij, żołnierzu. Jesteś dzielną dziewczyną i masz mnóstwo szczęścia.
Odie do tej pory nigdy nie miała okazji obserwować przy pracy oficerów wyższych rang i profesjonalizm, z

jakim przygotowywali plany bitwy, wywarł na niej ogromne wrażenie. A teraz generał zwracał się bezpośrednio do
niej! Nie miała czasu się ogarnąć, twarz miała brudną od kurzu i potu, włosy zwisały w lepkich kosmykach wokół
policzków. Głos odmawiał jej posłuszeństwa, ale nie zawahała się odpowiedzieć:

- Przez cały czas się bałam, sir, a poza tym nie potrzebowałam szczęścia. Sierżant Maganinny pomógł mi wtedy,

kiedy było trzeba.

Generał przyglądał jej się przez chwilę, wreszcie skinął głową.
- No cóż - rzekł. - Wiesz już teraz, jak działa armia.

background image

R O Z D Z I A Ł 5


Generał Khamar i kilku jego oficerów sztabowych obserwowali najeźdźców z tego samego szczytu, z którego

Odie spoglądała na nich zaledwie kilka godzin wcześniej. Khamarowi udało się dotrzeć na miejsce, zanim wróg
rozstawił i przygotował silne stanowiska obronne. Na razie wojska najeźdźcy jedynie ostrzeliwały siły Khamara, nie
próbowały go atakować.

Jesteśmy zbyt dobrze okopani - zauważył jeden z oficerów.
- To i tak tylko roboty, nie dorównują naszym żołnierzom – odparł drugi.
Generał Khamar spojrzał na nich. Nie dorównują? Ten oficer najwyraźniej nie miał pojęcia, jak zabójcze

potrafią być te maszyny. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zastąpić go kimś innym, ale zdał sobie sprawę, że to
nie czas na zabawę w zastępstwa. Wrócił myślami do bieżącej sytuacji. W tym wszystkim było coś dziwnego.
Armia licząca szacunkowo około pięćdziesięciu tysięcy robotów siedzi w dołku i nie próbuje atakować? Na co oni
czekają?

- Sir, oni nie mogą nas otoczyć... mamy z obu stron potężne siły - zauważył jeden z oficerów. - Gdyby mieli

atakować, musieliby ruszyć prosto pod górę. A wtedy rozbijemy ich w pył. Muszą czekać na posiłki.

Generał Khamar zadumał się nad tymi słowami, pocierając zarost na podbródku. Nie spał od czterdziestu ośmiu

godzin. To było najgorsze na wojnie - żadnej szansy na to, aby się wyspać. Wiele razy prosił Coruscant o posiłki,
jak również o duże okręty, które chroniłyby Praesitlyn z orbity, ale nigdy się nie doczekał zgody. Republika, jak
dobrze o tym wiedział, była zaangażowana w konflikt na ogromną skalę, a siły, jakich według niego potrzebował
Praesitlyn, podobno potrzebne były na innych polach walki. Kiedy tłumaczył, że Centrum Łączności
Intergalaktycznej ma znaczenie strategicznie, usłyszał tylko, że musi sobie poradzić i przygotować plany obronne,
korzystając z sił, które ma do swojej dyspozycji. Nie pomogą mu nawet Sluissanie, którzy dysponują statkami, bo
oni także potrzebują każdej jednostki, aby chronić swoje stocznie.

Wyglądało to prawie tak, jakby Republika chciała, by separatyści zaatakowali Praesitlyn. Generał zachował tę

myśl dla siebie, oczywiście i tak nikt by mu nie uwierzył. Wszyscy wiedzieli, jak ważnym obiektem jest Praesitlyn.
Wszyscy wiedzieli, jak niebezpiecznie cienka jest sieć sił Republiki.

Ale...
Nagle generał z absolutną jasnością zrozumiał, co się za chwilę zdarzy. Zwrócił się ku holograficznej mapie

swoich pozycji i położył palec na potężnej, postrzępionej formacji skalnej, około dziesięciu kilometrów poza swoją
linią obrony.

- Chcę tu ustawić szaniec - zdecydował. - Zacznijcie przemieszczać wojska. Szybko, ale niewielkimi oddziałami.

Najpierw piechota i jednostki pomocnicze. Jeśli wróg zorientuje się w ruchach naszych wojsk i zaatakuje, nie
chciałbym, aby większość moich sił znalazła się na otwartej przestrzeni. Niech oddziały inżynieryjne idą jako
pierwsze i ufortyfikują obszar. Oddziały pancerne i lekka artyleria mają utrzymywać ogień zaporowy, żeby
nieprzyjaciel nie wystawił głowy za wysoko. Pójdą jako ostatni, aby utrzymać grań możliwie jak najdłużej, dopóki
nie zabezpieczymy tamtego obszaru, a potem dopiero się przemieszczą. Ile mamy myśliwców?

- Cały klucz jest sprawny, sir, ale...
- Dobrze! Wykorzystamy siły napowietrzne, aby osłonić nasze wycofywanie się.
- Ależ sir - zaprotestował oficer - tu, gdzie jesteśmy, również mamy klasyczną pozycję defensywną. Nie mogą

się przez nas przebić. - Inni członkowie sztabu potwierdzili to lekkimi pomrukami, nerwowo porozumiewając się
wzrokiem i rzucając pytające spojrzenia w kierunku dowódcy.

- Nie będą się przez nas przebijać, bo to nie jest ich główna siła -spokojnie odparł generał. - Zostaliśmy

wystrychnięci na dudka. Główne siły jeszcze nie wylądowały. A kiedy wylądują, znajdą się za nami, pomiędzy tą
pozycją a centrum. Ta grupa - rzekł, wskazując dolinę -to kowadło. Młot uderzy za chwilę... zza naszych pleców.

W sztabie generała Khamara zapadła na chwilę martwa cisza. Znaczenie jego słów powoli docierało do

obecnych.

- O, nie - szepnął ktoś.
Generał Khamar westchnął.
- Posłuchajcie uważnie. Nie da się ukryć, my po prostu się wycofujemy, ale nazwijcie to, jak chcecie, byle

zachować morale.

- Generale - odezwał się jeden z oficerów. - Powiedzmy lepiej, że się nie wycofujemy, lecz że przemieszczamy

nasze pozycje do ataku z innego kierunku.

Generał Khamar uśmiechnął się i klepnął oficera w ramię.
- Świetnie! Do roboty. Zamierzam ocalić z tej armii, ile się da, a jeśli już separatystom uda się opanować tę

background image

planetę, co jest nieuniknione, jeśli choć trochę się na tym znam, przynajmniej drogo za to zapłacą. Miejmy tylko
nadzieję, że zdążymy do tych skałek.

Pors Tonith nawet nie zaszczycił spojrzeniem Karakska Vet'lyi, szefa sztabu, kiedy ten przyniósł mu nowiny z

frontu.

- Więc nie jest aż tak głupi, jak mi się zdawało - zauważył, a jego poplamione fioletem wargi wykrzywiły się w

kwaśnym uśmiechu. - Od jak dawna się wycofują?

Futro Karakska zafalowało łagodnie, gdy szukał odpowiednich słów, aby przedstawić prawdę w możliwie

najlepszym świetle.

- Około godziny, sir, ale... my...
- Ach! - Tonith wreszcie spojrzał na Karakska, uniesionym palcem nakazując mu milczenie. - My, powiadasz?

My? Może masz dianogę w kieszeni. Co to za „my" podejmują decyzje w moich oddziałach?

Karaksk nerwowo przełknął ślinę.
- Chodziło mi o to, że nasz sztab obserwował ten manewr wycofywania wojsk przez obrońców i my... to znaczy

sztab i ja, postanowiliśmy przez jakiś czas obserwować je, żeby określić plany nieprzyjaciela.

- Doprawdy? - Tonith ostrożnie odstawił filiżankę na spodeczek. -Plan obejmował wycofywanie się, a może mi

się zdaje? - Uśmiechnął się i nagle wrzasnął: - Ty idioto! - Z ust poleciała mu ślina i na futrze Karakska pojawiła się
mokra plama. - Zorientowali się w naszych planach. Przenoszą się na pozycję, z której mogą się skuteczniej bronić!
Robot by się tego domyślił! - Tonith opanował się z trudem. – Jaka część ich armii pozostaje na poprzedniej
pozycji? Jak daleko są główne siły od centrum łączności?

Karaksk, nieco pewniejszy siebie, odpowiedział szybko:
- Lekka artyleria i siły pancerne przeciwnika pozostają na miejscu. Na nową pozycję przemieściły się jedynie

piechota i inżynieria. To naturalna bariera znajdująca się o jakieś dziesięć kilometrów za pierwotną linią frontu.
Reszta wojsk chyba jest w drodze, około stu pięćdziesięciu kilometrów od centrum.

Tonith wyczuł wyzwanie.
- Interesujące. Będziemy kontynuować działania na moście. Wydam rozkaz, aby główne siły wylądowały

natychmiast. Mam dwie możliwości. Mogę pozwolić, aby ten garnizon się kopał, a potem odciąć go, przesuwając
resztę armii i zajmując centrum... albo najpierw zniszczyć garnizon, a potem zająć centrum.

- Cóż, sir, jeśli można coś poradzić, to lepiej odciąć tamtych i ruszyć na Centrum Łączności Intergalaktycznej.

Niepotrzebna nam cała armia, żeby zająć to miejsce. Pański plan działa wspaniale, sir!

- I pozostawić nieprzyjacielskie siły na tyłach? Naprawdę?
- Ale...
- Martwy wróg nie może się bronić. Zniszczymy doszczętnie całą armię, a dopiero potem zaatakujemy centrum.

Mamy siły, mamy czas. A teraz precz stąd. - Spojrzał groźnie na szefa sztabu.

Tonith uśmiechnął się na widok błyskawicznie oddalającego się Karakska. Bothanie byli fałszywi,

oportunistyczni i zachłanni - cechy, które doskonale rozumiał i którymi umiał manipulować. A falowanie ich futra
pozwalało sprytnym obserwatorom bez trudu odczytywać ich nastroje.

- Mam dla ciebie misję.
Odie stała na baczność przed dowódcą plutonu zwiadowców i jeszcze jednym oficerem, którego specjalność

inżynieryjną rozpoznała po wypustkach na kołnierzu.

- To pułkownik Kreen, dowódca naszego batalionu inżynieryjnego. Chodzi o tę formację skalną, gdzie spotkałaś

sierżanta Maganinny'ego. Chciałbym, abyś zaprowadziła tam pułkownika Kreena. Zaraz.

- Tak jest, sir - odparła Odie.
- Idziemy, żołnierzu - oznajmił pułkownik Kreen. Wyszedł, lekkim skinieniem głowy żegnając porucznika. Po

drodze do obozowiska batalionu inżynierii zwięźle poinformował Odie o celach ich misji.

- Mam konwój skiffów towarowych, wszystkie są załadowane i gotowe do wyjazdu. Chcę, żebyś mnie

zaprowadziła do tych skał, gdzie można je będzie rozładować i przygotować kolejną linię obrony. Uśmiechnął się
do Odie, ale jej serce zamarło na chwilę, bo natychmiast prawidłowo zinterpretowała naturę posunięcia, jakie mieli
właśnie wykonać.

- Nie wycofujemy się - zapewnił Kreen, widząc jej wyraz twarzy. - Po prostu tworzymy nowe zaplecze na

tyłach. - Uśmiechnął się krzepiąco. - Jesteś gotowa wyruszyć natychmiast?

Jego pewność siebie była naprawdę pocieszająca, ale jaka naprawdę była sytuacja?
- Tak jest, sir! - entuzjastycznie odparła Odie. W tej chwili nie była potrzebna na żadnej misji zwiadowczej, więc

przeniesiono ją do polowego centrum łączności, gdzie wykonywała obowiązki wynikające ze swej drugiej
specjalności i nudziła się śmiertelnie.

Zwiadowca Odie Subu wsiadła na skuter i obserwowała trzysta pojazdów batalionu inżynieryjnego,

ustawiających się w formację do wyjazdu na tyły, w kierunku przygotowywanego zaplecza. Były tam spychacze,

background image

urządzenia do budowania mostów, zgarniacze, koparki, zamiatarki i wiele innych dziwacznych maszyn, których
zastosowania nie umiała się nawet domyślić. Najwięcej jednak było transporterów towarowych, z których większość
oznaczono symbolami, którymi -jak pamiętała - opatruje się zwykle materiały wybuchowe.

Uznała, że konwój wiezie ze sobą dość materiałów wybuchowych, aby zmieść z powierzchni planety cała armię.

Zastanawiała się przez chwilę, czy generał Khamar nie wpadł przypadkiem na pomysł, aby zniszczyć w ten sposób
armię robotów. Zdała sobie jednak sprawę, że nie istnieje możliwość umieszczenia materiałów pośrodku armii
robotów bez poświęcenia życia osoby, która podjęłaby się tego zadania. Pomyślała, że w takim razie dobrze byłoby
umieścić parę ładunków na drodze robotów, aby zniszczyć ich możliwie jak najwięcej, nim dotrą do wycofującej się
armii.

No cóż, pomyślała, generał Khamar musi wiedzieć, co robi. Zresztą, skąd pewność, że saperzy nie rozmieścili

już materiałów wybuchowych, aby zniszczyć roboty na tym obszarze?

- Halo, zwiadowca. - Głos pułkownika Kreena rozległ się przez komunikator.
- Tu zwiadowca, sir - odparła do mikrofonu.
- Jesteśmy gotowi. Ruszaj.
Odie po raz ostatni spojrzała na konwój. Musiała wybrać taką trasę, aby zmieściły się na niej nawet największe z

pojazdów. Pokręciła głową, choć pod hełmem nie było tego widać. Jedna z maszyn okazała się tak ogromna, że
będzie musiała poprowadzić ich okrężną drogą.

- Wyruszam, sir - zameldowała i uruchomiła skuter.
Nie mogła przyspieszyć konwoju nawet do tych nędznych dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, co bez

kłopotu wyciągał jej skuter. Na tak nierównym terenie nie byli w stanie przekroczyć pięćdziesięciu kilometrów, bo
tylko tyle osiągał najwolniejszy pojazd w kolumnie. Czasem musiała zwalniać prawie do połowy tej prędkości, aby
mogli ją dogonić, a za chwilę jeszcze bardziej, gdyż pułkownik Kreen twierdził, że wzniecają za dużo kurzu.
Odległość, jaką musieli pokonać, wynosiła około dziesięciu kilometrów. Cel znajdował się właściwie w zasięgu
wzroku, ale Odie musiała krążyć tam i z powrotem, czasem wracając po własnych śladach; w ten sposób czas, jaki
był potrzebny do pokonania tej odległości, wzrósł ponad czterokrotnie.

Wreszcie jednak dotarli na miejsce. Odie zatrzymała się i skręciła w bok, aby przepuścić konwój.
Pułkownik Kreen zatrzymał swój pojazd obok niej.
- Dobra robota, żołnierzu - pochwalił. - Załatwię, żeby generał Khamar i twój dowódca plutonu dowiedzieli się,

jak dobrze ci poszło. Teraz lepiej już wracaj.

- Dziękuję, sir. - Odie zasalutowała i odczekała, aż dowódca wojsk inżynieryjnych ruszy. Dopiero potem

zawróciła skuter i wystrzeliła przed siebie. Wracała na najwyższej prędkości.

Porucznik Erk H'Arman wiedział, że spada, ale nawet koziołkując w kierunku ziemi, zachowywał spokój,

panując nad każdym włóknem swego ciała i przywołując wszystkie umiejętności, aby uratować swój myśliwiec.
Strzał nieprzyjaciela uderzył w niego jak młot i wprowadził w niekontrolowany korkociąg. Erk mógłby
ustabilizować maszynę dopiero na tysiącu kilometrów nad ziemią. System hydrauliczny błyskawicznie tracił
sprawność i pilot wiedział, że ma tylko dwie możliwości: albo się katapultować, albo spaść razem z myśliwcem. Na
razie w kabinie nie było ognia, a najgorszym koszmarem pilota była możliwość spłonięcia żywcem. Roztrzaskanie
maszyny było uważane za znacznie lepsze - przynajmniej szybko i prawie bezboleśnie.

Erk ani jego koledzy nigdy do tej pory nie widzieli tylu celów naraz. Nawet w sesjach symulacyjnych nikomu

nie przychodziło do głowy zaprogramować tak wielu przeciwników. Trzej piloci w kluczu Erka już zginęli w
zderzeniu z nieprzyjacielskimi myśliwcami - po prostu dlatego, że tamtych było zbyt wielu. Trudno było przelecieć
przez tę chmarę, nie wpadając na żadnego robota. Walka toczyła się wysoko, wysoko w górze nad jego głową.
Wróg miał przewagę, lecz Erk H'Arman myślał w tej chwili tylko o jednym -jak uratować własną skórę, a jeśli to
możliwe, również statek.

Pod nim znów rozpętała się burza piaskowa, zasłaniając teren. Kombinezon Erka był wewnątrz mokry od potu;

wiedział, że w czasie tej walki stracił pewnie ze dwa litry płynów. Z powodu odwodnienia zaczęło mu się chcieć
pić. Nie miał jednak wyboru - musiał lądować w tej burzy.

- No, staruszku - mruknął, z trudem utrzymując myśliwiec w poziomie. - Nie zostawię cię.
Najwyżej zginie wraz ze swoim statkiem.
Odie zaprowadziła oddziały inżynieryjne do formacji skalnej, gdzie mieli się okopywać na nowych pozycjach

defensywnych. Była w połowie powrotnej drogi do sztabu głównego, kiedy rozpętała się burza piaskowa. Nagłość i
gwałtowność tego zjawiska była typowa dla Praesitlynu. Wiatr wzmógł się szybko do pięćdziesięciu czy
sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, miotając nią na wszystkie strony i utrudniając kierowanie skuterem.
Zatrzymała się i zapięła kombinezon. Zasypały ją miliony ziarenek piasku. Kiedy burza się skończy, co może
nastąpić nawet za dziesięć minut, jej kask będzie wyczyszczony do białości przez piasek. Teraz jednak nie widziała
nic nawet na odległość dwóch metrów. Zsiadła i wyłączyła repulsory, położyła skuter na boku i skuliła się obok

background image

niego, żeby przeczekać.

Nagle rozległ się huk, od którego zadrżała ziemia; na moment zagłuszył nawet ryk burzy. Jakiś ogromny obiekt

przeleciał parę metrów nad jej głową. Wielki snop płomieni, który wytrysnął z chmury piasku, był tak gorący, że
czuła go nawet poprzez ochronne warstwy ubrania. Usłyszała zgrzytliwy rumor, jakby obok roztrzaskał się
gigantyczny metalowy obiekt. W pewnej odległości pojawił się krótki, czerwonawy rozbłysk, natychmiast
stłumiony przez chmurę piasku. Odie doszła do wniosku, że niedaleko od niej rozbił się myśliwiec. Nie słyszała
eksplozji, więc uznała, że pojazd mógł spaść prawie nieuszkodzony. Czy pilot przeżył? Zaczęła się zastanawiać, co
to za statek. Leżała nadal obok skutera, niepewna, czy powinna to sprawdzić.

Wiatr trochę ucichł i Odie mogła już podnieść głowę zza osłony skutera. Ujrzała słaby blask pochodzący z

silników zestrzelonego myśliwca. Znała wszystkie typy statków separatystów - należało to do jej zadań jako
zwiadowcy - ale z tej odległości i przy tak słabej widoczności nie potrafiła powiedzieć, do kogo może należeć
rozbita maszyna. Widziała tylko tyle, że nie eksplodowała i nie rozleciała się przy upadku.

Postawiła skuter, wsiadła i ruszyła w tamtym kierunku. Posuwając się powoli, odpięła kaburę i wyjęła miotacz.
Kiedy znalazła się dość blisko, aby odczytać oznaczenia, stwierdziła, że maszyna należy do sił obronnych

Praesitlynu. Pod zamkniętą owiewką nie było widać pilota; myśliwiec, którego elementy zaczęły już stygnąć,
trzeszczał i pojękiwał jak żywa, cierpiąca istota. Nie było czasu do stracenia. Zeskoczyła ze skutera i wspięła się na
statecznik myśliwca. Nadal nic nie widziała przez owiewkę. Walnęła w nią pięścią i pokrywa odskoczyła. Pilot,
jeszcze w uprzęży, celował z miotacza wprost w jej twarz.

- Nie strzelaj! - krzyknęła, instynktownie kierując na mężczyznę własny miotacz.
Znieruchomieli oboje na długą chwilę, trzymając się wzajemnie na muszce.
- W porządku - odezwał się wreszcie pilot, opuszczając miotacz. - Cieszę się, że cię widzę.
Odie pomogła mu wyplątać się z pasów i oboje przycupnęli pod osłoną myśliwca.
- Masz wodę? - zapytał pilot. - Wystartowałem w takim pośpiechu, że służby naziemne nawet nie zdążyły

napełnić systemu nawadniającego.

Odpięła dwulitrową manierkę zamocowaną do jej skutera i podała mu. Wypił powoli parę łyków, po czym oddał

manierkę z podziękowaniem. Przy okazji przyjrzał się swojej nowej towarzyszce. Była niewysoka, a sądząc z
kształtu podbródka i ust pod kaskiem, mogła się nawet okazać ładna. Odie też przyglądała mu się uważnie. Facet z
myśliwca! Piloci myśliwców byli jedynymi żołnierzami w całej armii, z którymi zwiadowcy czuli się choć trochę
związani emocjonalnie. Podobnie jak zwiadowcy, piloci myśliwców działali samotnie, przeżywając dzięki odwadze,
zimnej krwi i umiejętnościom.

Zorientowali się niemal w tej samej chwili, co myśli druga strona, i oboje parsknęli śmiechem.
- W porządku - rzekł pilot. - Zdaje się, że cokolwiek przyjdzie nam robić, będziemy musieli robić to razem.

Jestem Erk H'Arman. A ty kim jesteś? - Wyciągnął dłoń.

Odie była zdumiona, że oficer zwraca się do niej tak swobodnie -nawet nie wymienił swojego stopnia - ale

szybko odzyskała rezon.

- Odie Subu, z plutonu zwiadowczego. - Ujęła jego dłoń i uścisnęła.
- Zwiad? To dobrze, bardzo dobrze. Zaprowadzisz mnie z powrotem do bazy i będę mógł wrócić do walki.
Odie spodobał się jego głos. Na czole miał ranę od uderzenia w czasie upadku, ale krew, która ściekła mu z

jednej strony twarzy, już zaschła. Krótkie ciemne włosy i zdumiewająco błękitne oczy, podkreślone jeszcze ciemną
karnacją, sprawiały, że wyglądał jak sportowiec wracający właśnie z długiej przebieżki.

Wiatr osłabł już prawie zupełnie. Odie wstała.
- Proszę za mną - powiedziała, wyciągając rękę, żeby pomóc mu wstać.
W tym momencie świat wokół nich eksplodował.

background image

R O Z D Z I A Ł 6


Bitwa o Centrum Łączności Intergalaktycznej była zacięta, lecz krótka, jej wynik zaś nie pozostawiał

najmniejszych wątpliwości. Dzielny dowódca Llanmore i jego mieszany batalion, składający się z ludzi i Sluissan,
wiedzieli doskonale, że reszta ich armii, nawet jeśli jeszcze walczy i nie została unicestwiona, nie będzie w stanie im
pomóc. Wiedzieli też, że ich misja polegała na odwleczeniu w czasie przejęcia centrum na tyle długo, aby Reija
Momen i jej technicy zdołali zniszczyć urządzenia komunikacyjne. Udało im się to tylko częściowo.

- Stać! - rozkazała Reija technikom, kiedy do sali wbiegły pierwsze roboty bojowe. - Nie stawiajcie oporu. Nie

chcę, żeby ktokolwiek zginął.

Ale nie zdołała uratować wszystkich. Trzech techników nie usłyszało jej rozkazu i dalej niszczyło sprzęt. Zginęli

od strzałów robotów.

- Myślę, proszę pani, że teraz wezmą nas do niewoli – mruknął Slith Skael. Stanął przed Reiją, aby ją osłonić

przed nadchodzącymi robotami. Pozostali podnieśli ręce na znak kapitulacji. Bijąc i popychając, roboty zmusiły
techników do przejścia na środek sterowni i otoczyły ich z wycelowanymi miotaczami.

Androidy sprzątacze zaroiły się wokół ciał trzech zabitych techników, szorując zabrudzoną podłogę. Jeden z

nich, zaprogramowany na przenoszenie małych ładunków śmieci, daremnie próbował przeciągnąć martwe ciało.
Zirytowany warczał gniewnie, ale nie przestawał próbować. Gdyby sytuacja nie była tak rozpaczliwa, Reija
uznałaby wysiłki robota za zabawne.

- Co dalej? - odezwał się ktoś.
- Spokój! - rozkazał jeden z robotów.
- Żądam rozmowy z waszym dowódcą - odezwała się Reiją władczym głosem. Jeden z robotów odepchnął Slitha

i wbił lufę miotacza w jej żołądek, przyprawiając kobietę o utratę tchu. Slith zdołał ją podeprzeć na czas, zanim
upadła. Podniósł tylną mackę i opiekuńczo zasłonił nią Reiję.

- Spokój - powtórzył robot.
- To naprawdę wzruszające - odezwał się ktoś i do sterowni weszła wysoka, widmowa postać. Mężczyzna

skłonił się lekko Reiji, która z trudem łapiąc oddech, zgięta w pół, zwisała z ramion Slitha.

- Czy mogę się przedstawić? Jestem admirał Pors Tonith z Intergalaktycznego Klanu Bankierów, a teraz

zarządzam tą nędzną skałą. -Skłonił się jeszcze raz i nonszalancko strzepnął z płaszcza nieistniejący pyłek.
Uśmiechnął się do Reiji, ukazując paskudnie przebarwione zęby. - Przypuszczam, że to pani jest głównym
administratorem tego miejsca. - Nie czekał na odpowiedź, lecz gestem nakazał robotom, żeby się cofnęły. Ciszę
pomieszczenia zakłócało jedynie ciche powarkiwanie.

- Co to za piekielny hałas? - Tonith rozejrzał się i zobaczył warczącego androida sprzątacza. - Te cholerne

automaty wciąż plączą się pod nogami. Zniszczyć go - warknął do jednego z robotów bojowych. Ten natychmiast
wykonał rozkaz, a fragmenty androida posypały się naokoło. Pozostałe androidy rzuciły się, żeby je usunąć.

Tonith uśmiechnął się, wzruszył ramionami, jakby poprawiał płaszcz i wyciągnął rękę w kierunku Reiji. Slith

syknął i groźnie podniósł mackę.

- Co za dżentelmen - zadrwił Tonith, ale szybko się odsunął. -Postaw mi się jeszcze raz, ty sluissański śmieciu, a

zabiję. Chodź tu, kobieto! - Wskazał palcem miejsce na podłodze tuż przed sobą.

- Generał... Khamar... - Reija z trudem chwytała oddech. - G... generał Khamar jest niedaleko i przyjdzie nam...
Tonith pokręcił głową, udając smutek.
- Niestety, nie przyjdzie. Wasza mała, nieskuteczna armia została zniszczona. A teraz chodź tutaj.
- Pani... - odezwał się Slith, bojąc się wypuścić ją z ramion.
- Nic mi nie będzie, przyjacielu - mruknęła Reija. Slith ją puścił, więc podeszła niepewnie i stanęła przed

szeroko uśmiechniętym Tonithem. Była tak blisko, że czuła ohydny smród jego oddechu. Tonith zaśmiał się głośno i
umyślnie chuchnął jej w twarz.

- Zawsze nienawidziłam takich jak ty - syknęła Reija. Wiele lat temu jedna z rodzin klanu pomogła jej ojcu w

załatwieniu hipoteki na farmę w okresie złych zbiorów, a kiedy nie zdołał w terminie spłacić pożyczki, klan przejął
jego własność. Wszystko to całkiem legalnie i bardzo pechowo; w każdym razie staruszek stracił farmę.
Momenowie musieli przenieść się do miasta, a utrata ukochanej farmy sprawiła, że ojciec Reiji popadł w depresję,
która ostatecznie doprowadziła do jego śmierci.

- Coś takiego? - Tonith pochylił się nisko nad Reiją. - Miłość? Nienawiść? Te uczucia nic dla mnie nie znaczą.

Podobnie jak twoje życie, kobieto. Jestem tu po to, aby wykonać swoje zadanie, a ty jesteś dla mnie przedmiotem,
niczym więcej.

Reija miała dość. Jej dłoń niemal bez udziału woli podskoczyła, żeby wymierzyć policzek tej kreaturze, która

background image

przybyła, aby zrujnować jej życie i zabić jej ludzi. Odgłos uderzenia zaskoczył wszystkich, lecz najbardziej
zaskoczony był sam Pors Tonith, który zachwiał się, cofnął o krok, wpadł na jednego ze swoich robotów i chwycił
się za twarz z kompletnym osłupieniem w oczach. Miał tak głupią minę, że Reija, nie mając już nic do stracenia,
parsknęła śmiechem.

Tonith niespodziewanie szybko i zwinnie rzucił się do przodu, złapał Reiję za włosy i rzucił na podłogę. Slith

skoczył na ratunek swojej szefowej, a admirał natychmiast zwrócił się ku niemu.

- Zabijcie tego gada! - krzyknął. Najbliższy z robotów wycelował miotacz w kierunku Slitha, a wystraszeni

technicy uciekli z linii ognia.

- Nie! Nie! - wrzasnęła Reija z podłogi. - Nie! Proszę, już dość!
Tonith gestem nakazał robotowi opuścić broń.
- Słuchajcie mnie wszyscy - zwrócił się do stojącej przed nim niewielkiej grupy. - Zostaliście opuszczeni przez

Republikę, a Praesitlyn należy teraz do mnie. Jesteście moimi więźniami. Będziecie dobrze traktowani, jeśli
posłuchacie moich rozkazów.

Reija zdołała dźwignąć się na nogi.
- Wysłałam sygnał alarmowy na Coruscant... - zaczęła, wiedząc, że to blef, ale koniecznie chciała wykazać się

odwagą.

Tonith uciszył ją machnięciem ręki.
- Chciałaś powiedzieć, że próbowałaś wysłać taki sygnał - odparł. - Wiesz przecież, że nigdy nie został

odebrany. Zablokowaliśmy wszystkie transmisje z Praesitlynu. Żadna wiadomość stąd nie dotrze na Coruscant, jeśli
ja na to nie pozwolę.

Zaśmiał się znowu.
- Nikt nie wie, co się tu dzieje, a kiedy się dowiedzą, będzie już za późno. No cóż... - Skinął głową przerażonym

technikom i skłonił się Reiji. - Ta króciutka rozmowa była wzruszającym doświadczeniem, ale muszę już wracać do
moich wojsk.

Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi, ale u wyjścia zatrzymał się jeszcze na chwilę, jakby coś sobie

przypomniał. Obejrzał się na Reiję.

- Jeszcze jedna drobna sprawa, droga pani. Od tej chwili trzymaj na kłódkę tę swoją wielką buzię, albo oddam

cię w ręce robotów. - Okręcił się na pięcie, aż płaszcz zawirował wokół niego, i wyszedł.

Burza piaskowa ucichła, ale teraz temperatura spadała na łeb, na szyję. Odie i porucznik Erk H'Arman znaleźli

schronienie pod stertą głazów i dygocząc, kulili się pod skąpą osłoną, jaką dawała im plandeka, którą Odie wyjęła z
plecaka.

- Co teraz robimy, sir?
- Hej, może najpierw wyjaśnijmy sobie jedno: żadnego protokołu wojskowego między nami, dobrze? Jestem

Erk, a ty Odie. Jestem lotnikiem, nie oficerem sztabowym, pamiętasz? Poza tym, jeśli w ogóle z tego wyjdziemy, to
tylko dzięki tobie. Co prawda gdybyśmy byli w myśliwcu... - Zaśmiał się i lekko szturchnął Odie. Potężny podmuch
wiatru omal nie porwał plandeki, ale zdołali chwycić lekką tkaninę, zanim uleciała.

Zmasowany atak statków Tonitha na armię generała Khamara zaskoczył ich na otwartej przestrzeni pomiędzy

główną linią obrony a ufortyfikowanym zapleczem. Obie pozycje zostały zbombardowane, a potem zaatakowane
przez piechotę. Nie mogli nic zrobić, więc ukryli się i czekali na wynik bitwy, który był od początku oczywisty.
Kiedy walki dobiegły końca, Odie daremnie szukała przez lornetkę jakichkolwiek oznak oporu w jednym czy
drugim miejscu.

- Roboty bojowe - wyszeptała drżącym głosem - Tysiące robotów.
Na grani, tam, gdzie przedtem stacjonowała armia Khamara teren roił się od robotów. Jakby nawet pogoda

trzymała z najeźdźcami, burza piaskowa rozpętała się na nowo i Odie z Erkiem znowu musieli szukać schronienia.

- Ile mamy wody? - zapytał Erk. Odie sprawdziła manierkę.
- Mniej niż litr.
- Kapitulacja nie wchodzi w grę.
- Nie.
- Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie można się ukryć i przeczekać?
- Owszem, ale czy nie powinniśmy wracać do centrum? Może się jeszcze trzymają.
Erk pokręcił głową.
- Może, ale centrum to z pewnością główny cel separatystów, więc chyba powinniśmy trzymać się z daleka,

dopóki się nie zorientujemy, kto właściwie okupuje to miejsce. Poza tym sama widziałaś, jaki duży jest ten desant. -
Pokręcił głową. - Uważam, że centrum już zostało zajęte.

- O, nie! - Plecy Odie zaczęły drżeć, kiedy dotarło do niej, co się właściwie stało. - Wszyscy moi przyjaciele!

Wszyscy...

background image

Erk położył jej dłoń na ramieniu.
- Moi też, Odie. Moi też. To wojna, a na wojnie już tak bywa. Ech, byliśmy niesamowitą ekipą - mruknął i

odetchnął głęboko. - Ale my nadal żyjemy i chcę, żeby tak zostało - rzekł, żeby uspokoić zarówno siebie, jak i ją. -
Wiesz, nie jestem dobrym piechurem i nie przeżyję za długo, jeśli mnie tu zostawisz.

- T-tak. Tak. To znaczy, nie. Nie zostawię cię tutaj. Pomyślmy. Jakieś siedemdziesiąt pięć kilometrów stąd na

południowy wschód są jaskinie - zaczęła. - Widywałam je podczas patroli. Możemy się tam ukryć. Nie wiem, co w
nich jest, ale może znajdziemy nawet wodę. Mam na skuterze niewielki pakiet racji żywnościowych. Wytrzymamy
trochę, jeśli będziemy nim oszczędnie gospodarować.

- Możesz nas tam zawieźć... w takiej sytuacji? - Erk wskazał ruchem głowy na szalejącą burzę.
- Hej, a ty potrafisz latać myśliwcem? Pewnie, że zawiozę! - Roześmiała się, ale bez wesołości.
- Kiedy już się stąd wydostaniemy, może zgłosisz się na naukę pilotażu? - zapytał Erk.
- Poważnie? - prychnęła.
- Jasne, że poważnie. Masz odpowiednie podejście do sprawy. A teraz jazda. Może i jesteśmy zdani na siebie,

ale dwa takie zuchy jak my, z twoimi umiejętnościami i z moją głową...

- Moją głową i twoimi umiejętnościami!
- No, teraz to naprawdę gadasz jak pilot myśliwca! - Erk zachichotał i uścisnęli sobie dłonie.
Znalezienie jaskiń zabrało im dwa koszmarne dni. Niewielka ilość wody, jaką mieli ze sobą, skończyła się na

długo, zanim dotarli do schronienia; byli już bliscy odwodnienia. Schronienie się w cienistym chłodzie pieczar
zaoszczędziło im przynajmniej niszczycielskich skutków palącego słońca.

- Musimy znaleźć wodę — wydyszała Odie.
- Mnie to mówisz? - zachrypiał Erk. - Odpocznijmy przez chwilę w chłodzie, potem pójdziemy sprawdzić w

jaskiniach. Musi tu być gdzieś jakaś woda. Czy wiesz, jak daleko sięgają te groty?

Pokręciła głową.
- Nie. Zatrzymaliśmy się tutaj raz, na rutynową misję zwiadowczą, ale nikt nie był zainteresowany eksploracją.
Przez dłuższą chwilę leżeli i odpoczywali, żeby nabrać sił na poszukiwania. Odie wyjęła z kieszonki przy pasie

jaskrawobiałą flarę i oświetlała nią drogę.

- Pali się przez dwadzieścia minut - wyjaśniła Erkowi, oglądając się przez ramię, gdy ostrożnie kroczyli po

zasypanym gruzem podłożu. - Potem trzeba będzie przełączyć na inny kolor.

- Pamiętaj zostawić jedną na powrót.
Jaskrawe światło rzucało ich ogromne cienie na ściany; wyglądały jak śledzące ich groteskowe istoty

jaskiniowe.

- Czekaj! - zawołał nagle Erk. - Poświeć no tutaj! - Wskazał fragment skały, który wydawał się ciemniejszy od

reszty. Przesunął po nim ręką. - Wilgoć! Przez skały przesiąka woda! No to znowu jesteśmy w grze.

Nieco dalej wąskie przejście rozszerzyło się nagle w ogromną jaskinię.
- Hej! - zawołała Odie. Jej głos odbił się echem od ścian groty. Podniosła flarę wysoko nad głowę. - Nie widzę

sklepienia! Ależ ona wielka!

- Słuchaj uważnie! - powiedział Erk. - Słuchaj. Gdzieś tu płynie woda. Słyszysz, Odie? Tu jest podziemny

strumień!

Podłoga jaskini stopniowo opadała w dół. Powoli posuwali się w tamtym kierunku, a cudowny plusk dobiegał

do nich gdzieś z przodu. Niebawem zobaczyli chłodny strumień zimnej wody, który przepływał przez głębokie
jeziorko i znikał gdzieś w głębi jaskini. Odie wbiła flarę pomiędzy dwa kamienie i tak jak stała skoczyła do wody.
Erk poszedł w jej ślady. Pili świeży, życiodajny płyn, aż zakręciło im się w głowach.

Przez dwa dni odzyskiwali siły w jaskini.
- Musimy ruszać - rzekła wreszcie Odie. - Jeśli nawet nie ma innego powodu, to skończyło nam się jedzenie.
- Co powiesz, aby wyruszyć jutro o świcie? - zasugerował Erk. -Możemy jechać, dopóki nie zrobi się gorąco, a

potem odpoczywać do późnego wieczora. Przez noc znowu przejedziemy kawałek, jeśli będzie dość jasno. Jak
sądzisz, ile czasu potrzebujemy nam, żeby dotrzeć do centrum łączności?

- Dwa, może trzy dni... Teren jest bardzo kamienisty, a my musimy trochę krążyć, zanim tam dotrzemy. Uda

nam się przeżyć trzy dni na dwóch litrach wody? Bo mamy tylko tę manierkę, żeby jej nabrać.

- Będziemy musieli. Mamy twój skuter, więc nie zużyjemy sił na chodzenie. Będziemy jechać powoli,

oszczędzać płyny ustrojowe, ile się da. Odie, wiesz, że nie ma rzeczy, jakiej razem byśmy nie dokonali!

Objął ją ramieniem i lekko pocałował w policzek. Odie zarumieniła się jak zorza, ale zaraz odwróciła się i

pocałowała Erka w same usta. Trzymali się w objęciach dłuższą chwilę.

- Zaraz, zaraz - rzekł wreszcie Erk - co to ja mówiłem? Aha, jesteś najlepszym kompanem, jakiego może sobie

wymarzyć pilot.

Odie odezwała się dopiero po dłuższej chwili.

background image

- Ciekawe, czy ktoś z naszych przeżył...
- Jestem tego pewien. Chodź, prześpimy się trochę.
Leżeli przytuleni, nie rozmawiając, rozmyślając tylko o tym, co ich czeka. Zanim zasnęli, Erk odwrócił się do

Odie.

- Może jesteśmy ostatnimi żywymi istotami na tej cholernej kupie piachu, ale przeżyjemy, prawda?
- Jasne - odparła Odie i przysunęła się bliżej do ciepłego ciała Erka.

background image

R O Z D Z I A Ł 7


Ale nie byli sami - nie całkiem.
- To typowe dla tych skąpych idiotów - zauważył Zozridor Slayke, zwracając się do jednego ze swoich oficerów.

- Senat Republiki zawsze był bandą głupców, jeśli chodzi o wydatki na obronę. Pozostawić taki strategiczny punkt
pod ochroną niewielkiego garnizonu! Ciekawe, czego się spodziewali po separatystach? Że sami sobie dadzą po
łapach?

- Siły Republiki są bardzo rozproszone, sir - odparł oficer, wzruszając ramionami. - Ruszamy już? - Uśmiechnął

się do swojego dowódcy i wyczekująco pochylił naprzód. Nadszedł moment, na który czekał.

Zozridor Slayke też się uśmiechnął.
- Żeby ich zaskoczyć, i udowodnić, jak krótkie jest życie? Pewnie, ruszamy. Zbierz moich dowódców.
W sali narad „Ploriooda Bodkina" panowała napięta atmosfera -jak zawsze przed walką, ale bez nerwowości.

Oficerowie zebrali się wokół map strategicznych, skupieni i gotowi do działania, jak grupa cyborreańskich psów
bojowych czekających na komendę.

Sam Zozridor Slayke był jednak spokojny, jak zwykle zresztą. O całą głowę wyższy od pozostałych oficerów -

mieszanej grupy ludzi i nieludzi, był uosobieniem władczego dowódcy. I nie chodziło tu o pozbawioną ozdób,
wojskowego kroju tunikę z długimi rękawami i wysokim kołnierzem - standardowy mundur oficerski w armii, lecz
głównie o zachowanie jego podwładnych: wszyscy pochylali się wyczekująco, łowiąc każde jego słowo. Slayke
emanował pewnością siebie człowieka, który wie, że ma władzę i wie, co robi, a jego oficerowie - podobnie jak
każdy inny żołnierz floty, nawet najniższej rangi - również to wiedzieli.

- Spory tłok tu dzisiaj. - Slayke gestem wskazał holograficzną mapę szlaków przestrzennych wokół Praesitlyna i

Sluis Van. Komentarz rozśmieszył oficerów.

- Jest ich co najmniej cztery razy tyle co nas - rzucił takim tonem, jakby komentował jaskrawość gwiazd

błyszczących na mapie. - No cóż, skoro już tu jesteśmy, czy ktoś ma jakiś plan?

Rozejrzał się wyczekująco.
- A-ależ, sir! Myśleliśmy, że to pan go ma! - wypalił mężczyzna stojący obok, udając przerażenie. Wszyscy

wybuchnęli głośnym śmiechem. Wiedzieli, że Zozridor Slayke ma plan, i znali go dość dobrze, żeby nie musiał im
mówić, na czym ów plan polega: atakować, atakować, atakować!

Slayke pozwolił im się wyśmiać do woli, po czym uniesioną dłonią nakazał spokój.
- Popatrzmy... w ostatnim raporcie meldowano o stu dwudziestu sześciu statkach otaczających kordonem Sluis

Van, prawda? - Skinął głową pod adresem szefa wywiadu, który potwierdził tę liczbę.

- To zły znak - ciągnął Slayke - ponieważ Sluissanie będą zajęci obroną swojego własnego świata. Z kolei flota

separatystów również będzie miała robotę z tym kordonem. A to dobrze, ponieważ te statki nie będą w stanie nam
przeszkodzić. Dowódca wrogiej armii podzielił swoje siły. To też dobrze. A separatyści nie wiedzą, gdzie
jesteśmy... przynajmniej na razie. To jeszcze lepiej. - Sposób, w jaki Slayke podkreślił słowa „na razie", wywołał
kolejną falę śmiechu wśród oficerów.

Wskazał palcem na fragment sektora Sluis.
- Mają około dwustu statków na orbicie wokół Praesitlynu, wiele z nich to duże okręty. A to niedobrze. -

Pogładził w zadumie krótką czarną bródkę, potarł palcem wskazującym miejsce pod nosem i pociągnął się za ucho,
jakby nie wiedział, co powiedzieć. Znów skinął na szefa wywiadu. - Wasza sonda rozpoznawcza donosi o wielkiej
armii robotów tam, w dole.

- Tak, sir. Zdaje się, że przełamali obronę i przejęli Centrum Łączności Intergalaktycznej. Sądząc z liczby

transporterów na ziemi i ilości sprzętu, ta armia liczy sobie ponad milion robotów bojowych. Oni chyba chcą tam
posiedzieć jakiś czas, sir.

- No cóż, jest ich sporo. To bardzo niedobrze - rzekł Slayke. - Ale to tylko roboty! A to całkiem nieźle.
Znowu fala śmiechu.
- Sir, zdołali zablokować całą łączność do i z Praesitlynu - zameldował główny oficer łącznościowy Slayke'a.

Ten tylko skinął głową. -Musimy przyjąć - ciągnął oficer - że Republika nie wie, co się stało. Nie mam pojęcia, jak
im się to udało... pewnie to ta nowa technologia. Przeklęta Federacja Handlowa utopiła miliardy kredytów w
badaniach, więc to nie jest niemożliwe. Przynajmniej nasza łączność jest w porządku, w każdym razie do czasu,
kiedy znajdziemy się na Praesitlynie.

- Ci idioci z senatu - mruknął Slayke jakby do siebie - w końcu tę wojnę przegrają...
Oparł się obiema rękami na krawędzi ekranu i skupił wzrok na statkach nieprzyjaciela otaczających Praesitlyn -

małych jaskrawych kropkach, tak licznych, że wyglądały jak pas asteroidów wokół planety.

background image

- Jesteśmy jedyną grupą zbrojną w odległości umożliwiającej atak - rzekł w końcu. - Wiecie, jak ważny jest

Praesitlyn dla Republiki, dla naszych rodzinnych światów, naszych przyjaciół i rodzin. - Urwał, poczym dodał
cicho: - A zrobimy to tak...

Flota Slayke'a była niewielka w porównaniu z szykującymi się do ataku siłami wroga; składała się z myśliwców

CloakShape, holowników dział i lekkich statków klasy Phoenix Hawk. Miał też kilka lekkich krążowników klasy
Carrack, koreliańskie korwety, kanonierki i dreadnaughty. Siły naziemne liczyły tylko pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy,
byli oni jednak doskonale wyszkoleni, znakomicie zmotywowani i wyposażeni w opancerzone pojazdy,
dwukadłubowe wojskowe statki atmosferyczne typu Bespin Motors Storm IV oraz całą baterię różnych środków
wspierających. Ta niewielka armia miała jedną wielką zaletę: stanowiła ona połączenie piechoty, sił
napowietrznych, pancernych i artylerii, działającej zgodnie ze starannie przygotowanym, ale elastycznym planem.
W dodatku Slayke ufał w stu procentach dowódcom; wiedział, że przejmą inicjatywę taktyczną w zmiennych
warunkach pola walki.

Myśląca rozsądnie osoba uważałaby za całkowite szaleństwo użycie tak niewielkich sił jak oddział Slayke'a

przeciwko armii Tonitha. Ale Zozridor Slayke nie zawsze był rozsądny.

Zwrócił się ku swoim oficerom i wysoko uniósł pięść.
- Wejdziemy nagle. - Pchnął ramię w kierunku mapy. - Niczym ogromna, opancerzona pięść. Skoncentrujemy

wszystkie nasze siły na jednym sektorze, uderzymy wszystkim, co mamy i wyrwiemy dziurę, przez którą będzie
mogła przejść armia. Dla statków na orbicie to będzie gorący moment - dodał, patrząc na swoich dowódców - ale
musimy zamieszać w ich flocie na orbicie. A kiedy już będziemy na dole, zbliżymy się do wroga i złapiemy go za
kołnierz, a potem przygwoździmy do ziemi. W ten sposób jego flota nie będzie mogła nas zaatakować z obawy, że
pozabijają swoich. Nasz pierwszy atak będzie dla nich całkowitym zaskoczeniem; minie trochę czasu, zanim się
pozbierają. A my wykorzystamy ich zaskoczenie i przebijemy się na wylot. -Zawiesił głos. - Przekroczymy most, a
potem spalimy go za sobą. Albo przejdziemy, albo umrzemy.

Oficerowie dobrze o tym wiedzieli. Na dole armia Slayke'a nie będzie mogła liczyć na posiłki, jeśli sprawy

przybiorą zły obrót. Klęska w ogóle nie wchodziła w rachubę. Slayke nie był jednak zadufanym w sobie szaleńcem.

- Wysłałem wiadomość na Coruscant - ciągnął - z żądaniem posiłków. - Wzruszył ramionami. - Może dadzą

nam jednego lub dwóch Jedi. - To również wywołało falę śmiechu; wszyscy dobrze wiedzieli, jak Slayke gardził
Jedi.

- Spójrzmy na to z innej strony, sir - odezwał się oficer z tyłu pomieszczenia. - Nie będziemy musieli dzielić z

nimi chwały!

- Dobrze powiedziane! Zanim tu dotrą i narobią zamieszania, pobawimy się trochę z tymi metalowymi

żołnierzykami na dole. Co o tym sądzicie?

- Hurrrra! - wykrzyknęli oficerowie, tupiąc radośnie w płyty podłogi.
- Zanim wrócicie na statki, dostaniecie rozkazy operacyjne - przypomniał Slayke. - Ale odprawa jeszcze się nie

skończyła.

To była wielka chwila dla Zozridora Slayke'a. Zaryzykował wszystko - nawet to, że stanie się banitą, za którego

głowę wyznaczono cenę -aby znaleźć się na czele tej armii w tym właśnie kluczowym momencie. Widział się już
jako oś, wokół której obraca się historia.

Slayke wyprostował się na całą wysokość i zwrócił do swoich oficerów - zdawał sobie sprawę, że do niektórych

po raz ostatni. Ci żołnierze byli rekrutowani z całej galaktyki, a zasłużyli sobie na zaufanie i władzę w tej
niewielkiej armii dzięki odwadze, poświęceniu i zdolnościom.

- Pamiętajcie, kim jesteście! - krzyknął. Ostatnie słowo rozległo się echem po sali. - Tego, czego macie zamiar

się podjąć, nie robi się dla sławy, nagrody ani ambicji. Nie będziecie uczestniczyć w walce pod przymusem, jak
niewolnicy! Idziemy w bój, ponieważ tak nam nakazuje obowiązek wobec naszego ludu.

Slayke zawiesił głos. W sali panowała kompletna cisza. Niektórzy mieli łzy w oczach, a wszyscy wpatrywali się

w dowódcę. Slayke odetchnął głęboko. Kiedy znów przemówił, podniósł głos, aż jego słowa echem odbiły się do
ścian:

- Synowie i Córy Wolności oczekują, że każdy z was wypełni swój obowiązek!
Odie i Erk nie odjechali daleko od jaskini, kiedy zadrżał grunt pod ich stopami i w powietrzu rozległy się

odgłosy bitwy, tym razem jednak nieco bardziej oddalone.

- Chyba generał Khamar kontratakuje - zauważyła Odie, zdejmując hełm.
Erk odsunął chustę, którą osłaniał twarz przed niesionymi wiatrem ziarnami pisaku i spojrzał w niebo.
- Nie sądzę. Patrz! - Wskazał palcem na północ, gdzie tuż nad horyzontem wystrzelały jaskrawe słupy ognia.

Niebo nagle eksplodowało w ognistych rozbłyskach, a po chwili rozległ się głęboki grzmot. Jeden z płomienistych
słupów łączących nieboskłon z ziemią rozkwitł nagle oślepiającą chryzantemą ognia.

- Statki lądują- wykrzyknął Erk. - Jeden właśnie dostał. To posiłki... Coruscant przysłał posiłki!

background image

Objął Odie ramionami i impulsywnie ucałował w oba policzki. Odie była tak zaskoczona - mile zaskoczona - że

nie wiedziała, jak zareagować, więc wyrzuciła z siebie:

- Sierżant Manganinny twierdzi, że zwiadowcy zawsze jadą tam, gdzie słychać strzały. Jedziemy?
- Zawracaj i w drogę!
Odie wcisnęła gaz, ale silnik skutera tylko słabo zawył.
- Zasilanie nawaliło? - Erk miał nadzieję, że po jego głosie nie można poznać, jak bardzo jest zmartwiony.

Zeskoczył ze skutera, aby Odie mogła zajrzeć do akumulatorów umieszczonych pod tylnym siedzeniem.

- Nie - odparła z zatroskaną miną. - Te akumulatory są zazwyczaj bezobsługowe.
- Hej, popatrz tutaj. - Erk wskazał niewielki otwór w obudowie. Pomacał go delikatnie. - Dostałaś. Sądząc po

krawędziach otworu... został wypalony.

- No tak... miałam małe spotkanie z żołnierzami nieprzyjaciela -mruknęła, podnosząc pokrywę. Skrzywiła się i

odwróciła wzrok. W pojemniku pełno było żwiru, a ogniwo pokrywało szkło ze stopionego piasku. Przez chwilę
wpatrywali się oboje w baterię, która wydała z siebie ciche pyknięcie i wypuściła cienki strumyczek dymu.

- I to by było na tyle - mruknęła Odie. - Teraz możemy sobie iść na piechotę.
Odstąpiła o krok, przez chwilę wpatrywała się w skuter i wybuchnęła płaczem.
- Hej! - Erk położył jej dłoń na ramieniu. - Nam przecież nic nie jest. Wyjdziemy z tego.
- Nie o to chodzi. - Odie pokręciła głową. - To... to był mój skuter!
- Och - mruknął Erk, w duchu z całej siły kopiąc się w kostkę. -Powinienem był się domyślić. Zwiadowca i jego

skuter, pilot i jego myśliwiec... - Wzruszył ramionami. - Chodź, żołnierzu, oboje owdowieliśmy.

Odie uśmiechnęła się przez łzy.
- To głupie, wiem, ale ten skuter i ja... - Rozłożyła ręce.
- Jak sądzisz, daleko jesteśmy od centrum?
- Siedemdziesiąt pięć... może sto kilometrów.
- Damy radę na piechotę?
Odie potrząsnęła manierką.
- Jeśli będziemy oszczędzać wodę. - Przed wyruszeniem z jaskiń oboje wypili tyle wody, ile mogli zmieścić,

starając się zrobić zapas na długą drogę, jaka ich czekała, ale nie spodziewali się, że będą musieli iść pieszo.

- Nie wiesz, czy po drodze jest jakaś woda?
Odie pokręciła głową.
- Będziemy się rozglądać. - Otworzyła bagażnik pod siodełkiem i zaczęła wyjmować wszystko, co mogło się im

przydać w podróży.

- Szczęście nam sprzyja, zauważyłaś? - ponuro zauważył Erk.
- No cóż, mam nadzieję, że te pantofelki, które masz na nogach, jakoś wytrzymają. - Odie wskazała na własne

ciężkie buty, standardowe wyposażenie zwiadowców, którzy potrzebowali takiej właśnie osłony przed krzakami,
kamieniami i gruzem. Buty Erka były znacznie lżejsze i nie wyglądały na trwałe.

- Będę twoim drugim pilotem i jakoś to pójdzie - odparł i skłonił się nisko, przepuszczając ją przodem.
- Co takiego? - wrzasnął Tonith, zrywając się na równe nogi i oblewając herbatą przód białej szaty. Szef ekipy

powiedział mu właśnie, że zostali zaatakowani. - Przez kogo? Podaj mi wszystkie szczegóły -zażądał, odzyskując
nieco spokoju.

- Sir, wygląda na to, że jesteśmy śledzeni przez jakiś oddział. Nie mógł przybyć ani ze Sluis Van, ani z

Coruscant, musi to też być niewielka siła, skoro umknęła naszej uwadze...

Tonith przerwał Karakskowi niecierpliwym machnięciem ręki.
- Dalej, dalej... - Jego umysł pracował zawzięcie. Nie lubił niespodzianek, ale musiał sobie z nimi jakoś radzić.

Kiedy Bothanin kończył raport, jego futro falowało bez przerwy, ale im gorsze były wieści, tym spokojniejszy był
Tonith.

- Sir - zaryzykował Karaksk. - Uważam, że powinien pan był pozostać z flotą. Statki tracą koordynację działań.
Zaledwie dokończył te słowa, już pożałował, że je wypowiedział. Aż się skurczył w sobie, aby znieść

spodziewany wybuch wściekłości. Tonith uniósł dłoń.

- Nad tą sprawą trzeba się zastanowić tu, nie na orbicie - powiedział, a Karaksk odetchnął z ulgą, że admirał

puścił jego uwagę mimo uszu. - Najważniejsze - ciągnął Tonith jakby do siebie - że jest ich znacznie mniej niż nas i
że są z tyłu. Prawdopodobnie będą się starali zbliżyć do nas jak najszybciej, tak aby nasze statki na orbicie musiały
zaprzestać ognia z obawy, że ostrzelają przy okazji własne wojsko. Można się po nich spodziewać elastycznego
planu bitwy i dużej inicjatywy indywidualnej... tego z pewnością im nie brakuje, podobnie jak bezczelności, skoro
śmią nas atakować. - Uniósł kościsty palec wskazujący i pogroził nim Bothaninowi. - Istnieje delikatna granica
pomiędzy bezczelnością a głupotą. Zobaczmy, czy uda nam się obrócić ją przeciwko nim samym. Zacznij
natychmiast fortyfikować nasze pozycje. Pozwolimy tamtym atakować, ile chcą, a kiedy zabraknie im sił,

background image

rozpoczniemy kontratak.

Tonith ostrożnie uniósł filiżankę. Wytrząsnął kilka pozostałych na dnie kropelek i metodycznie i nalał kolejną

porcję parującej cieczy. Z oddali dobiegały odgłosy bitwy. Zaśmiał się, odsłaniając fioletowe zęby.

- Nareszcie wyzwanie - rzekł, popijając herbatę. - Bardzo interesujące. Bardzo, bardzo interesujące.
Jedynym czynnikiem, którego Zozridor Slayke nie wziął pod uwagę, był Pors Tonith.

background image

R O Z D Z I A Ł 8


Wielki Kanclerz Palpatine wykonał serię rozmów, w tym jedną z senator Paige-Tarkin.
Senator Paige-Tarkin nigdy jeszcze nie widziała kanclerza tak zatroskanego; było to wyraźne nawet pomimo

zakłóceń nadbiornika HoloNetu. Jego włosy wydawały się jeszcze bardziej siwe, a twarz mocniej poorana
zmarszczkami niż w rzeczywistości. Poczuła przypływ szczerego współczucia dla tego wspaniałego człowieka.
Obserwowała go bardzo uważnie od dnia, kiedy przyjął na siebie dodatkowe obowiązki, aby rozprawić się z
zagrożeniem ze strony separatystów. Przypuszczała, że troski służby publicznej w stanie kryzysu zabijały go powoli.

- To sprawa najwyższej wagi - rzekł. - Muszę się z panią zaraz zobaczyć.
- Nie możemy porozmawiać o tym teraz? - zapytała. - Spodziewam się gości na kolacji.
- Obawiam się, że ta metoda łączności nie jest dość bezpieczna dla spraw, które mamy do omówienia. - Obraz

kanclerza uśmiechnął się smutno. - Przepraszam, że zakłócam pani plany, pani senator.

- Nic się nie stało, sir. Jestem do pańskiej dyspozycji. Ile czasu nam to zajmie?
- Może chwilę potrwać, pani senator. Jeszcze raz przepraszam.
Zawahała się. Paige-Tarkin była członkiem potężnego rodu Tarkinów i niezmiennie podziwiała wielkiego

kanclerza. I prywatnie i publicznie mówiła o nim jako o jedynej osobie, która może przeprowadzić Republikę przez
kryzys do zwycięstwa.

A teraz on, który całe swoje życie poświęcił sprawom publicznym, przepraszał ją za to, że przerwał jej wieczór

spędzany w domu z przyjaciółmi, aby przedyskutować z nią kwestie dotyczące całej galaktyki.

- Naprawdę głupstwo - powiedziała głosem łamiącym się z emocji. - Czy może mi pan jednak bodaj w skrócie

powiedzieć, o co chodzi?

- Mogę zdradzić tylko tyle, że sytuacja, jaka się wytworzyła, może mieć bardzo poważne konsekwencje dla

mieszkańców sektora Seswenny, pani senator.

Serce Paige-Tarkin zamarło na chwilę. Seswenna była sektorem, który reprezentowała w senacie.
- Gdzie się spotkamy?
- W moim apartamencie, możliwie jak najszybciej. Muszę...
- W pana apartamencie, panie kanclerzu? - wykrzyknęła. - Nie w gabinecie?
Palpatine pokręcił głową.
- To sprawa szczególnie delikatna... lepiej, aby nikt nie wiedział o naszym spotkaniu. Moje roboty ochroniarze

nieustannie sprawdzają apartament, nawet teraz, kiedy rozmawiamy. Muszę zaprosić jeszcze parę osób, więc na
razie przepraszam. - Obraz znikł, zanim zdążyła zapytać, kim są ci pozostali.

Paige-Tarkin szybko odwołała spotkanie, przebrała się i wezwała transport.
Następne wezwanie odebrał Mas Amedda. Jako rzecznik senatu i lojalny zwolennik Wielkiego Kanclerza,

Amedda znany był z tego, że trzyma buzię na kłódkę i ściśle przestrzega porządku podczas debat w senacie.
Głosował również za przyznaniem kanclerzowi szczególnych uprawnień, jakie uważał za niezbędne, aby kanclerz
mógł rozprawić się z separatystami. Palpatine wiedział, że może liczyć na Ameddę w czasie tego kryzysu, a jego
pomoc będzie bezcenna, kiedy w senacie rozgorzeje nieuchronna debata.

Następnie Palpatine wezwał Jannie Ha'Nook z Glithnosa, ważną figurę z Rady Bezpieczeństwa i Wywiadu.

Ha'Nook widziała wszystko pod kątem własnego zysku lub straty. Miała dość niezależne poglądy, ale także
głosowała za przyznaniem Palpatine'owi specjalnych uprawnień.

Następny na liście był Armand Isard, szef Wywiadu Republiki, człowiek, który dużo wiedział, a mało mówił.
Na koniec Palpatine wezwał Sate'a Pestage'a, członka prezydium senatu. Pestage był mistrzem perswazji. Od

czasu, kiedy Palpatine przejął władzę, wiele razy zdarzało mu się przekonywać wahających się senatorów, aby
przeszli na stronę Wielkiego Kanclerza.

W ten sposób Wielki Kanclerz Palpatine zebrał swoich najzagorzalszych popleczników, aby rozprawić się z

wrogiem.

Apartament Palpatine'a był wygodny, lecz nie wystawny, jak przystało na skromnego sługę własnego ludu. Nie

wszyscy zjawili się jednocześnie, więc goście spędzali czas na błahych pogawędkach, czekając na pozostałych. Gdy
już wszyscy zajęli miejsca, kanclerz skinął głową Sly Moore, swojej asystentce. Na ten znak Sly włączyła system
bezpieczeństwa, który dodatkowo zabezpieczał przed możliwością podsłuchania dyskusji.

- Możemy zaczynać, sir - oznajmiła.
- Jeszcze raz przepraszam, że zebrałem tu wszystkich bez uprzedzenia - zaczął Palpatine, kiedy goście

zajmowali miejsca. - Przejdę od razu do rzeczy. Praesitlyn został przechwycony przez potężne siły separatystów.
Znacznie mniejszy oddział... właściwie nie całkiem legalny, odpiera najeźdźców, ale wynik tego oporu jest bardzo

background image

wątpliwy. Armandzie, przedstaw nam fakty.

- Siły inwazyjne Federacji Handlowej... nie znamy ich liczebności i składu, ale należy uznać, że są bardzo

duże... przejęły Praesitlyn. Łączność została przerwana, więc musimy przyjąć, że ich ofiarą padło również Centrum
Łączności Intergalaktycznej. Prawdopodobnie nieprzyjaciel chce wykorzystać tę planetę jako trampolinę, z której
będą mogli napadać na światy jądra galaktyki. Otrzymaliśmy tę informację w komunikacie, który przesłał nam
dowódca sił, o których wspomniał Wielki Kanclerz. Ten dowódca obserwuje flotę najeźdźców od dłuższego czasu.

Paige-Tarkin jęknęła.
- Więc o to chodziło! - wykrzyknęła, spoglądając na kanclerza. -Czy wykonali jakikolwiek ruch w kierunku

sektora Seswenny?

- Nic o tym nie wiemy - odparł Palpatine. - Ale mają sposoby, aby zablokować transmisje, więc wszystko jest

możliwe. Wiemy natomiast, że napadli na Sluis Van z drugą flotą około stu dwudziestu pięciu statków różnych klas.
Widać, że to raczej oblężenie niż bezpośrednia inwazja. Musimy przyjąć, że kiedy utwierdzą się na Praesitlynie,
zabiorę się za Seswennę, pani senator. Nie wiemy tylko, czy siłą, czy argumentami.

- Na razie tylko się domyślamy. Skąd wiemy, że to prawdziwe informacje? - zapytała Jannie Ha'Nook, patrząc

najpierw na Palpatine'a, a potem na Isarda.

Kanclerz skinął głową na znak, że Isard może mówić dalej.
- Otrzymaliśmy tę wiadomość od kapitana Zozridora Slayke'a.
- Tego pirata? - wtrąciła Ha'Nook. Okręciła kosmyk włosów wokół palca i w zadumie wydęła usta.
Palpatine uśmiechnął się.
- Już nie. Udzieliłem mu przebaczenia.
- I dobrze pan zrobił - dodał Isard. - Teraz już tylko on i jego armia, Synowie i Córy Wolności, jak siebie

nazywają, stawia opór siłom separatystów na Praesitlynie.

