David Sherman, Dan Cragg
1
Próba Jedi
2
Wojny Klonów
PRÓBA JEDI
DAVID SHERMAN, DAN CRAGG
Przekład
ALEKSANDRA JAGIEŁOWICZ
David Sherman, Dan Cragg
3
Tytuł oryginału
JEDI TRIAL
Redaktor serii
ZBIGNIEW FONIAK
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
KAMILA GONTARZ
ANNA MATYSIAK
Ilustracja na okładce
STEVEN D. ANDERSON
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Copyright © 2004 by Lucasfilm, Ltd. & TM.
All rights reserved.
For the Polish translation
Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-2059-9
Próba Jedi
4
David Sherman, Dan Cragg
5
P R O L O G
- Obi-Wan! - zawołał Anakin Skywalker, kiedy pojawił się przed nim holograficz-
ny obraz rycerza Jedi Obi-Wana Kenobiego. Do tej pory chłopiec nerwowo krążył po
swojej kwaterze, chmurnie dumając nad tym, dlaczego nieustannie jest pomijany w
Próbach Jedi i pozbawiany jedynej szansy, aby udowodnić, że jest prawdziwym ryce-
rzem Jedi.
Widok nauczyciela znacznie poprawił mu humor.
- Witaj, Anakinie - odezwał się Obi-Wan z uśmiechem. - Jak się urządziłeś?
Anakin wzruszył ramionami.
- Chyba w porządku.
Uśmiech Obi-Wana zbladł nieco. Wrócili na Coruscant zaledwie dwa standardowe
dni temu, ale mistrz doskonale wiedział, jak trudne wydają się Anakinowi te dwa dni
bezczynności. Wiedział, że padawan nie będzie zachwycony wiadomościami, które
miał mu przekazać.
- Właśnie wróciłem ze spotkania z Radą Jedi - rzekł.
Oczy Anakina zabłysły: spotkanie z Radą Jedi oznaczało zwykle nową misję.
- Mam zadanie...
- Już? - przerwał mu podniecony Anakin. - Jeszcze nie zdaliśmy raportu z ostatniej
misji! To chyba coś bardzo ważnego. - Odwrócił się i zaczął zbierać sprzęt i ubrania.
- Anakinie...
- Ledwie zacząłem się rozpakowywać... mogę się z tobą spotkać za godzinę w
porcie.
- Anakinie! - spróbował znowu Obi-Wan. - Anakin! Anakin nawet się nie odwrócił.
- To gdzie się spotkamy?
- Anakin!
Obi-Wan wreszcie zdołał ściągnąć na siebie uwagę młodego Skywalkera, który
spojrzał na niego zaskoczony ostrym tonem mistrza.
- Mistrzu?
- Wybacz, że krzyknąłem, ale mnie nie słuchałeś.
- Słucham, mistrzu. - Anakin musiał użyć całego swojego opanowania, żeby stać
spokojnie i czekać.
- To ja mam misję, Anakinie. Nie my. Rada Jedi wysyła tylko mnie. To krótkie
zadanie, niebawem wrócę.
Anakin starał się opanować grymas rozczarowania.
- A co ja mam robić w tym czasie? - zapytał, wyraźnie nie mogąc się powstrzy-
mać.
- Po pierwsze, zdasz sprawę z naszej ostatniej misji. - Obi-Wan westchnął. - Po-
wierzam ci to zadanie. Kiedy wrócę, zasugeruję Radzie, że jesteś już gotów do rozpo-
częcia prób.
- Chcesz powiedzieć, że zrobisz to znowu?
Próba Jedi
6
Obi-Wan pokręcił głową.
- Dotąd nie było ani czasu, ani sensu. Ale skoro tylko wrócę, to sam dopilnuję, że-
by znalazł się czas... i żeby Rada mnie wysłuchała.
- Dlaczego mieliby cię wysłuchać, skoro do tej pory nie chcieli?
- Dlatego, że kiedy mnie nie będzie, ty postarasz się być wzorowym rycerzem Je-
di. Pozwolisz im wypytać się dokładnie, a potem, jeśli jeszcze nie zdążę wrócić, wybie-
rzesz się do archiwum, aby poszukać różnych interesujących strategii, które można by
zastosować w planowaniu naszych dalszych kampanii. Pokażesz im, że jesteś znakomi-
ty nie tylko w walce, lecz również w najbardziej podstawowych zadaniach rycerza Jedi.
- Znowu się uczyć... - mruknął Anakin bezbarwnym głosem. -Dobrze, zrobię to.
- Wierzę w ciebie, Anakinie... wiesz o tym.
- Tak. - Wyraz twarzy chłopca nieco złagodniał. - Wiem, że we mnie wierzysz,
Obi-Wanie. Niech Moc będzie z tobą.
Trzy dni później Anakin Skywalker wyłączył swój notatnik. Od wyjazdu Obi-
Wana spędzał czas w bibliotece, studiując kampanie i bitwy Wojny Klonów. Odkrył
przez ten czas kilka możliwości. Nurtowany niepokojem, skierował się do sali trenin-
gowej. Może znajdzie kogoś, kto zechce się z nim zmierzyć i nieco urozmaici mu
przymusową bezczynność.
Wojna zaangażowała stanowczo zbyt wielu Jedi. Niemal wszyscy zdolni do walki
rycerze znajdowali się poza Coruscant na misjach i kampaniach. Anakin spotkał w sali
treningowej tylko jednego Jedi - Nejaa Halcyona, który ćwiczył z mieczem świetlnym.
Anakin kiedyś już spotkał Halcyona i stwierdził, że to nie tylko inteligentny i bły-
skotliwy człowiek, lecz również zrównoważony, mądry Jedi. Obi-Wan zapewnił go, że
to właściwa ocena. A jednak mistrz Halcyon żył w stanie bliskim niełaski, odkąd stracił
swój statek „Plooriod Bodkin" na rzecz wyjętego spod prawa kapitana, którego miał
aresztować. Anakin mógł się jedynie domyślać, jaki błąd popełnił Halcyon, że pozwolił
sobie ukraść statek, ale nie chciał zadawać zbytecznych pytań.
Halcyon był całkowicie skoncentrowany i poruszał się tak zręcznie, że przyjemnie
było na niego popatrzeć. Anakin wolał nie przeszkadzać, więc pozostał z boku, czeka-
jąc, aż tamten skończy.
Wreszcie Halcyon wyłączył miecz i stanął wyprostowany. Spojrzał na Anakina i
roześmiał się.
- Anakin Skywalker! Szukasz partnera do sparringu? Chłopiec drgnął lekko.
- Byłby to dla mnie zaszczyt - rzekł z lekkim ukłonem. Halcyon zaśmiał się znowu.
- Zaszczyt? To oznacza, że albo jesteś zaskoczony, że pamiętam twoje imię, albo
dziwisz się, że mistrz Jedi tak skwapliwie godzi się walczyć z padawanem, którego
ledwie zna.
- Może i jedno, i drugie? - zasugerował Anakin starszemu mężczyźnie.
- Oczywiście, że pamiętam twoje nazwisko. Ostatnio jest tu tak mało Jedi, że bez
trudu można wszystkich spamiętać. I oczywiście chętnie będę z tobą walczył. Niedaw-
David Sherman, Dan Cragg
7
no wróciłeś z misji, a wiem, że masz dobry refleks. Ja od jakiegoś czasu jestem bez-
czynny... potrzebna mi próba.
Stanęli naprzeciw siebie i zasalutowali, po czym zajęli pozycje i włączyli miecze.
Anakin wykonał pierwszy ruch: pchnięcie, które zaczynało się wysoko, aby za-
nurkować nisko pod oczekiwaną wysoką paradą. Ostrza mieczy zasyczały, gdy Halcy-
on bez trudu odbił pchnięcie i ze śmiechem usunął się na bok.
- Zaskakujesz mnie - rzekł z lekką drwiną. - Taki podstawowy ruch. Myślałem, że
opanowałeś jakieś nowe techniki. - Rzucił się do przodu z serią pchnięć i cięć własnego
pomysłu, Anakin jednak bez trudu parował i odbijał wszystkie po kolei.
- Mistrzu Halcyonie - rzekł Skywalker, kiedy odstąpili od siebie. -W walce nie ma
czasu na wymyślanie nowych manewrów. Wypróbowane i stare bywają najskuteczniej-
sze. Wysunął miecz świetlny, aby dotknąć ostrza Halcyona, po czym zatoczył końcem
ostrza ciasny pół-okrąg, którym zapewne drasnąłby lewe ramie Halcyona, gdyby nie
został w porę zatrzymany... i gdyby starszy Jedi nie odskoczył na czas.
- Doskonale, padawanie. - Halcyon z aprobatą skinął głową. - Było tak blisko, że
nie wiem, czy nie należy policzyć tego za trafienie.
Anakin zaśmiał się.
- Nie ma czasu na wymyślanie nowych manewrów... ale zawsze można improwi-
zować.
Teraz dopiero zaczęli prawdziwy sparring.
Miecze świetlne Jedi błyskały i syczały, ostrza zderzały się w pchnięciach i para-
dach. Najpierw jeden, a potem drugi odnajdywał luki w obronie przeciwnika, zatrzymu-
jąc lśniące ostrze o cal od jego ciała. Przekrzykiwali się radośnie przy każdym zręcz-
nym ruchu.
Po godzinie ćwiczeń zatrzymali się jednocześnie, jak za obopólną zgodą. Obaj
lśnili od potu i obaj mieli rozradowane miny.
- No, właśnie - wesoło rzekł Halcyon. - Z partnerem walczy się o wiele, wiele le-
piej niż samemu. - Zmierzył wzrokiem Anakina. - Jesteś bardzo utalentowany, jak na
tak młodego człowieka.
Oczy Anakina zabłysły.
- Mistrzu Halcyonie, to ja muszę się pokłonić przed twoimi umiejętnościami. Są
zdumiewające jak na staruszka, który od dawna siedzi bezczynnie.
- Niewdzięczny szczeniak! - warknął Halcyon, ale zaraz poweselał. - Zrobimy ju-
tro powtórkę?
- Brzmi zachęcająco.
- Ten sam czas, to samo miejsce.
- Z przyjemnością.
Mistrz Jedi i padawan zasalutowali sobie, po czym poszli każdy do swojej kwate-
ry, aby się wykąpać i zmyć słony pot ze zmęczonego ciała.
Próba Jedi
8
R O Z D Z I A Ł
1
Żadnych wieści od generała Khamara.
Lodowate ukłucia strachu przebiegły po plecach Reiji Momen i wspięły się wzdłuż
kręgosłupa, aż na skórę głowy. Zadrżała, poruszyła się niespokojnie. Nie czas na pani-
kę, pomyślała.
Wszyscy oczekiwali, że zachowa spokój. Dlatego wyszła do ogrodu - chciała
spróbować odzyskać równowagę, zebrać myśli, przygotować się na spotkanie z ludźmi.
Ale to nic nie pomogło. Starannie utrzymany, mały ogródek gnieździł się na dużym
dziedzińcu, chronionym przed żywiołami przez otaczające go budynki i kopułę solarną
otwieraną w czasie dobrej pogody. Dziś właśnie kopuła była otwarta i do wnętrza wpa-
dało świeże powietrze, które powinno orzeźwiać, lecz nerwy Reiji były zbyt napięte. Jej
ludzie uważali, że brak wieści z południa to zły znak; przerażało ich to.
Reija przymknęła oczy i starała się myśleć o domu. Za pięć lat jej kontrakt dobie-
gnie końca i będzie mogła wrócić na Alderaan. Może. Przez otwartą kopułę wpadł lekki
wietrzyk. Niósł ze sobą aromat rodzimych traw, obficie porastających płaskowyż, na
którym mieściło się Centrum Łączności Intergalaktycznej. W ciągu pierwszych miesię-
cy kontraktu doszła do wniosku, że jest uczulona na bylice, bo kasłała i kichała za każ-
dym razem, kiedy opuszczała kompleks sterowania i zwiedzała inne zabudowania.
Teraz jednak przyzwyczaiła się do tego przenikliwego zapachu, a nawet go polubiła.
Fizycznie nigdy nie czuła się lepiej. Wymyśliła nawet teorię, której do tej pory nie zwe-
ryfikowała medycyna, że przedłużający się kontakt z trawami Praesitlynu jest dobry dla
ludzkiego organizmu.
Reija Momen przyjęła stanowisko głównego administratora Centrum Łączności
Intergalaktycznej na Praesitlynie, ponieważ lubiła tę pracę. Przyzwoita płaca była jedy-
nie przyjemnym dodatkiem. Ktoś inny z jej pozycją zapewne myślałby już o zakończe-
niu kontraktu, wygodnej emeryturze na Alderaanie, może nawet o założeniu rodziny.
Ona jednak, choć dobiegała wieku średniego, wciąż czuła się dość młoda, aby na póź-
niej odkładać ustatkowanie się. Była też dość atrakcyjna, choć wyglądała nieco zbyt
matronowato. Lubiła swoją pracę. Dobre serce, zdrowy rozsądek i wybitne zdolności
przywódcze pozwoliły jej szybko nawiązać kontakt z mieszaną ekipą, składającą się z
ludzi i sluisańskich techników. Była rzadkim w każdej rasie i gatunku typem admini-
David Sherman, Dan Cragg
9
stratora, który wykonywał swoje obowiązki z poczucia odpowiedzialności, nie tylko dla
przyjemności. Pracowała ciężko i dobrze, ponieważ lubiła pracę jako cel sam w sobie.
Podległych jej ludzi traktowała bardziej jak partnerów wspólnego przedsięwzięcia niż
podwładnych. I w przeciwieństwie do wielu zajętych biurokratów, nadętych poczuciem
własnej ważności, wiedziała kiedy i jak odpoczywać.
Założyć rodzinę? No cóż, z praktycznego punktu widzenia jej pracownicy na Pra-
esitlynie od co najmniej siedmiu lat stanowili dla niej rodzinę. Kochali ją i nazywali
mamusią Momen.
Jechać do domu? Ależ ona już jest w domu! Odnowię kontrakt, pomyślała. Jeśli
dożyję, naturalnie.
Robot techniczny, przystosowany do pielęgnacji drzew i krzewów w ogrodzie,
kręcił się wokół chaszczy okalających pnie drzew kaha, wiele lat temu importowanych
z Talasei przez poprzedniego administratora. Zazwyczaj szelest maszyny poruszającej
się wśród listowia działał kojąco, lecz nie dziś. Reija zmieniła pozycję, otworzyła oczy
i westchnęła. Członkowie jej załogi przesączali się już powoli do ogrodu i szukali miej-
sca, by usiąść. Tym razem nie po to, aby spożyć tu nieformalny południowy posiłek,
który stał się już tradycją podczas kadencji Reiji - lecz po to, by poznać nowiny i ode-
brać rozkazy. Reija była niezadowolona, że ich zwyczaje uległy zakłóceniu. Ten ogro-
dowy posiłek nie był niczym szczególnym, koledzy i przyjaciele po prostu cieszyli się
swoją obecnością i prowadzili swobodne rozmowy przy jedzeniu, lecz ekipa przywykła
do nich i polubiła je tak samo, jak regularne wypoczynkowe wyjazdy na Sluis Van.
Dziś wszyscy porozumiewali się nerwowym szeptem, z niepokojem oczekując
wieści z południa. Co ma im powiedzieć? Brak informacji jest gorszy niż najgorsze
wieści. Kilka standardowych godzin wcześniej flota inwazyjna wylądowała około stu
pięćdziesięciu kilometrów na południowy zachód od ośrodka.
- Dwa nasze myśliwce - zameldował generał Khamar w ostatnim raporcie - w cza-
sie rutynowego patrolu nad oceanem zostały zaatakowane na linii wybrzeża przez dużą
grupę nieprzyjacielskich statków. Statek dowodzenia, który również znajdował się w
powietrzu, został zestrzelony, ale zanim straciliśmy z nim kontakt, załoga poinformo-
wała nas o lądowaniu dużej grupy robotów bojowych. Najeźdźcy nie wydawali się
równie liczni jak moja grupa, ale istnieje obawa, że to jedynie zwiad, przygotowujący
teren dla większych sił. Tak czy owak, musimy ich natychmiast zniszczyć. Moje siły są
w stanie się z nimi rozprawić.
- Jak duża jest ta flota? - zapytała wtedy.
- Kilka transportowców i dużych okrętów wojennych, jednym słowem nic, z czym
byśmy sobie nie poradzili. Jeśli będą nam potrzebne posiłki, w co wątpię, dostarczy ich
Sluis Van.
- Czy nie byłoby rozsądnie wezwać ich już teraz, na wszelki wypadek?
Khamar odchrząknął.
- Zrobimy to, jeśli zajdzie potrzeba. Ściąganie posiłków, zanim poznamy siłę wro-
ga, nie byłoby słuszne z punktu widzenia taktyki. Pozostawię tutaj oddział pod dowódz-
twem komandora Llanmore'a, żeby dbał o bezpieczeństwo ośrodka. - Khamar był bur-
kliwym Korelianinem, ale zawodowym wojskowym i Reija ufała jego opiniom. Lubiła
Próba Jedi
10
młodego komandora Llanmore'a. Nie potrafiła ukryć uśmiechu, widząc, jak stara się
zawsze w jej obecności zachowywać po wojskowemu. Oczywiście, umiała go przejrzeć
na wylot. Był dla niej jak syn, którego nigdy nie miała.
Od godziny nie miała jednak żadnych wieści od generała Khamara. Jeśli jest to
rozpaczliwa próba przechwycenia centrum łączności przez separatystów, jej mały, wy-
godny światek na Praesitlynie zmierzał ku zagładzie.
Kopuła solarna, która okrywała ogród, zatrzasnęła się nagle bez ostrzeżenia. To-
warzyszył temu jaskrawy rozbłysk i ogłuszający huk. Z sercem na ramieniu Reija pode-
rwała się i popędziła do centrum sterowania. Slith Skael, szef ekipy łącznościowej,
podbiegł do niej natychmiast. Nigdy do tej pory nie widziała, aby to metodyczne, spo-
kojne stworzenie poruszało się tak szybko i było tak zaaferowane.
- Czy to Khamar wraca? - zapytała z wahaniem Reija. Rozejrzała się po centrum.
Zazwyczaj było to spokojne, emanujące profesjonalizmem miejsce. Technicy pracowali
w skupieniu przy swoich stanowiskach, roboty cichutko wypełniały zlecone im zadania.
Zazwyczaj, ale nie teraz.
- Nie, pani - odparł Slith. - To obcy. - Zakołysał się nerwowo. - Sądzę, że to kolej-
na inwazja. Rozkazałem zamknąć kopułę, kiedy wylądował pierwszy statek. Proszę o
wybaczenie, jeśli to panią przestraszyło. Są jakieś rozkazy?
W ciągu tych kilku lat, jakie wspólnie spędzili na Praesitlynie, Reija bardzo polu-
biła Slitha. Jego spokojny, nawet sztywny wygląd skrywał współczującą, wrażliwą
istotę. Wiedziała, że teraz także może na niego liczyć. W pomieszczeniu panował cha-
os. Technicy dyskutowali zawzięcie, nerwowo przełączając przyrządy. Cały budynek
drżał od głębokiego, niskiego huku. Reija czuła wibracje pod stopami, poprzez panele
podłogi.
- Poniżej płaskowyżu wylądował duży kontyngent statków - odezwał się technik, a
w jego głosie Reija zauważyła pierwsze ślady paniki.
- Proszę wszystkich o spokój! Słuchajcie uważnie! - zawołała głośno i stanowczo.
Nadszedł czas, żeby wprowadzić w tym zamieszaniu nieco porządku. - Wszyscy mają
zająć swoje miejsca i słuchać.
Jej spokój odniósł pożądany skutek. Ludzie przestali rozmawiać i wrócili na sta-
nowiska.
- Teraz - rzekła, zwracając się do Slitha - proszę przesłać ostrzeżenie na Co-
ruscant...
- Już to zrobiłem - odparł Sluissi. - Transmisja została zablokowana.
- To niemożliwe! - zawołała, zaskoczona.
- Widocznie możliwe - odparł rzeczowo Slith. Po prostu stwierdzał fakt, nie ne-
gował jej słów.
- Jakie są pani rozkazy? - powtórzył. Reija przez chwilę milczała.
- Komandorze Llanmore? - zawołała.
- Jestem tutaj. - Llanmore, w pełnej zbroi i rynsztunku, wystąpił naprzód i stanął
na baczność.
- Co się tu dzieje? - zapytała. W pomieszczeniu zapadła kompletna cisza. Wszyst-
kie spojrzenia skupione były na tej parze.
David Sherman, Dan Cragg
11
- U stóp płaskowyżu wylądowała duża armia robotów - wyjaśnił Llanmore zwięź-
le. - Nie możemy nawet marzyć, że się przed nimi obronimy bez posiłków... - Zawahał
się. - A wiemy, że na razie nie nadejdą.
- Żadnych wiadomości od generała Khamara?
- Nie, pani. - Llanmore zająknął się. - Chyba... chyba musimy uznać że... że został
pokonany.
Reija zamyśliła się na chwilę.
- Cóż, nie ma na to rady. Najeźdźcy w jakiś sposób blokują nasze transmisje, gene-
rał Khamar nie może nam pomóc, a my nie zdołamy stawić oporu. Słuchajcie mnie
wszyscy! Nie możemy dopuścić, aby ten kompleks znalazł się w rękach wroga. - Za-
wiesiła głos, żeby zebrać siły do wydania rozkazu. Nie spodziewała się, że kiedyś do
tego dojdzie. - Zniszczcie cały sprzęt.
Zaczęła po kolei instruować techników, jak skutecznie popsuć ich urządzenia. To
musiało zająć sporo czasu; nie byli przygotowani na taką ewentualność, nie mieli też
szansy na całkowite zniszczenie sprzętu, a tego wymagała obecna sytuacja.
- Komandorze Llanmore! - przywołała dowódcę.
- Tak, pani?
Jedyną oznaką zdenerwowania Reiji była niewielka strużka potu, ściekająca jej po
prawej skroni.
- Czy możemy powstrzymać nieprzyjaciela? Potrzebujemy jeszcze kilku minut.
- Mogę spróbować. - Llanmore też się trochę pocił, ale dziarsko okręcił się na pię-
cie i wyszedł z pokoju. Sztywne plecy oddalającego się marszowym krokiem komando-
ra były pewnie jego ostatnim obrazem, jaki Reija zachowała w pamięci. Czuła, że wy-
słała tego młodzieńca na pewną śmierć.
- Do roboty! - poleciła technikom, z których część przerwała pracę, aby podsłu-
chać jej rozmowę z Llanmore'em. Zastanawiała się, dlaczego nikt do tej pory nie przy-
gotował planów zniszczenia ośrodka na wypadek ataku. Centrum Łączności Intergalak-
tycznej było dla Republiki obiektem strategicznym i nie wolno dopuścić, aby jego wy-
posażenie wpadło w ręce nieprzyjaciela.
Z zewnątrz, z płaskowyżu, dobiegły przerażające odgłosy ścierających się oddzia-
łów. Llanmore odpierał atak. Reija poczuła ogarniającą ją rozpacz. Jej mały, wygodny
świat przestał istnieć.
Próba Jedi
12
R O Z D Z I A Ł
2
- Hrabia Dooku żąda raportu z sytuacji, Tonith.
Dowódca sił inwazyjnych admirał Pors Tonith, Muun, spokojnie popijał herbatkę
z dianogi, ostentacyjnie ignorując wyraźny brak szacunku, z jakim zwracała się do
niego komandor Asajj Ventress.
- Ma cały plan bitwy, Ventress - odparł swobodnie, okazując jej dokładnie takie
samo lekceważenie. Odstawił filiżankę na szafkę. - Dałem mu go przed wyjazdem.
Wie, że kiedy przygotowuję plan, doprowadzam go do końca. Dlatego właśnie mnie
wybrał do przeprowadzenia tej kampanii.
Uśmiechnął się uprzejmie, rozchylając fioletowo zabarwione wargi, by odsłonić
równie fioletowe zęby i czarne dziąsła - skutek spożywania naparu. Nie było to przy-
jemne dla admirała, ale inaczej nie mógłby się rozkoszować doskonałym aromatem,
smakiem i lekko narkotycznym efektem napoju parzonego z substancji chemicznej,
znajdującej się w śledzionie dianogi. Poza tym był dowódcą wielkiej floty inwazyjnej,
więc żadna istota rozumna nie ośmieliłaby się go wyśmiewać. Roboty zaś nie miały
poczucia humoru.
Wyraz twarzy Ventress nie uległ zmianie, ale jej ciemne oczy zalśniły w nadbior-
niku HoloNetu jak płonące węgle.
- Plan to nie raport z sytuacji - odparła niewzruszona. Nie była przyzwyczajona do
takiego traktowania, zwłaszcza przez tego anemicznego finansistę, którego nagle awan-
sowano na dowódcę armii.
Tonith westchnął dramatycznie. Uważał, że ta płatna zabójczyni bezczelnie wtrąca
się do spraw strategicznych, na których się nie zna.
Była jednak protegowaną Dooku, więc musiał traktować ją z szacunkiem.
- Nie wiem, jak mam dowodzić tą ekspedycją, jeśli każdy ma prawo wtykać nos w
nie swoje sprawy. - Wzruszył ramionami i sięgnął po filiżankę.
- Raport - zażądała.
- Jestem teraz bardzo zajęty.
- Złóż. Raport. Mnie. Natychmiast. - Jej głos ciął niezmierzoną odległość jak mie-
cze świetlne, którymi podobno władała z wielką wprawą.
Tonith usiadł prosto i złożył dłonie na kolanach. Właściwie ta Ventress wydawała
mu się dość atrakcyjna. Czuł, że mają coś ze sobą wspólnego: ona - bezlitosna wojow-
niczka i on - bezlitosny analityk i strateg. Kiedy Tonith myślał o kobietach, a nie zda-
David Sherman, Dan Cragg
13
rzało się to często, wolał, aby miały długie włosy na głowie, naga czaszka Ventress też
jednak nie była pozbawiona uroku. Emanowała mocą i pewnością siebie nawet przez
nadbiornik. A to potrafił uszanować.
- Moglibyśmy stworzyć dobry zespół - rzekł. - Przydałaby mi się twoja pomoc.
Prychnęła wzgardliwie.
- Mały, gdybym miała się tam zjawić, to nie po to, żeby ci pomóc, ale by zająć
twoje miejsce na stanowisku dowódcy. Hrabia ma jednak dla mnie znacznie poważniej-
sze zadania. Przestań marnować mój czas i złóż ten raport.
Tonith leniwie wzruszył ramionami i ustąpił przed nieuniknionym.
- Podczas gdy rozmawiamy - rzekł - flota w liczbie stu dwudziestu sześciu jedno-
stek, z czego siedemdziesiąt pięć to duże okręty wojenne, otacza Sluis Van, aby unie-
możliwić wysłanie przez tamten sektor jakichkolwiek posiłków. W tej dokładnie chwili
pięćdziesiąt tysięcy robotów bojowych ląduje na Praesitlynie, usiłując odwrócić uwagę
garnizonu od Centrum Łączności Intergalaktycznej. Kiedy ta operacja wejdzie w fazę
kulminacyjną, wyląduję z głównymi siłami, składającymi się z mniej więcej miliona
robotów bojowych, zmiażdżę obrońców, osaczając ich ze wszystkich stron, po czym
przejmę nietknięte centrum. Moja flota inwazyjna składa się z dwustu statków, więc ta
operacja nie ma prawa się nie udać. Gwarantuję, że w ciągu dwudziestu czterech stan-
dardowych godzin od rozpoczęcia Białej Fazy, Praesitlyn będzie nasz. Przejmiemy
węzeł łączności, który wiąże Republikę z planetami. Nasze siły będą czekały w tym
strategicznym punkcie, aby uderzyć bez ostrzeżenia na wszystkich sojuszników Repu-
bliki. Co ważniejsze, przejęcie przez nas Praesitlynu będzie jak cios wibroostrza w
samo serce Coruscant. - Wykonał wymowny ruch ramieniem w jej kierunku. - A to
oznacza wygraną wojnę - zakończył z triumfalnym grymasem na fioletowych wargach.
- Nawet się nie zorientują, skąd nadszedł cios... ani technicy, ani te ich nędzne siły bez-
pieczeństwa. Wkrótce będą martwi albo staną się naszą własnością.
Usiadł wygodniej i podniósł do ust filiżankę.
Ventress nie wydawała się wstrząśnięta.
- A blokady elektroniczne?
- Działają doskonale. Centrum próbowało wysłać prośbę o pomoc o zasięgu galak-
tycznym, ale sygnał został z powodzeniem zablokowany. - Uśmiechnął się, ukazując
fioletowe zęby i czarne dziąsła.
- Co z osłonami? Czy flota nie została wykryta? Udało wam się osiągnąć zasko-
czenie taktyczne?
- Nie tylko taktyczne, lecz również strategiczne, jeśli mam wyrazić się dokładniej.
- Doskonale. Hrabia Dooku zażąda dalszych regularnych informacji o postępach
kampanii. Będziesz je przekazywał przeze mnie, więc możesz się już zacząć przyzwy-
czajać.
- Tak jest - odparł Tonith z udaną rezygnacją w głosie, dając jej wyraźnie do zro-
zumienia, że ustępuje w obliczu przymusu, bez którego doskonale mógłby się obyć.
Nigdy nie poznał Ventress osobiście, lecz słyszał, że jest zabójczą przeciwniczką w
pojedynkach. To go nie martwiło. Tylko głupi ludzie przegrywają w walce, a on nie jest
głupi. Tam, gdzie wojowniczka, taka jak Ventress, zabijała przeciwników z szybkością
Próba Jedi
14
błyskawicy, Tonith niszczył ich sprytem. Dlatego hrabia Dooku powierzył mu to do-
wództwo. Nie zamierza tracić czasu w walce ani narażać się na możliwe uszkodzenia
ciała... po to wymyślono roboty. On tylko dowodził i zwyciężał.
- A tak przy okazji, jestem pod wrażeniem twoich zębów - dorzuciła Ventress.
Całkowicie zaskoczony Tonith nie od razu wiedział, co odpowiedzieć. Żartowała
sobie z niego czy mówiła poważnie? Chyba będzie musiał przemyśleć swoją opinię na
temat jej inteligencji.
- Dziękuję - rzekł wreszcie, kłaniając się hologramowi. – Pozwolę sobie skomple-
mentować pani niezwykłą fryzurę.
Ventress skinęła głową i jej obraz zniknął.
Pors Tonith był jednym z najskuteczniejszych pomocników najbardziej bezlitos-
nych rodów Intergalaktycznego Klanu Bankierów. Życie było dla niego nieustanną
walką i współzawodnictwem. Do interesów podchodził jak do kampanii wojennej.
Przez całe pokolenia w jego rodzinie praktykowało się agresywne przejęcia firm, a
nieraz całych światów, jeśli zachodziła potrzeba, i niejednokrotnie odbywało się to za
pomocą siły. Tonith sprowadził te nieprzyjemne manewry do sztuki - sztuki militarnej.
Nie miał przy tym wojowniczego wyglądu. Ponad dwa metry wzrostu przy roz-
paczliwie chudej sylwetce nadawały mu wygląd żywego trupa. Długa, końska twarz i
czarne, głęboko osadzone oczy płonące w trupio bladej twarzy jeszcze to wrażenie
pogłębiały - zdarzało się, że członkowie jego załogi wzdrygali się ze strachu, kiedy
spotykali go niespodziewanie w ciemnym przejściu na pokładzie jego flagowego statku
„Corpulentus".
Hrabia Dooku wybrał Tonitha na dowódcę ataku na Praesitlyn właśnie z powodu
jego sprawdzonych umiejętności strategicznych. Dowodzenie armią robotów przypo-
minało raczej grę aniżeli prawdziwą wojnę. Żywi żołnierze krwawili i umierali, trzeba
było ich karmić, mieli problemy z morale, znali strach i wszystkie inne emocje wspólne
myślącym istotom. A choć niektórzy mogli uważać, że wykorzystywanie armii robotów
do zadawania bólu i śmierci oddziałom składającym się z istot rozumnych było czymś
niewłaściwym, Tonith patrzył na pole bitwy suchymi oczami; znajdował też wsparcie,
siłę i wyższy cel w niszczeniu swoich wrogów.
Pors Tonith nie tylko wyglądał jak trup; głęboko w środku, tam, gdzie inni ludzie
mają sumienie, również był martwy.
David Sherman, Dan Cragg
15
R O Z D Z I A Ł
3
Anakin wszedł do sali treningowej, kiedy Nejaa Halcyon wykonywał ćwiczenia
rozciągające.
- Mam nadzieję, że jesteś gotów do ćwiczeń - rzucił Halcyon na powitanie.
- Po treningu, jaki właśnie narzuciłem mojemu mózgowi, jestem wręcz spragniony
odrobiny wysiłku fizycznego, mistrzu Halcyonie. -odparł Anakin. - Czuję, że muszę się
na kimś wyładować.
Halcyon zaśmiał się i przeciągnął raz jeszcze, po czym odpiął miecz świetlny od
pasa.
- Zanim spróbujesz się na kimś wyładować, lepiej się rozluźnij, inaczej będziesz
zbyt spięty, żeby się bronić - poradził. - A może tego właśnie chcesz: być jutro tak obo-
lały, żeby nie wracać do biblioteki.
- Wykonałem parę ćwiczeń rozciągających po drodze - odparł chłopiec, odrzucił
płaszcz i dobył miecza.
Halcyon walczył lepiej niż pierwszego dnia, lecz Anakin także nabrał wprawy. W
końcu mistrz Jedi skłonił się padawanowi.
- Doskonale sobie radzisz. Potrzebuję partnera do ćwiczeń nawet bardziej, niż są-
dziłem. - Ze smutkiem pokręcił głową. - Kto by uwierzył, że byle padawan może być
lepszy ode mnie w walce na miecze? - Uśmiechnął się. - Spróbujemy jutro znowu?
- Będę czekał na tę chwilę bardziej niecierpliwie niż dzisiaj - zapewnił Anakin z
szerokim uśmiechem.
Ćwiczyli zatem następnego dnia, i jeszcze następnego, i każdego kolejnego. I z
każdym dniem byli lepsi, zaskakując partnera nowymi sztuczkami i cięciami.
Po jednym z treningów, kończąc walkę, nie rozeszli się każdy w swoją stronę, ale
usiedli, by chwilę porozmawiać. Następnego dnia rozmawiali nieco dłużej. A na trzeci
dzień zjedli razem kolację.
- Obi-Wan bardzo pochlebnie się o tobie wyraża - zauważył Halcyon, kiedy odpo-
czywali przy deserze.
- Znasz Obi-Wana? - Anakin zdziwił się.
- Jesteśmy starymi przyjaciółmi - odparł Halcyon, kiwając głową. - To wielki wo-
jownik, ten Obi-Wan. I bardzo potężny Mocą. Uważam, że pewnego dnia zostanie
członkiem Rady Jedi. Masz szczęście, że jest twoim mistrzem.
Anakin nadął się dumnie, ale po chwili oklapł.
Próba Jedi
16
- Może jest zbyt wielki. Halcyon przekrzywił głowę.
- Co masz na myśli?
- Uważa czasem, że robię zbyt małe postępy. Może jest zbyt potężny, zanadto za-
jęty, aby mnie właściwie przeszkolić.
Halcyon parsknął śmiechem tak głośnym, że wszyscy obecni obejrzeli się na nie-
go. Kiedy stwierdzili, że to Jedi, pokiwali głowami i wrócili do przerwanych rozmów.
- Może jesteś przesadnie niecierpliwy. Nie robisz zbyt szybkich postępów praw-
dopodobnie dlatego, że jednocześnie bierzesz udział w walce. Zaczekaj do końca tej
wojny, a wtedy sam się przekonasz, jak szybko twoje postępy staną się zauważalne.
- Naprawdę tak myślisz?
- Naprawdę. Wiem, że nikt do tej pory nie wywarł na Obi-Wanie swoim potencja-
łem takiego wrażenia, jak ty.
Anakin pokręcił głową.
- No to dlaczego wciąż jestem padawanem? Toczymy wielką wojnę, mógłbym
zrobić znacznie więcej, aby ją wygrać! Jestem dość dobry, by wykonywać różne drobne
misje, a nawet by walczyć pod czyimś dowództwem, ale nikt nie wierzy, że mógłbym
sam być dowódcą.
- O, z pewnością dałbyś sobie radę - powiedział Halcyon. - Obserwowałem cię i
słuchałem przez te kilka dni i uważam, że jesteś wystarczająco dobry.
Anakin wyciągnął sztuczną dłoń i zacisnął ją na przedramieniu tamtego.
- Wstawisz się za mną do Rady, mistrzu Halcyonie? - zapytał z żalem.
Halcyon zgarbił się.
- Anakinie, w tej chwili na wszelkie moje sugestie Rada zareaguje w jeden tylko
sposób: zrobi wszystko, żeby postąpić dokładnie na odwrót. - Pokręcił głową. - Moja
próba wstawiennictwa przyniosłaby całkowicie odwrotny skutek. - Odchrząknął lekko.
- Jestem pewien, że Rada zdaje sobie sprawę z twoich zdolności. Rozpoczniesz próby,
kiedy będziesz gotów, Anakinie.
- Zobaczymy - odparł Anakin Skywalker bez przekonania.
David Sherman, Dan Cragg
17
R O Z D Z I A Ł
4
Szczęście i pech to wielkie niewiadome na polu bitwy. Bywa, że wynik wojenny, a
nawet los całych światów zależy jedynie od łutu szczęścia.
I właśnie szczęśliwym lub pechowym zrządzeniem losu w chwili, kiedy rozpoczę-
ła się inwazja, porucznik Erk H'Arman z sił zbrojnych Praesitlynu wraz ze swoim my-
śliwcem Torpil T-19 patrolował południowe wybrzeże kontynentu, na którym znajdo-
wało się Centrum Łączności Intergalaktycznej, około stu pięćdziesięciu kilometrów od
jego zabudowań. Razem z partnerem leciał spokojnie z prędkością sześciuset pięćdzie-
sięciu kilometrów na godzinę na wysokości dwunastu tysięcy metrów. Dla jego my-
śliwca lot z taką szybkością był właściwie jak spacer.
- Tam w dole musi być niezła burza piaskowa - zauważył partner Erka, chorąży
Pleth Strom. Żaden z pilotów nie zawracał sobie głowy przeskanowaniem terenu pod
kłębiącą się burzą za pomocą podręcznego skanera pokładowego. Burza to burza, wi-
dzieli takie już wiele razy. - Nie chciałbym próbować przymusowego lądowania w tej
zupie.
Piloci myśliwców uważali loty atmosferyczne za okropne marnotrawstwo ich
zdolności. I Erk, i Pleth przy każdej możliwej okazji zaklinali się, że ich pobyt w siłach
zbrojnych Praesitlynu jest karą za jakieś bliżej nieokreślone przewinienie. Oczywiście,
nie była to żadna kara, lecz zrządzenie losu w postaci systemu przydziału: wypadły ich
numerki i tyle, a oni doskonale o tym wiedzieli. Gdyby jednak takie zawadiaki jak oni
nie mogli pokazać, co potrafią, rzucając się na całą flotę separatystów, uważaliby się za
niedocenionych przez dowództwo.
Latanie dobrym myśliwcem w środowisku atmosferycznym różniło się mocno od
pilotowania tej samej maszyny w próżni kosmosu. Prawdę mówiąc, wymagało nie
mniej imponujących umiejętności. W atmosferze pilot narażony był na przeciążenia,
opory powietrza oraz fatalne w skutkach awarie spowodowane przez wysoko latające
stworzenia, które, zasysane do systemu napędowego myśliwca, potrafiły go zniszczyć.
Zdarzały się i takie sytuacje, kiedy całe stado takich stworzeń wpadało do kabiny w
czasie lotu z prędkością tysięcy kilometrów na godzinę.
Najgorszą stroną walki w atmosferze było to, że duża szybkość i zwrotność statku
okazywała się częstokroć bezużyteczna, ponieważ większość misji bojowych polegała
na udzielaniu wsparcia siłom naziemnym. Nawet jaskrawe malunki, którymi piloci
chętnie przyozdabiali swoje pojazdy, w walce naziemnej były wykluczone. O ile w
Próba Jedi
18
przestrzeni istniało wiele sposobów podejścia wroga, w atmosferze statki musiały być
po prostu niewidzialne dla nieuzbrojonego oka. Pokrywano je zatem kamuflującą sub-
stancją, aby obserwatorzy z ziemi lub z powietrza nie dostrzegli ich ani na tle nieba, ani
ziemi.
Erk i Pleth byli naprawdę dobrymi pilotami, takimi, co to mogą latać w każdych
warunkach. Ich towarzysze też byli nieźli - potrafili opanować podstawy pilotażu, mieli
tyle samo lądowań co startów, posiadali świetny refleks i pozostawali w kontakcie ze
statkiem przez cały czas lotu, dostrojeni do wszelkich niuansów systemów pokłado-
wych, lecz kosmiczni wyjadacze, tacy jak Erk i Pleth, dopasowali się do swoich stat-
ków jak do wygodnych butów lub drugiej skóry. Maszyny stały się przedłużeniem ich
własnego ciała i woli. Krótko mówiąc, byli artystami pilotażu.
- Nie mam ochoty lądować gdzieś na tej przeklętej bryle - powiedział Erk. Spoj-
rzał na wykres nawigacyjny planety. - Przecież tu nic nie ma nazwy! Jakiś „Obszar
Sześćdziesiąt Dwa, Południowy Kontynent"... Chyba ktoś powinien jednak zadać sobie
trochę trudu i ponazywać to wszystko. Popatrz, ten obszar w dole mógłby się nazywać
Urocza Pustynia, a baza na przykład...
- Jenth Grek Pięć Jeden, zamknijcie się. To patrol bojowy. I proszę, zejdźcie z ka-
nału straży. Przejdźcie na 8.64... - Kolejny punkt geograficzny bez nazwy, odległy o
tysiąc kilometrów i wznoszący się wysoko ponad oceanem. - Tu Wodnik. - Drobna
pani chorąży na statku dowodzenia JG51 uśmiechnęła się. Znała dobrze Pletha i Erka i
wiedziała, że rozmawiają na otwartym kanale tylko po to, aby sprowokować ją do włą-
czenia się. Kanał 8.64 był częstotliwością o dyskretnym kodowaniu, zagłuszaną tak, że
potencjalny nieprzyjaciel nie mógłby przechwycić komunikatów. Przepisy zabraniały
surowo pilotom rozmów na otwartym kanale w trakcie misji bojowych, z wyjątkiem
sytuacji awaryjnych. Ale sytuacji awaryjnych nie było, ponieważ na Praesitlynie nigdy
nic się nie działo. A skoro patrole były tak nudne, dowódcy udawali, że nie słyszą pa-
planiny takich zawadiaków jak Erk i jego partner, nawet jeśli oznaczało to naruszenie
regulaminu wojskowego.
- Zrozumiałem, przechodzimy na osiem-kropka-sześć-cztery - lakonicznie odparł
Erk. - A przy okazji błagamy, żebyś poszła dziś z nami na piwo, Wodniczku.
- JG Pięć Jeden, proszono was, żebyście się zamknęli - wtrącił donośny męski
głos.
- Rozumiem, sir - odparł Erk, bezskutecznie usiłując nadać swojemu głosowi wła-
ściwy odcień skruchy.
- ...nadchodzą! - rozległ się nagle kobiecy głos.