- Kto dowodzi najeźdźcami? - zapytała Ha'Nook.
- Z innych źródeł - odparł Isard z tajemniczym uśmiechem - dowiedzieliśmy się, że może to być Pors Tonith z

Intergalaktycznego Klanu Bankierów. - Spojrzał na Palpatine'a, który skinął głową, zezwalając, by szef wywiadu
mówił dalej. - Niewiele wiemy na temat Tonitha, ale to nie żaden figurant. Jako finansista znany jest z bezlitosnego
sposobu działania; niszczy rywali z niemal wojskową precyzją i determinacją. Przypuszczalnie ma też na swoim
koncie zwycięskie operacje wojskowe. W każdym razie, ostatnia wiadomość od Slayke'a mówiła o ich gotowości do
ataku.

- Jak duża jest armia Slayke'a? - zapytał Mas Amedda.
- Nie jestem pewien, ile mają okrętów, ale wojsko liczy sobie około pięćdziesięciu tysięcy istot.
- Na wielkie ogniste kule! - wykrzyknęła Paige-Tarkin. - Wyruszył przeciwko całej armii separatystów z taką

garstką? Niewiarygodne!

Goście spojrzeli po sobie z niedowierzaniem.
Palpatine ułożył palce w piramidkę i przytknął je do czubka nosa.
- A zatem - rzekł - sytuacja jest rozpaczliwa. Jak wiecie, wszystkie nasze siły zbrojne walczą gdzieś w galaktyce.

Nie wierzę, żeby kapitan Slayke, pomimo całej swojej dzielności i pomysłowości, był w stanie wypędzić
najeźdźców. Może ich jedynie rozjuszyć czy opóźnić, a jeśli osiągnie choć tyle, Federacja Handlowa bez wątpienia
wyśle kolejne oddziały, aby utrzymać Praesitlyn.

- Dlaczego Slayke i jego armia w ogóle podjęli się tak szalonego kroku? - zapytała Ha'Nook.
Palpatine wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
- Slayke to idealista - rzekł po chwili. - Rzadki towar w dzisiejszych czasach.
Uśmiechnął się znów i zrobił nieokreślony gest ręką, jakby chciał powiedzieć, że nie rozumie takich ludzi.

Odchrząknął i poruszył się niespokojnie.

- Teraz rozumiecie, po co was tu zebrałem - ciągnął. - Nie chcę, aby nasi obywatele odnieśli wrażenie, że

pochopnie podejmuję decyzje, ale musimy działać szybko. To ważne, aby nasz lud zrozumiał powagę sytuacji i
wspomógł nas w dążeniu do odbicia planety i wsparcia kapitana Slayke'a... lub uratowania go, jeśli będzie trzeba.
Potrzebuję waszej pomocy, ponieważ wszyscy jesteście szanowanymi i wpływowymi obywatelami Republiki, i
niewątpliwie potraficie przekonać innych, aby mnie poparli. Wiem, wiem, mam pełną władzę nad siłami zbrojnymi,
ale panuje demokracja i nie chciałbym zostać później oskarżony o stosowanie dyktatury, ani też narażony po fakcie
na złośliwe uwagi kuluarowych geniuszy. Liczę, że przekonacie swoich popleczników i podwładnych, że działałem
w najlepszym interesie Republiki i że nie możemy zrezygnować z walki o wolność z powodu przejściowych
trudności.

- A ja dodałbym jeszcze - wtrącił Isard - że armia Slayke'a nie składa się z robotów i klonów. Jego żołnierze to

sami ochotnicy, i do tego bardzo zaangażowani. Złoją Tonithowi skórę. Wcale nie żartuję.

- Czy mamy jeszcze jakieś siły, z których możemy zrezygnować tu na miejscu? - zapytała Ha'Nook.

background image

Palpatine poprawił się w fotelu i wyciągnął nogi przed siebie.
- Garnizon z Centaksa Jeden, jakieś dwanaście tysięcy klonów. - Wzruszył ramionami. - Musimy ich wziąć, bo

tylko oni są dostępni.

Centax Jeden, drugi księżyc Coruscant, we wczesnym okresie obecnego kryzysu został przekształcony w

tymczasową bazę dla operacji wojskowych.

- A zatem, panie kanclerzu, nie zostanie nam żadna rezerwa na wypadek ataku? - wykrzyknęła Ha'Nook. - A

jeśli będziemy potrzebowali żołnierzy tu, na Coruscant? Ja uważam - mruknęła, poważnie kręcąc głową - że to
poważny błąd strategiczny.

Kanclerz znów złożył palce w piramidkę i przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Pozostali również milczeli,

Wreszcie Isard pochylił się do przodu, żeby coś powiedzieć, ale Palpatine uciszył go spojrzeniem.

- Musicie państwo zrozumieć, że jeśli separatyści umocnią swoje pozycje na Praesitlynie i powiększą swój

garnizon, nigdy nie będziemy w stanie odzyskać planety. Zamiast pełnić rolę naszych oczu w tym niezwykle
ważnym sektorze, stanie się sztyletem wymierzonym wprost w serce Republiki. Nie mamy wyboru. Musimy
działać, i to jak najszybciej.

- Kanclerzu... - Ha'Nook pochyliła się do przodu, wznosząc palec, by podkreślić wagę swoich słów. - Jeśli tak

jest, dlaczego wcześniej nie wzmocniono obrony Praesitlynu?

Palpatine wzruszył ramionami.
- Mój błąd. Przyjmuję pełną odpowiedzialność za to, że nie przewidziałem takiej sytuacji.
- Toipoca obiecała nam duże posiłki... - zaczął Isard.
- Kiedy będą gotowi? - warknęła Ha'Nook.
- Za dwa lub trzy miesiące.
Ha'Nok prychnęła i odchyliła się w tył.
- Muszę to przemyśleć, kanclerzu. Może będzie potrzebne głosowanie w senacie. W końcu nie możemy

narażać...

- Miałem właśnie nadzieję, że tego unikniemy, pani senator - przerwał jej Palpatine. - Oczywiście rozumiem, o

co pani chodzi. Ale w chwilach zagrożenia trzeba szybko podejmować decyzje i to przywódcy muszą brać na siebie
odpowiedzialność, angażując się...

- I ponosić konsekwencje porażki - odparowała Ha'Nook.
- Tak jest, pani senator - odparł Palpatine. Spodziewał się tego po Ha'Nook. Prawie niedostrzegalnie skinął

głową Sly Moore, która pozostawała na uboczu przez cały czas trwania dyskusji. Jedynie wielki kanclerz dostrzegł
jej uśmiech. Wstał.

- Może powinniśmy się z tym przespać? Porozmawiajmy na ten temat rano.
- A kto miałby dowodzić tą ekspedycją? - zapytała Paige-Tarkin.
Palpatine wyprostował się, wygładził szatę, spojrzał na nią i uśmiechnął się.
- Mistrz Jedi - poinformował.
Jannie Ha'Nook właściwie spodziewała się tej rozmowy, która nastąpiła mniej więcej w godzinę po rozejściu się

uczestników spotkania u Palpatine'a. Fakt, że jej rozmówca ukrywał pod holopłaszczem swoją tożsamość, również
jej nie zaskoczył. Technika ta była często stosowana na Coruscant, kiedy politycy, lobbyści albo informatorzy
chcieli zachować anonimowość.

- Czy to ty, Isard? - zapytała ze śmiechem Ha'Nook.
- Nie jestem Isardem, pani senator - odparł rozmówca głębokim, grobowym głosem, równie nierozpoznawalnym

jak obraz tańczący przed oczami Ha'Nook.

- No cóż, więc przejdź do rzeczy. Od wielu godzin nie miałam nic w ustach.
- Jestem pani sojusznikiem, pani senator - zapewnił hologram. -Chciałbym pani pomóc.
- Jak? - To brzmiało interesująco.
- Uważamy panią za osobę zdolną do czegoś więcej niż drobne intrygi polityczne. Mogę wykorzystać swoje

niemałe wpływy, aby przyspieszyć pani karierę w tempie, jakiego nie potrafi pani sobie nawet wyobrazić.

W jego głosie było coś kuszącego, wręcz hipnotycznego.
- Wytłumacz mi to jaśniej. - Jannie okręciła kosmyk włosów wokół palca i w zadumie wydęła usta. Im dłużej

mówił tajemniczy rozmówca, tym mocniej szarpała się za włosy.

- W galaktyce wkrótce nastąpią ważne wydarzenia. Właśnie wróciła pani ze spotkania, na którym je omawiano.
- Skąd... - Ha'Nook zdziwiła się, ale natychmiast się opanowała. Oczywiście, ktoś podsłuchiwał pomimo

wszystkich wysiłków wielkiego kanclerza, aby zapobiec szpiegowaniu. Na Coruscant każdy podsłuchiwał każdego i
nie istniały sposoby, aby temu zapobiec. Całkowite zabezpieczenie nie było możliwe.

- Inwazja na Praesitlyn jest jak zmarszczka na wielkiej fali historii, pani senator. Zamierzam zaofiarować pani

przejażdżkę na tej fali.

background image

- Mów dalej, proszę. - Ha'Nook zaczęła się podobać ta rozmowa.
- Kłopoty, jakie teraz mają miejsce w sektorze Sluis, wkrótce zostaną rozwiązane. A kiedy to się stanie, będzie

potrzebny ktoś, kto dopilnuje tam interesów Republiki. Bądźmy szczerzy: stanowisko pełnomocnego ambasadora
może być bardzo korzystne.

- Naprawdę? - szepnęła Ha'Nook.
- Ależ tak - zapewnił głos.
- Możesz to załatwić?
- Tak.
- W jaki sposób?
- Nieważne. Ale najpierw potrzebuję czegoś od ciebie.
- Wiedziałam, że do tego dojdziemy - uśmiechnęła się Ha'Nook, ale była coraz bardziej zaintrygowana. Jej

umysł pracował na pełnych obrotach. Pełnomocny ambasador? To brzmiało całkiem nieźle. Praca zwykłego
senatora, choćby nawet wpływowego, potrafiła być piekielnie nudna; mało ją interesowało podpisywanie faktur na
modernizację systemu kanalizacyjnego na Coruscant lub niekończące się dyskusje nad rezolucją gwarantującą
wolność wyznaniową jakiejś prymitywnej rasie na odległym o lata świetlne kawału kosmicznej skały. Po tak długim
borykaniu się z rutynowymi działaniami senatu nawet ważne sprawy przestawały być dla Ha'Nook wyzwaniami i
traciły na atrakcyjności. I oto nagle pojawiła się szansa, by zdziałać coś naprawdę wielkiego.

- Wielki kanclerz Palpatine prosił, żeby pani poparła wysłanie posiłków na Praesitlyn. Czy może liczyć na pani

głos?

- Naturalnie - odparła bez wahania. Jakie to ma dla mnie znaczenie, pomyślała, czy posiłki dotrą czy nie, czy

separatyści pokonają Republikę? Jeśli nie będę ambasadorem, mogę być choć sojusznikiem.

Jakikolwiek będzie wynik tej wojny, Jannie Ha'Nook planowała znaleźć się po stronie zwycięzców.
- Doskonale! Proszę dotrzymać obietnicy i okazać kanclerzowi poparcie, pani senator, a ja dotrzymam mojej i

wynagrodzę panią za to.

Nadbiornik zgasł.
Po drugiej stronie linii Sly Moore wyprostowała się i uśmiechnęła. Nadszedł czas, aby wysłać wiadomość do

Rady Jedi.

background image

R O Z D Z I A Ł 9


Jedi Nejaa Halcyon nie miał pojęcia, dlaczego tak nagle kazano mu się stawić przed obliczem Rady Jedi. Już

dawno dostał reprymendę za swoją porażkę. Może po długim okresie bezczynności, do jakiego zmuszono go z
powodu sprawy „Szkarłatnej Thranty", Rada Jedi była gotowa przywrócić go do obowiązków? Desperacko pragnął
szansy zrehabilitowania się. Może to wezwanie oznaczało taką właśnie szansę.

Stal przed wejściem do komnaty Rady, nerwowo gładząc włosy i brodę. Daremnie próbował się opanować.

Czuł, że dłonie mu się pocą. Reaguję jak padawan, pomyślał i się uśmiechnął. Wygładził płaszcz i wszedł do sali.

Jedenastu z dwunastu członków Rady Jedi siedziało półkolem, dokładnie tak samo, jak pamiętał z dnia, kiedy

stał przed nimi po raz ostatni. Za ogromnymi oknami rozpościerała się szeroka panorama, obejmująca całe miasto aż
po odległy horyzont; dalekie budynki, widziane z wysokości Wieży Rady, wydawały się miniaturowe. Nad miastem
unosiły się miliardy czarnych plamek - stateczków powietrznych wszelkiego rodzaju, które krzątały się wokół
swoich spraw, stanowiących dzień powszedni ogromnego kompleksu miejskiego, jakim był Coruscant. Dzień był
pogodny, a słońce zalewało jaskrawym blaskiem całą scenerię. Dla Halcyona już sam ten widok wart był przybycia
do Rady, a wieści, jakie miała mu ona do przekazania, nieco traciły na znaczeniu.

- Witaj, Nejaa - rzekł Mace Windu.
Halcyon skłonił się.
Yoda powitał go uśmiechem.
- Odkąd ostatnio widzieliśmy ciebie, długi czas upłynął.
- Tak, mistrzu, nazbyt długi.
- Dobrze się miewasz, Nejaa? Wypocząłeś? - zapytała Adi Gallia. Halcyon skłonił się znowu.
- Czują się świetnie.
- Mamy dla ciebie zadanie - rzekł Mace Windu i uważnie popatrzył na Halcyona. - Wielki kanclerz Palpatine

osobiście zarekomendował cię do tej misji.

Halcyon z trudem ukrył zaskoczenie.
- Ja... nie znam kanclerza osobiście, lecz jestem zaszczycony, że ma do mnie takie zaufanie, mistrzu. Właściwie

dlaczego mnie polecił? - wyjąkał.

- Nie wiesz, dlaczego? - zapytał mistrz Windu.
- Nie mam pojęcia.
Windu skinął głową, jakby przecząca odpowiedź Halcyona wyjaśniała wszystko.
- Znasz Praesitlyn w sektorze Sluis? - zapytał nagle.
- Wiem tylko, że mamy na tej planecie ważną stację przekaźnikową, ale nigdy tam nie byłem.
Windu pokrótce wyjaśnił sytuację. Halcyon słuchał z rosnącym zdumieniem: rzeczywiście, to wyglądało na

ważną misję, a otrzymanie jej było prawdziwym zaszczytem.

- Jesteś zapewne ciekaw, kto dowodzi siłami stawiającymi opór wrogowi - rzekł Windu, kiedy skończył

opisywać sytuację i misję.

- Tak, istotnie. Nikt z wyjątkiem mistrza Jedi nie próbowałby podjąć się takiego zadania, chyba że ma silne

skłonności samobójcze.

Daremnie grzebał w pamięci, usiłując przypomnieć sobie, który z Jedi znajduje się w pobliżu, aby móc się tym

zająć.

- Jedi to nie jest - rzekł Yoda, chichocząc cicho.
- Nie Jedi? - zdziwił się Halcyon. Członkowie Rady wymienili szybkie spojrzenia.
- Ten człowiek to Zozridor Slayke - rzekł mistrz Windu. W sali Rady Jedi na chwilę zapadła cisza.
Halcyon odchrząknął i skinął głową.
- Kapitan Slayke to dobry żołnierz - rzekł.
Yoda uśmiechnął się, a pozostali członkowie Rady odetchnęli z ulgą.
- Słyszeć, że tak uważasz, dobrze jest - rzekł Yoda i skinął głową na Mace'a.
Mace Windu zaczął mówić szybkimi, zwięzłymi zdaniami, jakby czytał listę rozkazów.
- Nejaa Halcyonie, weźmiesz na Praesitlyn oddział wspomagający w liczbie dwudziestu tysięcy klonów.

Wylądujesz wraz ze swoją armią, przejmiesz dowodzenie połączonych sił i zniszczysz wrogą armię. Masz do
dyspozycji siły naziemne i powietrzne zgodnie z planem bitwy, który ty i twój sztab przygotujecie w drodze na
miejsce misji. Musicie wypełnić ją w sposób możliwie najsprawniejszy i najskuteczniejszy. - Urwał. - Możesz sam
sobie dobrać sztab i wskazać, kogo zechcesz na zastępcę. Czasu jest niewiele. Kiedy stąd wylecisz, skierujesz się na
Centax Jeden, gdzie twoja flota przygotowuje się do drogi. Opuścicie bazę tak szybko, jak to będzie możliwe.

background image

- Jestem zaszczycony i przyjmuję misję - rzekł oficjalnie Halcyon.
- Ten Slayke, pracować z nim będziesz mógł? Wrogości do niego nie czujesz, że statek ci skradł? - zapytał

Yoda.

Halcyon skłonił się nisko.
- Nie, mistrzu Yoda. Slayke to inteligentny i pomysłowy żołnierz. Byłem zbyt pewny siebie i głupi, a on

wykorzystał moją słabość. Cieszę się - zakończył z uśmiechem - że jest moim sprzymierzeńcem. Wiem, że razem
uda nam się zniszczyć siły przeciwnika.

Yoda skinął głową.
- Naszego zakonu, Nejaa Halcyonie, prawdziwym mistrzem jesteś.
- Czy wiesz, kto powinien zostać twoim zastępcą w tej ekspedycji? - zapytał Windu.
- Tak, mistrzu. Anakin Skywalker.
Czy w oczach Windu nie pojawił się przypadkiem cień zaskoczenia? Sławny mistrz Jedi był jak zwykle

nieodgadniony. Zapytał jednak tylko:

- Dlaczego?
- Jest dzielny, pomysłowy i gotów stawić czoło prawdziwemu wyzwaniu. I jest tutaj, na miejscu, w Sali Tysiąca

Fontann.

- Ależ ta misja wymaga dowódcy z dużą praktyką, Anakin zaś ma niewielkie doświadczenie w dowodzeniu

wojskiem - zauważyła Adi Gallia.

- Obserwowałem go - odparł Halcyon. - Rozmawiałem z nim. Studiował taktykę wojenną i dzieje dawnych

bitew. Uważam, że jest gotów.

- Obi-Wana rady zasięgałeś? - zapytał Yoda.
- Znam Obi-Wana... rozmawialiśmy o Anakinie. Powiedział mi, że Anakin nie miał jeszcze możliwości

dowodzenia tylko dlatego, że nie nadarzyła się okazja, a nie dlatego, że nie jest gotów.

- Nie ma nikogo innego? - zapytała Adi Gallia.
- Jestem pewien, że są - odparł Halcyon. Odetchnął głęboko, zanim zaczął mówić dalej. - Może jeszcze jeden lub

dwóch oprócz was. Ale co będzie, jeśli pojawi się kolejny punkt zapalny, taki, który wymaga Jedi doświadczonego
w dyplomacji, albo inna samotna misja? Kogo wyślecie, jeśli zabiorę ze sobą kogoś bardziej doświadczonego, a
Anakin Skywalker zostanie ostatnim osiągalnym Jedi?

Windu przez moment przyglądał się Halcyonowi, po czym skinął głową.
- Pozostawiamy wybór podwładnych twojemu doświadczeniu. Pamiętaj jednak, Nejaa Halcyonie; to zadanie jest

próbą dla ciebie, tak samo jak dla młodego Anakina. Co ważniejsze, jest to również próba dla Republiki. Od jej
wyniku zależeć może los całej galaktyki. Niech Moc będzie z wami...

Anakin zgiął palce sztucznej ręki i przez chwilę przyglądał się zaciśniętej pięści. Proteza, która zastąpiła jego

prawe ramię i dłoń, była lepsza od oryginału. Palce były elektrostatycznie wrażliwe na dotyk. Moduł interfejsu,
łączący rękę z systemem nerwowym, pozwalał urządzeniu działać tak, jak działałaby zwykła ludzka ręka.
Urządzenie funkcjonowało dzięki ogniwu, które nie wymagało doładowania. Gdybym wiedział, że to będzie takie
doskonałe, dałbym sobie zastąpić protezą również drugie ramię, pomyślał ze smutkiem. Gdyby jeszcze pokryć je
synciałem...

Bóle fantomowe od nieistniejących nerwów w odciętej dłoni dokuczały mu czasem, ale były znacznie mniej

ważne od innych fantomów, które w tej chwili prześladowały Anakina.

Wstał. Grota, w której Nejaa Halcyon wyznaczył mu spotkanie, była jedną z wielu jaskiń usytuowanych na

różnych poziomach Świątyni Jedi. Ławka, gdzie siedział, osłonięta była zwisającymi gałęziami drzew rosnących
wokół jeziorka, do którego z pluskiem wpadał mały wodospad. W sumie było to bardzo przyjemne miejsce, ale
Anakin Skywalker nie miał dziś nastroju do przyjemnych miejsc.

Przeszedł się tam i z powrotem ścieżką, wykonując ostry zwrot, po czym znów podszedł do ławki. Mocno

uderzył prawą pięścią w lewą dłoń. Głośne plaśnięcie zostało zagłuszone przez szum liści. Anakin strząsnął z
płaszcza kropelki rosy i usłyszał jakiś głos. Odwrócił się. Dwójka padawanów, chłopak i dziewczyna, zajęci
rozmową zbliżali się ścieżką za jego plecami, widocznie nieświadomi jego obecności. Nagle roześmieli się oboje.
Wtedy go zobaczyli, stojącego pod drzewem przed ławeczką, do której prawdopodobnie zdążali, i stanęli jak wryci.

- O, przepraszam - wykrzyknął chłopak. - Nie wiedzieliśmy, że ktoś tu jest.
Dziewczyna uśmiechnęła się nerwowo. Oboje wiedzieli, kim jest Anakin.
Z bliska młoda padawanka boleśnie przypominała Anakinowi Padme.
- Jestem tutaj wezwany przez Radę Jedi. Mam nadzieję, że mi wybaczycie.
Nie było to zupełne kłamstwo; Halcyon istotnie rozmawiał z Radą Jedi, więc, to, co miał Anakinowi do

zakomunikowania, prawdopodobnie tam miało swoje źródło... w pewnym sensie. Lecz frustracja, spowodowana
nieoczekiwanym wspomnieniem żony, musiała być w jego głosie aż nazbyt wyraźna, bo młody człowiek

background image

zaczerwienił się po uszy.

- Przepraszam, bardzo przepraszam - wymamrotał. Para pospiesznie odwróciła się i odeszła.
Anakin stłumił w sobie nagłe poczucie winy, spowodowane zbyt ostrym tonem, jakim przemówił do

młodzieńca. Trudno, muszą się nauczyć, gdzie ich miejsce, tak samo, jak to było z nim. A gdzie właściwie jest teraz
jego miejsce? On także wciąż pozostawał padawanem, mimo zdobytego doświadczenia bojowego i uznanych
talentów... nawet po stracie ramienia w pojedynku... wciąż nie słyszał ani słowa na temat pasowania na rycerza Jedi.
Od tygodni tkwił na Coruscant, ucząc się i ćwicząc. W tych okolicznościach wolałby raczej spędzać czas z Padme...
Przestań o tym myśleć, skarcił się w duchu. Myśl o przyszłości. Mistrz Halcyon na pewno chce mu coś
zaproponować, dlatego poprosił go o spotkanie. Coruscant ostatnio aż trząsł się od plotek i pogłosek. Wszyscy
mówili dość niejasno o nowych zagrożeniach ze strony separatystów. Działo się coś wielkiego i ważnego, a Anakin
marzył, aby stać się częścią tych wydarzeń.

Jedi Nejaa Halcyon. Anakin poznał go całkiem dobrze w czasie swojej przymusowej bezczynności. Szanował

mistrza Halcyona, ale nie mógł zrozumieć, co takiego stało się podczas misji na Bpfassh, co zakończyło się tak
wielką kompromitacją dla niego i zakonu Jedi. Szczegóły misji otoczone były tajemnicą, ale plotki i tak krążyły.
Anakin przypuszczał, że Halcyon został wezwany na Coruscant, ponieważ Rada Jedi chciała zadecydować o jego
dalszych losach, ale sam był zbyt delikatny, by o to pytać. Dla Anakina liczyło się tylko jedno: Halcyon wydawał
się darzyć go sympatią i zaufaniem, a teraz być może przyniesie to konkretne owoce.

Wyczuł nadejście Halcyona i odwrócił się, aby się przywitać, w tej samej chwili, gdy Nejaa rzekł:
- Kredyt za twoje myśli.
Uśmiechnęli się jednocześnie, a Halcyon objął ramieniem plecy Anakina.
- Młody przyjacielu - rzekł - przybywam z nowinami.
- Tak? - Anakin starał się zachować lodowaty chłód, ale serce zabiło mu bardzo mocno.
Halcyon bezbłędnie wyczuł falę emocji narastającą w młodym Jedi i uśmiechnął się szerzej.
- Rada Jedi wysyła nas na misję. Dostałem szansę, żeby się zrehabilitować... nie, Anakinie, nie zaprzeczaj, ta

misja ma być próbą. Poprosiłem, żebyś został moim zastępcą. Rada wyraziła zgodę.

Anakin poczuł lekkie ukłucie rozczarowania. Halcyon, a nie sama Rada Jedi, poprosił o jego pomoc. Ale... Rada

wyraziła zgodę, więc...

- Co to za misja, mistrzu?
- Znasz Centrum Łączności Intergalaktycznej na Praesitlynie, w sektorze Sluis?
- Właściwie nie. Wiem, że to istotny węzeł łączności, ale niewiele więcej.
- Został opanowany przez siły separatystów. Przyjmujemy, że pokonały one garnizon, ale siłom wroga

przeciwstawiła się nasza armada, która śledziła flotę, a następnie zdołała się przebić przez kordon wokół
Praesitlynu. Teraz toczą tam ciężkie walki z siłami naziemnymi separatystów. Mamy pomóc tej armii, jeśli to w
ogóle możliwe. - Urwał. - Nie jestem pewien, jak wielkie są siły separatystów, ale to z pewnością duża armia i
pokonanie jej nie będzie łatwym zadaniem.

- Kto jest dowódcą sił interweniujących na Praesitlynie? Halcyon uśmiechnął się blado.
- Zozridor Slayke.
Anakin podniósł nagle wzrok.
- Czy to...?
- Tak, ten sam. Moja nemezys. - Usta Halcyona skrzywiły się w gorzkim uśmiechu. - Ale odbijemy Praesitlyn,

Anakinie. Jeśli w czasie, gdy tam dotrzemy, Slayke wciąż będzie żywy i zdolny do walki, to, do licha, tak go
uszczęśliwi nasze pojawienie się, że bez żadnych problemów uda mi się z nim pracować.

Obaj milczeli przez dłuższą chwilę. Woda spływała do jeziorka, pluskając wesoło. Anakin nie zauważał

kropelek wilgoci, które spadały ze zwisających gałęzi na jego kark.

- Mistrzu, jaka właściwie ma być moja rola jako twojego zastępcy?
- Mamy armię dwudziestu tysięcy klonów. Podzielimy ją na dwie dywizje. Ja będę dowodził całością, jak

również jedną z dywizji, a ty drugą. Jeśli coś mi się stanie, przejmiesz dowodzenie nad całym wojskiem. Dasz radę
to zrobić, Anakinie. Dlatego wybrałem ciebie. - Urwał i trącił czubkiem buta bryłkę błota. - Nasze siły obejmują
oddziały pomocnicze i zbrojne. Oprócz piechoty będziemy mieć do dyspozycji dywizje z całej Republiki,
stanowiące integralną część armii. Nad strategią zastanowimy się po drodze.

- Kiedy ruszamy?
- Jak najszybciej.
- A jaki będzie nasz pierwszy krok? - zapytał Anakin.
- Pierwszy krok? Cóż, najpierw czeka nas spotkanie z kimś naprawdę niezwykłym.
Każda społeczność ma swój półświatek. Zamieszkałe przez ponad trylion mieszkańców Coruscant, ten klejnot

galaktyki, centrum Republiki, skrywało swoje tajemnice głęboko pod strzelającymi w niebo wieżami. Coruscant

background image

było jak ogromny ocean - fale na powierzchni rozcinały luksusowe liniowce pełne rozbawionych pasażerów, ale w
ciemnych głębinach kryły się potworne, nieznające światła istoty. W ten właśnie świat wprowadził Anakina mistrz
Jedi Nejaa Halcyon.

Złoty Ślimak, zrujnowany zajazd z nędznym barem w holu, był jedynym czynnym lokalem w ślepej uliczce

odchodzącej od głównej arterii podziemnej. W kanałach zalegały stosy śmieci* jedyny migający neon - pozostałe
światła nie działały - rzucał mdły, pełgający blask. Drugi koniec ulicy spowijała absolutna ciemność.

- Co my tu robimy? - zapytał szeptem Anakin, ostrożnie przedzierając się przez zwały odpadków. Nagle z

wnętrza Złotego Ślimaka dobiegły gardłowe krzyki, stłumione odgłosy uderzeń; wreszcie z holu hotelowego
wybiegła wysoka, gadopodobna istota i wyminęła ich pędem. Anakin sięgnął po miecz świetlny, zastanawiając się,
co w tej galaktyce mogło wystraszyć Barabela.

- Spokojnie, Anakinie - mruknął Halcyon, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Neon nad wejściem do Złotego Ślimaka strzelał iskrami. Głosił on: Z OTY ŚLI AK; pozostałe litery dawno

zostały zniszczone w jakiejś pijackiej burdzie.

- Nie sądzę, aby czekały nas tutaj jakieś problemy - ciągnął Halcyon. - Nie musisz mieć broni w ręku. Ale bądź

gotów... na wszelki wypadek.

Anakin spojrzał w kierunku wylotu uliczki, gdzie wyczuwał jakąś przyczajoną istotę. Sięgnął w Moc i sprawdził

hol hotelowy.

- No cóż - szepnął - przynajmniej na pewno nie ma tu nikogo wrażliwego na Moc.
Hol był jedną wielką ruiną. Większość mebli, których jeszcze nie zdążono zniszczyć, pozostawała niezajęta.

Ktoś chrapał głośno na pryczy. Wentylator na suficie leniwie mieszał powietrze. Znudzony recepcjonista, istota o
wielkich uszach i długiej trąbce spojrzał na dwóch Jedi, pisnął głośno i skrył się pod ladą. Przy barze w końcu
korytarza siedziało kilku bywalców. Na podłodze wokół nich walały się smętne szczątki zniszczonych mebli i
dziwny fragment, który podejrzanie przypominał kończynę świeżo odseparowaną od swojego właściciela.

W jednym końcu baru siedział przygarbiony, nieprzyjemny gość. Trzech innych skupiło się z drugiej strony

kontuaru, tak daleko, jak to tylko możliwe, starannie ignorując jego obecność.

- Grudo! - zawołał Halcyon.
W holu zapanowała nagła cisza. Nawet wentylator obracający się powoli nad ich głowami zdawał się

wyczekiwać na rozwój wydarzeń. Barman upuścił szklankę, którą pracowicie i niepotrzebnie wycierał, i dał nura
pod ladę.

Zgarbiona postać odwróciła się powoli, dźwignęła ze stołka i ruszyła w ich kierunku. Anakin zamrugał. Istota

miała pokrytą brodawkami, zieloną skórę i wypukłe fasetkowe oczy. Z głowy wystawały jej krótkie, tępe antenki. Z
dwóch bandolier krzyżujących się na piersi zwisało kilkanaście noży. Drugi, niewiele mniejszy zestaw czekał w
pogotowiu przy pasie. W olstrach tkwiły dwa miotacze. Anakin był przekonany, że istota ma więcej narzędzi
przydatnych łowcy nagród, ukrytych tu i tam. Światło odbijało się od ostrzy tam, gdzie były widoczne, jakby
dopiero co były w użyciu. Obcy był najgroźniej wyglądającym Rodianinem, jakiego zdarzyło się Anakinowi
widzieć. Młodzieniec sięgnął po miecz świetlny, ale Halcyon powstrzymał go ruchem ręki. Dłonie Rodianina były
puste.

Gdy tylko obcy podszedł bliżej, rzucił się do przodu i chwycił mistrza Jedi w pasie, okręcając go wokół siebie w

makabrycznym tańcu.

- Halcyon! - zahuczał. - Jak dobrze cię widzieć, stary przyjacielu!
Przestał tańczyć i uściskali się serdecznie.
- To jest Grudo - wyjaśnił Halcyon Anakinowi, kiedy tylko zdołał się uwolnić. - Grudo, ten młody Jedi to

Anakin. Przywitaj się, Anakinie.

Anakin uśmiechnął się krzywo.
- Witam.
Rodianin uwolnił Halcyona i stanął na baczność.
- Jedi Anakinie Skywalkerze, sierżant Grudo melduje się na rozkaz - rzekł w nienagannym basicu, co

pozostawało w sprzeczności z jego wyglądem. - Miło mi pana poznać, sir.

- Sierżant? - zapytał Anakin, zaskoczony służbistym tonem tamtego. - Nie wiedziałem, że łowcy nagród mają

stopnie wojskowe.

Klienci baru, którzy do tej pory starannie omijali wzrokiem całą trójkę, teraz odwrócili się szybko, zerknęli na

nich i natychmiast znów wbili wzrok w swoje drinki. Nawet barman wyjrzał zza kontuaru, kiedy Grudo ryknął
chrapliwym śmiechem.

- Chodźcie - zaprosił i poprowadził ich do baru; kolesie z drugiego końca skulili się nad swoimi szklankami. -

Barman! Wyłaź z nory! Chcę postawić drinka moim przyjaciołom!

Barman, nerwowy człowieczek o bladej, chudej twarzy, ostrożnie wychynął z ukrycia. Rozglądając się wokół,

background image

gotów w każdej chwili umknąć w bezpieczne miejsce, pospiesznie chlapnął do niezbyt czystych szklanek żółtawego
płynu z butelki, w której widać było pływające korzonki. Grudo uniósł swoją szklankę w toaście, Halcyon i Anakin
poszli w jego ślady.

- Uch! -jęknął Halcyon. Grudo poklepał go mocno między łopatkami.
- Mocne draństwo! - wydyszał mistrz Jedi, waląc się pięścią w pierś.
Anakin ostrożnie skosztował drinka. Ciecz spłynęła palącym strumieniem poprzez język do przełyku i w głąb

żołądka, gdzie eksplodowała w kuli żaru. Zakrztusił się.

- Dobre! - wychrypiał. - Bardzo dobre! Dzięki... Grudo.
Grudo zaśmiał się, widząc, jak Anakin daremnie próbuje ukryć zakłopotanie.
- Ten napój naprawdę trudno nazwać smacznym - wyjaśnił. - Powinien powalać Gamorrean, Trandoszan,

Wookiech i inne potężne gatunki, żeby rodiańscy łowcy nagród mogli ich chwytać bez narażania się na lanie.

Rodianin był niższy od normalnego mężczyzny rasy ludzkiej, ale... Anakin przypomniał sobie nagle Barabela,

który z wrzaskiem wybiegł na ulicę i spojrzał wymownie w kierunku bałaganu na podłodze.

- Nie czuję się w najmniejszym stopniu powalony, Grudo. Jesteś pewien, że musisz najpierw obezwładnić dużą

istotę, żeby ją schwytać?

Grudo zaśmiał się i poklepał go po plecach.
- Może bym musiał, gdybym był łowcą nagród.
Grudo podniósł opatrzony przyssawką palec i przysunął go do zwisającego ryjka, naśladując gest człowieka

nakazującego milczenie. Podobieństwo było tak zabawne, że Anakin musiał się roześmiać.

- Jeśli ja nie powiem, ty też nie - szepnął konspiracyjnym tonem, po czym zwrócił się do Halcyona. - Rad

jestem, że znów cię widzę, Halcyonie. I cieszę się również, że poznałem Jedi Skywalkera.

- A ja się uradowałem słysząc, że wciąż tu jesteś, Grudo. Choć dziwię się, że nie znalazłeś do tej pory innego

zajęcia.

Grudo wzruszył ramionami.
- Niestety, taka jest prawda. Trudno to sobie wyobrazić w tych wojennych czasach. Ale... wiesz, jaką reputacją

cieszą się łowcy nagród. - Pokręcił głową. - Uczciwemu Rodianinowi trudno znaleźć pracę w wojsku. Masz dla
mnie robotę, Nejaa?

- Możliwe.
- Słyszałem, że na Praesitlynie są jakieś problemy. Jedi spojrzeli po sobie ze zdumieniem.
- Skąd wiesz? - zapytał Anakin. Grudo obojętnie wzruszył ramionami.
- Krążą plotki... Halcyon westchnął.
- No cóż, skoro gadają już o naszej misji, to separatyści zaraz się dowiedzą, jeśli to się już nie stało. - Spojrzał

podejrzliwie na swojego drinka i odsunął brudną szklankę, po czym zwrócił się do Anakina:

- Grudo nie jest łowcą nagród, tylko weteranem. Widział więcej bitew i kampanii niż większość zawodowych

żołnierzy. Prowadził wojska do boju przez całe swoje życie. Chciałbym, żeby z nami pojechał. Będzie doskonałym
uzupełnieniem naszej ekipy, zwłaszcza kiedy przyjdzie do kierowania małymi oddziałami. - Spojrzał na Gruda. -
Pojedziesz z nami?

- Wy dwaj będziecie generałami w tej misji, tak? - zapytał Grudo. Halcyon skrzywił się i wymamrotał:
- Przecież o tym miał nikt nie wiedzieć. Grudo uśmiechnął się.
- Będzie wam potrzebny dobry starszy sierżant. Zwłaszcza temu młodzikowi. - Otoczył barki Anakina

zaskakująco silnym ramieniem, prawie wciskając nos młodego Jedi w szklankę.

- Jeszcze jeden drink, za dawne czasy i za przyszłość! - Przechylił się przez bar i zajrzał do kulącego się tam

barmana. - Daj nam teraz kolejkę czegoś naprawdę dobrego! - polecił.

background image

R O Z D Z I A Ł 10


Zarówno porucznik Erk H'Armon, jak i wywiadowca Odie Subu mieli za sobą trening w szkole przetrwania i

doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jakie niebezpieczeństwo niesie ze sobą odwodnienie. Żadne jednak nie było
przygotowane na tak długą wędrówkę przez górzysty, pustynny region. Marszruta okazała się znacznie trudniejsza,
niż przypuszczali. Czym innym było latać nad tą okolicą na wysokości dziesięciu tysięcy metrów lub śmigać na
skuterze patrolowym z łącznością i kolegami pod rękę; wędrówka bez żadnego wcześniejszego przygotowania była
całkowicie odmiennym doświadczeniem.

Próbowali wprawdzie oszczędzać skromne zapasy wody, ale upał, brak wilgoci w powietrzu i fizyczne

zmęczenie, które atakowały ich na każdym kroku, powodowały, że tracili więcej płynów, niż byli w stanie
uzupełnić. Słońce paliło tak mocno, że prawie marzyli o kolejnej burzy piaskowej, aby choć na chwilę ukryć się
przed jego promieniami. Skóra pokrywała się pęcherzami nawet pod ubraniem. A pierwszej nocy, kiedy upał dnia
ulotnił się w przestrzeń, omal nie zamarzli na śmierć.

Nazajutrz w południe byli już w poważnych tarapatach. Znaleźli niewielką skałę i upadli bez sił w jej cieniu.
- Odpocznijmy tu przez chwilę - wychrypiał Erk. Odie nawet nie próbowała odpowiadać; upadła bezwładnie,

wznosząc wokół siebie chmurę kurzu. Leżeli w upale i dyszeli ciężko. Manierka Odie od dawna była pusta; żadne z
nich już nie pamiętało, kto wyssał ostatnią kroplę. Trudno im było skupić się na czymkolwiek.

Jak przez mgłę Erk zdał sobie sprawę, że Odie coś mówi.
- Co? - wychrypiał, ale dziewczyna nie odpowiedziała od razu. Wyszeptała jeszcze kilka słów, ale Erk nie mógł

ich zrozumieć. Z trudem przetoczył się na bok i spojrzał na nią. - Co powiedziałaś?

- Wracajmy do domu, Tami - powtórzyła. - Czas na kolację. Tami? Czy to nie był jeden z towarzyszy Odie? Erk

nie mógł sobie dokładnie przypomnieć... w każdym razie wspominała o kimś takim.

- Odie... - wyszeptał, ale był zbyt zmęczony, żeby jej wyjaśnić, że to halucynacje, więc tylko przetoczył się na

plecy. Odie dalej rozmawiała ze swym wyimaginowanym towarzyszem.

Upał otulił ich jak płonący koc, pomimo cienia, jakiego dostarczał im nawis skalny. W miarę jak upływały

minuty i słońce wędrowało po niebie, nawet i ta skromna osłona przestawała istnieć. Kiedy zniknie, usmażą się. Ale
nie mogli teraz nic na to poradzić. Wkrótce słońce buchnie na nich żarem jak rozpalony piec. Powietrze było tak
gorące, że każdy oddech parzył płuca.

Stopniowo - wszystko teraz działo się jak w zwolnionym tempie -Erk zdał sobie sprawę, że coś przesłania mu

słońce. Zmrużył oczy. Ogromne ptaszysko rozpostarło monstrualne skrzydła i wydało z siebie potworny skrzek.
Potężny dziób, pełen ostrych jak brzytwa zębów, chwycił jedną z nóg Odie i odgryzł. Jak przez mgłę Erk
uświadomił sobie, że na Praesitlynie nie ma takich bestii, ale przecież widział ją przed sobą. A kiedy stwór podniósł
łeb w górę, by przełknąć smaczny kąsek, Erk ostatkiem sił wyrwał miotacz zza pasa i wystrzelił.

Obserwowanie armii przygotowującej się do wyjazdu na kampanię jest jednym z najbardziej ekscytujących

doświadczeń; ustępuje jedynie sytuacji, gdy ktoś do ciebie strzela i chybia. Do Rodianina Gruda wiele razy strzelano
i chybiano, ale i on dał się ponieść emocjom, kiedy flota bazująca na Centaksie Jeden przygotowywała się do wojny.

Siły naziemne Republiki ograniczały się do dwudziestu tysięcy klonów, które właśnie ładowały się na dokujące

statki, za to jej flota prezentowała się okazale; nie brakowało w niej dużych statków. Halcyon uznał, że jest ich dość,
aby przełamać blokadę utworzoną przez separatystów wokół Praesitlynu. Jaka jest sytuacja na powierzchni planety,
to się dopiero okaże, ale przynajmniej według jego rozeznania nietrudno będzie się tam dostać.

Halcyon wybrał na swój statek flagowy ciężką fregatę „Ranger" klasy Centax. Zbudowali ją doskonali

stoczniowcy ze Sluis Van, wyposażyła stocznia na Centaksie Jeden. „Ranger" był zatem jednostką potężną i szybką,
wyposażoną w najnowsze uzbrojenie i systemy pomocnicze. Na tym właśnie okręcie Halcyon odbył swoją pierwszą
naradę wojenną, oczekując, aż flota będzie gotowa do startu.

- Dysponujemy dwudziestoma tysiącami klonów, których zamierzam podzielić na dwie dywizje. Ja będę

dowodził jedną, Anakin drugą. Uważam, że każda dywizja powinna się składać z czterech brygad, każda brygada z
czterech batalionów, a każdy batalion z czterech oddziałów. To da nam stosowne pole manewru podczas ataku i...

Grudo prychnął.
- Myślałem, że wiesz co robisz, Halcyonie. Nic dziwnego, że swego czasu dostałeś ode mnie lanie. - Pochwycił

uważne, pełne zainteresowania spojrzenie Anakina i szybko zmienił temat. - Podziel swoje dywizje na trzy brygady,
każda z trzema batalionami po trzy kompanie.

- Co takiego? - zdziwił się Halcyon.
- Chyba chodzi mu oto - wtrącił Anakin - że dwa oddziały z przodu i jeden z tyłu to nie tylko standardowa

formacja militarna, lecz również silniejsza struktura. Przy większych formacjach masz więcej siły bojowej.

background image

Atakujesz dwiema brygadami czy batalionami, a jeden oddział trzymasz w rezerwie. Przynajmniej tak to wygląda w
literaturze, którą studiowałem.

Grudo zaśmiał się gromko i bulgocząco, a jego trąbka kołysała się rytmicznie, kiedy potrząsał głową z boku na

bok.

- Chyba się starzejesz, Halcyonie... zapominasz o rzeczach, o których wiedzą nawet młodziki!
Halcyon ze smutkiem skinął głową.
- Przyjmuję tę naganę. Zorganizujemy oddziały w formacje trójkąta. Przejdźmy do logistyki - dodał szybko.

Anakin słuchał z uwagą.

Następne dni mijały w wirze przygotowań. Obaj Jedi i ich rodiański towarzysz pracowali jak dobrze naoliwiona

maszyna. Grudo podążał za Anakinem wszędzie, podsuwając rady, kiedy były konieczne, ale nie odzywając się
wiele. Piechota klonów została rozdzielona na kilka transportowców, aby zminimalizować straty, gdyby jeden ze
statków został trafiony. Cała trójka krzątała się zatem pomiędzy statkami. Wieczorami spotykali się w sali narad
Halcyona, aby omówić szczegóły całego dnia.

Pewnego popołudnia Halcyon zapytał Anakina:
- Znasz możliwości wyspecjalizowanych żołnierzy? - Miał na myśli grupę pięćdziesięciu klonów komandosów

na pokładzie krążownika „Teyr".

Anakin skinął głową. Klony komandosi byli szkoleni do wykonywania najniebezpieczniejszych misji, a w

związku z tym wyposażono ich możliwości niezależnego myślenia i działania, większe aniżeli u zwykłych klonów.
Zaopatrzeni w supernowoczesne zbroje i broń, potrafili z powodzeniem walczyć samodzielnie, lecz z dowódcą Jedi
na czele ich potencjał w ataku był praktycznie nieograniczony.

- Więc są twoi - rzekł Halcyon. - Bierz Gruda, idźcie na „Teyra" i zapoznaj się z nimi.
Zaskoczony i zadowolony Anakin, nie tracąc czasu, wezwał wahadłowiec, by polecieć na krążownik.
Przedtem zdążył już objąć dowodzenie w swojej dywizji, spotkał się z dowódcami brygad, batalionów i

kompanii, przedstawił się żołnierzom, dokonał inspekcji szeregów i zadawał wnikliwe pytania na temat sprzętu i
broni. Grudo kazał mu wkuć to wszystko na pamięć i czytać wszystkie raporty, jakie składali dowódcy dywizji.

- Jesteś ich dowódcą- mówił. - Żołnierze nie szanują dowódcy, który nie zna ich uzbrojenia, sprzętu i taktyki

lepiej niż oni sami. Pamiętaj jedno: te klony są jak bracia. Bliźniacy. A każdy klon uważa, że to właśnie on jest
najlepszy. Najlepiej pracuje im się pod komendą własnych oficerów, nie będą chcieli walczyć pod moimi
rozkazami. Pod twoimi... to co inne go, przecież jesteś Jedi. Ale choć będą szanować cię jako Jedi, musisz im
również pokazać, że mogą cię szanować jako żołnierza podobnego do nich. Zanim pójdziemy w bój, masz im
pokazać, że wiesz, co robisz.

Anakin starał się jak mógł i Grudo był pod wrażeniem jego metod postępowania z żołnierzami. Teraz,

zmierzając w kierunku „Teyra", młody Jedi czuł się znacznie pewniejszy siebie i chętnie szedł na spotkanie
komandosów, którymi miał dowodzić.

Kapitan, bezpośredni zwierzchnik komandosów, postawił oddział na baczność, gdy Anakin wszedł do doku.
Wymienili pozdrowienia i Anakin wydał komendę „spocznij". Lekko rozstawił nogi i założył ręce za plecy,

obserwując stojące przed nim szeregi. W grupie było dwóch sierżantów, jeśli sądzić po zielonych oznakach na
zbrojach.

- Jestem komandor Anakin Skywalker - zaczął. - Zostaliście przydzieleni do Drugiej Dywizji, którą dowodzę.

Będziecie stanowić część głównego batalionu pod moim osobistym dowództwem. Kapitanie, przez cały okres
kampanii będzie pan odbierał rozkazy i składał raporty wyłącznie mnie. Będę wam przydzielał misje w zależności
od sytuacji taktycznej na Praesitlynie. Nie zamierzam żądać od was niczego więcej, niż od siebie samego. Czy to
jasne?

- Taaaa jess! - wykrzyknęli chórem żołnierze, podrywając się na baczność z głośnym stukotem butów o pokład.

Całe pomieszczenie zatrzęsło się od ich okrzyków.

Kapitan pozwolił sobie na lekki uśmiech.
- Moi żołnierze są gotowi, sir! - zameldował.
Anakin spojrzał na Gruda, którego twarz wydłużyła się w rodiańskim uśmiechu.
- Kapitanie, proszę rozkazać żołnierzom, aby stanęli przy swoich pryczach, Chcę sprawdzić ich broń i sprzęt.
Anakin spędził resztę wieczoru na inspekcji. Nie znalazł nieporządku, smaru ani brudnej broni. Przez cały czas

trwania inspekcji kapitan podążał w ślad za Anakinem z notatnikiem w gotowości, ale nie musiał niczego
wprowadzać.

Po drodze na „Rangera" Grudo pochylił się ku Anakinowi i szepnął:
- Dobrze sobie poradziłeś z tą inspekcją. Patrzyłeś na to, na co trzeba, nie byłeś drobiazgowy, jak niektórzy

potrafią. Żołnierze to doceniają. Jestem pewien, że będą dla ciebie dobrze walczyli.

Anakin poczuł, że pierś rozpiera mu duma i podniecenie. Czym prędzej przebiegł w myślach kodeks Jedi. „Nie

background image

ma emocji, jest spokój... Jedi nie działa dla osobistej władzy..." Był tu po to, aby wypełnić zadanie... i miał
świadomość, że może to kosztować żołnierzy życie. Muszę pamiętać o swoim szkoleniu, powtarzał sobie. Jestem
Jedi i sprawię, aby zakon był ze mnie dumny. Odetchnął głęboko i sięgnął w Moc, szukając spokoju...

background image

R O Z D Z I A Ł 11


Ktoś oblewał wodą twarz Odie. Woda była ciepła, ale dziewczynie wydawała się słodka i chłodna jak górskie

źródło, jak niebiański balsam na pokrytą pęcherzami twarz i spękane wargi, Pochłaniała ją jak to, czym była: życie.
Rozkoszowała się chłodzącą wilgocią; spróbowała się roześmiać, ale nie mogła wydobyć głosu. Otworzyła oczy i
ujrzała pochylającą się nad nią mroczną postać.

Próbowała coś powiedzieć; w końcu udało jej się wykrztusić:
- Erk?
- Tak - odparła ciemna postać nad nią.
- Erk? - powtórzyła, mobilizując resztki sił, które dopiero zaczynały powracać, aby imię zabrzmiało zrozumiale.

Ale głos, który jej odpowiedział, był obcy.

- Kim... - wykrztusiła z trudem.
- Sierżant Omiń L'Loxx, do usług - odparł cień - A kogo się spodziewałaś?
- Pilota - jęknęła.
- Ach, jego? Też go pompujemy, jest pod drugą częścią plandeki, żebyś miała więcej swobody. Moim partnerem

jest kapral Jamur Natj. Możesz wstać? Ryzykujemy, kręcąc się tutaj. Wszędzie kręcą się patrole robotów. - Wlał
jeszcze jedną porcję płynu w usta Odie.

Poczuła się mniej oszołomiona i zmęczona, a przy odrobinie pomocy zdołała nawet usiąść. Rozejrzała się

wokoło, ale nie zobaczyła nikogo poza Erkiem i jeszcze dwoma zwiadowcami.

- Co tu robicie? - zapytała.
- Jesteśmy na zwiadach. Separatyści mają patrole w całej okolicy, szukają słabych punktów, żeby uderzyć. Do

nas należy tropienie ich i krzyżowanie im planów... a także informowanie o wszelkich manewrach wojsk,
usiłujących okrążyć nasze pozycje. - Zmienił nagle temat. - Z tego, co pozostało z twojego sprzętu, wnoszę, że jesteś
zwiadowcą. Gdzie masz skuter? - Łagodnie podniósł głowę Odie i dał jej jeszcze trochę wody. Wreszcie potrząsnął
manierką. - Zassałaś pełne dwa litry. To cię powinno szybko postawić na nogi. Dobrze, że nie należycie do innego
gatunku. Ten napój jest przeznaczony dla ludzi... odbudowuje gospodarkę płynami, elektrolity, minerały, wszystko,
co traci się w czasie odwodnienia. Co wam się przytrafiło? Gdybyś nie wystrzeliła, nie wiedzielibyśmy, że tu
jesteście i teraz już bylibyście martwi.

Odie znużonym głosem opowiedziała, co się im przydarzyło.
- Nie... nie pamiętam, żebym strzelała - wymamrotała na koniec.
- No to pewnie twój chłopak strzelał. A może po prostu zapomniałaś. Kiedy wchodzisz w ostatnie etapy

odwodnienia i jesteś bliska śmierci, masz okropne halucynacje. Ale sądzę, że sama też o tym wiesz. Zauważyliśmy
błysk i przyszliśmy. Ten, kto strzelał, oddał strzał w powietrze. Myśleliśmy, że to sygnał.

Odie chciała zaprzeczyć, słysząc, że Erk jest jej chłopakiem, ale nie miała na to dość energii, więc puściła tę

uwagę mimo uszu. Zapytała tylko:

- K... kim jesteście?
- Jestem zwiadowcą, jak i ty. Byłaś członkiem tutejszego garnizonu? Biedaki. A teraz postawimy was na nogi i

ruszamy. Możesz jechać ze mną na skuterze. A ten miotacz... możesz go używać?

- Jasne. Ale skąd wy jesteście? Nie należycie do armii generała Khamara.
- Nie, nie należymy. Wszystko wyjaśnimy później. W tej chwili najważniejsze jest wynieść się z tej pustyni i

wrócić na nasze pozycje, zanim któryś z patroli nas zauważy. Kiedy odzyskiwałaś przytomność, złożyłem raport i
dostałem rozkaz, aby natychmiast was sprowadzić. Daj rękę i w drogę.

Odie zachwiała się lekko, kiedy wyszła spod plandeki i mimowolnie uniosła dłoń, aby osłonić oczy przed

jaskrawym światłem.

- Masz - rzekł L'Loxx, podając jej kask. - Włóż to. Mamy zapasowy.
Odie z wdzięcznością przyjęła kask, standardową część wielozadaniowego wyposażenia zwiadowcy. Teraz

czuła się znacznie lepiej. Z wprawą poprawiła wyposażenie hełmu. Zobaczyła wtedy Erka, który stał obok skutera
drugiego żołnierza. Miło było znów zobaczyć starych przyjaciół - Erka i skuter. Ten ostatni był prawie identyczny,
jak jej własna maszyna.

- Jedziesz ze mną, żołnierzu - przypomniał jej L'Loxx i zawołał do kaprala Natha: - Wynosimy się stąd!
Szybko przepakował część sprzętu na swoim skuterze tak, aby zrobić miejsce dla Odie.
- Trzymaj się mocno - ostrzegł. - Nie będziemy tracić czasu na powrót do bazy.
Od chwili, kiedy sierżant uruchomił maszynę, Odie zrozumiała, że ma do czynienia z fachowcem.
L'Loxx ostrożnie pokonał wyjątkowo trudny fragment terenu. Zatrzymał się tuż poniżej szczytu.

background image

- Tu, na dole, jest wyschnięte koryto rzeki. Będziemy nim lecieć przez prawie całą drogę powrotną. Znasz to

miejsce?

- Tak. Wasza baza znajduje się w pobliżu Centrum Łączności Intergalaktycznej?
- Zgadza się. Zajmujemy centrum i cały plac przed płaskowyżem. Flota wroga nie może interweniować,

ponieważ nasza trzyma ich w zbyt małej odległości. Przez pierwsze dni opędzaliśmy się od robotów bojowych, ale
utrzymaliśmy stanowiska. Teraz zaczęła się wojna pozycyjna. Węszymy wokół siebie i wysyłamy patrole w
poszukiwaniu słabych punktów w liniach umocnień. Jesteśmy w stanie klinczu. Ten, kto dostanie posiłki, zwycięży.

- Ale czy posiłki w ogóle nadejdą?
- Nasze? Nie wiem. Nasz dowódca wysłał wiadomość na Coruscant przed atakiem, zanim weszliśmy w strefę,

gdzie nieprzyjaciel zdołał zablokować transmisję. A co do nich... cóż, z pewnością planowali duże posiłki przed
atakiem. Doskonale. Łap za miotacz. Ja kieruję, ty strzelasz.

Odie wyjęła miotacz i odbezpieczyła go.
- Jestem gotowa - powiedziała o wiele raźniej, niż się czuła.
- Słuchajcie - zwrócił się L'Loxx do drugiego skutera, korzystając z łączności taktycznej. - Mamy przed sobą

długą jazdę. Jeśli natkniemy się na nieprzyjacielski patrol, mamy przewagę, ponieważ na każdym skuterze jadą dwie
osoby. Jedna strzela, druga w tym czasie może manewrować. Umiesz strzelać, pilocie?

- Jasne, tropicielu - warknął Erk. - Tak jak i mój drugi pilot.
L'Loxx zaśmiał się.
- Cóż, z tego wynika, że to wy nas ocaliliście, prawda? Wróg jeździ na 74-Z. Twój „drugi pilot" chyba wie, co to

znaczy, jeśli dojdzie do walki z pościgiem.

Odie jęknęła. Doskonale wiedziała, co to oznacza.
- Ale my nie zamierzamy się pakować w żadne walki – ciągnął L'Loxx. - Jedziemy spokojniutko i wszystko

rozgrywamy na chłodno. No to... za mną!

Szybko zjechali w koryto rzeki. Dno pokryte było głazami i gruzem. W niektórych miejscach woda wyrzeźbiła

wąskie, głębokie wnęki, które chwilami osłaniały ich przed słońcem. Na innych odcinkach manewrowali po płaskim
terenie, całkowicie odsłoniętym ze wszystkich stron. Brzegi były jednak na tyle wysokie, że poruszając się
ostrożnie, mogli liczyć na pewną osłonę. W ten sposób jechali przez pół godziny.

Zaatakowano ich w miejscu, gdzie koryto rzeki wychodziło na płaski teren i kończyło się rozlewiskiem.

Pierwszy strzał świsnął pomiędzy Odie a L'Loxxem, tak blisko, że przypalił materiał koszuli zwiadowcy i sparzył
kobietę w czubek nosa. Przez króciutką chwilę Odie zastanawiała się, co się stało; zaraz jednak wziął górę instynkt
zahartowany długimi treningami. Okręciła się i wystrzeliła w kierunku, z którego nadleciał strzał. Wtedy je
zobaczyła - trzy ścigacze 74-Z, nadlatujące jak wiatr przez rozlewisko. L'Loxx poderwał skuter ponad niskim
brzegiem i ostrzelał atakujących. Odie wychyliła się z jego prawej strony i wystrzeliła jeszcze dwa razy. Mogła bez
trudu dostrzec, że trafiła, lecz pancerz pochłonął energię i posłał ją w piasek jak wyładowanie elektryczne. Drugi
strzał trafił jeźdźca, w którego celowała; wywinął koziołka nad ogonem swojej maszyny.

- Heeej! - wrzasnął ktoś przez komunikator, chyba Erk. Odie spojrzała w lewo. Kilka metrów za nimi, nieco z

boku ujrzała Erka, wychylonego zza kaprala Natha, metodycznie strzelającego do dwóch pozostałych ścigaczy.
Wszystkie cztery pojazdy wzniecały tumany kurzu, które wisiały za nimi w nieruchomym powietrzu.

- Rozdzielić się! - krzyknął L'Loxx. Skręcił w prawo tak ostro, że Odie otarła się kolanem o ziemię. Skuter

pomknął w kierunku ścigaczy. Manewr zdezorientował atakujących. Mknąc dwieście kilometrów na godzinę,
L'Loxx wycelował swój skuter w najbliższego z wrogów, który skręcił ostro w lewo. L'Loxx poleciał za nim, nie
schodząc mu z ogona. Odie nie przestawała strzelać. Jej strzały wprawdzie nieszkodliwie wsiąkały w pancerz
ścigacza, ale zmuszały nieprzyjacielskiego żołnierza do trzymania głowy nisko i koncentrowania się na
manewrowaniu maszyną, co skutecznie uniemożliwiało mu otwarcie ognia.

Ogromna chmura kurzu okryła wściekle wirujące wokół siebie ścigacze, usiłujące na przemian to staranować

przeciwnika, to znaleźć wyrwę w jego obronie, żeby strzelić nie tylko na wiwat. Błyski laserów przecinały kurtynę
kurzu, a postronny obserwator mógłby pomyśleć, że ta chmura pulsuje własnym życiem i energią. Kurz, gęsty i
duszący w nieruchomym powietrzu, oblepiał wszystkich jak druga skóra i oślepiał. Nagle L'Loxx zatrzymał się i
zdjął hełm. Odie była zaskoczona całkowitą ciszą.

- Gdzie oni są? - szepnęła, kręcąc głową na wszystkie strony i nasłuchując. Panowała cisza. Żadnych strzałów.

Jedynym dźwiękiem było powietrze świszczące im w płucach.

- Dobra jesteś - szepnął L'Loxx, mając na myśli pierwszy strzał, którym Odie powaliła nieprzyjaciela.
- Coś się stało z moim partnerem - dodał. - Chyba nie żyje.
Odie zsunęła hełm do tyłu, żeby lepiej słyszeć. Dopiero wówczas poczuła łagodny wietrzyk owiewający jej

twarz. Podniosła wzrok. Słońce majaczyło przez pył jak mała, złocista kula, lecz z każdą chwilą stawało się
jaskrawsze. Chmura rozpraszała się. Oboje znieruchomieli w napięciu, jak dzikie zwierzęta węszące zagrożenie,

background image

niepewne: atakować czy uciekać.

Wiatr wiał coraz silniej, kurz zaczął się rozpraszać. Jak kurtyna podnoszona nad sceną, na której za chwilę ma

się rozegrać tragedia, chmura pyłu uniosła się, odsłaniając, mniej więcej dziesięć metrów od nich,
nieprzyjacielskiego żołnierza siedzącego na skuterze. Patrzył w przeciwną stronę.

Zanim Odie zdążyła wymierzyć i strzelić, L'Loxx zeskoczył ze skutera, jednym skokiem przemierzył dzielącą

ich przestrzeń i rzucił się na wroga. Odie wyraźnie słyszała łoskot, z jakim obaj spadli na ziemię. Wysoki żołnierz z
nieprzyjacielskiej armii nie był człowiekiem. Przeciwnicy tarzali się w kurzu, postękując i klnąc w różnych
językach, ale obcy miał przewagę; niestety nie zadziałał element zaskoczenia, na który liczył L'Loxx.

Odie podbiegła i wycelowała miotacz.
- Poddaj się albo będę strzelać! - krzyknęła. Bała się jednak ryzykować, że trafi L'Loxxa. Wsadziła pistolet do

kabury i dołączyła do walki.

Nieprzyjacielski żołnierz stęknął, gdy Odie wylądowała na jego plecach, ale nie poluzował uchwytu. Wstał

powoli, trzymając L'Loxxa za gardło jedną ręką i potrząsając nim z całej siły. Drugą sięgnął przez ramię, chwycił
Odie za głowę i odrzucił ją od siebie jak lalkę. Upadła i potoczyła się po ziemi, oszołomiona. Przeciwnik rzucił teraz
L'Loxxa na ziemię, postawił potężną stopę na jego piersi i wyjął zza pasa broń podobną do maczugi. Zwiadowca,
półprzytomny, z trudem chwytał oddech. Przeciwnik, Gamorreanin, kilkakrotnie okręcił maczugę wokół głowy,
chrząkając zwycięsko we własnym języku. L'Loxx pomacał pas w poszukiwaniu miotacza, ale zgubił go w walce.
Chwycił stopę wgniatającą go w ziemię i próbował wykręcić, ale Gamorreanin był zbyt silny.

Nagle promień lasera uderzył obcego w prawe ramię. Żołnierz jęknął z bólu i opuścił maczugę. Lewą ręką

wyrwał z kabury pistolet i wystrzelił. Odie wreszcie była w stanie wycelować; trafiła go dokładnie między łopatki.
Pasożytniczy morrt, przyssany poniżej lewego ramienia Gamorreanina, odczepił się i zakopał w piasku, zanim jego
nosiciel zachwiał się, obrócił i również strzelił, ale chybił celu i ugodził skuter L'Loxxa. Kolejny strzał trafił
Gamorreanina w kręgosłup, rzucając go na klęczki. Teraz nie mógł się już odwrócić, więc strzelił w kierunku Odie.
L'Loxx jednak znalazł już swój miotacz i umieścił w ciele Gamorreanina trzy ładunki. Ten wreszcie osunął się na
ziemię i znieruchomiał.

Erk podszedł, nie spuszczając lufy z leżącego żołnierza.
- Wybrałeś niewłaściwego przeciwnika - mruknął. Jednym ramieniem pomógł L'Loxxowi dźwignąć się na nogi,

ale wciąż trzymał na celowniku leżącego wroga. - Ile strzałów dostał ten gość, zanim padł? - zapytał ze zdumieniem.

Odie podeszła do nich, kulejąc lekko.
- Co najmniej pięć. Myślę, że jeszcze oddycha. Nic ci nie jest? -Uśmiechnęła się szeroko, jakby dopiero teraz

rozpoznała pilota, który stał przed nią.

- Gdzie mój towarzysz? - zapytał L'Loxx, zanim Erk zdążył coś powiedzieć.
- Niestety, sierżancie, ten facet go trafił. Zabiłem go jednym strzałem. Przykro mi z powodu twojego żołnierza,

naprawdę.

L'Loxx skinął głową.
- Mój skuter to złom, ale teraz mamy dwa inne nadające się do użytku. Idę po ciało mojego partnera. Ty

pojedziesz ze mną, Odie, i wrócisz drugim 74-Z. Pilocie, ty zostajesz tutaj. Nie wiem, czy zgłosili naszą obecność,
zanim zaatakowali, czy nie. - Ruchem głowy wskazał leżącego Gamorreanina. - Nasza transmisja została
zablokowana, więc może ich też. Ale lepiej ruszajmy się i to szybko. Gdzie zostawiłeś Jamura?

Erk wskazał palcem.
- Tam, około pół kilometra stąd.
- Dobrze. Czekaj tu na nas.
- Potrzebują tych posiłków, panie - rzekł Pors Tonith do unoszącego się przed nim wizerunku hrabiego Dooku.
Posępne rysy hrabiego wykrzywiły się irytacją.
- Chyba już ci mówiłem, że z każdą sprawą dotyczącą operacji bojowych masz kontaktować się z komandor

Ventress.

- Ta operacja nie powiedzie się bez posiłków - ciągnął Tonith, ignorując niezadowolenie hrabiego.
- Naucz się wreszcie słuchać moich rozkazów. - Tonith pobladł pod znaczącym spojrzeniem Dooku.

Przypomniał sobie inną lekcję, jaką dał mu hrabia. Wtedy nagle poczuł, że traci zdolność oddychania, jakby ktoś
położył mu na piersi ogromny ciężar. Walczył o każdy haust powietrza, ale atak przeszedł równie szybko, jak się
pojawił. Dooku nie był teraz dość blisko, aby podziałać na niego Mocą, lecz Tonith wiedział, że jeśli będzie się
upierał, cierpienie dopadnie go i tak.

- Słucham twoich rozkazów, panie - zapewnił pospiesznie. - Mamy opanować i utrzymać tę planetę. Plan, który

opracowałeś dla tej kampanii, a którego przestrzegałem bardzo ściśle, zakładał przybycie posiłków zaraz po ataku.
Jeszcze raz pytam, milordzie: gdzie one są? Tamta dzika armia sprawia mi problemy, a jeśli dostanie posiłki przede
mną, stracę Praesitlyn.

background image

Obraz Dooku unosił się przed Tonithem przez dłuższą chwilą w milczeniu, zanim odpowiedział:
- Są w drodze. Dlaczego nie przewidziałeś tej interwencji?
Tonitha zatkało. Teraz obwiniano go o to, że nie przewidział wydarzeń? Nieprawdopodobne! Przeklęty hrabia.
Odpowiedział jednak spokojnie:
- To jedna z wielu zagadek tej wojny, milordzie. Ale wciąż utrzymujemy Centrum Łączności Intergalaktycznej.

Straciłem wiele robotów, a mogę uzupełnić tylko część strat, korzystając z warsztatów na miejscu. Niszczą pięć lub
sześć moich robotów bojowych za każdego zabitego przez nas człowieka.

- Zacząłeś z milionem robotów. Rzuć je wszystkie naraz do walki i opanuj tę dziką armię.
- Nie dam rady, panie - cierpliwie tłumaczył Tonith. - Mam teraz znacznie mniej niż milion robotów.

Zmasowane ataki to rozrzutna i zła taktyka. Gdybym tak zrobił, pozostałbym ze zdziesiątkowaną armią i bez rezerw.
Przeciwnik jest bardzo sprytny. Podchodzi tak blisko nas, że nie mogę skutecznie użyć ciężkiej broni, nie
poświęcając własnych wojsk i nie osłabiając mojej linii obrony.

- Wszyscy musimy się poświęcać - oschle odparł Dooku.
Tonith urwał, z trudem opanowując zniecierpliwienie.
- Milordzie - dodał wreszcie - ich statki blokują moje na orbicie, więc nie mogę polegać na pomocy ich załóg, a

one nie mogą walczyć z wojskami naziemnymi za pomocą swojej broni pokładowej. Powtarzam, jeśli Republika
przyśle teraz posiłki...

- Oni przecież w ogóle nie mogą uzupełniać strat, prawda? - Dooku uśmiechnął się.
- Nie, milordzie - ostro odparł Tonith. - Lecz jeśli Republika została uprzedzona i wysłała nową armię...
- ...więc wróg wykańcza się poprzez zużycie materiału...
- ...a ona dotrze tam przed naszymi posiłkami...
- Nie dotrze. Dopilnuj, aby nieprzyjaciel miał zajęcie. Utrzymuj pozycje. Wierzę w ciebie. - Transmisja została

przerwana.

Daleko, na drugim końcu linii, hrabia Dooku uśmiechnął się. Ten Pors Tonith to dobry żołnierz, ale trochę

zanadto ostrożny, jak to bankier. Ale jest odpowiednim oficerem do tego zadania. Wszystko idzie zgodnie z planem.
Tyle tylko, że nie jest to ten sam plan, według którego działa Tonith.

background image

R O Z D Z I A Ł 12


- Armia jest napędzana przez żołądek, mówię to panu – stwierdził kwatermistrz Mess Boulanger z błyskiem w

błękitnych oczach. Nikt dotąd nie wypytywał go o szczegóły jego obowiązków kwatermistrzowskich, a skoro ten
młody dowódca - nazywał się Skywalker - się tym zainteresował, stary Mess nie miał zamiaru przepuścić okazji.
Postanowił udzielić mu dokładnej lekcji tego, co sam określał jako „machinę wojenną".

Mess ostrożnie pogładził długie brązowe wąsy i z wyrzutem spojrzał na Anakina. Podniósł kościsty palec

wskazujący.

- Wielu uważa, że bitwy wygrywa się odwagą, planowaniem, duchem walki, ale ja mówię, że to bzdura!

Powiem panu, czym się wygrywa bitwy, sir. Logistyką! Nazywam to machiną wojenną. O to właśnie chodzi, jak tu
stoję. To właśnie sprawia, że armie działają. Cóż... - Machnął ręką lekceważąco. - ...Chyba że to armie robotów.

Ostatnie słowo wymówił z wyraźnym obrzydzeniem.
- Przy nich potrzebne są tylko smary i części zamienne, no nie? - Znów podniósł palec. - To też jest logistyka!

Tak, sir, nawet przy armii maszyn wciąż musisz wiedzieć, ile smaru, części zamiennych, komponentów
elektronicznych upchnąć w swoich statkach! Ale z istotami ludzkimi to znacznie bardziej skomplikowana sprawa,
znacznie bardziej! Jestem tu po to, żeby panu o wszystkim opowiedzieć. Tym razem mamy szczęście, sir. Klony
jedzą wszystkie to samo. Ale kiedy ma pan inne istoty na pokładzie, no cóż... trzeba znać ich wymagania
dietetyczne. Bardzo skomplikowane, sir. Ale to już też robiłem, znam różne przepisy... - Urwał i zamyślił się, jakby
je analizował w głowie.

- Proszę zapamiętać. - Boulanger znów się ożywił, choć z ukosa zezował na Gruda, nie całkiem pewny, czy

powinien wspominać o tych drażliwych sprawach w obecności kogoś, kogo odrobinę podejrzewał, że jest łowcą
nagród w akcji. - CUMITS-K! Tak sir, to właśnie CUMITS-K dostarcza wojsko na pole bitwy, pozwala przeżyć na
miejscu i przywozi z powrotem do domu. To właśnie są wspomagające walkę gałęzie nowoczesnej wojskowości.
Chemia, Uzbrojenie, Medycy, Inżynierowie, Transport, Sygnalizacja i Kwatermistrzostwo.

Anakin miał już zadać pytanie, kiedy Mess dodał nagle:
- A to nie wszystko. Nie wszystko! Czy pan wie, sir, ile pożywienia potrzebuje armia w ciągu jednego dnia

ciężkich walk? Czy pan wie, ile kalorii spala żołnierz piechoty przez jeden dzień bitwy? Co? No, a ja wiem i po to tu
jestem, żeby panu powiedzieć, sir! Musi pan wiedzieć to wszystko, jeśli ma pan zaopatrywać armię na polu bitwy.
Musi pan szacować straty, tak, tak jest, sir, to też bardzo ważne. Może pan sądzić, że to niemożliwe, bo mechanizmy
walki są całkowicie nieprzewidywalne, ale tak nie jest, tak nie jest... - Pokiwał głową stanowczo, aż wąsy mu się
zakołysały. - Zanim opuściliśmy Coruscant, rozmawiałem z pańskim sztabem operacyjnym. Oszacowaliśmy, że po
trzech dniach bitwy straci pan dziesięć procent sił bojowych. Zmagazynowaliśmy dość zapasów leków i urządzeń
szpitalnych, żeby zminimalizować takie straty. Trzeba pamiętać, że na każdego żołnierza zabitego w walce trzech
zostaje rannych! - Znów podniósł palec wskazujący, jakby to było niepodlegające dyskusji prawo natury, które nie
znosi sprzeciwu. - Proszę spytać jego. - Boulanger wskazał na Gruda, który siedział w milczeniu przez cały wykład.
- Jeśli tyle przeszedł, jak twierdzi, to sam panu powie.

- To prawda - zgodził się Grudo.
Boulanger z satysfakcją skłonił głowę.
- Kwatermistrzu, po przybyciu na Praesitlyn będziemy może zmuszeni zaopatrywać również siły kapitana

Slayke'a. Czy wziął pan to pod uwagę? - zapytał Anakin.

- Oczywiście, sir, wziąłem. Wziąłem. Wie pan z pewnością, że ten Praesitlyn to świat niezamieszkany... żadnej

żywności dla armii, chyba że ktoś chce się otruć jakimiś nieznanymi roślinami czy zwierzętami. To koszmar
kwatermistrza, mówię panu! A w dodatku grupa kapitana Slayke'a to zbieranina. Powiedzieli mi, że to i ludzie, i
obcy, wszystko żywe, oddychające istoty, które trzeba nakarmić, ubrać i zakwaterować. Więc zanim wyruszyliśmy,
dopilnowałem bardzo starannie, sir, żeby zmagazynować uniwersalne porcje, takie, które wszyscy mogą spożywać...
które nas wszystkich utrzymają przy życiu. Aha, i jeszcze jedno. Co robi armia z odpadami? No właśnie, wszystko,
co armia zjada, to następnie wydala, więc trzeba również i to wziąć pod uwagę w garnizonie i na obozowisku, i w
magazynach! Brał pan to pod uwagę? Nie, chyba nie.

Boulanger znów zamilkł na chwilę, po czym dodał:
- Byłem na wszystkich spotkaniach sztabu, wie pan..
- Tak? - zapytał Anakin, który usiłował się skoncentrować na mnóstwie wykresów, list i spisów

inwentarzowych, widniejących na ekranach pomieszczenia kwatermistrza. - Słucham?

- Byłem na wszystkich spotkaniach sztabu - powtórzył Boulanger. -Co sądzi pan o aneksie logistycznym, który

dopisałem do waszego planu operacyjnego? - Odchylił się w tył, skrzyżował ramiona na wydatnym brzuchu i

background image

zaczepnie spojrzał na Anakina, jakby rzucając mu wyzwanie.

- W porządku, kwatermistrzu, doskonała robota! - szybko odparł Anakin. W duchu kopnął się w kostkę za to, że

przed tą wizytą nie zadał sobie trudu, aby zapoznać się z aneksem. Przejrzał go tylko pobieżnie, kiedy dostał
dokument od szefa sztabu. I nie zauważył Boulangera na żadnej odprawie.

- Nikt nigdy nie zadaje mi pytań na temat mojej pracy, jeżeli nie musi. A ja jestem dobry w tym, co robię.
- Jasne, kwatermistrzu Boulanger, jest pan doskonały, a ja jestem panu ogromnie wdzięczny. - Anakin skinął na

Gruda. Wstali, uścisnęli dłonie kwatermistrzowi, po czym ruszyli w kierunku wahadłowca. Anakin postanowił, że
jak tylko wróci do kwatery na „Rangerze", zabierze się do tego aneksu logistycznego i przeczyta go tak dokładnie,
jak wszystkie inne części planu. A potem wezwie Boulangera, usiądzie z nim i przedyskutuje każdy szczegół, aż
wszystko dokładnie zrozumie. Zapamięta, ile ton zapasów, paliwa i amunicji potrzebuje oddział, którym dowodzi,
aby utrzymać się w bitwie, i ile statków musi mieć, aby przetransportować te towary na pole bitwy. Musi wiedzieć,
co jest na którym statku, gdyby któryś z nich przepadł podczas lądowania lub opóźnił się z powodu awarii. W
licznych rozmowach z Halcyonem na temat taktyki, strategii i dowodzenia ten temat pojawiał się często, a starszy
Jedi bardzo podkreślał jego wagę, lecz nigdy nie dyskutowali na temat szczegółów. Teraz będzie inaczej. Obiecał
sobie, że przedyskutuje z Halcyonem logistykę, skoro tylko ją sobie przyswoi.

- Nie bądź takim dowódcą, który pozostawia szczegóły podwładnym - ostrzegł go Grudo.
Nie będzie.
- Grudo, miałeś już do czynienia z kapitanem Slayke'em, opowiedz mi o nim - poprosił Anakin. Znajdowali się

w wahadłowcu, który odwoził ich na „Rangera" po spotkaniu z kwatermistrzem Boulangerem. - Chciałbym też
wiedzieć, jak to się stało, że zaprzyjaźniliście się z mistrzem Halcyonem.

- Może lepiej, żebyś o tych sprawach porozmawiał z samym mistrzem - zasugerował Grudo.
Anakin milczał przez chwilę.
- Pytałem go, ale niewiele mi powiedział. Wiem, że cała wasza trójka uczestniczyła w incydencie na Bpfassh.

Pytałem go pośrednio również o Slayke'a, ale on powtarzał tylko, że nie czuje urazy i będzie z nim pracował jak z
każdym innym, gdy tylko dotrzemy na Praesitlyn.

- Tak, to cały Nejaa Halcyon! Uczciwy do bólu.
- Wiem, Grudo. Aleja też muszę pracować ze Slayke'em i muszę o nim wiedzieć coś więcej, a skoro mistrz

Halcyon niechętnie wypowiada się na temat tego, co się wydarzyło, muszę spytać ciebie.

- Czy to rozkaz, sir? - oficjalnie zapytał Grudo.
- Tak - odpowiedział Anakin równie oficjalnie. Jeśli to jedyny sposób, w jaki mogę cię skłonić do mówienia,

pomyślał... - Tak, to rozkaz.

- Doskonale. A więc Slayke to wojownik. Wielki wojownik, nie jakiś tłusty gość o miękkich rączkach. Walczy

głową, sercem, silną prawicą. Jest bardzo zasadniczy, i bardzo dzielny. Powiadają, że jak na człowieka jest też
bardzo przystojny.

- Nie musisz mi mówić, jak wygląda. Sam wkrótce zobaczę.
- Może go zobaczysz, a może nie - odparł posępnie Grudo. - Każdy kiedyś umiera, a w walce zdarza się to

często.

- Tak, Grudo, mówiłeś mi już. Nie raz i nie dwa widziałem to na własne oczy przez ostatnie dwa i pół roku -

ostro odparł Anakin. -Mów dalej, proszę.

Zozridor Slayke zbudował sobie reputację przed wybuchem Wojen Klonów jako dowódca korwety Republiki,

„Szkarłatnej Thranty". Jego pochodzenie było niejasne. Przypuszczano, że wspinał się po kolejnych szczeblach
hierarchii floty aż po dowództwo własnego statku wojennego dzięki wrodzonym talentom. Slayke był bardzo
niezadowolony z obojętności Senatu wobec kwestii separatystów i uznał, że najwyższy czas zrobić coś na własną
rękę. Bez rozkazów odłączył swój statek od oddziału i rozpoczął serię zaskakujących napaści na konwoje wojskowe
i zaopatrzeniowe separatystów. Natychmiast przypięto mu etykietkę pirata, a za jego głowę wyznaczono nagrodę w
wysokości czterdziestu pięciu tysięcy kredytów.

Lecz Slayke nie uważał się za pirata. Nie traktował źle ani cywilów, ani wojskowych, których zdarzyło mu się

wziąć do niewoli w czasie wypraw, a zyski ze zdobycznych statków i ich ładunków dzielił równo pomiędzy załogę
lub przekazywał na słuszne cele. Ostatnia transmisja, jaką przesłał do dowództwa floty z pokładu „Szkarłatnej
Thranty" nadawała sens wszystkim jego kolejnym przedsięwzięciom:

Senat śpi, a tymczasem wielkie zło zagraża pokojowi i wolności ludów naszej galaktyki. Nasi politycy

zapomnieli, ile jest warta praca i poświęcenie; zapomnieli, jeśli kiedykolwiek o tym wiedzieli, że wolności nie
dostaje się za darmo. Ceną wolności jest nieustanna czujność. My, załoga „Szkarłatnej Thranty", jesteśmy dziećmi
naszej kochanej Republiki! Jesteśmy Synami i Córami Wolności! Podążajcie za nami!

Ten tekst stał się wkrótce odezwą wolności dla wszystkich uciśnionych istot w całej galaktyce. W bardzo

krótkim czasie Slayke zebrał niewielką, lecz doskonałą flotę, co nie tylko wprawiło senat w zakłopotanie, ale stało

background image

się też przysłowiową drzazgą w bucie dla sił separatystów.

- Wiem to wszystko, ponieważ sam służyłem pod rozkazami Slayke'a - ciągnął Grudo. - Widzisz, Slayke ma

niezwykłą osobowość, jest urodzonym liderem. Żołnierze idą za nim choćby w ogień.

W wolnej i gorszej finansowo chwili, jak to zwykle bywa pomiędzy jedną wojną a drugą, pracujący już

całkowicie na własną rękę Grudo zgłosił się na ochotnika do służby u Synów i Cór, nie z powodu sympatii dla ich
politycznych poglądów, lecz dlatego, że ugrupowanie było nielegalne, a perspektywa kilku solidnych bitew
wydawała się obiecująca.

- Powiedz mi też, co to za człowiek ten Slayke - poprosił Anakin.
Ryjek Gruda zadrgał lekko.
- Slayke to dowódca, z którym można porozmawiać. Wysłucha każdego żołnierza, sam wiele razy słyszałem, jak

mówił podwładnym, że jedyna różnica pomiędzy nim a nimi to ceremonia, przywilej i ranga. Twierdzi, że każdy
żołnierz, który walczy u jego boku, jest jego bratem, i że ranga nie daje przywilejów w walce. Przynajmniej nie u
Synów i Cór.

- A Halcyon?
- Pojawił się, żeby nas aresztować.
Na specjalne żądanie senatu Rada Jedi wybrała mistrza Jedi Nejaa Halcyona na dowódcę ekspedycji, która miała

na celu pojmanie Slayke'a i sprowadzenie go na Coruscant, gdzie miał stanąć przed sądem za piractwo i zdradę... ale
niekoniecznie w tej kolejności. Trzeba przyznać Halcyonowi, że zaprotestował. Uważał, że Slayke robi tylko to, co
senat powinien zrobić z własnej woli. Kiedy zapytano go, jak by się zachował, gdyby decyzja należała do niego,
odpowiedział dumnie: „Przyszedłbym mu z pomocą". Lecz decyzja Rady była inna - uznali, że, nieważne, jak
sprawiedliwa jest sprawa, której służy. Groźba wisząca nad Republiką nie może być zwalczana przez błędnych
rycerzy, działających na własną rękę bez upoważnienia senatu. Rozkaz to rozkaz i Halcyon musiał go wypełnić.

Statek Halcyona nazywał się „Plooriod Bodkin". Halcyon przez wiele tygodni śledził flotę Slayke'a, wyczekując

na sposobność, by zaatakować jego okręt flagowy i zaaresztować przywódcę. Wiedział dobrze, że jeśli Slayke
znajdzie się w niewoli, grupa Synów i Cór ulegnie rozpadowi i nie będzie się więcej wtrącać w politykę galaktyki.
Uważał, że Slayke popełnił fatalny błąd, kiedy rozproszył swoją flotę po różnych portach dla napraw i uzupełnienia
załóg, sam zaś, na pokładzie „Szkarłatnej Thranty", ruszył w kierunku Bpfassh w sektorze Sluis. Halcyon podążył
za nim.

- Ale Slayke nie popełnił błędu - wyjaśnił Grudo. - Widzisz, wiedzieliśmy, że jesteśmy śledzeni. Slayke wiedział

też, że oddziałem, który go śledzi, dowodzi Jedi. Nie wiem, skąd się tego dowiedział, ale powiedział mi to osobiście.
Mówił również, że osoby władające Mocą są bardzo niebezpieczne, ale że on, Slayke, używa swojego mózgu, który
jest potężniejszy od Mocy. - Grudo zachichotał cicho. -1 wiesz, co myślę? Slayke miał rację.

- Jakim cudem Slayke zdołał przejąć statek mistrza Halcyona? -zapytał Anakin. Nie mógł sobie wyobrazić

kogoś dość sprytnego, aby ukraść statek mistrzowi Jedi, A jednak Slayke to zrobił.

- To była moja sprawka - wyznał Grudo.
Ukrycie się na podwójnej planecie Bpfassh było błyskotliwym manewrem ze strony Slayke'a; skomplikowany

system księżyców, niewielkie zaludnienie i ogromne pustkowia sprawiały, że łatwo było ukryć statek kosmiczny.
Poza tym mieszkańcy, jeśli nawet nie byli zdecydowanymi przeciwnikami separatystów, nie uważali się również za
sprzymierzeńców Republiki. Z punktu widzenia obu stron Slayke był piratem, a to wystarczyło, aby zapewnić ich
milczenie, gdyby ścigający zadawali pytania. Slayke nie miał najmniejszego zamiaru odwodzić ich od tego.

- Mistrz Halcyon potrzebował sporo czasu, żeby nas odnaleźć, ale w końcu mu się udało. - Grudo postukał

palcem zaopatrzonym w przyssawkę o ryjek, wpatrując się w odległy kąt pomieszczenia. Myślami był teraz na
Bpfassh i przeżywał na nowo całą historię.

- Walczyłem z Nejaa Halcyonem w pojedynku. Tylko on i ja. Cudowne, cudowne przeżycie. - Westchnął i

pogrążył się w pełnym zadowolenia milczeniu. Zaczął mówić dalej dopiero po dłuższej chwili.

Plan ataku przygotowany przez Halcyona był prosty i bezpośredni. Kiedy tylko zlokalizował „Szkarłatną

Thrantę", po prostu wylądował w obozowisku, wyprowadził oddziały i zaatakował. Plan obrony przygotowany
przez Slayke'a również był prosty i bezpośredni. Rozproszył większość swojej załogi, każąc im ukryć się w
miastach i miasteczkach Bpfassh; zachował przy sobie tylko niewielką garstkę ludzi, tylu, ilu trzeba, żeby obsłużyć
statek... oraz Gruda.

Grudo był też jedyną istotą, którą Halcyon zastał w obozie. Rodianin, uzbrojony we wszelką możliwą broń z

arsenału łowcy nagród, obrzucił Jedi i jego towarzyszy wyzwiskami po rodiańsku. Oczywiście, prawie nikt go nie
zrozumiał, ale z samej jego postawy widać było, że na pokojowe załatwienie sprawy nie ma co liczyć.

- Gdzie kapitan Slayke? - zagrzmiał Halcyon.
W odpowiedzi Grudo rzucił w jego stronę dwoma nożami, które ze stukiem upadły u stóp Jedi. Było to wyraźne

wyzwanie do pojedynku. Grudo zrezygnował z użycia miotaczy i rzucił koleją parą noży, a potem uniósł broń i

background image

ruszył przed siebie.

Jeden z poruczników chciał strzelić, ale Halcyon go powstrzymał.
- Ja się tym zajmę - oznajmił. Podniósł noże, sprawdził ich wyważenie i wyszedł Gnidowi na spotkanie w walce

jeden na jednego.

- Nie wiem, po co to zrobił - wspominał Grudo. - Jego misja polegała na aresztowaniu Slayke'a i odbiciu

„Szkarłatnej Thranty", a nie na walce z byle sierżantem. Ale pojedynkowaliśmy się na oczach wszystkich. Nie
wyciągnął miecza świetlnego. Kiedy odrzuciłem noże i pas z bronią, on zrobił to samo i walczyliśmy wręcz. Ach, co
to za wojownik! Wiesz, że Jedi nie znają nienawiści ani gniewu, ale tego dnia... cóż, Nejaa Halcyon wyraźnie
potrzebował dobrej rozróby. Wcale nie walczył jak Jedi, To było cudowne i bardzo, bardzo dziwne przeżycie.

Anakin poruszył się z zakłopotaniem.
- Nie miałem pojęcia, skąd Slayke wiedział, że będziemy walczyć - dumał Grudo. - Kiedy opuszczał

obozowisko, powiedział mi: „Grudo, nie pozwól nikomu tu wejść". Twierdził, że to bardzo ważne, żebym nie
ustępował. Dodał jeszcze: „Nie bój się, Jedi nigdy nie skrzywdzi nieuzbrojonej istoty". No to walczyliśmy... ale co
to była za walka!

Halcyon nie tracił czasu na manewry, aby uzyskać przewagę nad Rodianinem. Ruszył wprost na niego, a Grudo

wyszedł mu na spotkanie. Ekipa Halcyona utworzyła duży krąg; niektórzy nawet robili zakłady, kto zwycięży. Ich
uwaga skupiona była wyłącznie na toczącym się przed ich oczami pojedynku.

- Halcyon chyba nie chciał korzystać ze sztuczek Jedi... Anakin domyślił się, że chodzi o Moc. Walczył jak

zwykły wojownik. Wykorzystałem więc jego własny impet przeciwko niemu. Wiele razy udało mi się mocno rzucić
nim o ziemię, ale za każdym razem Halcyon jak sprężyna natychmiast stawał z powrotem na nogi. – Grudo
zarechotał. - Był szybki, parę razy udało mu się przebić przez moją zasłonę i uderzył na tyle mocno, że zdołał mnie
posiniaczyć, a nawet nieźle potłuc.

Pokryty potem, w ubraniu poszarpanym w miejscach, gdzie chwytał Rodianin, żeby nim rzucić, Halcyon

wymuszał przewagę, jaką dawała mu szybkość i zwinność. Grudo tymczasem, obolały od kolejnych ciosów,
którymi zasypywał go mistrz Jedi, z trudem utrzymywał się poza zasięgiem jego ramion. Za każdym razem, kiedy
jeden lub drugi wymierzył cios lub wykonał rzut, załoga „Szkarłatnej Thranty" wznosiła ryk aprobaty. Wkrótce cały
teren, na którym odbywała się walka, był zryty jak uprawne pole. Przeciwnicy stracili wszelkie poczucie czasu, ale
w miarę jak walka się przeciągała, zaczęli się potykać i tracić dobre okazje. Zmęczenie dawało im się we znaki.

- Walka zakończyła się, kiedy Slayke ukradł „Ploriooda Bodkina". Powinieneś był widzieć opadającą szczękę

Halcyona... całkiem jak otwierający się właz. Wszyscy wytrzeszczyli oczy, kiedy statek uniósł się w górę na słupie
ognia, stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż wreszcie znikł. Halcyon zamarł ze wzrokiem wbitym w niebo. Nikt
się nie poruszył. Mogłem go teraz zabić, ale tego nie zrobiłem. Wiedziałem, że walka jest skończona, że plan
kapitana Slayke'a się powiódł. Niehonorowo jest zabijać przeciwnika, kiedy na ciebie nie patrzy, a ja szanowałem
Nejaa Halcyona za walkę, którą mi zafundował... Nigdy, w czasie całego pojedynku, nie użył Mocy, przynajmniej ja
tego nie zauważyłem. - Grudo mruczał coś pod nosem przez chwilę, po czym powiedział poważnie: - Nie
rozumiem, dlaczego mnie nie zabił po kradzieży statku, ale fakt, że tego nie zrobił.

Slayke unieruchomił napęd „Szkarłatnej Thranty", pozostawiając Halcyona i jego ludzi jako rozbitków na

Bpfassh przez kilka miesięcy, dopóki nie przybył statek naprawczy. Grudo już bez dalszej walki został wzięty do
niewoli przez Halcyona - i był to jedyny łup, jaki Jedi wyniósł z tej misji. W miarę jak upływały tygodnie
bezczynności, poznawali się coraz lepiej. Wreszcie pewnego dnia Halcyon oznajmił:

- Grudo, kiedy wrócimy na Coruscant, pozwolę ci odejść. Stałbym się pośmiewiskiem całej galaktyki, gdybym

wrócił z tej wyprawy z jednym więźniem. Układ jest taki: ja ci dam wolność, a ty pozostaniesz w okolicy, dopóki
nie znajdę ci jakiegoś zajęcia.

Potem senat zrezygnował z oskarżenia o zdradę i piractwo, a Wielki Kanclerz Palpatine, ustępując przed

nieuniknionym i usiłując wyjść z tej sytuacji z honorem, wynajął Slayke'a, by ten nadal nękał separatystowskie
konwoje i przyczółki.

- I tak - zakończył Grudo - znalazłem mieszkanie pod Złotym Ślimakiem i czekałem, aż ty i Halcyon

przyjdziecie po mnie.

Wahadłowiec został zaparkowany w doku załadunkowym na pokładzie „Rangera", jeszcze zanim Grudo

dokończył swoją opowieść. Pilot, zdenerwowany, miotał się po kabinie.

- Dziwne, jak los układa nam życie, prawda? - dumał Grudo. - Jesteśmy teraz bardzo blisko miejsca, gdzie po

raz pierwszy poznałem Halcyona i ostatni raz widziałem kapitana Slayke'a. Dwaj wspaniali ludzie, a ja miałem
honor służyć im obydwu. Wkrótce wszyscy spotkamy się znowu, i tym razem jako sprzymierzeńcy. Życie jest
piękne! - Urwał na chwilę, po czym dodał: - Ciekaw jestem, co kapitan Slayke robi teraz na Praesitlynie.

background image

R O Z D Z I A Ł 13


Wyczuli pole bitwy, zanim jeszcze znalazło się w zasięgu ich wzroku. L'Loxx wprowadził swój skuter w cień

wystającego nawisu skalnego.

- Teraz dopiero zaczyna się ta delikatna część - rzekł do Erka i Odie - Kilometr otwartego terenu, który musimy

przebyć, aby dostać się na nasze pozycje. Jest nieustannie pod obserwacją, a wróg kieruje tam cały ogień. Nasze
roboty techniczne zbudowały na całym terenie łańcuszek bunkrów, połączonych głębokimi rowami; kiedy już
znajdziemy się wewnątrz naszego kręgu obrony, wszystko będzie w porządku. Ale podczas jazdy przez otwartą
przestrzeń naprawdę musicie uważać. Sam robiłem to już wiele razy i musiałem cały czas zygzakować. Erk, jedź za
mną, ja wiem, którędy dotrzeć do naszych linii. Hasło na dziś to „wdowa" a odzew „sierota", na wypadek,
gdybyśmy się rozdzielili.

- Co to za zapach? - spytał Erk, marszcząc nos.
L'Loxx uśmiechnął się smutno.
- Racja, nigdy do tej pory nie walczyłeś w normalnym starciu. - W jego słowach brzmiała lekka pogarda

żołnierza piechoty, który żył, walczył i krwawił w błocie, dla tych, co sypiali w łóżkach i walczyli w środowisku,
które piechurzy uważali za czyste. - Nie wiesz? Tam są dziesiątki tysięcy żołnierzy, wszyscy upchani na jednym
terenie, bez bieżącej wody. Po jakimś czasie zaczynają śmierdzieć. - Odwrócił twarz i przez chwilę jego wzrok był
dziwnie pusty. - Poza tym nie było czasu pochować wszystkich zabitych. - Otrząsnął się i wrócił do spraw
bieżących. - Słuchajcie, co zrobimy. Polecę pierwszy na skuterze Jamura. Rozpoznają mnie jako przyjaciela. Kiedy
znajdę się w środku, zjawicie się wy w 74-Z. Stąd nie widać, ale tam jest stanowisko ogniowe, które pokrywa cały
obszar na wypadek, gdyby wróg nas otoczył i podszedł z tyłu. Powiem im, żeby do was nie strzelali, a pozostałe
posterunki będą osłaniały wasz skuter kontrogniem w kierunku dział nieprzyjaciela. To ich powinno zająć na
chwilę, więc dacie radę przelecieć bez problemów. Pamiętajcie o hasłach, bo na pewno was o nie spytają. Poradzisz
sobie z tym skuterem, pilociku?

- Sierżancie, pewnego dnia posadzę cię na tylnym siedzeniu myśliwca i pokażę ci, co to znaczy sobie radzić -

warknął Erk.

L'Loxx zaśmiał się.
- Nie mogę się doczekać, poruczniku. Jeszcze jeden drobiazg. Jesteśmy pewni, że mechanizm kontrolujący

działa reaguje jedynie na ruch, więc jeśli spadniesz albo zostaniesz ranny, leż nieruchomo, a nie będą do ciebie
strzelać.

- Jak długo mamy wtedy czekać? - zapytała Odie.
- Dopóki nie wyjdziemy i was nie zabierzemy. Gotowi?
Armia Slayke'a okopała się wzdłuż suchego koryta rzeki, naprzeciw płaskowyżu i Centrum Łączności

Intergalaktycznej. Zbudowano kilometry umocnień, połączonych kompleksem okopów i tuneli. Cały teren zasłany
był resztkami tysięcy zniszczonych robotów bojowych i machin wojennych, niczym milczące świadectwo ciężkich
walk, jakie się tu toczyły. W tej chwili panował spokój. Od czasu do czasu wysokoenergetyczna broń kierowała
swoje promienie na linie obrony albo artyleria Slayke'a ostrzeliwała pozycje nieprzyjaciela, lecz poza tym wydawało
się, że nic się nie dzieje.

Kiedy tylko L'Loxx ruszył w dół zbocza, wysokoenergetyczna broń zaczęła zalewać go ogniem. Potrzebował aż

trzydziestu sekund, żeby przebyć otwartą przestrzeń, skręcając to w tę, to w drugą stronę bez wyraźnego planu.
Wreszcie zapadł w bezpieczną linię okopów, gdzie znajdował się już poza zasięgiem broni nieprzyjaciela.

- O rany, o rany -jęknęła Odie, wrzucając sprzęgło i z wielką szybkością kierując się w dół zbocza. Zdołała

pokonać połowę dystansu, dzielącego ją od linii wykopów, zanim wróg otworzył ogień, przez chwilę zaskoczony
obecnością jednego ze swoich własnych ścigaczy na neutralnym pasie ziemi. Widać było, że osoba lub automat
obsługujący nieprzyjacielski system sterowania ogniem był zbyt powolny, aby zrozumieć, że ścigacze nie mogą
należeć do ich armii, bo żaden samotny zwiadowca nie rzucałby się w kierunku linii wroga. W tym momencie
artyleria Slayke'a odpowiedziała na nieprzyjacielski ogień, który zelżał zdecydowanie, zanim Odie dotarła w
bezpieczne miejsce.

Erk nerwowo przełknął ślinę. Dłonie na sterach ścigacza były mokre od potu. W czasie długiej podróży poprzez

pustynię szybko nauczył się, jak obsługiwać maszynę, lecz to, czego od niego teraz wymagano, wymagało
umiejętności manewrowania, których prawdopodobnie nie posiadał. Jedyny błąd, którego na pewno nie popełni, to
opuszczenie kryjówki w tym samym miejscu, w którym uczynili to pozostali. Teraz działa nieprzyjacielskie z
pewnością będą wycelowane dokładnie w tamto miejsce. Ostrożnie przeprowadził ścigacz jakieś sto metrów wzdłuż
grani. Oznaczało to, że będzie musiał kierować się do okopu pod ostrym kątem. Czy teren będzie z tej perspektywy

background image

wyglądał na tyle inaczej, aby mógł przeoczyć wejście? Czy ostre manewrowanie spowoduje dezorientację?

Uruchomił ścigacz, oddalił się od linii szczytu na dziesięć metrów i rzucił się na drugą stronę z taką siłą, że aż

zaklekotały mu zęby. Zaskoczeni artylerzyści wroga z początku nie strzelali, ale po kilku sekundach pierwsze
promienie zaczęły świstać wokół niego.

Tam, gdzie uderzały, piasek zmieniał się w szlakę. Erk skręcał to w prawo, to w lewo, znów w prawo, w lewo,

kilka metrów prosto, zatrzymywał się na sekundę, potem znowu prosto przez kilka metrów, co chwila wykonując
ostry zwrot. Czuł żar przelatujących blisko promieni, którymi ścigali go nieprzyjacielscy artylerzyści. Mogli
oddzielić go od okopów zasłoną ognia, ale tego nie zrobili. Prowadzili go tylko pojedynczymi strzałami, jako
samotny cel, jakby próbowali zbierać punkty w jakiejś grze.

Erk nie zauważył zagłębienia w gruncie. Gdy wjechał w nie przednim kołem, promień uderzył w zbiornik

paliwa, który eksplodował w potężnym pomarańczowym pióropuszu ognia. Moment wcześniej Erk poleciał głową
w dół, przekoziołkował nad kierownicą i upadł na ziemię z taką siłą, że stracił przytomność. Te kilka sekund
uratowały mu życie; nieprzyjacielscy artylerzyści, lub też ten, kto ich kontrolował, widząc go leżącego na ziemi bez
ruchu, byli przekonani, że zginął podczas eksplozji.

Erk ocknął się, kiedy ktoś usiłował postawić go na nogi, krzycząc:
- Wstawaj! Wstawaj!
To była Odie. Oszołomiony, dosiadł ścigacza, który do niego podprowadziła, i chwycił się dziewczyny, jak

ostatniej deski ratunku. Ścigacz skoczył do przodu na najwyższej prędkości, omal go nie zrzucając.

Odie skręciła ostro najpierw na prawo, potem na lewo, pochylając się tak mocno, że kolano Erka przejechało po

piasku. W ciągu kilku sekund znaleźli się wewnątrz okopu. Odie wyłączyła silnik, a chętne ręce wyciągnęły się z
bunkra, żeby przejąć oboje.

- Dobra robota - zawołał sierżant L'Loxx. - Pilocie, mam nadzieję, że prowadzisz ten swój myśliwiec lepiej niż

ścigacz. To kolano powinien obejrzeć lekarz.

Erk skinął machinalnie głową, wciąż oszołomiony po upadku.
- Gdzie jest stacja pomocy medycznej? - zapytał, zbierając się w sobie.
- Pięćdziesiąt metrów w tamtą stronę jest drugi okop. - L'Loxx pokazał palcem w prawo. - Idź tamtędy, na

pewno jej nie przegapisz. - Obejrzał się na jednego ze swoich żołnierzy. - Frak, pokaż mu drogę, potem zaczekaj i
przyprowadź go z powrotem. Jeśli doktorzy nie zajmą się nim od razu, a zobaczysz, że nic mu nie jest, to wracajcie
zaraz. Zawsze można go opatrzyć później.

Podczas gdy sierżant instruował szeregowca Fraka, Erk ciężko dźwignął się na nogi. Rozejrzał się, żeby

sprawdzić, jak głęboki jest okop. Upewniwszy się, że ochroni ich przed bezpośrednim ostrzałem, ruszył za Frakiem
w kierunku punktu opatrunkowego.

Zatroskane oczy Odie śledziły go przez moment. Dziewczyna zdecydowała jednak, że nic mu nie będzie i zadała

pytanie, które wydało jej się ważniejsze:

- Możemy dostać coś do jedzenia?
- Wszyscy chcielibyśmy to wiedzieć - odparł L'Loxx. - Mogę wam zaoferować jedynie miejsce do odpoczynku.

- Wskazał na niewielki bunkier z pryczą. Odie nie przejmowała się wcale, że prycza była brudna po dziesiątkach
niemytych ciał, które na niej spoczywały; przynajmniej nie była to goła ziemia. Zasnęła, zaledwie przymknęła oczy.

Sierżant L'Loxx obudził ją godzinę później.
- Chodź - rzekł. - Kapitan Slayke chce widzieć ciebie i pilota.
Odie usiadła, przetarła oczy i coś wymamrotała. L'Loxx zrozumiał tylko jedno słowo: „Erk".
- Wrócił i już go opatrzono. Idziemy. Kapitan czeka.
Armia Slayke'a, składająca się z ochotników z całej galaktyki, była poliglotyczną mieszaniną gatunków. Slayke

zorganizował oddziały w miarę możliwości tak, aby osobnicy jednej rasy służyli razem. Idąc wąskimi okopami,
trójka z sierżantem L'Loxxem na czele natknęła się na ekipę gungańskich inżynierów, odbudowujących zawalony
bunkier; w innym sektorze grupka Bothan obsadzała posterunki obserwacyjne. Wszędzie walały się szczątki
bitewne: zniszczone roboty bojowe, rozrzucona broń, porzucone rzeczy osobiste i puste pojemniki po zapasach
wszelkiego rodzaju; inżynierowie i roboty techniczne uwijali się naokoło, zbierając broń i sprzęt nadający się do
naprawy, odbudowując uszkodzone ściany, pomagając żywym istotom znaleźć pożywienie.

Posterunek dowodzenia znajdował się w najgłębszym bunkrze. Panował tam zorganizowany nieład: oficerowie i

podoficerowie zbierali raporty od zwiadowców, inni przekazywali rozkazy, oficerowie sztabowi zaś zajmowali się
milionami szczegółów, niezbędnych, aby armia pozostawała sprawna w boju. Pośrodku tego całego zamieszania
tkwiła władcza, charyzmatyczna postać Zozridora Slayke'a.

Sierżant L'Loxx podszedł do kapitana, stanął na baczność i zasalutował.
- Raport zwiadowców, sir - oznajmił.
- Cieszę się, że wróciłeś, Ominie. - Slayke skinął głową, by zachęcić go do kontynuowania. L'Loxx złożył

background image

raport, kończąc go spotkaniem Erka i Odie oraz opisem drogi powrotnej do okopów.

Slayke wyciągnął rękę.
- Witam w mojej małej, ale zwycięskiej armii. Wiecie, czy ktoś jeszcze przeżył z armii generała Khamara?
- Nie, sir - odparł Erk. - Ale to nie znaczy, że wszyscy zginęli. Po prostu nie spotkaliśmy nikogo więcej.
Slayke pokręcił głową.
- To przykre. Przydałoby nam się wsparcie, ale skoro wygląda na to, że mam tylko was, będziecie musieli

wystarczyć. Pan jest pilotem myśliwca, poruczniku? Chętnie przydzieliłbym panu statek, ale na razie nam ich
zabrakło. A ty, żołnierzu, jesteś zwiadowcą? Zwiad to moje oczy i uszy. Bardzo polegam na takich spryciarzach jak
Omiń. – Odie była zaskoczona, że Slayke pamięta imiona swoich żołnierzy. - Nieprzyjaciel nieustannie próbuje nas
otoczyć i przejąć tylne pozycje. Dlatego tak bardzo ważni są dla mnie zwiadowcy. Potrzebuję kogoś, kto by zastąpił
kaprala Natha. Jamur był dobrym żołnierzem, ale zginął. Zechcesz przejąć jego obowiązki?

Odie miała ochotę wykrzyknąć: „Tak jest, sir!", kiedy tak stał i wpatrywał się w nią przenikliwym wzrokiem, ale

się powstrzymała. Powiedziała tylko:

- Gdyby nie miał pan nic przeciwko temu, sir, wolałabym zostać i walczyć u boku porucznika Erka. - Z trudem

przełknęła ślinę, ale nie mogła powstrzymać rumieńca, który zalał jej twarz. - Jest pilotem, sir... nie wie, jak walczyć
na ziemi. Potrzebuje kogoś, kto nim pokieruje.

Spąsowiała jeszcze bardziej, kiedy dotarło do niej, jak można było zrozumieć jej słowa.
Slayke uniósł brwi i popatrzył na sierżanta L'Loxxa, który niezobowiązująco wzruszył ramionami, po czym

zwrócił spojrzenie na Erka.

- Eee, sir... ona jest tak jakby moim drugim pilotem.
- Naprawdę? - zdziwił się Slayke. - Podejdź tutaj.
Wskazał na tyły pomieszczenia, gdzie ustawiono stół holograficzny z mapą. Widniał na nim trójwymiarowy

plan rozmieszczenia oddziałów Slayke'a.

- Popatrzcie, to suche koryto rzeki jest pasem ziemi niczyjej, strefą podziału pomiędzy dwoma armiami. Linie są

tutaj bardzo blisko siebie. - Uśmiechnął się drapieżnie. - To ja rozkazałem zbliżyć się tak bardzo, żeby statki wroga
na orbicie nie miały odwagi strzelać z obawy przed zniszczeniem własnych robotów. Należy oczywiście przyjąć, że
któryś ze statków nieprzyjaciela może oderwać się od mojej floty, żeby sprawdzić, co się tu dzieje. Na razie wróg
szybko się połapał i tak samo utrzymuje swoje wojska możliwie jak najbliżej, żeby moje statki nie mogły
ostrzeliwać jego oddziałów naziemnych.

- Ten posterunek - ciągnął Slayke, wskazując na ufortyfikowany przyczółek - jest najbardziej wysuniętą częścią

naszych pozycji. Nazywamy go Izable i jest po to, aby ostrzegać nas o wszelkich zmianach w rozmieszczeniu wojsk
nieprzyjaciela, a także o ewentualnych przygotowaniach do ataku. Około sześciuset metrów za Izable, ale na
flankach, znajdują się dwa kolejne forty, Eliey i Kaudine. Tu, gdzie teraz jesteśmy, zlokalizowany jest główny punkt
naszej obrony. Sześćset metrów za nami znajduje się ostatni posterunek, Judlie, gdzie przekroczyliście nasze linie.
Judlie

osłania

nasze

tyły.

Te

pięć

umocnień

jest

dobrze

okopanych;

każde

z

nich

ma

trzystusześćdziesięciostopniowe pole rażenia, skoordynowane z innymi pozycjami, więc jeśli wróg przeniknie na
nasz teren w jakimkolwiek miejscu, wszystkie forty mogą go ostrzeliwać. Tu, tu i tu... i jeszcze tutaj - pokazał -
znajdują się pozycje artylerii, również dobrze okopane. Ich działa są wycelowane w każdy metr kwadratowy
naszego terenu. Jeśli zatem wróg wedrze się w nasze szeregi, znajdzie się natychmiast pod bezpośrednim ostrzałem.
Posterunki połączone są tunelami i okopami, abyśmy mogli swobodnie przemieszczać żołnierzy i zapasy z jednego
punktu do drugiego w miarę potrzeb. To miejsce to cud inżynierii wojskowej. Zbudowaliśmy je w ciągu dwóch dni i
to pod ostrzałem. Wszystko dzięki naszym inżynierom i wielu robotom technicznym. Inżynieria uratowała tę armię.

Po drugiej stronie koryta rzeki znajdują się pozycje wroga, który zajmuje tę obszerną równinę. Na tamtym

płaskowyżu, o tutaj, mamy Centrum Łączności Intergalaktycznej. Było ono głównym celem wroga, dlatego sądzę,
że teraz jest dobrze pilnowane. Pewien jestem, że jako członkowie armii generała Khamara znacie doskonale
rozkład tego miejsca. Ktokolwiek tam dowodzi, to sprytny człowiek. Sześć razy próbował nas zdobyć szturmem i
sześć razy go odpieraliśmy. Nie bez strat z naszej strony, ale roboty załatwialiśmy tysiącami. Wróg dwa razy wziął
Izable, ale za każdym razem ją odbijaliśmy. Teraz obserwuje tylko nasze szańce, szukając słabych punktów; próbuje
nas otoczyć i ryje tunele. Tak, właśnie to teraz robi, mniej więcej na głębokości stu metrów, kierując się znowu w
stronę Izable. Kiedy tam dotrze, podłoży stertę materiałów wybuchowych i wyśle cały posterunek w niebo. A zatem
zaczęliśmy kopać drugi korytarz, pod nim. Wysadzimy go, zanim dotrze do Izable. Ciekawe swoją drogą, kto dotrze
tam pierwszy, nie? - Slayke zaśmiał się radośnie.

- Jakie są nasze szanse?
- Zanim zaatakowaliśmy, wysłałem wiadomość na Coruscant, prosząc o pomoc. Może przybędą na czas, a może

nie. Dopóki się nie zjawią, jesteśmy zdani sami na siebie, ale zdaje się, że naprawdę pomieszaliśmy facetowi szyki. -
Wskazał na pozycje wroga na holomapie. - Myślę, że on także czeka na posiłki. Ktokolwiek jest moim

background image

przeciwnikiem, został wysłany po to, aby zabezpieczyć centrum, a nie zakładać tam garnizon, więc wkrótce musi tu
przybyć kolejna wielka armia. Jeśli się pojawi, zanim dotrą do nas posiłki... - Wzruszył ramionami.

- A co zamierza pan robić przez ten czas, sir? - zapytała Odie.
- Robić? No cóż, skopię im tyłki tak mocno, jak się da. - Oficerowie stojący wokół mapy parsknęli śmiechem. -

A was dwoje... zawsze przyda mi się para dobrych strzelców na Izable. Pasuje?

- Tak jest, sir.
- Sierżancie L'Loxx, proszę ich nakarmić, wyposażyć i skierować do Izable. Będą podlegać porucznikowi

D'Nore, który przydzieli im zadania. Powodzenia. - Wyciągnął prawicę, którą uścisnęli oboje.

Posiłek, który im zaserwowano, składał się z racji żywnościowych przewidzianych do podtrzymania życia w

okresie podwyższonego metabolizmu i nie miał nic wspólnego z lukullusową ucztą. Kiedy skończyli jeść, L'Loxx
dał każdemu z nich pas ze sprzętem.

- To standardowe uprzęże transportowe piechoty, ale dodaliśmy do nich narzędzia, które uznaliśmy za użyteczne

w terenie. Kiedy tylko znajdziecie chwilę czasu, sprawdźcie zawartość kieszeni i zapoznajcie się z nią, Może wam
to kiedyś uratować życie.

Porucznik D'Nore był nerwowym Bothaninem, zmagającym się z odpowiedzialnością utrzymania swojego

posterunku w stuprocentowej gotowości. On właśnie prowadził grupę, która niedawno odbiła Izable z rąk robotów
bojowych. Od tego czasu rzadko udawało mu się urwać godzinkę na sen.

- Nie pozwolę im przejąć Izable - powiedział swoim nowym żołnierzom. - Będziecie pracować na wysuniętym

przyczółku nasłuchowym obejmującym sektor piąty. - Nie pofatygował się, żeby wskazać, gdzie mianowicie
mógłby się znajdować sektor piąty. Prawie natychmiast odszedł, żeby porozmawiać z żołnierzami w sektorze
trzecim. Na koniec rzucił przez ramię: - Porozmawiam z wami później. Miałem tam trzech ludzi, ale wszyscy zostali
ranni i ewakuowano ich. Najważniejsza rzecz: nie strzelać, dopóki was nie zaatakują. Nie chcę, żeby wróg wiedział,
że obsadziliśmy ten posterunek na nowo. - Z tymi słowami znikł w okopie.

Stojący w pobliżu sierżant odezwał się półgłosem:
- Chodźcie, zaprowadzę was. Uważajcie, żeby się nie wychylać, bo odstrzelą wam głowy.
Pochylając się nisko, poszli za nim w kierunku przeciwnym do tego, w którym skierował się porucznik. Po kilku

zakrętach doszli do miejsca, gdzie okop przechodził w ufortyfikowaną strzelnicę.

- Sektor piąty - oznajmił sierżant. Plamy krwi i strzępy materiałów opatrunkowych znaczyły miejsca, gdzie

medycy opatrywali ostatnią ekipę obsługującą stanowisko.

- Nigdy w życiu nie widziałem takiej broni, a co dopiero mówić o jej używaniu - mruknął Erk, oglądając

samopowtarzalny miotacz E-Web.

- Szkolono mnie we wszystkich typach broni piechoty - pocieszyła go Odie. - Ja będę strzelać, ty możesz

monitorować generator mocy. Kiedy dostaniemy zmianę? - zwróciła się do sierżanta.

- Wtedy, gdy przyjdzie pora, a ja nie mam pojęcia, kiedy to może być - odpowiedział. Podał każdemu z nich

pakiet racji żywnościowych. - Oszczędzajcie... to wszystko, co nam zostało. Śpijcie na zmianę. Jedno z was przez
cały czas musi monitorować sieć taktyczną. Kontrola łączności co trzydzieści minut. Nie przegapcie. Strzelać tylko
wtedy, jeśli macie cel. Nie jesteście tu po to, aby powstrzymać atak, lecz po to, aby nas ostrzec, jeśli się pojawi, no i
może spowolnić go trochę. Kiedy zaczną się zbliżać, musicie wracać tym okopem do głównych pozycji
defensywnych i to najszybciej, jak możecie. To wy będziecie decydować, kiedy się wycofać, ale nie czekajcie zbyt
długo. Wasz sygnał wywoławczy to „Nadzieja Pięć", posterunek dowodzenia to „Izzy Sześć". Zsynchronizujcie
czasomierze, jest szesnasta piętnaście. Meldujcie się o szesnastej czterdzieści pięć. - Odwrócił się i ruszył z
powrotem okopem.

Wbrew swojej deklaracji Odie nie przeszła zbyt dokładnego szkolenia z miotaczami samopowtarzalnymi E-

Web. Potrzebowała kilkunastu minut, żeby sobie przypomnieć system. Kiedy uznała, że już wszystko wie, zaczęła
instruować Erka.

- Ten miotacz powinien być połączony z innymi na posterunku za pomocą wbudowanego dalekosiężnego

komunikatora - tłumaczyła, wskazując za każdym razem na odpowiedni element. - Oznacza to, że jeśli zostaniemy
zaatakowani, systemy celownicze innych miotaczy ustawią się automatycznie, dając nam wsparcie i vice versa. -
Szybko sprawdziła, czy komunikator działa. - W porządku, wszystko gra. I wszystko jest podłączone, więc nie
musimy przez to przechodzić. Podłączanie może zająć nawet piętnaście minut.

- A co toto robi? - zapytał Erk, zezując na miotacz. Odpiął pas ze sprzętem i rzucił go w kąt.
- Lepiej włóż go z powrotem, Erk - ostrzegła Odie. - Nigdy nie wiesz, kiedy może ci być potrzebny.
- Tak, obejrzałem sobie, co tam jest... same gadżety piechura, których nawet nie wiedziałbym, jak używać. A ty

wiesz, co jest w tych kieszonkach?

- Niezłe rzeczy. Nie sprawdziłam jeszcze wszystkiego, ale...
- Chcę, żebyś mnie teraz nauczyła używać tego miotacza, Odie. Nie potrzebuję tego całego złomu na sobie, żeby

background image

się uczyć... tylko mi przeszkadza. Powiedz mi jeszcze, czego mógłbym potrzebować z tych wszystkich rzeczy, które
tu wiszą?

- Proszę bardzo. Ten miotacz to zabójcza broń przeciwpiechotna. Jego skuteczny zasięg wynosi tylko dwieście

metrów, ale maksymalny aż pół kilometra. Przy nakładających się polach rażenia nie sądzę, aby jakikolwiek robot
dał radę się przedrzeć. Twoim zadaniem będzie monitorowanie przepływu mocy, żeby działko się nie przegrzało w
czasie walki. Jeśli zostanę ranna, po prostu przełącz się na fabryczny tryb pracy generatora... o, ten przełącznik. To
zapobiegnie niebezpiecznym skokom mocy, ale znacznie zmniejszy wydajność broni. Nauczę cię wszystkiego, co
trzeba, żeby jej używać, a potem się przepytamy.

- Skąd to wszystko wiesz?
- Zwiadowcy to też piechota - wyjaśniła Odie. - Przeszkolili mnie w uzbrojeniu, choć nie noszę rusznicy.
Kamienne stanowisko strzeleckie zapewniało maksymalną ochronę z góry i z boków. Widzialność z przodu

uzyskano dzięki wąskim wycięciom w skale. Erk wyjrzał przez jeden z otworów. W gasnącym świetle dnia widział
zryty strzałami teren pomiędzy sektorem piątym a korytem rzeki, usłany zniszczonymi robotami. Zastanawiał się, co
się stało z obrońcami tego posterunku, gdy został zdobyty. Po raz pierwszy poczuł, jak ogarnia go poczucie
beznadziejności. Jak ktokolwiek może sądzić, że uda im się tu przetrwać?

- Będziemy musieli spać w hełmach - zauważył - bo po zmroku będzie nam potrzebna podczerwień.
- Racja. Miotacz ma swój system naprowadzania w podczerwieni. Zanim zrobi się zbyt ciemno, żeby coś

widzieć, pokażę ci jeszcze parę rzeczy.

Noc przeszła spokojnie. Nieprzyjaciel próbował sił obrony w innych sektorach, wywiązywała się krótka

wymiana ognia laserowego. W takich momentach ożywała sieć łączności taktycznej, przekazując raporty i rozkazy.
Erk i Odie przygotowali się do walki, ale kiedy strzelanina ucichła, wrócili do swoich zajęć. Podzielili porę nocną na
dwugodzinne warty i na przemian próbowali się zdrzemnąć. Odie nauczyła Erka obsługi działka wystarczająco,
żeby w razie nagłej potrzeby mógł sam je uruchomić i ostrzelać nieprzyjaciela. Mimo urządzenia noktowizyjnego
oczy Erka płatały mu figle: jeśli patrzył zbyt długo, nieregularne pagórki zdawały się poruszać. Stwierdził, że co
chwila trze powieki i potrząsa głową, żeby lepiej widzieć. Z trudem bronił się przed snem. Jako pilot myśliwca
doskonale wiedział, jak niebezpieczna może być chwila nieuwagi, ale teraz nie był w pełni sił: siedział w wilgotnej,
kamienistej krypcie, śmierdzącej krwią i odchodami, żołądek ściskał mu się z głodu, był bliski omdlenia, nie
zmrużył oka od wieków i wszystko go bolało. Zwłaszcza kolano pulsowało boleśnie.

Westchnął, wzdrygnął się, zamrugał. Za kilka chwil pojawią się pierwsze promienie słońca, potem nadejdzie

świt. Zazwyczaj lubił tę porę dnia, zanim cała reszta świata się zbudzi, kiedy wszystko jest spokojne, czyste i ciche.
Zadrżał. Noce w tej części Praesitlynu były bardzo zimne, a dnie przerażająco upalne. Spojrzał na Odie. Zasnęła,
kiedy tylko przyszła jej kolej. Uśmiechnął się. Mogła być teraz ze zwiadowcami, robiąc to, co umie najlepiej,
jeżdżąc z wiatrem w zawody, ale wolała zostać z nim. Siedziała w tej dziurze, oddzielona od armii najeźdźców
jedynie cienką ścianą skały. Kiedy się to wszystko skończy...

Serce mu zatrzepotało. Coś naprawdę się poruszyło. Jego dłonie na uchwytach celowniczych nagle pokryły się

potem. Stopą trącił Odie, która zerwała się natychmiast, całkowicie przytomna.

- Coś tam jest - wyszeptał. Był bardzo czujny, każde włókno jego ciała reagowało na wzbierającą w ciele

adrenalinę. Z zaskoczeniem stwierdził, że chichocze ze zniecierpliwienia.

- Chodźcie, chodźcie - szepnął, koncentrując się na optyce działka, niecierpliwie czekając na rozpoczęcie akcji.

Przez system celowniczy widział wyraźnie jak w dzień. Nagle wydało mu się, że jak daleko sięga wzrokiem, cały
teren widoczny przez otwór strzelniczy wstaje i idzie na niego.

- Izzy Sześć! Izzy Sześć! Tu Nadzieja Pięć. Nadchodzą! - zawołał niecierpliwie.
Zaczął strzelać w masę nadchodzących robotów bojowych. Czuł u swojego boku obecność Odie, monitorującej

skoki mocy podczas strzałów.

Cichy głos w jego hełmie zapytał:
- Nadzieja Pięć, tu Izzy Sześć. Jaka jest siła nieprzyjaciela? Powtarzam, jaka jest siła nieprzyjaciela?
- Jest ich tysiące! - wykrzyknął Erk. - Tysiące!

background image

R O Z D Z I A Ł 14


Moja najdroższa... Nie, to nie pasuje, zbyt bezosobowe. Zaczął raz jeszcze: Moja ukochana... To znowu zbyt

banalne. Niepewnie układał, co napisze dalej. Może tak: Tęsknię za tobą bardziej, niż mogę to wyrazić. Moje serce
przepełnia miłość do ciebie, moja najdroższa, najsłodsza
... - Przez chwilę pisał w tym duchu na arkusiku
flimsiplastu, po czym przerwał i odczytał to, co powstało. Nie, nie, nie, to brzmi jak słowa zakochanego smarkacza!
Przecież to jego żona, senator, bohaterka, partnerka życiowa rycerza Jedi... a może raczej mężczyzny, który nim
wkrótce zostanie - albo zginie.

Anakin Skywalker siedział w swojej kabinie na pokładzie „Rangera". Za kilka godzin przeniesie się na

„Neelian", korwetę towarzyszącą transportowcom. Halcyon pozostanie na „Rangerze", by poprowadzić atak w
czasie, gdy Anakin będzie dowodził desantem. On i ciężkie krążowniki wyrwą dziurę w blokadzie nieprzyjaciela,
dziurę, przez którą Anakin i siły naziemne wylądują na Praesitlynie. Dzięki IFF -systemowi identyfikacji,
pozwalającemu odróżnić wroga od przyjaciela, który nie został wyłączony podczas blokady łączności - mogli się
zorientować, że przynajmniej część floty Slayke'a przetrwała pierwszy kontakt i wciąż krąży po orbicie Praesitlynu,
wiążąc w walce pozostałe statki separatystów.

Kiedy Slayke uzyskał przebaczenie za stworzenie własnych sił zbrojnych atakujących separatystów i przyznano

mu patent na działalność korsarską, dostał również własny zestaw kodów IFF. Kody te zawierały informacje
dotyczące każdego ze statków w jego flocie: nazwę, klasę, uzbrojenie, skład załogi i tak dalej. Każdy statek
wyposażono w nadajnik, który po zapytaniu przez właściwy kod IFF, odpowiadał jednoznaczną identyfikacją,
stwierdzając, że jest sprzymierzeńcem. W ten sposób mógł uniknąć zestrzelenia przez własne wojska, co aż nadto
często zdarzało się w ferworze walki. Halcyon był pewien, że po rozpoczęciu ataku armada Slayke'a dołączy do
nich, a wspólnymi siłami zdołają rozbić blokadę. Na razie kordon opasujący Sluis Van wydawał się nietknięty.
Gdyby jednak statki te zostały skierowane do walki, sprawy mogłyby się skomplikować.

Oznaczono już strefę lądowania na Praesitlynie - był to kawałek niezbyt przyjaznego terenu, dość daleko od

wyschniętego koryta rzeki na równinie, gdzie mieściło się Centrum Łączności Intergalaktycznej. Halcyon wybrał to
miejsce, omijając płaskowyż, ponieważ uważał, że zacięte walki w pobliżu centrum mogłyby spowodować jego
zniszczenie oraz śmierć obsługi, która, jak mieli nadzieję, pozostawała w niewoli separatystów.

Halcyon, Anakin, ich dowódcy, żołnierze i załogi floty zrobili wszystko, co mogli, aby przygotować się do

zbliżającej bitwy. Teraz nadszedł czas odpoczynku. W ciągu kilku godzin flota znajdzie się w punkcie wyjścia -
sektorze przestrzeni otaczającej Praesitlyn, którą ich dowódcy wybrali na miejsce przeformowania floty do ataku.
Nieprzyjaciel wiedział już zapewne o ich przybyciu; od jakiegoś czasu znajdowali się w martwej strefie, bez
łączności z resztą galaktyki. Halcyon był akurat w połowie raportu do Rady Jedi, kiedy sprzęt zamarł. To pewny
znak, że weszli już w strefę wpływu blokady.

Anakin zmiął arkusik flimsiplastu, wrzucił do niszczarki i wyjął drugi. Jedi nie czuje lęku, beznadziei,

samotności. Wiedział, że nadchodząca bitwa będzie dla nich zwycięska i że jego dywizja dobrze się sprawi. Grudo
zapewniał go o tym wiele razy, a Grudo znał się na armiach i dowódcach. Anakin okazał się niezwykle zdolnym
adeptem sztuki dowodzenia; pogłębiał swoją wiedzę, gdy tylko miał wolną chwilę w ciągu całej podróży. Z
entuzjazmem zagłębiał się we wszelkie aspekty zarządzania armią. Nie czuł ani odrobiny niepokoju; z
niecierpliwością wyczekiwał bitwy. Mieli po swojej stronie prawo i sprawiedliwość, dlatego zwyciężą. Z radością
oczekiwał spotkania z legendarnym kapitanem Slayke'em. Samotny też się nie czuł. Jego przyjaźń z Halcyonem,
który traktował go jak młodszego brata, zacieśniała się z każdym dniem. A Grudo, wierny, solidny, niezawodny
stary Rodianin, przylgnął do niego w czasie podróży tak bardzo, że stali się nierozłączni.