- Wodnik, powtórz transmisję! - zażądał Erk, marszcząc czoło. Przełączając kana-
ły, stracił pierwszą część jej komunikatu, ale wydało mu się, że w głosie kontrolerki
brzmiała panika.
- Cele, mnóstwo celów! - krzyknął Pleth w tej samej chwili, gdy rozległ się brzę-
czyk systemu ostrzegawczego Erka.
Teraz i Erk je zobaczył - rój robotów wyłaniających się w szalonym tempie z
chmury „kurzu" na powierzchni. Erk natychmiast stopił się w jedno ze swoim myśliw-
cem.
David Sherman, Dan Cragg
19
- Uzbrajam - rzucił niedbale i dodał pod adresem Pletha: - Odbij w prawo.
Wprowadził maszynę w półbeczkę i rozpoczął strome nurkowanie na lewo. T-19
mógł osiągnąć prędkość nawet dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę, ale Erk wie-
dział, że do manewru, który zamierza teraz wykonać, nie będzie mu to potrzebne.
Myśliwiec Erka przemknął jak błyskawica poprzez nadlatującą formację nieprzy-
jacielskich statków. Kilka zdążyło oddać strzały, zanim śmignął w dół, w kierunku
ziemi. Na dwóch tysiącach metrów, ze statkami nieprzyjaciela wysoko w górze i nie
mając w zasięgu wzroku żadnego celu, Erk wprowadził statek w ostrą świecę. Fotel
przeciw-przeciążeniowy uchronił go przed utratą przytomności. Erk nalatywał od dołu i
z tyłu, a gdy tylko system celowniczy został naprowadzony na nieprzyjacielskie my-
śliwce, działka laserowe rozpoczęły systematyczny ostrzał. Miał mniej niż sekundę,
żeby naprowadzić działko na cel i wystrzelić; pomimo to statki wroga zaczęły eksplo-
dować jeden po drugim, znacząc miejsce, w którym przebił się przez ich formację i
wystrzelił w niebo. Poprowadził swoją maszynę na prawo i znów zanurkował pomiędzy
myśliwce, zmieniając kolejne z nich w kule ognia. Stracił z pola widzenia Pletha.
Tri-boty, zdezorientowane błyskawicznym atakiem Erka, szybko sformowały
obronny krąg na wysokości tysiąca metrów. Erk zaśmiał się głośno i znów przeleciał
pod nimi, strzelając z małego zasięgu, gdy pierwszy cel znikał pod dziobem jego my-
śliwca. Podniósł statek, przetoczył na grzbiet i wyleciał za kolejnym celem, który rów-
nież natychmiast znikł w kuli ognia.
- Na szóstej! - ostrzegł go nagle Pleth. Wysokoenergetyczne promienie zasypały
jego kabinę od strony rufy. Albo część myśliwców oderwała się od obronnego kręgu,
albo też do pierwszego klucza dołączył kolejny. Erk natychmiast wykonał beczkę w
przeciwnym kierunku, zanurkował niemal pionowo i wyskoczył po drugiej stronie gru-
py atakujących. Zawrócił i zaszedł ich od tyłu. Oba cele eksplodowały.
- Za dużo ich! - krzyknął Pleth.
- Zauważyłem - odparł Erk spokojnie.
- ... skręć...Wodnik...
- Jeszcze raz, Wodniczku - odparł Erk w odpowiedzi na pełną zakłóceń transmisję
z okrętu dowodzenia. Przełączył się na bezpieczny kanał.
- Wodnik, powtórz swoją ostatnią transmisję na bezpiecznym kanale - poprosił,
wiedząc, że w centrum dowodzenia na pewno ktoś prowadzi nasłuch na tej częstotliwo-
ści.
- ...wchodzi - spokojnie odparł kobiecy głos, a potem był już tylko szum zakłóceń.
Erk przełączył się na częstotliwość kodowaną.
- Wracamy do domu, Pleth. Wodnik zestrzelony, powtarzam: Wodnik zestrzelony.
Byli tylko o sto pięćdziesiąt kilometrów od bazy, więc Erk zszedł na wysokość
kilku metrów nad powierzchnię, gdzie nieprzyjacielskim statkom trudno byłoby go
wyśledzić pomiędzy różnymi obiektami, i zwiększył moc silników. W bazie będą za
niecałą minutę. Muszą zebrać resztę eskadry i wrócić, aby zadać osłonom i desantowi
nieprzyjaciela decydujący cios. Wreszcie coś się zaczyna dziać na Praesitlynie!
Erk strącił dziesięć myśliwców nieprzyjaciela w starciu, które trwało zaledwie mi-
nutę od początku do końca. Imponujący wynik, powód do dumy dla każdego pilota.
Próba Jedi
20
Porucznik H'Arman był jednak odważny, kiedy trzeba, ale i ostrożny, kiedy trzeba.
Teraz zaś sytuacja wielkim głosem domagała się ostrożności. Nadszedł czas, aby zaj-
rzeć do bazy, przezbroić się i wrócić w większej sile. Szkoda, że w ferworze walki nie
miał czasu zebrać niezbędnych informacji na temat siły nieprzyjacielskiej armii czy też
jej intencji.
- Szkoda Wodnika - rzekł Pleth. Obaj jednocześnie pomyśleli o młodej pani chorą-
ży.
Tak..., pomyślał Erk. Wielka szkoda.
Umiejętności, a nie szczęście sprawiły, że Odie Subu i jej skuter znaleźli się nie-
postrzeżenie tuż za szczytem, skąd kobieta mogła obserwować desant nieprzyjacielski
na równinie u stóp góry. Należała do plutonu zwiadowczego, który generał Khamar
wysyłał zawsze przed głównym korpusem armii, żeby zebrać informacje na temat sił
nieprzyjacielskich. System obserwacji orbitalnej był elektronicznie blokowany lub
uległ zniszczeniu, a szperacze, które obrońcy wysłali wcześniej, nie zgłosiły się z po-
wrotem. Nawet łączność w samej armii była z powodzeniem blokowana - działały je-
dynie połączenia o niewielkim zasięgu nieprzekraczającym widoczności. Dlatego też
generał Khamar musiał polegać wyłącznie na swoich oddziałach zwiadowczych.
Odie leżała obok ścigacza, tuż poniżej grani. Podniosła osłonę twarzy, aby otrzeć
pot z czoła. Policzki miała spalone na czerwono od ciągłego wystawiania na wiatr,
słońce i piasek, ale okolice oczu, skutecznie chronione przez maskę, pozostały zupełnie
białe. Przesunęła czubkiem języka po spierzchniętych wargach. Woda? Nie, nie ma
teraz na to czasu.
Wewnątrz jej hełmu jakiś cichy głos szepnął: „Roboty". Był to drugi żołnierz z jej
oddziału, który wylądował nieco dalej, w połowie zbocza. Zwiadowca był tak podeks-
cytowany tym, co zobaczył, że zapomniał o prawidłowej procedurze składania meldun-
ków przez komunikator, a poprzez zakłócenia jego głos był nierozpoznawalny. Praw-
dopodobnie Tami, pomyślała. Wszyscy byli podekscytowani, czekając na udział w
swojej pierwszej walce - z wyjątkiem sierżanta Makxa Maganinny'ego, dowódcy od-
działu zwiadowców. Prawdopodobnie Tami zdążył już wyjąć lornetkę i podnieść do
oczu, a teraz obserwuje zbierającą się u podnóża góry armię. Ze swojej pozycji Odie
mogła wyraźnie słyszeć ryk lądujących statków i łoskot ciężkiego sprzętu przetaczane-
go na pozycje.
Ostrożnie wspięła się na szczyt skarpy i wyjęła elektrolornetkę, dokonując delikat-
nych korekt. Nagle w okularze pojawił się przerażający obraz tysięcy robotów bojo-
wych. Odczyt na ekranie wskazywał tysiąc dwieście pięćdziesiąt metrów. Lornetka TT-
4, jaką w oddziale miała tylko Odie, zaczęła rejestrować obrazy, które powinny być
bezcenne dla generała Khamara, kiedy... jeśli zdoła z nimi wrócić do kwatery. Biorąc
pod uwagę koszt kart danych potrzebnych do rejestracji obrazów przez TT-4, każdy z
oddziałów został wyposażony w tylko jeden egzemplarz takiego sprzętu. Sierżant Ma-
ganinny powierzył jej to urządzenie, ponieważ była najlepszym kierowcą w oddziale.
- Pewnie to nie ma znaczenia - powiedział jej wtedy - ale gdyby komunikator uległ
zniszczeniu lub zepsuł się w trudnej sytuacji, potrzebny nam będzie ktoś, kto potrafi
David Sherman, Dan Cragg
21
pojechać z wiatrem w zawody i zanieść informację batalionowi. Wierzę, że ty to zro-
bisz. - Stary wiarus uśmiechnął się i położył dłoń na jej ramieniu. - Pamiętaj jedno. Na
wojnie najlepszy plan wyparowuje po pierwszym oddanym strzale. Być może ten twój
skuter pewnego dnia ocali całą armię.
- Ale ich jest! - szepnął Tami.
Serce Odie zaczęło bić szybciej. Nigdy nie widziała z tak bliska prawdziwych ma-
chin bojowych. Po czole i policzkach spływały jej strużki potu, żeby w końcu zawisnąć
na końcu nosa. Czuła mdłości, ale trzymała lornetkę wycelowaną w rozgrywającą się
pod nią scenę, powoli przesuwając ją w lewo, a potem w prawo, tak jak ją nauczono.
- Zachować odpowiednią procedurę i nie wyłączać komunikatorów - warknął sier-
żant Maganinny.
Głowa Odie co chwila wysuwała się ponad grań. Rosły szanse, że nieprzyjaciel-
skie urządzenia obserwacyjne namierzają i ostrzelają. Jej serce łomotało jak werbel.
Kolejny statek wylądował w potężnym pióropuszu z dymu i ognia. Chmury pyłu unio-
sły się w powietrze, zacierając kontury maszyny. Odie wzmocniła powiększenie, żeby
zidentyfikować znaki na kadłubie.
Łup! Fala uderzeniowa od trafienia o jakieś sto metrów dalej grzmotnęła lewą
stronę kasku Odie niczym łapa Wookie. Obraz w jej elektro-lornetce zaćmił się na
chwilę. Z trafionego miejsca uniosła się chmura pyłu i nawet z tej odległości dziewczy-
na poczuła uderzenia niesionego podmuchem żwiru. Kolejne strzały ryły ziemię wokół
niej; nie mogła ustać w miejscu. Jej ciało dygotało, eksplozje były tak potężne, że wy-
bijały powietrze z płuc. Szczyt góry eksplodował w potężnych pióropuszach ognia i
kamieni. Kanał taktyczny w hełmie Odie rozbrzmiewał krzykami i wrzaskami. Ktoś
zaczął zawodzić wysokim, drżącym krzykiem i dziewczyna nagle zdała sobie sprawę,
że to jej własny głos! Nie opuściła jednak lornetki. Nawet jeśli sama nie mogła nic
zobaczyć, urządzenie wciąż rejestrowało cenne i ważne dane. Czuła, jak wewnątrz jej
kombinezonu gromadzi się wilgoć. Krew czy...?
Ktoś zaklął paskudnie na ogólnym kanale. Tak potrafił mówić tylko sierżant Ma-
ganinny.
- Wynosić się! - wrzasnął, a transmisja zakończyła się bolesnym jękiem. Odie to
wystarczyło, aby pobudzić ją do działania. Zsunęła się z grani, ostrożnie chowając lor-
netkę wraz z jej bezcenną zawartością do futerału, i ustawiła skuter. Wybuch przewró-
cił go, ale na szczęście nie uszkodził.
Skutery, których używały oddziały zwiadowcze, nie były wyprodukowane dla ce-
lów wojskowych. Stanowiły cywilną wersję, którą technicy sił obronnych na Praesitly-
nie zmodyfikowali do swoich potrzeb -jeszcze jedna oszczędność, z którą oddziały
musiały się pogodzić. Jeśli wróg miał ścigacze typu 74-Z i jeśli to one zaczną ją ścigać
-będzie miała kłopoty. Jej skuter nie był w stanie sprostać 74-Z w zwrotności, szybko-
ści, sile pancerza ani zainstalowanym uzbrojeniu. Do obrony miała jedynie ręczny mio-
tacz. Ale Odie znała teren, jaki dzielił ją od armii generała Khamara i mogła tę znajo-
mość wykorzystać, gdyby ścigały ją oddziały naziemne, a nawet powietrzne.
Miała jeszcze jedną przewagę: potrafiłaby prześcignąć niemal każdego w galakty-
ce. Kiedy wsiadała na skuter, stawała się inną osobą. Zdarzało się, że w czasie ćwiczeń,
Próba Jedi
22
jadąc najwyższą prędkością, nie mogła sobie później przypomnieć żadnych korekt kur-
su, tak automatycznie ich dokonywała. Towarzysze podziwiali ten jej talent. W ciągu
wielu miesięcy, jakie minęły, odkąd przydzielono ją do sił obronnych Praesitlynu, do-
prowadziła swoją wrodzoną zdolność do doskonałości. Armie prowadzą nieustanne
ćwiczenia, aby zachować zdolność do walki, żołnierze zaś skarżą się na te ćwiczenia,
choć wiedzą, że mogą im one ocalić życie. Ale Odie je uwielbiała.
Teraz zaś miała podjąć wyzwanie, dla którego żyła.
Wykorzystując grań za plecami jako osłonę, ruszyła z pełną szybkością dwustu
pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, utrzymując wysokość mniej niż jednego metra
nad ziemią. Przy tak niskim locie, nawet najdrobniejszy błąd oznaczał katastrofę. Mniej
więcej o kilometr od skarpy wjechała w głęboki wąwóz i zmniejszyła prędkość. Nagle
serce jej zamarło: tuż nad głową, ale poza zasięgiem wzroku, nad brzegiem kanionu
usłyszała drugi skuter. Wyćwiczone ucho Odie rozpoznało, że nie jest to jeden z jej
towarzyszy. Zatrzymała się w głębokim cieniu pod ścianą kanionu i zdjęła kask, żeby
lepiej słyszeć, lecz jedynym dźwiękiem, jaki odbierała, było pulsowanie własnej krwi.
Drugi pojazd również się zatrzymał.
Ostrożnie wyjęła miotacz z kabury. Miała bardzo małe dłonie, więc poprosiła
techników uzbrojenia, aby przerobili jej broń. Usunięto z miotacza celownik i dyszę
emitera, aby umożliwić szybkie wyjęcie z kabury, oraz skrócono lufę, co znacznie
zmniejszyło ciężar. Na zwężonej kolbie zainstalowano mniejszą niż zwykle baterię, co
ułatwiało chwyt. Duży, kłopotliwy celownik został zastąpiony trzypunktową lunetką.
Wszystko to sprawiło, że jej miotacz był znacznie lżejszy i łatwiejszy do wydoby-
cia, ale za to jego skuteczność uległa zmniejszeniu z dwudziestu pięciu metrów do
dziesięciu. Odie jednak nie była zwykłym strzelcem. Inni członkowie plutonu dobro-
dusznie dokuczali dziewczynie z powodu jej pukawki, ponieważ mniejsza bateria ogra-
niczała liczbę możliwych strzałów. Koledzy nie omieszkali jej tego wypomnieć. Jednak
stary zbrojmistrz powiedział: „Jeśli pierwszy strzał jest dobry, nie potrzebujesz tej siły
ognia, jaką mają większe modele. Niech chłopcy się bawią ręcznymi działkami".
Technicy dumnie określali zmodyfikowaną broń jako kontaktową ponieważ wy-
magała niewielkiego zasięgu. Jednak nawet strzelając jedną ręką, Odie nauczyła się
trafiać w cele odległe o sześćdziesiąt metrów z imponującą celnością i wkrótce żarty
kolegów zmieniły się w wyrazy szacunku. Celne strzelanie z broni ręcznej wymaga
dobrej koordynacji ręka-oko, a tego talentu Odie nie brakowało. A że zwiadowcy nie
mieli brać udziału w czynnej walce, zmodyfikowany miotacz pozwalał jej przynajmniej
poruszać się szybko i bez większego obciążenia.
Odie zsunęła kask na plecy. Potrząsnęła krótkimi, ciemnymi włosami, mokrymi od
potu i pełnymi piasku. Od tej chwili będzie potrzebowała
trzystusześćdziesięciostopniowej widoczności, a skoro przypuszczalnie jest zdana sama
na siebie, łączność i tak nie ma znaczenia. Z odbezpieczonym miotaczem i palcem w
pobliżu spustu prowadziła skuter jedną ręką, ostrożnie popychając go przed siebie.
Teren nagle zaczął wznosić się dość stromo. Przystanęła i spojrzała w górę zbocza,
przez osuwisko kamieni, obserwując brzegi kanionu.
David Sherman, Dan Cragg
23
Wyskoczyła z wąwozu z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Dokładnie
naprzeciw niej stał żołnierz na ścigaczu. Wystrzeliła raz w środek jego sylwetki, ale nie
czekała, żeby zobaczyć, jak strzał go dosięga i zwala z pojazdu. Przez moment zasta-
nawiała się, czy nie powinna zawrócić, żeby zabrać jego skuter, ale szkolenie przewa-
żyło i to uratowało jej życie. Skręciła ostro w lewo, a potem w prawo, kiedy wysoko-
energetyczny promień przeleciał tuż obok jej ramienia. Wystrzelił go drugi żołnierz,
którego nie zauważyła. Ruszył w pogoń za nią. Jego maszyna była szybsza; śmignęła
obok niej, wchodząc w ostry zakręt i szarżując wprost na nią. Odie zatrzymała się gwał-
townie i strzeliła, ale chybiła. Strzał przeciwnika również chybił. Przysięgłaby, że śmiał
się, kiedy ją mijał.
O sto metrów od niej wznosiła się w niebo zębata formacja skalna, zamieniona
erozją w stos głazów wielkości banthy. Rumowisko ciągnęło się na wiele kilometrów w
kierunku, w którym Odie chciała jechać. Zauważyła to miejsce, wyjeżdżając z obozo-
wiska. Wprowadziła skuter pomiędzy skały i ukryła go za ogromnym głazem, czekając
na żołnierza. Liczyła na to, że okaże się dość głupi, by spróbować tam wejść. Pomyliła
się. Coś śmignęło nad jej głową - ścigacz pędzący z maksymalną prędkością na wyso-
kości jakichś dwudziestu pięciu metrów nad skałami. Zbyt daleko, żeby mogła zaryzy-
kować strzał.
Cienie zaczynały się wydłużać. Spojrzała na chronometr na nadgarstku. Słońce
niedługo zajdzie. Jeśli zdoła pozostać w skalnym ukryciu, aż się całkiem ściemni, jej
szanse na ujście z życiem nieco się zwiększą. To jednak nie wchodziło w grę. Informa-
cje, które zebrała, musiały jak najszybciej znaleźć się w sztabie. Powinna zakładać, że
jest jedyną osobą, która przeżyła atak, i spróbować raz jeszcze się wyrwać. Zanim do-
trze na miejsce, i tak będzie już ciemno.
Ruszyła dalej w głąb formacji skalnej, ostrożnie prowadząc skuter na niskich obro-
tach. Na drodze wyrósł jej nagle rząd ogromnych kamieni. Nie widziała drogi, którą
mogłaby je obejść, nie odważyłaby się również przelecieć nad nimi, nawet, gdyby jej
skuter był w stanie wznieść się tak wysoko. Jedyna droga na drugą stronę wiodła przez
szczelinę szerokości około piętnastu metrów. W przesmyku było bardzo ciemno. Za-
wahała się. Pułapka jak na zamówienie, pomyślała. Włoski na jej ramionach uniosły się
lekko, po kręgosłupie spłynął zimny dreszcz. Odetchnęła głęboko i wkroczyła do szcze-
liny.
Pomiędzy skałami cienie się pogłębiły, miejscami przechodząc w całkowitą ciem-
ność. Odie rozważała, czy by nie włożyć z powrotem kasku, aby skorzystać z funkcji
noktowizora, ale odrzuciła ten pomysł. W kasku czułaby się zbyt obciążona. Powoli
zagłębiała się w ciemność, ostrożnie omijając przeszkody lub przelatując nad nimi.
Nagle serce jej zamarło, bo z mrocznej plamy po lewej dobiegł ją jakiś szmer.
Znieruchomiała i sięgnęła po miotacz.
- Nie ruszaj się! - usłyszała i żołnierz wychylił się z cienia, celując z broni wprost
w jej pierś. - Ani kroku - ostrzegł.
Odie pochyliła się do przodu, szykując się do ucieczki. Żołnierz ostrzegawczo
strzelił jej pod nogi. W krótkim rozbłysku ze zdumieniem odkryła w cieniu tuż za żoł-
nierzem jeszcze jedną postać, kierującą się w ich stronę. Dwóch? Żołnierz odwrócił
Próba Jedi
24
lekko głowę w stronę przybyłego. W tej samej chwili tamten wystrzelił, a Odie wystar-
towała. Stwierdziła zdumiona, że strzał nie był wycelowany w nią, lecz w żołnierza,
który chwiejąc się, znikł w mroku z ogromną, dymiącą dziurą w piersi.
- Odie! - rozległ się chrapliwy męski głos. Natychmiast zahamowała. Poznałaby
ten głos wszędzie: to sierżant Maganinny chwiejnym krokiem zbliżał się ku niej z mio-
taczem zwisającym bezwładnie z dłoni. Nawet w półmroku widać było, że jest ranny.
Skóra z lewej strony jego twarzy zwisała w strzępach, lewego ucha nie było, a włosy po
tej stronie głowy były całkowicie spalone. Ze sposobu, w jaki kulał, mogła wnosić, że
odniósł również inne rany.
Stanął przed nią niepewnie z twarzą wykrzywioną w próbie uśmiechu.
- Miło cię znowu widzieć - wychrypiał.
- Sierżancie Maganinny! - Odie zsiadła ze skutera i pomogła mu usiąść na ziemi.
- Myślałem... myślałem, że dorwali wszystkich innych. Mój skuter... - Urwał, żeby
zaczerpnąć tchu i gestem wskazał za siebie. - Myślałem, że wszystko dla nas skończo-
ne, mała.
- Sierżancie...
Pokręcił głową.
- Nie jest tak źle, jak na to wygląda, to tylko powierzchowne obrażenia. Zostaw
mnie tutaj, możesz wezwać pomoc. Wracaj do sztabu.
- Nie. - Odie stanowczo pokręciła głową. - Musi pan jechać ze mną, nie zostawię
pana tutaj.
- Słuchaj, żołnierzu - powiedział twardym tonem starego wiarusa. -Zrobisz to... al-
bo...
- Nie zrobię. - Wzięła go pod pachę i pomogła mu wstać. - Pojedziemy razem.
Wkrótce zrobi się ciemno i będziemy mogli chować się w nierównościach terenu.
Maganinny jęknął, częściowo z powodu bólu, ale również dlatego, że był zbyt sła-
by, aby się sprzeczać.
- Jeszcze jedna sprawa, żołnierzu - dodał. - Nie jadę z pętakiem, który nie ma
kompletnego munduru.
- Słucham?
- Wkładaj kask - polecił.
Odie przez chwile przyglądała mu się z niedowierzaniem, po czym oboje wybuch-
nęli śmiechem.
Generał Khamar obejrzał się na szefa sztabu.
- Ruszamy. Możemy pokonać te roboty. Weź piechotę pancerną i artylerię i roz-
staw ich tu. - Wskazał palcem trójwymiarową mapę terenu. - Okopcie się. Niech to oni
do nas przyjdą. Walcie w nich z wszystkich myśliwców, które teraz nas osłaniają. -
Odwrócił się do pozostałych członków sztabu. - Jeśli dotrzemy pierwsi na wzgórze,
powstrzymamy ich.
Oficerowie rozeszli się do swoich oddziałów, żeby wydać niezbędne rozkazy i
wyprowadzić wojska.
David Sherman, Dan Cragg
25
Odie stała na baczność, podczas gdy generał i jego sztab wykorzystywali zebrane
przez nią informacje do planowania ataku. Zastanawiała się nad losem towarzyszy, z
których żaden się nie zameldował. Poczuła nagły ucisk w gardle, kiedy zdała sobie
sprawę, że prawdopodobnie wszyscy nie żyją. Czasem ktoś, przechodząc, pozdrawiał ją
skinieniem głowy albo uniesionym do góry kciukiem - te przyjazne gesty pomagały jej
opanować smutek, jaki ją ogarnął, i zmęczenie fizyczne, które właśnie zaczęło brać
górę na dumą, która mimo wszystko rozpierała jej pierś.
Wreszcie Khamar zwrócił się do niej.
- Spocznij, żołnierzu. Jesteś dzielną dziewczyną i masz mnóstwo szczęścia.
Odie do tej pory nigdy nie miała okazji obserwować przy pracy oficerów wyż-
szych rang i profesjonalizm, z jakim przygotowywali plany bitwy, wywarł na niej
ogromne wrażenie. A teraz generał zwracał się bezpośrednio do niej! Nie miała czasu
się ogarnąć, twarz miała brudną od kurzu i potu, włosy zwisały w lepkich kosmykach
wokół policzków. Głos odmawiał jej posłuszeństwa, ale nie zawahała się odpowie-
dzieć:
- Przez cały czas się bałam, sir, a poza tym nie potrzebowałam szczęścia. Sierżant
Maganinny pomógł mi wtedy, kiedy było trzeba.
Generał przyglądał jej się przez chwilę, wreszcie skinął głową.
- No cóż - rzekł. - Wiesz już teraz, jak działa armia.
Próba Jedi
26
R O Z D Z I A Ł
5
Generał Khamar i kilku jego oficerów sztabowych obserwowali najeźdźców z tego
samego szczytu, z którego Odie spoglądała na nich zaledwie kilka godzin wcześniej.
Khamarowi udało się dotrzeć na miejsce, zanim wróg rozstawił i przygotował silne
stanowiska obronne. Na razie wojska najeźdźcy jedynie ostrzeliwały siły Khamara, nie
próbowały go atakować.
Jesteśmy zbyt dobrze okopani - zauważył jeden z oficerów.
- To i tak tylko roboty, nie dorównują naszym żołnierzom – odparł drugi.
Generał Khamar spojrzał na nich. Nie dorównują? Ten oficer najwyraźniej nie
miał pojęcia, jak zabójcze potrafią być te maszyny. Przez chwilę zastanawiał się, czy
nie zastąpić go kimś innym, ale zdał sobie sprawę, że to nie czas na zabawę w zastęp-
stwa. Wrócił myślami do bieżącej sytuacji. W tym wszystkim było coś dziwnego. Ar-
mia licząca szacunkowo około pięćdziesięciu tysięcy robotów siedzi w dołku i nie pró-
buje atakować? Na co oni czekają?
- Sir, oni nie mogą nas otoczyć... mamy z obu stron potężne siły - zauważył jeden
z oficerów. - Gdyby mieli atakować, musieliby ruszyć prosto pod górę. A wtedy rozbi-
jemy ich w pył. Muszą czekać na posiłki.
Generał Khamar zadumał się nad tymi słowami, pocierając zarost na podbródku.
Nie spał od czterdziestu ośmiu godzin. To było najgorsze na wojnie - żadnej szansy na
to, aby się wyspać. Wiele razy prosił Coruscant o posiłki, jak również o duże okręty,
które chroniłyby Praesitlyn z orbity, ale nigdy się nie doczekał zgody. Republika, jak
dobrze o tym wiedział, była zaangażowana w konflikt na ogromną skalę, a siły, jakich
według niego potrzebował Praesitlyn, podobno potrzebne były na innych polach walki.
Kiedy tłumaczył, że Centrum Łączności Intergalaktycznej ma znaczenie strategicznie,
usłyszał tylko, że musi sobie poradzić i przygotować plany obronne, korzystając z sił,
które ma do swojej dyspozycji. Nie pomogą mu nawet Sluissanie, którzy dysponują
statkami, bo oni także potrzebują każdej jednostki, aby chronić swoje stocznie.
Wyglądało to prawie tak, jakby Republika chciała, by separatyści zaatakowali Pra-
esitlyn. Generał zachował tę myśl dla siebie, oczywiście i tak nikt by mu nie uwierzył.
Wszyscy wiedzieli, jak ważnym obiektem jest Praesitlyn. Wszyscy wiedzieli, jak nie-
bezpiecznie cienka jest sieć sił Republiki.
Ale...
David Sherman, Dan Cragg
27
Nagle generał z absolutną jasnością zrozumiał, co się za chwilę zdarzy. Zwrócił
się ku holograficznej mapie swoich pozycji i położył palec na potężnej, postrzępionej
formacji skalnej, około dziesięciu kilometrów poza swoją linią obrony.
- Chcę tu ustawić szaniec - zdecydował. - Zacznijcie przemieszczać wojska. Szyb-
ko, ale niewielkimi oddziałami. Najpierw piechota i jednostki pomocnicze. Jeśli wróg
zorientuje się w ruchach naszych wojsk i zaatakuje, nie chciałbym, aby większość mo-
ich sił znalazła się na otwartej przestrzeni. Niech oddziały inżynieryjne idą jako pierw-
sze i ufortyfikują obszar. Oddziały pancerne i lekka artyleria mają utrzymywać ogień
zaporowy, żeby nieprzyjaciel nie wystawił głowy za wysoko. Pójdą jako ostatni, aby
utrzymać grań możliwie jak najdłużej, dopóki nie zabezpieczymy tamtego obszaru, a
potem dopiero się przemieszczą. Ile mamy myśliwców?
- Cały klucz jest sprawny, sir, ale...
- Dobrze! Wykorzystamy siły napowietrzne, aby osłonić nasze wycofywanie się.
- Ależ sir - zaprotestował oficer - tu, gdzie jesteśmy, również mamy klasyczną po-
zycję defensywną. Nie mogą się przez nas przebić. - Inni członkowie sztabu potwier-
dzili to lekkimi pomrukami, nerwowo porozumiewając się wzrokiem i rzucając pytają-
ce spojrzenia w kierunku dowódcy.
- Nie będą się przez nas przebijać, bo to nie jest ich główna siła -spokojnie odparł
generał. - Zostaliśmy wystrychnięci na dudka. Główne siły jeszcze nie wylądowały. A
kiedy wylądują, znajdą się za nami, pomiędzy tą pozycją a centrum. Ta grupa - rzekł,
wskazując dolinę -to kowadło. Młot uderzy za chwilę... zza naszych pleców.
W sztabie generała Khamara zapadła na chwilę martwa cisza. Znaczenie jego słów
powoli docierało do obecnych.
- O, nie - szepnął ktoś.
Generał Khamar westchnął.
- Posłuchajcie uważnie. Nie da się ukryć, my po prostu się wycofujemy, ale na-
zwijcie to, jak chcecie, byle zachować morale.
- Generale - odezwał się jeden z oficerów. - Powiedzmy lepiej, że się nie wycofu-
jemy, lecz że przemieszczamy nasze pozycje do ataku z innego kierunku.
Generał Khamar uśmiechnął się i klepnął oficera w ramię.
- Świetnie! Do roboty. Zamierzam ocalić z tej armii, ile się da, a jeśli już separaty-
stom uda się opanować tę planetę, co jest nieuniknione, jeśli choć trochę się na tym
znam, przynajmniej drogo za to zapłacą. Miejmy tylko nadzieję, że zdążymy do tych
skałek.
Pors Tonith nawet nie zaszczycił spojrzeniem Karakska Vet'lyi, szefa sztabu, kie-
dy ten przyniósł mu nowiny z frontu.
- Więc nie jest aż tak głupi, jak mi się zdawało - zauważył, a jego poplamione fio-
letem wargi wykrzywiły się w kwaśnym uśmiechu. - Od jak dawna się wycofują?
Futro Karakska zafalowało łagodnie, gdy szukał odpowiednich słów, aby przed-
stawić prawdę w możliwie najlepszym świetle,
- Około godziny, sir, ale... my...
Próba Jedi
28
- Ach! - Tonith wreszcie spojrzał na Karakska, uniesionym palcem nakazując mu
milczenie. - My, powiadasz? My? Może masz dianogę w kieszeni. Co to za „my" po-
dejmują decyzje w moich oddziałach?
Karaksk nerwowo przełknął ślinę.
- Chodziło mi o to, że nasz sztab obserwował ten manewr wycofywania wojsk
przez obrońców i my... to znaczy sztab i ja, postanowiliśmy przez jakiś czas obserwo-
wać je, żeby określić plany nieprzyjaciela.
- Doprawdy? - Tonith ostrożnie odstawił filiżankę na spodeczek. -Plan obejmował
wycofywanie się, a może mi się zdaje? - Uśmiechnął się i nagle wrzasnął: - Ty idioto! -
Z ust poleciała mu ślina i na futrze Karakska pojawiła się mokra plama. - Zorientowali
się w naszych planach. Przenoszą się na pozycję, z której mogą się skuteczniej bronić!
Robot by się tego domyślił! - Tonith opanował się z trudem. – Jaka część ich armii
pozostaje na poprzedniej pozycji? Jak daleko są główne siły od centrum łączności?
Karaksk, nieco pewniejszy siebie, odpowiedział szybko:
- Lekka artyleria i siły pancerne przeciwnika pozostają na miejscu. Na nową pozy-
cję przemieściły się jedynie piechota i inżynieria. To naturalna bariera znajdująca się o
jakieś dziesięć kilometrów za pierwotną linią frontu. Reszta wojsk chyba jest w drodze,
około stu pięćdziesięciu kilometrów od centrum.
Tonith wyczuł wyzwanie.
- Interesujące. Będziemy kontynuować działania na moście. Wydam rozkaz, aby
główne siły wylądowały natychmiast. Mam dwie możliwości. Mogę pozwolić, aby ten
garnizon się kopał, a potem odciąć go, przesuwając resztę armii i zajmując centrum...
albo najpierw zniszczyć garnizon, a potem zająć centrum.
- Cóż, sir, jeśli można coś poradzić, to lepiej odciąć tamtych i ruszyć na Centrum
Łączności Intergalaktycznej. Niepotrzebna nam cała armia, żeby zająć to miejsce. Pań-
ski plan działa wspaniale, sir!
- I pozostawić nieprzyjacielskie siły na tyłach? Naprawdę?
- Ale...
- Martwy wróg nie może się bronić. Zniszczymy doszczętnie całą armię, a dopiero
potem zaatakujemy centrum. Mamy siły, mamy czas. A teraz precz stąd. - Spojrzał
groźnie na szefa sztabu.
Tonith uśmiechnął się na widok błyskawicznie oddalającego się Karakska. Botha-
nie byli fałszywi, oportunistyczni i zachłanni - cechy, które doskonale rozumiał i któ-
rymi umiał manipulować. A falowanie ich futra pozwalało sprytnym obserwatorom bez
trudu odczytywać ich nastroje.
- Mam dla ciebie misję.
Odie stała na baczność przed dowódcą plutonu zwiadowców i jeszcze jednym ofi-
cerem, którego specjalność inżynieryjną rozpoznała po wypustkach na kołnierzu.
- To pułkownik Kreen, dowódca naszego batalionu inżynieryjnego. Chodzi o tę
formację skalną, gdzie spotkałaś sierżanta Maganinny'ego. Chciałbym, abyś zaprowa-
dziła tam pułkownika Kreena. Zaraz.
- Tak jest, sir - odparła Odie.
David Sherman, Dan Cragg
29
- Idziemy, żołnierzu - oznajmił pułkownik Kreen. Wyszedł, lekkim skinieniem
głowy żegnając porucznika. Po drodze do obozowiska batalionu inżynierii zwięźle
poinformował Odie o celach ich misji.
- Mam konwój skiffów towarowych, wszystkie są załadowane i gotowe do wyjaz-
du. Chcę, żebyś mnie zaprowadziła do tych skał, gdzie można je będzie rozładować i
przygotować kolejną linię obrony. Uśmiechnął się do Odie, ale jej serce zamarło na
chwilę, bo natychmiast prawidłowo zinterpretowała naturę posunięcia, jakie mieli wła-
śnie wykonać.
- Nie wycofujemy się - zapewnił Kreen, widząc jej wyraz twarzy. - Po prostu two-
rzymy nowe zaplecze na tyłach. - Uśmiechnął się krzepiąco. - Jesteś gotowa wyruszyć
natychmiast?
Jego pewność siebie była naprawdę pocieszająca, ale jaka naprawdę była sytuacja?
- Tak jest, sir! - entuzjastycznie odparła Odie. W tej chwili nie była potrzebna na
żadnej misji zwiadowczej, więc przeniesiono ją do polowego centrum łączności, gdzie
wykonywała obowiązki wynikające ze swej drugiej specjalności i nudziła się śmiertel-
nie.
Zwiadowca Odie Subu wsiadła na skuter i obserwowała trzysta pojazdów batalio-
nu inżynieryjnego, ustawiających się w formację do wyjazdu na tyły, w kierunku przy-
gotowywanego zaplecza. Były tam spychacze, urządzenia do budowania mostów, zgar-
niacze, koparki, zamiatarki i wiele innych dziwacznych maszyn, których zastosowania
nie umiała się nawet domyślić. Najwięcej jednak było transporterów towarowych, z
których większość oznaczono symbolami, którymi -jak pamiętała - opatruje się zwykle
materiały wybuchowe.
Uznała, że konwój wiezie ze sobą dość materiałów wybuchowych, aby zmieść z
powierzchni planety cała armię. Zastanawiała się przez chwilę, czy generał Khamar nie
wpadł przypadkiem na pomysł, aby zniszczyć w ten sposób armię robotów. Zdała sobie
jednak sprawę, że nie istnieje możliwość umieszczenia materiałów pośrodku armii ro-
botów bez poświęcenia życia osoby, która podjęłaby się tego zadania. Pomyślała, że w
takim razie dobrze byłoby umieścić parę ładunków na drodze robotów, aby zniszczyć
ich możliwie jak najwięcej, nim dotrą do wycofującej się armii.
No cóż, pomyślała, generał Khamar musi wiedzieć, co robi. Zresztą, skąd pew-
ność, że saperzy nie rozmieścili już materiałów wybuchowych, aby zniszczyć roboty na
tym obszarze?
- Halo, zwiadowca. - Głos pułkownika Kreena rozległ się przez komunikator.
- Tu zwiadowca, sir - odparła do mikrofonu.
- Jesteśmy gotowi. Ruszaj.
Odie po raz ostatni spojrzała na konwój. Musiała wybrać taką trasę, aby zmieściły
się na niej nawet największe z pojazdów. Pokręciła głową, choć pod hełmem nie było
tego widać. Jedna z maszyn okazała się tak ogromna, że będzie musiała poprowadzić
ich okrężną drogą.
- Wyruszam, sir - zameldowała i uruchomiła skuter.
Próba Jedi
30
Nie mogła przyspieszyć konwoju nawet do tych nędznych dwustu pięćdziesięciu
kilometrów na godzinę, co bez kłopotu wyciągał jej skuter. Na tak nierównym terenie
nie byli w stanie przekroczyć pięćdziesięciu kilometrów, bo tylko tyle osiągał najwol-
niejszy pojazd w kolumnie. Czasem musiała zwalniać prawie do połowy tej prędkości,
aby mogli ją dogonić, a za chwilę jeszcze bardziej, gdyż pułkownik Kreen twierdził, że
wzniecają za dużo kurzu. Odległość, jaką musieli pokonać, wynosiła około dziesięciu
kilometrów. Cel znajdował się właściwie w zasięgu wzroku, ale Odie musiała krążyć
tam i z powrotem, czasem wracając po własnych śladach; w ten sposób czas, jaki był
potrzebny do pokonania tej odległości, wzrósł ponad czterokrotnie.
Wreszcie jednak dotarli na miejsce. Odie zatrzymała się i skręciła w bok, aby
przepuścić konwój.
Pułkownik Kreen zatrzymał swój pojazd obok niej.
- Dobra robota, żołnierzu - pochwalił. - Załatwię, żeby generał Khamar i twój do-
wódca plutonu dowiedzieli się, jak dobrze ci poszło. Teraz lepiej już wracaj.
- Dziękuję, sir. - Odie zasalutowała i odczekała, aż dowódca wojsk inżynieryjnych
ruszy. Dopiero potem zawróciła skuter i wystrzeliła przed siebie. Wracała na najwyż-
szej prędkości.
Porucznik Erk H'Arman wiedział, że spada, ale nawet koziołkując w kierunku
ziemi, zachowywał spokój, panując nad każdym włóknem swego ciała i przywołując
wszystkie umiejętności, aby uratować swój myśliwiec. Strzał nieprzyjaciela uderzył w
niego jak młot i wprowadził w niekontrolowany korkociąg. Erk mógłby ustabilizować
maszynę dopiero na tysiącu kilometrów nad ziemią. System hydrauliczny błyskawicz-
nie tracił sprawność i pilot wiedział, że ma tylko dwie możliwości: albo się katapulto-
wać, albo spaść razem z myśliwcem. Na razie w kabinie nie było ognia, a najgorszym
koszmarem pilota była możliwość spłonięcia żywcem. Roztrzaskanie maszyny było
uważane za znacznie lepsze - przynajmniej szybko i prawie bezboleśnie.
Erk ani jego koledzy nigdy do tej pory nie widzieli tylu celów naraz. Nawet w se-
sjach symulacyjnych nikomu nie przychodziło do głowy zaprogramować tak wielu
przeciwników. Trzej piloci w kluczu Erka już zginęli w zderzeniu z nieprzyjacielskimi
myśliwcami - po prostu dlatego, że tamtych było zbyt wielu. Trudno było przelecieć
przez tę chmarę, nie wpadając na żadnego robota. Walka toczyła się wysoko, wysoko w
górze nad jego głową. Wróg miał przewagę, lecz Erk H'Arman myślał w tej chwili
tylko o jednym -jak uratować własną skórę, a jeśli to możliwe, również statek.
Pod nim znów rozpętała się burza piaskowa, zasłaniając teren. Kombinezon Erka
był wewnątrz mokry od potu; wiedział, że w czasie tej walki stracił pewnie ze dwa litry
płynów. Z powodu odwodnienia zaczęło mu się chcieć pić. Nie miał jednak wyboru -
musiał lądować w tej burzy.
- No, staruszku - mruknął, z trudem utrzymując myśliwiec w poziomie. - Nie zo-
stawię cię.
Najwyżej zginie wraz ze swoim statkiem.
David Sherman, Dan Cragg
31
Odie zaprowadziła oddziały inżynieryjne do formacji skalnej, gdzie mieli się oko-
pywać na nowych pozycjach defensywnych. Była w połowie powrotnej drogi do sztabu
głównego, kiedy rozpętała się burza piaskowa. Nagłość i gwałtowność tego zjawiska
była typowa dla Praesitlynu. Wiatr wzmógł się szybko do pięćdziesięciu czy sześćdzie-
sięciu kilometrów na godzinę, miotając nią na wszystkie strony i utrudniając kierowa-
nie skuterem. Zatrzymała się i zapięła kombinezon. Zasypały ją miliony ziarenek pia-
sku. Kiedy burza się skończy, co może nastąpić nawet za dziesięć minut, jej kask bę-
dzie wyczyszczony do białości przez piasek. Teraz jednak nie widziała nic nawet na
odległość dwóch metrów. Zsiadła i wyłączyła repulsory, położyła skuter na boku i sku-
liła się obok niego, żeby przeczekać.