Anakinowi Skywalkerowi nie były obce lęk, beznadzieja i gniew, " lecz wszystko to pozostawił za sobą, w

innym życiu. Zaczął pisać znowu: Jesteś teraz ze mną, najmilsza, czuję ciepło Twojego oddechu na moim policzku,
zapach Twych włosów; kiedy przytulasz się do mnie. Razem patrzyliśmy w oczy śmierci, ukochana, razem ją
zwyciężyliśmy. Jutro znów stanę z nią twarzą w twarz, lecz Twoja miłość jest ze mną i pomoże mi przetrwać
... Pisał
jeszcze przez chwilę. Często w czasie tej podróży marzył o tym, aby wykorzystać swoje zdolności w posługiwaniu
się Mocą i spojrzeć poprzez nią na Padme. Gdyby jednak nawet mógł to uczynić, wiedział, że nie powinien; byłoby
to niewybaczalne nadużycie potęgi Jedi. Już i tak złamał przysięgę, poślubiając Padme, postanowił więc, że już
nigdy więcej tego nie uczyni, aby zadowolić osobiste pragnienia. Kiedy jednak pisał, wydawało mu się, że ściany
jego spartańskiego apartamentu rozpływają się, że znów jest ze swoją ukochaną żoną nad pięknym jeziorem na
Naboo, gdzie złożyli sobie śluby wiecznej miłości i wierności.

Zanim skończył list, poczuł, że wzruszenie dławi go w gardle. Przeczytał go jeszcze raz. Niełatwo było odczytać

jego charakter pisma, ale tego, co chciał napisać, nie można było powierzyć nośnikowi elektronicznemu, do którego

background image

każdy może zajrzeć. Ręczne pismo miało w sobie coś intymnego... i o to chodziło. Pokręcił głową i uśmiechnął się.
Nie wierzę, że sam to napisałem, pomyślał. Otarł łzę, która zakręciła mu się w oku, zamrugał i rozejrzał się. Stalowe
ściany jego małej kajuty znów były na miejscu. Łagodne pulsowanie napędu „Rangera" przenoszone przez płyty
pokładu podgrzewało podeszwy stóp. Rzeczywistość. Anakin ostrożnie złożył arkusik kilka razy i starannie go
zapieczętował. Po obu stronach napisał Do RĄK WŁASNYCH SENATOR AMIDALI i z czułością umieścił list w
kieszeni płaszcza. Zanim wyruszy do ataku, pozostawi go wraz z innymi rzeczami osobistymi pod opieką kapitana
„Neeliana", aby dostarczyli go Padme, gdyby zginął.

Położył się na pryczy i przymknął oczy, ale sen jakoś nie nadchodził. Halcyon zgodził się, żeby zamiast

wahadłowcem, Anakin poleciał na „Neeliana" zmodyfikowaną maszyną Aethersprite Delta-7. No cóż, skoro nie
może mieć swojej Padme, będzie miał przynajmniej swój myśliwiec i spędzi w nim następne kilka godzin.

Flota nigdy nie zasypia. Załogi na pokładach okrętów mogą przysnąć, kiedy nie mają wachty, ale cała flota musi

być zawsze czujna. W przeddzień akcji na stacjach bojowych żołnierze śpią na zmianę.

Napięcie udziela się wszystkim; pojedyncze pojazdy i ich załogi stają się jakby fragmentami jednej żywej istoty,

drapieżnego zwierzęcia, gotowego do skoku na swoją ofiarę, którą wyśledziło w głębinach kosmosu. W tym
przypadku jednak ofiara z pewnością będzie się bronić. Nawet żołnierze klony prawdopodobnie wyczuwali to
napięcie - choć z pewnością nie wpłynęło ono w znacznym stopniu na stan ich umysłów - za to Grudo czuł je z
pewnością. Dla mistrza Jedi Halcyona było to uczucie znajome i upajające, ale wcale nie przyprawiało go o
bezsenność.

Halcyon zakończył naradę wojenną z dowódcami i wszyscy rozeszli się do swoich oddziałów. Wszystko było

gotowe. Teraz pozostawało już tylko czekać.

Kiedy Halcyon przebudził się z krótkiej drzemki, usiadł w swojej kwaterze i zaczął pisać: Najdrożsi Scerro i

Valinie... Był to ostatni z wielu listów, jakie napisał do swojej żony i syna, a które miały być im dostarczone w
przypadku jego śmierci. Miał jednak nadzieję przekazać je im osobiście, kiedy ta ekspedycja dobiegnie końca. Pisał
ręcznie, aby chronić listy przed ciekawskimi oczami i przechować bezpiecznie - na razie - swoją tajemnicę
pogwałcenia ślubów Jedi. Skończył, złożył arkusik i zapieczętował list, po czym dołożył go do paczki, którą
przechowywał, Było w niej już około tuzina listów. Od wspomnienia żony i syna zrobiło mu się cieplej na sercu.

Odsunął od siebie myśl o ukochanych osobach. Tak długo już znosił rozstanie z nimi, że dominująca tęsknota

przerodziła się wreszcie w tępy ból, pulsujący w sercu. Niedobrze było myśleć o takich sprawach właśnie teraz.
Przeciągnął się. Musi znaleźć Anakina, pogadać z nim, przekazać ostatnie instrukcje i podnieść go na duchu. Młody
Jedi okazał się urodzonym przywódcą. Wszyscy wiedzieli, że to dzielny chłopak - dowodem było to, co zrobił na
Geonosis i Jabiimie, a potem w innych beznadziejnych sytuacjach. Na Jabiimie otrzymał osobisty rozkaz kanclerza
Palpatine, aby zejść z pola bitwy po ponad miesiącu zaciętych walk, opuścić przyjaciół i pomóc przy ewakuacji.
Anakin usłuchał rozkazu, choć niechętnie. Nie były mu obce ból, śmierć, klęska. Wiedział, że ma przed sobą
przeznaczenie, a tym przeznaczeniem jest władza. Młody Jedi odznaczał się wielką wrażliwością na Moc i
inteligencją na granicy geniuszu. Halcyon był pewien, że Anakin pewnego dnia zostanie mistrzem, może nawet
zasiądzie w Radzie Jedi. Teraz zademonstrował swoje umiejętności przywódcze, zdolność do wydawania rozkazów,
tę niemożliwą do naśladowania cechę osobowości, sprawiającą, że wszyscy inni mieli pewność, że jej właściciel
wie, co robi, a jeśli pójdą za nim, to z pewnością zwyciężą. Obserwując go z dnia na dzień, Halcyon przekonywał
się, że Anakin pozostawił za sobą wszystkie emocje.

Wstał. O tej godzinie jest tylko jedno miejsce, gdzie można znaleźć Anakina.
- Jak leci, Anakinie?
Anakin drgnął i zerwał się na nogi. Znajdował się w kabinie swojego myśliwca „Lazurowy Anioł II".
- Ostatnie korekty, nic specjalnego. - Zeskoczył lekko na ziemię i wytarł dłonie szmatką. - Jestem gotów.
W doku panowała cisza. Wszystkie maszyny, głównie wahadłowce, zostały zabezpieczone przed zbliżającą się

bitwą. Obaj Jedi usiedli na pustych skrzynkach.

- Jeszcze kilka godzin i będziemy w samym środku bitwy - zauważył Halcyon. - Masz pod sobą dziesięć tysięcy

żołnierzy. Jak się czujesz?

- Gotów. - Anakin uderzył się dłonią w kolano. - Całkiem gotów.
- Jak twoje ramię?
- Nigdy nie miało się lepiej. - Anakin zgiął palce, żeby to udowodnić. - Mistrzu Halcyonie... już dawno chciałem

zadać ci pewne pytanie...

Halcyon spojrzał uważnie na Anakina.
- Jasne. O co chodzi?
Anakin zawahał się, po czym wypalił:
- Grudo powiedział mi o twoim spotkaniu ze Slayke'em i... no cóż, pomyślałem sobie, że cię zapytam... -

Wzruszył ramionami. - Eee... to znaczy, dlaczego wtedy z nim walczyłeś? A właściwie nie tyle chodzi mi o to,

background image

dlaczego walczyłeś, tylko dlaczego właśnie w ten sposób?

- Sam się nad tym zastanawiałem. - Halcyon odetchnął głęboko. - Wiesz, nigdy nie miałem zamiaru ścigać

Slayke'a. Inni w najlepszym wypadku uważali go za rebelianta, w najgorszym za pirata. Ale to, co on robił,
Republika powinna była robić od dawna. Miałem zamiar jechać do domu i... - W ostatniej chwili ugryzł się w język.
- I spotkać się z przyjaciółmi, odpocząć, ale Rada wyznaczyła mnie do dowodzenia korwetą wymiaru
sprawiedliwości, którą wysłali za Slayke'em. Musiałem słuchać rozkazów, wypełnić mój obowiązek, robić to, co
przysięgałem. My, Jedi, nie mamy życia osobistego, nie mamy rodzin, jak normalni ludzie. - W jego głosie
zabrzmiał ton goryczy, co nie zdziwiło Anakina. On czuł się w tej chwili podobnie. Nieświadomie dotknął miejsca
pod płaszczem, gdzie miał list do Padme.

- A więc - ciągnął Halcyon - kiedy dotarliśmy do miejsca, gdzie wylądował statek Slayke'a, wiedziałem, że nie

ma go na pokładzie. Przez chwilę podejrzewałem, że Grudo z tymi swoimi nożami stanowi część jakiegoś planu
dywersyjnego, ale uznałem, że chodzi o to, aby odciągnąć mnie od lasu, gdzie ukrywali się Slayke i jego ludzie. -
Zaśmiał się chrapliwie. - Ale wtedy jakoś mnie to przestało obchodzić - dodał z uczuciem.

Anakin był wyraźnie zaskoczony emocją w głosie mistrza Jedi.
- Anakinie, czy mogę ci zaufać? - wybuchnął nagle Halcyon.
Mistrz Jedi wydawał się śmiertelnie poważny, a w jego oczach czaił się bezbrzeżny smutek. Anakin miał ochotę

zawołać: „Oczywiście, że możesz mi ufać!". Nagle jednak stracił pewność, że może dać mu taką obietnicę.

- Mów - rzekł z wahaniem.
Po dłuższej chwili Halcyon ciągnął:
- Znasz powód, dla którego my, Jedi, nie powinniśmy mieć żadnych emocjonalnych więzi z innymi ludźmi,

prawda? - Anakin nie odpowiedział; pytanie było retoryczne. - Chodzi o to, że emocje mogą zaćmić zdrowy osąd
Jedi, utrudnić mu uświadomienie sobie, gdzie leży jego obowiązek, uniemożliwić wykonywanie trudnych i
skomplikowanych zadań, które przysiągł wypełniać. No cóż, ja zawiodłem.

Nejaa Halcyon opowiedział Anakinowi o swojej żonie i synu.
Anakinowi na długo odebrało mowę; mógł jedynie gapić się w milczeniu na mężczyznę, który stał się jego

nauczycielem. Halcyon uśmiechnął się i klepnął Anakina w podbródek.

- Tak ci szczęka opadła, że się bałem zwichnięcia. - Westchnął. - No to już wiesz. Jesteś jedyną osobą, która o

tym wie. Powiesz Radzie Jedi, kiedy wrócimy?

Anakin nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Nie - wykrztusił, usiłując odzyskać kontrolę nad swoim głosem. - Podejrzewam zresztą, że Yoda już wie... albo

się domyśla. Niewiele po nim można poznać. - Nagle ogarnęło go poczucie winy i chęć uczciwego postawienia
sprawy. - Poza tym, jeśli ja cię zadenuncjuję, ty możesz się zrewanżować i naskarżyć na mnie - dodał w nagłym
przypływie szczerości, a potem opowiedział Halcyonowi o swoim małżeństwie z Padme.

Teraz to Nejaa Halcyon szeroko otworzył usta. Kiedy znów mógł mówić, wykrztusił tylko:
- Żonaty? Ty? - Ze zdumieniem pokręcił głową. - Pobraliście się, kiedy razem wyjechaliście na Naboo, prawda?

- rzekł wolno. - Obi-Wan wie?

Anakin poczerwieniał ze wstydu, który go ogarnął na myśl o własnym kłamstwie.
- To... nie było łatwe - przyznał. - Obi-Wan jest moim mistrzem i... moim przyjacielem. Nienawidzę go

okłamywać.

Halcyon skinął głową.
- Wiem, wiem. Postąpiliśmy wbrew wszystkiemu, czego nas uczono... wszystkiemu, co jest istotą bycia Jedi... -

Urwał.

- Aleja się z tym nie czuję źle! - wybuchnął Anakin. - To znaczy... z nieuczciwością owszem, ale nie z miłością!

Nie z troską o kogoś! Nie czuję się gorszym Jedi dlatego, że kocham Padme!

- Ja też się z tym długo zmagałem. - Halcyon zmarszczył brwi. -Czasem zastanawiam się, czy Yoda wie o

mnie... o nas. Ale gdyby tak było, to dlaczego Rada by mnie wybrała do poprowadzenia tej ekspedycji? I pozwoliła
mi zabrać cię ze sobą jako zastępcę, skoro wiedzą, że to nas połączy... dwóch odszczepieńców, którzy dzielą tę samą
tajemnicę? Nie dlatego, że nie było innych Jedi w Świątyni... mogli ich zresztą odwołać od innych zadań. Więc
dlaczego? - Spojrzał na Anakina i wyprostował się. - Powiem ci, co myślę. Uważam, że dano nam szansę, abyśmy
się sprawdzili... właściwie prawie mi to powiedzieli. A ja uważam, że to zadanie może się okazać próbą w
większym stopniu, niż początkowo przypuszczałem. - Widać było, że chce jeszcze coś powiedzieć, ale zmienił
zamiar i wstał. - Myślę, że już czas, abyś ruszał, przyjacielu. - Zrobił krok do tyłu. - Chyba już czas, aby pokazać,
jacy jesteśmy naprawdę.

- Też tak sądzę - odparł Anakin i również wstał, a kiedy wymieniali uścisk dłoni, zaczął się zastanawiać, jaką

jeszcze ważniejszą próbę Rada Jedi miała na myśli.

background image

R O Z D Z I A Ł 15


- Atakować! Atakować! Atakować! - Tonith walił pięścią w panel sterowania. - Atakować na całej linii!

Wprowadzić do walki tyle robotów bojowych, ile trzeba, aby przełamać ich obronę! Już przejęliśmy ich przyczółek,
teraz musimy naciskać, naciskać!

Tonith umieścił swoje stanowisko dowodzenia w pobliżu centrum komunikacyjnego na płaskowyżu, który

górował nad polem bitwy. Dzięki temu miał doskonały widok na wszystko, co się działo, a przy tym pozostawał
wraz ze swoją załogą dość daleko poza frontem, aby uniknąć poważniejszego zagrożenia w czasie walki.

- Ależ admirale - zaprotestował B'wuf, starszy technik sterowania - w naszych poprzednich atakach straciliśmy

już ponad sto tysięcy robotów. Już dwa razy zdobywaliśmy i dwa razy traciliśmy tę pozycję. Ponieśliśmy ciężkie
straty. Przykro mi, sir, ale sugerowałbym, żeby przyjąć taktykę utrzymania naszej linii do momentu przybycia
posiłków, a następnie pokonać wroga samą liczebnością.

- Mój drogi B'wufie, kredyty, które leżą spokojnie w banku, przynoszą jedynie odsetki. Aby zrobić fortunę,

musisz zainwestować. -Uważnie spojrzał na technika. B'wuf miał irytujący zwyczaj powolnego mówienia, jakby
zawsze szukał właściwych słów, żeby wyrazić to, co myśli, albo jakby się bał, że powie coś niewłaściwego i narobi
sobie problemów. Z doświadczenia Tonitha wynikało, że jest typowym przedstawicielem technokratów, którzy czuli
się nie na miejscu w każdym kontakcie ze światem rzeczywistym i interesami. Ten człowiek będzie się cofał tam,
gdzie powinien stawiać opór, a opierać się tam, gdzie należy ustąpić. Tonith miał już do czynienia z takimi typami,
ale pomimo ich wad mogli się czasem przydać.

- Ale... - zaczął B'wuf.
Tonith wpadł mu w słowo.
- Czy te roboty bojowe są twoje? Czy to ty za nie zapłaciłeś? Zachowujesz się tak, jakby były twoją osobistą

własnością. To kapitał, drogi B'wufie, kapitał na aktywnym rynku, bezwartościowy, jeśli nie zostanie odpowiednio
zainwestowany, rozumiesz? Zainwestowanie należy do mnie, a ty masz tylko słuchać moich rozkazów. Co do
słowa, B'wuf, co do słowa. A teraz... - Tonith zauważył, że załoga centrum sterowania przerwała pracę, słuchając tej
wymiany zdań. - Wszyscy do roboty! No, już!

Technicy jak jeden mąż okręcili się na pięcie i wrócili do swoich konsoli.
- Wkrótce dostaniemy posiłki. A kiedy przybędą, sytuacja ma być wyklarowana. Niech piechota posuwa się

naprzód, z bliskim wsparciem oddziałów pancernych i artylerii...

- Ależ sir, nasze siły powietrzne zostały w znacznym stopniu uszczuplone podczas bitwy z armią generała

Khamara. Wie pan, że sukces jest możliwy tylko wtedy, jeśli zagwarantuje go... no cóż, całkowite wykorzystanie i
integracja uzbrojenia.

- Oni też nie mają żadnych sił powietrznych! - Tonith zacisnął pięści w bezsilnej frustracji.
- Jednak, sir, nasza flota...
- Nasza flota jest bezużyteczna. Nasze statki obserwują ich statki i żadna strona nie ma odwagi zaczepić drugiej,

ponieważ jeśli straci choć kilka sztuk, równowaga sił zostanie zachwiana. Żaden statek nie ma odwagi przyjść nam
tu z pomocą, ponieważ jeśli choć kilka z nich zejdzie z orbity, druga strona uzyska przewagę. Cholerni oszuści -
zaklął. - Nikt nie może się wtrącić, jesteśmy zdani sami na siebie, dopóki nas nie wspomogą. Kiedy przybędą
posiłki, ich statki załatwią to, co zostanie z tej nędznej floty...

- Sir, mamy jeszcze statki blokujące Sluis Van. Mogą rozstawić miny i przybyć tu...
- Nie potrzebujemy ich. A teraz...
- Ale oni za każdego swojego zabitego niszczą setki naszych robotów! - zaprotestował B'wuf, czerwieniejąc z

gniewu.

- No to sobie policz! Ilu mamy wrogów? A ile jest naszych robotów? Kiedy przebijemy się przez ich obronę,

liczba ofiar z ich strony wzrośnie drastycznie, a kiedy ich ostatecznie przegonimy, wybijemy ich do nogi! A teraz
ruszaj!

- Ale, admirale... - wymamrotał B'wuf.
- Niech cię szlag, przestań się ze mną sprzeczać! - Tonith był już u kresu wytrzymałości i skinął na dwa roboty,

aby się zbliżyły. - B'wuf, widzisz tamten kąt? Usiądź tam. A wy - dodał, zwracając się do robotów - zabijcie go, jeśli
spróbuje się ruszyć.

- Tak jest. Jak bardzo ma się ruszyć, zanim go zabijemy?
Tonith z desperacją pokręcił głową.
- Jeśli tylko... powiedzmy... spróbuje wstać, zabijcie go. Poza tym może się drapać po plecach, nawet przez cały

dzień. B'wuf, skoro masz tu siedzieć, postaraj się trzymać tę cholerną gębę na kłódkę. I ruszaj się.

background image

Blady jak trup B'wuf posłusznie podreptał do kąta i usiadł. Oba roboty stanęły na wprost niego. B'wuf ostrożnie

podniósł dłoń i podrapał się po głowie. Nic się nie stało. Odetchnął z ulgą.

Tonith wymaszerował na środek pomieszczenia.
- Słyszeliście moje rozkazy, a teraz macie je wykonać. Od tej chwili przejmuję osobiste dowodzenie wszystkimi

operacjami. Szybciej, szybciej ! Nie przejmować się ofiarami. Jeszcze trochę wysiłku i przebijemy się przez ich
linie! Zwycięstwo jest prawie nasze!

Android steward podtoczył się usłużnie z imbrykiem herbaty. Tonith skwapliwie skorzystał.
- Może herbatki? - zapytał, unosząc imbryk w stronę techników przy tablicach. Wszyscy udawali, że są bardzo

zajęci.

- Nie, to nie - Tonith wzruszył ramionami i upił łyk z filiżanki. Uśmiechnął się. Jego zęby były fioletowe jak

zwykle.

- Heeejjaaaa! Masz! A masz! I jeszcze raz! - wrzeszczał Erk, bez celowania waląc z działa przez otwory bunkra.

Nie mógł nie trafić. Każdy strzał dezintegrował co najmniej jednego robota bojowego, ale wciąż nadpływały nowe,
szereg za szeregiem. Artyleria ostrzeliwała je bez przerwy, ale na miejsce zniszczonych po prostu wchodziły
następne i maszerowały dalej, strzelając w źródła promieni przed sobą i rozpościerając wędrujące pole
niszczycielskiego ognia.

- Erk! Musimy uciekać! Za chwilę odetną nam drogę! - zawołała Odie. Erk pokręcił tylko głową, jakby chciał się

opędzić od natrętnej muchy, i strzelał dalej. Nigdy do tej pory nie widział takiego bogactwa celów i wprawiło go to
w gorączkę niszczenia.

Odie chwyciła go za ramię i próbowała odciągnąć od miotacza. Odepchnął ją biodrem i nie przestawał strzelać.
Podniosła wzrok i ujrzała setki robotów stłoczonych wokół ich bunkra.
- Otaczają nas! Zostaw ten miotacz i wkładaj pas. Musimy się stąd zabierać - wrzasnęła. Od strony wejścia do

bunkra rozległo się chrobotanie. Odie chwyciła broń i podbiegła do wyjścia - w samą porę. Dwa roboty wbiegły z
brzękiem po niskich schodkach; zniszczyła obydwa. Erk nawet tego nie zauważył. Krzyczał, klął i strzelał, i strzelał,
i strzelał.

- Roboczołgi! - wykrzyknęła Odie. - Roboczołgi!
Widziała dwa z nich przez otwory strzelnicze, jak pełzły powoli za piechotą. Roboczołgi, inaczej zwane

pełzakami, ponieważ poruszały się po powierzchni terenu bardzo powoli, były ciężko opancerzonymi, w pełni
zautomatyzowanymi platformami strzelniczymi, stosowanymi jako wsparcie piechoty w boju. Ich dwa
zsynchronizowane przednie działka laserowe miały stuosiemdziesięciostopniowy zakres strzału i stanowiły
śmiercionośną broń w starciu z grupami żołnierzy, pojazdami i kompleksami bunkrów. Górne działka
przeciwlotnicze i wyrzutnie granatów pełniły rolę wspomagającą. W idealnym układzie należało je ustawiać w
formacji schodkowej. Posuwając się naprzód, dalsze maszyny chroniły boki tych, które znajdowały się przed nimi.

Roboczołgi toczyły się w kierunku bunkra, ziemia pod nimi drżała.
Odie zauważyła, że strzały artylerii Slayke'a odbijają się od ciężkiego pancerza olbrzymów.
- Przerwać ogień - krzyknęła, waląc pięściami w hełm Erka najmocniej, jak się dało, lecz on pozostał głuchy na

jej ostrzeżenia. Wystrzelił do najbliższego z roboczołgów. Moduł miotacza maszyny natychmiast skierował się w
stronę bunkra, lecz zanim zdołał wyemitować zabójczy promień, ziemia za nim eksplodowała i wyrzuciła go do
przodu, aż wylądował na dachu bunkra.

Przeciwmina, jedna z tych, które Slayke kazał wkopać pod tunelem separatystów, właśnie przecięła swój cel i

eksplodowała w odpowiednim momencie, by przerwać atak roboczołgu.

Odległy krzyk był ostatnią rzeczą, jaką usłyszała Odie, zanim wszystko zapadło się w ciemność.

Slayke popatrzył na oficerów sztabowych.
- Mamy bardzo mało czasu - rzekł. - Nie powinienem tracić go na przemowy. Wiecie, co robić, wszystko od

początku zaplanowaliśmy aż do ostatniego stanowiska. - Urwał. - No więc do roboty - dodał po chwili. Jego
podwładni doskonale zdawali sobie sprawę, że sytuacja jest beznadziejna. Izable, Eliey i Kaudine padły, a pierwsza
linia artylerii, wraz z tymi, którzy ocaleli ze zdobytych posterunków, została wycofana do linii Judlie, aż za
stanowisko dowodzenia. W łeb wziął plan, przygotowany wcześniej, zanim jeszcze Slayke wylądował na
Praesitlynie. Wróg powstrzymał ich atak, aby wyprostować szeregi i sprowadzić posiłki.

- To ostatnia przerwa, jaką mamy - rzekł Slayke. - Przez ten czas sformujemy ostatnią linię obrony przy Judlie.

Wycofać tam natychmiast wszystkie pozostałe siły. - Chwycił miotacz i odwrócił się od stołu map.

Zatrzymał się nagle i spojrzał na oficerów.
- Wszyscy wiedzieliśmy wcześniej, że tak się może stać. Przykro mi, że do tego doszło. Myślałem, że Coruscant

background image

przyjdzie nam z pomocą. Może zresztą są już w drodze... Nieważne. Liczy się to, że nie ma ich z nami. Kiedy
przybędzie pomoc, zdążymy już zajeździć te nerfy tak, że wystarczy jeden padawan Jedi, aby ich rozwalić na
kawałki. - Zamilkł na chwilę. - Poddanie się nie jest dla nas rozwiązaniem, nie wobec tej armii, i wszyscy o tym
wiemy.

Była jeszcze jedna rzecz, o której musiał powiedzieć swoim towarzyszom.
- Jeśli mamy umrzeć, to miejsce jest tak samo dobre, jak każde inne. Jestem dumny, że miałem zaszczyt być

waszym dowódcą, dzielić z wami trudy i przyjaźń. Chlubą będzie przejście na tamten świat w towarzystwie
żołnierzy takich jak wy. Nie sprzedamy tanio naszych skór.

Dwunastu oficerów zebranych wokół stołu stanęło na baczność, wzniosło prawe pięści i zawołało: „Hurrrraaa!".
Erk powoli uświadamiał sobie, że jakiś potężny ciężar wgniata go w ziemię. Otworzył oczy, ale nic nie widział.

Czy było aż tak ciemno, czy o zgrozo, stracił wzrok? Z trudem opanowując paniczny strach, zdołał powoli uwolnić
ramię spod gruzu, który przygniatał je do podłogi bunkra. Podniósł przegub do oczu, a kiedy ujrzał w ciemności
krzepiący blask tarczy chronometru, odetchnął z ulgą. Nie jest ślepcem. Trudno było mu oddychać z tym ciężarem
na piersi. Poruszył się, a wtedy ciężar drgnął i jęknął. Leżąca na nim Odie zsunęła się na bok, a parę skalnych
odłamków, które przygważdżały ją do niego, stoczyło się razem z nią.

- Ufff... - sapnął Erk. Znowu mógł oddychać.
Odie jęknęła.
- Wielkie dzięki. Przez ciebie o mało nas nie zabili – wyszeptała po chwili.
Z początku Erk nie wiedział, o co jej chodzi. Dopiero po chwili zaskoczył.
- No, fakt, ale sporo ich wybiłem, co? - Ostrożnie zgiął ramiona i nogi i usiadł. Był posiniaczony i poobijany, ale

wciąż nadawał się do walki. Pomacał wokół siebie w ciemności, natrafił na Odie i podniósł ją, chwytając pod pachy.

- Jesteś ranna? Gdzie?
- Hmm... chyba mam... to znaczy czuję, że mam duży siniak na biodrze. Poza tym... - Przeczesała dłonią włosy i

obmacała głowę. -Chyba nic mi nie jest.

Namacała jednak na skórze głowy strup zaschniętej krwi. Okazało się, że pod nim jest spore rozcięcie.
- Chyba leżymy tu od dłuższego czasu - mruknęła, delikatnie dotykając rany. - Krew już zaschła.
Pomacała wokoło siebie, trafiła na pas ze sprzętem i odpięła pręt jarzeniowy. Wcisnęła włącznik i bunkier

napełnił się cudownie jaskrawym światłem. Dobrze, że już nie siedzą po ciemku. Gorsze było to, co zauważyli:
strzał spowodował zapadnięcie się bunkra i poluzowanie wielkiego głazu w sklepieniu, który spadając, przełamał się
na dwoje, zamykając ich w trójkątnej przestrzeni, jak w kamiennym namiocie o wysokości człowieka i szerokości
jakichś trzech metrów przy samej podłodze. Odie mocno pchnęła ścianę dłonią.

- Solidna jak... skała - mruknęła. - Mamy szczęście, że nie spadła na nas, zostalibyśmy zmiażdżeni.
Przycisnęła dłonie do głazu i pchnęła.
- Wydaje się, że jest dość solidny. Grawitacja i tarcie zapewne utrzymuje go w pozycji pionowej.
- Ciesz się, że nas nie zgruchotało. Mamy powietrze, wygodne lokum i jesteśmy bezpieczni w tym kamiennym

pokoiku - z goryczą zauważył Erk.

- Zdaje się, że ostatnio dużo czasu spędzamy razem pod ziemią.
- Taaa... To chyba jedyne chwile, kiedy mogę być z tobą sam na sam. Ciekawe, jak długo będzie działał ten

pręt?

Odie wzruszyła ramionami.
- Ma zasilanie bateryjne. Doładowałam go jakieś dziesięć dni temu i od tej pory niewiele używałam. Powinien

starczyć na siedemdziesiąt pięć do stu godzin.

- Powinniśmy wydostać się stąd znacznie wcześniej. - Erk podniósł kask i spróbował go włożyć. Nie udało się.

Kawałki gruzu uszkodziły go bezpowrotnie. Pilot spojrzał na Odie.

- Spróbuj, co z twoim kaskiem.
- Chętnie, jeśli go znajdę. - Rozejrzała się po ciasnej przestrzeni. -Pewnie jest gdzieś tu pod kamieniami.

Cudownie. Jesteśmy bez łączności z dowództwem... jeśli ono jeszcze istnieje.

- Istnieje, możesz na to liczyć. A teraz przestań trzymać mnie w niepewności. Jaki masz plan, żeby się stąd

wydostać?

Pociągnęła nosem.
- Możemy na przykład zacząć gwizdać na różne tony, a kiedy osiągniemy właściwy, który wprawi skałę w

rezonans, wszystko się po prostu rozleci, my zaś wyjdziemy sobie na słoneczko jak owady z kokonu.

Erk wytrzeszczył na nią oczy, po czym wybuchnął śmiechem. Zawtórowała mu. Śmiali się tak długo, że

unoszący się w powietrzu kurz przyprawił ich o atak kaszlu.

- Zaczynam się bać - wyznała wreszcie Odie. - Jesteśmy tu zatrzaśnięci na dobre, co?
Erk nie odpowiedział od razu, choć ubrała w słowa jego własne lęki.

background image

- No cóż, chyba faktycznie jesteśmy uwięzieni - rzekł po chwili i pchnął dłonią kamienny blok.
- Republika nikogo nie przysłała, prawda? - zapytała Odie, nie oczekując odpowiedzi.
- Z pewnością nie było ich tutaj, kiedy ich najbardziej potrzebowaliśmy.
- Umrzemy tu, jak sądzisz?
- Na razie na to wygląda. - Z westchnieniem sięgnął w dół i ujął dziewczynę za rękę.
- Umrzemy z pragnienia, zanim zdążymy umrzeć z głodu, prawda? I pomyśleć, że tyle razem przeszliśmy, żeby

tak skończyć... - Odie nie potrafiła ukryć goryczy. Wyłączyła pręt żarowy, żeby oszczędzać energię.

Godziny wlokły się powoli w ciemności. Zabijali czas, opowiadając sobie o lepszych czasach, przyjaciołach i

rodzinach, o ulubionej muzyce, domu, potrawach, które lubili. Erk był bardziej doświadczony, poznał więcej świata
dzięki swoim podróżom, był też dobrym gawędziarzem. Odie śmiała się z jego szalonych opowieści. Zjedli resztki
niewielkich racji żywnościowych, które dał im sierżant, pozostawiając ich w bunkrze. Przynajmniej mieli jeszcze
pełną manierkę wody.

Kiedy skończyli posiłek i ugasili pragnienie, siedzieli w milczeniu przez dłuższą chwilę. Wreszcie Erk

przyciągnął Odie do siebie i pocałował.

Przytulili się mocno, aż zmogły ich strach i zmęczenie. Zasnęli, wciąż trzymając się w ramionach.
Erk obudził się po dłuższym czasie, spojrzał na chronometr i stwierdził, że jest późna noc. Przełknął łyk wody z

manierki i delikatnie zbudził Odie.

- Przegapiliśmy kolację - rzekł. Usiadła i przeciągnęła ręką po włosach. - Odie, nie zamierzam tu umrzeć!

Słyszysz? Nie umrzemy tutaj!

- A jak zdołamy tego uniknąć? Odie znów pchnęła kamienny blok. Tak jak przedtem, nie ustąpił pod jej

dotykiem.

- Nie wiem, ale jestem pewien, że nam się uda.
Zmrok zapadał teraz szybko. Jeśli nie liczyć kilku sztuk broni - nie więcej, niż liczyła jedna bateria - ciężka

artyleria Slayke'a uległa niemal całkowitemu zniszczeniu. Jego statek zniszczono dużo wcześniej, nie miał nawet
wahadłowca, aby wrócić do resztek swojej floty na orbicie. Zresztą nikt się nigdzie nie wybierał. Oddziały wroga,
po zdobyciu przednich pozycji w liniach obrony Slayke'a, zatrzymały się na chwilę; najwyraźniej chciały się
przegrupować przed końcowym atakiem, oczekując na posiłki do ostatecznego natarcia.

Była to jedyna chwila odpoczynku, jaką miał Slayke od pierwszych chwil kampanii. Miał dzięki temu czas, aby

przygotować się do ostatniej obrony.

Siedział ze wzrokiem wbitym w układ optyczny, który dawał mu pełne pole obserwacji terenu przed Judlie.
- Sir, tak wyglądają nasze wojska.
Oficer sztabowy podał mu ekranik. Slayke rzucił na niego okiem.
- Powiedz dowódcom, żeby utrzymali swoje pozycje za wszelką cenę. Przypomnij też, że żołnierzom w każdej

jednostce zezwalam na rozproszenie się, zanim ich pokonają. Jeśli istnieje jakakolwiek szansa, aby nasze oddziały
uciekły na pustynię, powinny tego spróbować. Wyjaśnij im to. - Oficer zasalutował i odwrócił się do konsoli
łącznościowej.

Slayke pomyślał, że na pustyni także czeka ich pewna śmierć, ale przynajmniej - pocieszał się - pożyją trochę

dłużej.

Długa, przetaczająca się jak grzmot salwa artyleryjska dotarła do ich pozycji, wstrząsając ziemią pod stopami.
- Kiedy przestaną strzelać, ruszą na nas - powiedział Slayke swoim oficerom. - A kiedy nas dopadną, wszyscy,

którzy uznają, że mają szansę na ucieczkę, mogą próbować. Ja też nie mam zamiaru zostać tu i dać się usmażyć.

System obserwacyjny nie nadawał się już do niczego; ziemia pomiędzy obiema armiami zryta była salwami i

kurz uniemożliwiał widoczność. Slayke obejrzał się na swoich oficerów. Twarze mieli zapadnięte ze zmęczenia,
blade i bezkrwiste, ale każdy z nich nadal wypełniał swoje obowiązki. Niektórzy rozmawiali z jednostkami piechoty
i artylerii, inni sprawdzali broń, sprzęt, wodę i racje żywnościowe. Pył z bliskich trafień wisiał w wilgotnym,
stęchłym powietrzu. Nagle cały bunkier zadrżał w posadach, któryś oficer krzyknął: „Znowu pudło!" i wszyscy
wybuchnęli śmiechem. Ktoś zakasłał. Wszyscy nagle zaczęli wymieniać szeptem uwagi na temat dowodzenia armią,
która właściwie przestała już istnieć.

Wtem rozległ się odległy i stłumiony, ale narastający ryk - wkrótce wzniósł się w ogłuszającym crescendo,

wprawiając w drganie całe ciało. Nadchodził gdzieś z tyłu. Slayke uderzył się pięścią w czoło. Nikt nie miał
wątpliwości, co to oznacza: nadeszła ich ostatnia chwila.

- Dostali posiłki - spokojnie oznajmił dowódca. - Bierzcie broń i sprzęt.
- Naprzód! - krzyknął jeden z oficerów, a wszyscy obecni rzucili się do wyjścia z bunkra. - Przynajmniej

umrzemy w walce!

Slayke podniósł karabin nad głowę.
- Za mną! - zawołał.

background image

background image

R O Z D Z I A Ł 16


Anakin krążył po mostku „Neeliana", zaciskając i rozprostowując pięści. Obserwował krążowniki rozwijające

się w formację do ataku.

- Powinienem tam być, razem z nimi - wymamrotał.
- Nieprawda. Twoje miejsce jest tutaj - odparł Grudo. - Taki jest plan. Wszyscy się na niego zgodzili... ty też.

Dowódcy też muszą słuchać rozkazów. Po zatwierdzeniu planu bitwy nie ma miejsca na indywidualne wyskoki. W
ten sposób wszystko może iść zgodnie z planem. Usiądź proszę, denerwujesz załogę.

Kapitan Luhar, dowódca „Neeliana", podniósł wzrok na Anakina. Poklepał fotel grawitacyjny obok siebie.
- Komandorze, proszę usiąść.
Anakin niechętnie zajął miejsce na fotelu.
- Nie cierpię siedzieć bezczynnie - burknął.
- Wkrótce będziesz miał aż za dużo działania - zaznaczył kapitan. Nie był do końca pewien Anakina. wydawało

mu się, że - Jedi czy nie -jest on zbyt młody i niedoświadczony, aby zostać zastępcą generała Halcyona.

- Daj mocniejsze powiększenie - polecił nawigatorowi. Obraz „Rangera" wyostrzył się natychmiast i wypełnił

całe ekrany. - Ładny stateczek.

Luhar był dystyngowanym oficerem, chyba w średnim wieku, sądząc po srebrzysto-siwej czuprynie. Anakin

podziwiał spokojny profesjonalizm kapitana od pierwszej chwili, kiedy znalazł się na mostku „Neeliana". Rolą tego
statku było jednak wprowadzenie transportowców piechoty na bezpieczną orbitę i nadzór nad operacją lądowania,
nie zaś walka z flotą wroga. Anakin miał świadomość wielkiej odpowiedzialności, jaką wziął na siebie, przyjmując
dowodzenie tą operacją, ale młody Jedi z trudem utrzymywał w ryzach swoją naturalną skłonność do działania.

Dowódca nieprzyjacielskiej floty rozstawił statki w szeroką, kwadratową formację nad tą półkulą, na której

znajdowało się Centrum Łączności Intergalaktycznej.

- Musimy przebić się przez ten kwadrat, jeśli mamy dotrzeć do planety - zauważył Anakin.
Luhar skinął głową.
- To bardzo silna formacja defensywna, sir. Ale przełamiemy ją, ustawiając statki w trójki i atakując na

najwyższej prędkości. Nasze jednostki skupią się po jednej stronie kwadratu w formacji schodkowej, aby
sprowadzić całą siłę ognia naszej floty na ten jeden sektor. W ten sposób wejdziemy. A kiedy już się przebijemy,
rozproszymy pozostałe statki wroga i wybijemy je jeden po drugim. Był pan już kiedyś w okręcie wojennym
podczas starcia z wrogiem, sir? - Wałkowali ten plan mnóstwo razy, ale kapitan wiedział, że Anakin poczuje się
lepiej, jeśli przedyskutują go raz jeszcze, na kilka minut przed wprowadzeniem w życie.

Anakin skinął głową.
- Tak - odparł - ale nie na mostku, więc nie widziałem, jak się wszystko rozwija. To... - rzekł, klepiąc się po

protezie - zdobyłem w indywidualnej walce. Stawał pan kiedyś do pojedynku z kimś, kto za wszelką cenę chce pana
zabić, kapitanie? Zabił pan kiedyś kogoś z bliska?

- Nie zrobiłem tego. Zadaniem dowódcy jest dopilnowanie, aby inni zabijali; nie musi robić tego własnymi

rękami.

Anakin spojrzał na niego dziwnie, zdegustowany jego zachowaniem - młodemu Jedi wydało się, że kapitan

uważa walkę indywidualną za coś takiego jak mordobicie pijanych pilotów w jakiejś spelunce.

- O, widać resztki floty Slayke'a. - Kapitan Luhar wychylił się do przodu w swoim fotelu. - Widzą, co chcemy

zrobić i formują się, żeby zaatakować lewą stronę kwadratu. Dzięki temu zniszczymy go w jednej chwili. Cholera,
chciałbym mieć z nimi łączność.

- Jeśli blokada łączności jest gdzieś na orbicie, dostaniemy ją, sir - zapewnił oficer artylerii, oglądając się przez

ramię od swojej konsoli.

Anakin skoncentrował się na opanowaniu ciała i nerwów. Czerpiąc ze swojego treningu Jedi, spowolnił puls i

zmusił się do odprężenia. Wiedział, że nie powinien brać sobie tak bardzo do serca uwag kapitana Luhara.
Kwestionowanie jego zdolności dowódczych było całkowicie naturalne u takich weteranów. Mieli swoje zdanie i
długą listę kampanii na potwierdzenie zimnej krwi w walce. Po prostu Anakin będzie musiał udowodnić, że też to
potrafi. Przez chwilę pogłębiał oddech i rozluźniał mięśnie, odsuwając od siebie wszystkie niepokojące myśli. Teraz
zdecydowanie jaśniej widział sytuację rozgrywającą się na mostku. Załoga wykonywała swoje obowiązki z
pewnością siebie, zrodzoną z długiego doświadczenia. Przełączył zatem konsolę wizyjną na formację swych
transportowców, które rozwinęły się w kolumnę daleko za „Neelianem". Eskortowce, na przekór bliskiemu
niebezpieczeństwu, krążyły na obrzeżach formacji transportowych na pozór bez celu, ale Anakin wiedział, że
dowódcy tych jednostek wykazują najwyższą ostrożność, patrolując wyznaczony sektor. Nawet gdyby przebili się

background image

przez flotę nieprzyjaciela - a w tej chwili wydawało się to prawie pewne - jeśli cokolwiek stanie się transportowcom
pełnym żołnierzy, cała ekspedycja stanie się totalną klęską. Nagle ekrany wypełniły się jaskrawym blaskiem.

- Doskonale, zaczęło się: „Ranger" oddał właśnie pierwszą salwę - spokojnie odezwał się kapitan Luhar, jakby

rozpoczęcie rozstrzygającej bitwy było codziennym wydarzeniem. - Torpedy, jak mi się zdaje. No, zaraz
zobaczymy, jak sobie radzą. Podać czas! Wszystkie stacje do raportu. - Wysłuchał uważnie meldunków gotowości
do walki, jakie nadchodziły kolejno z poszczególnych stacji. - Komandorze, teraz wszystko w pańskich rękach.
Kiedy tylko upewni się pan, że wróg został związany w walce, może pan wysłać transportowce.

Anakin wiedział, co ma robić. Nerwowe napięcie, które dawało o sobie znać jeszcze kilka minut temu, teraz

znikło zupełnie. Przez głowę przesuwał mu się po kolei cały plan ataku. Myślał o tysiącach żołnierzy w
transportowcach, przypiętych w swoich kapsułach desantowych, z bronią i sprzętem w gotowości, cierpliwie
oczekujących na wystrzelenie w kierunku powierzchni planety. Sygnałem przejścia na orbitę dla transportowców
będzie zajęcie przez „Neeliana" wcześniej określonej pozycji. To Anakin był odpowiedzialny za wydanie
kapitanowi „Neeliana" tego rozkazu.

- Przygotować mój statek - rozkazał. Kiedy tylko transportowce znajdą się na kursie, ruszy za nimi.
- Statek przygotowany - odpowiedział natychmiast bosman.
- Wszyscy zachować gotowość - rozkazał kapitan Luhar. - Komandorze, czekamy na rozkaz.
- Jeszcze nie, jeszcze nie. Dajcie mi na razie mocniejsze powiększenie na „Rangera".

Nejaa Halcyon na mostku „Rangera" uśmiechał się lekko. Stał swobodnie, mocno wsparty na piętach, odprężony

i doskonale opanowany. Choć pozostały minuty - a może sekundy - do rozpoczęcia jednej z najważniejszych misji
w jego życiu, był zupełnie spokojny, pełen wiary we własne siły i w otaczających go ludzi. Nie martwiły go myśli o
klęsce i śmierci; jeśli cokolwiek przytrafi się jemu lub „Rangerowi", Anakin zdoła sam poprowadzić ekspedycję.
Gdyby miał zginąć teraz, to w poczuciu spełnionego obowiązku, jako człowiek honoru. Ekrany energetyczne
„Rangera" podniesiono, załoga stała na stanowiskach bojowych. Wreszcie byli gotowi na spotkanie z
nieprzyjacielem.

- Komandorze, jesteśmy dwie minuty od punktu początkowego -oznajmił dowódca „Rangera", kapitan Quegh.
- Generale Halcyonie - zagadnął oficer wywiadu floty - proszę spojrzeć na ekran. Ta jasna kropka pośrodku

defensywnej formacji wroga to platforma blokująca łączność, dzięki której odcinają nas od Coruscant.

- Mamy wreszcie to draństwo! - Quegh uderzył pięścią w podłokietnik fotela.
Halcyon uśmiechnął się szeroko.
- Jesteś pewien, poruczniku?
- Najzupełniej, sir. To ona. Wygląda jak okręt sterujący robotami. Separatyści mogą sobie pozwolić na takie

technologie, o jakich my możemy tylko pomarzyć. Szkoda, że nie mamy ich zasobów.

Kapitan Quegh roześmiał się już całkiem jawnie.
- Za to w ciągu minuty będziemy mieć ich skalpy.
- Dobra robota, poruczniku, naprawdę świetna robota. Kapitanie, oto cel twojej pierwszej salwy.
- Zrozumiałem, sir. Oznaczcie ten cel torpedami protonowymi, ale już. Dezaktywujcie system naprowadzania i

wykorzystajcie system celowania wzrokowego. Chcę, żeby te maleństwa uderzyły dokładnie w cel. - „Ranger" miał
na pokładzie dwie wyrzutnie torped protonowych MG1-A. Była to nowa broń, wspomagająca baterie działek
laserowych jednostki, nie przetestowana jeszcze w walce, ale potencjalnie o ogromnej sile rażenia. Miała zasięg
trzech tysięcy kilometrów, torpedy zaś rozwijały prędkość dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę. Nie były
wrażliwe na pola energetyczne i bez przeszkód docierały prosto do celu. Wykorzystanie naprowadzania
wzrokowego zapobiegnie skierowaniu się pocisków na inne statki, zanim dotrą do platformy.

- Cel oznaczony, sir. Zasięg tysiąc kilometrów.
- Trzydzieści sekund do punktu początkowego - zaintonował nawigator.
- Strzelać, kiedy będziecie gotowi, kapitanie - rozkazał Halcyon. Przypiął się pasami do fotela obok Quegha i

czekał.

- Kontrola ognia - powiedział kapitan. - Na mój znak...
- Punkt osiągnięty, sir - zameldował nawigator.
- ...ognia! Wachtowy, zanotować czas oddania pierwszej salwy. -Zwrócił się do Halcyona. - Generale,

zaatakowaliśmy nieprzyjaciela.

Ekran wypełnił się jaskrawym światłem.
- Mamy go! Mamy go! - wrzasnął oficer nawigacyjny. Wszystkie konsole łączności natychmiast ożyły i mostek

wypełnił się kakofonią głosów z innych statków floty.

- Opanujcie to trochę - rzucił Quegh do oficera łącznościowego, który natychmiast zajął się odtwarzaniem sieci

dowodzenia i sterowania statku. - Niech flota leci za mną i atakuje zgodnie z planem. -Odwrócił się do Halcyona. -

background image

Tylko tyle nam było potrzeba, aby uzyskać przewagę nad nieprzyjacielem.

- Kapitanie, może pan spróbować nawiązać kontakt z siłami Slayke'a? I proszę przygotować dla mnie wolną

linię na Coruscant. Chcę złożyć raport, że zaczęliśmy kontakt z wrogiem. Pierwsza runda dla nas.

- Ale druga dla nich. - Kapitan Quegh wskazał na ekran. Na pancerzu ciężkiego krążownika na skraju prawej

flanki pojawiła się brzydka czerwona plama. Rozrastała się szybko, a po chwili krążownik znikł w jaskrawym
rozbłysku. Potrząsnął głową ze smutkiem. - To „By'ynium", statek Lencha. Dobry był z niego kapitan i miał dobrą
załogę na pokładzie. - Teraz, w miarę jak flota Halcyona zbliżała się do nieprzyjacielskich statków, kolejne
jednostki wybuchały ogniem i znikały.

Nagle „Ranger" przechylił się mocno na prawo.
- Trzymajcie się! Meldować o szkodach - polecił kapitan. Stacje diagnostyczne nie wykazały większych

uszkodzeń. - Było blisko. - Quegh westchnął. - Chyba celują w nas, więc musimy się trzymać.

Wszystkie baterie „Rangera" otworzyły ogień. Nieprzyjacielskie statki były coraz bliżej, zasłaniając całe ekrany.

Halcyon z satysfakcją odnotował, że większość z nich już płonie.

- Pokażcie mi widok naszej powłoki od zewnątrz - rozkazał Quegh. Kiedy przełączył się na lewą stronę,

zawołał: - Hej, uwaga... to niebliski strzał! To abordaż!

Nagle „Rangerem" zakołysała potężna eksplozja. Statek zwolnił i zaczął dryfować.
- Pozostałe statki, kontynuować atak - krzyknął Halcyon, odpinając się od fotela - Jaka jest nasza sytuacja,

kapitanie?

- Włamano się od strony rufy. Podejrzewam, że eksplozja spowodowała oderwanie się zespołu napędowego. Do

naszej rufy przyczepił się jakiś mały stateczek. Jego załoga wchodzi na pokład przez wyłom w powłoce. Stacje
diagnostyczne, meldować o uszkodzeniach!

Z układu napędowego nie nadszedł żaden raport.
- Kapitanie - zameldował się oficer dyżurny. - Nie wszystkie drzwi śluz powietrznych działają. Chciałbym

przejść na rufę i zbadać uszkodzenie, sir.

- Ruszaj.
- Idę z nim - oznajmił Halcyon. - Wy dwaj... - Wskazał na parę strażników stojących obok tylnego włazu. -

Odbezpieczyć broń i za mną.

Odpiął miecz świetlny od pasa i ruszył we wskazanym kierunku. Strażnicy podążyli za nim z odbezpieczoną

bronią. Obaj się uśmiechali.

- Najwyższy czas - mruknął jeden z nich.
- Generale, co pan robi? - zapytał Quegh.
- Zabieram strażników i dyżurnego oficera i idziemy na rufę, kapitanie. Jeśli mamy abordaż, musimy się nim

zająć. - Spojrzał na oficera. - Komandorze, proszę się uzbroić.

- Jak to?
- Poradzę sobie. Niech załoga przygotuje się do obrony.
- Generale, musimy trzymać pana od tego z daleka.
- Nie ma na to czasu, kapitanie. Prześlij wiadomość na „Neeliana". Poinformuj komandora Skywalkera, że

przejmuje dowodzenie aż do odwołania. Niech rozpocznie przygotowania do desantu. Zamknijcie za nami ten właz i
nie otwierajcie, jeśli nie będziecie wiedzieć, kto jest po drugiej stronie. - Obejrzał się na swoich trzech towarzyszy. -
Jazda na rafę. Zajmiemy się tymi intruzami.

- „Ranger" dostał! - krzyknął Anakin. Wszyscy na mostku podskoczyli.
- Chyba ma pan rację. - Kapitan Luhar pochylił się do przodu i popatrzył na Anakina. - Komandorze, to

oznacza...

- Sir, wiadomość z „Rangera". Meldują, że mają uszkodzony napęd i próbę abordażu. Generał Halcyon

przekazuje komandorowi Skywalkerowi dowodzenie flotą i rozkazuje rozpoczęcie desantu.

- Patrzcie! - wykrzyknął jeden z członków załogi. - To naprawdę abordaż. - Na ekranie, choć z trudem, można

było rozróżnić ciemny kształt przyczepiony do rufy. - Jeszcze jeden.

- To statki zaczepne - oznajmił kapitan. - Dowódca nieprzyjaciela umieścił je tam przedtem, żeby nas złapać w

pułapkę. Te cholerne maszyny są zamaskowane, dopóki nie zaatakują. Łączność, ostrzec resztę floty. Komandorze,
czy mogę wydać rozkaz wysadzenia desantu?

Anakin z trudem opanowywał emocje. Teraz to on dowodził i chciał pokazać, że jest prawdziwym oficerem.
- Dziękuję, kapitanie. Proszę wydać rozkaz lądowania transportowców. Poinformuje pan też zastępcę generała

Halcyona, że teraz to on dowodzi dywizją, a ja do odwołania przejmuję dowodzenie w polu w zastępstwie generała
Halcyona. - Odwrócił się do Rodianina. - Grudo, nasze wojska są gotowe do walki. Dołączmy do nich.

Anakin zatrzymał się na chwilę przed ekranem. Dym, szczątki statków, ból, strach... wszystko to widział i czuł.

Ale Halcyon żył i walczył. Anakin uśmiechnął się. Żal mi was, piraci, pomyślał. Próbował przekazać Halcyonowi w

background image

myśli życzenie powodzenia. Kiedy wraz z Grudem wracali na pokład, nagle zdał sobie sprawę, jak mało używał
Mocy od chwili, gdy opuścili Coruscant.

Na tyłach sterowni „Rangera" panowało spore zamieszanie.
- Komendancie - wydyszał bosman, podbiegając do starszego oficera. - Dobrze, że pana widzę, sir. Są w

przedziale napędowym. Myślę, że cała załoga tego przedziału nie żyje. Zamknęliśmy włazy do wszystkich śluz
powietrznych aż do samego przedziału zasilania, ale przebijają się i w przednich grodziach niektóre drzwi nie chcą
się już zaniknąć. Lepiej włóżcie kombinezony.

- Generale, proszę za mną. - Dowódca poprowadził grupę Halcyona do magazynka ze sprzętem, pełnego już

ludzi przywdziewających kombinezony próżniowe. - Jeśli mamy walczyć wewnątrz statku, sir, nie możemy liczyć
na szczelność pancerza. Szybciej, szybciej! - Kilku członków załogi, już ubranych, pomogło Halcyonowi włożyć
kombinezon.

- Wydaliście już broń? - zapytał Halcyon.
- Właśnie to robimy, sir - odparł chorąży.
- Jakie jest twoje zadanie, chorąży?
- Jestem inżynierem konstruktorem, sir.
- A więc dobrze znasz ten statek?
- Tak jest, sir.
- Dowódco, pójdę przodem z dwoma strażnikami i z tym chorążym, ocenię zagrożenie i zatrzymam ich.

Chciałbym, żebyście spośród załogi wybrali oddział i poszli za mną. Jasne?

- Jasne, sir.
W szczelnym kombinezonie, z włączonymi układami podtrzymania życia, Halcyon wezwał mostek statku.
- Kapitanie, tu Halcyon. Idziemy na rufę rozpoznać sytuację. Zostawiam tu starszego oficera, żeby zorganizował

obronę przed abordażem. Co widzicie ze swojego miejsca?

- Komora napędowa straciła atmosferę. Ktoś jest w następnej komorze, tnie śluzę. Melduję, że awaria nie

pozwoliła nam uszczelnić śluzy powietrznej pomiędzy miejscem, gdzie stoicie, a częścią napędową. Przygotujcie się
więc na chwilową utratę atmosfery. Roboty jej nie potrzebują, ale wy tak.

- Nic się nam nie stanie. Wszyscy jesteśmy w kombinezonach i uzbrojeni. Będziemy was informować.
Nagle powietrze z głośnym świstem uciekło z części rufowej „Rangera", omal nie zbijając ich z nóg. Hałas i

podmuch ustały równie szybko, jak się pojawiły, ustępując miejsca ciszy nieskończonej, pozbawionej powietrza
przestrzeni. Halcyon naliczył dwadzieścia osób załogi na mostku i pięćdziesięciu, którzy zdążyli włożyć
kombinezony. To oznaczało, że los ponad setki ludzi był nieznany. Prawdopodobnie zginęli z rąk atakujących albo z
braku tlenu, jeśli nie zdążyli na czas włożyć kombinezonów.

- Chorąży, nie znam dokładnie całego statku. Chcę, żebyś nas zaprowadził na rufę. Strażnicy, jesteście gotowi?
- Tak - odpowiedział jeden z nich. Drugi dodał poważnie:
- Reszta naszego oddziału też gdzieś tam jest. Tak, jesteśmy gotowi. Halcyon podniósł miecz świetlny i włączył

go.

- Ładne światełko - zauważył jeden ze strażników.
- Powinieneś usłyszeć, jak śpiewa - odparł Halcyon.
- Nigdy nie widziałem mistrza Jedi ani jego broni - powiedział strażnik.
- No to widzisz nas teraz. Pójdę pierwszy. Chorąży, trzymaj się tuż za mną. Strażnicy, przygotujcie broń i

osłaniajcie tyły. Nie strzelać, jeśli cel nie będzie wyraźnie widoczny i czysty... no i cokolwiek się stanie, nie
strzelajcie do mnie!

- Nigdy nie strzelałbym do Jedi, sir. Co do generała, nie mam już takiej pewności.
- Kiedy przez to przejdziemy, wezmę was obu do osobistej ochrony.
- Nie zasługujemy na taką nagrodę, sir - zaprotestował jeden.
Halcyon roześmiał się.
- To żadna nagroda. Po pewnym czasie zaczniecie się zastanawiać, co zrobiliście, że was tak ukarano. Idziemy.

Zachowajcie czujność.

Minęli oddział medyczny statku. Medycy nie zdążyli włożyć kombinezonów.
- Biedacy - westchnął jeden ze strażników.
- Obawiam się, że to dopiero początek - odparł Halcyon. - Chorąży, dobrze idziemy? A tak w ogóle, jak się

nazywasz?

- Tak, sir, idziemy właściwą drogą. Sześć grodzi dalej jest właz, który poprowadzi nas na pokład B. Potem

jeszcze sześć grodzi i jesteśmy na miejscu, jeśli tamci nie zdążyli przejść dalej. Eee... a nazywam się Dejock, sir.

- Kapitanie, proszę o wiadomości - odezwał się Halcyon do komunikatora.
- Chyba mają problemy z włazami. Nie mogliśmy ich zatrzasnąć hermetycznie, ale załoga zdołała niektóre

background image

zamknąć ręcznie i zablokować. Teraz muszą je ciąć.

- Strażnicy, jak mam was nazywać?
- Jestem kapral Raders, sir.
- A ja szeregowy Vick, sir.
- Nazywajcie mnie generałem. I od tej chwili koniec żartów.
Zaledwie weszli do pomieszczeń załogi, natknęli się na trzy roboty bojowe. Halcyon nie wahał się. Jego miecz

świetlny błysnął; mistrz Jedi zatoczył krąg lśniącą energetyczną klingą, bez trudu odbijając strzały z miotaczy
robotów. Szybkimi ciosami ciął po maszynach, dezintegrując je w mgnieniu oka, zanim jeszcze jego towarzysze
zdążyli podnieść miotacze na intruzów. Halcyon rozpłaszczył się na ścianie, a kiedy przez właz weszły trzy kolejne
roboty, pozbył się i ich, jednego po drugim. W ciągu sześciu sekund przerobił pomieszczenie na składnicę złomu,
ale tymczasem zaczął się rozprzestrzeniać dym z pożarów wznieconych promieniami laserowymi wystrzelonymi
przez roboty. Płonęły prycze i rzeczy osobiste mieszkańców.

- Strzelać przez właz! - rozkazał Halcyon. - Zatrzymaliśmy ich, oficerze. Sprowadź tu resztę oddziału.
Dwaj strażnicy poruszali się w sposób idealnie skoordynowany. Jeden kierował strzał za strzałem w otwarty

właz, a kiedy odskakiwał, ogień przejmował jego towarzysz, by po chwili skryć się za przegrodą. Chorąży Dejock
podążał za drugim strażnikiem.

- Sir, kolejne pomieszczenie to magazyn - zameldował. - Następne tuż za nim to warsztat naprawczy, a dalej już

jest komora napędów.

Halcyon przekroczył właz. W przedziale roiło się od robotów bojowych, które jednocześnie otworzyły ogień.

Halcyon parował strzały laserowe mieczem świetlnym. Większość promieni odbijała się rykoszetem w kierunku
robotów, które je wystrzeliły. Mistrz Jedi parł do przodu, dwaj strażnicy trzymali się tuż za nim. W ciągu kilku
sekund obrócił warsztat naprawczy w ruinę, ale wszystkie roboty zostały zniszczone.

Kombinezon Halcyona w kilku miejscach był nadtopiony od trafień, jeden ze strażników miał paskudnie

poparzone udo, ale samospajający się materiał kombinezonu ochronił go przed dekompresją.

- Załatwiamy ich po kolei! - wykrzyknął chorąży Dejock.
- Tak, odparliśmy ich. Chodźcie, oczyścimy następne pomieszczenie.
- Chwileczkę! - Starszy oficer wyszedł z przedziału załogi, a za nim dwudziestu ciężkozbrojnych ludzi. - Nie

wygląda pan dobrze, sir. Pański kombinezon jest uszkodzony. - Rozejrzał się po przedziale usłanym zniszczonymi
robotami, potem spojrzał na pancerz Halcyona. -Naprawa tego zajmie trochę czasu - rzekł. - Generale, lepiej byłoby,
gdyby pan wrócił na mostek i zmienił kombinezon, zanim przestanie działać. Proszę zabrać też pozostałych. Wiemy
już, co mamy robić. Dokończymy to, co rozpoczęliście. - Rozejrzał się znowu i gwizdnął przez zęby. - Niezła
robota.

Cała trójka ruszyła powoli w kierunku mostka, podtrzymując pomiędzy sobą rannego strażnika. Starszy oficer i j

ego grupa błyskawicznie rozprawili się z napastnikami. Dalszych ofiar nie było. Ekipy naprawcze natychmiast
zajęły się przywracaniem szczelności powłoki, atmosfera w przednich przedziałach została przywrócona, lecz
„Ranger" nie nadawał się już do walki.

- Przykro mi bardzo z powodu statku i załogi, kapitanie - rzekł Halcyon.
- To byli dobrzy żołnierze, a „Ranger" jest dobrym statkiem, sir, ale przygotowaliśmy już wszystko do

przeniesienia na inną jednostkę. Generale, gdyby nie pan, już by nas tu nie było. - Quegh wyciągnął dłoń i uścisnęli
sobie prawice.

- Proszę się dobrze zaopiekować tymi dwoma strażnikami, kapitanie. Kiedy wylądujemy, proszę ich przydzielić

do mojego sztabu. Trudno dziś o dobrych żołnierzy.

- Komandor Skywalker już wyprowadza wojsko, sir.
- Świetnie! Ściągnijcie mnie na dół, bo inaczej wygra wojnę, zanim się tam znajdę, i odbierze mi całą chwałę!

background image

R O Z D Z I A Ł 17


Anakin zręcznie prowadził transportowiec wojskowy, korzystając z nawigacji naziemnej i pozwalając mu lecieć

na wysokości zaledwie dziesięciu metrów nad powierzchnią planety. Grudo siedział przypięty pasami w fotelu
drugiego pilota; zaciskał dłonie na poręczach, gdy Anakin delikatnie muskał stery, by wznieść się ponad szczyt
wzgórza, które śmignęło tuż pod nimi.

- Ledwo je ominąłem, Grudo! Zerknij na naszych żołnierzy, dobrze? - Młody Jedi był zachwycony, że leci

transportowcem i złośliwie rozbawiony, że wreszcie znalazł coś, co budzi nerwowość w rodiańskim żołnierzu.

Grudo, wyraźnie zadowolony z pretekstu, aby oderwać oczy od gruntu, który pędził o wiele za blisko ich

podwozia, otworzył drzwi kabiny i popatrzył do tyłu, na pięćdziesięciu klonów, przypiętych pasami w przedziale
pasażerskim. Siedzieli spokojnie, w milczeniu, jakby jechali autobusem na piknik. Dowódca plutonu spojrzał na
Gruda i dał mu znak wzniesionymi do góry kciukami. Rodianin odwrócił się z powrotem do Anakina.

- Żołnierze mają się dobrze. Możesz trochę zwolnić, czy koniecznie chcesz, żebym dostał ataku serca?
Za nimi, na nieco większych wysokościach, niebo roiło się od innych statków, z których każdy wiózł

pięćdziesięciu żołnierzy w pełnym rynsztunku. Plan polegał na podejściu do określonych wcześniej stref lądowania
z odległości około stu kilometrów, lecąc blisko ziemi, aby uniknąć wykrycia, zamiast lądować wprost z orbity,
kiedy to lądujące statki byłyby świetnie widoczne i wystawione na ogień wroga. Armadę bez trudu można było
wykryć z orbity dzięki potężnej chmurze pyłu, którą wznieciła, przelatując nisko nad powierzchnią planety. Wojska
inżynieryjne już wylądowały, a tysiące robotów technicznych przygotowywały pozycje obronne dla piechoty. Kiedy
oddział Anakina wyląduje i wesprze inżynierów, w wielkich transportowcach dotrze reszta armii.

- Spokojnie, Grudo! Latam tak od dzieciństwa, słowo daję! – krzyknął Anakin. - Pewnego dnia przewiozę cię

moim myśliwcem.