Nagle rozległ się huk, od którego zadrżała ziemia; na moment zagłuszył nawet ryk
burzy. Jakiś ogromny obiekt przeleciał parę metrów nad jej głową. Wielki snop pło-
mieni, który wytrysnął z chmury piasku, był tak gorący, że czuła go nawet poprzez
ochronne warstwy ubrania. Usłyszała zgrzytliwy rumor, jakby obok roztrzaskał się
gigantyczny metalowy obiekt. W pewnej odległości pojawił się krótki, czerwonawy
rozbłysk, natychmiast stłumiony przez chmurę piasku. Odie doszła do wniosku, że
niedaleko od niej rozbił się myśliwiec. Nie słyszała eksplozji, więc uznała, że pojazd
mógł spaść prawie nieuszkodzony. Czy pilot przeżył? Zaczęła się zastanawiać, co to za
statek. Leżała nadal obok skutera, niepewna, czy powinna to sprawdzić.
Wiatr trochę ucichł i Odie mogła już podnieść głowę zza osłony skutera. Ujrzała
słaby blask pochodzący z silników zestrzelonego myśliwca. Znała wszystkie typy stat-
ków separatystów - należało to do jej zadań jako zwiadowcy - ale z tej odległości i przy
tak słabej widoczności nie potrafiła powiedzieć, do kogo może należeć rozbita maszy-
na. Widziała tylko tyle, że nie eksplodowała i nie rozleciała się przy upadku.
Postawiła skuter, wsiadła i ruszyła w tamtym kierunku. Posuwając się powoli, od-
pięła kaburę i wyjęła miotacz.
Kiedy znalazła się dość blisko, aby odczytać oznaczenia, stwierdziła, że maszyna
należy do sił obronnych Praesitlynu. Pod zamkniętą owiewką nie było widać pilota;
myśliwiec, którego elementy zaczęły już stygnąć, trzeszczał i pojękiwał jak żywa, cier-
piąca istota. Nie było czasu do stracenia. Zeskoczyła ze skutera i wspięła się na statecz-
nik myśliwca. Nadal nic nie widziała przez owiewkę. Walnęła w nią pięścią i pokrywa
odskoczyła. Pilot, jeszcze w uprzęży, celował z miotacza wprost w jej twarz.
- Nie strzelaj! - krzyknęła, instynktownie kierując na mężczyznę własny miotacz.
Znieruchomieli oboje na długą chwilę, trzymając się wzajemnie na muszce.
- W porządku - odezwał się wreszcie pilot, opuszczając miotacz. - Cieszę się, że
cię widzę.
Odie pomogła mu wyplątać się z pasów i oboje przycupnęli pod osłoną myśliwca.
- Masz wodę? - zapytał pilot. - Wystartowałem w takim pośpiechu, że służby na-
ziemne nawet nie zdążyły napełnić systemu nawadniającego.
Odpięła dwulitrową manierkę zamocowaną do jej skutera i podała mu. Wypił po-
woli parę łyków, po czym oddał manierkę z podziękowaniem. Przy okazji przyjrzał się
swojej nowej towarzyszce. Była niewysoka, a sądząc z kształtu podbródka i ust pod
kaskiem, mogła się nawet okazać ładna. Odie też przyglądała mu się uważnie. Facet z
Próba Jedi
32
myśliwca! Piloci myśliwców byli jedynymi żołnierzami w całej armii, z którymi zwia-
dowcy czuli się choć trochę związani emocjonalnie. Podobnie jak zwiadowcy, piloci
myśliwców działali samotnie, przeżywając dzięki odwadze, zimnej krwi i umiejętno-
ściom.
Zorientowali się niemal w tej samej chwili, co myśli druga strona, i oboje parsknę-
li śmiechem.
- W porządku - rzekł pilot. - Zdaje się, że cokolwiek przyjdzie nam robić, będzie-
my musieli robić to razem. Jestem Erk H'Arman. A ty kim jesteś? - Wyciągnął dłoń.
Odie była zdumiona, że oficer zwraca się do niej tak swobodnie -nawet nie wy-
mienił swojego stopnia - ale szybko odzyskała rezon.
- Odie Subu, z plutonu zwiadowczego. - Ujęła jego dłoń i uścisnęła.
- Zwiad? To dobrze, bardzo dobrze. Zaprowadzisz mnie z powrotem do bazy i bę-
dę mógł wrócić do walki.
Odie spodobał się jego głos. Na czole miał ranę od uderzenia w czasie upadku, ale
krew, która ściekła mu z jednej strony twarzy, już zaschła. Krótkie ciemne włosy i
zdumiewająco błękitne oczy, podkreślone jeszcze ciemną karnacją, sprawiały, że wy-
glądał jak sportowiec wracający właśnie z długiej przebieżki.
Wiatr osłabł już prawie zupełnie. Odie wstała.
- Proszę za mną - powiedziała, wyciągając rękę, żeby pomóc mu wstać.
W tym momencie świat wokół nich eksplodował.
David Sherman, Dan Cragg
33
R O Z D Z I A Ł
6
Bitwa o Centrum Łączności Intergalaktycznej była zacięta, lecz krótka, jej wynik
zaś nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości. Dzielny dowódca Llanmore i jego mie-
szany batalion, składający się z ludzi i Sluissan, wiedzieli doskonale, że reszta ich ar-
mii, nawet jeśli jeszcze walczy i nie została unicestwiona, nie będzie w stanie im po-
móc. Wiedzieli też, że ich misja polegała na odwleczeniu w czasie przejęcia centrum na
tyle długo, aby Reija Momen i jej technicy zdołali zniszczyć urządzenia komunikacyj-
ne. Udało im się to tylko częściowo.
- Stać! - rozkazała Reija technikom, kiedy do sali wbiegły pierwsze roboty bojo-
we. - Nie stawiajcie oporu. Nie chcę, żeby ktokolwiek zginął.
Ale nie zdołała uratować wszystkich. Trzech techników nie usłyszało jej rozkazu i
dalej niszczyło sprzęt. Zginęli od strzałów robotów.
- Myślę, proszę pani, że teraz wezmą nas do niewoli – mruknął Slith Skael. Stanął
przed Reiją, aby ją osłonić przed nadchodzącymi robotami. Pozostali podnieśli ręce na
znak kapitulacji. Bijąc i popychając, roboty zmusiły techników do przejścia na środek
sterowni i otoczyły ich z wycelowanymi miotaczami.
Androidy sprzątacze zaroiły się wokół ciał trzech zabitych techników, szorując za-
brudzoną podłogę. Jeden z nich, zaprogramowany na przenoszenie małych ładunków
śmieci, daremnie próbował przeciągnąć martwe ciało. Zirytowany warczał gniewnie,
ale nie przestawał próbować. Gdyby sytuacja nie była tak rozpaczliwa, Reija uznałaby
wysiłki robota za zabawne.
- Co dalej? - odezwał się ktoś.
- Spokój! - rozkazał jeden z robotów.
- Żądam rozmowy z waszym dowódcą - odezwała się Reiją władczym głosem. Je-
den z robotów odepchnął Slitha i wbił lufę miotacza w jej żołądek, przyprawiając ko-
bietę o utratę tchu. Slith zdołał ją podeprzeć na czas, zanim upadła. Podniósł tylną mac-
kę i opiekuńczo zasłonił nią Reiję.
- Spokój - powtórzył robot.
- To naprawdę wzruszające - odezwał się ktoś i do sterowni weszła wysoka, wid-
mowa postać. Mężczyzna skłonił się lekko Reiji, która z trudem łapiąc oddech, zgięta w
pół, zwisała z ramion Slitha.
- Czy mogę się przedstawić? Jestem admirał Pors Tonith z Intergalaktycznego
Klanu Bankierów, a teraz zarządzam tą nędzną skałą. -Skłonił się jeszcze raz i nonsza-
Próba Jedi
34
lancko strzepnął z płaszcza nieistniejący pyłek. Uśmiechnął się do Reiji, ukazując pa-
skudnie przebarwione zęby. - Przypuszczam, że to pani jest głównym administratorem
tego miejsca. - Nie czekał na odpowiedź, lecz gestem nakazał robotom, żeby się cofnę-
ły. Ciszę pomieszczenia zakłócało jedynie ciche powarkiwanie.
- Co to za piekielny hałas? - Tonith rozejrzał się i zobaczył warczącego androida
sprzątacza. - Te cholerne automaty wciąż plączą się pod nogami. Zniszczyć go - wark-
nął do jednego z robotów bojowych. Ten natychmiast wykonał rozkaz, a fragmenty
androida posypały się naokoło. Pozostałe androidy rzuciły się, żeby je usunąć.
Tonith uśmiechnął się, wzruszył ramionami, jakby poprawiał płaszcz i wyciągnął
rękę w kierunku Reiji. Slith syknął i groźnie podniósł mackę.
- Co za dżentelmen - zadrwił Tonith, ale szybko się odsunął. -Postaw mi się jesz-
cze raz, ty sluissański śmieciu, a zabiję. Chodź tu, kobieto! - Wskazał palcem miejsce
na podłodze tuż przed sobą.
- Generał... Khamar... - Reija z trudem chwytała oddech. - G... generał Khamar jest
niedaleko i przyjdzie nam...
Tonith pokręcił głową, udając smutek.
- Niestety, nie przyjdzie. Wasza mała, nieskuteczna armia została zniszczona. A
teraz chodź tutaj.
- Pani... - odezwał się Slith, bojąc się wypuścić ją z ramion.
- Nic mi nie będzie, przyjacielu - mruknęła Reija. Slith ją puścił, więc podeszła
niepewnie i stanęła przed szeroko uśmiechniętym Tonithem. Była tak blisko, że czuła
ohydny smród jego oddechu. Tonith zaśmiał się głośno i umyślnie chuchnął jej w
twarz.
- Zawsze nienawidziłam takich jak ty - syknęła Reija. Wiele lat temu jedna z ro-
dzin klanu pomogła jej ojcu w załatwieniu hipoteki na farmę w okresie złych zbiorów, a
kiedy nie zdołał w terminie spłacić pożyczki, klan przejął jego własność. Wszystko to
całkiem legalnie i bardzo pechowo; w każdym razie staruszek stracił farmę. Momeno-
wie musieli przenieść się do miasta, a utrata ukochanej farmy sprawiła, że ojciec Reiji
popadł w depresję, która ostatecznie doprowadziła do jego śmierci.
- Coś takiego? - Tonith pochylił się nisko nad Reiją. - Miłość? Nienawiść? Te
uczucia nic dla mnie nie znaczą. Podobnie jak twoje życie, kobieto. Jestem tu po to, aby
wykonać swoje zadanie, a ty jesteś dla mnie przedmiotem, niczym więcej.
Reija miała dość. Jej dłoń niemal bez udziału woli podskoczyła, żeby wymierzyć
policzek tej kreaturze, która przybyła, aby zrujnować jej życie i zabić jej ludzi. Odgłos
uderzenia zaskoczył wszystkich, lecz najbardziej zaskoczony był sam Pors Tonith,
który zachwiał się, cofnął o krok, wpadł na jednego ze swoich robotów i chwycił się za
twarz z kompletnym osłupieniem w oczach. Miał tak głupią minę, że Reija, nie mając
już nic do stracenia, parsknęła śmiechem.
Tonith niespodziewanie szybko i zwinnie rzucił się do przodu, złapał Reiję za wło-
sy i rzucił na podłogę. Slith skoczył na ratunek swojej szefowej, a admirał natychmiast
zwrócił się ku niemu.
- Zabijcie tego gada! - krzyknął. Najbliższy z robotów wycelował miotacz w kie-
runku Slitha, a wystraszeni technicy uciekli z linii ognia.
David Sherman, Dan Cragg
35
- Nie! Nie! - wrzasnęła Reija z podłogi. - Nie! Proszę, już dość!
Tonith gestem nakazał robotowi opuścić broń.
- Słuchajcie mnie wszyscy - zwrócił się do stojącej przed nim niewielkiej grupy. -
Zostaliście opuszczeni przez Republikę, a Praesitlyn należy teraz do mnie. Jesteście
moimi więźniami. Będziecie dobrze traktowani, jeśli posłuchacie moich rozkazów.
Reija zdołała dźwignąć się na nogi.
- Wysłałam sygnał alarmowy na Coruscant... - zaczęła, wiedząc, że to blef, ale ko-
niecznie chciała wykazać się odwagą.
Tonith uciszył ją machnięciem ręki.
- Chciałaś powiedzieć, że próbowałaś wysłać taki sygnał - odparł. - Wiesz prze-
cież, że nigdy nie został odebrany. Zablokowaliśmy wszystkie transmisje z Praesitlynu.
Żadna wiadomość stąd nie dotrze na Coruscant, jeśli ja na to nie pozwolę.
Zaśmiał się znowu.
- Nikt nie wie, co się tu dzieje, a kiedy się dowiedzą, będzie już za późno. No
cóż... - Skinął głową przerażonym technikom i skłonił się Reiji. - Ta króciutka rozmo-
wa była wzruszającym doświadczeniem, ale muszę już wracać do moich wojsk.
Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi, ale u wyjścia zatrzymał się jeszcze na
chwilę, jakby coś sobie przypomniał. Obejrzał się na Reiję.
- Jeszcze jedna drobna sprawa, droga pani. Od tej chwili trzymaj na kłódkę tę swo-
ją wielką buzię, albo oddam cię w ręce robotów. - Okręcił się na pięcie, aż płaszcz za-
wirował wokół niego, i wyszedł.
Burza piaskowa ucichła, ale teraz temperatura spadała na łeb, na szyję. Odie i po-
rucznik Erk H'Arman znaleźli schronienie pod stertą głazów i dygocząc, kulili się pod
skąpą osłoną, jaką dawała im plandeka, którą Odie wyjęła z plecaka.
- Co teraz robimy, sir?
- Hej, może najpierw wyjaśnijmy sobie jedno: żadnego protokołu wojskowego
między nami, dobrze? Jestem Erk, a ty Odie. Jestem lotnikiem, nie oficerem sztabo-
wym, pamiętasz? Poza tym, jeśli w ogóle z tego wyjdziemy, to tylko dzięki tobie. Co
prawda gdybyśmy byli w myśliwcu... - Zaśmiał się i lekko szturchnął Odie. Potężny
podmuch wiatru omal nie porwał plandeki, ale zdołali chwycić lekką tkaninę, zanim
uleciała.
Zmasowany atak statków Tonitha na armię generała Khamara zaskoczył ich na
otwartej przestrzeni pomiędzy główną linią obrony a ufortyfikowanym zapleczem. Obie
pozycje zostały zbombardowane, a potem zaatakowane przez piechotę. Nie mogli nic
zrobić, więc ukryli się i czekali na wynik bitwy, który był od początku oczywisty. Kie-
dy walki dobiegły końca, Odie daremnie szukała przez lornetkę jakichkolwiek oznak
oporu w jednym czy drugim miejscu.
- Roboty bojowe - wyszeptała drżącym głosem - Tysiące robotów.
Na grani, tam, gdzie przedtem stacjonowała armia Khamara teren roił się od robo-
tów. Jakby nawet pogoda trzymała z najeźdźcami, burza piaskowa rozpętała się na
nowo i Odie z Erkiem znowu musieli szukać schronienia.
- Ile mamy wody? - zapytał Erk. Odie sprawdziła manierkę.
Próba Jedi
36
- Mniej niż litr.
- Kapitulacja nie wchodzi w grę.
- Nie.
- Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie można się ukryć i przeczekać?
- Owszem, ale czy nie powinniśmy wracać do centrum? Może się jeszcze trzymają.
Erk pokręcił głową.
- Może, ale centrum to z pewnością główny cel separatystów, więc chyba powin-
niśmy trzymać się z daleka, dopóki się nie zorientujemy, kto właściwie okupuje to
miejsce. Poza tym sama widziałaś, jaki duży jest ten desant. - Pokręcił głową. - Uwa-
żam, że centrum już zostało zajęte.
- O, nie! - Plecy Odie zaczęły drżeć, kiedy dotarło do niej, co się właściwie stało. -
Wszyscy moi przyjaciele! Wszyscy...
Erk położył jej dłoń na ramieniu.
- Moi też, Odie. Moi też. To wojna, a na wojnie już tak bywa. Ech, byliśmy nie-
samowitą ekipą - mruknął i odetchnął głęboko. - Ale my nadal żyjemy i chcę, żeby tak
zostało - rzekł, żeby uspokoić zarówno siebie, jak i ją. - Wiesz, nie jestem dobrym pie-
churem i nie przeżyję za długo, jeśli mnie tu zostawisz.
- T-tak. Tak. To znaczy, nie. Nie zostawię cię tutaj. Pomyślmy. Jakieś siedemdzie-
siąt pięć kilometrów stąd na południowy wschód są jaskinie - zaczęła. - Widywałam je
podczas patroli. Możemy się tam ukryć. Nie wiem, co w nich jest, ale może znajdziemy
nawet wodę. Mam na skuterze niewielki pakiet racji żywnościowych. Wytrzymamy
trochę, jeśli będziemy nim oszczędnie gospodarować.
- Możesz nas tam zawieźć... w takiej sytuacji? - Erk wskazał ruchem głowy na sza-
lejącą burzę.
- Hej, a ty potrafisz latać myśliwcem? Pewnie, że zawiozę! - Roześmiała się, ale
bez wesołości.
- Kiedy już się stąd wydostaniemy, może zgłosisz się na naukę pilotażu? - zapytał
Erk.
- Poważnie? - prychnęła.
- Jasne, że poważnie. Masz odpowiednie podejście do sprawy. A teraz jazda. Może
i jesteśmy zdani na siebie, ale dwa takie zuchy jak my, z twoimi umiejętnościami i z
moją głową...
- Moją głową i twoimi umiejętnościami!
- No, teraz to naprawdę gadasz jak pilot myśliwca! - Erk zachichotał i uścisnęli
sobie dłonie.
Znalezienie jaskiń zabrało im dwa koszmarne dni. Niewielka ilość wody, jaką mie-
li ze sobą, skończyła się na długo, zanim dotarli do schronienia; byli już bliscy odwod-
nienia. Schronienie się w cienistym chłodzie pieczar zaoszczędziło im przynajmniej
niszczycielskich skutków palącego słońca.
- Musimy znaleźć wodę — wydyszała Odie.
David Sherman, Dan Cragg
37
- Mnie to mówisz? - zachrypiał Erk. - Odpocznijmy przez chwilę w chłodzie, po-
tem pójdziemy sprawdzić w jaskiniach. Musi tu być gdzieś jakaś woda. Czy wiesz, jak
daleko sięgają te groty?
Pokręciła głową.
- Nie. Zatrzymaliśmy się tutaj raz, na rutynową misję zwiadowczą, ale nikt nie był
zainteresowany eksploracją.
Przez dłuższą chwilę leżeli i odpoczywali, żeby nabrać sił na poszukiwania. Odie
wyjęła z kieszonki przy pasie jaskrawobiałą flarę i oświetlała nią drogę.
- Pali się przez dwadzieścia minut - wyjaśniła Erkowi, oglądając się przez ramię,
gdy ostrożnie kroczyli po zasypanym gruzem podłożu. - Potem trzeba będzie przełą-
czyć na inny kolor.
- Pamiętaj zostawić jedną na powrót.
Jaskrawe światło rzucało ich ogromne cienie na ściany; wyglądały jak śledzące ich
groteskowe istoty jaskiniowe.
- Czekaj! - zawołał nagle Erk. - Poświeć no tutaj! - Wskazał fragment skały, który
wydawał się ciemniejszy od reszty. Przesunął po nim ręką. - Wilgoć! Przez skały prze-
siąka woda! No to znowu jesteśmy w grze.
Nieco dalej wąskie przejście rozszerzyło się nagle w ogromną jaskinię.
- Hej! - zawołała Odie. Jej głos odbił się echem od ścian groty. Podniosła flarę wy-
soko nad głowę. - Nie widzę sklepienia! Ależ ona wielka!
- Słuchaj uważnie! - powiedział Erk. - Słuchaj. Gdzieś tu płynie woda. Słyszysz,
Odie? Tu jest podziemny strumień!
Podłoga jaskini stopniowo opadała w dół. Powoli posuwali się w tamtym kierun-
ku, a cudowny plusk dobiegał do nich gdzieś z przodu. Niebawem zobaczyli chłodny
strumień zimnej wody, który przepływał przez głębokie jeziorko i znikał gdzieś w głębi
jaskini. Odie wbiła flarę pomiędzy dwa kamienie i tak jak stała skoczyła do wody. Erk
poszedł w jej ślady. Pili świeży, życiodajny płyn, aż zakręciło im się w głowach.
Przez dwa dni odzyskiwali siły w jaskini.
- Musimy ruszać - rzekła wreszcie Odie. - Jeśli nawet nie ma innego powodu, to
skończyło nam się jedzenie.
- Co powiesz, aby wyruszyć jutro o świcie? - zasugerował Erk. -Możemy jechać,
dopóki nie zrobi się gorąco, a potem odpoczywać do późnego wieczora. Przez noc
znowu przejedziemy kawałek, jeśli będzie dość jasno. Jak sądzisz, ile czasu potrzebu-
jemy nam, żeby dotrzeć do centrum łączności?
- Dwa, może trzy dni... Teren jest bardzo kamienisty, a my musimy trochę krążyć,
zanim tam dotrzemy. Uda nam się przeżyć trzy dni na dwóch litrach wody? Bo mamy
tylko tę manierkę, żeby jej nabrać.
- Będziemy musieli. Mamy twój skuter, więc nie zużyjemy sił na chodzenie. Bę-
dziemy jechać powoli, oszczędzać płyny ustrojowe, ile się da. Odie, wiesz, że nie ma
rzeczy, jakiej razem byśmy nie dokonali!
Objął ją ramieniem i lekko pocałował w policzek. Odie zarumieniła się jak zorza,
ale zaraz odwróciła się i pocałowała Erka w same usta. Trzymali się w objęciach dłuż-
szą chwilę.
Próba Jedi
38
- Zaraz, zaraz - rzekł wreszcie Erk - co to ja mówiłem? Aha, jesteś najlepszym
kompanem, jakiego może sobie wymarzyć pilot.
Odie odezwała się dopiero po dłuższej chwili.
- Ciekawe, czy ktoś z naszych przeżył...
- Jestem tego pewien. Chodź, prześpimy się trochę.
Leżeli przytuleni, nie rozmawiając, rozmyślając tylko o tym, co ich czeka. Zanim
zasnęli, Erk odwrócił się do Odie.
- Może jesteśmy ostatnimi żywymi istotami na tej cholernej kupie piachu, ale
przeżyjemy, prawda?
- Jasne - odparła Odie i przysunęła się bliżej do ciepłego ciała Erka.
David Sherman, Dan Cragg
39
R O Z D Z I A Ł
7
Ale nie byli sami - nie całkiem.
- To typowe dla tych skąpych idiotów - zauważył Zozridor Slayke, zwracając się
do jednego ze swoich oficerów. - Senat Republiki zawsze był bandą głupców, jeśli
chodzi o wydatki na obronę. Pozostawić taki strategiczny punkt pod ochroną niewiel-
kiego garnizonu! Ciekawe, czego się spodziewali po separatystach? Że sami sobie da-
dzą po łapach?
- Siły Republiki są bardzo rozproszone, sir - odparł oficer, wzruszając ramionami.
- Ruszamy już? - Uśmiechnął się do swojego dowódcy i wyczekująco pochylił naprzód.
Nadszedł moment, na który czekał.
Zozridor Slayke też się uśmiechnął.
- Żeby ich zaskoczyć, i udowodnić, jak krótkie jest życie? Pewnie, ruszamy.
Zbierz moich dowódców.
W sali narad „Ploriooda Bodkina" panowała napięta atmosfera -jak zawsze przed
walką, ale bez nerwowości. Oficerowie zebrali się wokół map strategicznych, skupieni i
gotowi do działania, jak grupa cyborreańskich psów bojowych czekających na komen-
dę.
Sam Zozridor Slayke był jednak spokojny, jak zwykle zresztą. O całą głowę wyż-
szy od pozostałych oficerów - mieszanej grupy ludzi i nieludzi, był uosobieniem
władczego dowódcy. I nie chodziło tu o pozbawioną ozdób, wojskowego kroju tunikę z
długimi rękawami i wysokim kołnierzem - standardowy mundur oficerski w armii, lecz
głównie o zachowanie jego podwładnych: wszyscy pochylali się wyczekująco, łowiąc
każde jego słowo. Slayke emanował pewnością siebie człowieka, który wie, że ma wła-
dzę i wie, co robi, a jego oficerowie - podobnie jak każdy inny żołnierz floty, nawet
najniższej rangi - również to wiedzieli.
- Spory tłok tu dzisiaj. - Slayke gestem wskazał holograficzną mapę szlaków prze-
strzennych wokół Praesitlyna i Sluis Van. Komentarz rozśmieszył oficerów.
- Jest ich co najmniej cztery razy tyle co nas - rzucił takim tonem, jakby komento-
wał jaskrawość gwiazd błyszczących na mapie. - No cóż, skoro już tu jesteśmy, czy
ktoś ma jakiś plan?
Rozejrzał się wyczekująco.
- A-ależ, sir! Myśleliśmy, że to pan go ma! - wypalił mężczyzna stojący obok,
udając przerażenie. Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem. Wiedzieli, że Zozridor
Próba Jedi
40
Slayke ma plan, i znali go dość dobrze, żeby nie musiał im mówić, na czym ów plan
polega: atakować, atakować, atakować!
Slayke pozwolił im się wyśmiać do woli, po czym uniesioną dłonią nakazał spo-
kój.
- Popatrzmy... w ostatnim raporcie meldowano o stu dwudziestu sześciu statkach
otaczających kordonem Sluis Van, prawda? - Skinął głową pod adresem szefa wywia-
du, który potwierdził tę liczbę.
- To zły znak - ciągnął Slayke - ponieważ Sluissanie będą zajęci obroną swojego
własnego świata. Z kolei flota separatystów również będzie miała robotę z tym kordo-
nem. A to dobrze, ponieważ te statki nie będą w stanie nam przeszkodzić. Dowódca
wrogiej armii podzielił swoje siły. To też dobrze. A separatyści nie wiedzą, gdzie jeste-
śmy... przynajmniej na razie. To jeszcze lepiej. - Sposób, w jaki Slayke podkreślił sło-
wa „na razie", wywołał kolejną falę śmiechu wśród oficerów.
Wskazał palcem na fragment sektora Sluis.
- Mają około dwustu statków na orbicie wokół Praesitlynu, wiele z nich to duże
okręty. A to niedobrze. - Pogładził w zadumie krótką czarną bródkę, potarł palcem
wskazującym miejsce pod nosem i pociągnął się za ucho, jakby nie wiedział, co powie-
dzieć. Znów skinął na szefa wywiadu. - Wasza sonda rozpoznawcza donosi o wielkiej
armii robotów tam, w dole.
- Tak, sir. Zdaje się, że przełamali obronę i przejęli Centrum Łączności Intergalak-
tycznej. Sądząc z liczby transporterów na ziemi i ilości sprzętu, ta armia liczy sobie
ponad milion robotów bojowych. Oni chyba chcą tam posiedzieć jakiś czas, sir.
- No cóż, jest ich sporo. To bardzo niedobrze - rzekł Slayke. - Ale to tylko roboty!
A to całkiem nieźle.
Znowu fala śmiechu.
- Sir, zdołali zablokować całą łączność do i z Praesitlynu - zameldował główny
oficer łącznościowy Slayke'a. Ten tylko skinął głową. -Musimy przyjąć - ciągnął oficer
- że Republika nie wie, co się stało. Nie mam pojęcia, jak im się to udało... pewnie to ta
nowa technologia. Przeklęta Federacja Handlowa utopiła miliardy kredytów w bada-
niach, więc to nie jest niemożliwe. Przynajmniej nasza łączność jest w porządku, w
każdym razie do czasu, kiedy znajdziemy się na Praesitlynie.
- Ci idioci z senatu - mruknął Slayke jakby do siebie - w końcu tę wojnę przegra-
ją...
Oparł się obiema rękami na krawędzi ekranu i skupił wzrok na statkach nieprzyja-
ciela otaczających Praesitlyn - małych jaskrawych kropkach, tak licznych, że wyglądały
jak pas asteroidów wokół planety.
- Jesteśmy jedyną grupą zbrojną w odległości umożliwiającej atak - rzekł w końcu.
- Wiecie, jak ważny jest Praesitlyn dla Republiki, dla naszych rodzinnych światów,
naszych przyjaciół i rodzin. - Urwał, poczym dodał cicho: - A zrobimy to tak...
Flota Slayke'a była niewielka w porównaniu z szykującymi się do ataku siłami
wroga; składała się z myśliwców CloakShape, holowników dział i lekkich statków
klasy Phoenix Hawk. Miał też kilka lekkich krążowników klasy Carrack, koreliańskie
korwety, kanonierki i dreadnaughty. Siły naziemne liczyły tylko pięćdziesiąt tysięcy
David Sherman, Dan Cragg
41
żołnierzy, byli oni jednak doskonale wyszkoleni, znakomicie zmotywowani i wyposa-
żeni w opancerzone pojazdy, dwukadłubowe wojskowe statki atmosferyczne typu Be-
spin Motors Storm IV oraz całą baterię różnych środków wspierających. Ta niewielka
armia miała jedną wielką zaletę: stanowiła ona połączenie piechoty, sił napowietrznych,
pancernych i artylerii, działającej zgodnie ze starannie przygotowanym, ale elastycz-
nym planem. W dodatku Slayke ufał w stu procentach dowódcom; wiedział, że przejmą
inicjatywę taktyczną w zmiennych warunkach pola walki.
Myśląca rozsądnie osoba uważałaby za całkowite szaleństwo użycie tak niewiel-
kich sił jak oddział Slayke'a przeciwko armii Tonitha. Ale Zozridor Slayke nie zawsze
był rozsądny,
Zwrócił się ku swoim oficerom i wysoko uniósł pięść.
- Wejdziemy nagle. - Pchnął ramię w kierunku mapy. - Niczym ogromna, opance-
rzona pięść. Skoncentrujemy wszystkie nasze siły na jednym sektorze, uderzymy
wszystkim, co mamy i wyrwiemy dziurę, przez którą będzie mogła przejść armia. Dla
statków na orbicie to będzie gorący moment - dodał, patrząc na swoich dowódców - ale
musimy zamieszać w ich flocie na orbicie. A kiedy już będziemy na dole, zbliżymy się
do wroga i złapiemy go za kołnierz, a potem przygwoździmy do ziemi. W ten sposób
jego flota nie będzie mogła nas zaatakować z obawy, że pozabijają swoich. Nasz pierw-
szy atak będzie dla nich całkowitym zaskoczeniem; minie trochę czasu, zanim się po-
zbierają. A my wykorzystamy ich zaskoczenie i przebijemy się na wylot. -Zawiesił
głos. - Przekroczymy most, a potem spalimy go za sobą. Albo przejdziemy, albo
umrzemy.
Oficerowie dobrze o tym wiedzieli. Na dole armia Slayke'a nie będzie mogła li-
czyć na posiłki, jeśli sprawy przybiorą zły obrót. Klęska w ogóle nie wchodziła w ra-
chubę. Slayke nie był jednak zadufanym w sobie szaleńcem.
- Wysłałem wiadomość na Coruscant - ciągnął - z żądaniem posiłków. - Wzruszył
ramionami. - Może dadzą nam jednego lub dwóch Jedi. - To również wywołało falę
śmiechu; wszyscy dobrze wiedzieli, jak Slayke gardził Jedi.
- Spójrzmy na to z innej strony, sir - odezwał się oficer z tyłu pomieszczenia. - Nie
będziemy musieli dzielić z nimi chwały!
- Dobrze powiedziane! Zanim tu dotrą i narobią zamieszania, pobawimy się trochę
z tymi metalowymi żołnierzykami na dole. Co o tym sądzicie?
- Hurrrra! - wykrzyknęli oficerowie, tupiąc radośnie w płyty podłogi.
- Zanim wrócicie na statki, dostaniecie rozkazy operacyjne - przypomniał Slayke. -
Ale odprawa jeszcze się nie skończyła.
To była wielka chwila dla Zozridora Slayke'a. Zaryzykował wszystko - nawet to,
że stanie się banitą, za którego głowę wyznaczono cenę -aby znaleźć się na czele tej
armii w tym właśnie kluczowym momencie. Widział się już jako oś, wokół której obra-
ca się historia.
Slayke wyprostował się na całą wysokość i zwrócił do swoich oficerów - zdawał
sobie sprawę, że do niektórych po raz ostatni. Ci żołnierze byli rekrutowani z całej
galaktyki, a zasłużyli sobie na zaufanie i władzę w tej niewielkiej armii dzięki odwadze,
poświęceniu i zdolnościom.
Próba Jedi
42
- Pamiętajcie, kim jesteście! - krzyknął. Ostatnie słowo rozległo się echem po sali.
- Tego, czego macie zamiar się podjąć, nie robi się dla sławy, nagrody ani ambicji. Nie
będziecie uczestniczyć w walce pod przymusem, jak niewolnicy! Idziemy w bój, po-
nieważ tak nam nakazuje obowiązek wobec naszego ludu.
Slayke zawiesił głos. W sali panowała kompletna cisza. Niektórzy mieli łzy w
oczach, a wszyscy wpatrywali się w dowódcę. Slayke odetchnął głęboko. Kiedy znów
przemówił, podniósł głos, aż jego słowa echem odbiły się do ścian:
- Synowie i Córy Wolności oczekują, że każdy z was wypełni swój obowiązek!
Odie i Erk nie odjechali daleko od jaskini, kiedy zadrżał grunt pod ich stopami i w
powietrzu rozległy się odgłosy bitwy, tym razem jednak nieco bardziej oddalone.
- Chyba generał Khamar kontratakuje - zauważyła Odie, zdejmując hełm.
Erk odsunął chustę, którą osłaniał twarz przed niesionymi wiatrem ziarnami pisaku
i spojrzał w niebo.
- Nie sądzę. Patrz! - Wskazał palcem na północ, gdzie tuż nad horyzontem wy-
strzelały jaskrawe słupy ognia. Niebo nagle eksplodowało w ognistych rozbłyskach, a
po chwili rozległ się głęboki grzmot. Jeden z płomienistych słupów łączących niebo-
skłon z ziemią rozkwitł nagle oślepiającą chryzantemą ognia.
- Statki lądują- wykrzyknął Erk. - Jeden właśnie dostał. To posiłki... Coruscant
przysłał posiłki!
Objął Odie ramionami i impulsywnie ucałował w oba policzki. Odie była tak za-
skoczona - mile zaskoczona - że nie wiedziała, jak zareagować, więc wyrzuciła z siebie:
- Sierżant Manganinny twierdzi, że zwiadowcy zawsze jadą tam, gdzie słychać
strzały. Jedziemy?
- Zawracaj i w drogę!
Odie wcisnęła gaz, ale silnik skutera tylko słabo zawył.
- Zasilanie nawaliło? - Erk miał nadzieję, że po jego głosie nie można poznać, jak
bardzo jest zmartwiony. Zeskoczył ze skutera, aby Odie mogła zajrzeć do akumulato-
rów umieszczonych pod tylnym siedzeniem.
- Nie - odparła z zatroskaną miną. - Te akumulatory są zazwyczaj bezobsługowe.
- Hej, popatrz tutaj. - Erk wskazał niewielki otwór w obudowie. Pomacał go deli-
katnie. - Dostałaś. Sądząc po krawędziach otworu... został wypalony.
- No tak... miałam małe spotkanie z żołnierzami nieprzyjaciela -mruknęła, podno-
sząc pokrywę. Skrzywiła się i odwróciła wzrok. W pojemniku pełno było żwiru, a
ogniwo pokrywało szkło ze stopionego piasku. Przez chwilę wpatrywali się oboje w
baterię, która wydała z siebie ciche pyknięcie i wypuściła cienki strumyczek dymu.
- I to by było na tyle - mruknęła Odie. - Teraz możemy sobie iść na piechotę.
Odstąpiła o krok, przez chwilę wpatrywała się w skuter i wybuchnęła płaczem.
- Hej! - Erk położył jej dłoń na ramieniu. - Nam przecież nic nie jest. Wyjdziemy z
tego.
- Nie o to chodzi. - Odie pokręciła głową. - To... to był mój skuter!
David Sherman, Dan Cragg
43
- Och - mruknął Erk, w duchu z całej siły kopiąc się w kostkę. -Powinienem był
się domyślić. Zwiadowca i jego skuter, pilot i jego myśliwiec... - Wzruszył ramionami.
- Chodź, żołnierzu, oboje owdowieliśmy.
Odie uśmiechnęła się przez łzy.
- To głupie, wiem, ale ten skuter i ja... - Rozłożyła ręce.
- Jak sądzisz, daleko jesteśmy od centrum?
- Siedemdziesiąt pięć... może sto kilometrów.
- Damy radę na piechotę?
Odie potrząsnęła manierką.
- Jeśli będziemy oszczędzać wodę. - Przed wyruszeniem z jaskiń oboje wypili tyle
wody, ile mogli zmieścić, starając się zrobić zapas na długą drogę, jaka ich czekała, ale
nie spodziewali się, że będą musieli iść pieszo.
- Nie wiesz, czy po drodze jest jakaś woda?
Odie pokręciła głową.
- Będziemy się rozglądać. - Otworzyła bagażnik pod siodełkiem i zaczęła wyjmo-
wać wszystko, co mogło się im przydać w podróży.
- Szczęście nam sprzyja, zauważyłaś? - ponuro zauważył Erk.
- No cóż, mam nadzieję, że te pantofelki, które masz na nogach, jakoś wytrzymają.
- Odie wskazała na własne ciężkie buty, standardowe wyposażenie zwiadowców, któ-
rzy potrzebowali takiej właśnie osłony przed krzakami, kamieniami i gruzem. Buty
Erka były znacznie lżejsze i nie wyglądały na trwałe.
- Będę twoim drugim pilotem i jakoś to pójdzie - odparł i skłonił się nisko, prze-
puszczając ją przodem.
- Co takiego? - wrzasnął Tonith, zrywając się na równe nogi i oblewając herbatą
przód białej szaty. Szef ekipy powiedział mu właśnie, że zostali zaatakowani. - Przez
kogo? Podaj mi wszystkie szczegóły -zażądał, odzyskując nieco spokoju.
- Sir, wygląda na to, że jesteśmy śledzeni przez jakiś oddział. Nie mógł przybyć
ani ze Sluis Van, ani z Coruscant, musi to też być niewielka siła, skoro umknęła naszej
uwadze...
Tonith przerwał Karakskowi niecierpliwym machnięciem ręki.
- Dalej, dalej... - Jego umysł pracował zawzięcie. Nie lubił niespodzianek, ale mu-
siał sobie z nimi jakoś radzić. Kiedy Bothanin kończył raport, jego futro falowało bez
przerwy, ale im gorsze były wieści, tym spokojniejszy był Tonith.
- Sir - zaryzykował Karaksk. - Uważam, że powinien pan był pozostać z flotą.
Statki tracą koordynację działań.
Zaledwie dokończył te słowa, już pożałował, że je wypowiedział. Aż się skurczył
w sobie, aby znieść spodziewany wybuch wściekłości. Tonith uniósł dłoń.
- Nad tą sprawą trzeba się zastanowić tu, nie na orbicie - powiedział, a Karaksk
odetchnął z ulgą, że admirał puścił jego uwagę mimo uszu. - Najważniejsze - ciągnął
Tonith jakby do siebie - że jest ich znacznie mniej niż nas i że są z tyłu. Prawdopodob-
nie będą się starali zbliżyć do nas jak najszybciej, tak aby nasze statki na orbicie musia-
ły zaprzestać ognia z obawy, że ostrzelają przy okazji własne wojsko. Można się po
Próba Jedi
44
nich spodziewać elastycznego planu bitwy i dużej inicjatywy indywidualnej... tego z
pewnością im nie brakuje, podobnie jak bezczelności, skoro śmią nas atakować. -
Uniósł kościsty palec wskazujący i pogroził nim Bothaninowi. - Istnieje delikatna gra-
nica pomiędzy bezczelnością a głupotą. Zobaczmy, czy uda nam się obrócić ją prze-
ciwko nim samym. Zacznij natychmiast fortyfikować nasze pozycje. Pozwolimy tam-
tym atakować, ile chcą, a kiedy zabraknie im sił, rozpoczniemy kontratak.
Tonith ostrożnie uniósł filiżankę. Wytrząsnął kilka pozostałych na dnie kropelek i
metodycznie i nalał kolejną porcję parującej cieczy. Z oddali dobiegały odgłosy bitwy.
Zaśmiał się, odsłaniając fioletowe zęby.
- Nareszcie wyzwanie - rzekł, popijając herbatę. - Bardzo interesujące. Bardzo,
bardzo interesujące.
Jedynym czynnikiem, którego Zozridor Slayke nie wziął pod uwagę, był Pors To-
nith.
David Sherman, Dan Cragg
45
R O Z D Z I A Ł
8
Wielki Kanclerz Palpatine wykonał serię rozmów, w tym jedną z senator Paige-
Tarkin.
Senator Paige-Tarkin nigdy jeszcze nie widziała kanclerza tak zatroskanego; było
to wyraźne nawet pomimo zakłóceń nadbiornika Holo-Netu. Jego włosy wydawały się
jeszcze bardziej siwe, a twarz mocniej poorana zmarszczkami niż w rzeczywistości.
Poczuła przypływ szczerego współczucia dla tego wspaniałego człowieka. Obserwowa-
ła go bardzo uważnie od dnia, kiedy przyjął na siebie dodatkowe obowiązki, aby roz-
prawić się z zagrożeniem ze strony separatystów. Przypuszczała, że troski służby pu-
blicznej w stanie kryzysu zabijały go powoli.
- To sprawa najwyższej wagi - rzekł. - Muszę się z panią zaraz zobaczyć.
- Nie możemy porozmawiać o tym teraz? - zapytała. - Spodziewam się gości na
kolacji.
- Obawiam się, że ta metoda łączności nie jest dość bezpieczna dla spraw, które
mamy do omówienia. - Obraz kanclerza uśmiechnął się smutno. - Przepraszam, że za-
kłócam pani plany, pani senator.
- Nic się nie stało, sir. Jestem do pańskiej dyspozycji. Ile czasu nam to zajmie?
- Może chwilę potrwać, pani senator. Jeszcze raz przepraszam.
Zawahała się. Paige-Tarkin była członkiem potężnego rodu Tarkinów i niezmien-
nie podziwiała wielkiego kanclerza. I prywatnie i publicznie mówiła o nim jako o jedy-
nej osobie, która może przeprowadzić Republikę przez kryzys do zwycięstwa.
A teraz on, który całe swoje życie poświęcił sprawom publicznym, przepraszał ją
za to, że przerwał jej wieczór spędzany w domu z przyjaciółmi, aby przedyskutować z
nią kwestie dotyczące całej galaktyki.
- Naprawdę głupstwo - powiedziała głosem łamiącym się z emocji. - Czy może mi
pan jednak bodaj w skrócie powiedzieć, o co chodzi?
- Mogę zdradzić tylko tyle, że sytuacja, jaka się wytworzyła, może mieć bardzo
poważne konsekwencje dla mieszkańców sektora Seswenny, pani senator.
Serce Paige-Tarkin zamarło na chwilę. Seswenna była sektorem, który reprezen-
towała w senacie.
- Gdzie się spotkamy?
- W moim apartamencie, możliwie jak najszybciej. Muszę...
- W pana apartamencie, panie kanclerzu? - wykrzyknęła. - Nie w gabinecie?
Próba Jedi
46
Palpatine pokręcił głową.
- To sprawa szczególnie delikatna... lepiej, aby nikt nie wiedział o naszym spotka-
niu. Moje roboty ochroniarze nieustannie sprawdzają apartament, nawet teraz, kiedy
rozmawiamy. Muszę zaprosić jeszcze parę osób, więc na razie przepraszam. - Obraz
znikł, zanim zdążyła zapytać, kim są ci pozostali.
Paige-Tarkin szybko odwołała spotkanie, przebrała się i wezwała transport.
Następne wezwanie odebrał Mas Amedda. Jako rzecznik senatu i lojalny zwolen-
nik Wielkiego Kanclerza, Amedda znany był z tego, że trzyma buzię na kłódkę i ściśle
przestrzega porządku podczas debat w senacie. Głosował również za przyznaniem
kanclerzowi szczególnych uprawnień, jakie uważał za niezbędne, aby kanclerz mógł
rozprawić się z separatystami. Palpatine wiedział, że może liczyć na Ameddę w czasie
tego kryzysu, a jego pomoc będzie bezcenna, kiedy w senacie rozgorzeje nieuchronna
debata.
Następnie Palpatine wezwał Jannie Ha'Nook z Glithnosa, ważną figurę z Rady
Bezpieczeństwa i Wywiadu. Ha'Nook widziała wszystko pod kątem własnego zysku
lub straty. Miała dość niezależne poglądy, ale także głosowała za przyznaniem Palpat-
ine'owi specjalnych uprawnień.
Następny na liście był Armand Isard, szef Wywiadu Republiki, człowiek, który
dużo wiedział, a mało mówił.
Na koniec Palpatine wezwał Sate'a Pestage'a, członka prezydium senatu. Pestage
był mistrzem perswazji. Od czasu, kiedy Palpatine przejął władzę, wiele razy zdarzało
mu się przekonywać wahających się senatorów, aby przeszli na stronę Wielkiego Kanc-
lerza.
W ten sposób Wielki Kanclerz Palpatine zebrał swoich najzagorzalszych poplecz-
ników, aby rozprawić się z wrogiem.
Apartament Palpatine'a był wygodny, lecz nie wystawny, jak przystało na skrom-
nego sługę własnego ludu. Nie wszyscy zjawili się jednocześnie, więc goście spędzali
czas na błahych pogawędkach, czekając na pozostałych. Gdy już wszyscy zajęli miej-
sca, kanclerz skinął głową Sly Moore, swojej asystentce. Na ten znak Sly włączyła
system bezpieczeństwa, który dodatkowo zabezpieczał przed możliwością podsłuchania
dyskusji.
- Możemy zaczynać, sir - oznajmiła.
- Jeszcze raz przepraszam, że zebrałem tu wszystkich bez uprzedzenia - zaczął
Palpatine, kiedy goście zajmowali miejsca. - Przejdę od razu do rzeczy. Praesitlyn zo-
stał przechwycony przez potężne siły separatystów. Znacznie mniejszy oddział... wła-
ściwie nie całkiem legalny, odpiera najeźdźców, ale wynik tego oporu jest bardzo wąt-
pliwy. Armandzie, przedstaw nam fakty.
- Siły inwazyjne Federacji Handlowej... nie znamy ich liczebności i składu, ale na-
leży uznać, że są bardzo duże... przejęły Praesitlyn. Łączność została przerwana, więc
musimy przyjąć, że ich ofiarą padło również Centrum Łączności Intergalaktycznej.
Prawdopodobnie nieprzyjaciel chce wykorzystać tę planetę jako trampolinę, z której
będą mogli napadać na światy jądra galaktyki. Otrzymaliśmy tę informację w komuni-
David Sherman, Dan Cragg
47
kacie, który przesłał nam dowódca sił, o których wspomniał Wielki Kanclerz. Ten do-
wódca obserwuje flotę najeźdźców od dłuższego czasu.
Paige-Tarkin jęknęła.
- Więc o to chodziło! - wykrzyknęła, spoglądając na kanclerza. -Czy wykonali ja-
kikolwiek ruch w kierunku sektora Seswenny?
- Nic o tym nie wiemy - odparł Palpatine. - Ale mają sposoby, aby zablokować
transmisje, więc wszystko jest możliwe. Wiemy natomiast, że napadli na Sluis Van z
drugą flotą około stu dwudziestu pięciu statków różnych klas. Widać, że to raczej oblę-
żenie niż bezpośrednia inwazja. Musimy przyjąć, że kiedy utwierdzą się na Praesitly-
nie, zabiorę się za Seswennę, pani senator. Nie wiemy tylko, czy siłą, czy argumentami.
- Na razie tylko się domyślamy. Skąd wiemy, że to prawdziwe informacje? - zapy-
tała Jannie Ha'Nook, patrząc najpierw na Palpatine’a, a potem na Isarda.
Kanclerz skinął głową na znak, że Isard może mówić dalej.
- Otrzymaliśmy tę wiadomość od kapitana Zozridora Slayke'a.
- Tego pirata? - wtrąciła Ha'Nook. Okręciła kosmyk włosów wokół palca i w za-
dumie wydęła usta.
Palpatine uśmiechnął się.
- Już nie. Udzieliłem mu przebaczenia.
- I dobrze pan zrobił - dodał Isard. - Teraz już tylko on i jego armia, Synowie i Có-
ry Wolności, jak siebie nazywają, stawia opór siłom separatystów na Praesitlynie.
- Kto dowodzi najeźdźcami? - zapytała Ha'Nook.
- Z innych źródeł - odparł Isard z tajemniczym uśmiechem - dowiedzieliśmy się,
że może to być Pors Tonith z Intergalaktycznego Klanu Bankierów. - Spojrzał na Pa-
lpatine'a, który skinął głową, zezwalając, by szef wywiadu mówił dalej. - Niewiele
wiemy na temat Tonitha, ale to nie żaden figurant. Jako finansista znany jest z bezlitos-
nego sposobu działania; niszczy rywali z niemal wojskową precyzją i determinacją.
Przypuszczalnie ma też na swoim koncie zwycięskie operacje wojskowe. W każdym
razie, ostatnia wiadomość od Slayke'a mówiła o ich gotowości do ataku.
- Jak duża jest armia Slayke'a? - zapytał Mas Amedda.
- Nie jestem pewien, ile mają okrętów, ale wojsko liczy sobie około pięćdziesięciu
tysięcy istot.
- Na wielkie ogniste kule! - wykrzyknęła Paige-Tarkin. - Wyruszył przeciwko ca-
łej armii separatystów z taką garstką? Niewiarygodne!
Goście spojrzeli po sobie z niedowierzaniem.
Palpatine ułożył palce w piramidkę i przytknął je do czubka nosa.
- A zatem - rzekł - sytuacja jest rozpaczliwa. Jak wiecie, wszystkie nasze siły
zbrojne walczą gdzieś w galaktyce. Nie wierzę, żeby kapitan Slayke, pomimo całej
swojej dzielności i pomysłowości, był w stanie wypędzić najeźdźców. Może ich jedy-
nie rozjuszyć czy opóźnić, a jeśli osiągnie choć tyle, Federacja Handlowa bez wątpienia
wyśle kolejne oddziały, aby utrzymać Praesitlyn.
- Dlaczego Slayke i jego armia w ogóle podjęli się tak szalonego kroku? - zapytała
Ha'Nook.
Palpatine wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
Próba Jedi
48
- Slayke to idealista - rzekł po chwili. - Rzadki towar w dzisiejszych czasach.
Uśmiechnął się znów i zrobił nieokreślony gest ręką, jakby chciał powiedzieć, że
nie rozumie takich ludzi. Odchrząknął i poruszył się niespokojnie.
- Teraz rozumiecie, po co was tu zebrałem - ciągnął. - Nie chcę, aby nasi obywate-
le odnieśli wrażenie, że pochopnie podejmuję decyzje, ale musimy działać szybko. To
ważne, aby nasz lud zrozumiał powagę sytuacji i wspomógł nas w dążeniu do odbicia
planety i wsparcia kapitana Slayke'a... lub uratowania go, jeśli będzie trzeba. Potrzebuję
waszej pomocy, ponieważ wszyscy jesteście szanowanymi i wpływowymi obywatelami
Republiki, i niewątpliwie potraficie przekonać innych, aby mnie poparli. Wiem, wiem,
mam pełną władzę nad siłami zbrojnymi, ale panuje demokracja i nie chciałbym zostać
później oskarżony o stosowanie dyktatury, ani też narażony po fakcie na złośliwe uwagi
kuluarowych geniuszy. Liczę, że przekonacie swoich popleczników i podwładnych, że
działałem w najlepszym interesie Republiki i że nie możemy zrezygnować z walki o
wolność z powodu przejściowych trudności.
- A ja dodałbym jeszcze - wtrącił Isard - że armia Slayke'a nie składa się z robotów
i klonów. Jego żołnierze to sami ochotnicy, i do tego bardzo zaangażowani. Złoją Toni-
thowi skórę. Wcale nie żartuję.
- Czy mamy jeszcze jakieś siły, z których możemy zrezygnować tu na miejscu? -
zapytała Ha'Nook.
Palpatine poprawił się w fotelu i wyciągnął nogi przed siebie.
- Garnizon z Centaksa Jeden, jakieś dwanaście tysięcy klonów. - Wzruszył ramio-
nami. - Musimy ich wziąć, bo tylko oni są dostępni.
Centax Jeden, drugi księżyc Coruscant, we wczesnym okresie obecnego kryzysu
został przekształcony w tymczasową bazę dla operacji wojskowych.
- A zatem, panie kanclerzu, nie zostanie nam żadna rezerwa na wypadek ataku? -
wykrzyknęła Ha'Nook. - A jeśli będziemy potrzebowali żołnierzy tu, na Coruscant? Ja
uważam - mruknęła, poważnie kręcąc głową - że to poważny błąd strategiczny.
Kanclerz znów złożył palce w piramidkę i przez dłuższą chwilę nie odpowiadał.
Pozostali również milczeli, Wreszcie Isard pochylił się do przodu, żeby coś powiedzieć,
ale Palpatine uciszył go spojrzeniem.
- Musicie państwo zrozumieć, że jeśli separatyści umocnią swoje pozycje na Pra-
esitlynie i powiększą swój garnizon, nigdy nie będziemy w stanie odzyskać planety.
Zamiast pełnić rolę naszych oczu w tym niezwykle ważnym sektorze, stanie się sztyle-
tem wymierzonym wprost w serce Republiki. Nie mamy wyboru. Musimy działać, i to
jak najszybciej.
- Kanclerzu... - Ha'Nook pochyliła się do przodu, wznosząc palec, by podkreślić
wagę swoich słów. - Jeśli tak jest, dlaczego wcześniej nie wzmocniono obrony Praesi-
tlynu?
Palpatine wzruszył ramionami.
- Mój błąd. Przyjmuję pełną odpowiedzialność za to, że nie przewidziałem takiej
sytuacji.
- Toipoca obiecała nam duże posiłki... - zaczął Isard.
- Kiedy będą gotowi? - warknęła Ha'Nook.
David Sherman, Dan Cragg
49
- Za dwa lub trzy miesiące.
Ha'Nok prychnęła i odchyliła się w tył.
- Muszę to przemyśleć, kanclerzu. Może będzie potrzebne głosowanie w senacie.
W końcu nie możemy narażać...
- Miałem właśnie nadzieję, że tego unikniemy, pani senator - przerwał jej Palpati-
ne. - Oczywiście rozumiem, o co pani chodzi. Ale w chwilach zagrożenia trzeba szybko
podejmować decyzje i to przywódcy muszą brać na siebie odpowiedzialność, angażując
się...
- I ponosić konsekwencje porażki - odparowała Ha'Nook.
- Tak jest, pani senator - odparł Palpatine. Spodziewał się tego po Ha'Nook. Pra-
wie niedostrzegalnie skinął głową Sly Moore, która pozostawała na uboczu przez cały
czas trwania dyskusji. Jedynie wielki kanclerz dostrzegł jej uśmiech. Wstał.
- Może powinniśmy się z tym przespać? Porozmawiajmy na ten temat rano.
- A kto miałby dowodzić tą ekspedycją? - zapytała Paige-Tarkin.
Palpatine wyprostował się, wygładził szatę, spojrzał na nią i uśmiechnął się.
- Mistrz Jedi - poinformował.
Jannie Ha'Nook właściwie spodziewała się tej rozmowy, która nastąpiła mniej
więcej w godzinę po rozejściu się uczestników spotkania u Palpatine'a. Fakt, że jej
rozmówca ukrywał pod holopłaszczem swoją tożsamość, również jej nie zaskoczył.
Technika ta była często stosowana na Coruscant, kiedy politycy, lobbyści albo informa-
torzy chcieli zachować anonimowość.
- Czy to ty, Isard? - zapytała ze śmiechem Ha'Nook.
- Nie jestem Isardem, pani senator - odparł rozmówca głębokim, grobowym gło-
sem, równie nierozpoznawalnym jak obraz tańczący przed oczami Ha'Nook.
- No cóż, więc przejdź do rzeczy. Od wielu godzin nie miałam nic w ustach.
- Jestem pani sojusznikiem, pani senator - zapewnił hologram. -Chciałbym pani
pomóc.
- Jak? - To brzmiało interesująco.
- Uważamy panią za osobę zdolną do czegoś więcej niż drobne intrygi polityczne.
Mogę wykorzystać swoje niemałe wpływy, aby przyspieszyć pani karierę w tempie,
jakiego nie potrafi pani sobie nawet wyobrazić.
W jego głosie było coś kuszącego, wręcz hipnotycznego.
- Wytłumacz mi to jaśniej. - Jannie okręciła kosmyk włosów wokół palca i w za-
dumie wydęła usta. Im dłużej mówił tajemniczy rozmówca, tym mocniej szarpała się za
włosy.
- W galaktyce wkrótce nastąpią ważne wydarzenia. Właśnie wróciła pani ze spo-
tkania, na którym je omawiano.
- Skąd... - Ha'Nook zdziwiła się, ale natychmiast się opanowała. Oczywiście, ktoś
podsłuchiwał pomimo wszystkich wysiłków wielkiego kanclerza, aby zapobiec szpie-
gowaniu. Na Coruscant każdy podsłuchiwał każdego i nie istniały sposoby, aby temu
zapobiec. Całkowite zabezpieczenie nie było możliwe.
Próba Jedi
50
- Inwazja na Praesitlyn jest jak zmarszczka na wielkiej fali historii, pani senator.
Zamierzam zaofiarować pani przejażdżkę na tej fali.
- Mów dalej, proszę. - Ha'Nook zaczęła się podobać ta rozmowa.
- Kłopoty, jakie teraz mają miejsce w sektorze Sluis, wkrótce zostaną rozwiązane.
A kiedy to się stanie, będzie potrzebny ktoś, kto dopilnuje tam interesów Republiki.
Bądźmy szczerzy: stanowisko pełnomocnego ambasadora może być bardzo korzystne.
- Naprawdę? - szepnęła Ha'Nook.
- Ależ tak - zapewnił głos.
- Możesz to załatwić?
- Tak.
- W jaki sposób?
- Nieważne. Ale najpierw potrzebuję czegoś od ciebie.
- Wiedziałam, że do tego dojdziemy - uśmiechnęła się Ha'Nook, ale była coraz
bardziej zaintrygowana. Jej umysł pracował na pełnych obrotach. Pełnomocny ambasa-
dor? To brzmiało całkiem nieźle. Praca zwykłego senatora, choćby nawet wpływowe-
go, potrafiła być piekielnie nudna; mało ją interesowało podpisywanie faktur na moder-
nizację systemu kanalizacyjnego na Coruscant lub niekończące się dyskusje nad rezo-
lucją gwarantującą wolność wyznaniową jakiejś prymitywnej rasie na odległym o lata
świetlne kawału kosmicznej skały. Po tak długim borykaniu się z rutynowymi działa-
niami senatu nawet ważne sprawy przestawały być dla Ha'Nook wyzwaniami i traciły
na atrakcyjności. I oto nagle pojawiła się szansa, by zdziałać coś naprawdę wielkiego.
- Wielki kanclerz Palpatine prosił, żeby pani poparła wysłanie posiłków na Praesi-
tlyn. Czy może liczyć na pani głos?
- Naturalnie - odparła bez wahania. Jakie to ma dla mnie znaczenie, pomyślała,
czy posiłki dotrą czy nie, czy separatyści pokonają Republikę? Jeśli nie będę ambasado-
rem, mogę być choć sojusznikiem.
Jakikolwiek będzie wynik tej wojny, Jannie Ha'Nook planowała znaleźć się po
stronie zwycięzców.
- Doskonale! Proszę dotrzymać obietnicy i okazać kanclerzowi poparcie, pani se-
nator, a ja dotrzymam mojej i wynagrodzę panią za to.
Nadbiornik zgasł.
Po drugiej stronie linii Sly Moore wyprostowała się i uśmiechnęła. Nadszedł czas,
aby wysłać wiadomość do Rady Jedi.
David Sherman, Dan Cragg
51
R O Z D Z I A Ł
9
Jedi Nejaa Halcyon nie miał pojęcia, dlaczego tak nagle kazano mu się stawić
przed obliczem Rady Jedi. Już dawno dostał reprymendę za swoją porażkę. Może po
długim okresie bezczynności, do jakiego zmuszono go z powodu sprawy „Szkarłatnej
Thranty", Rada Jedi była gotowa przywrócić go do obowiązków? Desperacko pragnął
szansy zrehabilitowania się. Może to wezwanie oznaczało taką właśnie szansę.
Stal przed wejściem do komnaty Rady, nerwowo gładząc włosy i brodę. Daremnie
próbował się opanować. Czuł, że dłonie mu się pocą. Reaguję jak padawan, pomyślał i
się uśmiechnął. Wygładził płaszcz i wszedł do sali.
Jedenastu z dwunastu członków Rady Jedi siedziało półkolem, dokładnie tak sa-
mo, jak pamiętał z dnia, kiedy stał przed nimi po raz ostatni. Za ogromnymi oknami
rozpościerała się szeroka panorama, obejmująca całe miasto aż po odległy horyzont;
dalekie budynki, widziane z wysokości Wieży Rady, wydawały się miniaturowe. Nad
miastem unosiły się miliardy czarnych plamek - stateczków powietrznych wszelkiego
rodzaju, które krzątały się wokół swoich spraw, stanowiących dzień powszedni ogrom-
nego kompleksu miejskiego, jakim był Coruscant. Dzień był pogodny, a słońce zalewa-
ło jaskrawym blaskiem całą scenerię. Dla Halcyona już sam ten widok wart był przyby-
cia do Rady, a wieści, jakie miała mu ona do przekazania, nieco traciły na znaczeniu.
- Witaj, Nejaa - rzekł Mace Windu.
Halcyon skłonił się.
Yoda powitał go uśmiechem.
- Odkąd ostatnio widzieliśmy ciebie, długi czas upłynął.
- Tak, mistrzu, nazbyt długi.
- Dobrze się miewasz, Nejaa? Wypocząłeś? - zapytała Adi Gallia. Halcyon skłonił
się znowu.
- Czują się świetnie.
- Mamy dla ciebie zadanie - rzekł Mace Windu i uważnie popatrzył na Halcyona. -
Wielki kanclerz Palpatine osobiście zarekomendował cię do tej misji.
Halcyon z trudem ukrył zaskoczenie.
- Ja... nie znam kanclerza osobiście, lecz jestem zaszczycony, że ma do mnie takie
zaufanie, mistrzu. Właściwie dlaczego mnie polecił? - wyjąkał.
- Nie wiesz, dlaczego? - zapytał mistrz Windu.
- Nie mam pojęcia.
Próba Jedi
52
Windu skinął głową, jakby przecząca odpowiedź Halcyona wyjaśniała wszystko.
- Znasz Praesitlyn w sektorze Sluis? - zapytał nagle.
- Wiem tylko, że mamy na tej planecie ważną stację przekaźnikową, ale nigdy tam
nie byłem.
Windu pokrótce wyjaśnił sytuację. Halcyon słuchał z rosnącym zdumieniem: rze-
czywiście, to wyglądało na ważną misję, a otrzymanie jej było prawdziwym zaszczy-
tem.
- Jesteś zapewne ciekaw, kto dowodzi siłami stawiającymi opór wrogowi - rzekł
Windu, kiedy skończył opisywać sytuację i misję.
- Tak, istotnie. Nikt z wyjątkiem mistrza Jedi nie próbowałby podjąć się takiego
zadania, chyba że ma silne skłonności samobójcze.
Daremnie grzebał w pamięci, usiłując przypomnieć sobie, który z Jedi znajduje się
w pobliżu, aby móc się tym zająć.
- Jedi to nie jest - rzekł Yoda, chichocząc cicho.
- Nie Jedi? - zdziwił się Halcyon. Członkowie Rady wymienili szybkie spojrzenia.
- Ten człowiek to Zozridor Slayke - rzekł mistrz Windu. W sali Rady Jedi na
chwilę zapadła cisza.
Halcyon odchrząknął i skinął głową.
- Kapitan Slayke to dobry żołnierz - rzekł.
Yoda uśmiechnął się, a pozostali członkowie Rady odetchnęli z ulgą.
- Słyszeć, że tak uważasz, dobrze jest - rzekł Yoda i skinął głową na Mace'a.
Mace Windu zaczął mówić szybkimi, zwięzłymi zdaniami, jakby czytał listę roz-
kazów.
- Nejaa Halcyonie, weźmiesz na Praesitlyn oddział wspomagający w liczbie dwu-
dziestu tysięcy klonów. Wylądujesz wraz ze swoją armią, przejmiesz dowodzenie połą-
czonych sił i zniszczysz wrogą armię. Masz do dyspozycji siły naziemne i powietrzne
zgodnie z planem bitwy, który ty i twój sztab przygotujecie w drodze na miejsce misji.
Musicie wypełnić ją w sposób możliwie najsprawniejszy i najskuteczniejszy. - Urwał. -
Możesz sam sobie dobrać sztab i wskazać, kogo zechcesz na zastępcę. Czasu jest nie-
wiele. Kiedy stąd wylecisz, skierujesz się na Centax Jeden, gdzie twoja flota przygoto-
wuje się do drogi. Opuścicie bazę tak szybko, jak to będzie możliwe.
- Jestem zaszczycony i przyjmuję misję - rzekł oficjalnie Halcyon.
- Ten Slayke, pracować z nim będziesz mógł? Wrogości do niego nie czujesz, że
statek ci skradł? - zapytał Yoda.
Halcyon skłonił się nisko.
- Nie, mistrzu Yoda. Slayke to inteligentny i pomysłowy żołnierz. Byłem zbyt
pewny siebie i głupi, a on wykorzystał moją słabość. Cieszę się - zakończył z uśmie-
chem - że jest moim sprzymierzeńcem. Wiem, że razem uda nam się zniszczyć siły
przeciwnika.
Yoda skinął głową.
- Naszego zakonu, Nejaa Halcyonie, prawdziwym mistrzem jesteś.
- Czy wiesz, kto powinien zostać twoim zastępcą w tej ekspedycji? - zapytał Win-
du.
David Sherman, Dan Cragg
53
- Tak, mistrzu. Anakin Skywalker.
Czy w oczach Windu nie pojawił się przypadkiem cień zaskoczenia? Sławny
mistrz Jedi był jak zwykle nieodgadniony. Zapytał jednak tylko:
- Dlaczego?
- Jest dzielny, pomysłowy i gotów stawić czoło prawdziwemu wyzwaniu. I jest tu-
taj, na miejscu, w Sali Tysiąca Fontann.
- Ależ ta misja wymaga dowódcy z dużą praktyką, Anakin zaś ma niewielkie do-
świadczenie w dowodzeniu wojskiem - zauważyła Adi Gallia.
- Obserwowałem go - odparł Halcyon. - Rozmawiałem z nim. Studiował taktykę
wojenną i dzieje dawnych bitew. Uważam, że jest gotów.
- Obi-Wana rady zasięgałeś? - zapytał Yoda.
- Znam Obi-Wana... rozmawialiśmy o Anakinie. Powiedział mi, że Anakin nie
miał jeszcze możliwości dowodzenia tylko dlatego, że nie nadarzyła się okazja, a nie
dlatego, że nie jest gotów.
- Nie ma nikogo innego? - zapytała Adi Gallia.
- Jestem pewien, że są - odparł Halcyon. Odetchnął głęboko, zanim zaczął mówić
dalej. - Może jeszcze jeden lub dwóch oprócz was. Ale co będzie, jeśli pojawi się ko-
lejny punkt zapalny, taki, który wymaga Jedi doświadczonego w dyplomacji, albo inna
samotna misja? Kogo wyślecie, jeśli zabiorę ze sobą kogoś bardziej doświadczonego, a
Anakin Skywalker zostanie ostatnim osiągalnym Jedi?
Windu przez moment przyglądał się Halcyonowi, po czym skinął głową.
- Pozostawiamy wybór podwładnych twojemu doświadczeniu. Pamiętaj jednak,
Nejaa Halcyonie; to zadanie jest próbą dla ciebie, tak samo jak dla młodego Anakina.
Co ważniejsze, jest to również próba dla Republiki. Od jej wyniku zależeć może los
całej galaktyki. Niech Moc będzie z wami...
Anakin zgiął palce sztucznej ręki i przez chwilę przyglądał się zaciśniętej pięści.
Proteza, która zastąpiła jego prawe ramię i dłoń, była lepsza od oryginału. Palce były
elektrostatycznie wrażliwe na dotyk. Moduł interfejsu, łączący rękę z systemem ner-
wowym, pozwalał urządzeniu działać tak, jak działałaby zwykła ludzka ręka. Urządze-
nie funkcjonowało dzięki ogniwu, które nie wymagało doładowania. Gdybym wiedział,
że to będzie takie doskonałe, dałbym sobie zastąpić protezą również drugie ramię, po-
myślał ze smutkiem. Gdyby jeszcze pokryć je synciałem...
Bóle fantomowe od nieistniejących nerwów w odciętej dłoni dokuczały mu cza-
sem, ale były znacznie mniej ważne od innych fantomów, które w tej chwili prześlado-
wały Anakina.
Wstał. Grota, w której Nejaa Halcyon wyznaczył mu spotkanie, była jedną z wielu
jaskiń usytuowanych na różnych poziomach Świątyni Jedi. Ławka, gdzie siedział, osło-
nięta była zwisającymi gałęziami drzew rosnących wokół jeziorka, do którego z plu-
skiem wpadał mały wodospad. W sumie było to bardzo przyjemne miejsce, ale Anakin
Skywalker nie miał dziś nastroju do przyjemnych miejsc.
Przeszedł się tam i z powrotem ścieżką, wykonując ostry zwrot, po czym znów
podszedł do ławki. Mocno uderzył prawą pięścią w lewą dłoń. Głośne plaśnięcie zosta-
Próba Jedi
54
ło zagłuszone przez szum liści. Anakin strząsnął z płaszcza kropelki rosy i usłyszał
jakiś głos. Odwrócił się. Dwójka padawanów, chłopak i dziewczyna, zajęci rozmową
zbliżali się ścieżką za jego plecami, widocznie nieświadomi jego obecności. Nagle
roześmieli się oboje. Wtedy go zobaczyli, stojącego pod drzewem przed ławeczką, do
której prawdopodobnie zdążali, i stanęli jak wryci.
- O, przepraszam - wykrzyknął chłopak. - Nie wiedzieliśmy, że ktoś tu jest.
Dziewczyna uśmiechnęła się nerwowo. Oboje wiedzieli, kim jest Anakin.
Z bliska młoda padawanka boleśnie przypominała Anakinowi Padme.
- Jestem tutaj wezwany przez Radę Jedi. Mam nadzieję, że mi wybaczycie.
Nie było to zupełne kłamstwo; Halcyon istotnie rozmawiał z Radą Jedi, więc, to,
co miał Anakinowi do zakomunikowania, prawdopodobnie tam miało swoje źródło... w
pewnym sensie. Lecz frustracja, spowodowana nieoczekiwanym wspomnieniem żony,
musiała być w jego głosie aż nazbyt wyraźna, bo młody człowiek zaczerwienił się po
uszy.
- Przepraszam, bardzo przepraszam - wymamrotał. Para pospiesznie odwróciła się
i odeszła.
Anakin stłumił w sobie nagłe poczucie winy, spowodowane zbyt ostrym tonem,
jakim przemówił do młodzieńca. Trudno, muszą się nauczyć, gdzie ich miejsce, tak
samo, jak to było z nim. A gdzie właściwie jest teraz jego miejsce? On także wciąż
pozostawał padawanem, mimo zdobytego doświadczenia bojowego i uznanych talen-
tów... nawet po stracie ramienia w pojedynku... wciąż nie słyszał ani słowa na temat
pasowania na rycerza Jedi. Od tygodni tkwił na Coruscant, ucząc się i ćwicząc. W tych
okolicznościach wolałby raczej spędzać czas z Padme... Przestań o tym myśleć, skarcił
się w duchu. Myśl o przyszłości. Mistrz Halcyon na pewno chce mu coś zaproponować,
dlatego poprosił go o spotkanie. Coruscant ostatnio aż trząsł się od plotek i pogłosek.
Wszyscy mówili dość niejasno o nowych zagrożeniach ze strony separatystów. Działo
się coś wielkiego i ważnego, a Anakin marzył, aby stać się częścią tych wydarzeń.
Jedi Nejaa Halcyon. Anakin poznał go całkiem dobrze w czasie swojej przymuso-
wej bezczynności. Szanował mistrza Halcyona, ale nie mógł zrozumieć, co takiego
stało się podczas misji na Bpfassh, co zakończyło się tak wielką kompromitacją dla
niego i zakonu Jedi. Szczegóły misji otoczone były tajemnicą, ale plotki i tak krążyły.
Anakin przypuszczał, że Halcyon został wezwany na Coruscant, ponieważ Rada Jedi
chciała zadecydować o jego dalszych losach, ale sam był zbyt delikatny, by o to pytać.
Dla Anakina liczyło się tylko jedno: Halcyon wydawał się darzyć go sympatią i zaufa-
niem, a teraz być może przyniesie to konkretne owoce.
Wyczuł nadejście Halcyona i odwrócił się, aby się przywitać, w tej samej chwili,
gdy Nejaa rzekł:
- Kredyt za twoje myśli.
Uśmiechnęli się jednocześnie, a Halcyon objął ramieniem plecy Anakina.
- Młody przyjacielu - rzekł - przybywam z nowinami.
- Tak? - Anakin starał się zachować lodowaty chłód, ale serce zabiło mu bardzo
mocno.
David Sherman, Dan Cragg
55
Halcyon bezbłędnie wyczuł falę emocji narastającą w młodym Jedi i uśmiechnął
się szerzej.
- Rada Jedi wysyła nas na misję. Dostałem szansę, żeby się zrehabilitować... nie,
Anakinie, nie zaprzeczaj, ta misja ma być próbą. Poprosiłem, żebyś został moim za-
stępcą. Rada wyraziła zgodę.
Anakin poczuł lekkie ukłucie rozczarowania. Halcyon, a nie sama Rada Jedi, po-
prosił o jego pomoc. Ale... Rada wyraziła zgodę, więc...
- Co to za misja, mistrzu?
- Znasz Centrum Łączności Intergalaktycznej na Praesitlynie, w sektorze Sluis?
- Właściwie nie. Wiem, że to istotny węzeł łączności, ale niewiele więcej.
- Został opanowany przez siły separatystów. Przyjmujemy, że pokonały one garni-
zon, ale siłom wroga przeciwstawiła się nasza armada, która śledziła flotę, a następnie
zdołała się przebić przez kordon wokół Praesitlynu. Teraz toczą tam ciężkie walki z
siłami naziemnymi separatystów. Mamy pomóc tej armii, jeśli to w ogóle możliwe. -
Urwał. - Nie jestem pewien, jak wielkie są siły separatystów, ale to z pewnością duża
armia i pokonanie jej nie będzie łatwym zadaniem.
- Kto jest dowódcą sił interweniujących na Praesitlynie? Halcyon uśmiechnął się
blado.
- Zozridor Slayke.
Anakin podniósł nagle wzrok.
- Czy to...?
- Tak, ten sam. Moja nemezys. - Usta Halcyona skrzywiły się w gorzkim uśmie-
chu. - Ale odbijemy Praesitlyn, Anakinie. Jeśli w czasie, gdy tam dotrzemy, Slayke
wciąż będzie żywy i zdolny do walki, to, do licha, tak go uszczęśliwi nasze pojawienie
się, że bez żadnych problemów uda mi się z nim pracować.
Obaj milczeli przez dłuższą chwilę. Woda spływała do jeziorka, pluskając wesoło.
Anakin nie zauważał kropelek wilgoci, które spadały ze zwisających gałęzi na jego
kark.
- Mistrzu, jaka właściwie ma być moja rola jako twojego zastępcy?
- Mamy armię dwudziestu tysięcy klonów. Podzielimy ją na dwie dywizje. Ja będę
dowodził całością, jak również jedną z dywizji, a ty drugą. Jeśli coś mi się stanie,
przejmiesz dowodzenie nad całym wojskiem. Dasz radę to zrobić, Anakinie. Dlatego
wybrałem ciebie. - Urwał i trącił czubkiem buta bryłkę błota. - Nasze siły obejmują
oddziały pomocnicze i zbrojne. Oprócz piechoty będziemy mieć do dyspozycji dywizje
z całej Republiki, stanowiące integralną część armii. Nad strategią zastanowimy się po
drodze.
- Kiedy ruszamy?
- Jak najszybciej.
- A jaki będzie nasz pierwszy krok? - zapytał Anakin.
- Pierwszy krok? Cóż, najpierw czeka nas spotkanie z kimś naprawdę niezwykłym.
Każda społeczność ma swój półświatek. Zamieszkałe przez ponad trylion miesz-
kańców Coruscant, ten klejnot galaktyki, centrum Republiki, skrywało swoje tajemnice
Próba Jedi
56
głęboko pod strzelającymi w niebo wieżami. Coruscant było jak ogromny ocean - fale
na powierzchni rozcinały luksusowe liniowce pełne rozbawionych pasażerów, ale w
ciemnych głębinach kryły się potworne, nieznające światła istoty. W ten właśnie świat
wprowadził Anakina mistrz Jedi Nejaa Halcyon.
Złoty Ślimak, zrujnowany zajazd z nędznym barem w holu, był jedynym czynnym
lokalem w ślepej uliczce odchodzącej od głównej arterii podziemnej. W kanałach zale-
gały stosy śmieci* jedyny migający neon - pozostałe światła nie działały - rzucał mdły,
pełgający blask. Drugi koniec ulicy spowijała absolutna ciemność.
- Co my tu robimy? - zapytał szeptem Anakin, ostrożnie przedzierając się przez
zwały odpadków. Nagle z wnętrza Złotego Ślimaka dobiegły gardłowe krzyki, stłumio-
ne odgłosy uderzeń; wreszcie z holu hotelowego wybiegła wysoka, gadopodobna istota
i wyminęła ich pędem. Anakin sięgnął po miecz świetlny, zastanawiając się, co w tej
galaktyce mogło wystraszyć Barabela.
- Spokojnie, Anakinie - mruknął Halcyon, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Neon nad wejściem do Złotego Ślimaka strzelał iskrami. Głosił on: Z OTY ŚLI
AK; pozostałe litery dawno zostały zniszczone w jakiejś pijackiej burdzie.
- Nie sądzę, aby czekały nas tutaj jakieś problemy - ciągnął Halcyon. - Nie musisz
mieć broni w ręku. Ale bądź gotów... na wszelki wypadek.
Anakin spojrzał w kierunku wylotu uliczki, gdzie wyczuwał jakąś przyczajoną
istotę. Sięgnął w Moc i sprawdził hol hotelowy.
- No cóż - szepnął - przynajmniej na pewno nie ma tu nikogo wrażliwego na Moc.
Hol był jedną wielką ruiną. Większość mebli, których jeszcze nie zdążono znisz-
czyć, pozostawała niezajęta. Ktoś chrapał głośno na pryczy. Wentylator na suficie le-
niwie mieszał powietrze. Znudzony recepcjonista, istota o wielkich uszach i długiej
trąbce spojrzał na dwóch Jedi, pisnął głośno i skrył się pod ladą. Przy barze w końcu
korytarza siedziało kilku bywalców. Na podłodze wokół nich walały się smętne szcząt-
ki zniszczonych mebli i dziwny fragment, który podejrzanie przypominał kończynę
świeżo odseparowaną od swojego właściciela.
W jednym końcu baru siedział przygarbiony, nieprzyjemny gość. Trzech innych
skupiło się z drugiej strony kontuaru, tak daleko, jak to tylko możliwe, starannie igno-
rując jego obecność.
- Grudo! - zawołał Halcyon.
W holu zapanowała nagła cisza. Nawet wentylator obracający się powoli nad ich
głowami zdawał się wyczekiwać na rozwój wydarzeń. Barman upuścił szklankę, którą
pracowicie i niepotrzebnie wycierał, i dał nura pod ladę.
Zgarbiona postać odwróciła się powoli, dźwignęła ze stołka i ruszyła w ich kie-
runku. Anakin zamrugał. Istota miała pokrytą brodawkami, zieloną skórę i wypukłe
fasetkowe oczy. Z głowy wystawały jej krótkie, tępe antenki. Z dwóch bandolier krzy-
żujących się na piersi zwisało kilkanaście noży. Drugi, niewiele mniejszy zestaw czekał
w pogotowiu przy pasie. W olstrach tkwiły dwa miotacze. Anakin był przekonany, że
istota ma więcej narzędzi przydatnych łowcy nagród, ukrytych tu i tam. Światło odbija-
ło się od ostrzy tam, gdzie były widoczne, jakby dopiero co były w użyciu. Obcy był
najgroźniej wyglądającym Rodianinem, jakiego zdarzyło się Anakinowi widzieć. Mło-
David Sherman, Dan Cragg
57
dzieniec sięgnął po miecz świetlny, ale Halcyon powstrzymał go ruchem ręki. Dłonie
Rodianina były puste.
Gdy tylko obcy podszedł bliżej, rzucił się do przodu i chwycił mistrza Jedi w pa-
sie, okręcając go wokół siebie w makabrycznym tańcu.
- Halcyon! - zahuczał. - Jak dobrze cię widzieć, stary przyjacielu!
Przestał tańczyć i uściskali się serdecznie.
- To jest Grudo - wyjaśnił Halcyon Anakinowi, kiedy tylko zdołał się uwolnić. -
Grudo, ten młody Jedi to Anakin. Przywitaj się, Anakinie.
Anakin uśmiechnął się krzywo.
- Witam.
Rodianin uwolnił Halcyona i stanął na baczność.
- Jedi Anakinie Skywalkerze, sierżant Grudo melduje się na rozkaz - rzekł w nie-
nagannym basicu, co pozostawało w sprzeczności z jego wyglądem. - Miło mi pana
poznać, sir.
- Sierżant? - zapytał Anakin, zaskoczony służbistym tonem tamtego. - Nie wie-
działem, że łowcy nagród mają stopnie wojskowe.
Klienci baru, którzy do tej pory starannie omijali wzrokiem całą trójkę, teraz od-
wrócili się szybko, zerknęli na nich i natychmiast znów wbili wzrok w swoje drinki.
Nawet barman wyjrzał zza kontuaru, kiedy Grudo ryknął chrapliwym śmiechem.
- Chodźcie - zaprosił i poprowadził ich do baru; kolesie z drugiego końca skulili
się nad swoimi szklankami. - Barman! Wyłaź z nory! Chcę postawić drinka moim przy-
jaciołom!
Barman, nerwowy człowieczek o bladej, chudej twarzy, ostrożnie wychynął z
ukrycia. Rozglądając się wokół, gotów w każdej chwili umknąć w bezpieczne miejsce,
pospiesznie chlapnął do niezbyt czystych szklanek żółtawego płynu z butelki, w której
widać było pływające korzonki. Grudo uniósł swoją szklankę w toaście, Halcyon i
Anakin poszli w jego ślady.
- Uch! -jęknął Halcyon. Grudo poklepał go mocno między łopatkami.
- Mocne draństwo! - wydyszał mistrz Jedi, waląc się pięścią w pierś.
Anakin ostrożnie skosztował drinka. Ciecz spłynęła palącym strumieniem poprzez
język do przełyku i w głąb żołądka, gdzie eksplodowała w kuli żaru. Zakrztusił się.
- Dobre! - wychrypiał. - Bardzo dobre! Dzięki... Grudo.
Grudo zaśmiał się, widząc, jak Anakin daremnie próbuje ukryć zakłopotanie.
- Ten napój naprawdę trudno nazwać smacznym - wyjaśnił. - Powinien powalać
Gamorrean, Trandoszan, Wookiech i inne potężne gatunki, żeby rodiańscy łowcy na-
gród mogli ich chwytać bez narażania się na lanie.
Rodianin był niższy od normalnego mężczyzny rasy ludzkiej, ale... Anakin przy-
pomniał sobie nagle Barabela, który z wrzaskiem wybiegł na ulicę i spojrzał wymownie
w kierunku bałaganu na podłodze.
- Nie czuję się w najmniejszym stopniu powalony, Grudo. Jesteś pewien, że mu-
sisz najpierw obezwładnić dużą istotę, żeby ją schwytać?
Grudo zaśmiał się i poklepał go po plecach,
- Może bym musiał, gdybym był łowcą nagród.
Próba Jedi
58
Grudo podniósł opatrzony przyssawką palec i przysunął go do zwisającego ryjka,
naśladując gest człowieka nakazującego milczenie. Podobieństwo było tak zabawne, że
Anakin musiał się roześmiać.
- Jeśli ja nie powiem, ty też nie - szepnął konspiracyjnym tonem, po czym zwrócił
się do Halcyona. - Rad jestem, że znów cię widzę, Halcyonie. I cieszę się również, że
poznałem Jedi Skywalkera.
- A ja się uradowałem słysząc, że wciąż tu jesteś, Grudo. Choć dziwię się, że nie
znalazłeś do tej pory innego zajęcia.
Grudo wzruszył ramionami.
- Niestety, taka jest prawda. Trudno to sobie wyobrazić w tych wojennych cza-
sach. Ale... wiesz, jaką reputacją cieszą się łowcy nagród. - Pokręcił głową. - Uczci-
wemu Rodianinowi trudno znaleźć pracę w wojsku. Masz dla mnie robotę, Nejaa?
- Możliwe.
- Słyszałem, że na Praesitlynie są jakieś problemy. Jedi spojrzeli po sobie ze zdu-
mieniem.
- Skąd wiesz? - zapytał Anakin. Grudo obojętnie wzruszył ramionami.
- Krążą plotki... Halcyon westchnął.
- No cóż, skoro gadają już o naszej misji, to separatyści zaraz się dowiedzą, jeśli to
się już nie stało. - Spojrzał podejrzliwie na swojego drinka i odsunął brudną szklankę,
po czym zwrócił się do Anakina:
- Grudo nie jest łowcą nagród, tylko weteranem. Widział więcej bitew i kampanii
niż większość zawodowych żołnierzy. Prowadził wojska do boju przez całe swoje ży-
cie. Chciałbym, żeby z nami pojechał. Będzie doskonałym uzupełnieniem naszej ekipy,
zwłaszcza kiedy przyjdzie do kierowania małymi oddziałami. - Spojrzał na Gruda. -
Pojedziesz z nami?
- Wy dwaj będziecie generałami w tej misji, tak? - zapytał Grudo. Halcyon skrzy-
wił się i wymamrotał:
- Przecież o tym miał nikt nie wiedzieć. Grudo uśmiechnął się.
- Będzie wam potrzebny dobry starszy sierżant. Zwłaszcza temu młodzikowi. -
Otoczył barki Anakina zaskakująco silnym ramieniem, prawie wciskając nos młodego
Jedi w szklankę.