Obejrzał się na Rodianina.
- Błagam -jęknął Grudo. - Patrz, gdzie lecisz!
- Przygotować się! - ostrzegł Anakin wszystkich pilotów, którzy za nim podążali. - Jesteśmy zero-trzy od

lądowania. Spotkamy się na ziemi. - Zerknął przez ramię na Gruda. - Mam nadzieję, że choć część armii Slayke'a
przeżyła.

Kody identyfikacji są podstawową metodą rozróżniania przyjaciela od wroga. Siły Republiki otrzymały

standardowe notatniki elektroniczne nazywane Instrukcją Obsługi Sygnalizacji, z danymi aktualizowanymi co
miesiąc. Notatnik zawierał na każdy dzień miesiąca hasło i odzew, którego miały używać wszystkie siły Republiki,
aby się wzajemnie rozpoznawać. Daty były skorelowane z datami na Coruscant, gdzie te kody powstawały, więc
niezależnie od położenia w galaktyce hasło i odzew były takie same. Na przykład w dniu, kiedy Anakin Skywalker
wylądował ze swoimi siłami na Praesitlynie, hasło brzmiało, jawa", a odzew „Zaćmienie". Nie miało to nic
wspólnego z kodami identyfikacji przyjaciel-wróg, które były ściśle tajnymi komunikatami informującymi, czy
dany statek należy do sprzymierzeńców, czy wrogów.

Proces kodowania wykorzystywany do ochrony tych notatników był potwornie skomplikowany; separatyści do

tej pory nie byli go w stanie rozpracować.

Dlatego też, gdy platforma blokująca komunikację została zniszczona, flota Halcyona wielokrotnie przekazała

słowo „Jawa" do systemu komunikacyjnego Slayke'a. Slayke jednak zniszczył swoje urządzenia komunikacyjne
przed opuszczeniem punktu dowodzenia i wycofaniem się do twierdzy Judlie, więc, oczywiście, nie było
odpowiedzi. Anakin wylądował więc ze swoim desantem, nie wiedząc nawet, czy ktokolwiek z armii Slayke'a
przeżył.

Lądowanie na Praesitlynie miało się odbywać w czterech fazach: najpierw wojska inżynieryjne, za nimi

wsparcie piechoty i innych broni, co miało umożliwić przygotowania pozycji defensywnych; następnie Anakin ze
swoją dywizją, a na końcu dywizje Halcyona. Każda dywizja miała przypisaną sobie strefę lądowania w obszarze,
który teoretycznie powinien być wolny od okopów nieprzyjaciela. Gdyby tak było, żołnierze mieliby dużo miejsca
do wylądowania, rozłożenia się i przyjęcia pozycji obronnych, zanim zostaną zaatakowani. Kiedy cała armia
znajdzie się już na ziemi, rozpoczną działania przeciwko nieprzyjacielowi z resztkami armii Slayke'a... albo bez
nich.

- Wycofywanie się w obecności nieprzyjaciela jest jednym z najtrudniejszych manewrów taktycznych, jakie

istnieją. Jesteś dowódcą w polu, wybór taktyki należy do ciebie, ale czy potrafisz coś takiego zrobić? - Hologram
hrabiego Dooku pulsował przed oczami Porsa Tonitha.

- Roboty nie panikują, hrabio Dooku, a wróg nie skonsolidował jeszcze swoich sił. Jeśli teraz wycofam się na

background image

płaskowyż, mogę to zrobić właściwie bez przeszkód. To da mi przewagę, bo zajmę wyższy teren, a przy okazji
zacisnę chwyt na urządzeniach łącznościowych. Będą musieli bardzo uważać z używaniem ciężkiej broni, aby nie
zniszczyć centrum, a jeśli w końcu zaatakują, będą zmuszeni do manewrowania pod górę. Jeśli pozostanę tam, gdzie
jestem teraz, ich połączone siły zaleją mnie bez trudu. Oczywiście, gdybym dostał posiłki...

- Rozumiesz z pewnością, że nasze wojska są zaangażowane na wielką skalę w całej galaktyce. Twoja misja jest

ważna, owszem, ale inni dowódcy również są zaangażowani w walkę. Muszę ważyć priorytety. Dostaniesz posiłki,
kiedy to będzie możliwe. Czy choć część twojej floty przetrwała?

- Te jednostki, które ocalały, wycofały się i dołączyły do floty wokół Sluis Van. Nie będę ich włączał do walki,

dopóki nie dostanę posiłków, bo jest ich zbyt mało i szybko zostałyby zniszczone. Platforma sterująca robotami,
która jednocześnie blokowała łączność, również uległa zniszczeniu. Teraz mają już kontakt z Coruscant.

- Nie szkodzi, te urządzenia działały tak długo, jak długo ich potrzebowaliśmy. Teraz są już zbędne.
- Jeńcy twierdzą, że mamy do czynienia z Zozridorem Slayke'em. Co możesz mi o nim powiedzieć? Do tej pory

prowadził błyskotliwą obronę, ale i tak byłem bliski zniszczenia go, zanim nadeszły posiłki z Coruscant.

- Zozridor Slayke to niezwykły człowiek. Przydałby się nam taki. - Hrabia Dooku opowiedział o ostatnich

przygodach Slayke'a.

- Renegat? Jakoś nie jestem zaskoczony, sir. Jego ludzie walczą jak piraci przyparci do muru.
- Powiem ci coś więcej. Armią, która przybyła i teraz jest twoim przeciwnikiem, dowodzi mistrz Jedi Nejaa

Halcyon, a zastępuje go młody padawan imieniem Anakin Skywalker. - Hrabia wprowadził Tonitha w historię
obydwu Jedi. - Nejaa Halcyon, jak się zorientujesz, jest ostrożny i przewidywalny, ale uważaj na młodego... ten
wydaje się niepewny. Może to być dla ciebie niebezpieczne, albo przeciwnie... jeśli potrafisz to wykorzystać.

- Jedi można zabić, hrabio Dooku, ale myślę, że tak naprawdę powinienem przejmować się Slayke'em, skoro on

tak sobie poczyna z Jedi, jak mówiłeś. Zdaje się, że temu zespołowi trudno będzie współpracować w czasie wojny.

- Nie liczyłbym na to, Jedi nie dopuszczają, aby ich osobiste uczucia wpływały na wykonywane obowiązki.

Gdyby któryś z nich miał dać się ponieść emocjom, to raczej młody Skywalker.

- Jest jeszcze jedna sprawa, hrabio. Chodzi o Reiję Momen. Chciałbym wykorzystać ją dla celów

propagandowych.

Hrabia Dooku zmrużył oczy w wąskie szparki i złożył palce.
- Co proponujesz?
- Sir, zamierzam ją przekonać, żeby przekazała na żywo w HoloNecie coś w rodzaju ultimatum dla senatu, czy

raczej przygotowane wcześniej oświadczenie, w duchu: „Jeśli nie wycofacie wojsk z Praesitlynu, admirał Tonith nas
zabije".

Dooku parsknął gniewnie.
- Nigdy ci nie uwierzą.
- Nie wszyscy, z pewnością. Ale senat to wiecznie skłócony, demokratyczny organ. Wiem, że niektórzy z nich

są skłonni wspierać naszą sprawę, choć nie rozumiem ich motywacji, inni zaś są, powiedzmy, usposobieni
pokojowo. Taka transmisja przynajmniej zasieje wśród nich ziarno wątpliwości.

- Wiesz, że nie wolno ci zabijać zakładników.
- Ale i tak to zrobię! Zanim pozwolę się pokonać, nie tylko ich pozabijam, ale również zniszczę Centrum

Łączności Intergalaktycznej. Przygotowałem się już do tego. Proszę nie zapominać, że Reija Momen jest osobą
szanowaną i doskonale znaną na Alderaanie i na Coruscant. To atrakcyjna kobieta symbol, traktują ją jak matkę.
Kiedy zobaczą, jak błaga o życie swoje i swoich pracowników, z pewnością zrozumieją, że mówi poważnie.

- Ale czy ona zechce współpracować? Przecież cię zaatakowała, kiedy ją wziąłeś do niewoli. - Uśmiech hrabiego

był zimny jak lód.

Tonith był zdumiony, że hrabia Dooku wie o policzku, jaki otrzymał od Reiji. Poczuł lekkie zakłopotanie na

wspomnienie tego ciosu, ale był zadowolony, bo widział, że Dooku zainteresował się jego propozycją.

- Zostałem zaskoczony, ale to się już więcej nie powtórzy – skłonił się wizerunkowi. - Będzie współpracować,

już ja się tym zajmę.

Dooku milczał przez chwilę.
- Doskonale. Możesz działać dalej - zdecydował w końcu. - Powinieneś być politykiem, wiesz?
- Jestem bankierem, a to jeszcze gorzej. - Tonith zaśmiał się. -Jeszcze jedno: kiedy dostanę wsparcie?
- Znowu to samo? Wtedy, gdy to będzie możliwe. - W głosie Dooku pojawiła się wyraźna nuta irytacji.
- Chciałbym zobaczyć, że nie tylko wypełniłem co do joty przygotowany przez pana plan tej inwazji, ale

niewątpliwie odniósłbym pełny sukces, gdybym w odpowiednim momencie dostał posiłki.

- Czy ty nie słuchasz, co do ciebie mówię?
- Bardzo starannie wypełniłem moją część zobowiązania. Sukces wymknął mi się z ręki, ponieważ pan... lub

ktoś inny...

background image

- Admirale Tonith, kwestionuje pan mój osąd? Rób tak dalej, a już nie żyjesz. - Holograficzny obraz hrabiego

Dooku zamigotał.

- Doskonale to rozumiem, sir - odparł Tonith. - Ale nie jestem głupcem. Nikt by nie potrafił przeprowadzić tej

kampanii lepiej ode mnie, nawet ta mordercza machina, pański osławiony generał Grievous. - Dygoczącymi rękami
nalał sobie herbaty, wypił szybko i odetchnął. Ta tyrada mogła się skończyć jego śmiercią, ale w tej chwili przestało
go to obchodzić. Miał wiele poważnych wad, ale na pewno nie był tchórzem. Nie lubił, kiedy nim pomiatano.

Hrabia Dooku uśmiechnął się.
- W swoim czasie... wszystko w swoim czasie. Dość mi się podoba twój pomysł z propagandą i plan defensywy.

Wprowadź je w życie. I nie kontaktuj się już ze mną. Sam się odezwę.

- Sir, oni się wycofują. Armia robotów się wycofuje - krzyknął do Slayke'a zdumiony oficer.
Kapitan obserwował statki lądujące za fortem Judlie. Uśmiechnął się szeroko.
- Tak, poruczniku. A proszę spojrzeć na te statki. To nasi. Trzeba przyznać, że uratowano nas w ostatniej chwili!
Statki bez wątpienia należały do Republiki; każdy miał wyraźnie wymalowane godło ośmioszprychowego koła

w okręgu, białe na czarnym polu.

- Chyba nigdy w życiu nie widziałem niczego równie pięknego. - Slayke poklepał oficera po ramieniu. -

Powiedz ludziom, żeby zajęli się wycofującymi się robotami. Ja wybiorę się sprawdzić, kto tam do wodzi.

Slith Skael opiekuńczo osłonił swoim ciałem Reiję, kiedy zobaczył wchodzącego do pomieszczenia Tonitha.
- Zabrać go - polecił Tonith robotom-strażnikom. - Ale niech stoi tuż za drzwiami. Mogę go jeszcze

potrzebować za parę chwil.

Roboty bezceremonialnie chwyciły Sluissanina i pomimo protestów wywlokły go na zewnątrz..
- Czego chcesz? - syknęła Reija.
- Czy jest pani dobrze traktowana? - Tonith uśmiechnął się i usiadł naprzeciw niej. - Staramy się, żeby nie miała

pani powodów do narzekania.

- Jeśli morderstwa, niesprowokowane działania wojenne, bestialstwo nazywacie...
- Zamknij się, kobieto! - Głos Tonitha smagnął jak pejcz. - Słuchaj mnie uważnie. Zamierzam użyć cię w

transmisji przez HoloNet do senatu Republiki na Coruscant.

Reija drgnęła, zaskoczona.
- Siedź cicho - warknął Tonith. - Nie skończyłem. Odczytasz przygotowane przeze mnie oświadczenie. Jeśli nie

zgodzisz się na tę propozycję, albo jeśli podczas odczytywania oświadczenia spróbujesz jakichś sztuczek, zabiję
tego twojego sluissańskiego przyjaciela. Masz, czytaj, - Podał jej krótki tekst. - Na głos.

Reija przebiegła wzrokiem krótki akapit.
- Wiedziałam, że się zjawią - szepnęła. Usta jej zadrżały, oczy zwilgotniały, ale nagle uśmiechnęła się szeroko. -

Macie kłopoty, co?

- Zamknij się, ty arogancka... - Tonith wyraźnie czerpał siły z własnego gniewu. - Odczytaj oświadczenie.

Natychmiast.

Reija powoli odczytała tekst:
Jestem Reija Momen, dyrektor praesitlyńskiego Centrum Łączności Intergalaktycznej. Moi pracownicy i ja

jesteśmy przetrzymywani jako więźniowie przez uzbrojone siły separatystów. Dowódca tego oddziału żąda, abyście
odwołali żołnierzy, którzy w tej chwili bronią Praesitlynu. Za każdą godzinę zwłoki w wykonaniu tego rozkazu
jedna osoba z mojego zespołu zostanie zabita. Ja zginę jako ostatnia. Błagam w imieniu moich ludzi, abyście
natychmiast spełnili to żądanie.

- Dodaj na końcu trochę więcej uczucia. Poza tym bardzo dobrze. A teraz przejdziemy do pomieszczenia

łączności...

- Nigdy nie zabijecie nas wszystkich. Potrzebujecie zakładników. Jak długo żyjemy, siły Republiki nie odważą

się na zmasowany atak na centrum, a wy macie nadzieję na zwłokę, dopóki nie przybędą posiłki.

Tonith westchnął i strzelił palcami. Do pomieszczenia wszedł robot.
- Lewe ucho - polecił Tonith. Robot przytrzymał Reiję jedną ręką i zręcznie chwycił ją za ucho silnymi,

metalowymi palcami drugiej. Ścisnął je bardzo mocno, a Reija z trudem powstrzymała się od krzyku.

- Teraz postaw ją na nogi - polecił Tonith robotowi. - Senat przecież nie może czekać.
Popchnęli więźniarkę korytarzem aż do sterowni. Reija starała się zachować opanowanie i ignorować palący ból,

który ogarnął lewą stronę jej głowy.

- Przecież dobrze wiecie, że senat nie ma nawet teraz sesji... - zaczęła.
- Nie szkodzi. Prześlemy transmisję do sali łączności senatu i gwarantuję ci, że w minutę po jej otrzymaniu

background image

kanclerz wezwie senat na nadzwyczajną sesję. - Tonith roześmiał jej się w twarz.

Pośrodku głównej sterowni centrum łączności ustawiono kapsułę holograficzną, a przed nią krzesło, na którym

miała usiąść Reija. Robot bezceremonialnie pchnął ją na siedzenie i cofnął się. Kobieta podniosła dłoń do obolałego
ucha.

- Pamiętaj, moja droga. - Tonith zaśmiał się drwiąco. - Jeśli będziesz zgrywała spryciarę w czasie transmisji,

uwolnię cię od tego ucha. Muszę powiedzieć - dodał uprzejmie - że wyglądasz czarująco... albo mogłabyś tak
wyglądać, gdybyś się trochę opanowała. Senatorzy będą pod wrażeniem. Proszę, tu jest tekst. Czytaj powoli i słowo
w słowo. Zacznij na sygnał technika. - Skinął głową technikowi przy konsoli.

Reija powoli przejrzała tekst.
- Kiedy zaczniecie egzekucje? - zapytała.
Tonith wzruszył ramionami.
- Kiedy upłynie dość czasu bez odpowiedzi. Albo kiedy będę gotów. Możemy w ogóle nikogo nie zabić, jeśli

zrobisz to jak trzeba. - Machnął na technika.

- Zaczynać - rzekł technik.
Reija spokojnie wbiła wzrok w przestrzeń.
- Jestem Reija Momen, dyrektor praesitlyńskiego Centrum Łączności Intergalaktycznej - zaczęła spokojnym,

ładnie modulowanym głosem. - Moi pracownicy i ja - ciągnęła -jesteśmy przetrzymywani jako więźniowie przez
uzbrojone siły separatystów. Dowódca tego oddziału żąda, abyście odwołali żołnierzy, którzy w tej chwili bronią
Praesitlynu. Za każdą godzinę zwłoki w wykonaniu tego rozkazu jedna osoba z mojego zespołu zostanie zabita. Ja
zginę jako ostatnia. -Zawiesiła głos na pełne trzy sekundy. Technik nerwowo spojrzał na Tonitha, który z
uśmiechem uniósł dłoń na znak, że Reija powinna w spokoju dokończyć odczytywanie oświadczenia.

- Błagam w imieniu moich ludzi. Atakujcie! Atakujcie! Atakujcie! - wrzasnęła nagle kobieta.

background image

R O Z D Z I A Ł 18


Z flagą Republiki owiniętą wokół szyi Zozridor Slayke z wdziękiem przeskoczył nad zasiekami wznoszonymi

przez roboty techniczne i rozejrzał się wokół. Serce biło mu mocno. Prawie jak okiem sięgnąć, niebo pełne było
statków desantowych; te, które już wylądowały, wyrzucały z siebie tłum uzbrojonych żołnierzy. Starszy mężczyzna
o ciemnych wąsach i jaskrawobłękitnych oczach podniósł wzrok na zbliżającego się Slayke'a i skinął na swoich
towarzyszy, studiujących jakieś mapy czy plany. Obaj natychmiast podnieśli głowy i z szerokimi uśmiechami
obserwowali nadchodzącego pirata.

Slayke zatrzymał się przed starszym mężczyzną, stanął na baczność i elegancko zasalutował. Kiedy unosił ramię

do skroni, z rękawa uniósł mu się obłoczek kurzu.

- Kapitan Zozridor Slayke, dowodzący siłami odpierającymi inwazję separatystów na Praesitlynie, sir. Proponuję

pełną pomoc w kampanii mającej na celu uwolnienie tej planety.

Starszy mężczyzna z lekko zakłopotaną miną powoli oddał salut.
- No cóż, po to tu jestem - powiedział i wskazał ręką na Jedi i stojącego obok Rodianina.
- Kto to jest? - zapytał zaskoczony Slayke.
Anakin podszedł bliżej.
- Jestem Anakin Skywalker, kapitanie Slayke. To ja dowodzę desantem. A to - rzekł, skinieniem głowy

wskazując Gruda - mój starszy sierżant. To dla mnie radość i zaszczyt, że mogę pana poznać.

Slayke spojrzał na starszego mężczyznę, którego wziął za dowódcę, lecz ten wzruszył tylko ramionami.
- Czyżby Republice tak bardzo brakowało żołnierzy, że muszą wyciągać ich z kołysek? - Slayke uderzył się

pięścią w udo. Uniosła się kolejna chmura kurzu.

- Jak się pan nazywa, generale Jedi, bo nie dosłyszałem?
- Anakin Skywalker, sir. - Anakin skłonił się lekko. -1 komandor, nie generał. Słyszałem o panu wiele i czuję się

zaszczycony...

- Słuchaj no, komandorze Jedi Anakinie Skywalkerze: z armii, która tu ze mną wylądowała, zostało tylko około

dwóch tysięcy żołnierzy. Walczyliśmy ciężko i zniweczyliśmy plany wroga. A ty jesteś zaszczycony? Nie mów mi
o „zaszczytach", Jedi. Została z nas tylko krew, bebechy i pot... - Pokręcił głową i objął wzrokiem desant. - Jeśli w
całej galaktyce istnieje coś bardziej bezużytecznego niż mózg Jedi, to tylko żołnierz klon. Są tylko o jotę lepsze od
robotów... ja zresztą wolę roboty od tych pokrak. Nie można ich odróżnić, wszyscy mają taką samą osobowość.

- No, nie - zaprotestował nagle starszy oficer. - Już dość powiedziałeś, Slayke. Po to tu jestem, żebyś wiedział!
- Kto to taki, skoro nie jest generałem? - zapytał Slayke Anakina.
- Mój kwatermistrz, major Mess Boulanger.
Slayke ryknął śmiechem i wyciągnął palec w stronę Boulangera.
- Chcesz powiedzieć, że byłem taki tępy i próbowałem się zameldować cholernemu królowi magazynów? Słowo

daję, to paradne! No cóż, majorze, wolałbym, żeby jednak pan tu dowodził, a nie ten genialny gołowąs.

Anakin podniósł dłoń.
- Kapitanie Slayke, w tej chwili jestem zajęty rozmieszczaniem desantu. Zamierzamy przygotować pozycje

obronne. Proponuję, aby wycofał pan swoje wojska do tego miejsca i połączył się z nami. Kiedy tylko dołączy
generał Halcyon...

Slayke jęknął i palnął się otwartą dłonią w czoło.
- Halcyon? Powiedziałeś: Nejaa Halcyon? To on dowodzi tą flotą?
- Tak, sir. Gdy tylko do nas dołączy...
Slayke wybuchnął śmiechem. Podniósł oczy w niebo, a ramiona nad głowę.
- Dlaczego musiało się to przytrafić właśnie mnie?
- Kapitanie, wiem, że pan i generał Halcyon mieliście ostatnio pewne... hmm... różnice zdań...
- O, doprawdy? Wiesz coś o tym, gołowąsie Jedi? - Slayke zaśmiał się jeszcze głośniej. - Nigdy nie miałem

przyjemności poznać faceta. - Skrzywił się. - Byłem zbyt zajęty wykradaniem mu statku. A więc najlepsze, co może
nam zaoferować sławetna Republika, to smarkacz i stuprocentowy idiota z armią... żołnierzy z probówki.

- To wystarczy - oschle odparł Anakin, starannie, choć z wysiłkiem ukrywając irytację.
- Dobrze, dobrze! - zawołał Slayke, unosząc w górę obie dłonie. -Wracam do moich żołnierzy. Widzicie to małe

wzniesienie? To moje stanowisko dowodzenia. Kiedy generał Halcyon raczy się zjawić, obaj możecie przyjść i
pogadać. To ja do tej pory walczyłem z armią robotów. Chcecie wiedzieć, jak to wyglądało, to przyjdźcie posłuchać.
-Z tymi słowami okręcił się na pięcie i odmaszerował.

- Coś takiego - odezwał się jeden z oficerów będących świadkami tej rozmowy. - Tam, skąd pochodzę, takie

background image

egzemplarze nazywa się ciężkimi przypadkami.

- No cóż - powoli odparł Anakin. - Dużo przeszedł. Słyszeliście, co powiedział? Pozostało mu tylko dwa tysiące

żołnierzy z całej armii, która tu z nim wylądowała. To niesamowicie duży procent strat! Nic dziwnego, że jest
rozgoryczony. - Obejrzał się na swoich oficerów. - Niech cała reszta naszych oddziałów wyląduje, a kiedy generał
Halcyon się tu zjawi, wybierzemy się do pana Zozridora Slayke'a z formalną wizytą.

Lądowanie odbywało się bez przeszkód.
Wyraz twarzy Wielkiego Kanclerza Palpatine'a nie uległ zmianie po obejrzeniu krótkiej transmisji z Praesitlynu.
- Reija Momen jest z Alderaanu, prawda? - zapytał Armanda Isarda, który właśnie delektował się drinkiem w

towarzystwie kanclerza, kiedy dyżurujący porucznik Jenbean z senatorskiego centrum łączności dostarczył im
transmisję.

- Tak mi się zdaje, sir. - Isard również obserwował oświadczenie Reiji Momen, lecz bez wielkiego wrażenia.
- Hm - mruknął Palpatine - Dzielna kobieta.
- Czy nie powinniśmy zwołać nadzwyczajnej sesji senatu, sir? Albo chociaż odpowiedzieć? Wkrótce upłynie

pierwsza godzina ultimatum.

- Żeby sobie to obejrzeli? Nie sądzę, aby to do czegoś doprowadziło. Zakładnicy? Ależ oni ich nie zabiją. To

blef i do tego szantaż. Republika nie pozwoli, nie może sobie pozwolić na takie traktowanie. Poruczniku Jenbean -
zwrócił się kanclerz do dyżurnego oficera, który przyniósł oświadczenie Momen z centrum łączności - pokazywałeś
to komukolwiek?

- Nie, sir. Przełączyłem oświadczenie zaraz po otrzymaniu. Widzieli je tylko dyżurni technicy i nikt więcej.
- To dobrze. - Palpatine zawiesił głos. - Czy znasz Momen osobiście?
- Nie, sir, znam ją tylko z opowiadań. To jedna z najwyżej cenionych i szanowanych osób w naszej profesji.
Rozumiem. Zachowam to dla siebie, dopóki nie zadecyduję, co mam z tym zrobić. Do tej pory musisz traktować

tę wiadomość jako całkowicie poufną, czy to zrozumiałe? Niech pozycja w twoim dzienniku wykazuje jedynie
transmisję z Praesitlynu, nic więcej. Jeśli pojawi się jeszcze jedna taka wiadomość, chcę, żebyś dostarczył ją
bezpośrednio do mnie. Poinformuj swoją zmianę, że jeśli przyjdzie cokolwiek z centrum łączności na Praesitlynie,
mają zrobić to samo. Po wyjściu Jenbeana Isard spojrzał na Palpatine'a.

- Rzeczywiście ma pan zamiar zachować to dla siebie? - zapytał.
- Armandzie, tam, gdzie rządzą emocje, mądry człowiek zawsze chroni swoje stawki. Czy widziałeś wyraz

twarzy porucznika, kiedy oglądaliśmy transmisję? Jestem pewien, że ten człowiek oglądał ją kilka razy, zanim
przekazał ją mnie. Ta kobieta, Reija Momen, to symbol. Wygląda jak ideał matki. Tylko ciężkie, niereformowalne
przypadki jak my mogą się oprzeć takiemu apelowi do naszych najniższych instynktów. A co z Tonithem? Czy on
mówi poważnie, że zabije techników?

- Tak, Wielki Kanclerzu. Jest do tego zdolny, zwłaszcza jeśli stracą dla niego swoją wartość. Może też zostawić

ich przy życiu. Zależy od tego, jak sobie wyliczył szanse na własne przeżycie. To zimny, beznamiętny człowiek,
zresztą czego można oczekiwać od bankiera? Żywa maszynka do liczenia, tu zysk, tam strata, zbilansować konto i
tak dalej. Co pan zrobi w tej sytuacji? - Wskazał głową na rejestrator.

- Na razie nic. Nasz młody przyjaciel łącznościowiec zrobi to za nas. - Palpatine uśmiechnął się enigmatycznie.
- Mogę spytać, skąd pan to wie?
Palpatine leciutko skłonił głowę.

- Zaufaj mi. Wiem. Wystarczyło spojrzeć na twarz tego młodego człowieka. Czy mogę dopełnić twoją szklankę?

Porucznik Jenbean był wściekły, a jego gniew rósł w miarę, jak oddalał się od gabinetu Palpatine'a. Siedzieli

tam, gapiąc się na transmisję i nawet nie mrugnęli okiem. Jak ci politycy mogą tak sobie lekceważyć tę dramatyczną
sytuację? Czy pojedyncze osoby już się w ogóle nie liczą w Republice? Czy Republika nie jest gwarantem wolności
i życia każdego ze swoich obywateli? Z pewnością nikt nie oczekuje, że Palpatine odwoła posiłki, ale czy nie
powinien się podzielić tą informacją z dowódcami? Zażądać planu uwolnienia zakładników?

Po odebraniu transmisji cała zmiana oglądała ją wielokrotnie. Żaden z łącznościowców nie wiedział zbyt

dokładnie, co dzieje się na Praesitlynie, poza tym, że separatyści przejęli planetę, a senat wysłał oddziały
pomocnicze, żeby ją uwolnić, Wszyscy jednak znali Reiję Momen. Znali i cenili. I oto - porucznik pokręcił głową i
zacisnął pięści - była teraz więźniem jakiegoś łajdaka, zmuszona do odczytania tego oświadczenia.

Jenbean nie był całkowicie pewien, co kanclerz Palpatine - lub ktokolwiek inny - mógłby zrobić dla Momen w

tej sytuacji, ale czuł wściekłość, że kanclerz zupełnie nic nie zaproponował. Za kilka minut jeden z techników na
Praesitlynie zostanie zamordowany, może nawet to się już stało. Zadrżał na myśl o dalszych transmisjach,
ukazujących ludzi, których znał, a raczej ich zwłoki w Centrum Łączności Intergalaktycznej na Praesitlynie.

background image

Przed dokonaniem w transmisjach zmian, jakich zażądał od niego Palpatine, Jenbean, kładąc na szalę całą swoją

przyszłość, zrobił to, co uznał za stosowne - przekazał transmisję Momen do kogoś, kto mógłby zrobić coś, aby ją
uratować.

Anakin uśmiechnął się, kiedy Halcyon wszedł do stanowiska dowodzenia. Przyjaźnie uścisnęli sobie dłonie.
- Doskonale sobie poradziłeś z lądowaniem i rozstawieniem wojska - pochwalił go Halcyon. - Co się dzieje? -

Skinieniem głowy wskazał płaskowyż.

Anakin pokrótce wyjaśnił mu sytuację taktyczną.
- Nasze lądowanie odbyło się bez przeszkód. Wróg wycofuje się na płaskowyż, ale nie mieliśmy możliwości

skorzystać z tego ruchu, bo jeszcze nie byliśmy przygotowani, kiedy zaczęli przenosiny. Zajmują teraz wyżej
położone tereny. Jestem pewien, że się tam ufortyfikowali, wykorzystując centrum łączności i jego pracowników
jako zakładników, abyśmy nie mogli przeprowadzić frontalnego ataku. Trudno będzie ich stamtąd wyrzucić.

Halcyon skinął głową.
- Dlatego musimy być elastyczni. Mam parę pomysłów. Poznałeś już Slayke'a?
Anakin uśmiechnął się.
- Tak. Chce, żebyśmy złożyli mu wizytę w jego centrum dowodzenia, kiedy tylko będziesz gotów.
- Wiesz, nigdy go nie poznałem osobiście. Był zbyt zajęty wykradaniem mi statku, kiedy nasze drogi się

spotkały. - Halcyon uśmiechnął się szeroko, rozpiął płaszcz, usiadł na najbliższym krześle i przeciągnął dłonią po
włosach. - Jestem zmęczony, a bitwa jeszcze się nawet nie zaczęła.

Anakin spoważniał:
- Jak mocno uszkodzony był „Ranger"?
Halcyon wzruszył ramionami.
- Musieliśmy go zniszczyć. Straciliśmy wielu członków załogi. Było niewesoło.
- Kapitan Slayke też miał kiepsko - powiedział Anakin. - Walczyli bardzo odważnie, ale jego armia uległa

niemal całkowitemu zniszczeniu.

- Niedobrze, niedobrze - mruknął Halcyon, kręcąc głową. Milczał przez dłuższą chwilę, wreszcie odetchnął

głęboko i wstał.

- Może złożymy Wielkiemu Człowiekowi wizytę w jego siedzibie i uruchomimy tę jego armię?

background image

R O Z D Z I A Ł 19


Potężna armada posuwała się wytyczonym kursem poprzez zimne, mroczne głębiny przestrzeni. Na pokładzie

każdego statku systemy pulsowały energią, a komputery, obsługiwane bezbłędnie przez armię doskonale
funkcjonujących robotów, pilnowały trasy. Systemy uzbrojenia, które mogły zniszczyć całą flotę, były gotowe do
użytku.

Były to martwe maszyny, niemal równie zimne, jak próżnia otaczająca ich powłoki; zachowywały zaledwie tyle

ciepła, aby metalowe i plastykowe części nie pokruszyły się, a smary nie zamarzły. Nie miały imion, jedynie
numery i literowe oznaczenia. Nigdzie, z wyjątkiem statku flagowego - potężnej, samodzielnie funkcjonującej
maszyny do zabijania - nie było słychać głosu ani jednej żywej istoty. Żadnego śmiechu, przekleństw, skarg,
żadnego życia, tylko stłumiony szept maszyn. A na statku flagowym istoty o ponurych twarzach wykonywały swoje
obowiązki ze spokojem zrodzonym z wpojonej dyscypliny wojskowej równie surowej, jak technologia, która
kontrolowała piechotę złożoną z robotów w transportowcach, lecących tuż za krążownikami. W transportowcach
także panowała zupełna cisza - i nic dziwnego, skoro przedziały zatłoczone były setkami tysięcy robotów bojowych,
nieruchomo poskładanych na stojakach, czekających na sygnał, który zmieni je w beznamiętne, skuteczne maszyny
do zabijania.

Gdyby na pokładzie tych transportowców znalazły się jakieś żywe istoty i przespacerowały się po magazynach,

gdzie roboty czekały na wezwanie do boju, czułyby się jak w ogromnej krypcie, pełnej kości jakiegoś potwornego
gatunku, cierpliwie spoczywających grobie w oczekiwaniu na zmartwychwstanie. Potężne nawy były ciche, jeśli nie
liczyć stałego pulsowania napędu statków, przekazującego wibracje przez płyty pokładu. Roboty były ustawione w
doskonale równych szeregach, choć od czasu do czasu lekka zmiana kursu lub przyspieszenia statku powodowały
delikatne kołysanie w zawieszeniach i ciche klikanie metalu o metal. Gdyby zaś gość zbyt długo i zbyt uważnie
przyglądał się tym podobnym do szkieletów cudom techniki, mechanicznie niezwyciężonych, i gdyby jego uwagę
ściągnęły czarne oczodoły układów optycznych, zadrżałby, widząc w nich odbitą wizję własnej śmiertelności i
uciekłby czym prędzej do świata ciepła, przyjaźni i nadziei, które odróżniają żywych od stworzonych przez nich
maszyn. Ta flota stanowiła z dawna oczekiwane posiłki separatystów, zbrojną pięść, wyciągniętą, aby zmiażdżyć
świat znany jako Praesitlyn.

- Witam w mojej skromnej i ostatniej twierdzy - zagrzmiał Slayke na powitanie, zrywając się na nogi. Jego

oficerowie stali wokół w milczeniu, spoglądając na obu Jedi i ich trzech towarzyszy. Slayke zmrużył oczy, widząc
to towarzystwo, ale powiedział tylko:

- Pozwólcie, że przedstawię moich ludzi.
Przedstawił po kolei każdego z oficerów.
- Sir, przyjmuję, że jesteś... - Slayke zawahał się na króciutką chwilę, lecz ta chwila była znacząca dla Nejaa

Halcyona. - ...nieocenionym generałem Halcyonem?

Wyciągnął rękę. Wyprostowany, z szerokimi barami i masywną piersią, z czupryną ogniście rudych włosów,

Slayke był imponującą postacią.

- We własnej osobie, kapitanie - odparł Halcyon. Uścisnęli sobie dłonie. W chwili, kiedy ich ręce zetknęły się,

spojrzeli sobie w oczy, jak dwaj rywale, oceniający przeciwnika. Anakin próbował zachować neutralny wyraz
twarzy; zrozumiał jednak, że był bardzo młodym partnerem w tym triumwiracie, który chciał zaproponować
Halcyon. Instynktownie wyczuwał, że jego milczenie jest najlepszym wkładem, jaki może wnieść do tej sytuacji.

- Masz coś, co mógłbym tym razem ukraść? - zapytał Slayke z zaczepną, ale niezbyt wesołą miną.
Halcyon udał, że nie słyszy pytania.
- To mój zastępca, komandor Skywalker.
- Znamy się już. - Slayke skłonił się lekko. - A ci dwaj krzepcy chłopcy? - zapytał, wskazując na strażników,

których Halcyon przyprowadził ze sobą.

- Kapral Raders i szeregowy Vice, moi doradcy w sprawach wojskowych - wyjaśnił Halcyon.
Slayke skinął głową.
- Mądry to dowódca, który słucha głosów z szeregów. Zaczyna mi się podobać twój styl.
Dwaj strażnicy nieśmiało stanęli wśród oficerów Slayke'a.
- O, widzę, że jego też przywlokłeś. - Slayke zachichotał, wskazując głową na Gruda, który usiłował pozostać

niezauważony z tyłu grupy.

- Grudo chodzi wszędzie tam, gdzie ja... i tak będzie przez cały czas - natychmiast odparł Anakin.
- No, no, ten zielony kiełek najwyraźniej ma własne zdanie na każdy temat - zadrwił Slayke. - Lubię żołnierzy,

którzy mają własne zdanie... znacznie trudniej ich ukraść, niż na przykład czyjś statek. - Zaśmiał się gromko.

background image

I znów Halcyon pominął drwinę milczeniem.
- Czy możemy porozmawiać na osobności? - Wskazał ruchem głowy otaczających ich oficerów.
- Nie. Cokolwiek mamy do powiedzenia, oni mogą słyszeć wszystko. Nie ukrywam istotnych informacji przed

moimi żołnierzami. -Slayke gestem pokazał stojącemu obok sierżantowi, aby uprzątnął stół. - Wybaczcie ten
bałagan, ale przenieśliśmy się tutaj, eee... dość pospiesznie. Moi sprzątacze nie mieli czasu wszystkiego posprzątać
jak należy. - Zaśmiał się. - Krajobraz po bitwie - dodał, wskazując otaczający ich nieporządek. - Obawiam się, że
określenie to dotyczy również moich ludzi i mnie. Ale wy i wasza armia jeszcze się nie wykrwawiliście, za to
dzielnie stajecie dęba, rwiecie się do boju! Siadajcie, a ja wam opowiem to i owo o walce, którą tu stoczyliśmy.

Halcyon i Anakin zajęli miejsca przy stole.
- Przykro mi, że nie mam żadnego poczęstunku dla moich znamienitych gości - rzekł Slayke - ale skończyło nam

się piwo i ciasteczka. A teraz... - Zatarł wielkie dłonie. - Wymyśliłem kilka manewrów, które moim zdaniem można
wykorzystać, aby z powodzeniem zaatakować stanowiska wroga na płaskowyżu, zwłaszcza wobec pojawienia się w
porę waszych wojsk. Spójrzcie na schemat terenu na tym ekranie. Chciałbym zaproponować coś takiego...

- Wybacz, kapitanie - przerwał mu Halcyon. - Z wielką niecierpliwością oczekuję na poznanie pańskich planów

bitewnych, ale najpierw musimy sobie wyjaśnić parę spraw.

Slayke udał zaskoczonego.
- Słucham cię, Nejaa... nie masz nic przeciwko temu, żebym mówił ci po imieniu? - zapytał głosem ociekającym

sarkazmem. Na stanowisku dowodzenia, choć zatłoczonym, zapanowała nagle kompletna cisza. Milczenie zakłócały
jedynie przedzierające się przez szum głosy dowódców Slayke'a, składających raporty: normalne dźwięki dla
wojskowych centrów dowodzenia.

- Możesz mnie nazywać jak chcesz, dopóki znaczyć to będzie „sir". Zostałem przysłany przez senat, aby przejąć

dowodzenie nad tą operacją, i zamierzam to uczynić. Resztę twoich wojsk oddasz pod moją komendę. Cenię sobie
twoją opinię i z przyjemnością wysłucham twoich rad, ale to ja będę podejmował ostateczne decyzje na temat
wszelkich planów wykorzystania tej armii, czy to jasne?

Anakin zrozumiał, że Halcyon podszedł do Slayke'a od niewłaściwej strony, ale nic nie powiedział. Tu chodziło

o coś więcej, niż tylko o to, kto czyje rozkazy będzie wykonywał.

Slayke odchylił się w krześle i wydął policzki.
- No, to ci dopiero przemowa! Zwłaszcza jak na faceta - rzekł, nachylając się do przodu i patrząc poprzez stół -

który nawet nie potrafi dopilnować własnych kieszeni, żeby go nie okradli.

Halcyon nie zamierzał dać się wciągnąć w dyskusję na ten temat.
- Kapitanie, mam upoważnienie senatu...
- Powiedz, żeby mnie pocałowali tam, gdzie ich mam - warknął Slayke.
- ...mam flotę na orbicie i armię świeżych, wypoczętych żołnierzy.
- Pieprzone klony bez twarzy. - Slayke splunął. - Rozejrzyj się wokół siebie! To jest armia... to są żołnierze,

zahartowani w bitwach weterani, którzy wytrzymali najgorsze, co przewidział dla nich nieprzyjaciel i wciąż mają w
sobie wolę walki! Myślisz, że twoje klony mogą im dorównać duchem? Ha! - Założył race za głowę. W szeregach
oficerów sztabu Slayke'a rozległ się szmer aprobaty. - A, i mogę jeszcze dodać, że wcale wam się tu nie spieszyło.

- Kapitanie. - Anakin nachylił się do niego, aby móc mówić ciszej. - Nie przeżyłby pan końcowego ataku.

Powiedziałbym, że to pan jest naszym dłużnikiem, a nie na odwrót.

- Ooo, odezwało się przedszkole! - ryknął Slayke. Kilka osób z jego otoczenia parsknęło śmiechem. - Generale

Halcyon, chciałby pan dostać z powrotem swojego „Ploorioda Bodkina"? Zamienię go na pański statek flagowy.
Chyba potrzebuję statku, który pasowałby do człowieka o takich umiejętnościach jak moje, nie sądzisz? - Znów
ryknął śmiechem i walnął potężną pięścią w lekki stół.

- Mój statek flagowy zamienił się w kupę złomu, a większość załogi zginęła, kiedy przerwaliśmy kordon i

uruchomiliśmy na nowo łączność, kapitanie - odparł Halcyon suchym, bezbarwnym głosem.

- Tak? A w czasie, kiedy wy się tutaj wlekliście, my walczyliśmy, tracąc tysiące dobrych żołnierzy. Myślisz, że

kogokolwiek z nas obchodzi, co stało się z załogą twojego statku? - Twarz Slayke'a poczerwieniała z gniewu. -
Wasza Moc też nam nie przyszła na ratunek. Pewnie wezwałeś ją, żeby się wykaraskać z tej opresji? - zadrwił.

- Tak, i to też. - Jednym płynnym gestem, tak szybkim, że nikt go nie zauważył, nawet Anakin, Halcyon wyjął

miecz świetlny i uruchomił go. Widzowie jęknęli na widok jaskrawo świecącej smugi czystej energii.

Oczy Slayke'a zwęziły się, ciało sprężyło, ale nie drgnął, ani nawet nie okazał cienia zaskoczenia.
- Jeszcze jakieś sztuczki? - zapytał normalnym głosem.
Halcyon wyłączył miecz świetlny i przypiął go znów do pasa.
- Lubię te zabawki - rzekł, czule poklepując broń. - Przydają się, kiedy przeciwnik ma przewagę sto do jednego.

Mówiłeś coś? - Uśmiechnął się niewinnie.

Slayke zaśmiał się.

background image

- Muszę przyznać, że zaczyna mi się podobać twój styl.
W tym momencie Anakin stracił cierpliwość. Dość tego gadania, uznał.
- Nie mamy wiele czasu, aby się zorganizować - przerwał. - Zajmijmy się omówieniem naszej strategii. To, co

się stało na Bpfassh, to przeszłość. Teraz jest teraz. Zostawmy tamto na później i zajmijmy się tym, co mamy do
załatwienia. - Urwał, pozwalając, aby ujrzeli płonącą w jego oczach mroczną furię. Zarówno Halcyon, jak i Slayke
spojrzeli na niego ze zdumieniem.

- No, no... - Slayke odchylił się do tyłu i przez moment przyglądał się Anakinowi. - Tak jest, sir! - Zasalutował

niedbale.

Halcyon odchrząknął.
- On ma rację, Slayke - rzekł. - Musimy współpracować... - W tym momencie odezwał się jego osobisty

komunikator. - To chyba coś ważnego, przepraszam na chwilę.

Był to oficer łączności floty.
- Sir, właśnie otrzymałem... eee... wyjątkowo interesującą transmisję z senackiego centrum łączności na

Coruscant. Sądzę, że powinien pan to czym prędzej zobaczyć, sir.

W pomieszczeniu zapanowała kompletna cisza. Slayke uniósł brew.
- Możesz mi powiedzieć, o co chodzi? - zapytał Halcyon. – Jestem w tej chwili na konferencji w centrum

dowodzenia Slayke'a.

Łącznościowiec zawiesił głos.
- Generale, myślę, że powinien pan to zobaczyć, wtedy pan zrozumie, o co mi chodzi. Czy w obecnym miejscu

pobytu ma pan gdzieś w pobliżu odbiornik HoloNetu?

Halcyon podniósł wzrok na Slayke'a, który przytaknął i wskazał na oddzielony kąt pomieszczenia.
- Tak, mam - rzucił Halcyon do komunikatora i spojrzał na Slayke'a. - Jakie masz kody?
Slayke wyciągnął rękę po komunikator Halcyona. Jedi zawahał się ułamek sekundy, ale podał mu urządzenie.

Slayke powiedział coś cicho do nadajnika, po czym rzucił: - Lepiej chodźmy to zobaczyć.

Dotarli do odbiornika HoloNetu akurat na czas, aby zobaczyć wypełniający ekran obraz Reiji Momen.
Ostatnie słowo: „Atakować!" rozbrzmiało echem w całkowitej ciszy. Slayke zaklął pod nosem, po czym

rozkazał:

- Puśćcie to jeszcze raz!
- Dzielna kobieta - rzekł Halcyon z podziwem. - Żąda, abyśmy atakowali, choć oznacza to śmierć jej i jej ludzi.

To prawie jak ściąganie na własne pozycje ostrzału laserowego, byle tylko nie ustąpić.

- To nie żarty - zgodził się Slayke. - Więc to ją mamy ocalić.
Anakin nie mógł wykrztusić słowa. W tej kobiecie... było coś jeszcze.
Halcyon spojrzał na swojego zastępcę.
- Anakin?
Chłopak stał z zaciśniętymi pięściami, mięśnie żuchwy drgały mu konwulsyjnie. Monitor był teraz pusty, ale on

wciąż spoglądał na niego wściekle, jakby nadal widział tam obraz Momen.

- Anakinie! - zawołał Halcyon.
Ktoś za ich plecami klął cicho, ale paskudnie. Ktoś inny coś szepnął i przekleństwa ucichły.
- Anakinie! - powtórzył Halcyon, położył dłoń na ramieniu chłopca i potrząsnął nim mocno.
- Co? - Anakin zamrugał, jakby wracając z bardzo daleka.
- Anakinie, to już koniec.
- T-tak. Tylko że... - Młody Jedi potrząsnął głową i odetchnął głęboko. - Ta kobieta przypomina mi... sam nie

wiem...

Slayke wstał.
- Słuchajcie wszyscy - rzekł tak głośno, że kilku oficerów aż podskoczyło. - Gdyby nasi towarzysze, którzy

zginęli, walcząc z separatystami, zobaczyli, czego ta kobieta dokonała, wiedzieliby... - Głos mu się załamał. -
Wiedzieliby, że ich życie nie zostało poświęcone na próżno. - Urwał i odetchnął głęboko. - Jeśli kiedykolwiek
potrzebowaliśmy powodu, aby pójść dalej, oto go mamy!

Podszedł do Halcyona i podał mu dłoń, potem serdecznie uścisnął również prawicę Anakina.- Wszystko, co

zostało z mojej armii, łącznie ze mną, jest całkowicie do waszej dyspozycji. Jakie są rozkazy?

background image

R O Z D Z I A Ł 20


Jedną z najgorszych rzeczy dla żołnierzy w czasie wojny, jeśli nie liczyć możliwości utraty życia, jest brak snu.

Na wojnie dowódca, który zwleka z podjęciem decyzji, zazwyczaj nie dożywa jutra. Wszelkie ruchy i operacje
wojskowe najczęściej następują nocą - i trwają całą noc, a ten, kto może zasnąć w przeddzień ataku, jest albo
weteranem, albo tak się zmęczył, że po prostu już go nic nie obchodzi. Oczywiście, nieustanne wydzielanie się
adrenaliny w organizmie żołnierza pozwoli mu zachować aktywność, ale wcześniej czy później upomni się o niego
zmęczenie.

Narada strategiczna, która rozpoczęła się w twierdzy Judlie, trwała wiele godzin. Przenieśli się wreszcie do

centrum dowodzenia Halcyona, które okazało się większe i lepiej wyposażone, a w dodatku oferowało poczęstunki,
których wyczerpane zasoby Slayke'a nie mogły zapewnić.

Przygotowanie planu bitwy nie jest łatwym zadaniem. Musi on być zwarty i szczegółowy, a jednocześnie dość

elastyczny, aby można było zareagować odpowiednio na błyskawiczne zmiany, jakie zdarzają się na polu bitwy.
Oficer operacyjny Halcyona, pod okiem Anakina, miał stworzyć taki plan. Każdy specjalista sztabowy dostał do
opracowania jego fragment: dowódca kadr, dowódca operacyjny, dowódca oddziału medycznego, wywiadu,
uzbrojenia, dowódcy artylerii, piechoty, oddziałów pancernych oraz napowietrznych - a na koniec, co nie oznaczało,
że był najmniej ważny, nie kto inny, jak stary Mess Boulanger. Każda część planu miała zostać włączona do całości.
Brakowało jednak czasu i trudno było się dogadać co do właściwego kierunku działań. Po wielu godzinach zostały
już tylko dwie koncepcje.

- Atak frontalny nie wchodzi w rachubę - ryczał Slayke. - Powinniście wiedzieć, że atakująca armia ponosi straty

w wysokości co najmniej trzy do jednego w stosunku do ufortyfikowanych stanowisk bojowych. Wróg właśnie na to
liczy, że zdoła nas wyciąć w pień!

- Wiem, wiem - odparł Halcyon. - Dlatego zaatakujemy na środku, aby silne oddziały mogły go oskrzydlić z

jednej flanki. Trzeba opanować środek linii, mocno przytrzymać, zasugerować, że to nasza główna oś ataku, po
czym uderzyć ze skrzydła i zajść go od tyłu.

- A może jeszcze inaczej? - podsunął Anakin. - Mamy transportowce. Możemy wylądować z oddziałami na

tyłach i zaatakować, podczas gdy główna część armii ruszy na środek linii.

Slayke uniósł brew.
- Co o tym sądzisz? - zapytał Halcyona.
- Nie wiem - ostrożnie odparł mistrz Jedi. - Jakie oni mają możliwości obrony przeciwlotniczej?
- Dokonaliśmy oceny - odparł oficer wywiadu. - Wysłaliśmy zdalnie pilotowane statki ponad linie wroga jakąś

godzinę temu, spodziewając się takiego właśnie pytania. Było ich kilka i żaden nie wrócił, ale przesłały nam dość
informacji, abyśmy mogli stwierdzić, że obrona przeciwlotnicza Tonitha jest bardzo intensywna. Zauważyliśmy
poczwórne działa laserowe, jak również działa jonowe. Musieli je niedawno wyładować ze swoich statków i
zainstalować. Szacujemy, że stracimy co najmniej trzydzieści pięć procent siły, uderzając, sir... a jeszcze więcej,
wycofując się.

- Nic z tego - zdecydował Slayke. - Przykro mi, Anakinie, ale oskrzydlenie z powietrza odpada. Myślę, że

jedyną sensowną taktyką jest zajście ich od jednego ze skrzydeł. - A więc dowódca przychylił się do opinii
Halcyona.

- Nie zapominajcie, że Tonith musi wzmocnić swoje oddziały tylko na krótkim odcinku, podczas gdy my z

żołnierzami i zapasami mamy do przebycia o wiele dłuższą drogę, zwłaszcza jeśli uda nam się zajść go z flanki -
zauważył Anakin.

Slayke z aprobatą skinął głową.
- Ten młody Jedi staje się strategiem. Halcyon uśmiechnął się.
- Anakin to człowiek o wielu zaskakujących talentach. Slayke zaśmiał się głośno.
- Anakinie, masz przyszłość w tym fachu, słowo daję.
- A zatem robimy tak: jednocześnie atakujemy środek linii wroga i oskrzydlamy jedną flankę - podsumował

Halcyon. - Ale najpierw musimy się dowiedzieć, jak silne są pozycje separatystów.

- Mam odpowiedniego człowieka! - zapewnił Slayke. - Ominie, wystąp! Sierżant L'Loxx jest jednym ż

najlepszych moich zwiadowców. Wysonduje szeregi Tonitha i znajdzie wszystkie słabe punkty, jakie istnieją.

Sierżant podszedł bliżej i stanął na baczność. Halcyon wstał i uścisnął mu dłoń.
- Już prawie północ, sierżancie L'Loxx. Czy możecie zakończyć rozpoznanie pozycji wroga przed świtem?
- Nie dam rady sprawdzić całej linii w ciągu jednej nocy, sir- rzekł sierżant. - Ale dokonam rozpoznania tam,

gdzie będzie to najbardziej potrzebne i wrócę tutaj przed świtem. Mogę być gotów za piętnaście minut.

background image

- Musimy więc wysłać trzy grupy zwiadowców: lewą, centralną i prawą. Ale moim zdaniem powinniśmy użyć

klonów.

- Pan wybaczy, sir, ale ja jestem najlepszy do tego zadania, tyle tylko, że nie dam rady sprawdzić sam całej linii.

Proszę przydzielić mi ten sektor, który pan uważa za stosowne, a ja zdobędę wszelkie niezbędne informacje.

- Doskonale, sierżancie, proszę wziąć prawą flankę. - Na stronie Halcyon szepnął do Anakina: - Wybierz

komandosów do części środkowej i do lewego skrzydła. - Znów zwrócił się do L'Loxxa: - Waszym punktem
wyjściowym będzie dawny fort Izable, tam też wrócicie przez nasze linie. Ilu potrzebujecie żołnierzy?

- Wystarczę ja, sir.
- Tylko wy? - Halcyon spojrzał na Slayke'a, który wzruszył ramionami. - Sierżancie, a co będzie, jeśli coś się

stanie? Jak dostarczycie raport?

- Nic mi się nie stanie.
- Chciałbym pójść z nim - oznajmił nagle Grudo, podchodząc do krzesła Anakina.
- To śmieszne! - parsknął Slayke.
- Rodianie są dobrzy na patrolach, sir - wtrącił sierżant L'Loxx. -Potrafią wejść wszędzie, gdzie ich nie chcą... i

wyjść w jednym kawałku.

Anakin skinął głową.
- W porządku. Możesz zabrać Gruda.
- My też chcemy pójść - odezwał się ktoś. Był to jeden ze strażników z „Neeliana", kapral Ram Raders.
Halcyon zerwał się z miejsca.
- Co jest? Wysyłam jednego człowieka na zwiad, a tu mi się melduje pół armii? Możemy równie dobrze już

teraz zmontować atak, nie wiedząc kompletnie, co tam jest. Nic z tego, i to jest ostateczna decyzja. - Usiadł.

- Proszę, sir - nalegał Raders. - Jesteśmy w tym dobrzy. Poza tym na razie tylko się tu niepotrzebnie kręcimy.

Możemy bardzo pomóc sierżantowi.

- Wezmę ich - powiedział L'Loxx. - Jeśli mi się nie spodobają, zostawię ich w Izable. Ale to już wystarczy.

Czterech aż za dużo.

- Niech będzie - zgodził się Halcyon. - Anakinie, skoordynuj to wszystko z klonami komandosami. Spotykamy

się wszyscy za piętnaście minut na odprawie.

Anakin zwrócił się do oficera operacyjnego.
- Możecie już zacząć pisać rozkazy? Chciałbym przez chwilę porozmawiać z Grudem na osobności. - Przeprosił

wszystkich i wyszedł na zewnątrz z Rodianinem. Usiedli w ciemności na skrzynkach z towarami. - Nie chcę, żebyś
z nimi szedł, Grudo, ale jeśli jesteś zdecydowany, nie będę cię zatrzymywał.

- Nic mi nie będzie - zapewnił Rodianin.
Anakin milczał przez chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Jesteś żonaty? - zapytał wreszcie. Grudo zahuczał wesołym śmiechem.
- Byłem, i to nieraz.
- Kochałeś swoje żony?
Anakin wyczuł, że Grudo w ciemności wzruszył ramionami.
- Byłem dla nich dobry, a one dla mnie. Ale żołnierz, tak samo jak Jedi, musi stawiać na pierwszym miejscu

obowiązek i nauczyć się żyć bez rzeczy, do których tęsknią inni mężczyźni. Dlaczego pytasz?

- Z ciekawości.
- Nie martw się, nic mi nie będzie. - Grudo położył dłoń na ramieniu Anakina i obaj zamilkli.
- Znasz tę kobietę, którą oglądaliśmy na hologramie? - zapytał wreszcie Rodianin, zmieniając temat. - Patrząc na

ciebie, pomyślałem, że ją znasz.

- N-nie... - odparł Anakin. - Przypominała tylko moją matkę, która została zabita.
- To musiało być przykre - cicho odrzekł Grudo. - Ale wiesz, obserwowałem cię i mogę powiedzieć tylko tyle:

twoja matka mogłaby teraz być z ciebie dumna. Nigdy nie widziałem człowieka tak uzdolnionego w tylu
dziedzinach. Jesteś we wszystkim szybki: w nauce, w decyzjach, w działaniu. Będziesz wielkim dowódcą, jestem
dumny, że mogłem ci pomóc. - Wstał. - Muszę już iść. Sierżant czeka, a świt przychodzi wcześnie.

- Życzę ci szczęścia, przyjacielu.
- Jasne. Każdy żołnierz potrzebuje szczęścia, ale pamiętaj, w walce liczą się umiejętności. Ale skoro życzysz mi

szczęścia, ja te życzenia przyjmuję z wielkim podziękowaniem. - Grudo ujął dłoń Anakina i przytrzymał przez
chwilę w swojej, po czym odwrócił się i zniknął w ciemności. Anakin był zdumiony, jak cicho Rodianin potrafi się
poruszać. Postał jeszcze chwilę, a potem wrócił do centrum dowodzenia.

- Nie będą tacy głupi, żeby zaatakować nas pośrodku naszych pozycji - tłumaczył Pors Tonith zebranymi

dowódcami. - Wyślą oczywiście jedną grupę na środek, ale to będzie zmyłka. Główny atak nastąpi na jednym ze
skrzydeł. Dlatego potrzebuję silnej rezerwy tutaj. -Wskazał miejsce w pobliżu centrum łączności. - W ciągu kilku

background image

sekund ma być gotowa do wsparcia każdej naszej flanki. Przez całą dzisiejszą noc możemy się spodziewać
sondowania ostrzałem i ataku nad ranem. Chcę, żebyście wszyscy czuwali przez całą noc, sprawdzając pozycje,
rejestrując broń, kontrolując pole rażenia. Roboty nie potrzebują snu, wy owszem, ale dzisiaj nikt w tej armii nie
będzie spał.

- Te wzgórza po lewej, sir, wznoszą się nad możliwymi drogami do naszego skrzydła, ale mamy tam niewiele

wojska. Proponuję natychmiast wzmocnić obronę.

- Musimy czekać, dopóki atak się nie rozwinie - zastrzegł Tonith. - Z ruchomą rezerwą możemy udzielić

wsparcia wszędzie, gdzie się to okaże konieczne. Każdy z was otrzymał rozkazy. Musimy utrzymać tę pozycję do
momentu przybycia naszych posiłków. Jestem pewien, że to wkrótce nastąpi.

Kiedy dowódcy opuścili stanowisko dowodzenia, Tonith uśmiechnął się na widok B'wufa, drzemiącego

niespokojnie pod strażą.

- Obudźcie go - polecił pilnującym go robotom - Powiedziałem, że dziś w tej armii nikt nie śpi, a skoro nikt, to

nikt. Z wyjątkiem mnie, oczywiście. Mózg potrzebuje odpoczynku. - Skinął na jednego z techników. - Obudź mnie,
jeśli coś się zmieni.

Z tymi słowami oddalił się do swojej kwatery na odpoczynek.
Odprawa trwała krótko. Zorganizowano trzy oddziały zwiadowcze: jeden miał się zająć lewą flanką, drugi

częścią centralną, a grupa sierżanta L'Loxxa była przewidziana na prawą flankę. Każdy żołnierz we wszystkich
trzech grupach otrzymał komunikator.

- Żadnego gadania - ostrzegł ich dowódca wywiadu. - Nieprzyjaciel na pewno podsłuchuje. - Wszyscy

spotykacie się przy Izable. Kiedy rozpocznie się ostrzał, ruszać. Kiedy będziecie gotowi wracać, macie przycisnąć
przycisk nadajnika na komunikatorach: jeden długi i jeden krótki sygnał dla grupy pierwszej, dwa długie, dwa
krótkie dla grupy drugiej i trzy długie, trzy krótkie dla grupy trzeciej. Kiedy już wszyscy zgłoszą gotowość do
powrotu, polecimy artylerii, żeby was osłaniała. To będzie wasz sygnał do powrotu.

- Nie cierpię tego - mruknął L'Loxx, spoglądając na komunikator. - Zawsze się psuje w najmniej odpowiednim

momencie.

- W porządku - rzekł szef wywiadu. - Sierżancie L'Loxx, gdy tylko zbierzecie się wszyscy przy Izable, zaskrzecz

mi raz tym komunikatorem, którego tak szczerze nie cierpisz, a ja wyślę artylerię. I nie obawiajcie się, że ktoś
będzie próbował się z wami skontaktować, kiedy będziecie w drodze. Komunikatory są na bezpiecznym kanale
zarezerwowanym dla wywiadu. Są jakieś pytania?

Pytań nie było.
Izable była ruiną. Wszędzie panował odór śmierci. W jednym miejscu ze szczeliny w zawalonym bunkrze

unosiła się cieniutka nitka dymu, znak, że wewnątrz wciąż jeszcze tli się ogień. W podczerwieni widać było
wyraźną, bardzo jasną plamę - co znaczyło, że pożar wciąż musi być silny. Zaczęli się zastanawiać, co tam płonie i
Grudo zadrżał na samą myśl. Wszyscy zwiadowcy zgromadzili się razem, czekając, aż rozpocznie się ostrzał.

Plan przewidywał, że natychmiast po rozpoczęciu ataku rzucą się naprzód i ruszą suchym korytem rzeki na

prawo, w kierunku płaskowyżu, by następnie wspiąć się na szczyt. Na zboczu było wiele ścieżek, które nadawały się
doskonale do tego celu, a w dodatku leżały znacznie bliżej, lecz L'Loxx zdecydował, że przejdą jak najbliżej linii
nieprzyjaciela.

- Będą na nas czekać, mogę się o to założyć - powiedział pozostałej trójce - ale ich uwaga będzie zwrócona na

środek.

Aby ukryć się przed nieprzyjacielskimi obserwatorami, mieli na sobie specjalne ubrania ochronne, które

zaprojektował sam L'Loxx. Nie chroniły one całkowicie przed skanerami w podczerwieni, ale w hałasie,
zamieszaniu i temperaturze artyleryjskiego ostrzału stanowiły wystarczającą ochronę, aby dotrzeć do miejsca, gdzie,
jak liczył L'Loxx, brak czujności nieprzyjaciela uchroni ich przed wpadką.

Kompletnie ciemną noc rozświetlał jedynie blask gwiazd na nieboskłonie.
- Ufff! - Erk usiadł tak gwałtownie, że uderzył głową w skałę. - Odie, chyba mani! Daj mi swój pas ze sprzętem!
Podała mu żądany przedmiot.
- Możesz poświecić? - Przez chwilę grzebał w jednej z kieszonek. - Aha! - zawołał tryumfalnie. - Tak właśnie

myślałem! Odie, oto nasza droga na wolność! - W dłoni trzymał wibroostrze. - Mechanicy przy naprawie
gwiezdnych myśliwców wykorzystują to urządzenie, tylko w innej wersji, do cięcia najtwardszych nawet metali.
Myślę, że możemy go użyć do...

- ...cięcia kamienia - podsunęła Odie.
- Właśnie!
- Jesteś pewien? To nie jest wersja przemysłowa, Erk, to zwykły wibrokozik. Używamy go jako zapasowej broni

w przypadku bezpośredniego starcia. No i - dodała z lekkim uśmiechem - służy nam też do przecinania pakietów z
racjami...

background image

Erk wsunął palce w pierścienie aktywujące.
- Nie przysuwaj się za blisko - ostrzegł. Ścisnął pierścienie i przyłożył ostrze do skały nad głową. Po kilku

sekundach ostrze się rozgrzało i kawałki stopionej skały zaczęły skapywać na podłogę. Pilot szybko wyłączył
urządzenie. Skała żarzyła się czerwonawym blaskiem w miejscu, gdzie scyzorykiem wyżłobił rowek o długości
dwudziestu pięciu centymetrów i głębokości dziesięciu milimetrów. A trwało to zaledwie kilka sekund.

- Przywitaj się ze światem zewnętrznym! - zaproponował Odie.
- Nieźle! Ale ten przyrządzik powoduje wydzielanie się oparów... Jak zamierzasz się przebić, nie dusząc się i nie

podpalając nas?

Erk zamyślił się na chwilkę.
- Będziemy pracowali powolutku, żeby temperatura i opary miały czas zniknąć. Czas jest jedynym dobrem,

którego mamy aż za dużo. Tu jest dobra wentylacja, więc powinniśmy utrzymać zawartość tlenu na poziomie
pozwalającym oddychać. Chodź, pomożesz mi trochę. - Zdjął tunikę pilota. - Uch, nie zdejmowałem tego od
wieków. - Zaśmiał się. Te ubranka są impregnowane, niepalne i nie przenoszą ciepła. Mają je wszyscy piloci
myśliwców. Wykorzystamy tę tunikę jako osłonę przy cięciu. Jak sądzisz, na ile wystarczy zasilania?