- Jeszcze jeden drink, za dawne czasy i za przyszłość! - Przechylił się przez bar i
zajrzał do kulącego się tam barmana. - Daj nam teraz kolejkę czegoś naprawdę dobre-
go! - polecił.
David Sherman, Dan Cragg
59
R O Z D Z I A Ł
10
Zarówno porucznik Erk H'Armon, jak i wywiadowca Odie Subu mieli za sobą tre-
ning w szkole przetrwania i doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jakie niebezpie-
czeństwo niesie ze sobą odwodnienie. Żadne jednak nie było przygotowane na tak dłu-
gą wędrówkę przez górzysty, pustynny region. Marszruta okazała się znacznie trudniej-
sza, niż przypuszczali. Czym innym było latać nad tą okolicą na wysokości dziesięciu
tysięcy metrów lub śmigać na skuterze patrolowym z łącznością i kolegami pod rękę;
wędrówka bez żadnego wcześniejszego przygotowania była całkowicie odmiennym
doświadczeniem.
Próbowali wprawdzie oszczędzać skromne zapasy wody, ale upał, brak wilgoci w
powietrzu i fizyczne zmęczenie, które atakowały ich na każdym kroku, powodowały, że
tracili więcej płynów, niż byli w stanie uzupełnić. Słońce paliło tak mocno, że prawie
marzyli o kolejnej burzy piaskowej, aby choć na chwilę ukryć się przed jego promie-
niami. Skóra pokrywała się pęcherzami nawet pod ubraniem. A pierwszej nocy, kiedy
upał dnia ulotnił się w przestrzeń, omal nie zamarzli na śmierć.
Nazajutrz w południe byli już w poważnych tarapatach. Znaleźli niewielką skałę i
upadli bez sił w jej cieniu.
- Odpocznijmy tu przez chwilę - wychrypiał Erk. Odie nawet nie próbowała od-
powiadać; upadła bezwładnie, wznosząc wokół siebie chmurę kurzu. Leżeli w upale i
dyszeli ciężko. Manierka Odie od dawna była pusta; żadne z nich już nie pamiętało, kto
wyssał ostatnią kroplę. Trudno im było skupić się na czymkolwiek.
Jak przez mgłę Erk zdał sobie sprawę, że Odie coś mówi.
- Co? - wychrypiał, ale dziewczyna nie odpowiedziała od razu. Wyszeptała jeszcze
kilka słów, ale Erk nie mógł ich zrozumieć. Z trudem przetoczył się na bok i spojrzał na
nią. - Co powiedziałaś?
- Wracajmy do domu, Tami - powtórzyła. - Czas na kolację. Tami? Czy to nie był
jeden z towarzyszy Odie? Erk nie mógł sobie dokładnie przypomnieć... w każdym razie
wspominała o kimś takim.
- Odie... - wyszeptał, ale był zbyt zmęczony, żeby jej wyjaśnić, że to halucynacje,
więc tylko przetoczył się na plecy. Odie dalej rozmawiała ze swym wyimaginowanym
towarzyszem.
Upał otulił ich jak płonący koc, pomimo cienia, jakiego dostarczał im nawis skal-
ny. W miarę jak upływały minuty i słońce wędrowało po niebie, nawet i ta skromna
Próba Jedi
60
osłona przestawała istnieć. Kiedy zniknie, usmażą się. Ale nie mogli teraz nic na to
poradzić. Wkrótce słońce buchnie na nich żarem jak rozpalony piec. Powietrze było tak
gorące, że każdy oddech parzył płuca.
Stopniowo - wszystko teraz działo się jak w zwolnionym tempie -Erk zdał sobie
sprawę, że coś przesłania mu słońce. Zmrużył oczy. Ogromne ptaszysko rozpostarło
monstrualne skrzydła i wydało z siebie potworny skrzek. Potężny dziób, pełen ostrych
jak brzytwa zębów, chwycił jedną z nóg Odie i odgryzł. Jak przez mgłę Erk uświadomił
sobie, że na Praesitlynie nie ma takich bestii, ale przecież widział ją przed sobą. A kie-
dy stwór podniósł łeb w górę, by przełknąć smaczny kąsek, Erk ostatkiem sił wyrwał
miotacz zza pasa i wystrzelił.
Obserwowanie armii przygotowującej się do wyjazdu na kampanię jest jednym z
najbardziej ekscytujących doświadczeń; ustępuje jedynie sytuacji, gdy ktoś do ciebie
strzela i chybia. Do Rodianina Gruda wiele razy strzelano i chybiano, ale i on dał się
ponieść emocjom, kiedy flota bazująca na Centaksie Jeden przygotowywała się do woj-
ny.
Siły naziemne Republiki ograniczały się do dwudziestu tysięcy klonów, które wła-
śnie ładowały się na dokujące statki, za to jej flota prezentowała się okazale; nie bra-
kowało w niej dużych statków. Halcyon uznał, że jest ich dość, aby przełamać blokadę
utworzoną przez separatystów wokół Praesitlynu. Jaka jest sytuacja na powierzchni
planety, to się dopiero okaże, ale przynajmniej według jego rozeznania nietrudno bę-
dzie się tam dostać.
Halcyon wybrał na swój statek flagowy ciężką fregatę „Ranger" klasy Centax.
Zbudowali ją doskonali stoczniowcy ze Sluis Van, wyposażyła stocznia na Centaksie
Jeden. „Ranger" był zatem jednostką potężną i szybką, wyposażoną w najnowsze
uzbrojenie i systemy pomocnicze. Na tym właśnie okręcie Halcyon odbył swoją pierw-
szą naradę wojenną, oczekując, aż flota będzie gotowa do startu.
- Dysponujemy dwudziestoma tysiącami klonów, których zamierzam podzielić na
dwie dywizje. Ja będę dowodził jedną, Anakin drugą. Uważam, że każda dywizja po-
winna się składać z czterech brygad, każda brygada z czterech batalionów, a każdy
batalion z czterech oddziałów. To da nam stosowne pole manewru podczas ataku i...
Grudo prychnął.
- Myślałem, że wiesz co robisz, Halcyonie. Nic dziwnego, że swego czasu dostałeś
ode mnie lanie. - Pochwycił uważne, pełne zainteresowania spojrzenie Anakina i szyb-
ko zmienił temat. - Podziel swoje dywizje na trzy brygady, każda z trzema batalionami
po trzy kompanie.
- Co takiego? - zdziwił się Halcyon.
- Chyba chodzi mu oto - wtrącił Anakin - że dwa oddziały z przodu i jeden z tyłu
to nie tylko standardowa formacja militarna, lecz również silniejsza struktura. Przy
większych formacjach masz więcej siły bojowej. Atakujesz dwiema brygadami czy
batalionami, a jeden oddział trzymasz w rezerwie. Przynajmniej tak to wygląda w lite-
raturze, którą studiowałem.
David Sherman, Dan Cragg
61
Grudo zaśmiał się gromko i bulgocząco, a jego trąbka kołysała się rytmicznie, kie-
dy potrząsał głową z boku na bok.
- Chyba się starzejesz, Halcyonie... zapominasz o rzeczach, o których wiedzą na-
wet młodziki!
Halcyon ze smutkiem skinął głową.
- Przyjmuję tę naganę. Zorganizujemy oddziały w formacje trójkąta. Przejdźmy do
logistyki - dodał szybko. Anakin słuchał z uwagą.
Następne dni mijały w wirze przygotowań. Obaj Jedi i ich rodiański towarzysz
pracowali jak dobrze naoliwiona maszyna. Grudo podążał za Anakinem wszędzie, pod-
suwając rady, kiedy były konieczne, ale nie odzywając się wiele. Piechota klonów zo-
stała rozdzielona na kilka transportowców, aby zminimalizować straty, gdyby jeden ze
statków został trafiony. Cała trójka krzątała się zatem pomiędzy statkami. Wieczorami
spotykali się w sali narad Halcyona, aby omówić szczegóły całego dnia.
Pewnego popołudnia Halcyon zapytał Anakina:
- Znasz możliwości wyspecjalizowanych żołnierzy? - Miał na myśli grupę pięć-
dziesięciu klonów komandosów na pokładzie krążownika „Teyr".
Anakin skinął głową. Klony komandosi byli szkoleni do wykonywania najniebez-
pieczniejszych misji, a w związku z tym wyposażono ich możliwości niezależnego
myślenia i działania, większe aniżeli u zwykłych klonów. Zaopatrzeni w supernowo-
czesne zbroje i broń, potrafili z powodzeniem walczyć samodzielnie, lecz z dowódcą
Jedi na czele ich potencjał w ataku był praktycznie nieograniczony.
- Więc są twoi - rzekł Halcyon. - Bierz Gruda, idźcie na „Teyra" i zapoznaj się z
nimi.
Zaskoczony i zadowolony Anakin, nie tracąc czasu, wezwał wahadłowiec, by po-
lecieć na krążownik.
Przedtem zdążył już objąć dowodzenie w swojej dywizji, spotkał się z dowódcami
brygad, batalionów i kompanii, przedstawił się żołnierzom, dokonał inspekcji szeregów
i zadawał wnikliwe pytania na temat sprzętu i broni. Grudo kazał mu wkuć to wszystko
na pamięć i czytać wszystkie raporty, jakie składali dowódcy dywizji.
- Jesteś ich dowódcą- mówił. - Żołnierze nie szanują dowódcy, który nie zna ich
uzbrojenia, sprzętu i taktyki lepiej niż oni sami. Pamiętaj jedno: te klony są jak bracia.
Bliźniacy. A każdy klon uważa, że to właśnie on jest najlepszy. Najlepiej pracuje im się
pod komendą własnych oficerów, nie będą chcieli walczyć pod moimi rozkazami. Pod
twoimi... to co inne go, przecież jesteś Jedi. Ale choć będą szanować cię jako Jedi, mu-
sisz im również pokazać, że mogą cię szanować jako żołnierza podobnego do nich.
Zanim pójdziemy w bój, masz im pokazać, że wiesz, co robisz.
Anakin starał się jak mógł i Grudo był pod wrażeniem jego metod postępowania z
żołnierzami. Teraz, zmierzając w kierunku „Teyra", młody Jedi czuł się znacznie pew-
niejszy siebie i chętnie szedł na spotkanie komandosów, którymi miał dowodzić.
Kapitan, bezpośredni zwierzchnik komandosów, postawił oddział na baczność,
gdy Anakin wszedł do doku.
Próba Jedi
62
Wymienili pozdrowienia i Anakin wydał komendę „spocznij". Lekko rozstawił
nogi i założył ręce za plecy, obserwując stojące przed nim szeregi. W grupie było
dwóch sierżantów, jeśli sądzić po zielonych oznakach na zbrojach.
- Jestem komandor Anakin Skywalker - zaczął. - Zostaliście przydzieleni do Dru-
giej Dywizji, którą dowodzę. Będziecie stanowić część głównego batalionu pod moim
osobistym dowództwem. Kapitanie, przez cały okres kampanii będzie pan odbierał
rozkazy i składał raporty wyłącznie mnie. Będę wam przydzielał misje w zależności od
sytuacji taktycznej na Praesitlynie. Nie zamierzam żądać od was niczego więcej, niż od
siebie samego. Czy to jasne?
- Taaaąjess! - wykrzyknęli chórem żołnierze, podrywając się na baczność z gło-
śnym stukotem butów o pokład. Całe pomieszczenie zatrzęsło się od ich okrzyków.
Kapitan pozwolił sobie na lekki uśmiech.
- Moi żołnierze są gotowi, sir! - zameldował.
Anakin spojrzał na Gruda, którego twarz wydłużyła się w rodiańskim uśmiechu.
- Kapitanie, proszę rozkazać żołnierzom, aby stanęli przy swoich pryczach, Chcę
sprawdzić ich broń i sprzęt.
Anakin spędził resztę wieczoru na inspekcji. Nie znalazł nieporządku, smaru ani
brudnej broni. Przez cały czas trwania inspekcji kapitan podążał w ślad za Anakinem z
notatnikiem w gotowości, ale nie musiał niczego wprowadzać.
Po drodze na „Rangera" Grudo pochylił się ku Anakinowi i szepnął:
- Dobrze sobie poradziłeś z tą inspekcją. Patrzyłeś na to, na co trzeba, nie byłeś
drobiazgowy, jak niektórzy potrafią. Żołnierze to doceniają. Jestem pewien, że będą dla
ciebie dobrze walczyli.
Anakin poczuł, że pierś rozpiera mu duma i podniecenie. Czym prędzej przebiegł
w myślach kodeks Jedi. „Nie ma emocji, jest spokój... Jedi nie działa dla osobistej wła-
dzy..." Był tu po to, aby wypełnić zadanie... i miał świadomość, że może to kosztować
żołnierzy życie. Muszę pamiętać o swoim szkoleniu, powtarzał sobie. Jestem Jedi i
sprawię, aby zakon był ze mnie dumny. Odetchnął głęboko i sięgnął w Moc, szukając
spokoju...
David Sherman, Dan Cragg
63
R O Z D Z I A Ł
11
Ktoś oblewał wodą twarz Odie. Woda była ciepła, ale dziewczynie wydawała się
słodka i chłodna jak górskie źródło, jak niebiański balsam na pokrytą pęcherzami twarz
i spękane wargi, Pochłaniała ją jak to, czym była: życie. Rozkoszowała się chłodzącą
wilgocią; spróbowała się roześmiać, ale nie mogła wydobyć głosu. Otworzyła oczy i
ujrzała pochylającą się nad nią mroczną postać.
Próbowała coś powiedzieć; w końcu udało jej się wykrztusić:
- Erk?
- Tak - odparła ciemna postać nad nią.
- Erk? - powtórzyła, mobilizując resztki sił, które dopiero zaczynały powracać, aby
imię zabrzmiało zrozumiale. Ale głos, który jej odpowiedział, był obcy.
- Kim... - wykrztusiła z trudem.
- Sierżant Omiń L'Loxx, do usług - odparł cień - A kogo się spodziewałaś?
- Pilota - jęknęła.
- Ach, jego? Też go pompujemy, jest pod drugą częścią plandeki, żebyś miała
więcej swobody. Moim partnerem jest kapral Jamur Natj. Możesz wstać? Ryzykujemy,
kręcąc się tutaj. Wszędzie kręcą się patrole robotów. - Wlał jeszcze jedną porcję płynu
w usta Odie.
Poczuła się mniej oszołomiona i zmęczona, a przy odrobinie pomocy zdołała na-
wet usiąść. Rozejrzała się wokoło, ale nie zobaczyła nikogo poza Erkiem i jeszcze
dwoma zwiadowcami.
- Co tu robicie? - zapytała.
- Jesteśmy na zwiadach. Separatyści mają patrole w całej okolicy, szukają słabych
punktów, żeby uderzyć. Do nas należy tropienie ich i krzyżowanie im planów... a także
informowanie o wszelkich manewrach wojsk, usiłujących okrążyć nasze pozycje. -
Zmienił nagle temat. - Z tego, co pozostało z twojego sprzętu, wnoszę, że jesteś zwia-
dowcą. Gdzie masz skuter? - Łagodnie podniósł głowę Odie i dał jej jeszcze trochę
wody. Wreszcie potrząsnął manierką. - Zassałaś pełne dwa litry. To cię powinno szyb-
ko postawić na nogi. Dobrze, że nie należycie do innego gatunku. Ten napój jest prze-
znaczony dla ludzi... odbudowuje gospodarkę płynami, elektrolity, minerały, wszystko,
co traci się w czasie odwodnienia. Co wam się przytrafiło? Gdybyś nie wystrzeliła, nie
wiedzielibyśmy, że tu jesteście i teraz już bylibyście martwi.
Odie znużonym głosem opowiedziała, co się im przydarzyło.
Próba Jedi
64
- Nie... nie pamiętam, żebym strzelała - wymamrotała na koniec.
- No to pewnie twój chłopak strzelał. A może po prostu zapomniałaś. Kiedy wcho-
dzisz w ostatnie etapy odwodnienia i jesteś bliska śmierci, masz okropne halucynacje.
Ale sądzę, że sama też o tym wiesz. Zauważyliśmy błysk i przyszliśmy. Ten, kto strze-
lał, oddał strzał w powietrze. Myśleliśmy, że to sygnał.
Odie chciała zaprzeczyć, słysząc, że Erk jest jej chłopakiem, ale nie miała na to
dość energii, więc puściła tę uwagę mimo uszu. Zapytała tylko:
- K... kim jesteście?
- Jestem zwiadowcą, jak i ty. Byłaś członkiem tutejszego garnizonu? Biedaki. A
teraz postawimy was na nogi i ruszamy. Możesz jechać ze mną na skuterze. A ten mio-
tacz... możesz go używać?
- Jasne. Ale skąd wy jesteście? Nie należycie do armii generała Khamara.
- Nie, nie należymy. Wszystko wyjaśnimy później. W tej chwili najważniejsze jest
wynieść się z tej pustyni i wrócić na nasze pozycje, zanim któryś z patroli nas zauważy.
Kiedy odzyskiwałaś przytomność, złożyłem raport i dostałem rozkaz, aby natychmiast
was sprowadzić. Daj rękę i w drogę.
Odie zachwiała się lekko, kiedy wyszła spod plandeki i mimowolnie uniosła dłoń,
aby osłonić oczy przed jaskrawym światłem.
- Masz - rzekł L'Loxx, podając jej kask. - Włóż to. Mamy zapasowy.
Odie z wdzięcznością przyjęła kask, standardową część wielozadaniowego wypo-
sażenia zwiadowcy. Teraz czuła się znacznie lepiej. Z wprawą poprawiła wyposażenie
hełmu. Zobaczyła wtedy Erka, który stał obok skutera drugiego żołnierza. Miło było
znów zobaczyć starych przyjaciół - Erka i skuter. Ten ostatni był prawie identyczny, jak
jej własna maszyna.
- Jedziesz ze mną, żołnierzu - przypomniał jej L'Loxx i zawołał do kaprala Natha:
- Wynosimy się stąd!
Szybko przepakował część sprzętu na swoim skuterze tak, aby zrobić miejsce dla
Odie.
- Trzymaj się mocno - ostrzegł. - Nie będziemy tracić czasu na powrót do bazy.
Od chwili, kiedy sierżant uruchomił maszynę, Odie zrozumiała, że ma do czynie-
nia z fachowcem.
L'Loxx ostrożnie pokonał wyjątkowo trudny fragment terenu. Zatrzymał się tuż
poniżej szczytu.
- Tu, na dole, jest wyschnięte koryto rzeki. Będziemy nim lecieć przez prawie całą
drogę powrotną. Znasz to miejsce?
- Tak. Wasza baza znajduje się w pobliżu Centrum Łączności Intergalaktycznej?
- Zgadza się. Zajmujemy centrum i cały plac przed płaskowyżem. Flota wroga nie
może interweniować, ponieważ nasza trzyma ich w zbyt małej odległości. Przez pierw-
sze dni opędzaliśmy się od robotów bojowych, ale utrzymaliśmy stanowiska. Teraz
zaczęła się wojna pozycyjna. Węszymy wokół siebie i wysyłamy patrole w poszukiwa-
niu słabych punktów w liniach umocnień. Jesteśmy w stanie klinczu. Ten, kto dostanie
posiłki, zwycięży.
- Ale czy posiłki w ogóle nadejdą?
David Sherman, Dan Cragg
65
- Nasze? Nie wiem. Nasz dowódca wysłał wiadomość na Coruscant przed atakiem,
zanim weszliśmy w strefę, gdzie nieprzyjaciel zdołał zablokować transmisję. A co do
nich... cóż, z pewnością planowali duże posiłki przed atakiem. Doskonale. Łap za mio-
tacz. Ja kieruję, ty strzelasz.
Odie wyjęła miotacz i odbezpieczyła go.
- Jestem gotowa - powiedziała o wiele raźniej, niż się czuła.
- Słuchajcie - zwrócił się L'Loxx do drugiego skutera, korzystając z łączności tak-
tycznej. - Mamy przed sobą długą jazdę. Jeśli natkniemy się na nieprzyjacielski patrol,
mamy przewagę, ponieważ na każdym skuterze jadą dwie osoby. Jedna strzela, druga w
tym czasie może manewrować. Umiesz strzelać, pilocie?
- Jasne, tropicielu - warknął Erk. - Tak jak i mój drugi pilot.
L'Loxx zaśmiał się.
- Cóż, z tego wynika, że to wy nas ocaliliście, prawda? Wróg jeździ na 74-Z. Twój
„drugi pilot" chyba wie, co to znaczy, jeśli dojdzie do walki z pościgiem.
Odie jęknęła. Doskonale wiedziała, co to oznacza.
- Ale my nie zamierzamy się pakować w żadne walki – ciągnął L'Loxx. - Jedziemy
spokojniutko i wszystko rozgrywamy na chłodno. No to... za mną!
Szybko zjechali w koryto rzeki. Dno pokryte było głazami i gruzem. W niektórych
miejscach woda wyrzeźbiła wąskie, głębokie wnęki, które chwilami osłaniały ich przed
słońcem. Na innych odcinkach manewrowali po płaskim terenie, całkowicie odsłonię-
tym ze wszystkich stron. Brzegi były jednak na tyle wysokie, że poruszając się ostroż-
nie, mogli liczyć na pewną osłonę. W ten sposób jechali przez pół godziny.
Zaatakowano ich w miejscu, gdzie koryto rzeki wychodziło na płaski teren i koń-
czyło się rozlewiskiem. Pierwszy strzał świsnął pomiędzy Odie a L'Loxxem, tak blisko,
że przypalił materiał koszuli zwiadowcy i sparzył kobietę w czubek nosa. Przez kró-
ciutką chwilę Odie zastanawiała się, co się stało; zaraz jednak wziął górę instynkt za-
hartowany długimi treningami. Okręciła się i wystrzeliła w kierunku, z którego nadle-
ciał strzał. Wtedy je zobaczyła - trzy ścigacze 74-Z, nadlatujące jak wiatr przez rozle-
wisko. L'Loxx poderwał skuter ponad niskim brzegiem i ostrzelał atakujących. Odie
wychyliła się z jego prawej strony i wystrzeliła jeszcze dwa razy. Mogła bez trudu do-
strzec, że trafiła, lecz pancerz pochłonął energię i posłał ją w piasek jak wyładowanie
elektryczne. Drugi strzał trafił jeźdźca, w którego celowała; wywinął koziołka nad ogo-
nem swojej maszyny.
- Heeej! - wrzasnął ktoś przez komunikator, chyba Erk. Odie spojrzała w lewo.
Kilka metrów za nimi, nieco z boku ujrzała Erka, wychylonego zza kaprala Natha, me-
todycznie strzelającego do dwóch pozostałych ścigaczy. Wszystkie cztery pojazdy
wzniecały tumany kurzu, które wisiały za nimi w nieruchomym powietrzu.
- Rozdzielić się! - krzyknął L'Loxx. Skręcił w prawo tak ostro, że Odie otarła się
kolanem o ziemię. Skuter pomknął w kierunku ścigaczy. Manewr zdezorientował ata-
kujących. Mknąc dwieście kilometrów na godzinę, L'Loxx wycelował swój skuter w
najbliższego z wrogów, który skręcił ostro w lewo. L'Loxx poleciał za nim, nie scho-
dząc mu z ogona. Odie nie przestawała strzelać. Jej strzały wprawdzie nieszkodliwie
wsiąkały w pancerz ścigacza, ale zmuszały nieprzyjacielskiego żołnierza do trzymania
Próba Jedi
66
głowy nisko i koncentrowania się na manewrowaniu maszyną, co skutecznie uniemoż-
liwiało mu otwarcie ognia.
Ogromna chmura kurzu okryła wściekle wirujące wokół siebie ścigacze, usiłujące
na przemian to staranować przeciwnika, to znaleźć wyrwę w jego obronie, żeby strzelić
nie tylko na wiwat. Błyski laserów przecinały kurtynę kurzu, a postronny obserwator
mógłby pomyśleć, że ta chmura pulsuje własnym życiem i energią. Kurz, gęsty i duszą-
cy w nieruchomym powietrzu, oblepiał wszystkich jak druga skóra i oślepiał. Nagle
L'Loxx zatrzymał się i zdjął hełm. Odie była zaskoczona całkowitą ciszą.
- Gdzie oni są? - szepnęła, kręcąc głową na wszystkie strony i nasłuchując. Pano-
wała cisza. Żadnych strzałów. Jedynym dźwiękiem było powietrze świszczące im w
płucach.
- Dobra jesteś - szepnął L'Loxx, mając na myśli pierwszy strzał, którym Odie po-
waliła nieprzyjaciela.
- Coś się stało z moim partnerem - dodał. - Chyba nie żyje.
Odie zsunęła hełm do tyłu, żeby lepiej słyszeć. Dopiero wówczas poczuła łagodny
wietrzyk owiewający jej twarz. Podniosła wzrok. Słońce majaczyło przez pył jak mała,
złocista kula, lecz z każdą chwilą stawało się jaskrawsze. Chmura rozpraszała się. Obo-
je znieruchomieli w napięciu, jak dzikie zwierzęta węszące zagrożenie, niepewne: ata-
kować czy uciekać.
Wiatr wiał coraz silniej, kurz zaczął się rozpraszać. Jak kurtyna podnoszona nad
sceną, na której za chwilę ma się rozegrać tragedia, chmura pyłu uniosła się, odsłania-
jąc, mniej więcej dziesięć metrów od nich, nieprzyjacielskiego żołnierza siedzącego na
skuterze. Patrzył w przeciwną stronę.
Zanim Odie zdążyła wymierzyć i strzelić, L'Loxx zeskoczył ze skutera, jednym
skokiem przemierzył dzielącą ich przestrzeń i rzucił się na wroga. Odie wyraźnie sły-
szała łoskot, z jakim obaj spadli na ziemię. Wysoki żołnierz z nieprzyjacielskiej armii
nie był człowiekiem. Przeciwnicy tarzali się w kurzu, postękując i klnąc w różnych
językach, ale obcy miał przewagę; niestety nie zadziałał element zaskoczenia, na który
liczył L'Loxx.
Odie podbiegła i wycelowała miotacz.
- Poddaj się albo będę strzelać! - krzyknęła. Bała się jednak ryzykować, że trafi
L'Loxxa. Wsadziła pistolet do kabury i dołączyła do walki.
Nieprzyjacielski żołnierz stęknął, gdy Odie wylądowała na jego plecach, ale nie
poluzował uchwytu. Wstał powoli, trzymając L'Loxxa za gardło jedną ręką i potrząsa-
jąc nim z całej siły. Drugą sięgnął przez ramię, chwycił Odie za głowę i odrzucił ją od
siebie jak lalkę. Upadła i potoczyła się po ziemi, oszołomiona. Przeciwnik rzucił teraz
L'Loxxa na ziemię, postawił potężną stopę na jego piersi i wyjął zza pasa broń podobną
do maczugi. Zwiadowca, półprzytomny, z trudem chwytał oddech. Przeciwnik, Gamor-
reanin, kilkakrotnie okręcił maczugę wokół głowy, chrząkając zwycięsko we własnym
języku. L'Loxx pomacał pas w poszukiwaniu miotacza, ale zgubił go w walce. Chwycił
stopę wgniatającą go w ziemię i próbował wykręcić, ale Gamorreanin był zbyt silny.
Nagle promień lasera uderzył obcego w prawe ramię. Żołnierz jęknął z bólu i opu-
ścił maczugę. Lewą ręką wyrwał z kabury pistolet i wystrzelił. Odie wreszcie była w
David Sherman, Dan Cragg
67
stanie wycelować; trafiła go dokładnie między łopatki. Pasożytniczy morrt, przyssany
poniżej lewego ramienia Gamorreanina, odczepił się i zakopał w piasku, zanim jego
nosiciel zachwiał się, obrócił i również strzelił, ale chybił celu i ugodził skuter L'Loxxa.
Kolejny strzał trafił Gamorreanina w kręgosłup, rzucając go na klęczki. Teraz nie mógł
się już odwrócić, więc strzelił w kierunku Odie. L'Loxx jednak znalazł już swój mio-
tacz i umieścił w ciele Gamorreanina trzy ładunki. Ten wreszcie osunął się na ziemię i
znieruchomiał.
Erk podszedł, nie spuszczając lufy z leżącego żołnierza.
- Wybrałeś niewłaściwego przeciwnika - mruknął. Jednym ramieniem pomógł
L'Loxxowi dźwignąć się na nogi, ale wciąż trzymał na celowniku leżącego wroga. - Ile
strzałów dostał ten gość, zanim padł? - zapytał ze zdumieniem.
Odie podeszła do nich, kulejąc lekko.
- Co najmniej pięć. Myślę, że jeszcze oddycha. Nic ci nie jest? -Uśmiechnęła się
szeroko, jakby dopiero teraz rozpoznała pilota, który stał przed nią.
- Gdzie mój towarzysz? - zapytał L'Loxx, zanim Erk zdążył coś powiedzieć.
- Niestety, sierżancie, ten facet go trafił. Zabiłem go jednym strzałem. Przykro mi
z powodu twojego żołnierza, naprawdę.
L'Loxx skinął głową.
- Mój skuter to złom, ale teraz mamy dwa inne nadające się do użytku. Idę po ciało
mojego partnera. Ty pojedziesz ze mną, Odie, i wrócisz drugim 74-Z. Pilocie, ty zosta-
jesz tutaj. Nie wiem, czy zgłosili naszą obecność, zanim zaatakowali, czy nie. - Ruchem
głowy wskazał leżącego Gamorreanina. - Nasza transmisja została zablokowana, więc
może ich też. Ale lepiej ruszajmy się i to szybko. Gdzie zostawiłeś Jamura?
Erk wskazał palcem.
- Tam, około pół kilometra stąd.
- Dobrze. Czekaj tu na nas.
- Potrzebują tych posiłków, panie - rzekł Pors Tonith do unoszącego się przed nim
wizerunku hrabiego Dooku.
Posępne rysy hrabiego wykrzywiły się irytacją.
- Chyba już ci mówiłem, że z każdą sprawą dotyczącą operacji bojowych masz
kontaktować się z komandor Ventress.
- Ta operacja nie powiedzie się bez posiłków - ciągnął Tonith, ignorując niezado-
wolenie hrabiego.
- Naucz się wreszcie słuchać moich rozkazów. - Tonith pobladł pod znaczącym
spojrzeniem Dooku. Przypomniał sobie inną lekcję, jaką dał mu hrabia. Wtedy nagle
poczuł, że traci zdolność oddychania, jakby ktoś położył mu na piersi ogromny ciężar.
Walczył o każdy haust powietrza, ale atak przeszedł równie szybko, jak się pojawił.
Dooku nie był teraz dość blisko, aby podziałać na niego Mocą, lecz Tonith wiedział, że
jeśli będzie się upierał, cierpienie dopadnie go i tak.
- Słucham twoich rozkazów, panie - zapewnił pospiesznie. - Mamy opanować i
utrzymać tę planetę. Plan, który opracowałeś dla tej kampanii, a którego przestrzegałem
bardzo ściśle, zakładał przybycie posiłków zaraz po ataku. Jeszcze raz pytam, milor-
Próba Jedi
68
dzie: gdzie one są? Tamta dzika armia sprawia mi problemy, a jeśli dostanie posiłki
przede mną, stracę Praesitlyn.
Obraz Dooku unosił się przed Tonithem przez dłuższą chwilą w milczeniu, zanim
odpowiedział:
- Są w drodze. Dlaczego nie przewidziałeś tej interwencji?
Tonitha zatkało. Teraz obwiniano go o to, że nie przewidział wydarzeń? Niepraw-
dopodobne! Przeklęty hrabia.
Odpowiedział jednak spokojnie:
- To jedna z wielu zagadek tej wojny, milordzie. Ale wciąż utrzymujemy Centrum
Łączności Intergalaktycznej. Straciłem wiele robotów, a mogę uzupełnić tylko część
strat, korzystając z warsztatów na miejscu. Niszczą pięć lub sześć moich robotów bo-
jowych za każdego zabitego przez nas człowieka.
- Zacząłeś z milionem robotów. Rzuć je wszystkie naraz do walki i opanuj tę dziką
armię.
- Nie dam rady, panie - cierpliwie tłumaczył Tonith. - Mam teraz znacznie mniej
niż milion robotów. Zmasowane ataki to rozrzutna i zła taktyka. Gdybym tak zrobił,
pozostałbym ze zdziesiątkowaną armią i bez rezerw. Przeciwnik jest bardzo sprytny.
Podchodzi tak blisko nas, że nie mogę skutecznie użyć ciężkiej broni, nie poświęcając
własnych wojsk i nie osłabiając mojej linii obrony.
- Wszyscy musimy się poświęcać - oschle odparł Dooku.
Tonith urwał, z trudem opanowując zniecierpliwienie.
- Milordzie - dodał wreszcie - ich statki blokują moje na orbicie, więc nie mogę
polegać na pomocy ich załóg, a one nie mogą walczyć z wojskami naziemnymi za po-
mocą swojej broni pokładowej. Powtarzam, jeśli Republika przyśle teraz posiłki...
- Oni przecież w ogóle nie mogą uzupełniać strat, prawda? - Dooku uśmiechnął
się.
- Nie, milordzie - ostro odparł Tonith. - Lecz jeśli Republika została uprzedzona i
wysłała nową armię...
- ...więc wróg wykańcza się poprzez zużycie materiału...
- ...a ona dotrze tam przed naszymi posiłkami...
- Nie dotrze. Dopilnuj, aby nieprzyjaciel miał zajęcie. Utrzymuj pozycje. Wierzę w
ciebie. - Transmisja została przerwana.
Daleko, na drugim końcu linii, hrabia Dooku uśmiechnął się. Ten Pors Tonith to
dobry żołnierz, ale trochę zanadto ostrożny, jak to bankier. Ale jest odpowiednim ofice-
rem do tego zadania. Wszystko idzie zgodnie z planem. Tyle tylko, że nie jest to ten
sam plan, według którego działa Tonith.
David Sherman, Dan Cragg
69
R O Z D Z I A Ł
12
- Armia jest napędzana przez żołądek, mówię to panu – stwierdził kwatermistrz
Mess Boulanger z błyskiem w błękitnych oczach. Nikt dotąd nie wypytywał go o
szczegóły jego obowiązków kwatermistrzowskich, a skoro ten młody dowódca - nazy-
wał się Skywalker - się tym zainteresował, stary Mess nie miał zamiaru przepuścić
okazji. Postanowił udzielić mu dokładnej lekcji tego, co sam określał jako „machinę
wojenną".
Mess ostrożnie pogładził długie brązowe wąsy i z wyrzutem spojrzał na Anakina.
Podniósł kościsty palec wskazujący.
- Wielu uważa, że bitwy wygrywa się odwagą, planowaniem, duchem walki, ale ja
mówię, że to bzdura! Powiem panu, czym się wygrywa bitwy, sir. Logistyką! Nazy-
wam to machiną wojenną. O to właśnie chodzi, jak tu stoję. To właśnie sprawia, że
armie działają. Cóż... - Machnął ręką lekceważąco. - ...Chyba że to armie robotów.
Ostatnie słowo wymówił z wyraźnym obrzydzeniem.
- Przy nich potrzebne są tylko smary i części zamienne, no nie? - Znów podniósł
palec. - To też jest logistyka! Tak, sir, nawet przy armii maszyn wciąż musisz wiedzieć,
ile smaru, części zamiennych, komponentów elektronicznych upchnąć w swoich stat-
kach! Ale z istotami ludzkimi to znacznie bardziej skomplikowana sprawa, znacznie
bardziej! Jestem tu po to, żeby panu o wszystkim opowiedzieć. Tym razem mamy
szczęście, sir. Klony jedzą wszystkie to samo. Ale kiedy ma pan inne istoty na pokła-
dzie, no cóż... trzeba znać ich wymagania dietetyczne. Bardzo skomplikowane, sir. Ale
to już też robiłem, znam różne przepisy... - Urwał i zamyślił się, jakby je analizował w
głowie.
- Proszę zapamiętać. - Boulanger znów się ożywił, choć z ukosa zezował na Gru-
da, nie całkiem pewny, czy powinien wspominać o tych drażliwych sprawach w obec-
ności kogoś, kogo odrobinę podejrzewał, że jest łowcą nagród w akcji. - CUMITS-K!
Tak sir, to właśnie CUMITS-K dostarcza wojsko na pole bitwy, pozwala przeżyć na
miejscu i przywozi z powrotem do domu. To właśnie są wspomagające walkę gałęzie
nowoczesnej wojskowości. Chemia, Uzbrojenie, Medycy, Inżynierowie, Transport,
Sygnalizacja i Kwatermistrzostwo.
Anakin miał już zadać pytanie, kiedy Mess dodał nagle:
- A to nie wszystko. Nie wszystko! Czy pan wie, sir, ile pożywienia potrzebuje
armia w ciągu jednego dnia ciężkich walk? Czy pan wie, ile kalorii spala żołnierz pie-
Próba Jedi
70
choty przez jeden dzień bitwy? Co? No, a ja wiem i po to tu jestem, żeby panu powie-
dzieć, sir! Musi pan wiedzieć to wszystko, jeśli ma pan zaopatrywać armię na polu
bitwy. Musi pan szacować straty, tak, tak jest, sir, to też bardzo ważne. Może pan są-
dzić, że to niemożliwe, bo mechanizmy walki są całkowicie nieprzewidywalne, ale tak
nie jest, tak nie jest... - Pokiwał głową stanowczo, aż wąsy mu się zakołysały. - Zanim
opuściliśmy Coruscant, rozmawiałem z pańskim sztabem operacyjnym. Oszacowali-
śmy, że po trzech dniach bitwy straci pan dziesięć procent sił bojowych. Zmagazyno-
waliśmy dość zapasów leków i urządzeń szpitalnych, żeby zminimalizować takie straty.
Trzeba pamiętać, że na każdego żołnierza zabitego w walce trzech zostaje rannych! -
Znów podniósł palec wskazujący, jakby to było niepodlegające dyskusji prawo natury,
które nie znosi sprzeciwu. - Proszę spytać jego. - Boulanger wskazał na Gruda, który
siedział w milczeniu przez cały wykład. - Jeśli tyle przeszedł, jak twierdzi, to sam panu
powie.
- To prawda - zgodził się Grudo.
Boulanger z satysfakcją skłonił głowę.
- Kwatermistrzu, po przybyciu na Praesitlyn będziemy może zmuszeni zaopatry-
wać również siły kapitana Slayke'a. Czy wziął pan to pod uwagę? - zapytał Anakin.
- Oczywiście, sir, wziąłem. Wziąłem. Wie pan z pewnością, że ten Praesitlyn to
świat niezamieszkany... żadnej żywności dla armii, chyba że ktoś chce się otruć jakimiś
nieznanymi roślinami czy zwierzętami. To koszmar kwatermistrza, mówię panu! A w
dodatku grupa kapitana Slayke'a to zbieranina. Powiedzieli mi, że to i ludzie, i obcy,
wszystko żywe, oddychające istoty, które trzeba nakarmić, ubrać i zakwaterować. Więc
zanim wyruszyliśmy, dopilnowałem bardzo starannie, sir, żeby zmagazynować uniwer-
salne porcje, takie, które wszyscy mogą spożywać... które nas wszystkich utrzymają
przy życiu. Aha, i jeszcze jedno. Co robi armia z odpadami? No właśnie, wszystko, co
armia zjada, to następnie wydala, więc trzeba również i to wziąć pod uwagę w garnizo-
nie i na obozowisku, i w magazynach! Brał pan to pod uwagę? Nie, chyba nie.
Boulanger znów zamilkł na chwilę, po czym dodał:
- Byłem na wszystkich spotkaniach sztabu, wie pan..
- Tak? - zapytał Anakin, który usiłował się skoncentrować na mnóstwie wykresów,
list i spisów inwentarzowych, widniejących na ekranach pomieszczenia kwatermistrza.
- Słucham?
- Byłem na wszystkich spotkaniach sztabu - powtórzył Boulanger. -Co sądzi pan o
aneksie logistycznym, który dopisałem do waszego planu operacyjnego? - Odchylił się
w tył, skrzyżował ramiona na wydatnym brzuchu i zaczepnie spojrzał na Anakina, jak-
by rzucając mu wyzwanie.
- W porządku, kwatermistrzu, doskonała robota! - szybko odparł Anakin. W duchu
kopnął się w kostkę za to, że przed tą wizytą nie zadał sobie trudu, aby zapoznać się z
aneksem. Przejrzał go tylko pobieżnie, kiedy dostał dokument od szefa sztabu. I nie
zauważył Boulangera na żadnej odprawie.
- Nikt nigdy nie zadaje mi pytań na temat mojej pracy, jeżeli nie musi. A ja jestem
dobry w tym, co robię.
David Sherman, Dan Cragg
71
- Jasne, kwatermistrzu Boulanger, jest pan doskonały, a ja jestem panu ogromnie
wdzięczny. - Anakin skinął na Gruda. Wstali, uścisnęli dłonie kwatermistrzowi, po
czym ruszyli w kierunku wahadłowca. Anakin postanowił, że jak tylko wróci do kwate-
ry na „Rangerze", zabierze się do tego aneksu logistycznego i przeczyta go tak dokład-
nie, jak wszystkie inne części planu. A potem wezwie Boulangera, usiądzie z nim i
przedyskutuje każdy szczegół, aż wszystko dokładnie zrozumie. Zapamięta, ile ton
zapasów, paliwa i amunicji potrzebuje oddział, którym dowodzi, aby utrzymać się w
bitwie, i ile statków musi mieć, aby przetransportować te towary na pole bitwy. Musi
wiedzieć, co jest na którym statku, gdyby któryś z nich przepadł podczas lądowania lub
opóźnił się z powodu awarii. W licznych rozmowach z Halcyonem na temat taktyki,
strategii i dowodzenia ten temat pojawiał się często, a starszy Jedi bardzo podkreślał
jego wagę, lecz nigdy nie dyskutowali na temat szczegółów. Teraz będzie inaczej.
Obiecał sobie, że przedyskutuje z Halcyonem logistykę, skoro tylko ją sobie przyswoi.
- Nie bądź takim dowódcą, który pozostawia szczegóły podwładnym - ostrzegł go
Grudo.
Nie będzie.
- Grudo, miałeś już do czynienia z kapitanem Slayke'em, opowiedz mi o nim - po-
prosił Anakin. Znajdowali się w wahadłowcu, który odwoził ich na „Rangera" po spo-
tkaniu z kwatermistrzem Boulangerem. - Chciałbym też wiedzieć, jak to się stało, że
zaprzyjaźniliście się z mistrzem Halcyonem.
- Może lepiej, żebyś o tych sprawach porozmawiał z samym mistrzem - zasugero-
wał Grudo.
Anakin milczał przez chwilę.
- Pytałem go, ale niewiele mi powiedział. Wiem, że cała wasza trójka uczestniczy-
ła w incydencie na Bpfassh. Pytałem go pośrednio również o Slayke'a, ale on powtarzał
tylko, że nie czuje urazy i będzie z nim pracował jak z każdym innym, gdy tylko do-
trzemy na Praesitlyn.
- Tak, to cały Nejaa Halcyon! Uczciwy do bólu.
- Wiem, Grudo. Aleja też muszę pracować ze Slayke'em i muszę o nim wiedzieć
coś więcej, a skoro mistrz Halcyon niechętnie wypowiada się na temat tego, co się wy-
darzyło, muszę spytać ciebie.
- Czy to rozkaz, sir? - oficjalnie zapytał Grudo.
- Tak - odpowiedział Anakin równie oficjalnie. Jeśli to jedyny sposób, w jaki mo-
gę cię skłonić do mówienia, pomyślał... - Tak, to rozkaz.
- Doskonale. A więc Slayke to wojownik. Wielki wojownik, nie jakiś tłusty gość o
miękkich rączkach. Walczy głową, sercem, silną prawicą. Jest bardzo zasadniczy, i
bardzo dzielny. Powiadają, że jak na człowieka jest też bardzo przystojny.
- Nie musisz mi mówić, jak wygląda. Sam wkrótce zobaczę.
- Może go zobaczysz, a może nie - odparł posępnie Grudo. - Każdy kiedyś umiera,
a w walce zdarza się to często.
- Tak, Grudo, mówiłeś mi już. Nie raz i nie dwa widziałem to na własne oczy
przez ostatnie dwa i pół roku - ostro odparł Anakin. -Mów dalej, proszę.
Próba Jedi
72
Zozridor Slayke zbudował sobie reputację przed wybuchem Wojen Klonów jako
dowódca korwety Republiki, „Szkarłatnej Thranty". Jego pochodzenie było niejasne.
Przypuszczano, że wspinał się po kolejnych szczeblach hierarchii floty aż po dowódz-
two własnego statku wojennego dzięki wrodzonym talentom. Slayke był bardzo nieza-
dowolony z obojętności Senatu wobec kwestii separatystów i uznał, że najwyższy czas
zrobić coś na własną rękę. Bez rozkazów odłączył swój statek od oddziału i rozpoczął
serię zaskakujących napaści na konwoje wojskowe i zaopatrzeniowe separatystów.
Natychmiast przypięto mu etykietkę pirata, a za jego głowę wyznaczono nagrodę w
wysokości czterdziestu pięciu tysięcy kredytów.
Lecz Slayke nie uważał się za pirata. Nie traktował źle ani cywilów, ani wojsko-
wych, których zdarzyło mu się wziąć do niewoli w czasie wypraw, a zyski ze zdobycz-
nych statków i ich ładunków dzielił równo pomiędzy załogę lub przekazywał na słusz-
ne cele. Ostatnia transmisja, jaką przesłał do dowództwa floty z pokładu „Szkarłatnej
Thranty" nadawała sens wszystkim jego kolejnym przedsięwzięciom:
Senat śpi, a tymczasem wielkie zło zagraża pokojowi i
wolności ludów naszej galaktyki. Nasi politycy zapomnieli,
ile jest warta praca i poświęcenie; zapomnieli, jeśli kie-
dykolwiek o tym wiedzieli, że wolności nie dostaje się za
darmo. Ceną wolności jest nieustanna czujność. My, załoga
„Szkarłatnej Thranty", jesteśmy dziećmi naszej kochanej
Republiki! Jesteśmy Synami i Córami Wolności! Podążajcie
za nami!
Ten tekst stał się wkrótce odezwą wolności dla wszystkich uciśnionych istot w ca-
łej galaktyce. W bardzo krótkim czasie Slayke zebrał niewielką, lecz doskonałą flotę,
co nie tylko wprawiło senat w zakłopotanie, ale stało się też przysłowiową drzazgą w
bucie dla sił separatystów.
- Wiem to wszystko, ponieważ sam służyłem pod rozkazami Slayke’a - ciągnął
Grudo. - Widzisz, Slayke ma niezwykłą osobowość, jest urodzonym liderem. Żołnierze
idą za nim choćby w ogień.
W wolnej i gorszej finansowo chwili, jak to zwykle bywa pomiędzy jedną wojną a
drugą, pracujący już całkowicie na własną rękę Grudo zgłosił się na ochotnika do służ-
by u Synów i Cór, nie z powodu sympatii dla ich politycznych poglądów, lecz dlatego,
że ugrupowanie było nielegalne, a perspektywa kilku solidnych bitew wydawała się
obiecująca.
- Powiedz mi też, co to za człowiek ten Slayke - poprosił Anakin.
Ryjek Gruda zadrgał lekko.
- Slayke to dowódca, z którym można porozmawiać. Wysłucha każdego żołnierza,
sam wiele razy słyszałem, jak mówił podwładnym, że jedyna różnica pomiędzy nim a
nimi to ceremonia, przywilej i ranga. Twierdzi, że każdy żołnierz, który walczy u jego
boku, jest jego bratem, i że ranga nie daje przywilejów w walce. Przynajmniej nie u
Synów i Cór.
- A Halcyon?
- Pojawił się, żeby nas aresztować.
David Sherman, Dan Cragg
73
Na specjalne żądanie senatu Rada Jedi wybrała mistrza Jedi Nejaa Halcyona na
dowódcę ekspedycji, która miała na celu pojmanie Slayke'a i sprowadzenie go na Co-
ruscant, gdzie miał stanąć przed sądem za piractwo i zdradę... ale niekoniecznie w tej
kolejności. Trzeba przyznać Halcyonowi, że zaprotestował. Uważał, że Slayke robi
tylko to, co senat powinien zrobić z własnej woli. Kiedy zapytano go, jak by się zacho-
wał, gdyby decyzja należała do niego, odpowiedział dumnie: „Przyszedłbym mu z po-
mocą". Lecz decyzja Rady była inna - uznali, że, nieważne, jak sprawiedliwa jest spra-
wa, której służy. Groźba wisząca nad Republiką nie może być zwalczana przez błęd-
nych rycerzy, działających na własną rękę bez upoważnienia senatu. Rozkaz to rozkaz i
Halcyon musiał go wypełnić.
Statek Halcyona nazywał się „Plooriod Bodkin". Halcyon przez wiele tygodni śle-
dził flotę Slayke'a, wyczekując na sposobność, by zaatakować jego okręt flagowy i
zaaresztować przywódcę. Wiedział dobrze, że jeśli Slayke znajdzie się w niewoli, grupa
Synów i Cór ulegnie rozpadowi i nie będzie się więcej wtrącać w politykę galaktyki.
Uważał, że Slayke popełnił fatalny błąd, kiedy rozproszył swoją flotę po różnych por-
tach dla napraw i uzupełnienia załóg, sam zaś, na pokładzie „Szkarłatnej Thranty",
ruszył w kierunku Bpfassh w sektorze Sluis. Halcyon podążył za nim.
- Ale Slayke nie popełnił błędu - wyjaśnił Grudo. - Widzisz, wiedzieliśmy, że je-
steśmy śledzeni. Slayke wiedział też, że oddziałem, który go śledzi, dowodzi Jedi. Nie
wiem, skąd się tego dowiedział, ale powiedział mi to osobiście. Mówił również, że
osoby władające Mocą są bardzo niebezpieczne, ale że on, Slayke, używa swojego
mózgu, który jest potężniejszy od Mocy. - Grudo zachichotał cicho. -1 wiesz, co myślę?
Slayke miał rację.
- Jakim cudem Slayke zdołał przejąć statek mistrza Halcyona? -zapytał Anakin.
Nie mógł sobie wyobrazić kogoś dość sprytnego, aby ukraść statek mistrzowi Jedi, A
jednak Slayke to zrobił.
- To była moja sprawka - wyznał Grudo.
Ukrycie się na podwójnej planecie Bpfassh było błyskotliwym manewrem ze stro-
ny Slayke'a; skomplikowany system księżyców, niewielkie zaludnienie i ogromne pust-
kowia sprawiały, że łatwo było ukryć statek kosmiczny. Poza tym mieszkańcy, jeśli
nawet nie byli zdecydowanymi przeciwnikami separatystów, nie uważali się również za
sprzymierzeńców Republiki. Z punktu widzenia obu stron Slayke był piratem, a to wy-
starczyło, aby zapewnić ich milczenie, gdyby ścigający zadawali pytania. Slayke nie
miał najmniejszego zamiaru odwodzić ich od tego.
- Mistrz Halcyon potrzebował sporo czasu, żeby nas odnaleźć, ale w końcu mu się
udało. - Grudo postukał palcem zaopatrzonym w przyssawkę o ryjek, wpatrując się w
odległy kąt pomieszczenia. Myślami był teraz na Bpfassh i przeżywał na nowo całą
historię.
- Walczyłem z Nejaa Halcyonem w pojedynku. Tylko on i ja. Cudowne, cudowne
przeżycie. - Westchnął i pogrążył się w pełnym zadowolenia milczeniu. Zaczął mówić
dalej dopiero po dłuższej chwili.
Plan ataku przygotowany przez Halcyona był prosty i bezpośredni. Kiedy tylko
zlokalizował „Szkarłatną Thrantę", po prostu wylądował w obozowisku, wyprowadził
Próba Jedi
74
oddziały i zaatakował. Plan obrony przygotowany przez Slayke'a również był prosty i
bezpośredni. Rozproszył większość swojej załogi, każąc im ukryć się w miastach i
miasteczkach Bpfassh; zachował przy sobie tylko niewielką garstkę ludzi, tylu, ilu trze-
ba, żeby obsłużyć statek... oraz Gruda.
Grudo był też jedyną istotą, którą Halcyon zastał w obozie. Rodianin, uzbrojony
we wszelką możliwą broń z arsenału łowcy nagród, obrzucił Jedi i jego towarzyszy
wyzwiskami po rodiańsku. Oczywiście, prawie nikt go nie zrozumiał, ale z samej jego
postawy widać było, że na pokojowe załatwienie sprawy nie ma co liczyć.
- Gdzie kapitan Slayke? - zagrzmiał Halcyon.
W odpowiedzi Grudo rzucił w jego stronę dwoma nożami, które ze stukiem upadły
u stóp Jedi. Było to wyraźne wyzwanie do pojedynku. Grudo zrezygnował z użycia
miotaczy i rzucił koleją parą noży, a potem uniósł broń i ruszył przed siebie.
Jeden z poruczników chciał strzelić, ale Halcyon go powstrzymał.
- Ja się tym zajmę - oznajmił. Podniósł noże, sprawdził ich wyważenie i wyszedł
Gnidowi na spotkanie w walce jeden na jednego.
- Nie wiem, po co to zrobił - wspominał Grudo. - Jego misja polegała na areszto-
waniu Slayke'a i odbiciu „Szkarłatnej Thranty", a nie na walce z byle sierżantem. Ale
pojedynkowaliśmy się na oczach wszystkich. Nie wyciągnął miecza świetlnego. Kiedy
odrzuciłem noże i pas z bronią, on zrobił to samo i walczyliśmy wręcz. Ach, co to za
wojownik! Wiesz, że Jedi nie znają nienawiści ani gniewu, ale tego dnia... cóż, Nejaa
Halcyon wyraźnie potrzebował dobrej rozróby. Wcale nie walczył jak Jedi, To było
cudowne i bardzo, bardzo dziwne przeżycie.
Anakin poruszył się z zakłopotaniem.
- Nie miałem pojęcia, skąd Slayke wiedział, że będziemy walczyć - dumał Grudo.
- Kiedy opuszczał obozowisko, powiedział mi: „Grudo, nie pozwól nikomu tu wejść".
Twierdził, że to bardzo ważne, żebym nie ustępował. Dodał jeszcze: „Nie bój się, Jedi
nigdy nie skrzywdzi nieuzbrojonej istoty". No to walczyliśmy... ale co to była za walka!
Halcyon nie tracił czasu na manewry, aby uzyskać przewagę nad Rodianinem. Ru-
szył wprost na niego, a Grudo wyszedł mu na spotkanie. Ekipa Halcyona utworzyła
duży krąg; niektórzy nawet robili zakłady, kto zwycięży. Ich uwaga skupiona była wy-
łącznie na toczącym się przed ich oczami pojedynku.
- Halcyon chyba nie chciał korzystać ze sztuczek Jedi... Anakin domyślił się, że
chodzi o Moc. Walczył jak zwykły wojownik. Wykorzystałem więc jego własny impet
przeciwko niemu. Wiele razy udało mi się mocno rzucić nim o ziemię, ale za każdym
razem Halcyon jak sprężyna natychmiast stawał z powrotem na nogi. – Grudo zarecho-
tał. - Był szybki, parę razy udało mu się przebić przez moją zasłonę i uderzył na tyle
mocno, że zdołał mnie posiniaczyć, a nawet nieźle potłuc.
Pokryty potem, w ubraniu poszarpanym w miejscach, gdzie chwytał Rodianin, że-
by nim rzucić, Halcyon wymuszał przewagę, jaką dawała mu szybkość i zwinność.
Grudo tymczasem, obolały od kolejnych ciosów, którymi zasypywał go mistrz Jedi, z
trudem utrzymywał się poza zasięgiem jego ramion. Za każdym razem, kiedy jeden lub
drugi wymierzył cios lub wykonał rzut, załoga „Szkarłatnej Thranty" wznosiła ryk
aprobaty. Wkrótce cały teren, na którym odbywała się walka, był zryty jak uprawne
David Sherman, Dan Cragg
75
pole. Przeciwnicy stracili wszelkie poczucie czasu, ale w miarę jak walka się przeciąga-
ła, zaczęli się potykać i tracić dobre okazje. Zmęczenie dawało im się we znaki.
- Walka zakończyła się, kiedy Slayke ukradł „Ploriooda Bodkina". Powinieneś był
widzieć opadającą szczękę Halcyona... całkiem jak otwierający się właz. Wszyscy wy-
trzeszczyli oczy, kiedy statek uniósł się w górę na słupie ognia, stawał się coraz mniej-
szy i mniejszy, aż wreszcie znikł. Halcyon zamarł ze wzrokiem wbitym w niebo. Nikt
się nie poruszył. Mogłem go teraz zabić, ale tego nie zrobiłem. Wiedziałem, że walka
jest skończona, że plan kapitana Slayke'a się powiódł. Niehonorowo jest zabijać prze-
ciwnika, kiedy na ciebie nie patrzy, a ja szanowałem Nejaa Halcyona za walkę, którą
mi zafundował... Nigdy, w czasie całego pojedynku, nie użył Mocy, przynajmniej ja
tego nie zauważyłem. - Grudo mruczał coś pod nosem przez chwilę, po czym powie-
dział poważnie: - Nie rozumiem, dlaczego mnie nie zabił po kradzieży statku, ale fakt,
że tego nie zrobił.
Slayke unieruchomił napęd „Szkarłatnej Thranty", pozostawiając Halcyona i jego
ludzi jako rozbitków na Bpfassh przez kilka miesięcy, dopóki nie przybył statek na-
prawczy. Grudo już bez dalszej walki został wzięty do niewoli przez Halcyona - i był to
jedyny łup, jaki Jedi wyniósł z tej misji. W miarę jak upływały tygodnie bezczynności,
poznawali się coraz lepiej. Wreszcie pewnego dnia Halcyon oznajmił:
- Grudo, kiedy wrócimy na Coruscant, pozwolę ci odejść. Stałbym się pośmiewi-
skiem całej galaktyki, gdybym wrócił z tej wyprawy z jednym więźniem. Układ jest
taki: ja ci dam wolność, a ty pozostaniesz w okolicy, dopóki nie znajdę ci jakiegoś zaję-
cia.
Potem senat zrezygnował z oskarżenia o zdradę i piractwo, a Wielki Kanclerz Pal-
patine, ustępując przed nieuniknionym i usiłując wyjść z tej sytuacji z honorem, wyna-
jął Slayke'a, by ten nadal nękał separatystowskie konwoje i przyczółki.
- I tak - zakończył Grudo - znalazłem mieszkanie pod Złotym Ślimakiem i czeka-
łem, aż ty i Halcyon przyjdziecie po mnie.
Wahadłowiec został zaparkowany w doku załadunkowym na pokładzie „Rangera",
jeszcze zanim Grudo dokończył swoją opowieść. Pilot, zdenerwowany, miotał się po
kabinie.
- Dziwne, jak los układa nam życie, prawda? - dumał Grudo. - Jesteśmy teraz bar-
dzo blisko miejsca, gdzie po raz pierwszy poznałem Halcyona i ostatni raz widziałem
kapitana Slayke'a. Dwaj wspaniali ludzie, a ja miałem honor służyć im obydwu. Wkrót-
ce wszyscy spotkamy się znowu, i tym razem jako sprzymierzeńcy. Życie jest piękne! -
Urwał na chwilę, po czym dodał: - Ciekaw jestem, co kapitan Slayke robi teraz na Pra-
esitlynie.
Próba Jedi
76
R O Z D Z I A Ł
13
Wyczuli pole bitwy, zanim jeszcze znalazło się w zasięgu ich wzroku. L'Loxx
wprowadził swój skuter w cień wystającego nawisu skalnego.
- Teraz dopiero zaczyna się ta delikatna część - rzekł do Erka i Odie - Kilometr
otwartego terenu, który musimy przebyć, aby dostać się na nasze pozycje. Jest nie-
ustannie pod obserwacją, a wróg kieruje tam cały ogień. Nasze roboty techniczne zbu-
dowały na całym terenie łańcuszek bunkrów, połączonych głębokimi rowami; kiedy już
znajdziemy się wewnątrz naszego kręgu obrony, wszystko będzie w porządku. Ale
podczas jazdy przez otwartą przestrzeń naprawdę musicie uważać. Sam robiłem to już
wiele razy i musiałem cały czas zygzakować. Erk, jedź za mną, ja wiem, którędy do-
trzeć do naszych linii. Hasło na dziś to „wdowa" a odzew „sierota", na wypadek, gdy-
byśmy się rozdzielili.
- Co to za zapach? - spytał Erk, marszcząc nos.
L'Loxx uśmiechnął się smutno.
- Racja, nigdy do tej pory nie walczyłeś w normalnym starciu. - W jego słowach
brzmiała lekka pogarda żołnierza piechoty, który żył, walczył i krwawił w błocie, dla
tych, co sypiali w łóżkach i walczyli w środowisku, które piechurzy uważali za czyste. -
Nie wiesz? Tam są dziesiątki tysięcy żołnierzy, wszyscy upchani na jednym terenie,
bez bieżącej wody. Po jakimś czasie zaczynają śmierdzieć. - Odwrócił twarz i przez
chwilę jego wzrok był dziwnie pusty. - Poza tym nie było czasu pochować wszystkich
zabitych. - Otrząsnął się i wrócił do spraw bieżących. - Słuchajcie, co zrobimy. Polecę
pierwszy na skuterze Jamura. Rozpoznają mnie jako przyjaciela. Kiedy znajdę się w
środku, zjawicie się wy w 74-Z. Stąd nie widać, ale tam jest stanowisko ogniowe, które
pokrywa cały obszar na wypadek, gdyby wróg nas otoczył i podszedł z tyłu. Powiem
im, żeby do was nie strzelali, a pozostałe posterunki będą osłaniały wasz skuter kontro-
gniem w kierunku dział nieprzyjaciela. To ich powinno zająć na chwilę, więc dacie radę
przelecieć bez problemów. Pamiętajcie o hasłach, bo na pewno was o nie spytają. Pora-
dzisz sobie z tym skuterem, pilociku?
- Sierżancie, pewnego dnia posadzę cię na tylnym siedzeniu myśliwca i pokażę ci,
co to znaczy sobie radzić - warknął Erk.
L'Loxx zaśmiał się.
David Sherman, Dan Cragg
77
- Nie mogę się doczekać, poruczniku. Jeszcze jeden drobiazg. Jesteśmy pewni, że
mechanizm kontrolujący działa reaguje jedynie na ruch, więc jeśli spadniesz albo zo-
staniesz ranny, leż nieruchomo, a nie będą do ciebie strzelać.
- Jak długo mamy wtedy czekać? - zapytała Odie,
- Dopóki nie wyjdziemy i was nie zabierzemy. Gotowi?
Armia Slayke'a okopała się wzdłuż suchego koryta rzeki, naprzeciw płaskowyżu i
Centrum Łączności Intergalaktycznej. Zbudowano kilometry umocnień, połączonych
kompleksem okopów i tuneli. Cały teren zasłany był resztkami tysięcy zniszczonych
robotów bojowych i machin wojennych, niczym milczące świadectwo ciężkich walk,
jakie się tu toczyły. W tej chwili panował spokój. Od czasu do czasu wysokoenerge-
tyczna broń kierowała swoje promienie na linie obrony albo artyleria Slayke'a ostrzeli-
wała pozycje nieprzyjaciela, lecz poza tym wydawało się, że nic się nie dzieje.
Kiedy tylko L'Loxx ruszył w dół zbocza, wysokoenergetyczna broń zaczęła zale-
wać go ogniem. Potrzebował aż trzydziestu sekund, żeby przebyć otwartą przestrzeń,
skręcając to w tę, to w drugą stronę bez wyraźnego planu. Wreszcie zapadł w bez-
pieczną linię okopów, gdzie znajdował się już poza zasięgiem broni nieprzyjaciela.
- O rany, o rany -jęknęła Odie, wrzucając sprzęgło i z wielką szybkością kierując
się w dół zbocza. Zdołała pokonać połowę dystansu, dzielącego ją od linii wykopów,
zanim wróg otworzył ogień, przez chwilę zaskoczony obecnością jednego ze swoich
własnych ścigaczy na neutralnym pasie ziemi. Widać było, że osoba lub automat obsłu-
gujący nieprzyjacielski system sterowania ogniem był zbyt powolny, aby zrozumieć, że
ścigacze nie mogą należeć do ich armii, bo żaden samotny zwiadowca nie rzucałby się
w kierunku linii wroga. W tym momencie artyleria Slayke'a odpowiedziała na nieprzy-
jacielski ogień, który zelżał zdecydowanie, zanim Odie dotarła w bezpieczne miejsce.
Erk nerwowo przełknął ślinę. Dłonie na sterach ścigacza były mokre od potu. W
czasie długiej podróży poprzez pustynię szybko nauczył się, jak obsługiwać maszynę,
lecz to, czego od niego teraz wymagano, wymagało umiejętności manewrowania, któ-
rych prawdopodobnie nie posiadał. Jedyny błąd, którego na pewno nie popełni, to
opuszczenie kryjówki w tym samym miejscu, w którym uczynili to pozostali. Teraz
działa nieprzyjacielskie z pewnością będą wycelowane dokładnie w tamto miejsce.
Ostrożnie przeprowadził ścigacz jakieś sto metrów wzdłuż grani. Oznaczało to, że bę-
dzie musiał kierować się do okopu pod ostrym kątem. Czy teren będzie z tej perspek-
tywy wyglądał na tyle inaczej, aby mógł przeoczyć wejście? Czy ostre manewrowanie
spowoduje dezorientację?
Uruchomił ścigacz, oddalił się od linii szczytu na dziesięć metrów i rzucił się na
drugą stronę z taką siłą, że aż zaklekotały mu zęby. Zaskoczeni artylerzyści wroga z
początku nie strzelali, ale po kilku sekundach pierwsze promienie zaczęły świstać wo-
kół niego.
Tam, gdzie uderzały, piasek zmieniał się w szlakę. Erk skręcał to w prawo, to w
lewo, znów w prawo, w lewo, kilka metrów prosto, zatrzymywał się na sekundę, potem
znowu prosto przez kilka metrów, co chwila wykonując ostry zwrot. Czuł żar przelatu-
jących blisko promieni, którymi ścigali go nieprzyjacielscy artylerzyści. Mogli oddzie-
Próba Jedi
78
lić go od okopów zasłoną ognia, ale tego nie zrobili. Prowadzili go tylko pojedynczymi
strzałami, jako samotny cel, jakby próbowali zbierać punkty w jakiejś grze.
Erk nie zauważył zagłębienia w gruncie. Gdy wjechał w nie przednim kołem,
promień uderzył w zbiornik paliwa, który eksplodował w potężnym pomarańczowym
pióropuszu ognia. Moment wcześniej Erk poleciał głową w dół, przekoziołkował nad
kierownicą i upadł na ziemię z taką siłą, że stracił przytomność. Te kilka sekund urato-
wały mu życie; nieprzyjacielscy artylerzyści, lub też ten, kto ich kontrolował, widząc
go leżącego na ziemi bez ruchu, byli przekonani, że zginął podczas eksplozji.
Erk ocknął się, kiedy ktoś usiłował postawić go na nogi, krzycząc:
- Wstawaj! Wstawaj!
To była Odie. Oszołomiony, dosiadł ścigacza, który do niego podprowadziła, i
chwycił się dziewczyny, jak ostatniej deski ratunku. Ścigacz skoczył do przodu na naj-
wyższej prędkości, omal go nie zrzucając.
Odie skręciła ostro najpierw na prawo, potem na lewo, pochylając się tak mocno,
że kolano Erka przejechało po piasku. W ciągu kilku sekund znaleźli się wewnątrz
okopu. Odie wyłączyła silnik, a chętne ręce wyciągnęły się z bunkra, żeby przejąć obo-
je.
- Dobra robota - zawołał sierżant L'Loxx. - Pilocie, mam nadzieję, że prowadzisz
ten swój myśliwiec lepiej niż ścigacz. To kolano powinien obejrzeć lekarz.
Erk skinął machinalnie głową, wciąż oszołomiony po upadku.
- Gdzie jest stacja pomocy medycznej? - zapytał, zbierając się w sobie.
- Pięćdziesiąt metrów w tamtą stronę jest drugi okop. - L'Loxx pokazał palcem w
prawo. - Idź tamtędy, na pewno jej nie przegapisz. - Obejrzał się na jednego ze swoich
żołnierzy. - Frak, pokaż mu drogę, potem zaczekaj i przyprowadź go z powrotem. Jeśli
doktorzy nie zajmą się nim od razu, a zobaczysz, że nic mu nie jest, to wracajcie zaraz.
Zawsze można go opatrzyć później.
Podczas gdy sierżant instruował szeregowca Fraka, Erk ciężko dźwignął się na
nogi. Rozejrzał się, żeby sprawdzić, jak głęboki jest okop. Upewniwszy się, że ochroni
ich przed bezpośrednim ostrzałem, ruszył za Frakiem w kierunku punktu opatrunkowe-
go.
Zatroskane oczy Odie śledziły go przez moment. Dziewczyna zdecydowała jed-
nak, że nic mu nie będzie i zadała pytanie, które wydało jej się ważniejsze:
- Możemy dostać coś do jedzenia?
- Wszyscy chcielibyśmy to wiedzieć - odparł L'Loxx. - Mogę wam zaoferować je-
dynie miejsce do odpoczynku. - Wskazał na niewielki bunkier z pryczą. Odie nie
przejmowała się wcale, że prycza była brudna po dziesiątkach niemytych ciał, które na
niej spoczywały; przynajmniej nie była to goła ziemia. Zasnęła, zaledwie przymknęła
oczy.
Sierżant L'Loxx obudził ją godzinę później.
- Chodź - rzekł. - Kapitan Slayke chce widzieć ciebie i pilota.
Odie usiadła, przetarła oczy i coś wymamrotała. L'Loxx zrozumiał tylko jedno
słowo: „Erk".
- Wrócił i już go opatrzono. Idziemy. Kapitan czeka.
David Sherman, Dan Cragg
79
Armia Slayke'a, składająca się z ochotników z całej galaktyki, była poliglotyczną
mieszaniną gatunków. Slayke zorganizował oddziały w miarę możliwości tak, aby
osobnicy jednej rasy służyli razem. Idąc wąskimi okopami, trójka z sierżantem L'Loxx-
em na czele natknęła się na ekipę gungańskich inżynierów, odbudowujących zawalony
bunkier; w innym sektorze grupka Bothan obsadzała posterunki obserwacyjne. Wszę-
dzie walały się szczątki bitewne: zniszczone roboty bojowe, rozrzucona broń, porzuco-
ne rzeczy osobiste i puste pojemniki po zapasach wszelkiego rodzaju; inżynierowie i
roboty techniczne uwijali się naokoło, zbierając broń i sprzęt nadający się do naprawy,
odbudowując uszkodzone ściany, pomagając żywym istotom znaleźć pożywienie.
Posterunek dowodzenia znajdował się w najgłębszym bunkrze. Panował tam zor-
ganizowany nieład: oficerowie i podoficerowie zbierali raporty od zwiadowców, inni
przekazywali rozkazy, oficerowie sztabowi zaś zajmowali się milionami szczegółów,
niezbędnych, aby armia pozostawała sprawna w boju. Pośrodku tego całego zamiesza-
nia tkwiła władcza, charyzmatyczna postać Zozridora Slayke'a.
Sierżant L'Loxx podszedł do kapitana, stanął na baczność i zasalutował.
- Raport zwiadowców, sir - oznajmił.
- Cieszę się, że wróciłeś, Ominie. - Slayke skinął głową, by zachęcić go do konty-
nuowania. L'Loxx złożył raport, kończąc go spotkaniem Erka i Odie oraz opisem drogi
powrotnej do okopów.
Slayke wyciągnął rękę.
- Witam w mojej małej, ale zwycięskiej armii. Wiecie, czy ktoś jeszcze przeżył z
armii generała Khamara?
- Nie, sir - odparł Erk. - Ale to nie znaczy, że wszyscy zginęli. Po prostu nie spo-
tkaliśmy nikogo więcej.
Slayke pokręcił głową.
- To przykre. Przydałoby nam się wsparcie, ale skoro wygląda na to, że mam tylko
was, będziecie musieli wystarczyć. Pan jest pilotem myśliwca, poruczniku? Chętnie
przydzieliłbym panu statek, ale na razie nam ich zabrakło. A ty, żołnierzu, jesteś zwia-
dowcą? Zwiad to moje oczy i uszy. Bardzo polegam na takich spryciarzach jak Omiń. –
Odie była zaskoczona, że Slayke pamięta imiona swoich żołnierzy. - Nieprzyjaciel
nieustannie próbuje nas otoczyć i przejąć tylne pozycje. Dlatego tak bardzo ważni są
dla mnie zwiadowcy. Potrzebuję kogoś, kto by zastąpił kaprala Natha. Jamur był do-
brym żołnierzem, ale zginął. Zechcesz przejąć jego obowiązki?
Odie miała ochotę wykrzyknąć: „Tak jest, sir!", kiedy tak stał i wpatrywał się w
nią przenikliwym wzrokiem, ale się powstrzymała. Powiedziała tylko:
- Gdyby nie miał pan nic przeciwko temu, sir, wolałabym zostać i walczyć u boku
porucznika Erka. - Z trudem przełknęła ślinę, ale nie mogła powstrzymać rumieńca,
który zalał jej twarz. - Jest pilotem, sir... nie wie, jak walczyć na ziemi. Potrzebuje ko-
goś, kto nim pokieruje.
Spąsowiała jeszcze bardziej, kiedy dotarło do niej, jak można było zrozumieć jej
słowa.
Próba Jedi
80
Slayke uniósł brwi i popatrzył na sierżanta L'Loxxa, który niezobowiązująco
wzruszył ramionami, po czym zwrócił spojrzenie na Erka.
- Eee, sir... ona jest tak jakby moim drugim pilotem.
- Naprawdę? - zdziwił się Slayke. - Podejdź tutaj.
Wskazał na tyły pomieszczenia, gdzie ustawiono stół holograficzny z mapą. Wid-
niał na nim trójwymiarowy plan rozmieszczenia oddziałów Slayke'a.
- Popatrzcie, to suche koryto rzeki jest pasem ziemi niczyjej, strefą podziału po-
między dwoma armiami. Linie są tutaj bardzo blisko siebie. - Uśmiechnął się drapież-
nie. - To ja rozkazałem zbliżyć się tak bardzo, żeby statki wroga na orbicie nie miały
odwagi strzelać z obawy przed zniszczeniem własnych robotów. Należy oczywiście
przyjąć, że któryś ze statków nieprzyjaciela może oderwać się od mojej floty, żeby
sprawdzić, co się tu dzieje. Na razie wróg szybko się połapał i tak samo utrzymuje swo-
je wojska możliwie jak najbliżej, żeby moje statki nie mogły ostrzeliwać jego oddzia-
łów naziemnych.
- Ten posterunek - ciągnął Slayke, wskazując na ufortyfikowany przyczółek - jest
najbardziej wysuniętą częścią naszych pozycji. Nazywamy go Izable i jest po to, aby
ostrzegać nas o wszelkich zmianach w rozmieszczeniu wojsk nieprzyjaciela, a także o
ewentualnych przygotowaniach do ataku. Około sześciuset metrów za Izable, ale na
flankach, znajdują się dwa kolejne forty, Eliey i Kaudine. Tu, gdzie teraz jesteśmy,
zlokalizowany jest główny punkt naszej obrony. Sześćset metrów za nami znajduje się
ostatni posterunek, Judlie, gdzie przekroczyliście nasze linie. Judlie osłania nasze tyły.
Te pięć umocnień jest dobrze okopanych; każde z nich ma
trzystusześćdziesięciostopniowe pole rażenia, skoordynowane z innymi pozycjami,
więc jeśli wróg przeniknie na nasz teren w jakimkolwiek miejscu, wszystkie forty mogą
go ostrzeliwać. Tu, tu i tu... i jeszcze tutaj - pokazał - znajdują się pozycje artylerii,
również dobrze okopane. Ich działa są wycelowane w każdy metr kwadratowy naszego
terenu. Jeśli zatem wróg wedrze się w nasze szeregi, znajdzie się natychmiast pod bez-
pośrednim ostrzałem. Posterunki połączone są tunelami i okopami, abyśmy mogli swo-
bodnie przemieszczać żołnierzy i zapasy z jednego punktu do drugiego w miarę po-
trzeb. To miejsce to cud inżynierii wojskowej. Zbudowaliśmy je w ciągu dwóch dni i to
pod ostrzałem. Wszystko dzięki naszym inżynierom i wielu robotom technicznym.
Inżynieria uratowała tę armię.
Po drugiej stronie koryta rzeki znajdują się pozycje wroga, który zajmuje tę ob-
szerną równinę. Na tamtym płaskowyżu, o tutaj, mamy Centrum Łączności Intergalak-
tycznej. Było ono głównym celem wroga, dlatego sądzę, że teraz jest dobrze pilnowane.
Pewien jestem, że jako członkowie armii generała Khamara znacie doskonale rozkład
tego miejsca. Ktokolwiek tam dowodzi, to sprytny człowiek. Sześć razy próbował nas
zdobyć szturmem i sześć razy go odpieraliśmy. Nie bez strat z naszej strony, ale roboty
załatwialiśmy tysiącami. Wróg dwa razy wziął Izable, ale za każdym razem ją odbijali-
śmy. Teraz obserwuje tylko nasze szańce, szukając słabych punktów; próbuje nas oto-
czyć i ryje tunele. Tak, właśnie to teraz robi, mniej więcej na głębokości stu metrów,
kierując się znowu w stronę Izable. Kiedy tam dotrze, podłoży stertę materiałów wybu-
chowych i wyśle cały posterunek w niebo. A zatem zaczęliśmy kopać drugi korytarz,
David Sherman, Dan Cragg
81
pod nim. Wysadzimy go, zanim dotrze do Izable. Ciekawe swoją drogą, kto dotrze tam
pierwszy, nie? - Slayke zaśmiał się radośnie.
- Jakie są nasze szanse?
- Zanim zaatakowaliśmy, wysłałem wiadomość na Coruscant, prosząc o pomoc.
Może przybędą na czas, a może nie. Dopóki się nie zjawią, jesteśmy zdani sami na
siebie, ale zdaje się, że naprawdę pomieszaliśmy facetowi szyki. - Wskazał na pozycje
wroga na holomapie. - Myślę, że on także czeka na posiłki. Ktokolwiek jest moim prze-
ciwnikiem, został wysłany po to, aby zabezpieczyć centrum, a nie zakładać tam garni-
zon, więc wkrótce musi tu przybyć kolejna wielka armia. Jeśli się pojawi, zanim dotrą
do nas posiłki... - Wzruszył ramionami.
- A co zamierza pan robić przez ten czas, sir? - zapytała Odie.
- Robić? No cóż, skopię im tyłki tak mocno, jak się da. - Oficerowie stojący wokół
mapy parsknęli śmiechem. - A was dwoje... zawsze przyda mi się para dobrych strzel-
ców na Izable. Pasuje?
- Tak jest, sir.
- Sierżancie L'Loxx, proszę ich nakarmić, wyposażyć i skierować do Izable. Będą
podlegać porucznikowi D'Nore, który przydzieli im zadania. Powodzenia. - Wyciągnął
prawicę, którą uścisnęli oboje.
Posiłek, który im zaserwowano, składał się z racji żywnościowych przewidzianych
do podtrzymania życia w okresie podwyższonego metabolizmu i nie miał nic wspólne-
go z lukullusową ucztą. Kiedy skończyli jeść, L'Loxx dał każdemu z nich pas ze sprzę-
tem.
- To standardowe uprzęże transportowe piechoty, ale dodaliśmy do nich narzędzia,
które uznaliśmy za użyteczne w terenie. Kiedy tylko znajdziecie chwilę czasu,
sprawdźcie zawartość kieszeni i zapoznajcie się z nią, Może wam to kiedyś uratować
życie.
Porucznik D'Nore był nerwowym Bothaninem, zmagającym się z odpowiedzialno-
ścią utrzymania swojego posterunku w stuprocentowej gotowości. On właśnie prowa-
dził grupę, która niedawno odbiła Izable z rąk robotów bojowych. Od tego czasu rzadko
udawało mu się urwać godzinkę na sen.
- Nie pozwolę im przejąć Izable - powiedział swoim nowym żołnierzom. - Będzie-
cie pracować na wysuniętym przyczółku nasłuchowym obejmującym sektor piąty. - Nie
pofatygował się, żeby wskazać, gdzie mianowicie mógłby się znajdować sektor piąty.
Prawie natychmiast odszedł, żeby porozmawiać z żołnierzami w sektorze trzecim. Na
koniec rzucił przez ramię: - Porozmawiam z wami później. Miałem tam trzech ludzi,
ale wszyscy zostali ranni i ewakuowano ich. Najważniejsza rzecz: nie strzelać, dopóki
was nie zaatakują. Nie chcę, żeby wróg wiedział, że obsadziliśmy ten posterunek na
nowo. - Z tymi słowami znikł w okopie.
Stojący w pobliżu sierżant odezwał się półgłosem:
- Chodźcie, zaprowadzę was. Uważajcie, żeby się nie wychylać, bo odstrzelą wam
głowy.
Próba Jedi
82
Pochylając się nisko, poszli za nim w kierunku przeciwnym do tego, w którym
skierował się porucznik. Po kilku zakrętach doszli do miejsca, gdzie okop przechodził
w ufortyfikowaną strzelnicę.
- Sektor piąty - oznajmił sierżant. Plamy krwi i strzępy materiałów opatrunkowych
znaczyły miejsca, gdzie medycy opatrywali ostatnią ekipę obsługującą stanowisko.
- Nigdy w życiu nie widziałem takiej broni, a co dopiero mówić o jej używaniu -
mruknął Erk, oglądając samopowtarzalny miotacz E-Web.
- Szkolono mnie we wszystkich typach broni piechoty - pocieszyła go Odie. - Ja
będę strzelać, ty możesz monitorować generator mocy. Kiedy dostaniemy zmianę? -
zwróciła się do sierżanta.
- Wtedy, gdy przyjdzie pora, a ja nie mam pojęcia, kiedy to może być - odpowie-
dział. Podał każdemu z nich pakiet racji żywnościowych. - Oszczędzajcie... to wszyst-
ko, co nam zostało. Śpijcie na zmianę. Jedno z was przez cały czas musi monitorować
sieć taktyczną. Kontrola łączności co trzydzieści minut. Nie przegapcie. Strzelać tylko
wtedy, jeśli macie cel. Nie jesteście tu po to, aby powstrzymać atak, lecz po to, aby nas
ostrzec, jeśli się pojawi, no i może spowolnić go trochę. Kiedy zaczną się zbliżać, mu-
sicie wracać tym okopem do głównych pozycji defensywnych i to najszybciej, jak mo-
żecie. To wy będziecie decydować, kiedy się wycofać, ale nie czekajcie zbyt długo.
Wasz sygnał wywoławczy to „Nadzieja Pięć", posterunek dowodzenia to „Izzy Sześć".
Zsynchronizujcie czasomierze, jest szesnasta piętnaście. Meldujcie się o szesnastej
czterdzieści pięć. - Odwrócił się i ruszył z powrotem okopem.
Wbrew swojej deklaracji Odie nie przeszła zbyt dokładnego szkolenia z miota-
czami samopowtarzalnymi E-Web. Potrzebowała kilkunastu minut, żeby sobie przy-
pomnieć system. Kiedy uznała, że już wszystko wie, zaczęła instruować Erka.
- Ten miotacz powinien być połączony z innymi na posterunku za pomocą wbu-
dowanego dalekosiężnego komunikatora - tłumaczyła, wskazując za każdym razem na
odpowiedni element. - Oznacza to, że jeśli zostaniemy zaatakowani, systemy celowni-
cze innych miotaczy ustawią się automatycznie, dając nam wsparcie i vice versa. -
Szybko sprawdziła, czy komunikator działa. - W porządku, wszystko gra. I wszystko
jest podłączone, więc nie musimy przez to przechodzić. Podłączanie może zająć nawet
piętnaście minut.
- A co toto robi? - zapytał Erk, zezując na miotacz. Odpiął pas ze sprzętem i rzucił
go w kąt.
- Lepiej włóż go z powrotem, Erk - ostrzegła Odie. - Nigdy nie wiesz, kiedy może
ci być potrzebny.
- Tak, obejrzałem sobie, co tam jest... same gadżety piechura, których nawet nie
wiedziałbym, jak używać. A ty wiesz, co jest w tych kieszonkach?
- Niezłe rzeczy. Nie sprawdziłam jeszcze wszystkiego, ale...
- Chcę, żebyś mnie teraz nauczyła używać tego miotacza, Odie. Nie potrzebuję te-
go całego złomu na sobie, żeby się uczyć... tylko mi przeszkadza. Powiedz mi jeszcze,
czego mógłbym potrzebować z tych wszystkich rzeczy, które tu wiszą?
- Proszę bardzo. Ten miotacz to zabójcza broń przeciwpiechotna. Jego skuteczny
zasięg wynosi tylko dwieście metrów, ale maksymalny aż pół kilometra. Przy nakłada-
David Sherman, Dan Cragg
83
jących się polach rażenia nie sądzę, aby jakikolwiek robot dał radę się przedrzeć. Two-
im zadaniem będzie monitorowanie przepływu mocy, żeby działko się nie przegrzało w
czasie walki. Jeśli zostanę ranna, po prostu przełącz się na fabryczny tryb pracy genera-
tora... o, ten przełącznik. To zapobiegnie niebezpiecznym skokom mocy, ale znacznie
zmniejszy wydajność broni. Nauczę cię wszystkiego, co trzeba, żeby jej używać, a
potem się przepytamy.
- Skąd to wszystko wiesz?
- Zwiadowcy to też piechota - wyjaśniła Odie. - Przeszkolili mnie w uzbrojeniu,
choć nie noszę rusznicy.
Kamienne stanowisko strzeleckie zapewniało maksymalną ochronę z góry i z bo-
ków. Widzialność z przodu uzyskano dzięki wąskim wycięciom w skale. Erk wyjrzał
przez jeden z otworów. W gasnącym świetle dnia widział zryty strzałami teren pomię-
dzy sektorem piątym a korytem rzeki, usłany zniszczonymi robotami. Zastanawiał się,
co się stało z obrońcami tego posterunku, gdy został zdobyty. Po raz pierwszy poczuł,
jak ogarnia go poczucie beznadziejności. Jak ktokolwiek może sądzić, że uda im się tu
przetrwać?
- Będziemy musieli spać w hełmach - zauważył - bo po zmroku będzie nam po-
trzebna podczerwień.
- Racja. Miotacz ma swój system naprowadzania w podczerwieni. Zanim zrobi się
zbyt ciemno, żeby coś widzieć, pokażę ci jeszcze parę rzeczy.