- Może na dziesięć godzin? Nie wiem, Erk. Zdołasz wyciąć otwór dość duży, abyśmy przez niego przeszli, w

mniej niż dziesięć godzin?

- No cóż, wkrótce się o tym przekonamy, prawda? Zacznę tutaj, w najwyższym punkcie, gdzie dwie płyty

stykają się ze ścianą. W ten sposób to, co wytnę, nie osłabi całości i nie spowoduje zawalenia się.

- Będziemy to robić na zmianę, Erk.
- Jasne, wiedziałem, że mi się przydasz! - Chwycił ją w ramiona i pocałował.
- Nie podoba mi się za bardzo to bratanie się oficera ze zwykłym żołnierzem, choćby kobietą, poruczniku -

rzekła Odie. Przyciągnęła bliżej jego głowę i oddała pocałunek w same usta.

- Kiedy stąd wyjdziemy, spróbuję cię namówić na nieco poważniejsze bratanie się. No, skałki, uważać,

nadchodzimy!

background image

R O Z D Z I A Ł 21


Szybko, ale z wielką ostrożnością cała czwórka ruszyła suchym korytem rzeki, trzymając się blisko brzegu, aby

możliwie jak najlepiej ukryć się przed obserwatorami z nieprzyjacielskich stanowisk na płaskowyżu. Okazało się, że
to rozsądna taktyka, toteż w krótkim czasie dotarli do miejsca, gdzie dawna rzeka skręcała w przeciwną stronę.

Ryknęła pierwsza salwa artylerii Slayke'a i rozcięła niebo nad ich głowami jaskrawymi rozbłyskami laserów. Po

chwili odpowiedziała bateria przeciwnika, zasypując ogniem pozycje Halcyona. Cały wszechświat zdawał się tonąć
w ognistej zagładzie. Żaden ze zwiadowców nigdy jeszcze nie widział takiego spektaklu - byli w równym stopniu
zachwyceni, co pełni lęku. Sierżant L'Loxx uśmiechnął się w duchu. Dywersja działała.

Jeden po drugim wspięli się na brzeg wąwozu i ruszyli przez równinę, która dzieliła ich od stromych zboczy

płaskowyżu. Wszędzie widać było świadectwa nieprzyjacielskiej okupacji - zniszczony sprzęt, spalone roboty,
głębokie wyrwy po pociskach. Wszystko to dawało im niezbędną osłonę, kiedy prześlizgiwali się przez otwartą
przestrzeń. Każdy element ich sprzętu był starannie i miękko owinięty, żeby nie dzwonił, a L'Loxx zaopatrzył się w
linę, którą powiązał ze sobą wszystkich członków grupy, aby nie pogubili się w mroku. Namalował również
specjalną farbą koła na plecach kombinezonów, aby zwiadowca, patrząc przez noktowizor, mógł widzieć
poprzednika. Każdy z nich był też uzbrojony w pistolet laserowy, ale nic cięższego. Po godzinie przebyli całą
równinę dzielącą ich od płaskowyżu i znaleźli się w miejscu, które L'Loxx uznał za leżące daleko poza prawym
skrzydłem pozycji nieprzyjaciela. Tu mieli zmierzyć się ze stromym klifem, aby wyjść u podnóża wzgórz, które
zamykały pozycje wroga z jednej strony.

L'Loxx znał ten teren, przemierzał go wielokrotnie. Ten skraj szańców nieprzyjaciela ciągnął się pomiędzy

dwoma niewielkimi wzgórzami, które zajmowały większość płaskowyżu. Tuż nad równiną rozmieszczono punkty
wartownicze, ale skoro na same wzgórza można było wspiąć się jedynie od przodu, wśród gęsto rozsianych,
potężnych głazów, L'Loxx miał nadzieję, że wysunięte posterunki straży zostaną uznane za wystarczające
zabezpieczenie i ostrzeżenie przed atakiem. Dał znak, aby wszyscy się zatrzymali. Kiedy pozostała trójka dołączyła
do niego, szepnął każdemu po kolei:

- Tędy wejdziemy na górę. Kiedy dostaniemy się na szczyt, będziemy dokładnie za skrajem prawego skrzydła.

Idę pierwszy. Trzymajcie się blisko mnie.

Salwy stopniowo ucichły. Na polu bitwy zapadła nienaturalna cisza, wszystko na nowo pogrążyło się w

nieprzeniknionej ciemności.

Porucznik Erk H'Arman przerwał pracę. Przez maleńką dziurkę którą zdołał wyciąć w skale, wpadało świeże

powietrze. Mógł przez nią nawet zobaczyć gwiazdy.

- Uda nam się, Odie - wysapał. Usiadł ciężko i odłożył tunikę, która osłaniała jego ramię i dłoń. - Poświeć mi na

ramię, dobrze?

Zwiadowca Odie Subu jęknęła.
- Całą skórę masz w pęcherzach! Na szczęście w pasie jest zestaw do pierwszej pomocy. - Pogrzebała w

kieszonkach i czym prędzej opatrzyła rany Erka.

- Odie, jesteś aniołem. Myślisz, że są jakieś wyższe przyczyny, dla których musimy przez to razem przejść?
- Myślę, że każde zdarzenie ma swoją przyczynę, Erk.
Pilot obejrzał tunikę.
- Całkiem nieźle się trzyma. Tylko że te rozpryski stopionego kamienia są okropnie gorące. Mogłabyś dać mi

coś do picia? Ręce mnie strasznie bolą...

Odkręciła manierkę i podsunęła mu do ust. Przez chwilę pił łapczywie. Kiedy skończył, Odie zaproponowała:
- Pozwól, teraz ja trochę popracuję. Ty odpocznij.
- Dobrze, ale na razie odpocznijmy oboje. Niech to gorące powietrze trochę się schłodzi. Jak tylko poczujesz

gorąco, przerywaj. Ja popełniłem błąd i trzymałem nóż zbyt długo. I dlatego się poparzyłem. Nie dopuść, aby tak się
stało z tobą.

- Typowy mężczyzna, słowo daję. Wy, faceci musicie robić wszystko od razu. Zróbcie miejsce kobietom. -

Leżeli spokojnie przez kilka minut, odpoczywając, po czym Odie narzuciła tunikę i zaczęła ciąć skałę. Pracowała
nieprzerwanie przez dziesięć minut.

- Słyszałaś to? - zapytał nagle Erk. Ryk artylerii docierał do uwięzionej w bunkrze pary nieco stłumiony, lecz i

tak cudownie głośny. Mogli z tego wywnioskować, że rozpoczyna się prawdziwy atak.

background image

- Dostaliśmy wsparcie? - szepnęła Odie. Nagle rozpłakała się i usiadła ciężko obok Erka, który otoczył ją

zdrowym ramieniem. Dzięki pracy dziewczyny otwór był już tak duży, że mogła wysunąć przez niego rękę.

Przez chwilę nasłuchiwali w ciemności.
- To albo wsparcie, albo ostateczny atak - szepnął Erk. - Tak czy tak, wychodzimy stąd.
- Przepraszam, że się rozpłakałam.
Erk przytulił ją do siebie i ukrył twarz w jej włosach, zalatujących pyłem skalnym i potem; lecz dla niego był to

najpiękniejszy zapach, jaki mógł sobie wyobrazić.

- Nie przejmuj się, Odie. W końcu to dziewczyński obyczaj, prawda? - Roześmieli się oboje. - A teraz koniec

mazania się i do roboty - rzekł z udanym gniewem. - Musimy stąd wyjść i wreszcie się wykąpać.

Weszli w stos głazów. Skały zwisały nad nimi groźnie jak pochylone budynki. Było tak cicho, że słyszeli własne

oddechy. Sierżant L'Loxx dał znak, aby się zatrzymali. Gdzieś daleko, na lewo i jakby powyżej, słyszeli słabe,
metaliczne odgłosy. Nikt nie musiał im tłumaczyć, że to krążące wokół roboty bojowe. Ale ile ich jest? I jak
wyglądają umocnienia? Czy mają ciężką broń? Jak najlepiej można będzie je zaatakować? Przez noktowizyjne
gogle L'Loxx widział niewielki przesmyk między kamieniami. Wszedł tam, a za nim Grudo.

Tuż po lewej stronie sierżanta znalazł się robot i zanim L'Loxx zdążył zareagować, Grudo wyrwał zza pasa

wibroostrze i jednym zwinnym ruchem odciął automatowi głowę. Równie szybko, jak wcześniej dobył noża, teraz
chwycił metalowe cielsko i złożył na ziemi. Nikt jednak nie zdążył złapać głowy, zanim wpadła w stertę gruzu. Z
przeciętych przewodów buchnęły iskry.

Znieruchomieli tam, gdzie stali. Dopiero po chwili L'Loxx ostrożnie ruszył przed siebie, przecinając odsłoniętą

przestrzeń. Po drugiej stronie przykucnął i gestem nakazał im, aby zebrali się wokół w ciasnym kręgu.

- Dobra robota, Grudo - pochwalił i lekko szturchnął Rodianina w ramię. - Teraz posłuchajcie: stąd idę już sam.

- Jeden ze strażników zaprotestował. - Bądź cicho. Jestem w tym lepszy niż ktokolwiek z was. Zróbcie tu sobie
stanowisko obronne i czekajcie. - Przycisnął przycisk na swoim chronometrze. - Jest trzecia zero-zero. O szóstej
zacznie świtać. Dajcie mi godzinę. Jeśli nie wrócę, zostawcie mnie i wracajcie.

- Nie ma mowy - szepnął szeregowy Vick. - Przyszliśmy razem i razem wrócimy... albo wcale.
L'Loxx nachylił się ku strażnikowi i szepnął:
- To rozkaz. Jeśli złapią mnie, złapią również i was, jeśli będziecie w pobliżu. Zrobisz, co każę, albo gwarantuję,

że już nigdy nie znajdziesz się na patrolu.

Szeregowy Vick nie był pewien, ale wydawało mu się w ciemności, że sierżant się śmieje.
- Wszyscy umiecie wypełniać rozkazy - dodał L'Loxx. - Więc po prostu to róbcie.
Odpiął linę, która ich łączyła i znikł w mroku. Pozostali trzej zwiadowcy usiedli, żeby zaczekać. Kapral Raders

przysunął usta do ucha Rodianina i wyszeptał:

- Dobra robota, Grudo, Ten robot nawet nie wiedział, co się stało. - Grudo podziękował skinieniem głowy.
Mijały minuty. Grudo czuł się po prostu doskonale: z innymi żołnierzami na niebezpiecznej misji, o kilka

kroków od śmierci lub chwały. Po to właśnie żył. Słuchał, jak strażnicy szepczą między sobą. „Dajcie mi tu
jakiegoś", mówił jeden. „Jasne, niech tylko przyjdą!", odpowiadał drugi. Grudo uśmiechnął się w ciemności.
Żołnierska gadka, brawura, która ma ukryć strach... Tak, to był ten rodzaj dumnej, zaczepnej odwagi, która dawała
żołnierzom pewność siebie i siłę do walki. Uwielbiał to. Życie nigdy nie było więcej warte niż w takich sytuacjach,
gdy od śmierci dzieliła najcieńsza linia. Pomyślał o Anakinie, którego pokochał przez ten okres, kiedy pracowali
razem. Było w młodym Jedi coś, co Grudo zauważył już pierwszego dnia, kiedy spotkali się w tym zapyziałym
barze na Coruscant. Wtedy nie potrafił określić tej cechy, ale teraz rozpoznał: to charyzma i zdolność do pociągania
za sobą innych.

Gdzieś w mroku L'Loxx wspinał się po stromym zboczu najbardziej oddalonego ze wzgórz. Poszło mu

zaskakująco łatwo. Ostrożnie wyjrzał zza skałek na tyły linii obrony nieprzyjaciela. Najwyżej dziesięć metrów od
niego grupka robotów bojowych kuliła się za prowizoryczną osłoną. W noktowizorze widać je było jako maleńkie,
jarzące się kropki - podpisy termiczne ich baterii i obwodów. Nagle dostrzegł cienki, choć jaskrawy promień, który
wytrysnął z jednego robota, po czym znikł, zastąpiony przez szybko gasnący poblask. L'Loxx uśmiechnął się. W
maszynie właśnie nastąpiło zwarcie. Wspaniale! A więc roboty nie były właściwie konserwowane. Dobrze wiedzieć.
Powoli powiódł wzrokiem po linii. Żałował, że nie ma telemetrii, żeby przekazać do dowództwa obraz tego, co w tej
chwili oglądał. Sami jednak zdecydowali, że nie będą wykorzystywać tej opcji. Zbyt wielkie było
prawdopodobieństwo, że transmisja zostanie przechwycona. Kiedy dokładnie przyglądał się temu stanowisku,
poczuł, że serce zaczyna mu walić jak młotem. Znalazł to, czego szukał - słaby punkt. W tym miejscu można bez
trudu przerwać linię. Musi czym prędzej zanieść tę informację do sztabu.

Zsunął się w dół po zboczu, w każdej chwili spodziewając się, że zaleje go fala ognia z miotaczy, ale nic takiego

się nie stało. Po kilku minutach dotarł do kamieni i przycupnął obok swych towarzyszy.

- Możemy wracać, jesteśmy gotowi - szepnął. - Chłopcy, ale mam informacje! - Wyjął komunikator i dał sygnał,

background image

że są gotowi do powrotu. - Zanim doczekamy się na zezwolenie, powiem wam, co widziałem tam na górze. Nie
uwierzycie, ale...

Na otwarty placyk pomiędzy głazami wpadły z brzękiem dwa roboty bojowe. Vick wyrwał z kabury miotacz,

przyklęknął i rozwalił je dwoma strzałami.

- Uciekać! Uciekać! - zawołał L'Loxx.
- Zostanę tu i zatrzymam je - odkrzyknął Vick. Pozostała trójka oddalała się, manewrując pomiędzy głazami.

Gonił ich strumień wiązek laserowych. Vick wybiegł zza kamieni.

- Za dużo ich! - krzyknął, wymijając Gruda. Ten spokojnie wyjął miotacz z kabury, a w drugą rękę wziął

wibronóż. Kiedy roboty zaatakowały go spomiędzy kamieni, jednego zniszczył miotaczem, a drugiemu przeciął
kable szyjne nożem. W ciągu dziesięciu sekund położył sześć maszyn, tworząc niewielką barykadę, po której
kolejne atakujące roboty musiały się wspinać, żeby się do niego dostać. Promienie lasera odbijały się od skał, parząc
go i osmalając. Dwa trafiły go celniej i zachwiał się na nogach, ale nie upadł. Dalej budował barykadę z robotów.
Pół minuty od rozpoczęcia walki nie było już do czego strzelać. Grudo przez moment stał nieruchomo, dysząc.
Wsunął miotacz do kabury. Cisza? Niecałkiem. Daleko w przedzie ze wzgórza spływała kolejna fala robotów.
Najwyższy czas wiać. Odwrócił się i pognał w tym samym kierunku, co jego towarzysze. W tym momencie zaczęła
się kanonada i noc znów zmieniła się w piekło.

Odie wysunęła głowę z otworu, który wycięła W kamieniu.
- Jeszcze kilka minut i chyba dam radę się przecisnąć. - Usiadła obok Erka. - Jak ramię?
- No cóż, zwykły człowiek zapewne krzyczałby i wił się z bólu, ale ja? Do licha, jestem dzielnym pilotem

myśliwca, a nasze szkolenie polega na cierpieniu. - Skrzywił się i nagle spoważniał. - Przepraszam, Odie, ale
obawiam się, że będę potrzebował twojej pomocy, żeby przejść przez ten otwór, kiedy przyjdzie na to czas. Mam
nogi jak z waty.

- Daj mi dziesięć minut i już nas tu nie ma!
Kiedy kamień wokół otworu wystygł dostatecznie, Odie podciągnęła się do góry. Erk popchnął ją od dołu i

dziewczyna znalazła się na zewnątrz.

W tym samym momencie rozpoczęła się kanonada. Odie zsunęła się z powrotem do bunkra.
- Myślisz, że powinniśmy teraz wychodzić?
- A co mi tam! Wszystko lepsze niż kolejne sekundy w tym grobowcu.
- Użyj zdrowego ramienia, żeby się podciągnąć, a ja podsadzę cię od dołu. Ale uważaj, żebyś nie utknął.
Kanonada była tak intensywna, że rozświetlała wnętrze bunkra. Twarz Erka w tym migoczącym świetle

wydawała się blada i ściągnięta.

- Mam nadzieję, że nie rozjedzie nas żaden pełzak - rzekł słabym głosem.
Zdołał podciągnąć się częściowo przez otwór, ale utknął i jęknął boleśnie. Odie chwyciła go za stopy od dołu i z

całej siły popchnęła, aż wydostał się na zewnątrz. Rzuciła mu swoją rusznicę laserową i poszła w jego ślady. Upadli
na kamienie, dysząc ciężko.

- Udało się - wyszeptał pilot. Artyleria nad ich głowami grzmiała i huczała, ale nic nie uderzyło w ziemię, gdzie

leżeli.

- Pojedynkują się - ciągnął Erk. - Najładniejsze widowisko, jakie widziałem.
W ciemności zamajaczyły jakieś postacie. Odie chwyciła miotacz i wystrzeliła.
- Nie strzelać! -wykrzyknął jeden z cieni. - Jesteśmy przyjaciółmi!
Ktoś podbiegł do Odie i jednym ruchem odsunął na bok lufę jej miotacza.
- Niech cię szlag! - krzyknął. - Postrzeliłaś jednego z moich żołnierzy, nikt ci nie powiedział, że będziemy tędy

przechodzić? - Przyjrzał jej się w pulsującym świetle salw, potem przeniósł wzrok na Erka. Oboje przedstawiali
sobą żałosny widok. - Hej, a tak w ogóle to kim wy jesteście?

- Grudo naprawdę paskudnie oberwał - poinformował kapral Raders. - Trafiła go w skroń. Cholera z wami! Co

do... - Urwał nagle, kiedy spojrzał na stojącą bezradnie parę.

- J-ja... my... znaleźliśmy się w pułapce, w bunkrze. Myśleliśmy, że to nieprzyjaciel... mój kolega jest poważnie

ranny... Przykro mi z powodu waszego żołnierza, aleja...

L'Loxx odwrócił się i ukląkł obok Gruda. Czaszka Rodianina ustępowała pod jego delikatnymi palcami, ale

ranny był przytomny. Jedno zdrowe oko błyskało w świetle salw laserowych. Chciał coś powiedzieć, ale wydał z
siebie tylko jęk.

- Zaczekajmy na komandosów - zaproponował Raders. - Pomogą nam zanieść go do stacji medycznej. Tu nic nie

możemy dla niego zrobić...

- Jeśli nie zabierzemy go teraz, nie przeżyje, a po tym, co dziś dla nas zrobił, ani myślę czekać. Wy dwoje - rzekł

L'Loxx wskazując na Odie i Erka - pomożecie nam.

- Sir, mój kolega jest bardzo poparzony... nie da rady nikogo nieść.

background image

- Dobrze, ty go poprowadzisz. My sami się zajmiemy Grudem. I przestań mówić do mnie „sir". Pracuję na

życie... hej! Ależ ja was znam! Jesteście z armii generała Khamara. Razem tu przybyliśmy. Nie pamiętam waszych
imion, ale znalazłem was na pustyni...

- Sierżant L'Loxx - jęknęła Odie.
- Jak się masz? - zapytał Erk z miejsca, gdzie leżał.
- Teraz już pamiętam - ucieszył się L'Loxx. - Wysłali was do Izable, kiedy wróciliśmy. No, niech mnie...
- Sierżancie, może już ruszymy? Porozmawiamy po powrocie do naszych szeregów - podsunął Raders.
W jednej chwili sklecili nosze z sieci, którą Odie znalazła w pasie ze sprzętem, i z dwóch durastalowych prętów,

wyciętych z ruin bunkra. Transportowanie Gruda po trudnym terenie okazało się łatwiejsze, niż sądzili.

Sierżant L'Loxx stanął na baczność i zasalutował Halcyonowi.
- Proszę złożyć raport, sierżancie.
- Nie czekaliśmy na powrót pozostałych grup, sir, ponieważ mam dwóch rannych i muszę ich przetransportować

do punktu medycznego. Prawa flanka Tonitha jest słaba. - Podszedł do trójwymiarowego planu. - Po pierwsze, to
wzgórze na końcu linii jest marnie bronione. Oni pewnie liczą na skały u stóp wzgórza, utrudniające w pewnym
stopniu atak. Po drugie, nie widziałem tam żadnych dział z obsługą. Nie sprowadzili artylerii. A na koniec, mam
podstawy podejrzewać, że brak serwisu może znacznie zmniejszyć siłę bojową robotów. Trocheje przećwiczyliśmy,
teraz stracą zdolność do walki z powodu drobnych awarii.

- Kto został ranny? - zapytał Anakin.
- Obawiam się, że Rodianin, sir.
- Ciężko?
- Bardzo ciężko, sir. Proszę mnie posłuchać... nie dalibyśmy rady wrócić z tą informacją, gdyby nie on. Pozostał

w tyle i walczył dość długo, aby reszta mogła uciec na pewną odległość od linii robotów. I chcę jeszcze dodać, sir -
zwrócił się do Halcyona - że ci dwaj strażnicy to dobrzy żołnierze. Świetnie się sprawili.

- Kim jest drugi ranny żołnierz? - zapytał Slayke.
L'Loxx krótko wyjaśnił sprawę Odie i Erka.
- Pamiętam ich. Ona poszła z porucznikiem do Izable - odparł Slayke.
- To ona postrzeliła Gruda - wyjaśnił L'Loxx Anakinowi. - W mroku i zamieszaniu myśleli, że jesteśmy

wrogami. To jedna z tych sytuacji, których nikt nie mógłby przewidzieć. To się zdarza, sir... postrzelenie przez
własnego towarzysza broni.

- No cóż, dobrze. - Halcyon podjął decyzję. - W tej chwili jest czwarta. Komandorze Skywalker, o szóstej proszę

przypuścić atak z prawej flanki. Poprowadzi cię sierżant L'Loxx. Zabierz dwie brygady ze swojej dywizji. Trzecią
zostaw w rezerwie pod rozkazami kapitana Slayke'a.

- Czy nie powinniśmy zaczekać na powrót komandosów, sir? -zapytał oficer operacyjny Halcyona.
- Ciekaw jestem, czego się dowiedzieli, ale nie ma na to czasu. To... - wskazał na mapę - stanowi punkt

centralny naszego ataku i tu właśnie uderzymy. Ja z moją dywizją zaatakuję środek. Poczekam z tym, aż znajdziesz
się na miejscu, komandorze Skywalker. Wy odczekacie dziesięć minut po naszym wyjściu. Sądzę, że w tym czasie
nieprzyjaciel przeniesie wojska ze skrzydeł na środek, żeby wzmocnić centralną linię. Zmiękczyliśmy ich już
dwiema salwami, a kiedy uderzymy znowu z moją dywizją, z pewnością będzie przekonany, że to główny atak.
Założę się. Możemy po prostu zaczynać. - Zwrócił się do oficera operacyjnego. - Przekaż rozkaz dowódcom.

- Mogę go zobaczyć? - zapytał Anakin oficera medycznego, który wyszedł mu na spotkanie w punkcie

szpitalnym.

- Proszę tędy. - Przygarbione ramiona lekarza i głębokie bruzdy przecinające twarz mówiły o gehennie Synów i

Cór Wolności więcej niż krwawe plamy na fartuchu chirurga.

Grudo leżał na łóżku polowym za zasłonką. Anakin wstrzymał oddech, kiedy zauważył, jak ciężko ranny jest

Rodianin. Postrzelenie przez własnego towarzysza broni... tak nazwał sierżant ten wypadek, pomyślał Anakin.
Zastanawiał się, kto wymyślił takie idiotyczne określenie. Bez wątpienia jakiś oficer sztabu, siedzący w cieple i
bezpieczeństwie kwatery głównej, ktoś, kto kpi z cudzych blizn, ale sam nigdy nie był ranny. Towarzysz broni nie
powinien zadać tak ciężkiej rany, nawet przypadkiem. Anakin stłumił nagły przypływ gniewu, nie na nieszczęsnego
zwiadowcę, który postrzelił Gruda, lecz na pomysł, żeby takie coś nazwać „postrzeleniem przez towarzysza broni".

- Możemy porozmawiać? - zapytał zdezorientowanego lekarza.
- Rodianin mamrotał coś pod nosem - powiedział medyk - nie wiem, czy w swoim języku, czy tylko jęczał.

Dziwne, że z taką raną jest prawie przytomny. Nie znam się zbyt dobrze na rodiańskich mózgach, ale proszę
spojrzeć, tu wszystko widać przez czaszkę.

Anakin przerwał mu te wywody.
- Nie może pan nic zrobić, doktorze? Lekarz pokręcił głową.
- Nie, to zbyt poważna rana.

background image

- Czy on może nas słyszeć?
- Nie sądzę. Jego stan pozostanie bez zmian, czy może nas słyszeć, czy nie. Z takim urazem głowy nie przeżyje

długo. Nie możemy nawet dać mu środka przeciwbólowego, chyba że chce pan, abym skrócił jego cierpienia.

Anakin spojrzał na niego spode łba.
- Jeśli jeszcze raz usłyszę z twoich ust coś takiego o którymkolwiek z moich żołnierzy, to przysięgam... -

warknął. - A teraz bądź tak dobry i zostaw mnie samego z moim przyjacielem.

Doktor pobladł, odsunął zasłonę i wyszedł.
Anakin spojrzał na Rodianina.
- Słyszysz mnie, Grudo? - zapytał, pochylając się jeszcze niżej. - Grudo, słyszysz?
Grudo otworzył jedyne zdrowe oko. Coś zabulgotało mu głęboko w piersi, odkaszlnął.
- A... Anakin. - Odetchnął głęboko.
- Oszczędzaj siły... nic ci nie będzie - skłamał Anakin.
- Nieprawda - szepnął Grudo. - Czas... odejść.
- Nie, nie, Grudo! Wyślą cię na „Wytchnienie", doskonały statek szpitalny, gdzie mają wszystko, co potrzeba,

aby ci pomóc.

Grudo z ogromnym wysiłkiem uniósł się na łokciu i wolną ręką chwycił młodego Jedi za ramię. Przybliżył

swoje pokiereszowane oblicze do twarzy Anakina.

- Nie płacz po mnie - rzekł i opadł z powrotem na łóżko.
Anakin nie musiał dotykać Gruda, żeby wiedzieć, że życie z niego uleciało. Siedział u boku przyjaciela przez

kilka minut, po czym wstał i wrócił na posterunek dowodzenia. Rano poprowadzi atak. Grudo zostanie pomszczony.

background image

R O Z D Z I A Ł 22


Powodzenie operacji wojskowej często zależy od przypadkowego wydarzenia, na przykład od tego, czy ktoś

zjawi się w konkretnym miejscu - na skrzyżowaniu, nad rzeką, na moście, w miasteczku - kilka minut wcześniej lub
później. Kwestia paru chwil może zadecydować o zwycięstwie lub klęsce na polu bitwy. Czasem katastrofa zależy
od decyzji dowódcy, który podejmuje ją bez pełnej znajomości intencji i możliwości wroga. Dobry dowódca
powinien umieć decydować w ułamku sekundy, ponieważ opóźnienie może być fatalne dla kampanii. Równie
zgubna może być jednak zła decyzja, a nawet najlepsi z dowódców, zmuszeni do pospiesznych działań pod
naciskiem błyskawicznie rozwijających się wydarzeń na nowoczesnym polu walki, potrafią popełnić błąd. Nawet
kiedy wojownik ma do dyspozycji całą technologię, pole bitwy jest miejscem pełnym zamieszania i dezorganizacji,
gdzie wydarzenia galopują z prędkością błyskawicy wśród nieprzeniknionej ciemności spowodowanej dymem
bitewnym. Nikt, kto nie jest w środku tej chmury pyłu, nie potrafi przebić jej wzrokiem.

Na najważniejszą decyzję, jaką podjął Nejaa Halcyon, wpłynęła informacja zdobyta przez jedną tylko grupę

wysłaną na zwiady.

Najlepszym zwiadowcą na Praesitlynie był niewątpliwie łon - Komandos CT19/39, a nie, choć bez wątpienia

również znakomity, sierżant Omiń L'Loxx. łon sam siebie nazywał Zielonym Czarnoksiężnikiem, z powodu swojej
rangi sierżanta i umiejętności posługiwania się stateczkiem patrolowym. Jak tylko powierzono mu dowództwo
grupy pierwszej, która miała zbadać lewą flankę nieprzyjaciela, zdecydował podzielić zespół, aby każdy z
komandosów mógł sam zbadać pozycje wroga, dostać się tak daleko, jak to możliwe i przynieść jak najwięcej
informacji.

Zielony Czarnoksiężnik dotarł niepostrzeżenie aż do Centrum Łączności Intergalaktycznej. Ostrożnie sprawdził i

starannie zapamiętał położenie wszystkich dział, policzył roboty obsługujące stanowiska, zanotował ich uzbrojenie,
zbadał, gdzie nieprzyjaciel okopał się z artylerią. Szczególnie zainteresowało go to, że kilka dział najwyraźniej
zostało przeniesionych w celu wzmocnienia stanowisk na dwóch niewielkich wzgórzach po tej stronie linii obrony.
W jego opinii słaby punkt obrony Tonitha znajdował się nie na prawej flance, lecz na lewej, bo Zielony
Czarnoksiężnik nie miał najmniejszych problemów, aby się tam dostać. W dodatku teraz mógł powiedzieć
generałowi bardzo dokładnie, gdzie znajduje się każde działo. Zielony Czarnoksiężnik był pewien, że atak powinien
nastąpić właśnie od tej strony. Cała armia rzucona na to skrzydło powinna uderzyć na nią z taką siłą, żeby się
przerwała na pół, miażdżąc siły Tonitha i zmiatając całą jego obronę jednym, niemożliwym do odparcia ciosem.

Jedyny problem polegał na tym, że Zielony Czarnoksiężnik musiał teraz wrócić do własnych szeregów, żeby tę

informację przekazać. Mógł połączyć się za pomocą komunikatora, ale generał Halcyon wyraźnie zabronił
przerywać ciszę w eterze podczas zwiadu. Jego dwaj towarzysze nie mieli tyle szczęścia, co on i prawdopodobnie
zostali wykryci, bo wzdłuż całej linii rozlegały się pojedyncze strzały, zwłaszcza tam, gdzie mieli ją przekroczyć.
Strzałów było dużo, co upewniało Zielonego Czarnoksiężnika, że pozostali komandosi nie dotrą nigdy do punktu
zbornego tuż poniżej płaskowyżu. Zastanawiał się nad żołnierzami, którzy mieli skontrolować środek linii. Czy
widzieli to samo, co on? Czy strzały były skierowane w ich stronę? Byli klonami komandosami, a zatem
znakomitymi żołnierzami, ale nie tak dobrymi jak on; każdemu zresztą kiedyś musi skończyć się szczęście. Zielony
Czarnoksiężnik wiedział, że jego szczęście też się kiedyś skończy, a dziś prawdopodobnie spotkało to jego
towarzyszy. Musiał zatem przyjąć, że sam jeden pozostał przy życiu i teraz to na jego barkach spoczywało
dostarczenie do dowództwa informacji, jakie zebrał.

Salwa zaporowa pojawiła się niespodziewanie, zaskakując Zielonego Czarnoksiężnika jeszcze na liniach wroga.

Nie zdziwiło go to -takie rzeczy czasem się zdarzają w bitwie. Ktoś popełnił pomyłkę, zaczął ostrzał, zanim
wszystkie grupy zostały zebrane, ale to nie był jego problem. W przeciwieństwie do powrotu. Nawet czołgając się
po ziemi, Zielony Czarnoksiężnik musiał przyznać, że artylerzyści Halcyona mają wyjątkowo dobre oko. Szanował
dokładność i profesjonalizm. Podziwiał też ich artylerię, choć grunt wokół niego trząsł się od strzałów, a jego
samego co chwila wyrzucało w powietrze i miotało nim do utraty tchu, aż zęby mu szczękały.

Na początku Zielony Czarnoksiężnik w ogóle nie czuł bólu. Wiedział, że stracił nogę, ale po prostu podwiązał

tętnicę kawałkiem sznurka i rozważył swoje szanse. Zdawał sobie sprawę, że ból nadejdzie wkrótce, kiedy minie
pierwszy wstrząs. Musiał coś zrobić i to szybko, ponieważ wieści, które niósł, były zbyt ważne, by umrzeć wraz z
nim. Jeśli zostanie tam, gdzie jest, znajdą go i rozstrzelają. Mógł przekazać informacje przez komunikator, a
wówczas jego misja zostałaby uwieńczona sukcesem. Lecz rozkaz brzmiał: nie używać komunikatorów do innych
celów niż sygnalizacja gotowości do powrotu. Dał sygnał i przez chwilę, ale tylko przez chwilę poczuł gniew, że
ktoś tam w centrum dowodzenia nie postąpił zgodnie z planem. Ostrzał trwał nieprzerwanie.

A zatem jego jedyną szansą było podjęcie próby powrotu do własnych szeregów. Bez jednej nogi może to być

background image

trudne, ale nie niemożliwe. Klony komandosi byli najlepsi, kiedy musieli stawiać czoło przeszkodom nie do
pokonania przez zwykłą istotę.

Zaczął pełznąć, powoli, ostrożnie. W pewnym momencie opaska na nodze poluzowała się i poczuł, że krwawi.

Udało mu się dotrzeć aż do wyschłego koryta rzeki, ale właśnie tam zrozumiał, że nie dotrze dalej. Musiał złożyć
raport, zanim osłabnie na tyle, że nie da rady wydobyć głosu; rozkaz czy nie rozkaz. Sięgnął do komunikatora, ale
stracił go gdzieś w trasie. Zganił się za to w myśli. Pozwolił, aby ból i zmęczenie fizyczne odebrały mu czujność i
zdolność koncentracji. Dobrze mu tak, jeśli tutaj zginie. Nie chciał, aby ktokolwiek się dowiedział, jaki się okazał
niekompetentny. Ale Zielony Czarnoksiężnik czuł również ogarniającą go frustrację. Nie dlatego, ze umierał, lecz
dlatego, że zabierze ze sobą do grobu informację, która jest dla armii bardzo ważna. W ostatnim przebłysku
świadomości pomyślał, że właściwie zrobił, co mógł.

- Nie mamy dużo czasu - poinformował Anakin swoich dowódców. - A oto plan ataku.
Włączył ogromną, trójwymiarową mapę pola bitwy.
- Nasze uderzenie skoncentrowane będzie na tym wzgórzu. Zauważcie stos wielkich kamieni u jego stóp.

Posłużą jako osłona dla naszej piechoty i stamtąd przeprowadzimy natarcie. Istotne jest, aby przebyć równinę
możliwie jak najszybciej, ponieważ tam będziemy doskonale widoczni dla nieprzyjaciela na płaskowyżu. Atak całą
dywizją generała Halcyona na centralną część odciągnie żołnierzy od skrzydeł, a co za tym idzie, osłabi ich pozycje
w innych miejscach, zwłaszcza tu, na wzgórzu, które, jak wiemy ze zwiadu zeszłej nocy, jest słabo bronione przez
roboty, bez artylerii. Kiedy zajmiemy to wzgórze, ogarniemy całe linie wroga. Pierwsza brygada zajmie wzgórze,
druga brygada okrąży je i dotrze na tyły stanowisk. Zaatakujemy jednocześnie z trzech kierunków.

Przed nami pójdą klony komandosi, prowadzeni przez SOZ, który zinfiltruje pozycje na wzgórzu i przygotuje

dywersję. Korzystając z tego, zaatakujemy całą siłą. I, jak powiedziałem, ważne jest, aby jak najszybciej przebyć
równinę. Przed nami pójdzie batalion pełzaków, które zajmą się tłumieniem ognia na wzgórzu. Nasza piechota
podąży za nimi w pancernych transporterach. Wykorzystamy suche koryto rzeki, aby dotrzeć na pozycje. To nam
pozwoli się ukryć, dopóki nie będziemy gotowi na atak poprzez równinę. Nie rozpoczniemy jednak natarcia, dopóki
dywizja generała Halcyona nie zwiąże sił wroga na polu bitwy. Przez całą drogę manewrujcie i strzelajcie na
przemian, ale żołnierze mają się przemieszczać szybko... powtarzam, jak najszybciej. Będziecie pod bezpośrednią
obserwacją, dopóki nie znajdziecie się przy skałkach. Możecie liczyć na wsparcie artylerii przez całą drogę, po
czym będzie ona nadal ostrzeliwać pozycje wroga w czasie, kiedy wy będziecie się wspinać pod górę. Jak jednak
widzicie, skałki sprawiają, że podejście pod górę jest praktycznie niemożliwe dla pojazdów i ta faza operacji będzie
musiała zostać przeprowadzona wyłącznie przez piechotę.

Dowódcy Anakina stali w pełnej gotowości bojowej. Ich żołnierze zostali wezwani nieco wcześniej i teraz

oczekiwali na rozkazy. Anakin odwrócił się do kapitana SOZ dowodzącego komandosami klonami.

- Wyruszycie natychmiast, kapitanie, i wejdziecie jako pierwsi. Chcę, żebyście przeniknęli na pozycje wroga i

narobili im bałaganu. Gdy tylko będziecie na miejscu, ruszymy za wami. Pamiętajcie, wszystko zaczyna się w
dziesięć minut po tym, jak generał Halcyon rozpocznie atak na centralną część pozycji nieprzyjaciela. Wszystko
musi być skoordynowane co do sekundy. To wszystko. Zostaliście wszyscy przydzieleni do sektorów i celów.
Wróćcie do swoich jednostek i przekażcie rozkazy podwładnym. Ruszamy za pół godziny.

- Kto będzie dowódcą taktycznym na polu bitwy, sir? - zapytał jeden z dwóch dowódców brygady.
- Ja - odparł Anakin. Pełne zaskoczenia milczenie powitało jego słowa. Młody Jedi wyprostował się i upomniał

w duchu, aby pamiętać o odprężeniu i naukach Gruda. - Po pierwsze, nie wierzę w to, abym mógł nakazać komuś
zrobić to, na co sam nie mam wielkiej ochoty. Po drugie, jeśli dziś popełnione zostaną jakieś błędy, to ponoszę za
nie odpowiedzialność, czy będę z wami, czy nie, więc równie dobrze mogę być. A poza tym nie potrafię dowodzić,
siedząc na tyłach. W porządku, do roboty. Jesteście wolni.

- Sir, czy mogę z panem przez chwilę porozmawiać? - zapytał kapitan SOZ.
- Ale proszę szybko, kapitanie.
- Tak jest, sir. Straciłem sześciu żołnierzy podczas zwiadu. Teraz nie wiemy, co nieprzyjaciel zamierza zrobić na

głównych pozycjach.

- No cóż, kapitanie, prawdopodobnie stracił pan swoich żołnierzy dlatego, że ta część linii jest nie do przebycia.

Musi to oznaczać, że decyzja generała Halcyona o zajęciu wzgórz jest właściwa. Słyszał pan raport sierżanta
L'Loxxa?

- Tak jest, sir. Dlaczego rozpoczęto ostrzał, zanim się dowiedzieliśmy, czy moi ludzie wrócili?
Anakin nie spodziewał się tego pytania. Czyżby klon kwestionował decyzje dowódcy? Wiedział, że żołnierze

SOZ byli znacznie bardziej inteligentni od zwykłych klonów, ale takie pytanie ocierało się właściwie o
niesubordynację.

- Generał Halcyon musiał podjąć decyzję, kapitanie: czy pozostawić L'Loxxa do momentu, aż wasi żołnierze

wrócą... co oznaczałoby możliwość utraty wszystkich zwiadowców, czy też sprowadzić przynajmniej kilku z nich,

background image

żeby złożyli raport. W każdym razie jego decyzja była właściwa.

- Ale jeden z nich dał sygnał. Niestety za późno.
- Tak, tak - szybko powiedział Anakin. - Przykro mi z tego powodu. Kapitanie, zdaje sobie pan sprawę, że

powodzenie ataku zależy od pana i pańskich żołnierzy, prawda? Co pan powie na to, żeby wreszcie ruszyć?

Kapitan zasalutował, wykonał w tył zwrot i opuścił posterunek. Anakin stał przez chwilę zamyślony. Nie

spodziewał się że klon, nawet SOZ, zacznie kwestionować rozkazy. Anakin bardzo pragnął stać się dowódcą, nigdy
jednak nie zastanawiał się dogłębnie, jaką to niesie ze sobą odpowiedzialność. Odpowiedzialność za życie
wszystkich istot rozumnych, które na jego rozkaz będą umierać, niezależnie od tego, czy lojalność została u nich
zakodowana przez Republikę, jak w przypadku armii klonów, czy - tak jak żołnierze Khamara i Slayke'a - walczyli
z przekonania, że należy przeciwstawić się tyranii.

- Kredyt za twoje myśli, Jedi.
Anakin podskoczył, odwrócił się i zobaczył szeroko uśmiechniętego Slayke'a.
- Zamyśliłem się...
- Myślenie jest niebezpieczne dla dowódcy - przypomniał ze śmiechem Slayke. - Widzisz, do czego mnie

doprowadziło? - Urwał. -Słyszałem, że osobiście poprowadzisz atak.

- Tak, sir. Nie mogę po prostu wysłać żołnierzy na śmierć, siedząc sobie bezpiecznie w kwaterze. Poza tym, jeśli

coś pójdzie nie tak, chcę być na miejscu, żeby to skorygować.

Slayke skinął głową i wyciągnął rękę.
- Poradzisz sobie. Chciałbym pójść z tobą, ale trzymają nas w rezerwie. Rozmawiałem z dowódcą twojej trzeciej

brygady i doszliśmy do porozumienia. Kiedy to wszystko się skończy, przekażę ich tobie. Będę w okolicy w czasie
ataku, przypilnuję Halcyona, nie martw się - dodał z dobrodusznym śmiechem. - Nie dopuszczę, żeby narozrabiał.
No cóż, życzę szczęścia, komandorze. - Uścisnęli sobie dłonie, po czym Slayke odstąpił o dwa kroki, stanął na
baczność i zasalutował Anakinowi.

Anakin skierował się na swoje stanowisko dowodzenia. Zauważył, że porusza się sprężyście i energicznie i nie

mógł powstrzymać uśmiechu. Krótka rozmowa ze Slayke'em dodała mu ducha. Stary żołnierz, rebeliant, symbol
niezłomności, naprawdę zadał sobie trud i odnalazł go przed walką, aby życzyć mu powodzenia. I do tego
powiedział, że wierzy jego zdolności jako dowódcy. Był to wielki komplement i bardzo podniósł Anakina na duchu.
Może Slayke nie jest takim złym człowiekiem.

- Żołnierzu - zawołał, wskakując przez właz transportera - pokaż, co to maleństwo potrafi. Czas ruszać!

background image

R O Z D Z I A Ł 23


Admirał Pors Tonith niechętnie kopnął zwłoki i zezem spojrzał na zdartą z trupa zbroję, którą już rzucono na

stertę obok. Był wściekły, że musiał wyjść na otwartą przestrzeń, ale wyciągnięto go z bunkra, żeby sam zobaczył to
ponure znalezisko. Wiedział, że to ważne. Wciąż było ciemno, od świtu dzieliła ich jeszcze godzina, ale czuł, że
musi czym prędzej wrócić pod osłonę schronu.

- To klon komandos - rzekł.
- Znaleźliśmy jedno całe ciało i kawałki innych, w sumie mogło ich być pięciu - poinformował oficer. - Zdaje

się, że zeszłej nocy zabiła ich własna artyleria.

- Najwyraźniej - odparł Tonith. -1 najwyraźniej udało im się wniknąć do naszych linii. Najwyraźniej wiedzą

wiele o dyspozycji mojej armii. - Głos admirała wzniósł się z gniewu o cała oktawę. - Nie byli jedynymi, których tu
wysłano. Możecie być tego pewni.

- Musimy wzmocnić nasze linie, sir - zasugerował oficer.
Tonith skinął głową na znak, że się zgadza.
- To wzgórze jest kluczem do naszych pozycji. Czy przenieśliście wczoraj żołnierzy i działa, jak wam kazałem?
Oficer nerwowo przestąpił z nogi na nogę, zanim odpowiedział.
- Częściowo. Mamy pewne problemy z transporterem i... Tonith obrócił się na pięcie i spojrzał na niego.
- Chcesz powiedzieć, że moje rozkazy nie zostały wykonane?
- Właśnie je wykonujemy, sir, ale...
- Żadnych ale! - Tonith uspokoił się trochę. - Słuchajcie, co zrobimy. Trzeba wzmocnić tamto wzgórze, i to już.

Skróćcie tę linię. Przesuńcie żołnierzy od prawej strony ku środkowi. Możecie ich zabrać z centralnej części
wzgórza. Jeśli zajmą szczyt, to już po nas, nasze pozycje będą odsłonięte na ich ogień. Jeśli nadchodzący atak
zagrozi naszemu prawemu skrzydłu, niech armia cofnie się do linii gdzieś tu... - Wskazał na punkt na tyłach, bliżej
centrum łączności. - Zaleją nie przyjaciela ogniem, kiedy będzie przekraczał równinę pod nami, ale jeśli dotrze do
samego płaskowyżu, prawa flanka zatrzaśnie się jak pułapka. To skróci linię frontu i skonsoliduje nasze siły. Kiedy
wróg znajdzie się już na płaskowyżu, zmusi go to do atakowania na otwartej przestrzeni, gdzie potniemy go na
kawałki.

Tonith zaśmiał się, odsłaniając przebarwione zęby.
- A na równinie mamy dla nich małą niespodziankę, prawda? Wciągnijcie artylerię na to wzgórze. Ostrzeżcie też

wszystkich dowódców, żeby spodziewali się infiltracji przez żołnierzy SOZ. Będą ich wysyłać, aby spenetrowali
nasze linie i osłabili je w tym samym czasie, kiedy nastąpi atak z ziemi. Rzucą całe siły ku środkowi, ale właściwy
cel ich ataku będzie znajdował się tu. - Gestem wskazał na majaczące w ciemności wzgórze. - A teraz do roboty... i
meldujcie się u mnie na stanowisku dowodzenia, kiedy rozkazy zostaną wykonane.

Okręcił się na pięcie i pomaszerował do swojego bunkra, gdzie było bezpiecznie i ciepło, i gdzie czekał na niego

parujący imbryk z herbatą. Ciekawe, gdzie są te posiłki, które mu obiecano?

Siły szturmowe Anakina zajmowały drugi brzeg suchego koryta rzeki, rozciągając się na prawie pół kilometra

wzdłuż dawnego nurtu. Pierwsze promienie słońca pojawią się dokładnie trzy minuty po szóstej czasu Praesitlynu.
Teraz była szósta. Siedział przy konsoli łącznościowej w swoim transporterze.

- Tu jednostka numer sześć - rzekł. - Synchronizacja czasu, trzy minuty, odliczamy - poinformował swoich

dowódców, wlepiających wzrok w chronometry. Obejrzał się i uśmiechnął do dowódcy transportera. -
Zdenerwowany?

- Nie, sir - automatycznie odparł dowódca.
- A ja tak, więc niniejszym upoważniam cię, żebyś i ty był zdenerwowany.
Mógł się właściwie nie odzywać, bo żołnierz kompletnie nie zareagował.
- Mamy dwie minuty, sierżancie. Kiedy tylko kolumna transporterów minie nasyp i wyjdzie na równinę, chcę,

żebyś skręcił na flankę, wspiął się na nasyp i zatrzymał, abym stamtąd mógł obserwować ruchy wojsk. - W ciągu
ostatnich godzin obgadali już ten prosty manewr kilka razy, ale samo mówienie o nim, o czymkolwiek, uspokajająco
wpływało zarówno na żołnierzy, jak i na Anakina.

- Tak jest, sir - odparł sierżant. Cała piątka siedziała w milczeniu, każdy zatopiony we własnych myślach,

nieustannie sprawdzając czas i licząc upływające sekundy.

- Najgorsze dopiero przed nami - mruknął Anakin. - Musimy odczekać pełne dziesięć minut po ataku... -

Przechylił głowę. - Zaczyna się - szepnął, kiedy rozpoczął się ostrzał pierwszej fali artylerii Halcyona. W ciągu
kilku sekund odczuli wstrząsy uderzeń dział różnych typów, które przenikały nawet przez pancerz transportera.
Ciśnienie akustyczne rozsadzało im bębenki. Zeszłej nocy ostrzał, który stanowił osłonę dla zwiadu, był jedynie

background image

spektakularnym pokazem, lecz dziś rano na trajektorii strzałów znajdowali się żołnierze, a hałas był przerażający,
zwłaszcza kiedy artyleria nieprzyjaciela otworzyła ogień do posuwających się naprzód oddziałów Halcyona.

- Naprawdę obrywają- zauważył jeden z artylerzystów. Jego głos był kompletnie pozbawiony emocji. Z

narastającym niepokojem wsłuchiwali się w kakofonię głosów dowódców na częstotliwości dowodzenia. Oddziały
Halcyona wciąż przemykały po równinie, uciekając przed niszczycielskim ogniem nieprzyjaciela. Ktoś w
transporterze zaczął krzyczeć.

- Przełącz się na kanał taktyczny - rozkazał Anakin. Niedługo usłyszą krzyki własnych żołnierzy... teraz

doprawdy nie musieli ich wysłuchiwać.

Nagle dotarło do niego coś dziwnego: oto jechał otoczony klonami, zrodzonymi do walki, do dyscypliny, do

wysłuchiwania bez dyskusji rozkazów władzy, która płaci za ich usługi. Choć jednak ich przyłbice nie wyrażały
żadnych uczuć, drobne zakłócenia w Mocy powiedziały Anakinowi, że ta piątka reaguje na nadchodzący atak jak
zwykli żołnierze, tacy, którzy się pocą, boją, potrafią sobie wyobrazić własną śmierć. Czyżby jego stosunek do
klonów był pełen uprzedzeń? Tu, w transporterze, który mógł się wkrótce stać ich stosem pogrzebowym, nie
reagowali tak samo, jak w szeregach. Zaczął się zastanawiać, czy Jango Fett miał poczucie humoru.

Minuty mijały powoli. Dokładnie o szóstej trzynaście pojazd dowódcy batalionu z rykiem pokonał nasyp, a za

nim dziesiątki transporterów Republiki.

- Zawieź mnie tam natychmiast! - polecił Anakin kierowcy i transporter pomknął przed siebie. Pierwszy tuzin

transporterów przebił się przez nasyp i zdołał wyciąć w nim sporą bruzdę, a kolejne jeszcze ją pogłębiły. Było to
planowane posunięcie, które miało zapewnić kolejnym transporterom osłonę przy przejściu i łatwiejszą drogę.
Transporter Anakina skręcił jednak trochę za bardzo w bok i zszedł z ubitej ścieżki. Droga okazała się koszmarna
dla przewożonych w nim klonów.

- Stań tu! - zawołał Anakin i wspiął się na kopułkę dowodzenia.
- Sir - zaprotestował sierżant - jest pan całkiem odsłonięty. Anakin przełączył mikrofon.
- Stąd lepiej widzę.
- Powinniśmy jechać dalej, sir. Jesteśmy zbyt dobrym celem, kiedy tu stoimy!
- Nie martw się, prawo prawdopodobieństwa działa na naszą korzyść. To bardzo bogate w cele otoczenie. -

Widok, który rzucił się Anakinowi w oczy, miał pozostać z nim do końca życia: równina pełna kręcących się tu i
tam pojazdów, ogromne chmury pyłu, dym z licznych pożarów. Jeden z transporterów na jego oczach zmienił się w
ogromną kulę ognia. Przez zasłonę unoszącego się wszędzie dymu widział, jak pojazd z oddziałów Halcyona
otrzymał bezpośrednie trafienie z działa laserowego. Z jego wnętrza wysypała się gromada płonących klonów -
żywe pochodnie, wijące się niezgrabnie w swoich zbrojach, by za chwilę upaść bez życia. Transporter eksplodował
w ogromnej chmurze ognia, a potem nad całą sceną litościwie zapadła kurtyna bitewnego dymu.

Jego własne transportery były już daleko w przedzie. Dowódca batalionu rozmieścił kilka maszyn na trasie

ataku. Teraz zasypywały one szczyty wzgórz ogniem ze swoich dział. Inne strzelały, jadąc.

- Przygotujcie się - polecił Anakin dowódcy transportera, czekającego cierpliwie przy korycie rzeki na sygnał do

wymarszu. Nagle z zagłębienia w gruncie wyjechał ponad tuzin nieprzyjacielskich czołgów, strzelając z wszystkich
dział. Dwa z pojazdów Anakina zostały natychmiast trafione, między nimi pojazd dowódcy batalionu. Zaczął
płonąć. Nikt nie próbował się wydostać.

- Jednostka Sześć przejmuje atak! - zawołał Anakin przez sieć dowodzenia. - Skoncentrować ogień na czołgach!
Strzały z dział laserowych nieprzyjaciela przemknęły nad ich głowami i uderzyły w ziemię. Rykoszety ze

świstem przecięły powietrze. Anakin uśmiechnął się. Separatyści za wcześnie rozpoczęli kontratak.

- Przewieź mnie natychmiast na tamtą linię ognia! - polecił kierowcy. - Działowy, otwórz ogień, kiedy będziesz

gotów!

Strzelec Anakina spokojnie podał zasięg - Dwa tysiące sto metrów - i wystrzelił z działa. Transporter podskoczył

i zakołysał się, po czym ruszył naprzód. Stabilizowany system sterowania działem zamortyzował ruch i drugi strzał
trafił jedną z nieprzyjacielskich maszyn prosto w przedni pancerz. Promień odbił się od maszyny, nie wyrządzając
szkody, lecz już następny zniszczył prawą gąsienicę pojazdu, który zaczął kręcić się bezradnie w kółko, zanim
kolejni strzelcy nie zniszczyli go doszczętnie.

- Sir, sugerowałbym, aby zszedł pan na dół, zanim pana zestrzelą -poradził sierżant.
- Jeśli mnie zabiją, wy przejmiecie dowodzenie, sierżancie. - Anakin pochylił się niecierpliwie i postukał

kierowcę w hełm. - Szybko, szybko, wieź nas tam!

Odie i Erk siedzieli w stacji medycznej, nasłuchując grzmienia dział wspierających atak Halcyona. Szturm trwał

już od dziesięciu czy piętnastu minut, kiedy zaczepił ich główny chirurg.

- Może pan teraz chodzić, poruczniku, więc proszę się odsunąć - powiedział do Erka. - Potrzebuję całego

miejsca, jakie mam w tej stacji, i to natychmiast.

Odie, dotrzymująca Erkowi towarzystwa, pomogła mu wstać.

background image

- Doktorze, kiedy będzie mógł pan go znowu zbadać? - zapytała.
- Nie wiem - odparł chirurg. - Na razie na pewno nie. Powinien poleżeć w zbiorniku z bactą, aby zregenerować

skórę, ale w tym celu będziemy go musieli wysłać na „Wytchnienie". Tymczasem niech utrzymuje te oparzenia w
czystości. Jeśli wda się infekcja, może naprawdę mieć spore problemy. Trzymaj. - Chwycił pakiet medyczny i
wcisnął go w rękę Odie. - Chyba i tak nie masz nic lepszego do roboty, więc zajmij się nim przez kilka następnych
dni. Masz tu wszystko, co ci będzie potrzebne, włącznie ze środkami przeciwbólowymi. Słyszysz te miotacze?
Wynoście się stąd, zanim zacznie się napływ rannych. Już was nie ma!

- Musimy się przyczaić gdzieś w bunkrze, Odie... - rzekł Erk, ale szybko się poprawił: - Nie... koniec z

bunkrami. Chodźmy na posterunek dowodzenia. Może się tam do czegoś przydamy.

Zanim zdążyli wyjść ze stacji medycznej, napłynęła pierwsza fala rannych z pola bitwy i mogli już tylko

odsunąć się na bok, czekając, aż strumień potrzebujących pomocy trochę się zmniejszy. Tak się jednak nie stało, a
rany żołnierzy transportowanych na noszach były tak koszmarne, że Odie jęknęła i zasłoniła dłonią usta. Erk też
pobladł na widok przerażająco okaleczonych ciał. Nigdy w życiu nie widzieli takiego spustoszenia poczynionego
wśród żywych istot. Erk zabijał zawsze na wielkiej szybkości, w pozbawionej dźwięków otchłani przestrzeni lub
wysoko nad ziemią, na skraju atmosfery. Nie widział krwi; wszystko to przypominało raczej hologrę niż rzeczywiste
odbieranie życia. Teraz dopiero ujrzał z bliska, co broń potrafi zrobić żywym ludziom, poczuł odór krwi i spalonego
ciała.

Lekarze przygotowali się do separacji rannych. Jeden badał każde nosze po kolei i, w zależności od tego, czy

ofiara mogła zostać uratowana, czy nie, decydował, gdzie ją umieścić. Decyzje musiał podejmować w ciągu kilku
sekund. Liczba tych, których nie dało się uratować, znacznie przewyższała liczbę ocalałych.

Najgorsze były poparzenia: żołnierze klony pozbawieni zbroi, tak spaleni, że zamiast kończyn mieli jedynie

zwęglone kikuty; poczerniałe twarze, odsłonięte kości czaszki, kawałki mundurów wtopione w ciało. A jednak żyli.
Żaden z nich nie znalazł się na oddziale dla tych, których miano leczyć. Inni leżeli w kałużach krwi, bez kończyn, z
odsłoniętymi wnętrznościami, Jeszcze inni zdążyli skonać, zanim dotarli do szpitala polowego. Ci leżeli na noszach
spokojnie, podskakując jedynie w rytm kroków noszowych. Wszystko odbywało się w przerażającej ciszy; ranni
prawie nie jęczeli. Byli w stanie głębokiego wstrząsu, jak poinformował Erka jeden z pielęgniarzy, przechodząc
obok.

Odie wzięła dwie litrowe butelki wody z najbliższego stojaka i przepchnęła się do umierających. Uklękła,

podniosła głowę jednego z najciężej rannych klonów i przysunęła mu butelkę do ust. Dopiero wtedy zauważyła
ziejącą ranę, biegnącą od ramienia do biodra. Widać było żebra i kręgosłup.

- Dziękuję - szepnął ranny, kiedy się napił. Położyła mu głowę z powrotem na noszach i stwierdziła, że rękę ma

całą we krwi. Otarła ją o tunikę i przeszła do kolejnej ofiary. Kiedy butelki były puste, uklęknęła na podłodze i
rozpłakała się, kompletnie załamana.

- Chodźmy - rzekł Erk, klękając obok niej. - Już przestali napływać. Chodź, nie mamy tu już nic do roboty.
Zdrowym ramieniem podniósł ją i postawił na nogi.
- Wiem, że to klony, Erk - szepnęła. - Ale to żywe istoty... i... są zbudowani tak samo jak my. Krwawią, cierpią,

umierają... jak my...

- Chodź, Odie, wyjdźmy stąd - powtarzał Erk. Na zewnątrz zachwiał się i Odie podbiegła, żeby go podeprzeć.

Schylił głowę i zwymiotował.

Szturm nie przebiegał dokładnie tak, jak planowano. Po pierwszej fali, która wdarła się na płaskowyż,

nieprzyjaciel wycofał się na z góry przygotowane pozycje. Próbując pokonać ten dystans, atakujący byli wystawieni
na rażenie dział. Halcyon nerwowo krążył po posterunku. Slayke, niewzruszony, siedział kilka kroków dalej z
oczami wbitymi w monitory, uważnie słuchając raportów składanych przez atakujące oddziały.

- Zostali przyszpileni na płaskowyżu - zauważył Halcyon. - Anakin nie zdołał przejąć wzgórz.
- Sir, ostatnie wiadomości, jakie od niego mieliśmy - odpowiedział oficer operacyjny - mówiły, że przejmuje

batalion. Nie wiem nawet, czy posłał piechotę do zajęcia wzgórza.

- Ofiary?
- Na razie kilkaset, sir - odparł oficer - ale wciąż napływają kolejne. Czy mogę prosić o pozwolenie na udanie się

do stacji medycznej, żeby pomóc?

Halcyon skinął głową i lekarz wybiegł w pośpiechu. Halcyon podszedł do Slayke'a i usiadł.
- Nasze ataki się nie powiodły - wyznał. Niespokojnie uderzył pięścią w otwartą dłoń. - Jakimś cudem zdołali

powstrzymać Anakina. Zdobycie przez niego wzgórz miało być kluczem do całego planu. Wycofuję wojska.

- Może Anakin zdołał osiągnąć cel - zastanawiał się Slayke.
- Na pewno nie. Żyje i walczy, ale nie na wzgórzach. Musimy dokonać na nowo oceny sytuacji i spróbować

czegoś innego. Nie zamierzam stracić całej armii na szturmowanie tych wzgórz w ataku frontalnym. Po stronie
Anakina jest tylko dym, ogień, pył i zamieszanie; nie skontaktował się z nami od dwudziestu minut, kiedy

background image

zameldował, że przejmuje batalion. Od początku wiedziałem, że jeśli nie zdołamy przełamać linii obrony w ciągu
dwudziestu minut, nie wedrzemy się tak daleko, jak planowaliśmy.

- Teraz wiesz, jak to jest, kiedy się dowodzi taką armią - mruknął Slayke. - Moi ludzie są gotowi. Jedno słowo i

wesprzemy was wszędzie, gdzie trzeba. Ale zgadzam się, trzeba skorygować plan bitwy.

- Kiedy tylko wojska rozpoczną wycofywanie się, przesuń swoje oddziały do starego koryta rzeki. Ustal linię

defensywy. Będzie trudno, kiedy nasz szturm przetnie linie twojej brygady, ale sobie poradzisz. Okop się tam i
czekaj na kontratak. Łączność, przekazać wszystkim jednostkom rozkaz zerwania kontaktu i wycofania się na nasze
pozycje tak szybko, jak to możliwe. Dokąd idziesz? - Te słowa były skierowane do Slayke'a, który wstał z miejsca.

- Poprowadzić moje wojsko.
Halcyon pokręcił głowę.
- Chyba nie ma sensu, żebym namawiał cię do pozostania tutaj. I ty, i Anakin, obaj jesteście urodzonymi

wojownikami. Spróbuj nie dać się zabić.

Halcyon wiedział, że Anakin wciąż żyje i walczy, ale nic więcej. Anakinie, pomyślał, gdzie jesteś? Co robisz?

background image

R O Z D Z I A Ł 24


- Co tu robicie? - zapytał z lekka nieprzytomnie oficer sztabowy, kiedy zobaczył dwoje obcych w centrum

dowodzenia.

- Właśnie wróciliśmy ze stacji medycznej, sir - odparł porucznik Erk H'Arman.
- No to wracajcie tam, nie potrzebujemy tu gapiów.
- On jest ranny, sir - odezwała się zwiadowca Odie Subu. - A ja zostałam mu przydzielona do opieki. - Pokazała

pakiet medyczny, który dał jej lekarz. - Myśleliśmy, że moglibyśmy w czymś pomóc.

- Pomóc nam? Wyglądacie oboje, jakbyście sami mieli znaleźć się na „Wytchnieniu". No dobrze, idźcie do

lekarza, ale wynoście się stąd, jesteśmy zajęci.

W tym momencie do pomieszczenia wszedł przypadkiem Zozridor Slayke.
- Patrzcie, patrzcie - rzekł - czy to nie moje marnotrawne bliźniaki? Co wy znów kombinujecie? - Doskonale

pamiętał zwłaszcza Odie, ponieważ na ochotnika zgodziła się towarzyszyć pilotowi do Izable. Słyszał też, co im się
przytrafiło i jak wydostali się z zawalonego bunkra.

- To para dobrych żołnierzy - wyjaśnił oficerowi sztabowemu. Oficer zorientował się już, że dowódca zna tych

dwoje, więc sobie poszedł, wymawiając się nawałem obowiązków. Odie krótko nakreśliła sytuację w stacji
medycznej.

- Słuchajcie, za chwilę zrobi się tu naprawdę gorąco, a ja muszę pogonić moich dowódców - odparł Slayke. -

Możecie pójść na dół, do centrum kierowania ogniem. Jest tam niejaki pułkownik Gris Manks, mój dowódca
artylerii... wielki facet, nie przeoczycie go. Powiedzcie mu, że to ja was przysyłam. Zobaczymy, może mu się
przyda pomoc. - Slayke wiedział doskonale, że nie będą w niczym pomocni pułkownikowi Manksowi, ale po tym,
co przeszli, wydawało mu się, że zasługują na chwilę odpoczynku i uniknięcie kryzysu, który miał za chwilę
nastąpić. Przynajmniej tam będą bezpieczni. Teraz już mógł zająć się swoimi sprawami.

Centrum dowodzenia ogniem znajdowało się rzeczywiście na dole. Wchodziło się do niego przez ukośny tunel,

który roboty techniczne zbudowały pod nadzorem inżynierów Halcyona. Samo centrum było spore i zatłoczone
urządzeniami, które umożliwiały dziesiątkom ekspertów zatrudnionych w tym miejscu komunikowanie się
bezpośrednio z dwoma stanowiskami dowodzenia artylerią, a poprzez nie koordynację i przydzielanie zadań każdej
jednostce artylerii oddzielnie. Para weszła do centrum w chwili, kiedy Gris Manks wrzeszczał właśnie na sierżanta
klona. Kątem oka spostrzegł przybyszów i rzucił się w ich stronę.