Noc przeszła spokojnie. Nieprzyjaciel próbował sił obrony w innych sektorach,
wywiązywała się krótka wymiana ognia laserowego. W takich momentach ożywała sieć
łączności taktycznej, przekazując raporty i rozkazy. Erk i Odie przygotowali się do
walki, ale kiedy strzelanina ucichła, wrócili do swoich zajęć. Podzielili porę nocną na
dwugodzinne warty i na przemian próbowali się zdrzemnąć. Odie nauczyła Erka obsłu-
gi działka wystarczająco, żeby w razie nagłej potrzeby mógł sam je uruchomić i ostrze-
lać nieprzyjaciela. Mimo urządzenia noktowizyjnego oczy Erka płatały mu figle: jeśli
patrzył zbyt długo, nieregularne pagórki zdawały się poruszać. Stwierdził, że co chwila
trze powieki i potrząsa głową, żeby lepiej widzieć. Z trudem bronił się przed snem.
Jako pilot myśliwca doskonale wiedział, jak niebezpieczna może być chwila nieuwagi,
ale teraz nie był w pełni sił: siedział w wilgotnej, kamienistej krypcie, śmierdzącej
krwią i odchodami, żołądek ściskał mu się z głodu, był bliski omdlenia, nie zmrużył
oka od wieków i wszystko go bolało. Zwłaszcza kolano pulsowało boleśnie.
Westchnął, wzdrygnął się, zamrugał. Za kilka chwil pojawią się pierwsze promie-
nie słońca, potem nadejdzie świt. Zazwyczaj lubił tę porę dnia, zanim cała reszta świata
się zbudzi, kiedy wszystko jest spokojne, czyste i ciche. Zadrżał. Noce w tej części
Praesitlynu były bardzo zimne, a dnie przerażająco upalne. Spojrzał na Odie. Zasnęła,
kiedy tylko przyszła jej kolej. Uśmiechnął się. Mogła być teraz ze zwiadowcami, robiąc
to, co umie najlepiej, jeżdżąc z wiatrem w zawody, ale wolała zostać z nim. Siedziała w
tej dziurze, oddzielona od armii najeźdźców jedynie cienką ścianą skały. Kiedy się to
wszystko skończy...
Próba Jedi
84
Serce mu zatrzepotało. Coś naprawdę się poruszyło. Jego dłonie na uchwytach ce-
lowniczych nagle pokryły się potem. Stopą trącił Odie, która zerwała się natychmiast,
całkowicie przytomna.
- Coś tam jest - wyszeptał. Był bardzo czujny, każde włókno jego ciała reagowało
na wzbierającą w ciele adrenalinę. Z zaskoczeniem stwierdził, że chichocze ze znie-
cierpliwienia.
- Chodźcie, chodźcie - szepnął, koncentrując się na optyce działka, niecierpliwie
czekając na rozpoczęcie akcji. Przez system celowniczy widział wyraźnie jak w dzień.
Nagle wydało mu się, że jak daleko sięga wzrokiem, cały teren widoczny przez otwór
strzelniczy wstaje i idzie na niego.
- Izzy Sześć! Izzy Sześć! Tu Nadzieja Pięć. Nadchodzą! - zawołał niecierpliwie.
Zaczął strzelać w masę nadchodzących robotów bojowych. Czuł u swojego boku
obecność Odie, monitorującej skoki mocy podczas strzałów.
Cichy głos w jego hełmie zapytał:
- Nadzieja Pięć, tu Izzy Sześć. Jaka jest siła nieprzyjaciela? Powtarzam, jaka jest
siła nieprzyjaciela?
- Jest ich tysiące! - wykrzyknął Erk. - Tysiące!
David Sherman, Dan Cragg
85
R O Z D Z I A Ł
14
Moja najdroższa... Nie, to nie pasuje, zbyt bezosobowe. Zaczął raz jeszcze: Moja
ukochana... To znowu zbyt banalne. Niepewnie układał, co napisze dalej. Może tak:
Tęsknię za tobą bardziej, niż mogę to wyrazić. Moje serce przepełnia miłość do ciebie,
moja najdroższa, najsłodsza... - Przez chwilę pisał w tym duchu na arkusiku flimsipla-
stu, po czym przerwał i odczytał to, co powstało. Nie, nie, nie, to brzmi jak słowa zako-
chanego smarkacza! Przecież to jego żona, senator, bohaterka, partnerka życiowa ryce-
rza Jedi... a może raczej mężczyzny, który nim wkrótce zostanie - albo zginie.
Anakin Skywalker siedział w swojej kabinie na pokładzie „Rangera". Za kilka go-
dzin przeniesie się na „Neelian", korwetę towarzyszącą transportowcom. Halcyon po-
zostanie na „Rangerze", by poprowadzić atak w czasie, gdy Anakin będzie dowodził
desantem. On i ciężkie krążowniki wyrwą dziurę w blokadzie nieprzyjaciela, dziurę,
przez którą Anakin i siły naziemne wylądują na Praesitlynie. Dzięki IFF -systemowi
identyfikacji, pozwalającemu odróżnić wroga od przyjaciela, który nie został wyłączo-
ny podczas blokady łączności - mogli się zorientować, że przynajmniej część floty Sl-
ayke'a przetrwała pierwszy kontakt i wciąż krąży po orbicie Praesitlynu, wiążąc w wal-
ce pozostałe statki separatystów.
Kiedy Slayke uzyskał przebaczenie za stworzenie własnych sił zbrojnych atakują-
cych separatystów i przyznano mu patent na działalność korsarską, dostał również wła-
sny zestaw kodów IFF. Kody te zawierały informacje dotyczące każdego ze statków w
jego flocie: nazwę, klasę, uzbrojenie, skład załogi i tak dalej. Każdy statek wyposażono
w nadajnik, który po zapytaniu przez właściwy kod IFF, odpowiadał jednoznaczną
identyfikacją, stwierdzając, że jest sprzymierzeńcem. W ten sposób mógł uniknąć ze-
strzelenia przez własne wojska, co aż nadto często zdarzało się w ferworze walki. Hal-
cyon był pewien, że po rozpoczęciu ataku armada Slayke'a dołączy do nich, a wspól-
nymi siłami zdołają rozbić blokadę. Na razie kordon opasujący Sluis Van wydawał się
nietknięty. Gdyby jednak statki te zostały skierowane do walki, sprawy mogłyby się
skomplikować.
Oznaczono już strefę lądowania na Praesitlynie - był to kawałek niezbyt przyjaz-
nego terenu, dość daleko od wyschniętego koryta rzeki na równinie, gdzie mieściło się
Centrum Łączności Intergalaktycznej. Halcyon wybrał to miejsce, omijając płaskowyż,
ponieważ uważał, że zacięte walki w pobliżu centrum mogłyby spowodować jego
Próba Jedi
86
zniszczenie oraz śmierć obsługi, która, jak mieli nadzieję, pozostawała w niewoli sepa-
ratystów.
Halcyon, Anakin, ich dowódcy, żołnierze i załogi floty zrobili wszystko, co mogli,
aby przygotować się do zbliżającej bitwy. Teraz nadszedł czas odpoczynku. W ciągu
kilku godzin flota znajdzie się w punkcie wyjścia - sektorze przestrzeni otaczającej
Praesitlyn, którą ich dowódcy wybrali na miejsce przeformowania floty do ataku. Nie-
przyjaciel wiedział już zapewne o ich przybyciu; od jakiegoś czasu znajdowali się w
martwej strefie, bez łączności z resztą galaktyki. Halcyon był akurat w połowie raportu
do Rady Jedi, kiedy sprzęt zamarł. To pewny znak, że weszli już w strefę wpływu blo-
kady.
Anakin zmiął arkusik flimsiplastu, wrzucił do niszczarki i wyjął drugi. Jedi nie
czuje lęku, beznadziei, samotności. Wiedział, że nadchodząca bitwa będzie dla nich
zwycięska i że jego dywizja dobrze się sprawi. Grudo zapewniał go o tym wiele razy, a
Grudo znał się na armiach i dowódcach. Anakin okazał się niezwykle zdolnym adeptem
sztuki dowodzenia; pogłębiał swoją wiedzę, gdy tylko miał wolną chwilę w ciągu całej
podróży. Z entuzjazmem zagłębiał się we wszelkie aspekty zarządzania armią. Nie czuł
ani odrobiny niepokoju; z niecierpliwością wyczekiwał bitwy. Mieli po swojej stronie
prawo i sprawiedliwość, dlatego zwyciężą. Z radością oczekiwał spotkania z legendar-
nym kapitanem Slayke'em. Samotny też się nie czuł. Jego przyjaźń z Halcyonem, który
traktował go jak młodszego brata, zacieśniała się z każdym dniem. A Grudo, wierny,
solidny, niezawodny stary Rodianin, przylgnął do niego w czasie podróży tak bardzo,
że stali się nierozłączni.
Anakinowi Skywalkerowi nie były obce lęk, beznadzieja i gniew, " lecz wszystko
to pozostawił za sobą, w innym życiu. Zaczął pisać znowu: Jesteś teraz ze mną, najmil-
sza, czuję ciepło Twojego oddechu na moim policzku, zapach Twych włosów; kiedy
przytulasz się do mnie. Razem patrzyliśmy w oczy śmierci, ukochana, razem ją zwycię-
żyliśmy. Jutro znów stanę z nią twarzą w twarz, lecz Twoja miłość jest ze mną i pomoże
mi przetrwać... Pisał jeszcze przez chwilę. Często w czasie tej podróży marzył o tym,
aby wykorzystać swoje zdolności w posługiwaniu się Mocą i spojrzeć poprzez nią na
Padme. Gdyby jednak nawet mógł to uczynić, wiedział, że nie powinien; byłoby to
niewybaczalne nadużycie potęgi Jedi. Już i tak złamał przysięgę, poślubiając Padme,
postanowił więc, że już nigdy więcej tego nie uczyni, aby zadowolić osobiste pragnie-
nia. Kiedy jednak pisał, wydawało mu się, że ściany jego spartańskiego apartamentu
rozpływają się, że znów jest ze swoją ukochaną żoną nad pięknym jeziorem na Naboo,
gdzie złożyli sobie śluby wiecznej miłości i wierności.
Zanim skończył list, poczuł, że wzruszenie dławi go w gardle. Przeczytał go jesz-
cze raz. Niełatwo było odczytać jego charakter pisma, ale tego, co chciał napisać, nie
można było powierzyć nośnikowi elektronicznemu, do którego każdy może zajrzeć.
Ręczne pismo miało w sobie coś intymnego... i o to chodziło. Pokręcił głową i
uśmiechnął się. Nie wierzę, że sam to napisałem, pomyślał. Otarł łzę, która zakręciła
mu się w oku, zamrugał i rozejrzał się. Stalowe ściany jego małej kajuty znów były na
miejscu. Łagodne pulsowanie napędu „Rangera" przenoszone przez płyty pokładu pod-
grzewało podeszwy stóp. Rzeczywistość. Anakin ostrożnie złożył arkusik kilka razy i
David Sherman, Dan Cragg
87
starannie go zapieczętował. Po obu stronach napisał Do RĄK WŁASNYCH SENA-
TOR AMIDALI i z czułością umieścił list w kieszeni płaszcza. Zanim wyruszy do ata-
ku, pozostawi go wraz z innymi rzeczami osobistymi pod opieką kapitana „Neeliana",
aby dostarczyli go Padme, gdyby zginął.
Położył się na pryczy i przymknął oczy, ale sen jakoś nie nadchodził. Halcyon
zgodził się, żeby zamiast wahadłowcem, Anakin poleciał na „Neeliana" zmodyfikowa-
ną maszyną Aethersprite Delta-7. No cóż, skoro nie może mieć swojej Padme, będzie
miał przynajmniej swój myśliwiec i spędzi w nim następne kilka godzin.
Flota nigdy nie zasypia. Załogi na pokładach okrętów mogą przysnąć, kiedy nie
mają wachty, ale cała flota musi być zawsze czujna. W przeddzień akcji na stacjach
bojowych żołnierze śpią na zmianę.
Napięcie udziela się wszystkim; pojedyncze pojazdy i ich załogi stają się jakby
fragmentami jednej żywej istoty, drapieżnego zwierzęcia, gotowego do skoku na swoją
ofiarę, którą wyśledziło w głębinach kosmosu. W tym przypadku jednak ofiara z pew-
nością będzie się bronić. Nawet żołnierze klony prawdopodobnie wyczuwali to napięcie
- choć z pewnością nie wpłynęło ono w znacznym stopniu na stan ich umysłów - za to
Grudo czuł je z pewnością. Dla mistrza Jedi Halcyona było to uczucie znajome i upaja-
jące, ale wcale nie przyprawiało go o bezsenność.
Halcyon zakończył naradę wojenną z dowódcami i wszyscy rozeszli się do swoich
oddziałów. Wszystko było gotowe. Teraz pozostawało już tylko czekać.
Kiedy Halcyon przebudził się z krótkiej drzemki, usiadł w swojej kwaterze i za-
czął pisać: Najdrożsi Scerro i Valinie... Był to ostatni z wielu listów, jakie napisał do
swojej żony i syna, a które miały być im dostarczone w przypadku jego śmierci. Miał
jednak nadzieję przekazać je im osobiście, kiedy ta ekspedycja dobiegnie końca. Pisał
ręcznie, aby chronić listy przed ciekawskimi oczami i przechować bezpiecznie - na
razie - swoją tajemnicę pogwałcenia ślubów Jedi. Skończył, złożył arkusik i zapieczę-
tował list, po czym dołożył go do paczki, którą przechowywał, Było w niej już około
tuzina listów. Od wspomnienia żony i syna zrobiło mu się cieplej na sercu.
Odsunął od siebie myśl o ukochanych osobach. Tak długo już znosił rozstanie z
nimi, że dominująca tęsknota przerodziła się wreszcie w tępy ból, pulsujący w sercu.
Niedobrze było myśleć o takich sprawach właśnie teraz. Przeciągnął się. Musi znaleźć
Anakina, pogadać z nim, przekazać ostatnie instrukcje i podnieść go na duchu. Młody
Jedi okazał się urodzonym przywódcą. Wszyscy wiedzieli, że to dzielny chłopak - do-
wodem było to, co zrobił na Geonosis i Jabiimie, a potem w innych beznadziejnych
sytuacjach. Na Jabiimie otrzymał osobisty rozkaz kanclerza Palpatine, aby zejść z pola
bitwy po ponad miesiącu zaciętych walk, opuścić przyjaciół i pomóc przy ewakuacji.
Anakin usłuchał rozkazu, choć niechętnie. Nie były mu obce ból, śmierć, klęska. Wie-
dział, że ma przed sobą przeznaczenie, a tym przeznaczeniem jest władza. Młody Jedi
odznaczał się wielką wrażliwością na Moc i inteligencją na granicy geniuszu. Halcyon
był pewien, że Anakin pewnego dnia zostanie mistrzem, może nawet zasiądzie w Ra-
dzie Jedi. Teraz zademonstrował swoje umiejętności przywódcze, zdolność do wyda-
wania rozkazów, tę niemożliwą do naśladowania cechę osobowości, sprawiającą, że
Próba Jedi
88
wszyscy inni mieli pewność, że jej właściciel wie, co robi, a jeśli pójdą za nim, to z
pewnością zwyciężą. Obserwując go z dnia na dzień, Halcyon przekonywał się, że
Anakin pozostawił za sobą wszystkie emocje.
Wstał. O tej godzinie jest tylko jedno miejsce, gdzie można znaleźć Anakina.
- Jak leci, Anakinie?
Anakin drgnął i zerwał się na nogi. Znajdował się w kabinie swojego myśliwca
„Lazurowy Anioł II".
- Ostatnie korekty, nic specjalnego. - Zeskoczył lekko na ziemię i wytarł dłonie
szmatką. - Jestem gotów.
W doku panowała cisza. Wszystkie maszyny, głównie wahadłowce, zostały za-
bezpieczone przed zbliżającą się bitwą. Obaj Jedi usiedli na pustych skrzynkach.
- Jeszcze kilka godzin i będziemy w samym środku bitwy - zauważył Halcyon. -
Masz pod sobą dziesięć tysięcy żołnierzy. Jak się czujesz?
- Gotów. - Anakin uderzył się dłonią w kolano. - Całkiem gotów.
- Jak twoje ramię?
- Nigdy nie miało się lepiej. - Anakin zgiął palce, żeby to udowodnić. - Mistrzu
Halcyonie... już dawno chciałem zadać ci pewne pytanie...
Halcyon spojrzał uważnie na Anakina.
- Jasne. O co chodzi?
Anakin zawahał się, po czym wypalił:
- Grudo powiedział mi o twoim spotkaniu ze Slayke'em i... no cóż, pomyślałem
sobie, że cię zapytam... - Wzruszył ramionami. - Eee... to znaczy, dlaczego wtedy z nim
walczyłeś? A właściwie nie tyle chodzi mi o to, dlaczego walczyłeś, tylko dlaczego
właśnie w ten sposób?
- Sam się nad tym zastanawiałem. - Halcyon odetchnął głęboko. - Wiesz, nigdy nie
miałem zamiaru ścigać Slayke'a. Inni w najlepszym wypadku uważali go za rebelianta,
w najgorszym za pirata. Ale to, co on robił, Republika powinna była robić od dawna.
Miałem zamiar jechać do domu i... - W ostatniej chwili ugryzł się w język. - I spotkać
się z przyjaciółmi, odpocząć, ale Rada wyznaczyła mnie do dowodzenia korwetą wy-
miaru sprawiedliwości, którą wysłali za Slayke'em. Musiałem słuchać rozkazów, wy-
pełnić mój obowiązek, robić to, co przysięgałem. My, Jedi, nie mamy życia osobistego,
nie mamy rodzin, jak normalni ludzie. - W jego głosie zabrzmiał ton goryczy, co nie
zdziwiło Anakina. On czuł się w tej chwili podobnie. Nieświadomie dotknął miejsca
pod płaszczem, gdzie miał list do Padme.
- A więc - ciągnął Halcyon - kiedy dotarliśmy do miejsca, gdzie wylądował statek
Slayke'a, wiedziałem, że nie ma go na pokładzie. Przez chwilę podejrzewałem, że Gru-
do z tymi swoimi nożami stanowi część jakiegoś planu dywersyjnego, ale uznałem, że
chodzi o to, aby odciągnąć mnie od lasu, gdzie ukrywali się Slayke i jego ludzie. - Za-
śmiał się chrapliwie. - Ale wtedy jakoś mnie to przestało obchodzić - dodał z uczuciem.
Anakin był wyraźnie zaskoczony emocją w głosie mistrza Jedi.
- Anakinie, czy mogę ci zaufać? - wybuchnął nagle Halcyon.
David Sherman, Dan Cragg
89
Mistrz Jedi wydawał się śmiertelnie poważny, a w jego oczach czaił się bezbrzeż-
ny smutek. Anakin miał ochotę zawołać: „Oczywiście, że możesz mi ufać!". Nagle
jednak stracił pewność, że może dać mu taką obietnicę.
- Mów - rzekł z wahaniem.
Po dłuższej chwili Halcyon ciągnął:
- Znasz powód, dla którego my, Jedi, nie powinniśmy mieć żadnych emocjonal-
nych więzi z innymi ludźmi, prawda? - Anakin nie odpowiedział; pytanie było reto-
ryczne. - Chodzi o to, że emocje mogą zaćmić zdrowy osąd Jedi, utrudnić mu uświa-
domienie sobie, gdzie leży jego obowiązek, uniemożliwić wykonywanie trudnych i
skomplikowanych zadań, które przysiągł wypełniać. No cóż, ja zawiodłem.
Nejaa Halcyon opowiedział Anakinowi o swojej żonie i synu.
Anakinowi na długo odebrało mowę; mógł jedynie gapić się w milczeniu na męż-
czyznę, który stał się jego nauczycielem. Halcyon uśmiechnął się i klepnął Anakina w
podbródek.
- Tak ci szczęka opadła, że się bałem zwichnięcia. - Westchnął. - No to już wiesz.
Jesteś jedyną osobą, która o tym wie. Powiesz Radzie Jedi, kiedy wrócimy?
Anakin nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Nie - wykrztusił, usiłując odzyskać kontrolę nad swoim głosem. - Podejrzewam
zresztą, że Yoda już wie... albo się domyśla. Niewiele po nim można poznać. - Nagle
ogarnęło go poczucie winy i chęć uczciwego postawienia sprawy. - Poza tym, jeśli ja
cię zadenuncjuję, ty możesz się zrewanżować i naskarżyć na mnie - dodał w nagłym
przypływie szczerości, a potem opowiedział Halcyonowi o swoim małżeństwie z Pad-
me.
Teraz to Nejaa Halcyon szeroko otworzył usta. Kiedy znów mógł mówić, wy-
krztusił tylko:
- Żonaty? Ty? - Ze zdumieniem pokręcił głową. - Pobraliście się, kiedy razem wy-
jechaliście na Naboo, prawda? - rzekł wolno. - Obi-Wan wie?
Anakin poczerwieniał ze wstydu, który go ogarnął na myśl o własnym kłamstwie.
- To... nie było łatwe - przyznał. - Obi-Wan jest moim mistrzem i... moim przyja-
cielem. Nienawidzę go okłamywać.
Halcyon skinął głową.
- Wiem, wiem. Postąpiliśmy wbrew wszystkiemu, czego nas uczono... wszystkie-
mu, co jest istotą bycia Jedi... - Urwał.
- Aleja się z tym nie czuję źle! - wybuchnął Anakin. - To znaczy... z nieuczciwo-
ścią owszem, ale nie z miłością! Nie z troską o kogoś! Nie czuję się gorszym Jedi dla-
tego, że kocham Padme!
- Ja też się z tym długo zmagałem. - Halcyon zmarszczył brwi. -Czasem zastana-
wiam się, czy Yoda wie o mnie... o nas. Ale gdyby tak było, to dlaczego Rada by mnie
wybrała do poprowadzenia tej ekspedycji? I pozwoliła mi zabrać cię ze sobą jako za-
stępcę, skoro wiedzą, że to nas połączy... dwóch odszczepieńców, którzy dzielą tę samą
tajemnicę? Nie dlatego, że nie było innych Jedi w Świątyni... mogli ich zresztą odwołać
od innych zadań. Więc dlaczego? - Spojrzał na Anakina i wyprostował się. - Powiem ci,
co myślę. Uważam, że dano nam szansę, abyśmy się sprawdzili... właściwie prawie mi
Próba Jedi
90
to powiedzieli. A ja uważam, że to zadanie może się okazać próbą w większym stopniu,
niż początkowo przypuszczałem. - Widać było, że chce jeszcze coś powiedzieć, ale
zmienił zamiar i wstał. - Myślę, że już czas, abyś ruszał, przyjacielu. - Zrobił krok do
tyłu. - Chyba już czas, aby pokazać, jacy jesteśmy naprawdę.
- Też tak sądzę - odparł Anakin i również wstał, a kiedy wymieniali uścisk dłoni,
zaczął się zastanawiać, jaką jeszcze ważniejszą próbę Rada Jedi miała na myśli.
David Sherman, Dan Cragg
91
R O Z D Z I A Ł
15
- Atakować! Atakować! Atakować! - Tonith walił pięścią w panel sterowania. -
Atakować na całej linii! Wprowadzić do walki tyle robotów bojowych, ile trzeba, aby
przełamać ich obronę! Już przejęliśmy ich przyczółek, teraz musimy naciskać, naci-
skać!
Tonith umieścił swoje stanowisko dowodzenia w pobliżu centrum komunikacyj-
nego na płaskowyżu, który górował nad polem bitwy. Dzięki temu miał doskonały
widok na wszystko, co się działo, a przy tym pozostawał wraz ze swoją załogą dość
daleko poza frontem, aby uniknąć poważniejszego zagrożenia w czasie walki.
- Ależ admirale - zaprotestował B'wuf, starszy technik sterowania - w naszych po-
przednich atakach straciliśmy już ponad sto tysięcy robotów. Już dwa razy zdobywali-
śmy i dwa razy traciliśmy tę pozycję. Ponieśliśmy ciężkie straty. Przykro mi, sir, ale
sugerowałbym, żeby przyjąć taktykę utrzymania naszej linii do momentu przybycia
posiłków, a następnie pokonać wroga samą liczebnością.
- Mój drogi B'wufie, kredyty, które leżą spokojnie w banku, przynoszą jedynie od-
setki. Aby zrobić fortunę, musisz zainwestować. -Uważnie spojrzał na technika. B'wuf
miał irytujący zwyczaj powolnego mówienia, jakby zawsze szukał właściwych słów,
żeby wyrazić to, co myśli, albo jakby się bał, że powie coś niewłaściwego i narobi so-
bie problemów. Z doświadczenia Tonitha wynikało, że jest typowym przedstawicielem
technokratów, którzy czuli się nie na miejscu w każdym kontakcie ze światem rzeczy-
wistym i interesami. Ten człowiek będzie się cofał tam, gdzie powinien stawiać opór, a
opierać się tam, gdzie należy ustąpić. Tonith miał już do czynienia z takimi typami, ale
pomimo ich wad mogli się czasem przydać.
- Ale... - zaczął B'wuf.
Tonith wpadł mu w słowo.
- Czy te roboty bojowe są twoje? Czy to ty za nie zapłaciłeś? Zachowujesz się tak,
jakby były twoją osobistą własnością. To kapitał, drogi B’wufie, kapitał na aktywnym
rynku, bezwartościowy, jeśli nie zostanie odpowiednio zainwestowany, rozumiesz?
Zainwestowanie należy do mnie, a ty masz tylko słuchać moich rozkazów. Co do sło-
wa, B'wuf, co do słowa. A teraz... - Tonith zauważył, że załoga centrum sterowania
przerwała pracę, słuchając tej wymiany zdań. - Wszyscy do roboty! No, już!
Technicy jak jeden mąż okręcili się na pięcie i wrócili do swoich konsoli.
Próba Jedi
92
- Wkrótce dostaniemy posiłki. A kiedy przybędą, sytuacja ma być wyklarowana.
Niech piechota posuwa się naprzód, z bliskim wsparciem oddziałów pancernych i arty-
lerii...
- Ależ sir, nasze siły powietrzne zostały w znacznym stopniu uszczuplone podczas
bitwy z armią generała Khamara. Wie pan, że sukces jest możliwy tylko wtedy, jeśli
zagwarantuje go... no cóż, całkowite wykorzystanie i integracja uzbrojenia.
- Oni też nie mają żadnych sił powietrznych! - Tonith zacisnął pięści w bezsilnej
frustracji.
- Jednak, sir, nasza flota...
- Nasza flota jest bezużyteczna. Nasze statki obserwują ich statki i żadna strona nie
ma odwagi zaczepić drugiej, ponieważ jeśli straci choć kilka sztuk, równowaga sił zo-
stanie zachwiana. Żaden statek nie ma odwagi przyjść nam tu z pomocą, ponieważ jeśli
choć kilka z nich zejdzie z orbity, druga strona uzyska przewagę. Cholerni oszuści -
zaklął. - Nikt nie może się wtrącić, jesteśmy zdani sami na siebie, dopóki nas nie
wspomogą. Kiedy przybędą posiłki, ich statki załatwią to, co zostanie z tej nędznej
floty...
- Sir, mamy jeszcze statki blokujące Sluis Van. Mogą rozstawić miny i przybyć
tu...
- Nie potrzebujemy ich. A teraz...
- Ale oni za każdego swojego zabitego niszczą setki naszych robotów! - zaprote-
stował B'wuf, czerwieniejąc z gniewu.
- No to sobie policz! Ilu mamy wrogów? A ile jest naszych robotów? Kiedy prze-
bijemy się przez ich obronę, liczba ofiar z ich strony wzrośnie drastycznie, a kiedy ich
ostatecznie przegonimy, wybijemy ich do nogi! A teraz ruszaj!
- Ale, admirale... - wymamrotał B'wuf.
- Niech cię szlag, przestań się ze mną sprzeczać! - Tonith był już u kresu wytrzy-
małości i skinął na dwa roboty, aby się zbliżyły. - B'wuf, widzisz tamten kąt? Usiądź
tam. A wy - dodał, zwracając się do robotów - zabijcie go, jeśli spróbuje się ruszyć.
- Tak jest. Jak bardzo ma się ruszyć, zanim go zabijemy?
Tonith z desperacją pokręcił głową.
- Jeśli tylko... powiedzmy... spróbuje wstać, zabijcie go. Poza tym może się drapać
po plecach, nawet przez cały dzień. B'wuf, skoro masz tu siedzieć, postaraj się trzymać
tę cholerną gębę na kłódkę. I ruszaj się.
Blady jak trup B'wuf posłusznie podreptał do kąta i usiadł. Oba roboty stanęły na
wprost niego. B'wuf ostrożnie podniósł dłoń i podrapał się po głowie. Nic się nie stało.
Odetchnął z ulgą.
Tonith wymaszerował na środek pomieszczenia.
- Słyszeliście moje rozkazy, a teraz macie je wykonać. Od tej chwili przejmuję
osobiste dowodzenie wszystkimi operacjami. Szybciej, szybciej ! Nie przejmować się
ofiarami. Jeszcze trochę wysiłku i przebijemy się przez ich linie! Zwycięstwo jest pra-
wie nasze!
Android steward podtoczył się usłużnie z imbrykiem herbaty. Tonith skwapliwie
skorzystał.
David Sherman, Dan Cragg
93
- Może herbatki? - zapytał, unosząc imbryk w stronę techników przy tablicach.
Wszyscy udawali, że są bardzo zajęci.
- Nie, to nie - Tonith wzruszył ramionami i upił łyk z filiżanki. Uśmiechnął się.
Jego zęby były fioletowe jak zwykle.
- Heeejjaaaa! Masz! A masz! I jeszcze raz! - wrzeszczał Erk, bez celowania waląc
z działa przez otwory bunkra. Nie mógł nie trafić. Każdy strzał dezintegrował co naj-
mniej jednego robota bojowego, ale wciąż nadpływały nowe, szereg za szeregiem. Ar-
tyleria ostrzeliwała je bez przerwy, ale na miejsce zniszczonych po prostu wchodziły
następne i maszerowały dalej, strzelając w źródła promieni przed sobą i rozpościerając
wędrujące pole niszczycielskiego ognia.
- Erk! Musimy uciekać! Za chwilę odetną nam drogę! - zawołała Odie. Erk pokrę-
cił tylko głową, jakby chciał się opędzić od natrętnej muchy, i strzelał dalej. Nigdy do
tej pory nie widział takiego bogactwa celów i wprawiło go to w gorączkę niszczenia.
Odie chwyciła go za ramię i próbowała odciągnąć od miotacza. Odepchnął ją bio-
drem i nie przestawał strzelać.
Podniosła wzrok i ujrzała setki robotów stłoczonych wokół ich bunkra.
- Otaczają nas! Zostaw ten miotacz i wkładaj pas. Musimy się stąd zabierać -
wrzasnęła. Od strony wejścia do bunkra rozległo się chrobotanie. Odie chwyciła broń i
podbiegła do wyjścia - w samą porę. Dwa roboty wbiegły z brzękiem po niskich schod-
kach; zniszczyła obydwa. Erk nawet tego nie zauważył. Krzyczał, klął i strzelał, i strze-
lał, i strzelał.
- Roboczołgi! - wykrzyknęła Odie. - Roboczołgi!
Widziała dwa z nich przez otwory strzelnicze, jak pełzły powoli za piechotą. Ro-
boczołgi, inaczej zwane pełzakami, ponieważ poruszały się po powierzchni terenu bar-
dzo powoli, były ciężko opancerzonymi, w pełni zautomatyzowanymi platformami
strzelniczymi, stosowanymi jako wsparcie piechoty w boju. Ich dwa zsynchronizowane
przednie działka laserowe miały stuosiemdziesięciostopniowy zakres strzału i stanowiły
śmiercionośną broń w starciu z grupami żołnierzy, pojazdami i kompleksami bunkrów.
Górne działka przeciwlotnicze i wyrzutnie granatów pełniły rolę wspomagającą. W
idealnym układzie należało je ustawiać w formacji schodkowej. Posuwając się naprzód,
dalsze maszyny chroniły boki tych, które znajdowały się przed nimi.
Roboczołgi toczyły się w kierunku bunkra, ziemia pod nimi drżała.
Odie zauważyła, że strzały artylerii Slayke'a odbijają się od ciężkiego pancerza ol-
brzymów.
- Przerwać ogień - krzyknęła, waląc pięściami w hełm Erka najmocniej, jak się da-
ło, lecz on pozostał głuchy na jej ostrzeżenia. Wystrzelił do najbliższego z roboczoł-
gów. Moduł miotacza maszyny natychmiast skierował się w stronę bunkra, lecz zanim
zdołał wyemitować zabójczy promień, ziemia za nim eksplodowała i wyrzuciła go do
przodu, aż wylądował na dachu bunkra.
Przeciwmina, jedna z tych, które Slayke kazał wkopać pod tunelem separatystów,
właśnie przecięła swój cel i eksplodowała w odpowiednim momencie, by przerwać atak
roboczołgu.
Próba Jedi
94
Odległy krzyk był ostatnią rzeczą, jaką usłyszała Odie, zanim wszystko zapadło
się w ciemność.
Slayke popatrzył na oficerów sztabowych.
- Mamy bardzo mało czasu - rzekł. - Nie powinienem tracić go na przemowy.
Wiecie, co robić, wszystko od początku zaplanowaliśmy aż do ostatniego stanowiska. -
Urwał. - No więc do roboty - dodał po chwili. Jego podwładni doskonale zdawali sobie
sprawę, że sytuacja jest beznadziejna. Izable, Eliey i Kaudine padły, a pierwsza linia
artylerii, wraz z tymi, którzy ocaleli ze zdobytych posterunków, została wycofana do
linii Judlie, aż za stanowisko dowodzenia. W łeb wziął plan, przygotowany wcześniej,
zanim jeszcze Slayke wylądował na Praesitlynie. Wróg powstrzymał ich atak, aby wy-
prostować szeregi i sprowadzić posiłki.
- To ostatnia przerwa, jaką mamy - rzekł Slayke. - Przez ten czas sformujemy
ostatnią linię obrony przy Judlie. Wycofać tam natychmiast wszystkie pozostałe siły. -
Chwycił miotacz i odwrócił się od stołu map.
Zatrzymał się nagle i spojrzał na oficerów.
- Wszyscy wiedzieliśmy wcześniej, że tak się może stać. Przykro mi, że do tego
doszło. Myślałem, że Coruscant przyjdzie nam z pomocą. Może zresztą są już w dro-
dze... Nieważne. Liczy się to, że nie ma ich z nami. Kiedy przybędzie pomoc, zdążymy
już zajeździć te nerfy tak, że wystarczy jeden padawan Jedi, aby ich rozwalić na kawał-
ki. - Zamilkł na chwilę. - Poddanie się nie jest dla nas rozwiązaniem, nie wobec tej
armii, i wszyscy o tym wiemy.
Była jeszcze jedna rzecz, o której musiał powiedzieć swoim towarzyszom.
- Jeśli mamy umrzeć, to miejsce jest tak samo dobre, jak każde inne. Jestem dum-
ny, że miałem zaszczyt być waszym dowódcą, dzielić z wami trudy i przyjaźń. Chlubą
będzie przejście na tamten świat w towarzystwie żołnierzy takich jak wy. Nie sprzeda-
my tanio naszych skór.
Dwunastu oficerów zebranych wokół stołu stanęło na baczność, wzniosło prawe
pięści i zawołało: „Hurrrraaa!".
Erk powoli uświadamiał sobie, że jakiś potężny ciężar wgniata go w ziemię.
Otworzył oczy, ale nic nie widział. Czy było aż tak ciemno, czy o zgrozo, stracił
wzrok? Z trudem opanowując paniczny strach, zdołał powoli uwolnić ramię spod gru-
zu, który przygniatał je do podłogi bunkra. Podniósł przegub do oczu, a kiedy ujrzał w
ciemności krzepiący blask tarczy chronometru, odetchnął z ulgą. Nie jest ślepcem.
Trudno było mu oddychać z tym ciężarem na piersi. Poruszył się, a wtedy ciężar drgnął
i jęknął. Leżąca na nim Odie zsunęła się na bok, a parę skalnych odłamków, które
przygważdżały ją do niego, stoczyło się razem z nią.
- Ufff... - sapnął Erk. Znowu mógł oddychać.
Odie jęknęła.
- Wielkie dzięki. Przez ciebie o mało nas nie zabili – wyszeptała po chwili.
Z początku Erk nie wiedział, o co jej chodzi. Dopiero po chwili zaskoczył.
David Sherman, Dan Cragg
95
- No, fakt, ale sporo ich wybiłem, co? - Ostrożnie zgiął ramiona i nogi i usiadł. Był
posiniaczony i poobijany, ale wciąż nadawał się do walki. Pomacał wokół siebie w
ciemności, natrafił na Odie i podniósł ją, chwytając pod pachy.
- Jesteś ranna? Gdzie?
- Hmm... chyba mam... to znaczy czuję, że mam duży siniak na biodrze. Poza
tym... - Przeczesała dłonią włosy i obmacała głowę. -Chyba nic mi nie jest.
Namacała jednak na skórze głowy strup zaschniętej krwi. Okazało się, że pod nim
jest spore rozcięcie.
- Chyba leżymy tu od dłuższego czasu - mruknęła, delikatnie dotykając rany. -
Krew już zaschła.
Pomacała wokoło siebie, trafiła na pas ze sprzętem i odpięła pręt jarzeniowy. Wci-
snęła włącznik i bunkier napełnił się cudownie jaskrawym światłem. Dobrze, że już nie
siedzą po ciemku. Gorsze było to, co zauważyli: strzał spowodował zapadnięcie się
bunkra i poluzowanie wielkiego głazu w sklepieniu, który spadając, przełamał się na
dwoje, zamykając ich w trójkątnej przestrzeni, jak w kamiennym namiocie o wysokości
człowieka i szerokości jakichś trzech metrów przy samej podłodze. Odie mocno pchnę-
ła ścianę dłonią.
- Solidna jak... skała - mruknęła. - Mamy szczęście, że nie spadła na nas, zostali-
byśmy zmiażdżeni.
Przycisnęła dłonie do głazu i pchnęła.
- Wydaje się, że jest dość solidny. Grawitacja i tarcie zapewne utrzymuje go w po-
zycji pionowej.
- Ciesz się, że nas nie zgruchotało. Mamy powietrze, wygodne lokum i jesteśmy
bezpieczni w tym kamiennym pokoiku - z goryczą zauważył Erk.
- Zdaje się, że ostatnio dużo czasu spędzamy razem pod ziemią.
- Taaa... To chyba jedyne chwile, kiedy mogę być z tobą sam na sam. Ciekawe, jak
długo będzie działał ten pręt?
Odie wzruszyła ramionami.
- Ma zasilanie bateryjne. Doładowałam go jakieś dziesięć dni temu i od tej pory
niewiele używałam. Powinien starczyć na siedemdziesiąt pięć do stu godzin.
- Powinniśmy wydostać się stąd znacznie wcześniej. - Erk podniósł kask i spróbo-
wał go włożyć. Nie udało się. Kawałki gruzu uszkodziły go bezpowrotnie. Pilot spoj-
rzał na Odie.
- Spróbuj, co z twoim kaskiem.
- Chętnie, jeśli go znajdę. - Rozejrzała się po ciasnej przestrzeni. -Pewnie jest
gdzieś tu pod kamieniami. Cudownie. Jesteśmy bez łączności z dowództwem... jeśli
ono jeszcze istnieje.
- Istnieje, możesz na to liczyć. A teraz przestań trzymać mnie w niepewności. Jaki
masz plan, żeby się stąd wydostać?
Pociągnęła nosem.
- Możemy na przykład zacząć gwizdać na różne tony, a kiedy osiągniemy właści-
wy, który wprawi skałę w rezonans, wszystko się po prostu rozleci, my zaś wyjdziemy
sobie na słoneczko jak owady z kokonu.
Próba Jedi
96
Erk wytrzeszczył na nią oczy, po czym wybuchnął śmiechem. Zawtórowała mu.
Śmiali się tak długo, że unoszący się w powietrzu kurz przyprawił ich o atak kaszlu.
- Zaczynam się bać - wyznała wreszcie Odie. - Jesteśmy tu zatrzaśnięci na dobre,
co?
Erk nie odpowiedział od razu, choć ubrała w słowa jego własne lęki.
- No cóż, chyba faktycznie jesteśmy uwięzieni - rzekł po chwili i pchnął dłonią
kamienny blok.
- Republika nikogo nie przysłała, prawda? - zapytała Odie, nie oczekując odpo-
wiedzi.
- Z pewnością nie było ich tutaj, kiedy ich najbardziej potrzebowaliśmy.
- Umrzemy tu, jak sądzisz?
- Na razie na to wygląda. - Z westchnieniem sięgnął w dół i ujął dziewczynę za rę-
kę.
- Umrzemy z pragnienia, zanim zdążymy umrzeć z głodu, prawda? I pomyśleć, że
tyle razem przeszliśmy, żeby tak skończyć... - Odie nie potrafiła ukryć goryczy. Wyłą-
czyła pręt żarowy, żeby oszczędzać energię.
Godziny wlokły się powoli w ciemności. Zabijali czas, opowiadając sobie o lep-
szych czasach, przyjaciołach i rodzinach, o ulubionej muzyce, domu, potrawach, które
lubili. Erk był bardziej doświadczony, poznał więcej świata dzięki swoim podróżom,
był też dobrym gawędziarzem. Odie śmiała się z jego szalonych opowieści. Zjedli
resztki niewielkich racji żywnościowych, które dał im sierżant, pozostawiając ich w
bunkrze. Przynajmniej mieli jeszcze pełną manierkę wody.
Kiedy skończyli posiłek i ugasili pragnienie, siedzieli w milczeniu przez dłuższą
chwilę. Wreszcie Erk przyciągnął Odie do siebie i pocałował.
Przytulili się mocno, aż zmogły ich strach i zmęczenie. Zasnęli, wciąż trzymając
się w ramionach.
Erk obudził się po dłuższym czasie, spojrzał na chronometr i stwierdził, że jest
późna noc. Przełknął łyk wody z manierki i delikatnie zbudził Odie.
- Przegapiliśmy kolację - rzekł. Usiadła i przeciągnęła ręką po włosach. - Odie, nie
zamierzam tu umrzeć! Słyszysz? Nie umrzemy tutaj!
- A jak zdołamy tego uniknąć? - Odie znów pchnęła kamienny blok. Tak jak
przedtem, nie ustąpił pod jej dotykiem.
- Nie wiem, ale jestem pewien, że nam się uda.
Zmrok zapadał teraz szybko. Jeśli nie liczyć kilku sztuk broni - nie więcej, niż li-
czyła jedna bateria - ciężka artyleria Slayke'a uległa niemal całkowitemu zniszczeniu.
Jego statek zniszczono dużo wcześniej, nie miał nawet wahadłowca, aby wrócić do
resztek swojej floty na orbicie. Zresztą nikt się nigdzie nie wybierał. Oddziały wroga,
po zdobyciu przednich pozycji w liniach obrony Slayke'a, zatrzymały się na chwilę;
najwyraźniej chciały się przegrupować przed końcowym atakiem, oczekując na posiłki
do ostatecznego natarcia.
Była to jedyna chwila odpoczynku, jaką miał Slayke od pierwszych chwil kampa-
nii. Miał dzięki temu czas, aby przygotować się do ostatniej obrony.
David Sherman, Dan Cragg
97
Siedział ze wzrokiem wbitym w układ optyczny, który dawał mu pełne pole ob-
serwacji terenu przed Judlie.