- Coście za jedni? - warknął.
- Kapitan Slayke przysłał nas do pomocy - odparł Erk.
- Do pomocy? Was dwoje? Poruczniku, wyglądacie na półmartwe-go... a ty, żołnierzu, wyglądasz na półżywą.

Jak możecie mi pomóc?

- Sir, to ja jestem półżywy - odparł Erk. - I do tego poparzony. Żołnierz to moja koleżanka z eskadry. Zostałem

zestrzelony.

Pułkownik Manks spojrzał na nich z niedowierzaniem.
- Dobrze - rzekł wreszcie. - Dowódca was przysłał? W porządku, usiądźcie przy tamtym robocie. Nie zwracajcie

uwagi na to, co będzie próbował do was mówić. Trzymajcie się z boku i miejcie oczy i uszy otwarte, a może czegoś
się nauczycie. - Odwrócił się, podszedł do konsoli i zaczął wykrzykiwać coś głośno do porucznika klona.

Odie i Erk bez trudu rozpoznali robota. Była to standardowa wojskowa jednostka protokolarna; tego typu

automaty często wykonywały czynności administracyjne w biurach i dyżurkach. Dziwnie wyglądał tu, w centrum
sterowania ogniem.

- Witam - rzekł robot, kiedy usiedli obok niego. - Z wielką dumą oznajmiam, że jestem zmodyfikowanym

wojskowym robotem protokolarnym. Zostałam tak przerobiona, aby skutecznie wypełniać swoje zadania w centrach
dowodzenia ogniem artylerii na poziomie batalionu, regimentu i dywizji, które, muszę z dumą oznajmić, mogę
prowadzić jak prawdziwy ekspert. Znam nomenklaturę, zasięgi, wymogi serwisowe oraz dane ogniowe co najmniej
trzech tuzinów typów artylerii, mogę przygotowywać tabele celów dla tych wszystkich typów broni i wykreślać
zasięgi na podstawie danych uzyskanych z satelitów orbitalnych, od obserwatorów i z map. Mogę integrować i
kontrolować ich ogień w zadaniach niszczących, neutralizujących i demoralizujących, w ogniu skoncentrowanym,
barażowym, stałych zaporach ogniowych, zaporach kołowych i postępujących. Jestem również wykwalifikowana do
przygotowywania ostrzału planowego, ostrzału celów przypadkowych, obserwowanych lub nie. Mogę jeszcze
dodać, że jestem ekspertem w stosowaniu ognia taktycznego w roli wspierającej, przygotowawczej,
przeciwprzygotowawczej, przeciwbateryjnej, lub jako ogień osłaniający bądź nękający. Krótko mówiąc, jestem na
pierwszym miejscu listy najlepszych operatorów dział.

background image

Robot przemawiał głosem młodej kobiety. Kontrast melodyjnych tonów i artyleryjskiego żargonu był tak

komiczny, że Odie parsknęła śmiechem.

- Zdaje się, że jesteś rozbawiona, a ja cieszę się, jeśli w jakikolwiek sposób udało mi się uczestniczyć we

wprawieniu cię w ten stan -rzekł robot. - Ale jeszcze nie skończyłam listy moich możliwości. Zostałam stworzona i
zaprogramowana jako wojskowy robot protokolarny, co oznacza, że mogę funkcjonować perfekcyjnie w każdej roli,
począwszy od urzędnika na poziomie kompanii, aż po adiutanta batalionu. Jestem ekspertem w przygotowaniu
grafików zadań dla oficera dyżurnego sztabowego i dla podoficera dyżurnego, sierżanta straży, kaprala straży, w
przydzielaniu kwater w kompanii, opracowywaniu poleceń dla gońca kompanii, nadzoru kuchennego, szczegółów
eskorty dla poległych towarzyszy oraz dyżurów w łaźniach i odświeżaczach. Mogę przygotowywać poranne raporty
i wszystkie typy działań związane z personelem. Mogę prowadzić księgi karne kompanii lub przygotowywać
arkusze oskarżenia dla sądów polowych specjalnych i ogólnych oraz sesji zamykających. Znam przepisy
mundurowe wszystkich armii w całej galaktyce, jak również instrukcje nagradzania i odznaczania, potrafię
przygotowywać rekomendacje do nagród, począwszy od listów pochwalnych, a skończywszy na najwyższych
orderach za męstwo, jakie świat może przyznać. Mogę przygotowywać zapotrzebowania zaopatrzeniowe dla
każdego typu odzieży i sprzętu, uzbrojenia oraz broni, na jakie zezwala tabela organizacji i sprzętu lub tabela
przydziałów. Umiem też zarządzać funduszami kompanii. Krótko mówiąc mogę robić wszystko, czego wymaga się
od urzędnika kompanii, sierżanta, starszego sierżanta batalionu lub adiutanta batalionu.

Oprócz tego wszystkiego, mogę jeszcze zaplanować zniszczenie wszystkiego w promieniu pięćdziesięciu

kilometrów od miejsca, gdzie teraz siedzimy.

- No cóż, skoro jesteś taka dobra, dlaczego tu siedzisz, zamiast robić coś tam? - zapytał Erk, ruchem głowy

wskazując zaaferowanych ludzi z centrum.

Robot nie odpowiedział natychmiast.
- Mój dowódca, niezrównany pułkownik Gris Manks – wyznał wreszcie robot - zaklasyfikował mnie jako

„Negatywnie oporną", jak to ładnie ujął.

Czekali cierpliwie w nadziei, że robot wyjaśni, o co chodzi, ale ten siedział tylko nieruchomo i gapił się na nich.
- A co on właściwie miał na myśli? - zapytała Odie.
I znów robot nie odpowiedział od razu. Dopiero po chwili nachylił się do nich i zniżył głos. Najpierw pokręcił

podobną do muszli ostrygi głową, żeby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje.

- Nie idzie im - szepnął.
- Co im nie idzie? - zapytał Erk normalnym głosem.
Robot uciszył go gwałtownymi gestami.
- Pst. Nie chcę wracać do grafiku dyżurów - szepnął. - Nie mamy właściwych proporcji typów artylerii, żeby

przeprowadzić tę kampanię skutecznie. Nie mamy dostatecznej ilości broni o rażeniu pośrednim. Atakowaliśmy pod
górę, co wymaga możliwości prowadzenia ostrzału parabolicznego, a nie prostego. Lasery i działa jonowe to
cudowna broń, ale one strzelają prosto. Nie możemy użyć baterii na pokładach statków na orbicie, ponieważ
przedstawia to zbyt duże ryzyko zniszczenia Centrum Łączności Intergalaktycznej i wielu cywilów. Nie możemy
wysłać myśliwców i zaatakować z powietrza, ponieważ nieprzyjaciel ma zbyt silną obronę przeciwlotniczą. Czy
słyszeliście ten ogień zeszłej nocy? Wszystkie naprawdę silne działa powinny być skierowane na przednią krawędź
płaskowyżu zajmowanego przez nieprzyjaciela. Wszelkie szkody, jakie zostały wyrządzone, należy przypisać
moździerzom.

- Mówisz o granatnikach? - zapytała Odie.
- Tak - z entuzjazmem odparł robot.
- Ależ to broń bezpośredniego wsparcia o krótkim zasięgu dla lekkiej piechoty, czy może się mylę?
- Tak, w wersji standardowej, ale kapitan Slayke ma dwie baterie samojezdnych ciężkich moździerzy,

skonstruowanych tak, że mają zasięg ponad pięćdziesięciu kilometrów. Mogą strzelać rakietami z głowicami o
wadze jednej tony do celów zlokalizowanych na przeciwległych zboczach wzgórza. Widzicie - rzekł robot,
przysuwając się bliżej i poklepując Odie po kolanie - właściwe użycie artylerii wymaga odpowiedniej integracji
wszystkich dostępnych typów ognia. Tym właśnie zajmuje się centrum dowodzenia ogniowego. Aby uzyskać
maksymalną skuteczność artylerii, ogień musi być tak skoordynowany, żeby spowodować dokładne i głębokie
zniszczenie każdego wyznaczonego celu w Taktycznym Obszarze Odpowiedzialności, a to oznacza konieczność
użycia odpowiedniego rodzaju artylerii. Oczywiście, samojezdne moździerze towarzyszące piechocie na linii frontu
nie muszą być koniecznie włączone do zakresu dyspozycji centrum dowodzenia ogniem, ponieważ są one
przeznaczone do niezależnych działań i wspierania piechoty w przypadku starć z przypadkowymi celami. Jednak
wszystkie inne środki, które wykorzystuje armia w celu bombardowania koncentracji wojsk i stałych instalacji,
muszą być skoordynowane, a tym się zajmuję właśnie ja. - Odchylił się do tyłu i dumnie poklepał po piersi.

- Więc dlaczego masz... hmm... kłopoty? - zapytał Erk.

background image

- Ponieważ powiedziałam pułkownikowi Manksowi, że powinien zaproponować kapitanowi Slayke'owi

zainwestowanie w większą liczbę dużych moździerzy.

- Nie brzmi to jak coś, o co dowódca mógłby się obrazić - zauważyła Odie.
- Tak, wiem - odparł robot. - Ale uznałam za swój obowiązek powiedzieć mu o tym więcej niż raz. Szczerze

mówiąc, powiedziałam mu o tym pięćdziesiąt dwa razy.

- Ach, teraz rozumiem. To rzeczywiście mogło być nieco denerwujące. Dlaczego nie posłuchał twojej rady?
- Ponieważ, jak stwierdził, broń dobiera się tak, aby przewidzieć wszystkie możliwe sytuacje, a zbyt duże

ukierunkowanie na jeden system uzbrojenia kosztem innego spowoduje „nierównowagę" w naszych zasobach broni.

Przez chwilę cała trójka siedziała w milczeniu. Wokół nich centrum dowodzenia ogniem wrzało aktywnością.
- Nie idzie nam zbyt dobrze - rzekł wreszcie robot. - Wycofujemy się.
- Wycofujemy? - z niedowierzaniem zapytał Erk.
- Tak. Błyskawiczny atak na flankę nieprzyjaciela nie powiódł się i napotkał zdecydowany odpór.
- I co teraz?
- Powinniśmy dołożyć tyle artylerii, żeby go przepędzić – odparł robot. - Wiem, że jestem zmodyfikowanym

militarnym robotem protokolarnym. Zostałam przerobiona tak, aby skutecznie wypełniać swoje zadania w centrach
dowodzenia ogniem artylerii na poziomie batalionu, regimentu i dywizji...

Erk odwrócił się do Odie, ignorując mamrotanie robota.
- Musi być jakiś lepszy sposób, Te wszystkie ofiary... – Pokręcił głową ze smutkiem.
Odie oparła głowę na ręku, nachyliła się ku Erkowi i odezwała się drżącym głosem:
- Jedna katastrofa po drugiej. Czy to się nigdy nie skończy? Czy ktokolwiek tutaj wie, co robi? Jesteśmy

jedynymi ocalałymi z armii generała Khamara, rozumiesz to, Erk? Wszyscy inni zginęli! Dlaczego właśnie my
przeżyliśmy? Dlaczego zabiłam Rodianina, przyjaciela tego dowódcy Jedi, Skywalkera? Dlaczego to wszystko
musiało się wydarzyć?

- Komandora Skywalkera - poprawił ją. - Nie wiem... jakoś tak wyszło. Ale udało nam się, udało się do tej pory i

mam nadzieję, że uda się dalej. - Objął ją zdrowym ramieniem. - Komandor Skywalker prowadził atak na te
wzgórza, Odie. Jak sądzisz, co się z nim dzieje?

- Nie jestem pewna, czy w ogóle chcę wiedzieć.

background image

R O Z D Z I A Ł 25


Zasłona z dymu i kurzu była tak gęsta, że nawet ekrany podczerwieni transportera nie były w stanie jej przebić.

Radar pokładowy nie umiał już skutecznie wychwycić celów, ponieważ gruz i fragmenty rozerwanych pojazdów
fruwały w powietrzu tego przerażającego kotła zniszczenia. Odróżnienie wroga od przyjaciela stało się właściwie
niemożliwe.

- Zabierz nas stąd - polecił Anakin kierowcy. - Muszę widzieć, co się dzieje i ruszyć wreszcie te transportery.

Moi żołnierze zostali bez wsparcia piechoty. Ruszaj się! Szybciej!

Nagle w pojazd Anakina walnął od tyłu inny transporter. Wszyscy polecieli do przodu i zawiśli w uprzężach, a

pojazd zatrzymał się gwałtownie. W tej samej chwili strzał z działa laserowego trafił maszynę w bok i przebił
pancerz, wzniecając pożar w przedziale załogi.

Anakin bez zastanowienia sięgnął w dół i chwycił kierowcę za dolną krawędź pancerza. Drugą pchnął poprzez

Moc i wybił właz kopułki. Kierowca wyplątał się z uprzęży i kopnięciami uwolnił się z fotela, pomagając
Anakinowi wciągnąć się do kopułki i na zewnętrzny pancerz. Wylądowali jeden na drugim obok transportera, który
buchał już tłustym, czarnym dymem. W ślad za kłębami dymu z wszystkich otworów transportera trysnął jaskrawy,
przerażająco gorący biały płomień, który wzniósł się na prawie dziesięć metrów w powietrze.

Nikt więcej nie ocalał.
Anakin, potykając się, pociągnął kierowcę w bezpieczne miejsce. Nie zdążyli przebyć nawet dziesięciu metrów,

kiedy przejechał koło nich pędem kolejny pojazd, omal nie miażdżąc ich pod kołami. Ciągnąca się za nim smuga
czarnego dymu prawie pozbawiła ich przytomności. Anakin pociągnął towarzysza za sobą i skryli się w płytkim
zagłębieniu. Wokół nich śmigały transportery, strzelając i rycząc silnikami. Hałas był ogłuszający. Z kłębów kurzu
wynurzył się nagle jakiś ciemny kształt -kolejny transporter - i dudniąc, ruszył prosto na nich. Wcisnęli się w
zagłębienie tak płasko, jak tylko mogli i transporter z rykiem przejechał nad nimi, prawie ich grzebiąc pod zwałami
ziemi. Brzegi zagłębienia osunęły się do środka, zostawiając tylko niewielką szczelinę.

- Musimy stąd wiać - rzekł Anakin, wykopując się spod małej lawiny.
- A gdzie to jest „stąd"? - zapytał kierowca.
Miał rację. Anakin stwierdził, że nie wie, z której strony jest teraz front. Rozejrzał się i po chwili zlokalizował

transportery.

- Tędy - zdecydował. Kierowca ruszył za nim. Dotarli do transportera, który zatrzymał się i zasypywał ogniem

jakiś niewidoczny dla nich cel. Anakin rozpoznał słabo widoczne oznaczenia wymalowane na przednim pancerzu -
był to jeden z jego transporterów. Przełączył się na kanał dowodzenia:

- Aurek Trill Sześć, Dziewięć kreska Cresh, tu Jednostka Sześć. Otwórzcie, zajmuję was na pojazd dowodzenia.

- Nie było odpowiedzi.

Sięgnął do małego włazu, który zawierał układ nadajnika i odbiornika podłączonego do systemu łączności

pokładowej pojazdu, kiedy ten nagle ruszył do przodu, wciągając brzeg jego płaszcza w mechanizm gąsienicy.
Szarpnięcie zbiło go z nóg i Jedi zaczął sunąć po gruncie w ślad za transporterem. Był już o milimetry od
zmiażdżenia przez gąsienice, kiedy kierowca rzucił się do przodu i odciął połę płaszcza Anakina wibroostrzem.

- Dzięki, mało brakowało -jęknął Anakin, kiedy klon pomógł mu wstać. Odpiął płaszcz i rzucił na ziemię to, co z

niego zostało.

- Jedi bez płaszcza jest nagi - zażartował, ale jakoś nie trafił do poczucia humoru klona. Właściwie nie wiadomo,

czy w ogóle usłyszał tę uwagę, biorąc pod uwagę hałas bitewny, jaki panował wokół. Anakin postukał w
komunikator hełmu, usiłując skontaktować się z dowódcą transportera. Usłyszał tylko szum zakłóceń.

- Chodź, musimy chyba wrócić do transporterów na piechotę. Nie mogą być daleko. Za mną.
Pobiegli. Anakin musiał zwalniać - kierowca był dobrze wytrenowany i w niezłej kondycji, ale i tak nie mógł się

równać z rozpędzonym Jedi. Krew pulsowała Anakinowi w żyłach, kiedy zmuszał się do zwalniania kroku, podczas
gdy wszystko w nim krzyczało: „Uciekaj!" Po kilku sekundach, które jemu wydawały się wiecznością, znalazł się w
prześwicie, który wyżłobiły transportery. Były tam jeszcze. Podbiegł do pierwszego z brzegu. Właz był otwarty, a w
nim stał dowódca - okryty zbroją tors i głowa znajdowały się na zewnątrz. Anakin w oka mgnieniu znalazł się na
tylnym pancerzu pojazdu jednym, wspomaganym Mocą skokiem. Zaskoczony dowódca podniósł broń, sądząc, że
ma do czynienia z nieprzyjacielem. Anakin chwycił go za ramię.

- Jestem komandor Skywalker! - zawołał niecierpliwie. - Wskakuj do środka... zajmuję ten pojazd na potrzeby

dowodzenia.

Dowódca klon usłuchał. Anakin, zanim wskoczył do środka, sięgnął w dół, chwycił swojego kierowcę i

pociągnął za sobą.

background image

Pors Tonith obserwował rozwój działań wojennych, popijając z filiżanki. Doskonale! Atak wroga rozwijał się

dokładnie tak, jak przewidywał. Uderzenia z prawej flanki i wzdłuż linii centralnej załamywały się, a szarża w
kierunku wzgórz została spowolniona przez atak pełzaków. A u stóp wzgórza czekała na nich spora niespodzianka.

- Jesteście gotowi? - zapytał technika.
- Tak jest, sir. Przeniknęliśmy ich kanały łączności. Mamy hasło wywoławcze dowódcy, zapis jego głosu oraz

kod weryfikacji. Możemy wydawać rozkazy wszystkim jego żołnierzom.

- Doskonale. Czekajcie. - Tonith mógł więc teraz wysyłać fałszywe rozkazy do wszystkich jednostek Halcyona:

sygnał do ataku, wycofania się albo utrzymywania pozycji. Chciał jednak czegoś bardziej spektakularnego i miał
zamiar tego dokonać. Uśmiechnął się.

- Daj mi komunikator - zażądał Anakin od dowódcy batalionu, zrywając swój własny i wyrzucając go przez

właz. - Tu Jednostka Sześć. Jestem w pierwszym transporterze. Na mój rozkaz, za mną. - Wspiął się znów do włazu
pojazdu. - Jedź tak szybko, jak możesz. Słuchaj uważnie, będę ci podawał wskazówki. - Przełączył się na kanał
dowodzenia. - Wszystkie oczy na mnie, podążajcie za tym światłem.

Wyjął miecz świetlny, włączył go i uniósł wysoko w powietrze. Zatoczył ręką łuk, pojazd podskoczył, wjechał

na rampę, a potem na równinę. Za nim podążył długi rząd transporterów.

- Ostro w lewo - polecił Anakin i transporter skręcił akurat w porę, żeby wyminąć inny pojazd, pędzący wprost

na niego. - Szybciej. Prosto. Prawo. Lewo. Otwórz to.

Strzały z laserów i miotaczy świstały w powietrzu. Anakin bez wysiłku odbijał je na boki. Za jego plecami jeden

z transporterów został trafiony i zatrzymał się, ale kolejny pojazd wyminął go, trzymając się blasku miecza Anakina.
Był to jedyny promień światła widoczny z każdej odległości poprzez gęsty pył i dym unoszący się nad polem bitwy.
Na szczęście transportery Halcyona dobrze wypełniły swoje zadanie; wszystkie maszyny nieprzyjaciela były albo
uszkodzone, albo w odwrocie.

W ciągu kilku sekund dotarli do skał u stóp wzgórza.
- Wysiadać i batalionami za mną! - Anakin wysunął się z włazu i zeskoczył na ziemię. Był to manewr, który

żołnierze klony wytrenowali do perfekcji w czasie treningów. Oddziały, plutony, kompanie i bataliony szybko
zajmowały wcześniej ustalone pozycje, zacieśniając szeregi tak, aby wypełnić luki w formacji spowodowane przez
transportery uszkodzone po drodze. Ocalałe pojazdy sformowały szyk i zaczęły zasypywać ogniem szczyt wzgórza.

- Dajcie nam ogień wspomagający - zażądał Anakin od centrum dowodzenia artylerią.
- Słyszymy - rozległ się głos w słuchawkach Anakina. - Czas do celu pięć sekund.
Anakin zaczął odliczać - „tysiąc jeden, tysiąc dwa, tysiąc trzy, tysiąc cztery, tysiąc pięć" - i nagle całe wzgórze

eksplodowało seriami z moździerzy. Był to bardzo zadowalający pokaz siły rażenia. Pozwolił, aby ogień zaporowy
trwał przez cały czas, kiedy on zajmował miejsce na czele pierwszego, prowadzącego batalionu. Obejrzał się na
dowódcę batalionu.

- To ich trochę przyszpili. Nikt nie przeżyje tej kanonady.
- Nie byłbym tego taki pewien, sir - odparł dowódca.
Anakin spojrzał na oficera z niedowierzaniem, ale tylko wzruszył ramionami.
- Ruszymy na pański rozkaz, sir - dodał dowódca batalionu. - Radziłbym, aby pan tu pozostał z rezerwą, dopóki

nie zabezpieczymy wzgórza.

Anakin zawahał się lekko, zanim podjął decyzję. Był gotów do walki - każde włókno jego ciała rwało się do

poprowadzenia szturmu, do użycia miecza świetlnego. Ale był teraz dowódcą i jego zadanie polegało na
dowodzeniu, nie na walce.

- Pułkowniku, proszę zdobyć to wzgórze. - Wskazał palcem na wzniesienie, które górowało nad pokrytym

głazami polem.

Batalion ruszył kompaniami, dowódca i jego sztab znajdowali się tuż za pierwszą kompanią. Pole głazów

zmusiło piechotę klonów do wysiłku, aby przedrzeć się w kierunku zbocza. Wszyscy nagle stali się nerwowi.

- Szybko, szybko! - popędzał żołnierzy dowódca batalionu, nie spuszczając wzroku ze wzgórza, które

pozostawało dziwnie milczące. Na co oni czekali? Nagle tuż obok rozległy się ostre strzały z rusznic laserowych.

- Czujki robotów - zameldował dowódca pierwszej kompanii. -Załatwiamy je po kolei.
Dowódca batalionu usłyszał jedynie ostry trzask, kiedy eksplodowała pierwsza mina. Fala uderzeniowa przebiła

mu bębenki. Poczuł, jak unosi się w górę i leci do tyłu w chmurze dymu, kurzu, rozbitych części zbroi i strzępów
ciał. Uderzył w kamień i odbił się od niego, spadając na ziemię. Nie poczuł bólu, jedynie tępe odrętwienie w plecach
i nogach. Potrząsnął głową, ale na próżno. Próbował wstać, lecz nie mógł, bo nogi miał odcięte tuż poniżej kolan.
Wiedział o tym, ponieważ zdołał unieść się na łokciach dość wysoko, aby stwierdzić, że nie ma stóp. Próbował
usiąść, sięgnąć w dół i zatamować krwotok, ale nie był w stanie, bo pękł mu kręgosłup podczas uderzenia o głaz.
Ktoś chwycił go pod ramiona i zaczął ciągnąć. Stracił przytomność. Długo potem jakaś kobieta napoiła go wodą.

Roboty bojowe siedziały nieruchomo w swoich bunkrach, jeden ściśnięty, równy szereg za drugim. Ich systemy

background image

sterowania były aktywne, broń odbezpieczona. Czekały tylko na atak. Zaledwie kilka chwil temu otrzymały rozkaz,
aby ukryć się w kompleksie bunkrów, żeby uniknąć ostrzału moździerzy, który zorał zwolnione przez nie
stanowiska. Roboty techniczne poszerzyły i pogłębiły bunkry poprzedniej nocy, więc teraz były one zupełnie
niedostępne dla ciężkich pocisków z baterii moździerzy, eksplodujących w potężnych pióropuszach ognia na
szczycie wzgórza. Zaledwie pół godziny temu oddziały klonów próbowały spenetrować granicę ich terenu, lecz
roboty były na to przygotowane. Teraz bezpiecznie odpoczywały w ukryciu i czekały. Istoty rozumne ukryte wśród
nich - ich koordynatorzy bojowi - również postanowiły przeczekać tę salwę w schronach, choć spodziewali się, że \y
każdej chwili nastąpi bezpośrednie uderzenie, które przebije sklepienie i zniszczy ich wszystkich. Jednak roboty
techniczne wykonały swoją pracę szybko i skutecznie, a choć fale uderzeniowe wywołane spadającymi
tysiąckilowymi pociskami wstrząsały i ogłuszały, tkwiły bezpiecznie w swoich norach, czekając, aż bombardowanie
dobiegnie końca.

Nadchodziła nieprzyjacielska piechota - dokładnie tak, jak to przewidział admirał. Czujki robotów wzięły na cel

przednie oddziały. W ciągu kilku sekund ogromna mina, złożona w ruinach tunelu do Izable, zostanie zdetonowana,
a roboty otrzymają rozkaz wejścia do akcji i ostrzelania ocalałych.

Kontroler siedział z detonatorem w dłoni i obserwował monitor. Kiedy tylko pierwsze oddziały sił szturmowych

znajdą się pomiędzy skałkami, zdetonuje minę. Nagle monitor zgasł. Nieważne. Wiedział, gdzie jest piechota.
Odliczył: jeden, dwa, trzy, cztery - i wcisnął przycisk detonatora. Fala uderzeniowa z eksplodującej miny dosięgła
nawet najgłębszych części bunkra; od wstrząsu wszystko, co nie było zabezpieczone, poprzewracało się i rozleciało.
Kontroler uśmiechnął się. A teraz, kiedy pociski przestaną spadać...

Eksplozja cisnęła Anakinem o ziemię. Na przedzie, gdzie pierwsza kompania właśnie znikła pomiędzy skałami,

wznosił się teraz ogromny słup dymu. Powietrze pełne było grud ziemi i kawałków skały, które wybuch wyrzucił w
powietrze. Anakin poderwał się i rzucił do przodu. Widok, który go powitał, był rodem z koszmaru. Prawie wszyscy
żołnierze z pierwszej kompanii zginęli lub zostali ranni w wyniku eksplozji. Ranni kręcili się wokół w szoku, ich
zbroje pokrywała krew. Wielu brakowało kończyn. Ziemia usłana była trupami i umierającymi. Ci, którzy nie
odnieśli ran fizycznych, znajdowali się w stanie wstrząsu, bez broni, zdezorientowani.

- Druga kompania, naprzód! - zawołał Anakin na kanale taktycznym. - Drugi i trzeci batalion naprzód! Za mną! -

Pobiegł przez jatkę u stóp wzgórza, wyciągnął miecz i podniósł go wysoko nad głowę. - Formować szyki, ja
prowadzę!

Pozostałe dwie kompanie pierwszego batalionu szybko odzyskały orientację i rzuciły się przez skały do miejsca,

gdzie na zboczu wzgórza stał Anakin. Tymczasem reszta transporterów dołączyła do nich i zaczęła wyrzucać z
siebie oddziały żołnierzy.

- Wchodźcie teraz - polecił Anakin dowódcom brygad, którzy natychmiast sformowali regimenty.
Wciąż nie było ostrzału z góry. Doskonale. Artyleria zmuszała ich do krycia się. Tysiące klonów wyroiły się u

stóp wzgórza i czekały tylko na rozkaz, by ruszyć na szczyt.

W tym momencie transportery zostały ostrzelane przez własną artylerię.
- Ustawić ogień na sto metrów i wycofywać w kierunku naszych linii! Przekażcie to polecenie do wszystkich

jednostek! - zawołał pułkownik Gris Manks. - Atak zakończony, musimy osłaniać wycofujących się żołnierzy.

- Sir - krzyknął jeden z operatorów centrum dowodzenia ogniem -wydaje mi się, że żołnierze na prawej flance

właśnie atakują wzgórze. Jeśli zrobimy korektę sto metrów w tył, ostrzał spadnie na naszych...

- Musisz mieć błędne informacje. Skoryguj na ogień ruchomy. Właśnie otrzymałem taki zweryfikowany rozkaz

bezpośrednio od generała Halcyona. Rozkaż wszystkim jednostkom przygotować się do realizacji wcześniej
ustalonego planu ogniowego. Mają wspierać nasze szeregi w przypadku kontrataku.

Operatorzy centrum posłusznie przystąpili do przekazywania rozkazu i miotacze natychmiast skorygowały

ogień. Erk i Odie skoczyli na nogi.

- Otrzymany i zweryfikowany, standardowa praktyka - skomentował robot. - To znaczy, że generał dowodzący

wydał rozkaz i rozkaz należy wykonać. Wiem, ponieważ jestem...

Dla Anakina, stojącego u stóp wzgórza, atak miotaczy ze szczytu rozpoczął się jaskrawą, pulsującą masą ognia z

tak wielu luf, ze trudno było wychwycić pojedynczych strzelców. Fala zniszczenia przetoczyła się po zebranych
wokół niego żołnierzach. Nawet nie zastanawiając się nad tym, odbił za pomocą miecza świetlnego kilka strzałów
skierowanych bezpośrednio na niego. Żołnierze stojący po jego lewej i prawej stronie nie mieli tyle szczęścia i
padali całymi grupkami.

- Naprzód! - krzyknął Anakin i ruszył w górę zbocza. Kompanie, bataliony i regimenty poszły naprzód jego

śladem, strzelając i manewrując na przemian, ale szeregi załamywały się pod niszczycielskim ogniem ze szczytu.
Wreszcie zatrzymały się całkiem, bo stos ofiar stawał się coraz większy, a ci, którzy ocaleli, przywarli do ziemi,
usiłując ukryć się za formacjami terenu przed morzem zniszczenia, które spadało na nich z góry.

- Dajcie artylerię na to wzgórze - polecił Anakin na kanale dowodzenia, w podnieceniu zapominając o właściwej

background image

procedurze łączności. - Tu komandor Skywalker, dajcie nam z powrotem wsparcie artylerii! Ostrzeliwujecie nasze
transportery. Skorygujcie ogień. Wyrzynają nas w pień. Zostaliśmy przygwożdżeni, powtarzam, zostaliśmy
przygwożdżeni! Odbiór.

Dowódcy baterii, przypisani jako wsparcie do Anakina pomyśleli, że to jakaś sztuczka - w końcu rozkaz korekty

ognia przyszedł wprost z FDC i prawdopodobnie od samego dowódcy armii - i zawahali się z wykonaniem rozkazu,
po czym poprosili o potwierdzenie z centrum dowodzenia, a tymczasem pociski nadal spadały na transportery.

Ogień ze strony robotów wzmógł się jeszcze. Niewielu żołnierzy klonów było w stanie odpowiedzieć.

Zrozpaczony Anakin przełączył się na kanał dowodzenia Halcyona.

- Generale Halcyon, tu Anakin, co się dzieje? Jestem tu uwięziony, moja własna artyleria ostrzeliwuje mi tyłek,

a wróg dobija nas od przodu!

Halcyon poderwał się, kiedy usłyszał grzmiący w głośnikach posterunku dowodzenia krzyk Anakina. Wszyscy

znieruchomieli.

- Anakinie, nie rozłączaj się! - zawołał i odwrócił się do oficera odpowiedzialnego za kontakt z artylerią. - Daj

mi pułkownika Manksa.

- Przecież to pan przekazał mi ten rozkaz kilka minut temu - zdziwił się Manks, kiedy Halcyon zapytał, co się

dzieje. - „Ustawić ogień na sto metrów, musimy osłaniać wycofujących się żołnierzy".

- Ktoś wdarł się do naszej łączności! -jęknął jeden z oficerów. -Przecież pan nie mógł wydać takiego rozkazu! -

Spojrzał na Halcyona.

- Pułkowniku, proszę osłaniać wycofujące się wojska po lewej stronie, ale skierować ogień na wzgórze po

prawej, natychmiast! Anakinie, kiedy tylko pociski zaczną lecieć znowu, zmykaj stamtąd. Odwołuję atak.

Kiedy jednak pociski zasypały deszczem szczyt wzgórza, było za późno. Nie mogły już zagrozić robotom, które

zdążyły wycofać się do bunkrów.

Odie ukryła twarz w dłoniach.
- Zabijamy naszych własnych żołnierzy - szepnęła.
- To się nazywa ostrzał przez własnych towarzyszy. Ciągle się zdarza.
- Wiem, co to jest - odparła z goryczą Odie. - Miałam nadzieję, że już nigdy nie usłyszę tego określenia.
- Twój status, Tonith?
Znowu ta znienawidzona komandor Ventress. Pors Tonith odstawił filiżankę.
- Myślę, że to wizyta nie w porę - zadrwił. - Właśnie odpieram zmasowany atak.
- Jasne, widać, jak bardzo jesteś zajęty... jak zwykle. Czyżby ci się udało?
- Całkowicie - radośnie odparł Tonith, unosząc filiżankę do ust i z zadowoleniem pociągając głęboki łyk.
- Ofiary?
- Z naszej strony? Niewiele. Z ich? Jeszcze nie policzyłem, ale dużo, doprawdy bardzo dużo. Widzisz,

perfekcyjnie przewidziałem ich ruchy...

- Hrabia Dooku będzie zadowolony - przerwała mu Ventress neutralnym i bezbarwnym głosem.
- To niewątpliwie potwierdzi jego wiarę w moje zdolności dowódcze i ratowanie sytuacji - odparł, odchylił się

do tyłu i obdarzył wiszący nad nim hologram szerokim uśmiechem.

- Wkrótce dostaniesz posiłki. Flota jest już w drodze.
Tonith tylko skinął głową.
- Może nawet nie będę ich potrzebował. Myślę, że napadły nas jakieś półgłówki. Frontalne ataki! Ruchy

oskrzydlające! Jedi biegający w kółko i wymachujący mieczem świetlnym! Liczy się siła ognia i taktyka, nie
heroizm i pozerstwo.

- To właśnie powtórzę hrabiemu Dooku - odparła. - Jeszcze jedna sprawa, Tonith. Kiedy to się skończy,

spotkamy się, a ja cię zabiję.

Obraz znikł.
Tonith znieruchomiał i siedział tak przez kilka sekund. Po chwili wzruszył ramionami, wysączył herbatę i nalał

sobie drugą filiżankę.

- To się dopiero okaże - rzekł drwiąco, choć wiedział, że Ventress nie żartuje.

background image

R O Z D Z I A Ł 26


- Jeszcze nigdy nie widziałem takiej nawalanki - rzekł szeregowy Vick, dawny strażnik z „Neeliana" do kaprala

Radersa.

Obaj stali w tylnej części stanowiska dowodzenia, wciśnięci w kąt, usiłując nie rzucać się w oczy i nie wchodzić

nikomu w drogę.

- Skąd wiesz? Dłużej stałem w kolejce po żarcie niż ty* byłeś w straży. - odparł Rader. - Nie jest aż tak źle.

Generał Halcyon wie, co robi. Widziałeś, jak walczy, osobiście i z bliska.

- Wiem tylko, że wszystko się rozlatuje, a my tu siedzimy i obgryzamy paznokcie. Chodź, zapytamy generała,

czy mógłby nas zwolnić.

- Jasne, ale ja nie chcę pracować z klonami; ci chłopcy mnie stresują. Nie widać ich twarzy przez te hełmy.
- Potrzebna nam jeszcze jedna misja, taka, jak ta z sierżantem L'Loxxem. To jest ktoś, z kim mógłbym naprawdę

pracować. Ale tamtej nocy naprodukowaliśmy złomu, nie? Wiesz co, bracie, nie chcę skończyć w centrum
dowodzenia ogniem, jak te dwa zakochane ptaszki. -Porucznik H'Arman i żołnierz Subu stali się sławni w całym
sztabie; wszyscy wiedzieli, z mają się ku sobie. - Tego byś chyba nie chciał, co?

- Nie. Stać tutaj jak słup też nie chcę. Powinniśmy być z tamtym Jedi, Skywalkerem. On teraz siedzi w tym po

uszy. Tam bym chciał walczyć. A jemu też przydałby się dwie pary dobrych rąk, założę się.

- Patrz lepiej, o co się sam prosisz, kolego. Ale ten Skywalker, no wiesz... nawet ja jestem od niego starszy.
- Widać, co robiłeś ze swoim życiem, że tak daleko zaszedłeś...
Raders w milczeniu pokiwał głową. Po chwili odezwał się znowu.
- Wiesz, na co mam teraz ochotę?
- Mógłbym wymyślić milion różnych rzeczy.
- Mam ochotę na szklankę dobrej, zimnej wody...
Tego cennego towaru na placu bitwy było bardzo mało. Major Mess Boulanger dokonywał szacunków na

podstawie norm określonych dla rozmaitych gatunków działających w każdych warunkach klimatycznych, jakie
można było znaleźć w całej galaktyce. Według tych norm, aby utrzymać żołnierzy klony w pełni formy zarówno w
walce, jak i w środowisku pustynnym, charakterystycznym dla Praesitlynu, gdzie miały miejsce działania wojenne,
dla całej siły bojowej pozostającej pod rozkazami Halcyona potrzeba było osiem litrów wody co dwadzieścia cztery
godziny standardowe, albo też sto sześćdziesiąt tysięcy litrów na każdy dzień dla całej armii. Oczywiście, ilość ta
nie obejmowała tego, co zużywało dowództwo, sztab i jednostki pomocnicze. Wyparki wodne, podobne do tych
używanych na farmach wodnych planet typu Tatooine, produkowały jedynie około półtora litra dziennie. Były
zresztą nieporęczne, trzeba je było rozstawiać w odpowiednich odległościach, aby działały skutecznie, a także
narażone były na nieustanne bombardowanie przez nieprzyjacielską artylerię. Inżynierowie Halcyona wwiercili się
głęboko w skorupę planety i skonstruowali studnie artezyjskie, ale mogły one dostarczyć tylko około dziesięciu
tysięcy litrów wody dziennie, a i ten zapas najpierw trzeba było uzdatnić, aby nadawał się do picia.

Pragnienie zaczyna się u ludzi, kiedy nastąpi utrata płynów w ilości mniej więcej jednego procenta wagi ciała.

Śmierć z odwodnienia następuje, kiedy proporcja ta osiąga dwadzieścia procent, w suchych warunkach nawet mniej.
Podczas ataku piechota składająca się z klonów poniosła około dwóch procent strat z powodu odwodnienia, a
przecież ci piechurzy byli w idealnej formie fizycznej. Każdy z nich wylądował na Praesitlynie w pełnym
rynsztunku bojowym, składającym się z ponad czterdziestu kilogramów broni i sprzętu, w tym osiem litrów wody;
zanim atak na linie Tonitha został odwołany, większość z nich zdążyła już wypić przywiezioną wodę.

Mess Boulanger obliczył zapotrzebowanie bardzo starannie i był na to przygotowany. Miał tylko jeden problem:

główne źródło, które wymagało natychmiastowego i ciągłego uzupełniania, musiało pochodzić z floty na orbicie.

Wysoko ponad kotłem śmierci i zniszczenia, w jaki zmieniło się otoczenie Centrum Łączności Intergalaktycznej

na Praesitlynie, załogi floty Halcyona na orbicie ciężko pracowały, aby zaopatrywać armię na bieżąco we wszystko,
co niezbędne do walki. Siwowłosi bosmani kierowali potężnymi podnośnikami, przenosząc ładunki wprost na
transportowce. Nieprzerwany strumień zasobów wędrował z orbity na powierzchnię planety. Stary Mess Boulanger
dokładnie wyliczył ilość uzbrojenia, części zamiennych i racji żywnościowych, jakich armia będzie potrzebować,
aby prowadzić zaciętą walkę przez tydzień, bo po tym okresie przewidywano zakończenie okupacji Centrum
Łączności Intergalaktycznej przez Tonitha. On i jego pracownicy wyszacowali również dokładny tonaż codziennych
dostaw dla armii w ilościach pozwalających na prowadzenie intensywnych działań. Boulanger miał do dyspozycji
transportowce wojskowe, które po wylądowaniu desantu przerobił na bojowe pojazdy dostawcze. Przedziały
pasażerskie zmodyfikował tak, aby służyły za ładownie i używał ich całymi tuzinami, aby przenieść wszystkie
zapasy. Musiał z nich korzystać, ponieważ potrzebował szybkości i zwrotności, aby bezpiecznie dostarczyć ładunek.

background image

A tu pojawiała się dodatkowa trudność: w żaden sposób nie można było wylądować w pobliżu oddziałów Halcyona.

Po pierwszych desantach, które przeszły bez echa, artylerzyści Tonitha zaczęli ostrzeliwać cały obszar

lądowania, niszcząc zarówno transportowce, jak i magazyny zapasów. Zmusiło to Halcyona i jego dowódców do
przeniesienia magazynów o jakieś trzydzieści kilometrów od linii frontu walki, za łańcuch wzgórz, które osłaniały
przybywające transportowce i wyładunek przed bezpośrednim ostrzałem Tonitha. Samo dotarcie do magazynów
było skomplikowane i niebezpieczne, bo statki musiały wchodzić w atmosferę prawie trzysta kilometrów dalej i
podążać do tego miejsca lecąc nisko nad ziemią, by nie dostać się pod ostrzał separatystów. Transportowce musiały
następnie, pod ogniem przedostawać się do żołnierzy walczących z robotami. Wiele transportów przepadło.

Odie wcisnęła się w kąt obok Radersa. Erk siadł obok.
- Cześć, zabójco - rzucił Raders. Odie skrzywiła się.
- Nie podoba mi się to określenie.
- Lepiej się przyzwyczaj, zasłużyłaś na nie - odparł Vick.
- Ale się tu zrobił tłok - zauważył Raders.
- To czemu sobie nie pójdziecie? - odparowała Odie.
- My tu byliśmy pierwsi - dociął jej Raders.
Erk uznał, że czas się wtrącić.
- Zmęczyliśmy się już kręceniem po centrum dowodzenia ogniem bez planowych zadań. Myśleliśmy, że sobie tu

chwilę postoimy.

- Tak jest, sir - odparł Vick, obojętnie wzruszając ramionami, jakby chciał powiedzieć: „A co mnie to

obchodzi?"

- Cicho tam z tyłu - warknął oficer sztabowy.
Anakin ze szklanką drogocennej zimnej wody w dłoni, siedział na stanowisku dowodzenia, składając

Halcyonowi dokładny raport.

- Czekali na nas, mistrzu Halcyonie. Pierwsze meldunki o stratach obejmują ponad sześciuset zabitych, rannych

lub zaginionych, w tym cała grupa komandosów, których wysłałem przodem. Żaden nie wrócił. - Pociągnął łyk
wody.

- Nasze straty w drugim ataku wyniosły około tysiąca ludzi, nie wiem, ilu z nich jest zaginionych, a ilu zabitych

- dodał Halcyon. -Jesteśmy znowu na początku drogi.

- Plan ataku był dobry - zapewnił Slayke. - Dobrze skoordynowany, dobrze zaplanowany, dobrze wykonany.

Nikt nie może się winić o to, co się stało. Przeciwnik był gotów na nasze przyjęcie, to wszystko. Następnym razem
będziemy mieć więcej szczęścia. - Właśnie wrócił z inspekcji linii obrony, którą rozstawił w wyschniętym korycie
rzeki. Położył dłoń na ramieniu Anakina. - Ty i twoje klony walczyliście dzielnie, Anakinie. Cieszę się, że wróciłeś.
Mam też jedną dobrą wiadomość: minęło wiele godzin, odkąd wrócili nasi żołnierze, i nie było kontrataku. To
chyba znaczy, że brakuje mu zasobów, żeby go zmontować.

- I tak musimy się tam dostać i przepędzić go. - Halcyon westchnął.
- Ale koniec z frontalnymi atakami.
- Ktokolwiek tam dowodzi, dobrze wie, co robi - zauważył Slayke.
- Ale żeby był nie wiem jak dobry, nie jest lepszy od naszej trójki. Proponuję wezwać flotę i wykurzyć go z

płaskowyżu.

Wszyscy wokół znieruchomieli i nadstawili uszu, skwapliwie łowiąc każde wypowiedziane słowo. Wszyscy

myśleli o tym samym.

- Ale... - zaprotestował Halcyon.
Slayke pokręcił głową.
- Wiem, co zaraz powiesz: musimy chronić Centrum Łączności Intergalaktycznej i życie ocalałych techników.

Są zakładnikami, to oczywiste, ale oczywiste jest również, że Republika nie ubija interesów z przestępcami, a
właśnie tym są ci ludzie, którzy ich uwięzili.

Jeśli chcemy ich wypędzić z planety, musimy ich zniszczyć. Centrum i technicy, i Reija Momen... zaliczymy ich

po prostu do strat dodatkowych, to wszystko.

- Słyszałem już zwrot „Postrzelenie przez własnego towarzysza broni", a teraz jeszcze „straty dodatkowe"... -

Anakin skrzywił się, dopijając ostatnie krople wody. - Coraz lepiej mi idzie rozpoznawanie tych wszystkich
eufemizmów określających śmierć i zniszczenie. Ale po tym, co przeszliśmy razem z żołnierzami klonami, sądzę, że
kapitan Slayke ma rację... Tyle tylko, że... - Zadrżał na wspomnienie obrazu Reiji Momen, który nagle pojawił mu
się pod powiekami - No cóż, ma rację i kwita.

Skinął głową Slayke'owi, ale nie śmiał spojrzeć Halcyonowi w oczy.
A Halcyon wytrzeszczył oczy na Anakina, jakby młody Jedi nagle wymówił jakieś straszliwe przekleństwo.

Miał ochotę zapytać: „Co ci się stało?", ale zaraz się pohamował. Anakin przeszedł przez maszynkę do mięsa, to

background image

prawda. Ale przecież był Jedi.

- Straty w tej kampanii były naprawdę straszliwe, rozumiem to -rzekł wolno. - Kapitanie Slayke, ty poniosłeś

największe straty z nas wszystkich i doskonale rozumiem, że chcesz zakończyć ten rozlew krwi możliwie
najszybciej i najskuteczniej. Anakinie, ty sam także dopiero co przeszedłeś przez okropne doświadczenie. Obaj
jesteście zdolnymi i dzielnymi dowódcami, a ja jestem szczęśliwy, że mam was ze sobą. Ale zrozumcie jedno: w
żadnych okolicznościach nie poświęcimy życia cywilów, żeby osiągnąć szybkie, czyli pyrrusowe zwycięstwo. -
Oczy mu zabłysły. - Pamiętajcie, nasza misja polega na uratowaniu zarówno ludzi, jak i urządzeń. - Westchnął. - A
teraz weźmy się do pracy i wymyślmy nowy plan.

- Eee... przepraszam, sir - odezwał się kapral Raders ze swojego kąta. - Zastanawialiśmy się właśnie, kiedy

wyślecie nas na akcję.

- Może zaprosimy ich do nas? - zaproponował ze śmiechem Slayke. - Można skończyć gorzej, niż pytając

żołnierzy o zdanie. Ta kobieta i oficer z opatrunkiem na ramieniu są mi znani. Wiem, że lepiej znają teren niż
ktokolwiek z nas.

- Dlaczego nie? - odparł Halcyon. - Chodźcie tu wszyscy i słuchajcie.
- To ty zastrzeliłaś Gruda - rzekł Anakin, kiedy Odie podeszła bliżej.
- Tak, sir, to była pomyłka, ja... ja...
- Postrzelenie przez własnego towarzysza broni. To nie twoja wina, to się zdarza przez cały czas - odparł

Anakin, nie wierząc w ani jedno swoje słowo. Obejrzał się na Halcyona.

- Kiedy wrócimy, chcę mieć ich przy sobie. - Wskazał na dwóch strażników.
- Dlaczego? - zapytał Halcyon.
Anakin wzruszył ramionami.
- Wiem po prostu, że mogę na nich liczyć. Pilnowali twoich tyłów, kiedy odpierałeś atak abordażowy na

pokładzie „Komandosa", a ja potrzebuję kogoś, kto będzie pilnował moich, skoro moi komandosi zostali wybici do
nogi.

Halcyon nie odpowiedział od razu ani wprost. Coś działo się z młodym Jedi; pojawiła się w nim jakaś twardość,

której wcześniej nie było.

- Wracamy, Anakinie. To pewne. Nie będziemy siedzieć tutaj i lizać ran. - Spojrzał na oficerów sztabowych. -

Ściągnijcie ludzi z operacyjnego i bierzmy się do roboty.

Mess Boulanger wyprostował się na całą swoją mizerną wysokość, pogładził wąsy i oznajmił:
- Komandorze, szacuję, że do utrzymania pańskiej armii na obecnym poziomie wydolności bojowej będę

potrzebował dwa tysiące ton sprzętu i zapasów. W naszym punkcie wyładunkowym zgromadziłem znacznie
większą ilość, ale jak długo nieprzyjaciel zajmuje płaskowyż, jestem w stanie przewieźć tylko tysiąc ton dziennie, a
i to przy niedopuszczalnych stratach w sprzęcie transportowym, że tak powiem. Mamy dość wszystkiego, aby
przypuścić jeszcze jeden pełny szturm, a potem trzeba się będzie wycofać i przegrupować.

Oficerowie wokół stołu w milczeniu rozważali tę informację.
- Nie możemy czekać na dostawy - odezwał się Anakin. - Istnieje też możliwość, że posiłki nieprzyjaciela są już

w drodze. Jeśli do tego dojdzie, cała równowaga sił zostanie zachwiana na jego korzyść.

- Zgoda. Musimy zaatakować natychmiast i skończyć to oblężenie - rzekł Slayke. - Co powie na to nasz

dowódca floty? - zwrócił się do admirała Hupsquocha, dowódcy statków na orbicie.

- Mamy przez cały czas na oku kordon wokół Sluis Van - odparł Hupsquoch. - Nie próbowali atakować naszej

blokady, ale nawet gdyby chcieli, mamy dość sił, żeby ich załatwić. Mam jednak te same obawy co pan,
komandorze Skywalker; istnieje możliwość, że separatyści ściągają skądś potężne wsparcie.

Halcyon skinął głową.
- To byłoby niepodobne do separatystów, gdyby przeprowadzali taką operację bez planu wzmocnienia swojej

armii w sytuacji awaryjnej. Jakie środki ostrożności pan podjął, aby nie dać się zaskoczyć, admirale?

- Mam siatkę szybkich korwet i krążowników rozproszonych w promieniu stu tysięcy kilometrów. Załogi na

moich statkach trwają w pełnej gotowości. Połowa obsady jest zawsze na stanowiskach bojowych.

- A pan? - zapytał Halcyon oficera wywiadu.
- Sir, pozostaję w ciągłym kontakcie z Coruscant od chwili przerwania nieprzyjacielskiej blokady łączności.

Służby wywiadowcze pozostające w dyspozycji senatu działają w całej galaktyce. Żadna z nich nie znalazła
informacji, że jakieś znaczne siły zdążają w tym kierunku. Co nie oznacza, że separatyści ich nie wysłali, a jedynie
to, że jeszcze ich nie odkryliśmy. Szczelność naszej łączności została przywrócona w stu procentach, sir. Nie będzie
już więcej takich incydentów jak dziś rano.

Halcyon skinął głową.
- Spójrzcie na to. - Włączył trójwymiarowy obraz terenu w promieniu stu kilometrów od ich pozycji. - Wywiad

informuje, że strefa graniczna sił wroga jest bardzo wyraźnie nakreślona. Skrócił swoje linie, aby skonsolidować

background image

zasoby i lepiej bronić granicy na całym obwodzie, a zakreślił ją tak blisko centrum, ponieważ wie, jak nam na nim
zależy... tak samo jak na życiu techników. Dlatego też - rzekł, skłaniając głowę w kierunku oficerów - nie
dopuszczę, aby flota użyła przeciwko nim swojej broni. To będzie oznaczało całkowite zniszczenie wszystkiego.

- Ale nasze ataki, a zwłaszcza kampania kapitana Slayke'a przed naszym przybyciem tutaj, osłabiły wroga

znacznie - zauważył Anakin. - A pamiętacie, co powiedział sierżant L'Loxx po zwiadzie? Roboty bojowe nie są w
ogóle serwisowane. To będzie działać na naszą korzyść w ostatecznym rozrachunku.

- Może w ogóle nie dostaje zapasów - podsunął Mess Boulanger.
- To możliwe - zgodził się Anakin. - A w tym środowisku serwis jest kluczem do siły rażenia. Ni mniej, ni

więcej tylko szesnaście moich transporterów wypadło z walki dziś rano z powodu problemów z awariami, ale załogi
już przywróciły je do stanu używalności. Nie sądzę, aby tamci mogli nam w tym dorównać. W czasie naszego
wycofywania się...

- Nie wycofujemy się - poprawił Slayke. - Wykonujemy ruchy wsteczne.
Roześmiał się, a wielu z oficerów mu zawtórowało.
- Kiedy my naprawdę się nie wycofywaliśmy, tylko atakowaliśmy z tyłu - odparował Anakin. - A przy okazji, w

powrotnej drodze znaleźliśmy dwa tuziny roboczołgów nieprzyjacielskich porzuconych ot tak, na pustyni. One po
prostu przestały działać. Pomimo naszych strat wciąż mamy w sobie siłę walki, chyba większą niż wróg.

- Skoro nie możemy oskrzydlić separatystów od góry, a ich linie i zabezpieczenia są zbyt ścisłe, aby pozwolić na

infiltrację, nie będziemy tracić zasobów na kolejny atak frontalny. Nie mogę też użyć artylerii floty, aby przemieścić
roboty - rzekł Halcyon, podsumowując wszystkie opcje.

- A tamci siedzą i czekają na posiłki - dodał Slayke.
- Więc co robimy? - Halcyon rozejrzał się po twarzach obecnych.
- Ja wiem, co mamy zrobić - powiedział Anakin prawie szeptem.
Nikt więcej się nie odezwał. Po krótkiej chwili Halcyon dał mu znak głową, żeby mówił dalej.
Młody Jedi wstał i rozejrzał się po pomieszczeniu. Twarz i dłonie wciąż miał brudne po porannej walce, a

ubranie poplamione i podarte. Na twarzy pojawiły mu się bruzdy, pod oczami cienie, których wcześniej nie było.
Lecz głos brzmiał mocno, a postawa dowodziła, że choć zmęczony, jest gotów do następnej rundy. Miał nad sobą
pełną kontrolę.

- Dajcie mi piętnastu klonów i jeden statek transportowy, a także wszelką możliwą osłonę, a polecę prosto na

płaskowyż. Nie zrobię tego od razu. Pod osłoną waszego ataku dotrę do punktu wyładowczego, a potem skieruję się
w tę stronę. - Wskazał na mapę. - Przelecę jakieś sto kilometrów na północ, do tego punktu, a potem cofnę się w
tym kierunku, jeszcze raz skręcę i wylecę od tyłu. Będę leciał szybko, prawie nad ziemią. Wyląduję pod osłoną
waszego ognia, dostanę się do centrum i uwolnię pozostałych zakładników. Kiedy już będą bezpieczni, flota dokona
reszty. - Usiadł.

- Niech sprawdzę, czy dobrze zrozumiałem - odezwał się pułkownik, szef operacyjny Halcyona. - Sir, chce pan

atakować piętnastoma klonami...?

- Dokładnie rzecz ujmując, potrzebuję siedemnastu żołnierzy w jednym statku transportowym. Biorę ze sobą

obu strażników.

- ...siedemnastu, tak jest, sir. I z tymi siedemnastoma spodziewa się pan włamać do centrum, znaleźć

zakładników i ich ewakuować?

- Właśnie tak, pułkowniku.
- To jest do zrobienia - rzek Slayke, waląc pięścią w otwartą dłoń. - Fantastyczne. Pewnie zginiesz przy okazji,

ale to i tak genialny pomysł. - Popatrzył z podziwem na Anakina.

- Nie wie pan nawet, gdzie trzymają zakładników - zaoponował szef operacji.
- Wiem - odrzekł Anakin.
- Skąd pan wie, sir?
Anakin uśmiechnął się.
- Proszę mi zaufać, pułkowniku. Jestem Jedi - powiedział tylko.
Twarz pułkownika poczerwieniała.
- Będziesz potrzebował kogoś, kto się orientuje w centrum - zauważył Halcyon.
- Ja się orientuję, sir - odezwała się Odie. - Byłam tam wiele razy. Oficerowie spojrzeli na nią, aż niepewnie

przestąpiła z nogi na nogę.

- Co tam robiłaś? - zapytał Erk.
- No... tego... - Spojrzała nerwowo na oficerów. - Znałam kogoś w siłach obronnych i... jedliśmy tam lunch... -

Wzruszyła ramionami.

- Musiałam się dowiedzieć, jaki jest rozkład centrum.
- Zabierz ją - poradził Halcyon.

background image

- Sir - wtrącił Erk - proszę wziąć dwa wahadłowce, będzie panu potrzebne wsparcie.
- Szkoda, że tu nie ma robota-sprzątacza, też byśmy go spytali o radę
- burknął jeden z oficerów.
- Przepraszam, sir, ale to standardowa procedura, a jeśli pan to zrobi, to zgłaszam się na ochotnika do

poprowadzenia drugiego wahadłowca - rzekł Erk. - A jeśli weźmie pan moją partnerkę - dodał, kładąc zdrową rękę
na ramieniu Odie - musi pan wziąć także i mnie. Nalegam.

- Porucznik nie może nalegać - zauważył Anakin. - Musi słuchać rozkazów.
- Ale ja nalegam, sir. Znam pana, znam pańską reputację. Cóż, jestem pilotem myśliwca, jednym z lepszych w

tym fachu, i mam dość siedzenia na ziemi.

Anakin uważnie przyjrzał się Erkowi, wreszcie powoli skinął głową. Erk zaśmiał się.
- Chyba mam zadanie.
- Ale jest pan ranny, poruczniku - zaprotestował Halcyon.
- Już mi lepiej, sir. Poza tym jestem tak dobry, że mogę latać nawet bez rąk, jeśli trzeba.
- Wierzę mu - wtrącił Anakin. - Biorę jego, zwiadowcę... i dwa wahadłowce.
- Doskonale. - Halcyon wzruszył ramionami. - Jeśli nie wynikną z tego żadne inne korzyści, przynajmniej

pozbędę się tych gapiów z mojego otoczenia i będę miał trochę miejsca, żeby odetchnąć. Kiedy wylatujecie?

- Natychmiast, jak tylko się pozbieram i zapoznam z rozkładem centrum, sir.
- To dobrze. - Halcyon obejrzał się na swoich oficerów. - Wypuścimy jeszcze raz wszystko, co mamy, na te

linie. Chcę, żeby cała piechota udawała, że atakujemy dokładnie pośrodku całą siłą. Jak tylko ściągniemy na siebie
uwagę nieprzyjaciela, wchodzi Anakin. Kiedy ocali zakładników i dowiemy się, że wszyscy są bezpieczni, admirale,
skieruje pan wszystko, co ma, na ten płaskowyż. Proszę zamienić to miejsce w popiół. Później odbudujemy centrum
łączności. Komandorze Skywalker, ten twój plan to wielkie ryzyko, ale sądzę, że zadziała. Tamten dowódca nawet
nie będzie wiedział, co się dzieje. - Mistrz Jedi wyciągnął rękę. - Niech Moc będzie z tobą, Anakinie - rzekł. A
potem uścisnął dłoń każdemu po kolei.

- I z tobą - rzekł Anakin. - No to do roboty.
Strażnicy ochoczo przyklasnęli.

background image

R O Z D Z I A Ł 27


Dondo Foth, kapitan fregaty patrolowej „Mandian", był skrupulatnym żołnierzem. Większość czasu na

pokładzie swojej jednostki spędzał na mostku, czujny, zajęty kwestiami dowodzenia gwiezdnym statkiem. Był to
jeden z powodów, dla których jego statek został wybrany do patrolowania zewnętrznego obrzeża kordonu, jaki
Halcyon utworzył wokół Praesitlynu. W tym czasie był oddalony o sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od floty na
orbicie, nieco bardziej, niż wymagały tego otrzymane rozkazy. Przyjął jednak kurs patrolowy na tej odległości z
własnej inicjatywy.

- Na wszelki wypadek - wyjaśnił kapitan Viwtrothowi, oficerowi „Mandiana". - Szczerze mówiąc, uważam, że

powinniśmy się przemieścić jakiś milion kilometrów do przodu, na tyle daleko od trzonu floty, żeby ostrzec ich w
porę, gdyby ktokolwiek próbował nas zaskoczyć.

- Wiesz co, szyper, ale tam jest dosyć pusto - odparł Vitwroth. -Lubię jasne światła i towarzystwo.
Foth, krzepki mężczyzna z Nowego Agamaru, zbliżał się do średniego wieku.
- No cóż, sprawdźmy te pakiety promocyjne - zwrócił się do swojego wojskowego robota protokolarnego, który

został zaprogramowany jako pisarz. Ktoś z załogi, prawdopodobnie darzący sympatią roboty, wymalował mu na
czole romby podoficera kancelaryjnego. Od tej pory wśród załogi robot nosił imię Kancelisty Blachogłowego.

- Wszystko gotowe, przygotowane dokładnie według procedur okrętowych, kapitanie - zapewnił robot. -

Rekomenduje pan sześć osób z załogi do promocji: jednego na chiefa, dwóch na stanowisko pierwszego oficera...

Tak, tak, znam nawet ich nazwiska, Kancelisto Blachogłowy - rzekł kapitan Foth. - Chciałem się tylko upewnić,

że nie popełniłeś jakichś błędów. W zeszłym tygodniu zmieniłeś dwie litery w raporcie do floty. Uważaj... jeszcze
raz ci się to zdarzy i jazda na złom.

- Kapitanie, to był tylko mały błąd oprogramowania - odparł żałośnie robot. - Już go naprawiłem, zapewniam

pana.

- Nie musisz zapewniać mnie o niczym, Kancelisto Blachogłowy... to ja zapewniam ciebie, że wylądujesz w

Worku Szczęścia.

„Worek Szczęścia" był pomieszczeniem magazynowym na statku, gdzie przechowywano różne dziwne rzeczy,

które mogą się jeszcze kiedyś przydać. Kapitan Foth roześmiał się i wziął dyski z promocjami. Robot był maszyną,
ale chwilami trudno było nie odnieść wrażenia, że reaguje jak istota rozumna. Foth lubił bawić się jego kosztem. Nie
miał najmniejszej ochoty relegować Kancelisty Blachogłowego do Worka Szczęścia.

- Kapitanie! - zawołał nagle oficer. - Wykryliśmy zbliżający się obiekt, dwadzieścia pięć stopni na sterburtę,

trzysta kilometrów od nas,/zbliża się powoli!

- Połącz się z generałem - powiedział Foth spokojnie, oddając dyski robotowi. - Później je obejrzę. Poruczniku -

zwrócił się do oficera -daj mi wizję. Podaj prędkość i kurs. Poinformuj flotę. Miotacze, wziąć obiekt na cel.

- Kwatera generała się zgłasza, sir - zameldował oficer wachtowy.
- Identyfikacja wizualna, sir... nie widzę żadnych obiektów zbliżających się do nas, kapitanie - poinformował

obsługujący instalację radarową „Mandiana".

- Komunikat do floty, sir - zameldował oficer łącznościowy.
- Prędkość, dwadzieścia jeden tysięcy. Kieruje się prosto na Praesitlyn - poinformował nawigator statku.
- Działa w celu, kapitanie - oznajmił oficer artylerii.
- Dwadzieścia jeden tysięcy kilometrów na godzinę? Cokolwiek to jest, porusza się dość powoli. Gdzie ta wizja?

- Ekrany stopniowo wyostrzały się na bezkształtnym czarnym obiekcie, który wyglądał prawie jak chmura. - Dajcie
mi więcej ostrości - polecił Foth. - To cholerstwo nie wygląda na statek.

- Sir, to wszystko, co nasze urządzenia mogą z niego wyciągnąć, dopóki się nie zbliży.
- Nie mieliśmy czasu zmodernizować naszych urządzeń wizyjnych przed wylotem z Coruscant - dodał Vitwroth.
- Wiem, wiem. Działa, kiedy będzie w zasięgu?
- Przy tej prędkości, moim zdaniem, za dwie godziny, dwadzieścia siedem minut... dokładnie.
- Więc czekamy, chyba że flota każe nam do niego podejść. Sądzisz, że to może być zamaskowany statek

separatystów? - zapytał Foth Vitwrotha.

- Musimy tak przypuszczać, sir.
- Sir, wiadomość od floty otrzymana i zweryfikowana: „Utrzymywać pozycję, obserwować i meldować. Strzelać

tylko w odpowiedzi na strzał" - oznajmił oficer sygnalista.

- No to czekamy - mruknął Foth. - Dwie godziny? Dwie godziny, dwadzieścia siedem... nie, teraz już

dwadzieścia sześć minut. Wtedy może dowiemy się czegoś więcej. - Dłonie zaczynały mu się pocić, ale przed
załogą udawał lodowaty spokój. - Wszyscy na stanowiska. To może być to.

background image

- Lecimy szybko i bez zbędnego balastu - instruował Anakin swój oddział szturmowy, zebrany w niewielkim

bunkrze przylegającym do stanowiska dowodzenia. Grupa zwiększyła się o oddział piechoty klonów w pełnej zbroi,
który miał lecieć statkiem Erka jako ochrona transportowca podczas działań naziemnych w centrum.

- Erk, będziemy musieli wycisnąć z tych transportowców ile się da i lecieć tak blisko ziemi, jak tylko można.

Jesteś w stanie to zrobić?

- Tak, sir.
- Trudno będzie się stąd wydostać. Statki są bezpieczne pod osłoną ścian, ale żeby się nie dostać pod ogień

nieprzyjaciela, będziemy musieli rwać do przodu. Przygotujcie się na bardzo twardy start. Spodziewam się, że
lądowanie również może nie być miękkie, ale o tym porozmawiamy później. Wszyscy przypatrzcie się temu
płaskowyżowi i zapamiętajcie tyle szczegółów, ile kto może w tak krótkim czasie. I jeszcze to. - Wprowadził obraz
przedstawiający plan głównego budynku centrum łączności. - Subu, czy to wam coś przypomina?

- Tak, sir - zapewniła Odie. - Ten długi korytarz prowadzi do głównej sterowni. - Wskaźnikiem laserowym

pokazała obszar, o którym mówiła. - Te boczne korytarze - powiedziała, szybko przesuwając wskaźnikiem po trzech
odgałęzieniach - prowadzą do innych części kompleksu. Ten tutaj wychodzi na dziedziniec, gdzie pracownicy często
odpoczywają i spożywają posiłki. Te pomieszczenia to kwatery obsługi. Tam są magazyny i warsztaty naprawcze
Gdzie przetrzymują zakładników?

- W głównej sterowni. Wiedziałbym, gdyby ich przenieśli. Patrzcie wszyscy. - Anakin podświetlił obszar na

zewnątrz budynku głównego. - Wylądujemy tutaj, pod osłoną tych zabudowań i mam nadzieję, że drzewa też nas
ukryją. Wchodzimy ostro, wszyscy mają być przypięci i przygotowani na twarde lądowanie. Potem szybki, ale
krótki bieg aż tu. - Wskazał na duże drzwi. - Jeśli będą zamknięte, wysadzimy je. Prowadzą bezpośrednio na
korytarz wiodący do głównej sterowni. Raczej nie ma szansy zgubić się po drodze. Powinniśmy się martwić jedynie
tymi bocznymi korytarzami. Oferują spore możliwości zasadzki, więc zostawię żołnierza na każdym skrzyżowaniu.
W razie czego będą nas osłaniać, żebyśmy mieli wolną drogę. Sierżancie -zwrócił się do klona - proszę teraz wybrać
tych żołnierzy i rozstawić ich natychmiast po wejściu. Wy dwaj. - Wskazał na strażników, Radersa i Vicka. - Chcę,
żebyście lecieli razem ze mną transportowcem. Waszym zadaniem będzie patrolowanie głównego korytarza i
wsparcie dla żołnierzy obserwujących boczne odnogi. Strzelać do wszystkiego, co jest zrobione z metalu i co się
rusza.

Wyruszamy bez zbędnego ładunku, tylko broń i sprzęt. Jeśli zabawimy tam dłużej niż dziesięć minut, będziemy

mieli gości na głowie. Zakładnicy są dobrze strzeżeni. Zaskoczenie będzie naszą najlepszą bronią. Wchodzimy,
eliminujemy strażników i jak najszybciej zabieramy zakładników do transportowców. Jeśli zginę, dowództwo
przejmie on. - Anakin wskazał sierżanta SOZ. - Poruczniku H'Arman, zostajecie przy transportowcu z eskortą
piechoty. Subu, wy idziecie ze mną do budynku. Waszym zadaniem będzie wyprowadzenie zakładników do
transportowca.

Szeregowy Vick obdarował Odie szerokim uśmiechem. Odpowiedziała mu tym samym. Erk zauważył to i mimo

woli poczuł ukłucie zazdrości.

- Ilu jest zakładników? - zapytał, odrywając myśli od Odie.
- Początkowo personel liczył pięćdziesięciu techników i specjalistów. Nie wiemy, ilu z nich rozstrzelano. Zdaję

sobie sprawę, że nikt z was nie widział transmisji z Reiją Momen, ale powiedziała, że separatyści będą zabijać po
jednym zakładniku za każdą godzinę zwłoki w spełnieniu ich żądań. Mamy nadzieję, że dowódca blefował, ale jeśli
miał pięćdziesięciu zakładników... no cóż, może się okazać, że część z nich rozstrzelał. Nie dowiemy się, dopóki
tam nie dotrzemy. I pamiętajcie, nie będziemy mieć czasu szukać tych, którzy się zagubią. Sami zakładnicy nam
powiedzą, czy nikt nie został, Musimy polegać na ich zdaniu, żeby mieć pewność, że zabieramy wszystkich. To
ryzyko, które musimy podjąć.

Odie obserwowała uważnie Anakina. Był młodym człowiekiem, niewiele starszym od niej, ale z jego sposobu

wyrażania się i postawy łatwo mogła się domyślić, że bardzo dobrze czuje się w roli przywódcy.

- Przyjrzyjcie się uważnie tym schematom i zapamiętajcie je. A, jeszcze jedno. Sygnałem dla floty do otwarcia

ognia będzie proste słowo w basicu: „koniec". Kiedy ten sygnał zostanie przekazany do generała Halcyona, flota
zaleje płaskowyż ogniem z ciężkich dział. Musimy już wtedy być bardzo daleko od niego. - Anakin nachylił się do
swoich ludzi. - Ta operacja musi się odbyć z dokładnością co do ułamka sekundy. Jeśli nieprzyjaciel się zorientuje,
że jesteśmy w centrum, zabije zakładników. Wie dobrze, że bez nich, jego życie nie jest warte funta kłaków. No
dobrze, mamy pięć minut do wylotu.

Odie siedziała przypięta w fotelu drugiego pilota. Serce biło jej mocno z podniecenia, nigdy do tej pory nie

podróżowała tak szybko i tak nisko nad ziemią. Anakin utrzymywał wysokość około piętnastu metrów na pełnej
szybkości. Sterował pojazdem z wielką w prawą i - o ile Odie mogła to stwierdzić - praktycznie bez wysiłku. Jego
korekty trajektorii lotu były tak doskonale zsynchronizowane czasowo, że wydawało się, iż może widzieć teren,
jeszcze zanim pojawi się na horyzoncie.

background image

- Latałaś tym kiedyś? - zapytał konwersacyjnym tonem.
- Nie w sterowni - odparła. Pod nimi śmignęło niewielkie wzgórze; Anakin bezbłędnie skorygował wysokość

transportowca.

- Brałaś kiedyś udział w wyścigach ścigaczy?
- Nie, sir.
- Ten porucznik za nami to świetny pilot - zauważył Anakin. -A ty, jak słyszałem, jesteś niezła na skuterze

zwiadowcy. - Włączył mikrofon. - Okay, Erk, tu odbijamy. Leć po prostu za mną. Wszyscy przygotować się,
sprawdzić broń i sprzęt. Trzy minuty do lądowania.

- Tak, sir. Jestem dobrym zwiadowcą - odpowiedziała Odie, zdziwiona, jak spokojny jest jej głos. Nieraz

zdarzyło jej się bać, i to bardzo, ale tym razem czuła się po prostu przerażona. Spokojnie, bez drżenia rąk, odpięła
klapę kabury miotacza, sprawdziła ładunek i zabezpieczenie, po czym wsunęła go z powrotem. Anakin z kolei
wydawał się niemal szczęśliwy, że znów siedzi za sterami statku, który w jednej sekundzie może się rozbić, a w
drugiej zostać zestrzelony. Tak chyba czuje się Erk w czasie walki, pomyślała.

Uwadze Anakina nie umknęła wprawa, z jaką Odie sprawdziła broń. Uśmiechnął się.
- Wiesz, jak tego używać, prawda?
Jej spalona słońcem twarz spąsowiała jeszcze bardziej. Anakin zrozumiał, że dziewczynie przyszedł na myśl

incydent z Grudem.

- To, co się stało z Grudem, było tylko wypadkiem - powiedział. - Nie mam do ciebie żalu, możesz o tym

zapomnieć. Myśl tylko o tym, co nas czeka, i bądź gotowa, żeby znów użyć tego miotacza.

Płaskowyż majaczył o kilka kilometrów przed nimi. Jarzył się i pulsował ogniem artyleryjskim z obu stron. Atak

Halcyona rozwijał się w najlepsze.

- Przygotować się do lądowania - polecił Anakin przez kanał dowodzenia. - Erk, usiądziesz obok mnie. Uwaga

wszyscy, zaczynamy!

Statek Anakina opadł ciężko pomiędzy dwoma niskimi budynkami i znieruchomiał w wirze pyłu tuż przed

niewielkim zagajnikiem. Zanim jeszcze na dobre osiadł, tylna rampa opadła z hukiem i wyskoczyli z niej piechurzy
pod dowództwem komandosa SOZ. Biegiem rzucili się w stronę wejścia do głównego budynku łączności. Wokół
nich powietrze szumiało, brzęczało i trzeszczało od strzałów z wysokoenergetycznej broni; sto metrów za drzewami
szalał wir ognia z dział Halcyona bombardujących pozycje Tonitha. Wydawało się jednak, że nikt jeszcze nie
zauważył statku, a właściwie dwóch, ponieważ transportowiec Erka wylądował tuż obok pojazdu Anakina.
Piechurzy klony wybiegli, aby przygotować ochronny kordon. SOZ wysadził drzwi centrum łączności i wpadł do
środka z Anakinem i Odie depczącymi mu po piętach.

- Stąd do głównej sterowni jest około czterdziestu metrów - krzyknęła Odie.
- Biegnijcie szybko, ale uważajcie na boki - rozkazał Anakin przez kanał łączności taktycznej. - Upewnijcie się,

ze traficie, zanim wystrzelicie. Żadnego niepotrzebnego ognia.

Rzucił się długim korytarzem, a za nim reszta oddziału. Boczne korytarze mignęły tylko z boku, ale wszędzie

wydawała się panować zupełna pustka. Sierżant klon zgodnie z rozkazem zaczął rozstawiać swoich ludzi. Korytarz
wiodący do lewej części budowli był tuż przed nimi, a drzwi do głównej sterowni znajdowały się tyłu.

Anakin wyciągnął miecz. Był o dobre trzy metry przed najszybszym z klonów, kiedy zza węgła wychylił się

robot bojowy i strzelił. Promień trafił żołnierza za plecami Jedi. Klon jęknął i ze szczękiem upadł na podłogę.
Anakin pozbył się robota jednym szybkim ciosem miecza świetlnego, zaraz jednak pojawiły się kolejne - sześć, a
może osiem - i zajęły pozycję przed drzwiami sterowni, otwierając ogień. Odie, klony i dwaj strażnicy padli na
ziemię, promienie świsnęły nieszkodliwie nad ich głowami, odbijając się od ścian i sufitu. Oddział nie mógł
odpowiedzieć ogniem, bo na drodze strzału znajdował się Anakin. Patrzącej z dołu Odie młody Jedi wydawał się
otoczony ognistym niebieskim cyklonem, kiedy jego miecz świetlny bez wysiłku ciął roboty, które strzelały do
niego z bardzo bliskiej odległości, ale ich strzały odbijały się natychmiast od błękitnej klingi i trafiały nie tam, gdzie
trzeba. Już po chwili została z nich tylko kupa dymiącego złomu. Anakin przeskoczył przez nią, pchnął drzwi
sterowni i wpadł do środka. Cała walka zajęła mu zaledwie kilka sekund, tym zaś, którzy biegli za nim, wydawało
się, że Skywalker po prostu przespacerował się po grzbietach maszyn, aby otworzyć drzwi.

Odie i pozostali leżeli na ziemi, kaszląc i z trudem chwytając oddech. Korytarz pełen był wyziewów płonącego

metalu i zamienionych w parę komponentów elektronicznych. Anakin był już w sterowni, kiedy dziewczyna
pozbierała się z podłogi i rzuciła w tamtym kierunku.

- Za nim! - krzyknęła do swoich towarzyszy.
Roboty w sterowni otrzymały ścisłe polecenie pilnowania zakładników, więc gdy nagle zjawił się wśród nich

Anakin wymachujący świetlistą klingą, rozpoznanie i przeanalizowanie zagrożenia zajęło każdemu kilka cennych
sekund, które okazały się dla nich fatalne. Jeden zdołał wystrzelić, lecz Anakin poznał jego intencje, zanim jeszcze
maszyna wykonała jakikolwiek gest. Prawie niedbałym ruchem ostrza odbił promień z miotacza i przeciął robota na

background image

pół. Odie, która wpadła właśnie przez rozbite drzwi, z przerażeniem ujrzała, że Anakin walczy sam z sześcioma
robotami. Na szczęście dla niej i dla żołnierzy, którzy stłoczyli się za nią, cała uwaga maszyn skierowana była na
Jedi. Odie nie mogła nadążyć wzrokiem za błyskawicznymi ruchami Anakina; w porównaniu z nimi obrona
robotów wyglądała jak powolny balet. Uklękła i wystrzeliła do robota stojącego w głębi pokoju. Sierżant i jego
żołnierze też przyjęli pozycje strzelnicze, ale Anakin tak szybko rozprawił się z atakującymi go maszynami, że nie
mieli do czego strzelać.

- Zajmijcie się zakładnikami - krzyknął Anakin. - Szybko! Szybko! Kontratak jest już w drodze.
Pors Tonith, który do tej pory prowadził genialną walkę defensywną, popełnił jeden wielki błąd. Było nim

umieszczenie zakładników w głównej sterowni. Zrobił to dlatego, aby łatwiej ich było pilnować, bo nie
przypuszczał, że ktokolwiek zechce ich odbijać. A teraz wydał brzemienny w skutki rozkaz: „Zabić ich. Zabić ich
wszystkich".

Anakin stał pośrodku sterowni, otoczony parującymi i dymiącymi stertami szczątków, które jeszcze niedawno

były strażnikami zakładników. Dla Reiji Momen, która jeszcze przed chwilą drzemała oparta o ścianę w kącie
pokoju, otoczona przez towarzyszy, przybycie Jedi w nagłej eksplozji dźwięku, światła i wściekłości było tak
zdumiewającym i nieoczekiwanym zdarzeniem, że przez dłuższą chwilę nie wiedziała, co się dzieje. Podbiegł do
niej komandos SOZ, podał rękę, pomógł wstać i coś powiedział. Podniosła się ostrożnie. Pozostali żołnierze
podnosili jej towarzyszy i wyprowadzali przez zrujnowane drzwi. Reija najpierw podeszła do samotnej postaci,
stojącej pośrodku pomieszczenia. Pocałunek, jaki wycisnęła na policzku Anakina, zaskoczył go zupełnie.
Wyczuwał, że kontratak robotów jest coraz bliżej, wiedział, z której strony nadchodzą. Właśnie miał znowu włączyć
miecz świetlny, kiedy Reija go pocałowała.

Nie wiedząc nawet, kto obok niego stoi, machinalnie objął ją ramieniem i przytulił. Powiedziała coś, a on się

uśmiechnął i spojrzał na nią. Rozpoznał ją w jednej chwili. To było jak sen. W tym szaleństwie zniszczenia i
śmierci, w beznadziejnej sytuacji, kiedy nieprzyjaciel zacieśniał chwyt, a ucieczka stawała się najmniej
niebezpieczną możliwością, Anakina Skywalkera ogarnął spokój. W krótkiej chwili, jaką trwał ten pocałunek,
poczuł niewytłumaczalną, głęboką tęsknotę. Zamarzył, aby znaleźć się w ramionach tej kobiety, złożyć jej głowę na
ramieniu i odpocząć, po prostu odpocząć. Może nawet zasnąć, opuścić to koszmarne miejsce i nie musieć jutro
wstawać.

To, co stało się później, miało przynieść konsekwencje, o jakich nikomu się nie śniło. Anakin Skywalker doznał

objawienia. Wiedział, co stanie się za chwilę i do czego go to doprowadzi, ale był bezradny. Czuł się jak uparte i
nieposłuszne dziecko, zmuszone do spokojnego oglądania teatrzyku kukiełkowego. Z drugiego końca pokoju
wyszedł robot bojowy i podniósł miotacz, celując w Anakina. Reija Momen znalazła się przed nim w chwili, gdy
robot wystrzelił. Niskoenergetyczny strzał trafił ją prosto w pierś, a odrzut pchnął na nowo w ramiona młodego Jedi.
Nie krzyknęła, nie jęknęła; jej usta ściągnęły się w małe kółeczko, a oczy spojrzały z niemym błaganiem. Trzymał ją
w ramionach, patrzył jej w oczy i obserwował, jak uchodzi z niej życie. Wspominał śmierć matki i czuł, jak ogarnia
go wściekłość.

Robot stał i wpatrywał się w Anakina, jakby uprzejmie czekał, aż Reija Momen umrze, zanim strzeli drugi raz

W sterowni przez moment panowała zupełna cisza, przerywana tylko głuchym klikaniem, kiedy robot bezsilnie
szarpał spust swojego miotacza. Anakina uratował brak porządnego serwisu. W tej jednej chwili na nowo stał się
Mścicielem.

background image

R O Z D Z I A Ł 28


- Ale ich dużo - szepnął cicho porucznik komandor Vitwroth, obserwując nieprzyjacielską flotę, która z wolna

wypełniała ekrany „Mandiana". Odwrócił się do kapitana Fotha, który milcząco siedział w swoim fotelu i cicho
bębnił palcami w jego oparcie. - Nigdy dotąd nie widziałem tylu statków w jednym miejscu.

Trzon floty wokół Praesitlynu został uprzedzony o grożącym niebezpieczeństwie. „Co teraz?" - zadawali sobie

pytanie wszyscy na pokładzie „Mandiana". Wszyscy z wyjątkiem kapitana Fotha.

- Raczej imponujące, prawda? - zauważył.
- Udało im się zamaskować je do momentu wejścia w zasięg, sir -rzekł Vitwroth. - Ciekawe, jak to zrobili.
- Tak samo jak przedtem, kiedy zablokowali komunikację. Mają dość pieniędzy, żeby płacić za badania i rozwój

- odparł Foth. - A teraz zobaczymy, czy umieją też walczyć.

- Statki nieprzyjaciela w zasięgu, kapitanie - zameldował oficer artylerii. - Jesteśmy gotowi do otwarcia ognia.
- Zostaw. Naszym zadaniem jest obejrzeć je i wiać. Więc teraz wiejemy. Sternik, zabierz nas stąd.
Z zapachem włosów Reiji w nozdrzach Anakin sięgnął głęboko w Moc. Ogarnęło go poczucie niezwyciężonej

siły. Nawet w najbardziej desperackiej walce z roboczołgami wroga, nawet w czasie ataku na wzgórze nie odczuwał
tak wyraźnie przepływu Mocy. W tej chwili osiągnął całkowitą jedność z Mocą i wiedział, że nie ma rzeczy, której
by nie dokonał. I dobrze mu z tym było. Wszystkie myśli o jego misji, o ucieczce do transportowców, ewakuacji
zakładników, o przekazaniu Nejaa sygnału, który będzie świadectwem zwycięstwa, wszystko się nagle ulotniło.

- Za mną! - rozkazał klonom.
W budynku panował chaos. Odie, wspomagana przez kaprala Radersa i szeregowego Vicka, załadowała

zakładników do transportowca Erka. Widziała, jak Erk z kabiny daje jej znak kciukami i uśmiecha się szeroko.
Separatyści jednak wiedzieli już o ich obecności i pomimo nieustannego bombardowania artylerii wysłali przeciwko
nim roboty bojowe. Żołnierze klony z obronnego kręgu zostali wciągnięci w walkę.

W słuchawkach Odie zatrzeszczał głos Erka.
- Dobra robota. Wskakuj na pokład i wynosimy się stąd.
- Nie możemy. Komandor jest jeszcze w środku - odkrzyknęła Odie.
- On potrafi o siebie zadbać. Chodź - rozkazał Erk. - Wsiadaj na pokład i zabierzmy stąd tych ludzi.
Jakby dla podkreślenia słów Erka, zabłąkany strzał z lasera świsnął między nogami Odie i odbił się od ściany

budynku.

- Na co czekamy? - zapytał Raders, podbiegając do Odie i zerkając na Erka w kabinie.
- Komandor wciąż jest wewnątrz. Nie możemy go tak po prostu zostawić - odparła Odie.
- Ależ możemy - odparł Raders. - Wsiadaj, mała. Wykonałaś swoją robotę.
- Nie! - Strząsnęła dłoń Radersa z ramienia i cofnęła się w samą porę, aby uniknąć promienia laserowego, który

świsnął jej tuż koło nosa. - Wracam do środka!

- Oszalałaś! - wściekł się Raders. - Załatwisz nas wszystkich, jeśli będziemy tu stać!
Podbiegł do nich Vick.
- Co się dzieje? - wydyszał. - Zbliżają się, nasza linia obrony się załamuje. Musimy wywieźć stąd zakładników!
Cała trójka stała na ziemi w cieniu transportowca Erka. Podbiegł do nich piechur z oddziału klonów.
- Nie możemy już dłużej ich powstrzymywać - rzekł tak spokojnie, jakby stał na strzelnicy. - Nasza linia się

załamuje. Jakie są rozkazy?

Zanim otrzymał odpowiedź, promień lasera ugodził go dokładnie między łopatki i pchnął naprzód, przepalając

zbroję i eksplodując w piersi.

- Starczy, wynosimy się stąd - krzyknął Vick.
Odblaskowy pancerz na transportowcu Erka do tej pory chronił go przed poważniejszymi uszkodzeniami. Jego

systemy zasilające były włączone i w pełnej gotowości. Pokręcił ze smutkiem głową i podniósł rampę.

- Dobrych łowów - rzekł załamującym się głosem. Transportowiec powoli zaczął posuwać się do przodu. - Zdaje

się, że nie było nam przeznaczone spędzić życia razem.

W tej samej chwili ciężka artyleria nieprzyjaciela trafiła statek Anakina. Pojazd eksplodował w jaskrawej

kaskadzie płomieni. Fala uderzeniowa rzuciła całą trójką o ścianę najbliższego budynku, ale nic im się nie stało,
statek Erka zaś wzniósł się w górę również nieuszkodzony.

Cała trójka spojrzała po sobie.
- Dzięki, żołnierzu, właśnie nas wszystkich skutecznie ukatrupiłeś - z goryczą odezwał się Vick.
Ogień ze strony oddziału klonów ustał, a z miejsca, gdzie leżeli, wyraźnie widzieli kierujące się ku nim roboty

bojowe nieprzyjaciela. Odie wycelowała miotacz w najbliższego z nich.

background image

- Jeszcze nie. - Raders położył jej rękę na ramieniu. - Najpierw do budynku. Może komandor i jego klony

jeszcze żyją. Może zdołamy jakoś uciec, zanim wysadzą to miejsce.

- Och, jesteśmy martwi, martwi, martwi! -jęknął Vick.
- Przestań miauczeć! - warknął Raders. - Jak sądzisz, za co nam płacą? Na mój rozkaz pędźcie jak szaleni do tej

dziury w ścianie. Gotowi? Start!

Nejaa Halcyon siedział jak skamieniały. Wiedział, że zakłócenie w Mocy, jakiego doświadczał, było wynikiem

czerpania z niej sił przez Anakina. To oznaczało, że Anakin wciąż żyje, ale było w tym coś niepokojącego...

- Generale, pilny raport z floty. - Oficer sztabowy stał u boku Halcyona. Nejaa nawet nie zauważył przybycia

tego człowieka.

Slayke, który stał obok, uśmiechnął się. Zauważył, że mistrz Jedi pogrążony był w zadumie; rozbawiło go to, że

nawet Jedi czasem pozwala swoim myślom błądzić bez celu. Rozumiał jednak, że zaduma Halcyona dotyczyła
Anakina, że mistrz martwił się o niego. Pomimo dawnych nieporozumień, Slayke nauczył się szanować, a nawet
lubić Halcyona.

Mistrz Jedi poderwał się jak oparzony, kiedy przeczytał podaną mu wiadomość.
- Słuchajcie! - Gestem wezwał oficerów, żeby podeszli, skinął też na Slayke'a. - Kampania przechodzi na nowy

poziom. Zbliża się wielka nieprzyjacielska flota.

Slayke nie okazał nawet cienia zdenerwowania.
- To wsparcie, Nejaa. Jesteśmy teraz między młotem a kowadłem.
- To prawda. - Halcyon pogładził się po podbródku. Co się dzieje na płaskowyżu? Obejrzał się na oficera

sztabowego. - Niech flota przygotuje się do bitwy. Kapitanie Slayke, dołączę do floty. Pan przejmie dowodzenie i...

- Generale, zakładnicy są wolni -* wtrącił się oficer łącznościowy. - Właśnie zameldował się dowódca

wahadłowca.

Kilku oficerów zaczęło bić brawo.
- Dajcie go na linię, niech wszyscy usłyszą jego raport – rozkazał Halcyon. - Anakin, czy to ty?
- Nie, sir, Tu porucznik Erk H'Arman. Komandor Skywalker wciąż znajduje się w centrum łączności, a jego

wahadłowiec został zniszczony. Mam zakładników na pokładzie.

- Dobra robota, poruczniku. Wyląduj w punkcie przeładunkowym i czekaj na dalsze rozkazy.
- No, czy to nie wspaniałe? - rzekł Slayke. - Nie możesz walczyć z flotą, pozostawiając tutaj siły

nieprzyjacielskie, Nejaa. Przykro mi, ale musisz wydać rozkaz zniszczenia płaskowyżu, zanim nasze statki
przystąpią do walki.

Halcyon spojrzał na Slayke'a.
- Nie. Jeszcze nie. Poczekajmy trochę.
- Jak pan sobie życzy, sir - odparł Slayke, ale widać było, że jego zdaniem Halcyon podjął właśnie bardzo złą

decyzję.

- Jeszcze chwilę. Kilka minut więcej nic nie zmieni.
- Nejaa, wiem, co czujesz, jeśli chodzi o Anakina. - Slayke położył dłoń na ramieniu Halcyona. - To świetny

młody dowódca. Ale sukces całej tej ekspedycji zależy teraz od twojej decyzji. Musimy skoncentrować się
całkowicie na nowym zagrożeniu. Wydaj rozkaz.

- Wydam. Ale nie teraz.
Anakin poruszał się z szybkością słonecznego promienia. Roboty rzuciły się na niego, strzelając bez

zastanowienia. Miecz świetlny błyskał w oślepiającej symfonii światła i zniszczenia, odparowywał energetyczne
strzały bez najmniejszego wysiłku, wysyłając część z nich ku ścianom i sklepieniu, inne zaś z powrotem do
robotów, które je wystrzeliły.

Nie bronił się już, lecz atakował. Atakował z taką furią i niszczycielską siłą, że nic nie było w stanie go

powstrzymać. Doskonale wiedział, dokąd zmierza - kierował się ku nieprzyjacielskiemu posterunkowi dowodzenia.

Roboty nie nadążały ustępować mu z drogi, nie mogły się poddać, nawet gdyby Anakin potrafić je oszczędzić.

Miecz świetlny ciął automaty, rozrzucając je na wszystkie strony w zamaszystym, niszczycielskim tańcu. Żołnierze
klony postępujący za Jedi mieli problemy ze znalezieniem celu; potykali się tylko o szczątki, które po sobie
pozostawiał, przechodząc przez kompleks. Postępowali za nim, osłaniając mu tyły. Wkrótce młody Jedi opuścił
budynek i ruszył z nieomylną pewnością w stronę bunkra Porsa Tonitha. Wydawało się, że strzela do niego cała
armia bankiera, ale kiedy gnał jak wicher przez nierówny grunt, dzielący budynek łączności od bunkra dowodzenia
Tonitha, nie dotknął go ani jeden strzał. Biegnący za nim żołnierze padli na ziemię i mozolnie pełzli do przodu,
podczas gdy ich dowódca biegł nietknięty pomiędzy płonącymi trajektoriami śmierci.

Roboty konstrukcyjne Tonitha skonstruowały bunkier dowodzenia ze standardowymi ścianami grodziowymi,

aby wytłumić zarówno siłę eksplozji, jak i wszelkie ładunki, jakie atakujący mógł wykorzystać, by wysadzić drzwi
wejściowe. Anakin ustawił detonator termiczny u podstawy masywnych wrót bunkra i ukrył się w niewielkim

background image

zagłębieniu w odległości około dwudziestu metrów. Odliczył sekundy i był już gotów, kiedy nastąpiła potężna
eksplozja. Zanim jeszcze pył i gruz opadł, młody Jedi zerwał się na nogi i rzucił w ziejący otwór. Pierwsza ściana
grodziowa wewnątrz została zniszczona, ale tam, gdzie tunel wejściowy skręcał ostro w prawo, ochronny
permabeton pozostał nietknięty... i czekały tam trzy roboty z wycelowanymi miotaczami.

Wewnątrz bunkra Porst Tonith spokojnie wstał z miejsca, podnosząc do fioletowych ust filiżankę herbaty.

Wszyscy poczuli wstrząs od wybuchu detonatora, ale zarówno Tonith, jak i jego technicy nie odnieśli żadnych
obrażeń. Kilku z nich miało jednak wielką ochotę ukryć się gdzieś.

- Wszyscy pozostają przy swoich stanowiskach - rozkazał admirał. - Nie mamy możliwości stawiania oporu,

więc nie będziemy tego robić.

Wiedział, co się dzieje w korytarzu wejściowym dzięki dźwiękom broni Anakina i robotów, doskonale

słyszalnym w zamkniętej przestrzeni. W ciągu kilku sekund zapadła cisza.

Pociągnął łyk herbaty. Jeden z techników powiedział coś szeptem.
- Milczeć! - krzyknął Tonith.
Anakin wszedł do pomieszczenia. Ubranie tliło się na nim od chybionych strzałów, oczy błyszczały gniewem.

Technicy jęknęli i skulili się, mając ochotę uciec jak najdalej od przerażającej postaci. Tonith jednak tylko patrzył
na Anakina z lekkim uśmiechem. W pokoju zapadła przerażająca cisza, którą zakłócał jedynie łagodny szum miecza
świetlnego Jedi. Anakin trzymał go przed sobą, lekko poruszając klingą, jakby szukał kolejnych celów. Nikt nawet
nie drgnął.

- Poddaję się - oznajmił Tonith z ironicznym uśmiechem. - Poddaję ci się, rycerzu Jedi. - Skłonił się lekko,

uważając, aby nie rozlać herbaty. Delikatnie pociągnął łyk płynu i oblizał wargi.

- Wygrałeś - ciągnął. - Gratuluję ci.
- Daj rozkaz, aby twoi żołnierze wstrzymali ogień - zażądał Anakin. Jego głos, odbijający się pustym echem od

ścian bunkra, dochodził jakby z głębokiej studni. - Zrób to. Natychmiast!

Tonith skinął głową w kierunku techników, którzy z wielką skwapliwością przekazali rozkaz przerwania ognia

dowódcom robotów.

- Drogi panie - zaintonował Tonith. - Jestem teraz twoim więźniem i żądam dla siebie oraz otaczających mnie

istot rozumnych, zarówno tutaj, jak i w innych częściach tej budowli, statusu jeńca wojennego. - Podniósł filiżankę i
beztrosko, w pełnym przekonaniu, że jest pod ochroną, przełknął resztkę herbaty. Uśmiechnął się, ukazując
przebarwione zęby.

Anakin przepełniony był Mocą tak bardzo, że ledwie uświadamiał sobie własną osobowość. Czuł tylko radość z

Mocy, większą niż kiedykolwiek do tej pory. W Mocy było tyle potęgi, a cała ta potęga była jego... jego! I mógł z
nią robić, co chciał.

Wiedział o tym, podobnie jak wiedział, że stojący przed nim Muun był tym, kto poprowadził armię separatystów

do ataku i dowodził okupacją Centrum Łączności Intergalaktycznej. Właśnie Tonith dowodził siłami
odpowiedzialnymi za rozbicie armii generała Khamara, za zabicie większości Synów i Cór Wolności kapitana
Slayke'a; to on rozpoczął walkę - ostatnią dla tak wielu żołnierzy klonów.

I to on wydał robotowi rozkaz zastrzelenia na jego oczach Reiji Momen.
Pors Tonith zasługiwał na śmierć, a Anakin Skywalker miał być tym, który go zabije.
Ci technicy to zdrajcy Republiki, którzy pomagali Tonithowi w jego morderczych działaniach. Oni również

zasłużyli na śmierć. Niech ten łotr o fioletowych zębach patrzy, jak jego słudzy umierają, żeby wiedział, jaki czeka
go los. I żeby się bał, zanim umrze.

Anakin Skywalker, przepełniony Mocą mściciel, podniósł miecz i ruszył w kierunku najbliższego z techników.
I nagle przystanął, bo do jego umysłu wdarł się nieproszony głos:
Musisz używać Mocy do czynienia dobra, Anakinie.
Zmieszany rozejrzał się wokół. Głos przypominał mu Qui-Gona Jinna, mistrza Jedi, który szkolił Obi-Wana -

tego samego, który dostrzegł potencjał w młodziutkim Anakinie i pomógł małemu niewolnikowi odzyskać wolność.
Ale Qui-Gon Jinn nie żyje...

- Mistrzu Jinn? - szepnął Anakin.
Moc jest zbyt silna, aby jej używać do czegoś innego niż dobro, podawanie. Pamiętaj o tym, a wtedy możesz stać

się największym Jedi w historii - rzekł głos.

Anakin przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Wreszcie

otrząsnął się i zerwał więź z Mocą. Aż zachwiał się od nagłej utraty tej niezwykłej radości i siły, ale opanował się
tak szybko, że nikt z obecnych niczego nie zauważył. Przed nim, na podłodze, klęczała jakaś zgięta wpół postać.
Anakin zrozumiał, że omal nie zamordował nieszczęsnego technika... i zadrżał. Powiódł wzrokiem po obecnych i
spojrzał na Porsa Tonitha. - Jesteście moimi więźniami - wykrztusił. - Zabiorę was na Coruscant i przekażę senatowi
Republiki, aby postawił was przed sądem. - Nie wyłączył miecza.

background image

Pors Tonith, uwięziony admirał separatystów, zachichotał nerwowo.
- Sir, proszę -jęknął B'wuf z kąta, którego do tej pory nie opuszczał. - Czy już mogę wstać?

background image

R O Z D Z I A Ł 29


Szeregowy Vick gwizdnął, kiedy wszedł razem z pozostałymi do pomieszczenia, w którym znajdował się Pors

Tonith. Odie Subu spojrzała na Muuna i spytała:

- Czy to on tu rządzi?
Anakin, wciąż ciężko dysząc, nie odpowiedział, ale nie spuszczał wzroku z Tonitha. Admirał nie był już taki

hardy. Nagle zaczął się bać młodego Jedi, który go pojmał. Uznał, że to niezrównoważona i niestabilna istota.

- Na zewnątrz przestali już walczyć - poinformował kapral Raders. - Strzelanina ustała, zanim jeszcze dotarliśmy

do bunkra, sir, ale... - Przerwał, kiedy dotarło do niego, co ma przed oczami.

- Sir - odezwał się sierżant SOZ stanowczym głosem, jaki przystoi sierżantowi. - Pański miecz świetlny.
To wreszcie zwróciło uwagę Anakina.
- Co?
- Pański miecz świetlny, sir.
- Mój... - Anakin spojrzał na swoją rękę i skrzywił się, zdumiony, że jeszcze ma włączony miecz. Wyłączył go i

przypiął do pasa.

Zachwiał się lekko, kiedy odwracał się ku swoim żołnierzom. Odie uznała, że to normalna reakcja żołnierza,

który właśnie zakończył śmiertelny bój; podbiegła, żeby mu pomóc. I wtedy zobaczyła z bliska twarz Anakina -
bladą jak płótno, wręcz pozbawioną barw. Wokół ust znaczyły ją zmarszczki, jak u starego człowieka.

- Dzięki, nic mi nie będzie, naprawdę. - Oddalił ją ruchem ręki.
Uśmiechnął się blado. Jeden ze strażników, nie mógł sobie potem przypomnieć, który, podsunął mu manierką

pełną płynu elektrolitowego. Anakin z wdzięcznością wysączył ją do dna jednym długim haustem. Oddał puste
naczynie.

- Dzięki, dzięki wielkie - rzekł, ocierając usta grzbietem dłoni. Gestem wskazał na Tonitha i pozostałych.
- To są nasi jeńcy. Proszę się nimi zaopiekować, dobrze, sierżancie? Zabierzcie ich do generała Halcyona, niech

ich zamknie.

- Ja byłem tylko wynajętym pomocnikiem, sir - odezwał się B'wuf.
- Nie mam nic wspólnego z tym, co ten potwór tu zrobił! - Wskazał palcem na Tonitha. - Uratowaliście mi życie

- zwrócił się do Anakina.

- Chcieli mnie rozstrzelać. Powiedziałem admirałowi, że to, co robi, jest złe i że nie będą mu więcej służył, a on

chciał mnie rozstrzelać. Jedi uratował mi życie. Chcieli mnie zabić... a on mi uratował życie!

Komunikator zainstalowany na przegubie dłoni Anakina zapiszczał. Chłopiec przypomniał sobie jak przez mgłę,

że już kilkakrotnie słyszał jego sygnał, kiedy przebijał się do bunkra, ale wtedy go zignorował. Teraz odebrał.

- Anakin? - odezwał się Halcyon. - Czy to ty? Wszystko w porządku? Wróg właśnie zakończył walkę. Co się

dzieje?

- Mistrzu Halcyonie - zmęczonym głosem odparł Anakin - nic mi nie jest. Znajduję się w bunkrze dowodzenia

razem z moimi ludźmi. Złapałem dowódcę separatystów i jego ekipę. Wieziemy ich do was.

- To duża ulga - odparł Halcyon. - Przekażcie więźniów klonom do pilnowania. Wysyłam transportowiec, żeby

was odebrał. Flota separatystów jest w drodze. Podobno duża. Kazałem sprowadzić nasze myśliwce. Będziemy
musieli stoczyć poważną walkę, potrzebuję cię tu natychmiast.

Technicy popatrzyli na Tonitha, który wydał z siebie rozpaczliwy jęk. Gdyby wytrzymał jeszcze kilka minut!
- Wrócę najszybciej, jak to możliwe - obiecał Anakin. Odwrócił się do sierżanta SOZ. - Słyszałeś? - Kiedy

sierżant skinął głową, rozkazał: - Przejmij kontrolę nad tymi więźniami i dopilnuj, żeby dostarczono ich na miejsce.

- Czy to prawda, że nadlatuje nieprzyjacielska flota, sir? - zapytał kapral Raders z niespokojną miną.
- Tak mi się zdaje. - Anakin wyprostował plecy; czuł się dziwnie pokrzepiony perspektywą dalszych działań.
Dowódca floty Republiki nie próżnował, kiedy Halcyon prowadził wojnę naziemną z siłami separatystów na

Praesitlynie. Starannie przygotował się na taki atak. Rozważono wiele scenariuszy, ale uznano, że niezależnie od
tego, jakiej taktyki użyje nieprzyjaciel, flota ma pozostać w całości, aby skoncentrować i koordynować połączoną
siłę ogniową. Jeśli wróg zaatakuje eskadrami z różnych kierunków, flota Republiki zajmie się każdą eskadrą po
kolei. Jeśli zaatakują frontalnie, flota spróbuje wykorzystać swoją szybkość, aby przeciąć trajektorię wroga i
zniszczyć jego statki wszystkimi dostępnymi metodami. Niezależnie od tego, jakiej użyją taktyki, okręty Halcyona
będą osłaniane przez flotę myśliwców.

Jednak każdy, nawet najlepszy plan bitwy bierze w łeb, kiedy już padnie pierwszy strzał. Dowódca

nieprzyjacielskiej floty wybrał metodę ataku w formacji centrycznej - z okrętem flagowym pośrodku, chronionym
przez resztę floty, myśliwce zaś spotkały się w chaotycznej potyczce pomiędzy dwiema armadami. Nie zawsze

background image

liczba i wielkość jednostek jest decydująca dla zwycięstwa, częściej jest to sposób ich użycia.

W tej bitwie Nejaa Halcyon postanowił przekazać dowodzenie flotą admirałowi Hupsquochowi, aby osobiście

poprowadzić atak myśliwców.

- Świetny stateczek, sir! - zauważył pilot klon, który dostarczył „Lazurowego Anioła II" na powierzchnię

Praesitlynu. Pomógł Anakinowi zainstalować się w kabinie.

Anakin uśmiechnął się i zapiął pasy. Był teraz w swoim żywiole.
- Dzięki za jego przywiezienie - powiedział. - Jak się sprawował?
„Lazurowy Anioł H" był jednostką mocno zmodyfikowaną. Wprawdzie żołnierze klony mieli naturalne

zdolności do obsługi każdego typu statku, lecz prowadzenie zmodyfikowanego myśliwca bez wiedzy, co zostało
zmienione, mogło być trudne i niebezpieczne. Anakin był bardzo dumny z wprowadzonych modyfikacji, ale także
bardzo o nie zazdrosny.

- Wspaniale, sir. Bardzo uważałem i pilnowałem się, żeby używać tylko błyszczących przycisków. Zwłaszcza

kiedy zobaczyłem wszystkie zmiany panelu sterowania.

- Bardzo słusznie. To tylko drobne poprawki dla wygody.
Nie był specjalnie zadowolony, że ktoś inny latał jego myśliwcem, ale było to konieczne, aby mógł wystartować

z powierzchni planety. Zmienił temat.

- Widzę dużą rysę na lewej burcie. Nie było jej tam. - Zerknął z ukosa na kolana i włożył hełm. Pilot

wytrzeszczył oczy, wyraźnie nie rozumiejąc. - Żartuję tylko - zapewnił go Anakin.

- Och, tak, sir! Teraz rozumiem! - odpowiedział pilot bez uśmiechu. Zeskoczył na ziemią i zasalutował

poważnie, gdy Anakin zamknął kabinę i tradycyjnie uniósł kciuki.

Młody Jedi poprawił mikrofon i przełączył się na częstotliwość do łączności między statkami.
- Generale Halcyon...
- Anakinie, czy kiedykolwiek nauczysz się prawidłowej procedury łączności? - burknął Halcyon. - Wiesz, gdzie

jest punkt zborny. Lećmy tam, szybko.

Obejrzał się przez ramię na myśliwiec Anakina. Przez okna kabiny widział młodego Jedi. Płaty statku były już

rozłożone. Przydadzą się do dwudziestu tysięcy metrów.

Silniki repulsorowe unosiły właśnie maszynę, wzbijając tumany kurzu wokół „Lazurowego Anioła II". Halcyon

obserwował przez chwilę, jak myśliwiec wznosi się pionowo w górę.

Anakin uzbroił miotacze i torpedy protonowe, włączył system rozpoznawania swój-obcy. Powoli przyspieszał.

Przy dwudziestu tysiącach metrów zwinął płaty i włączył silniki podświetlne, aby uzyskać szybkość ucieczki.
Przerażające wspomnienia niedawno rozegranej bitwy odpłynęły w dal, kiedy wrócił do upajającego świata
szybkiego, nowoczesnego niszczenia wroga, gdzie piloci i maszyny znikali w czystych kulach ognia, a ból i
przerażenie trwały nie więcej niż kilka milisekund.

Przeleciał bez przeszkód. Tysiąc kilometrów dalej miał już obraz wizyjny formacji myśliwców. Poza nimi,

jeszcze nie w zasięgu ludzkiego wzroku, ale już rejestrowana przez instrumenty, znajdowała się nieprzyjacielska
flota.

- Jestem na twojej szóstej - zameldował Halcyon.
- Generale Halcyon, czy nigdy się pan nie nauczy prawidłowej procedury łącznościowej? - zaśmiał się Anakin.
- Przełącz się na kanał szyfrowany - polecił Halcyon. Był teraz bardzo poważny, i nic dziwnego; przyrządy

Anakina pokazywały setki świetlnych punktów zbliżających się z dużą szybkością - ścianę nieprzyjacielskich
myśliwców. Na razie znajdowały się one pomiędzy jednostkami własnej floty. Według wcześniej uzgodnionego
planu jednostka myśliwców pod dowództwem Halcyona miała uderzyć w serce nieprzyjacielskiej floty. Pozostałe
myśliwce powinny stosować taktykę dywersyjną. Jeśli nieprzyjaciel zastosuje taką samą taktykę, wówczas wiele
będzie zależało od tego, którzy piloci są lepsi. Halcyon nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.

- Tu Halcyon Sześć! Za mną! - polecił. Setka myśliwców odłączyła się od formacji i ruszyła za nim.
Nieprzyjacielski dowódca postanowił użyć swoich maszyn, aby wciągnąć statki Republiki do walki jeden na

jednego.

Anakin śmigał między myśliwcami, strzelając zawzięcie. Pociski oszczędzał na wielkie statki, które znajdowały

się przed nim. Nieprzyjacielskie myśliwce, które go atakowały, wyglądały jak małe świetlne punkciki; to błyskały
ich plujące ogniem baterie laserowe. Halcyon był dobry, ale z trudem dotrzymywał kroku młodemu pilotowi.
Właściwie, zamiast prowadzić formację do ataku, stał się partnerem Anakina.

W ciągu kilku sekund przebili się przez ścianę nieprzyjacielskich myśliwców i znaleźli się pomiędzy większymi

jednostkami. Teraz każdy musiał już walczyć na własny rachunek - pilot sam wynajdywał sobie cel i sam atakował.
Anakin skoncentrował się na niszczycielu majaczącym po jego prawej stronie. Kontury okrętu wydawały się
zamglone i niewyraźne. Nie wiedział do końca, czy to niszczyciel, czy fregata, bo pole maskujące zniekształcało
obraz. Śmignął pod okrętem, który już dosięgał go śmiercionośnymi palcami swoich dział, lecz Anakin poruszał się

background image

zbyt szybko - prawie trzy tysiące kilometrów na godzinę - aby system naprowadzania na cel okrętu wojennego mógł
na czas ustawić działo i trafić. Zawrócił i podszedł do statku od rufy. Zatoczył szeroką pętlę i posłał torpedę
protonową wprost w jego silniki.

Śmierć niszczyciela byłaby przepięknym widokiem, gdyby Anakin zechciał czekać dość długo, aby ją obejrzeć.

Najpierw nastąpił jaskrawy rozbłysk detonującej rakiety, potem cały statek jakby zadygotał. Języki ognia
wytrysnęły z rufy ku dziobowi, pogrążając tylną część okrętu w jaskrawym, niebieskim świetle. W pozbawionej
powietrza i dźwięków przestrzeni kosmicznej żadne ucho nie słyszało śmiertelnej pieśni wielkiego okrętu, kiedy
jego system napędowy eksplodował w kuli oślepiająco białego ognia. Trwało to tylko ułamek sekundy, a potem w
miejscu, gdzie niedawno był statek, pojawił się rój pomarańczowych świetlnych kropek, jak stado
luminescencyjnych owadów w nocy - to stopione fragmenty konstrukcji wydzielały własny tlen, unosząc się w
przestrzeni. Spektakl trwał zaledwie kilka sekund, a później pozostały już tylko martwe szczątki.

Halcyon obserwował atak Anakina, ale potem zgubił go w zamieszaniu bitewnym. Inni piloci nie mieli tyle

szczęścia, choć wielu się udało. W formacji wroga widać było wyraźne wyrwy. Dokonali tego, po co przylecieli.

- Tu Halcyon Sześć, wycofać się z walki. Powtarzam, wycofać się z walki.
Anakin usłyszał rozkaz, ale Moc była z nim znowu. Wiedział, co musi zrobić. Przed nim unosił się potężny

statek. Urządzenie maskujące, którego używał nieprzyjaciel, nie zdołało go całkiem osłonić, więc zorientował się, że
musi to być okręt flagowy separatystów. Ruszył wprost na niego, w stronę miejsca, gdzie według jego obliczeń
powinien znajdować się mostek, lecz w ostatnim ułamku sekundy uniknął zderzenia i przeleciał obok z prędkością
pięciu tysięcy kilometrów na godzinę. Tym razem cel był tak ogromny, że ten dodatkowy ułamek sekundy, którego
potrzebował, aby go wyminąć, wystarczył systemowi dział, aby wziąć go na cel. Na szczęście trafienie pochodziło z
działa laserowego. Pancerz „Lazurowego Anioła II" odbił większość niszczycielskiej mocy strzału, ale uszkodzenie
było poważne.

- Dostałem - oznajmił Anakin spokojnie.
- Mocno? - zapytał Halcyon.
- Wynoś się stąd - odpowiedział Anakin i to było wszystko.
- Anakinie!
- Wynoś się stąd - powtórzył Anakin.
Halcyon zorientował się, że Anakin zamierza oddać jeszcze jeden strzał.
- Nie rób tego, zginiesz wraz z nim.
- Pożegnaj ode mnie moją żonę. - Głos Anakina był spokojny, łagodny... a nawet, jak się Nejaa zdawało,

zabarwiony lekką nutką smutnego humoru.

- Nie, Anakinie, nie!
Potworna eksplozja, która zniszczyła okręt flagowy separatystów, zdecydowanie przeważyła szalę zwycięstwa

na korzyść sił Republiki, gdyż pochłonęła wiele statków, które miały nieszczęście znajdować się w jej pobliżu.
Pochłonęła również Anakina Skywalkera.

background image

R O Z D Z I A Ł 30


Jeszcze nie opadł kurz z lądowania Halcyona, kiedy Zozridor Slayke i cały sztab armii znalazł się obok niego, a

z nim cały sztab armii. Byli szybsi nawet od robotów serwisowych, które zwykle zjawiały się pierwsze, aby zająć
się myśliwcem. Halcyon podniósł owiewkę i odetchnął gorącym, suchym powietrzem Praesitlynu. Przesunął dłonią
po twarzy, ścierając skrystalizowaną sól, pochodzącą z potu - i łez. Czuł się wyczerpany, nie tyle fizycznie, co
emocjonalnie.

Slayke i jeszcze jeden oficer wspięli się na skrzydło, wyciągając do kabiny pomocne ręce. Halcyon potrzebował

pomocy, aby wysiąść.

- Genialne! Wspaniałe! Nieprzyjacielska flota jest w rozsypce i wycofuje się. Wasi żołnierze demontują roboty.

Całkowite zwycięstwo, sir. Nigdy nie sądziłem, że dożyję tak oszałamiającego sukcesu. - Slayke jedną ręką walił
Halcyona w plecy, a drugą podtrzymywał, żeby Jedi nie upadł. Tłum oficerów i żołnierzy stłoczył się wokół,
ściskając im ręce i gratulując. Jeszcze kilka minut temu ważył się los całej kampanii, a teraz rozstrzygnął się
pomyślnie dla nich, człowiek zaś, któremu to zawdzięczali, stał przed nimi.

- To nie ja, to Anakin - wychrypiał Halcyon. Był zaskoczony dźwiękiem własnego głosu, zdziwiony, że w ogóle

jest w stanie mówić. Podniósł dłoń, aby uciszyć tłum. - Komandor Skywalker, kosztem własnego życia, zniszczył
statek flagowy nieprzyjaciela i przechylił szalę zwycięstwa na naszą korzyść. I to Anakin właśnie przechwycił
centrum sterowania armią robotów. - Urwał i pokręcił głową. - Ty i ja, kapitanie, w porównaniu z nim jesteśmy w
tej wojnie jak stare, wysłużone miotły.

Tłum znieruchomiał.
- Wiedziałem, że ten chłopak ma coś w sobie - rzekł Slayke, pierwszy przerywając milczenie.
Przybyły wreszcie z brzękiem i szumem roboty serwisowe, ale przystanęły, niepewne, czy powinny podchodzić

do statku, wokół którego wciąż jeszcze kręci się tyle ludzi.

- Niech ktoś to powyłącza - warknął Slayke. - Zawsze plączą się ludziom pod nogami.
Otoczył ramieniem plecy Halcyona i delikatnie przeprowadził go przez tłum, który powoli zamknął się za nimi,

odprowadzając ich do centrum dowodzenia.

- Chciałbyś dostać z powrotem „Ploriooda Bodkina", generale? - zapytał Slayke.
Halcyon przystanął i przez chwilę udawał, że się namyśla.
- Nie, kapitanie, zasłużyłeś sobie na niego, może nie uczciwie, ale solidnie. Jest teraz w dobrych rękach. - Teraz

to on otoczył ramieniem plecy Slayke'a. Ruszyli znów w kierunku bunkra.

- Możesz opowiedzieć, co się właściwie stało? - zapytał Slayke.
Halcyon przystanął.
- Zbierzcie się wokół mnie - rzekł do zebranych. Opanował się już. - To, czego dokonał ten młody Jedi, na

zawsze pozostanie w annałach naszego zakonu. - Jego głos znów brzmiał normalnie. Odnajdę Padme i opowiem, jak
zginął jej mąż, pomyślał. Będzie miał czas, aby się do tego przygotować. Wtedy dopiero zauważył Odie, stojącą
obok Erka i dwóch strażników. Jej twarz także nosiła ślady łez.

- Chodźcie tu bliżej - polecił całej czwórce, ponieważ stali daleko z tyłu.
Raders wskazał palcem na siebie:
- Ja też?
Halcyon uśmiechnął się i skinął głową.
- Tak, wasza czwórka. Oni byli z nim - wyjaśnił oficerom i skinieniem głowy wskazał płaskowyż, gdzie wojska

Tonitha miały swoje stanowiska.

- Wy nam opowiecie, co się tam działo. - Gestem objął stojących wokół oficerów. - A ja opowiem, co się

zdarzyło w górze.

- Sir - odezwała się Odie - on był jak jednoosobowa armia.
Wieść o śmierci Anakina była dla niej wielkim ciosem. Nie mogła powstrzymać łez, relacjonując swoją część

opowieści.

- Nigdy niczego podobnego nie widziałem, sir - wtrącił Vick. Opowiedział wszystko najlepiej, jak umiał. -

Naprawdę ich rozłożył. Nic nie było w stanie go dotknąć. Tak samo jak pan, sir, na „Komandosie", tyle tylko, że
on... zniszczył znacznie więcej robotów.

- Jak się nazywasz, synu? - zapytał Slayke.
- Jestem szeregowy Siane Vick, sir, a to jest mój kapral, Ram Raders.
- Cóż - zaczął Halcyon. - Chodźmy się gdzieś schronić. Musimy się trochę ogarnąć.
Czuł się teraz odrobinę lepiej. Rana w jego sercu pulsowała boleśnie, lecz ważniejsze były obowiązki;

background image

emocjonalne blizny pozostawione przez wojnę same się kiedyś zagoją. Znów ruszyli w drogę w kierunku bunkra.

- Ktoś podchodzi do lądowania - zameldował jeden z członków personelu. Spoglądał w kierunku horyzontu,

osłaniając oczy dłonią. - To chyba myśliwiec - dodał. - Wygląda jak delta siedem aethersprite.

Podnieśli wzrok w niebo.
- Tak, to delta siedem - ocenił Halcyon. W miarę jak pojazd rósł i zbliżał się do lądowania, czuł, że sztywnieje.

Przecież to niemożliwe! - Rozpoznajecie ten myśliwiec? - Spojrzał na Slayke'a.

Slayke wzruszył ramionami.
- Wygląda na dość sfatygowany. Chyba to jeden z waszej floty. Tak mi się zdaje.
Zmęczenie Halcyona nagle się ulotniło. Zaczął biec w kierunku miejsca, które myśliwiec obrał sobie za

lądowisko. Inni ze zdumieniem patrzyli w ślad za nim, po czym powoli, pojedynczo i parami, skierowali się w to
samo miejsce. Zaledwie grupa oddaliła się od statku Halcyona, obsiadły go roboty serwisowe i zaczęły pracę.

Nadlatujący delta siedem zawisł w trybie pionowym i osiadł powoli, wznosząc gęstą chmurę pyłu, która opadła

na zebranych. Zza porysowanej, spękanej owiewki nie było widać twarzy pilota; kadłub poczerniał, a farby zostało
tak niewiele, że trudno było określić oryginalne barwy. Dwa działa laserowe na sterburcie zostały całkowicie
zniszczone.

- To on - szepnął Halcyon, wbijając palce w ramię Slayke'a. – To on! - Wskazał na częściowo zatarty rysunek

ścigacza za kabiną pilota. - To Anakin! Ale jak to możliwe?

Ze śmiechem zaczął walić Slayke'a po plecach.
Slayke spojrzał na Halcyona, jakby ten całkiem postradał zmysły.
- Przecież powiedziałeś...
- Ale się myliłem! To na pewno „Lazurowy Anioł II" Anakina! Poznałbym go wszędzie!
Puścił ramię Slayke'a, pobiegł naprzód i wspiął się na statecznik statku. Zaczął bębnić w osłonę kabiny.
Anakin! Anakin! - krzyczał. Wreszcie stojący obok oficerowie usłyszeli, jak ktoś odpowiada mu z wnętrza.
- Dajcie mi tu jednego z tych robotów serwisowych - zawołał Halcyon. - Owiewka się przyspawała.

Natychmiast sprowadźcie mi robota!

Robot serwisowy podtoczył się posłusznie, ale był przystosowany jedynie do pracy z podwoziami i uzbrojeniem.
- Ktoś w serwisie powinien chyba najpierw im zlecić prace przy owiewce. Przecież zwykle są programowane

tak, aby robić obsługę w odpowiedniej kolejności - zdenerwował się Halcyon. - Czy ktoś może ma łom?

Nikt się nie odezwał. Zdesperowany Jedi chwycił miecz świetlny.
- Cofnij się najdalej, jak możesz-krzyknął i zaczął rozcinać owiewkę. Kiedy przez otwór widać już było głowę

pilota, Slayke chwycił parę rękawic, włożył je, gestem odgonił Halcyona i siadł okrakiem na dziobie.

- Wiedziałem, że prędzej czy później przydam się do czegoś - oznajmił wszem i wobec. Demonstracyjnie

splunął w dłonie, uśmiechnął się triumfalnie do Halcyona, chwycił owiewkę obiema rękami i zaczął ciągnąć.
Początkowo nic się nie działo. Mięśnie Slayke'a napięły się pod tuniką, twarz mu poczerwieniała, na szyi wystąpiły
grube żyły, a z gardła wydobył się niski pomruk. Robot o wysuwanym teleskopowo ciele podtoczył się do niego,
zajrzał do kabiny i zapytał grzecznie:

- Czy mogę w czymś pomóc, proszę pana?
- Spadaj - warknął Slayke. W następnej sekundzie owiewka pękła.
Pilot zdjął hełm i wyszczerzył zęby do pochylających się nad nim dowódców.
- Mistrzu Halcyonie, kapitanie Slayke, witam - rzekł. - Czy ktoś mógłby mnie stąd wyciągnąć?
- Mógłbyś przynajmniej powiedzieć, jak tego dokonałeś? - zapytał Halcyon.
Siedzieli w posterunku dowodzenia. Anakin rozstawił szeroko nogi i rozparł się na krześle, sięgając do prawie

pustego już pojemnika z wodą, który stał obok. Przeciągnął po włosach brudną dłonią.

- No cóż, wiesz, że lubię sobie podłubać w różnych mechanizmach. Podrasowałem „Lazurowego Anioła II",

dodałem mu napęd nadprzestrzenny... ot, takie coś, co właśnie wymyśliłem. - Wzruszył ramionami. - W ostatniej
chwili, tuż przed detonacją pocisku, włączyłem napęd i już mnie nie było. - Pstryknął palcami. - Pestka.

- Sir, skąd pan wiedział, kiedy uciekać? - zapytał jeden z oficerów.
Anakin wstał, wysączył resztkę wody i otarł usta grzbietem dłoni.
- W ten sam sposób, w jaki podczas wyścigów zawsze wiedziałem, jak wygląda podłoże, zanim je jeszcze

zobaczyłem. - Wzruszył ramionami. - To pewnie Moc.

- Sir? - Erk wystąpił nagle z kręgu otaczającego Anakina. Odie natychmiast podeszła do niego. - Sir,

chcielibyśmy prosić o jedną przysługę.

- Spełnię każde wasze życzenie, jeśli tylko będę w stanie - zapewnił Anakin. - Powiedzcie tylko.
- Cóż, sir, potrzebuję partnera w eskadrze. Kogoś, na kim mogę polegać... no wie pan, w walce, jaką jest życie.

Mężczyzna może sam dużo zrobić, ale potrzebuje kogoś, kto będzie pilnował jego szóstej. Widzi pan...

- Komandorze Skywalker - przerwała mu Odie. - Może pan udzielić nam ślubu?

background image

Od jakiegoś czasu obserwował młodego Skywalkera i teraz był już przekonany, że nie pomylił się w stosunku

do tego chłopca. W przyszłości stanie się on ogromnie użyteczny.

background image

E P I L O G


Darth Sidious z zadowoleniem złożył dłonie i uśmiechnął się posępnie.
- ...i tak, korzystając z władzy, jaką dano mi jako oficerowi Wielkiej Armii Republiki, ogłaszam was mężem i

żoną. - Anakin pochylił się i pocałował Odie w policzek.

Zapach jej świeżo umytych włosów przywiódł wspomnienie Padme i serce zabiło mu radośnie. Wkrótce znów

połączy się z żoną. Przerażające obrazy kampanii na Praesitlyn nie zaczynały już zacierać się w jego pamięci. -
Życzę wam długiego życia w szczęściu - zwrócił się do młodej pary. Uśmiechał się szczerze i szeroko. – Każda
chmura ma srebrzystą warstwę - rzekł. - Dzisiaj wy nią jesteście.

Halcyon też złożył życzenia. Anakin wymienił z nim spojrzenia i znów się uśmiechnął. Jaka to ironia, że on,

który sam ożenił się w sekrecie i wbrew zasadom zakonu Jedi, został powołany, aby udzielić legalnego publicznego
rytuału zaślubin.

Halcyon również skinął głową z uśmiechem. On przecież także był żonaty nielegalnie, a do tego miał w tym

związku dziecko.

- Komandorze - rzekł Slayke, podając mu dłoń. - Nie sądzę, abym kiedykolwiek w życiu spotkał kogoś takiego

jak ty. Najpierw sam jeden wygrywasz wojnę, a potem udzielasz ślubu.

- No cóż, miałem pomoc, kapitanie... przynajmniej w bitwie.
- Komandorze Skywalker, myślę, że dzięki tobie zmieni się w galaktyce wiele rzeczy... zapamiętaj sobie moje

słowa. Będę miał na ciebie oko, synu. - Serdecznie uścisnęli sobie dłonie.

- Cóż, kapitanie Slayke, wykonywałem tylko moje obowiązki -odparł Anakin, ale w duchu zastanawiał się już,

jakie kolejne zadanie przydzieli mu Rada Jedi i stwierdził, że nie może się doczekać.

- Kiedy wróci, zostanie pasowany na Rycerza Jedi – powiedział Mace Windu.
Yoda skinął głową.
- Z Praesitlynu bardzo zadowalające raporty są. Na pasowanie zasłużył. - Zamrugał ogromnymi oczami. -

Zakłócenia w Mocy wielkie były. Stary przyjacielu, i ty wyczułeś je?

- Tak. Widocznie Anakin nieraz czerpał z Mocy, ale to była desperacka walka. Mieliśmy rację, że wysłaliśmy tę

dwójkę, aby dowodziła ekspedycją.

Yoda skinął głową, ale nic nie powiedział. Było coś... coś, czego nie mógł uchwycić, coś ulotnego, jak

nieproszony gość na weselu, tajemniczy i nieuchwytny. Będzie musiał się nad tym zastanowić. Na razie jednak
młody Anakin był ostrym, nowym narzędziem zakonu Jedi. Yoda cieszył się z tego.

Mistrz hrabiego Dooku, Darth Sidious, zadumał się. Jego słudzy na Praesitlynie ponieśli klęskę, tak jak się tego

spodziewał, a straty były ogromne. Lecz zyskał coś znacznie cenniejszego niż zwykłe zwycięstwo militarne. On
także wyczuł zakłócenia w Mocy, które tak zaniepokoiły Yodę... i nie po raz pierwszy ostatnimi czasy.

background image

Spis treści

P R O L O G
R O Z D Z I A Ł 1
R O Z D Z I A Ł 2
R O Z D Z I A Ł 3
R O Z D Z I A Ł 4
R O Z D Z I A Ł 5
R O Z D Z I A Ł 6
R O Z D Z I A Ł 7
R O Z D Z I A Ł 8
R O Z D Z I A Ł 9
R O Z D Z I A Ł 10
R O Z D Z I A Ł 11
R O Z D Z I A Ł 12
R O Z D Z I A Ł 13
R O Z D Z I A Ł 14
R O Z D Z I A Ł 15
R O Z D Z I A Ł 16
R O Z D Z I A Ł 17
R O Z D Z I A Ł 18
R O Z D Z I A Ł 19
R O Z D Z I A Ł 20
R O Z D Z I A Ł 21
R O Z D Z I A Ł 22
R O Z D Z I A Ł 23
R O Z D Z I A Ł 24
R O Z D Z I A Ł 25
R O Z D Z I A Ł 26
R O Z D Z I A Ł 27
R O Z D Z I A Ł 28
R O Z D Z I A Ł 29
R O Z D Z I A Ł 30
E P I L O G


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
BBY 0022 Wojny Klonów Próba Jedi
Gwiezdne Wojny 156 Przeznaczenie Jedi V Sojusznicy
Gwiezdne Wojny 154 Przeznaczenie Jedi III Otchlań
Anderson Kevin J Moesta Rebecca Gwiezdne Wojny Oblężenie Akademii Jedi
Gwiezdne Wojny 158 Przeznaczenie Jedi VII Wyrok
Gwiezdne Wojny 020 Uczeń Jedi Dzień Rozpoznania
Gwiezdne Wojny 153 Przeznaczenie Jedi II Omen
Gwiezdne Wojny 152 Przeznaczenie Jedi I Wygnaniec

więcej podobnych podstron