- Sir, tak wyglądają nasze wojska.
Oficer sztabowy podał mu ekranik. Slayke rzucił na niego okiem.
- Powiedz dowódcom, żeby utrzymali swoje pozycje za wszelką cenę. Przypomnij
też, że żołnierzom w każdej jednostce zezwalam na rozproszenie się, zanim ich pokona-
ją. Jeśli istnieje jakakolwiek szansa, aby nasze oddziały uciekły na pustynię, powinny
tego spróbować. Wyjaśnij im to. - Oficer zasalutował i odwrócił się do konsoli łączno-
ściowej.
Slayke pomyślał, że na pustyni także czeka ich pewna śmierć, ale przynajmniej -
pocieszał się - pożyją trochę dłużej.
Długa, przetaczająca się jak grzmot salwa artyleryjska dotarła do ich pozycji,
wstrząsając ziemią pod stopami.
- Kiedy przestaną strzelać, ruszą na nas - powiedział Slayke swoim oficerom. - A
kiedy nas dopadną, wszyscy, którzy uznają, że mają szansę na ucieczkę, mogą próbo-
wać. Ja też nie mam zamiaru zostać tu i dać się usmażyć.
System obserwacyjny nie nadawał się już do niczego; ziemia pomiędzy obiema
armiami zryta była salwami i kurz uniemożliwiał widoczność. Slayke obejrzał się na
swoich oficerów. Twarze mieli zapadnięte ze zmęczenia, blade i bezkrwiste, ale każdy
z nich nadal wypełniał swoje obowiązki. Niektórzy rozmawiali z jednostkami piechoty
i artylerii, inni sprawdzali broń, sprzęt, wodę i racje żywnościowe. Pył z bliskich trafień
wisiał w wilgotnym, stęchłym powietrzu. Nagle cały bunkier zadrżał w posadach, któ-
ryś oficer krzyknął: „Znowu pudło!" i wszyscy wybuchnęli śmiechem. Ktoś zakasłał.
Wszyscy nagle zaczęli wymieniać szeptem uwagi na temat dowodzenia armią, która
właściwie przestała już istnieć.
Wtem rozległ się odległy i stłumiony, ale narastający ryk - wkrótce wzniósł się w
ogłuszającym crescendo, wprawiając w drganie całe ciało. Nadchodził gdzieś z tyłu.
Slayke uderzył się pięścią w czoło. Nikt nie miał wątpliwości, co to oznacza: nadeszła
ich ostatnia chwila.
- Dostali posiłki - spokojnie oznajmił dowódca. - Bierzcie broń i sprzęt.
- Naprzód! - krzyknął jeden z oficerów, a wszyscy obecni rzucili się do wyjścia z
bunkra. - Przynajmniej umrzemy w walce!
Slayke podniósł karabin nad głowę.
- Za mną! - zawołał.
Próba Jedi
98
R O Z D Z I A Ł
16
Anakin krążył po mostku „Neeliana", zaciskając i rozprostowując pięści. Obser-
wował krążowniki rozwijające się w formację do ataku.
- Powinienem tam być, razem z nimi - wymamrotał.
- Nieprawda. Twoje twoje miejsce jest tutaj - odparł Grudo. - Taki jest plan.
Wszyscy się na niego zgodzili... ty też. Dowódcy też muszą słuchać rozkazów. Po za-
twierdzeniu planu bitwy nie ma miejsca na indywidualne wyskoki. W ten sposób
wszystko może iść zgodnie z planem. Usiądź proszę, denerwujesz załogę.
Kapitan Luhar, dowódca „Neeliana", podniósł wzrok na Anakina. Poklepał fotel
grawitacyjny obok siebie.
- Komandorze, proszę usiąść.
Anakin niechętnie zajął miejsce na fotelu.
- Nie cierpię siedzieć bezczynnie - burknął.
- Wkrótce będziesz miał aż za dużo działania - zaznaczył kapitan. Nie był do koń-
ca pewien Anakina. wydawało mu się, że - Jedi czy nie -jest on zbyt młody i niedo-
świadczony, aby zostać zastępcą generała Halcyona.
- Daj mocniejsze powiększenie - polecił nawigatorowi. Obraz „Rangera" wy-
ostrzył się natychmiast i wypełnił całe ekrany. - Ładny stateczek.
Luhar był dystyngowanym oficerem, chyba w średnim wieku, sądząc po srebrzy-
sto-siwej czuprynie. Anakin podziwiał spokojny profesjonalizm kapitana od pierwszej
chwili, kiedy znalazł się na mostku „Neeliana". Rolą tego statku było jednak wprowa-
dzenie transportowców piechoty na bezpieczną orbitę i nadzór nad operacją lądowania,
nie zaś walka z flotą wroga. Anakin miał świadomość wielkiej odpowiedzialności, jaką
wziął na siebie, przyjmując dowodzenie tą operacją, ale młody Jedi z trudem utrzymy-
wał w ryzach swoją naturalną skłonność do działania.
Dowódca nieprzyjacielskiej floty rozstawił statki w szeroką, kwadratową formację
nad tą półkulą, na której znajdowało się Centrum Łączności Intergalaktycznej
- Musimy przebić się przez ten kwadrat, jeśli mamy dotrzeć do planety - zauważył
Anakin.
Luhar skinął głową.
- To bardzo silna formacja defensywna, sir. Ale przełamiemy ją, ustawiając statki
w trójki i atakując na najwyższej prędkości. Nasze jednostki skupią się po jednej stronie
kwadratu w formacji schodkowej, aby sprowadzić całą siłę ognia naszej floty na ten
David Sherman, Dan Cragg
99
jeden sektor. W ten sposób wejdziemy. A kiedy już się przebijemy, rozproszymy pozo-
stałe statki wroga i wybijemy je jeden po drugim. Był pan już kiedyś w okręcie wojen-
nym podczas starcia z wrogiem, sir? - Wałkowali ten plan mnóstwo razy, ale kapitan
wiedział, że Anakin poczuje się lepiej, jeśli przedyskutują go raz jeszcze, na kilka mi-
nut przed wprowadzeniem w życie.
Anakin skinął głową.
- Tak - odparł - ale nie na mostku, więc nie widziałem, jak się wszystko rozwija.
To... - rzekł, klepiąc się po protezie - zdobyłem w indywidualnej walce. Stawał pan
kiedyś do pojedynku z kimś, kto za wszelką cenę chce pana zabić, kapitanie? Zabił pan
kiedyś kogoś z bliska?
- Nie zrobiłem tego. Zadaniem dowódcy jest dopilnowanie, aby inni zabijali; nie
musi robić tego własnymi rękami.
Anakin spojrzał na niego dziwnie, zdegustowany jego zachowaniem - młodemu
Jedi wydało się, że kapitan uważa walkę indywidualną za coś takiego jak mordobicie
pijanych pilotów w jakiejś spelunce.
- O, widać resztki floty Slayke'a. - Kapitan Luhar wychylił się do przodu w swoim
fotelu. - Widzą, co chcemy zrobić i formują się, żeby zaatakować lewą stronę kwadratu.
Dzięki temu zniszczymy go w jednej chwili. Cholera, chciałbym mieć z nimi łączność.
- Jeśli blokada łączności jest gdzieś na orbicie, dostaniemy ją, sir - zapewnił oficer
artylerii, oglądając się przez ramię od swojej konsoli.
Anakin skoncentrował się na opanowaniu ciała i nerwów. Czerpiąc ze swojego
treningu Jedi, spowolnił puls i zmusił się do odprężenia. Wiedział, że nie powinien brać
sobie tak bardzo do serca uwag kapitana Luhara. Kwestionowanie jego zdolności do-
wódczych było całkowicie naturalne u takich weteranów. Mieli swoje zdanie i długą
listę kampanii na potwierdzenie zimnej krwi w walce. Po prostu Anakin będzie musiał
udowodnić, że też to potrafi. Przez chwilę pogłębiał oddech i rozluźniał mięśnie, odsu-
wając od siebie wszystkie niepokojące myśli. Teraz zdecydowanie jaśniej widział sytu-
ację rozgrywającą się na mostku. Załoga wykonywała swoje obowiązki z pewnością
siebie, zrodzoną z długiego doświadczenia. Przełączył zatem konsolę wizyjną na for-
mację swych transportowców, które rozwinęły się w kolumnę daleko za „Neelianem".
Eskortowce, na przekór bliskiemu niebezpieczeństwu, krążyły na obrzeżach formacji
transportowych na pozór bez celu, ale Anakin wiedział, że dowódcy tych jednostek
wykazują najwyższą ostrożność, patrolując wyznaczony sektor. Nawet gdyby przebili
się przez flotę nieprzyjaciela - a w tej chwili wydawało się to prawie pewne - jeśli co-
kolwiek stanie się transportowcom pełnym żołnierzy, cała ekspedycja stanie się totalną
klęską. Nagle ekrany wypełniły się jaskrawym blaskiem.
- Doskonale, zaczęło się: „Ranger" oddał właśnie pierwszą salwę - spokojnie ode-
zwał się kapitan Luhar, jakby rozpoczęcie rozstrzygającej bitwy było codziennym wy-
darzeniem. - Torpedy, jak mi się zdaje. No, zaraz zobaczymy, jak sobie radzą. Podać
czas! Wszystkie stacje do raportu. - Wysłuchał uważnie meldunków gotowości do wal-
ki, jakie nadchodziły kolejno z poszczególnych stacji. - Komandorze, teraz wszystko w
pańskich rękach. Kiedy tylko upewni się pan, że wróg został związany w walce, może
pan wysłać transportowce.
Próba Jedi
100
Anakin wiedział, co ma robić. Nerwowe napięcie, które dawało o sobie znać jesz-
cze kilka minut temu, teraz znikło zupełnie. Przez głowę przesuwał mu się po kolei cały
plan ataku. Myślał o tysiącach żołnierzy w transportowcach, przypiętych w swoich
kapsułach desantowych, z bronią i sprzętem w gotowości, cierpliwie oczekujących na
wystrzelenie w kierunku powierzchni planety. Sygnałem przejścia na orbitę dla trans-
portowców będzie zajęcie przez „Neeliana" wcześniej określonej pozycji. To Anakin
był odpowiedzialny za wydanie kapitanowi „Neeliana" tego rozkazu.
- Przygotować mój statek - rozkazał. Kiedy tylko transportowce znajdą się na kur-
sie, ruszy za nimi.
- Statek przygotowany - odpowiedział natychmiast bosman.
- Wszyscy zachować gotowość - rozkazał kapitan Luhar. - Komandorze, czekamy
na rozkaz.
- Jeszcze nie, jeszcze nie. Dajcie mi na razie mocniejsze powiększenie na „Range-
ra".
-
Nejaa Halcyon na mostku „Rangera" uśmiechał się lekko. Stał swobodnie, mocno
wsparty na piętach, odprężony i doskonale opanowany. Choć pozostały minuty - a mo-
że sekundy - do rozpoczęcia jednej z najważniejszych misji w jego życiu, był zupełnie
spokojny, pełen wiary we własne siły i w otaczających go ludzi. Nie martwiły go myśli
o klęsce i śmierci; jeśli cokolwiek przytrafi się jemu lub „Rangerowi", Anakin zdoła
sam poprowadzić ekspedycję. Gdyby miał zginąć teraz, to w poczuciu spełnionego
obowiązku, jako człowiek honoru. Ekrany energetyczne „Rangera" podniesiono, załoga
stała na stanowiskach bojowych. Wreszcie byli gotowi na spotkanie z nieprzyjacielem.
- Komandorze, jesteśmy dwie minuty od punktu początkowego -oznajmił dowódca
„Rangera", kapitan Quegh.
- Generale Halcyonie - zagadnął oficer wywiadu floty - proszę spojrzeć na ekran.
Ta jasna kropka pośrodku defensywnej formacji wroga to platforma blokująca łączność,
dzięki której odcinają nas od Coruscant.
- Mamy wreszcie to draństwo! - Quegh uderzył pięścią w podłokietnik fotela.
Halcyon uśmiechnął się szeroko.
- Jesteś pewien, poruczniku?
- Najzupełniej, sir. To ona. Wygląda jak okręt sterujący robotami. Separatyści mo-
gą sobie pozwolić na takie technologie, o jakich my możemy tylko pomarzyć. Szkoda,
że nie mamy ich zasobów.
Kapitan Quegh roześmiał się już całkiem jawnie.
- Za to w ciągu minuty będziemy mieć ich skalpy.
- Dobra robota, poruczniku, naprawdę świetna robota. Kapitanie, oto cel twojej
pierwszej salwy.
- Zrozumiałem, sir. Oznaczcie ten cel torpedami protonowymi, ale już. Dezakty-
wujcie system naprowadzania i wykorzystajcie system celowania wzrokowego. Chcę,
żeby te maleństwa uderzyły dokładnie w cel. - „Ranger" miał na pokładzie dwie wy-
rzutnie torped protonowych MG1-A. Była to nowa broń, wspomagająca baterie działek
laserowych jednostki, nie przetestowana jeszcze w walce, ale potencjalnie o ogromnej
David Sherman, Dan Cragg
101
sile rażenia. Miała zasięg trzech tysięcy kilometrów, torpedy zaś rozwijały prędkość
dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę. Nie były wrażliwe na pola energetyczne i
bez przeszkód docierały prosto do celu. Wykorzystanie naprowadzania wzrokowego
zapobiegnie skierowaniu się pocisków na inne statki, zanim dotrą do platformy.
- Cel oznaczony, sir. Zasięg tysiąc kilometrów.
- Trzydzieści sekund do punktu początkowego - zaintonował nawigator.
- Strzelać, kiedy będziecie gotowi, kapitanie - rozkazał Halcyon. Przypiął się pa-
sami do fotela obok Quegha i czekał.
- Kontrola ognia - powiedział kapitan. - Na mój znak...
- Punkt osiągnięty, sir - zameldował nawigator.
- ...ognia! Wachtowy, zanotować czas oddania pierwszej salwy. -Zwrócił się do
Halcyona. - Generale, zaatakowaliśmy nieprzyjaciela.
Ekran wypełnił się jaskrawym światłem.
- Mamy go! Mamy go! - wrzasnął oficer nawigacyjny. Wszystkie konsole łączno-
ści natychmiast ożyły i mostek wypełnił się kakofonią głosów z innych statków floty.
- Opanujcie to trochę - rzucił Quegh do oficera łącznościowego, który natychmiast
zajął się odtwarzaniem sieci dowodzenia i sterowania statku. - Niech flota leci za mną i
atakuje zgodnie z planem. -Odwrócił się do Halcyona. - Tylko tyle nam było potrzeba,
aby uzyskać przewagę nad nieprzyjacielem.
- Kapitanie, może pan spróbować nawiązać kontakt z siłami Slayke'a? I proszę
przygotować dla mnie wolną linię na Coruscant. Chcę złożyć raport, że zaczęliśmy
kontakt z wrogiem. Pierwsza runda dla nas.
- Ale druga dla nich. - Kapitan Quegh wskazał na ekran. Na pancerzu ciężkiego
krążownika na skraju prawej flanki pojawiła się brzydka czerwona plama. Rozrastała
się szybko, a po chwili krążownik znikł w jaskrawym rozbłysku. Potrząsnął głową ze
smutkiem. - To „By'ynium", statek Lencha. Dobry był z niego kapitan i miał dobrą
załogę na pokładzie. - Teraz, w miarę jak flota Halcyona zbliżała się do nieprzyjaciel-
skich statków, kolejne jednostki wybuchały ogniem i znikały.
Nagle „Ranger" przechylił się mocno na prawo.
- Trzymajcie się! Meldować o szkodach - polecił kapitan. Stacje diagnostyczne nie
wykazały większych uszkodzeń. - Było blisko. - Quegh westchnął. - Chyba celują w
nas, więc musimy się trzymać.
Wszystkie baterie „Rangera" otworzyły ogień. Nieprzyjacielskie statki były coraz
bliżej, zasłaniając całe ekrany. Halcyon z satysfakcją odnotował, że większość z nich
już płonie.
- Pokażcie mi widok naszej powłoki od zewnątrz - rozkazał Quegh. Kiedy przełą-
czył się na lewą stronę, zawołał: - Hej, uwaga... to niebliski strzał! To abordaż!
Nagle „Rangerem" zakołysała potężna eksplozja. Statek zwolnił i zaczął dryfować.
- Pozostałe statki, kontynuować atak - krzyknął Halcyon, odpinając się od fotela -
Jaka jest nasza sytuacja, kapitanie?
- Włamano się od strony rufy. Podejrzewam, że eksplozja spowodowała oderwanie
się zespołu napędowego. Do naszej rufy przyczepił się jakiś mały stateczek. Jego zało-
Próba Jedi
102
ga wchodzi na pokład przez wyłom w powłoce. Stacje diagnostyczne, meldować o
uszkodzeniach!
Z układu napędowego nie nadszedł żaden raport.
- Kapitanie - zameldował się oficer dyżurny. - Nie wszystkie drzwi śluz powietrz-
nych działają. Chciałbym przejść na rufę i zbadać uszkodzenie, sir.
- Ruszaj.
- Idę z nim - oznajmił Halcyon. - Wy dwaj... - Wskazał na parę strażników stoją-
cych obok tylnego włazu. - Odbezpieczyć broń i za mną.
Odpiął miecz świetlny od pasa i ruszył we wskazanym kierunku. Strażnicy podą-
żyli za nim z odbezpieczoną bronią. Obaj się uśmiechali.
- Najwyższy czas - mruknął jeden z nich.
- Generale, co pan robi? - zapytał Quegh.
- Zabieram strażników i dyżurnego oficera i idziemy na rufę, kapitanie. Jeśli ma-
my abordaż, musimy się nim zająć. - Spojrzał na oficera. - Komandorze, proszę się
uzbroić.
- Jak to?
- Poradzę sobie. Niech załoga przygotuje się do obrony.
- Generale, musimy trzymać pana od tego z daleka.
- Nie ma na to czasu, kapitanie. Prześlij wiadomość na „Neeliana". Poinformuj
komandora Skywalkera, że przejmuje dowodzenie aż do odwołania. Niech rozpocznie
przygotowania do desantu. Zamknijcie za nami ten właz i nie otwierajcie, jeśli nie bę-
dziecie wiedzieć, kto jest po drugiej stronie. - Obejrzał się na swoich trzech towarzyszy.
- Jazda na rafę. Zajmiemy się tymi intruzami.
- „Ranger" dostał! - krzyknął Anakin. Wszyscy na mostku podskoczyli.
- Chyba ma pan rację. - Kapitan Luhar pochylił się do przodu i popatrzył na Ana-
kina. - Komandorze, to oznacza...
- Sir, wiadomość z „Rangera". Meldują, że mają uszkodzony napęd i próbę abor-
dażu. Generał Halcyon przekazuje komandorowi Skywalkerowi dowodzenie flotą i
rozkazuje rozpoczęcie desantu.
- Patrzcie! - wykrzyknął jeden z członków załogi. - To naprawdę abordaż. - Na
ekranie, choć z trudem, można było rozróżnić ciemny kształt przyczepiony do rufy. -
Jeszcze jeden.
- To statki zaczepne - oznajmił kapitan. - Dowódca nieprzyjaciela umieścił je tam
przedtem, żeby nas złapać w pułapkę. Te cholerne maszyny są zamaskowane, dopóki
nie zaatakują. Łączność, ostrzec resztę floty. Komandorze, czy mogę wydać rozkaz
wysadzenia desantu?
Anakin z trudem opanowywał emocje. Teraz to on dowodził i chciał pokazać, że
jest prawdziwym oficerem.
- Dziękuję, kapitanie. Proszę wydać rozkaz lądowania transportowców. Poinfor-
muje pan też zastępcę generała Halcyona, że teraz to on dowodzi dywizją, a ja do od-
wołania przejmuję dowodzenie w polu w zastępstwie generała Halcyona. - Odwrócił się
do Rodianina. - Grudo, nasze wojska są gotowe do walki. Dołączmy do nich.
David Sherman, Dan Cragg
103
Anakin zatrzymał się na chwilę przed ekranem. Dym, szczątki statków, ból,
strach... wszystko to widział i czuł. Ale Halcyon żył i walczył. Anakin uśmiechnął się.
Żal mi was, piraci, pomyślał. Próbował przekazać Halcyonowi w myśli życzenie powo-
dzenia. Kiedy wraz z Grudem wracali na pokład, nagle zdał sobie sprawę, jak mało
używał Mocy od chwili, gdy opuścili Coruscant.
Na tyłach sterowni „Rangera" panowało spore zamieszanie.
- Komendancie - wydyszał bosman, podbiegając do starszego oficera. - Dobrze, że
pana widzę, sir. Są w przedziale napędowym. Myślę, że cała załoga tego przedziału nie
żyje. Zamknęliśmy włazy do wszystkich śluz powietrznych aż do samego przedziału
zasilania, ale przebijają się i w przednich grodziach niektóre drzwi nie chcą się już za-
niknąć. Lepiej włóżcie kombinezony.
- Generale, proszę za mną. - Dowódca poprowadził grupę Halcyona do magazynka
ze sprzętem, pełnego już ludzi przywdziewających kombinezony próżniowe. - Jeśli
mamy walczyć wewnątrz statku, sir, nie możemy liczyć na szczelność pancerza. Szyb-
ciej, szybciej! - Kilku członków załogi, już ubranych, pomogło Halcyonowi włożyć
kombinezon.
- Wydaliście już broń? - zapytał Halcyon.
- Właśnie to robimy, sir - odparł chorąży.
- Jakie jest twoje zadanie, chorąży?
- Jestem inżynierem konstruktorem, sir.
- A więc dobrze znasz ten statek?
- Tak jest, sir.
- Dowódco, pójdę przodem z dwoma strażnikami i z tym chorążym, ocenię zagro-
żenie i zatrzymam ich. Chciałbym, żebyście spośród załogi wybrali oddział i poszli za
mną. Jasne?
- Jasne, sir.
W szczelnym kombinezonie, z włączonymi układami podtrzymania życia, Halcy-
on wezwał mostek statku.
- Kapitanie, tu Halcyon. Idziemy na rufę rozpoznać sytuację. Zostawiam tu star-
szego oficera, żeby zorganizował obronę przed abordażem. Co widzicie ze swojego
miejsca?
- Komora napędowa straciła atmosferę. Ktoś jest w następnej komorze, tnie śluzę.
Melduję, że awaria nie pozwoliła nam uszczelnić śluzy powietrznej pomiędzy miej-
scem, gdzie stoicie, a częścią napędową. Przygotujcie się więc na chwilową utratę at-
mosfery. Roboty jej nie potrzebują, ale wy tak.
- Nic się nam nie stanie. Wszyscy jesteśmy w kombinezonach i uzbrojeni. Bę-
dziemy was informować.
Nagle powietrze z głośnym świstem uciekło z części rufowej „Rangera", omal nie
zbijając ich z nóg. Hałas i podmuch ustały równie szybko, jak się pojawiły, ustępując
miejsca ciszy nieskończonej, pozbawionej powietrza przestrzeni. Halcyon naliczył
dwadzieścia osób załogi na mostku i pięćdziesięciu, którzy zdążyli włożyć kombinezo-
Próba Jedi
104
ny. To oznaczało, że los ponad setki ludzi był nieznany. Prawdopodobnie zginęli z rąk
atakujących albo z braku tlenu, jeśli nie zdążyli na czas włożyć kombinezonów.
- Chorąży, nie znam dokładnie całego statku. Chcę, żebyś nas zaprowadził na rufę.
Strażnicy, jesteście gotowi?
- Tak - odpowiedział jeden z nich. Drugi dodał poważnie:
- Reszta naszego oddziału też gdzieś tam jest. Tak, jesteśmy gotowi. Halcyon pod-
niósł miecz świetlny i włączył go.
- Ładne światełko - zauważył jeden ze strażników.
- Powinieneś usłyszeć, jak śpiewa - odparł Halcyon.
- Nigdy nie widziałem mistrza Jedi ani jego broni - powiedział strażnik.
- No to widzisz nas teraz. Pójdę pierwszy. Chorąży, trzymaj się tuż za mną. Straż-
nicy, przygotujcie broń i osłaniajcie tyły. Nie strzelać, jeśli cel nie będzie wyraźnie
widoczny i czysty... no i cokolwiek się stanie, nie strzelajcie do mnie!
- Nigdy nie strzelałbym do Jedi, sir. Co do generała, nie mam już takiej pewności.
- Kiedy przez to przejdziemy, wezmę was obu do osobistej ochrony.
- Nie zasługujemy na taką nagrodę, sir - zaprotestował jeden.
Halcyon roześmiał się.
- To żadna nagroda. Po pewnym czasie zaczniecie się zastanawiać, co zrobiliście,
że was tak ukarano. Idziemy. Zachowajcie czujność.
Minęli oddział medyczny statku. Medycy nie zdążyli włożyć kombinezonów.
- Biedacy - westchnął jeden ze strażników.
- Obawiam się, że to dopiero początek - odparł Halcyon. - Chorąży, dobrze idzie-
my? A tak w ogóle, jak się nazywasz?
- Tak, sir, idziemy właściwą drogą. Sześć grodzi dalej jest właz, który poprowadzi
nas na pokład B. Potem jeszcze sześć grodzi i jesteśmy na miejscu, jeśli tamci nie zdą-
żyli przejść dalej. Eee... a nazywam się Dejock, sir.
- Kapitanie, proszę o wiadomości - odezwał się Halcyon do komunikatora.
- Chyba mają problemy z włazami. Nie mogliśmy ich zatrzasnąć hermetycznie, ale
załoga zdołała niektóre zamknąć ręcznie i zablokować. Teraz muszą je ciąć.
- Strażnicy, jak mam was nazywać?
- Jestem kapral Raders, sir.
- A ja szeregowy Vick, sir.
- Nazywajcie mnie generałem. I od tej chwili koniec żartów.
Zaledwie weszli do pomieszczeń załogi, natknęli się na trzy roboty bojowe. Hal-
cyon nie wahał się. Jego miecz świetlny błysnął; mistrz Jedi zatoczył krąg lśniącą ener-
getyczną klingą, bez trudu odbijając strzały z miotaczy robotów. Szybkimi ciosami ciął
po maszynach, dezintegrując je w mgnieniu oka, zanim jeszcze jego towarzysze zdążyli
podnieść miotacze na intruzów. Halcyon rozpłaszczył się na ścianie, a kiedy przez właz
weszły trzy kolejne roboty, pozbył się i ich, jednego po drugim. W ciągu sześciu se-
kund przerobił pomieszczenie na składnicę złomu, ale tymczasem zaczął się rozprze-
strzeniać dym z pożarów wznieconych promieniami laserowymi wystrzelonymi przez
roboty. Płonęły prycze i rzeczy osobiste mieszkańców.
David Sherman, Dan Cragg
105
- Strzelać przez właz! - rozkazał Halcyon. - Zatrzymaliśmy ich, oficerze. Spro-
wadź tu resztę oddziału.
Dwaj strażnicy poruszali się w sposób idealnie skoordynowany. Jeden kierował
strzał za strzałem w otwarty właz, a kiedy odskakiwał, ogień przejmował jego towa-
rzysz, by po chwili skryć się za przegrodą. Chorąży Dejock podążał za drugim strażni-
kiem.
- Sir, kolejne pomieszczenie to magazyn - zameldował. - Następne tuż za nim to
warsztat naprawczy, a dalej już jest komora napędów.
Halcyon przekroczył właz. W przedziale roiło się od robotów bojowych, które
jednocześnie otworzyły ogień. Halcyon parował strzały laserowe mieczem świetlnym.
Większość promieni odbijała się rykoszetem w kierunku robotów, które je wystrzeliły.
Mistrz Jedi parł do przodu, dwaj strażnicy trzymali się tuż za nim. W ciągu kilku se-
kund obrócił warsztat naprawczy w ruinę, ale wszystkie roboty zostały zniszczone.
Kombinezon Halcyona w kilku miejscach był nadtopiony od trafień, jeden ze
strażników miał paskudnie poparzone udo, ale samospajający się materiał kombinezonu
ochronił go przed dekompresją.
- Załatwiamy ich po kolei! - wykrzyknął chorąży Dejock.
- Tak, odparliśmy ich. Chodźcie, oczyścimy następne pomieszczenie.
- Chwileczkę! - Starszy oficer wyszedł z przedziału załogi, a za nim dwudziestu
ciężkozbrojnych ludzi. - Nie wygląda pan dobrze, sir. Pański kombinezon jest uszko-
dzony. - Rozejrzał się po przedziale usłanym zniszczonymi robotami, potem spojrzał na
pancerz Halcyona. -Naprawa tego zajmie trochę czasu - rzekł. - Generale, lepiej byłoby,
gdyby pan wrócił na mostek i zmienił kombinezon, zanim przestanie działać. Proszę
zabrać też pozostałych. Wiemy już, co mamy robić. Dokończymy to, co rozpoczęliście.
- Rozejrzał się znowu i gwizdnął przez zęby. - Niezła robota.
Cała trójka ruszyła powoli w kierunku mostka, podtrzymując pomiędzy sobą ran-
nego strażnika. Starszy oficer i j ego grupa błyskawicznie rozprawili się z napastnika-
mi. Dalszych ofiar nie było. Ekipy naprawcze natychmiast zajęły się przywracaniem
szczelności powłoki, atmosfera w przednich przedziałach została przywrócona, lecz
„Ranger" nie nadawał się już do walki.
- Przykro mi bardzo z powodu statku i załogi, kapitanie - rzekł Halcyon.
- To byli dobrzy żołnierze, a „Ranger" jest dobrym statkiem, sir, ale przygotowali-
śmy już wszystko do przeniesienia na inną jednostkę. Generale, gdyby nie pan, już by
nas tu nie było. - Quegh wyciągnął dłoń i uścisnęli sobie prawice.
- Proszę się dobrze zaopiekować tymi dwoma strażnikami, kapitanie. Kiedy wylą-
dujemy, proszę ich przydzielić do mojego sztabu. Trudno dziś o dobrych żołnierzy.
- Komandor Skywalker już wyprowadza wojsko, sir.
- Świetnie! Ściągnijcie mnie na dół, bo inaczej wygra wojnę, zanim się tam znajdę,
i odbierze mi całą chwałę!
Próba Jedi
106
R O Z D Z I A Ł
17
Anakin zręcznie prowadził transportowiec wojskowy, korzystając z nawigacji na-
ziemnej i pozwalając mu lecieć na wysokości zaledwie dziesięciu metrów nad po-
wierzchnią planety. Grudo siedział przypięty pasami w fotelu drugiego pilota; zaciskał
dłonie na poręczach, gdy Anakin delikatnie muskał stery, by wznieść się ponad szczyt
wzgórza, które śmignęło tuż pod nimi.
- Ledwo je ominąłem, Grudo! Zerknij na naszych żołnierzy, dobrze? - Młody Jedi
był zachwycony, że leci transportowcem i złośliwie rozbawiony, że wreszcie znalazł
coś, co budzi nerwowość w rodiańskim żołnierzu.
Grudo, wyraźnie zadowolony z pretekstu, aby oderwać oczy od gruntu, który pę-
dził o wiele za blisko ich podwozia, otworzył drzwi kabiny i popatrzył do tyłu, na pięć-
dziesięciu klonów, przypiętych pasami w przedziale pasażerskim. Siedzieli spokojnie,
w milczeniu, jakby jechali autobusem na piknik. Dowódca plutonu spojrzał na Gruda i
dał mu znak wzniesionymi do góry kciukami. Rodianin odwrócił się z powrotem do
Anakina.
- Żołnierze mają się dobrze. Możesz trochę zwolnić, czy koniecznie chcesz, żebym
dostał ataku serca?
Za nimi, na nieco większych wysokościach, niebo roiło się od innych statków, z
których każdy wiózł pięćdziesięciu żołnierzy w pełnym rynsztunku. Plan polegał na
podejściu do określonych wcześniej stref lądowania z odległości około stu kilometrów,
lecąc blisko ziemi, aby uniknąć wykrycia, zamiast lądować wprost z orbity, kiedy to
lądujące statki byłyby świetnie widoczne i wystawione na ogień wroga. Armadę bez
trudu można było wykryć z orbity dzięki potężnej chmurze pyłu, którą wznieciła, prze-
latując nisko nad powierzchnią planety. Wojska inżynieryjne już wylądowały, a tysiące
robotów technicznych przygotowywały pozycje obronne dla piechoty. Kiedy oddział
Anakina wyląduje i wesprze inżynierów, w wielkich transportowcach dotrze reszta
armii.
- Spokojnie, Grudo! Latam tak od dzieciństwa, słowo daję! – krzyknął Anakin. -
Pewnego dnia przewiozę cię moim myśliwcem.
Obejrzał się na Rodianina.
- Błagam -jęknął Grudo. - Patrz, gdzie lecisz!
David Sherman, Dan Cragg
107
- Przygotować się! - ostrzegł Anakin wszystkich pilotów, którzy za nim podążali. -
Jesteśmy zero-trzy od lądowania. Spotkamy się na ziemi. - Zerknął przez ramię na Gru-
da. - Mam nadzieję, że choć część armii Slayke'a przeżyła.
-
Kody identyfikacji są podstawową metodą rozróżniania przyjaciela od wroga. Siły
Republiki otrzymały standardowe notatniki elektroniczne nazywane Instrukcją Obsługi
Sygnalizacji, z danymi aktualizowanymi co miesiąc. Notatnik zawierał na każdy dzień
miesiąca hasło i odzew, którego miały używać wszystkie siły Republiki, aby się wza-
jemnie rozpoznawać. Daty były skorelowane z datami na Coruscant, gdzie te kody
powstawały, więc niezależnie od położenia w galaktyce hasło i odzew były takie same.
Na przykład w dniu, kiedy Anakin Skywalker wylądował ze swoimi siłami na Praesi-
tlynie, hasło brzmiało, jawa", a odzew „Zaćmienie". Nie miało to nic wspólnego z ko-
dami identyfikacji przyjaciel-wróg, które były ściśle tajnymi komunikatami informują-
cymi, czy dany statek należy do sprzymierzeńców, czy wrogów.
Proces kodowania wykorzystywany do ochrony tych notatników był potwornie
skomplikowany; separatyści do tej pory nie byli go w stanie rozpracować.
Dlatego też, gdy platforma blokująca komunikację została zniszczona, flota Hal-
cyona wielokrotnie przekazała słowo „Jawa" do systemu komunikacyjnego Slayke'a.
Slayke jednak zniszczył swoje urządzenia komunikacyjne przed opuszczeniem punktu
dowodzenia i wycofaniem się do twierdzy Judlie, więc, oczywiście, nie było odpowie-
dzi. Anakin wylądował więc ze swoim desantem, nie wiedząc nawet, czy ktokolwiek z
armii Slayke'a przeżył.
Lądowanie na Praesitlynie miało się odbywać w czterech fazach: najpierw wojska
inżynieryjne, za nimi wsparcie piechoty i innych broni, co miało umożliwić przygoto-
wania pozycji defensywnych; następnie Anakin ze swoją dywizją, a na końcu dywizje
Halcyona. Każda dywizja miała przypisaną sobie strefę lądowania w obszarze, który
teoretycznie powinien być wolny od okopów nieprzyjaciela. Gdyby tak było, żołnierze
mieliby dużo miejsca do wylądowania, rozłożenia się i przyjęcia pozycji obronnych,
zanim zostaną zaatakowani. Kiedy cała armia znajdzie się już na ziemi, rozpoczną dzia-
łania przeciwko nieprzyjacielowi z resztkami armii Slayke'a... albo bez nich.
- Wycofywanie się w obecności nieprzyjaciela jest jednym z najtrudniejszych ma-
newrów taktycznych, jakie istnieją. Jesteś dowódcą w polu, wybór taktyki należy do
ciebie, ale czy potrafisz coś takiego zrobić? - Hologram hrabiego Dooku pulsował
przed oczami Porsa Tonitha.
- Roboty nie panikują, hrabio Dooku, a wróg nie skonsolidował jeszcze swoich sił.
Jeśli teraz wycofam się na płaskowyż, mogę to zrobić właściwie bez przeszkód. To da
mi przewagę, bo zajmę wyższy teren, a przy okazji zacisnę chwyt na urządzeniach
łącznościowych. Będą musieli bardzo uważać z używaniem ciężkiej broni, aby nie
zniszczyć centrum, a jeśli w końcu zaatakują, będą zmuszeni do manewrowania pod
górę. Jeśli pozostanę tam, gdzie jestem teraz, ich połączone siły zaleją mnie bez trudu.
Oczywiście, gdybym dostał posiłki...
Próba Jedi
108
- Rozumiesz z pewnością, że nasze wojska są zaangażowane na wielką skalę w ca-
łej galaktyce. Twoja misja jest ważna, owszem, ale inni dowódcy również są zaanga-
żowani w walkę. Muszę ważyć priorytety. Dostaniesz posiłki, kiedy to będzie możliwe.
Czy choć część twojej floty przetrwała?
- Te jednostki, które ocalały, wycofały się i dołączyły do floty wokół Sluis Van.
Nie będę ich włączał do walki, dopóki nie dostanę posiłków, bo jest ich zbyt mało i
szybko zostałyby zniszczone. Platforma sterująca robotami, która jednocześnie bloko-
wała łączność, również uległa zniszczeniu. Teraz mają już kontakt z Coruscant.
- Nie szkodzi, te urządzenia działały tak długo, jak długo ich potrzebowaliśmy. Te-
raz są już zbędne.
- Jeńcy twierdzą, że mamy do czynienia z Zozridorem Slayke'em. Co możesz mi o
nim powiedzieć? Do tej pory prowadził błyskotliwą obronę, ale i tak byłem bliski
zniszczenia go, zanim nadeszły posiłki z Coruscant.
- Zozridor Slayke to niezwykły człowiek. Przydałby się nam taki. - Hrabia Dooku
opowiedział o ostatnich przygodach Slayke'a.
- Renegat? Jakoś nie jestem zaskoczony, sir. Jego ludzie walczą jak piraci przy-
parci do muru.
- Powiem ci coś więcej. Armią, która przybyła i teraz jest twoim przeciwnikiem,
dowodzi mistrz Jedi Nejaa Halcyon, a zastępuje go młody padawan imieniem Anakin
Skywalker. - Hrabia wprowadził Tonitha w historię obydwu Jedi. - Nejaa Halcyon, jak
się zorientujesz, jest ostrożny i przewidywalny, ale uważaj na młodego... ten wydaje się
niepewny. Może to być dla ciebie niebezpieczne, albo przeciwnie... jeśli potrafisz to
wykorzystać.
- Jedi można zabić, hrabio Dooku, ale myślę, że tak naprawdę powinienem przej-
mować się Slayke'em, skoro on tak sobie poczyna z Jedi, jak mówiłeś. Zdaje się, że
temu zespołowi trudno będzie współpracować w czasie wojny.
- Nie liczyłbym na to, Jedi nie dopuszczają, aby ich osobiste uczucia wpływały na
wykonywane obowiązki. Gdyby któryś z nich miał dać się ponieść emocjom, to raczej
młody Skywalker.
- Jest jeszcze jedna sprawa, hrabio. Chodzi o Reiję Momen. Chciałbym wykorzy-
stać ją dla celów propagandowych.
Hrabia Dooku zmrużył oczy w wąskie szparki i złożył palce.
- Co proponujesz?
- Sir, zamierzam ją przekonać, żeby przekazała na żywo w Holo-Necie coś w ro-
dzaju ultimatum dla senatu, czy raczej przygotowane wcześniej oświadczenie, w duchu:
„Jeśli nie wycofacie wojsk z Praesitlynu, admirał Tonith nas zabije".
Dooku parsknął gniewnie.
- Nigdy ci nie uwierzą.
- Nie wszyscy, z pewnością. Ale senat to wiecznie skłócony, demokratyczny or-
gan. Wiem, że niektórzy z nich są skłonni wspierać naszą sprawę, choć nie rozumiem
ich motywacji, inni zaś są, powiedzmy, usposobieni pokojowo. Taka transmisja przy-
najmniej zasieje wśród nich ziarno wątpliwości.
- Wiesz, że nie wolno ci zabijać zakładników.
David Sherman, Dan Cragg
109
- Ale i tak to zrobię! Zanim pozwolę się pokonać, nie tylko ich pozabijam, ale
również zniszczę Centrum Łączności Intergalaktycznej. Przygotowałem się już do tego.
Proszę nie zapominać, że Reija Momen jest osobą szanowaną i doskonale znaną na
Alderaanie i na Coruscant. To atrakcyjna kobieta symbol, traktują ją jak matkę. Kiedy
zobaczą, jak błaga o życie swoje i swoich pracowników, z pewnością zrozumieją, że
mówi poważnie.
- Ale czy ona zechce współpracować? Przecież cię zaatakowała, kiedy ją wziąłeś
do niewoli. - Uśmiech hrabiego był zimny jak lód.
Tonith był zdumiony, że hrabia Dooku wie o policzku, jaki otrzymał od Reiji. Po-
czuł lekkie zakłopotanie na wspomnienie tego ciosu, ale był zadowolony, bo widział, że
Dooku zainteresował się jego propozycją.
- Zostałem zaskoczony, ale to się już więcej nie powtórzy – skłonił się wizerun-
kowi. - Będzie współpracować, już ja się tym zajmę.
Dooku milczał przez chwilę.
- Doskonale. Możesz działać dalej - zdecydował w końcu. - Powinieneś być poli-
tykiem, wiesz?
- Jestem bankierem, a to jeszcze gorzej. - Tonith zaśmiał się. -Jeszcze jedno: kiedy
dostanę wsparcie?
- Znowu to samo? Wtedy, gdy to będzie możliwe. - W głosie Dooku pojawiła się
wyraźna nuta irytacji.
- Chciałbym zobaczyć, że nie tylko wypełniłem co do joty przygotowany przez
pana plan tej inwazji, ale niewątpliwie odniósłbym pełny sukces, gdybym w odpowied-
nim momencie dostał posiłki.
- Czy ty nie słuchasz, co do ciebie mówię?
- Bardzo starannie wypełniłem moją część zobowiązania. Sukces wymknął mi się
z ręki, ponieważ pan... lub ktoś inny...
- Admirale Tonith, kwestionuje pan mój osąd? Rób tak dalej, a już nie żyjesz. -
Holograficzny obraz hrabiego Dooku zamigotał.
- Doskonale to rozumiem, sir - odparł Tonith. - Ale nie jestem głupcem. Nikt by
nie potrafił przeprowadzić tej kampanii lepiej ode mnie, nawet ta mordercza machina,
pański osławiony generał Grievous. - Dygoczącymi rękami nalał sobie herbaty, wypił
szybko i odetchnął. Ta tyrada mogła się skończyć jego śmiercią, ale w tej chwili prze-
stało go to obchodzić. Miał wiele poważnych wad, ale na pewno nie był tchórzem. Nie
lubił, kiedy nim pomiatano.
Hrabia Dooku uśmiechnął się.
- W swoim czasie... wszystko w swoim czasie. Dość mi się podoba twój pomysł z
propagandą i plan defensywy. Wprowadź je w życie. I nie kontaktuj się już ze mną.
Sam się odezwę.
- Sir, oni się wycofują. Armia robotów się wycofuje - krzyknął do Slayke'a zdu-
miony oficer.
Kapitan obserwował statki lądujące za fortem Judlie. Uśmiechnął się szeroko.
Próba Jedi
110
- Tak, poruczniku. A proszę spojrzeć na te statki. To nasi. Trzeba przyznać, że ura-
towano nas w ostatniej chwili!
Statki bez wątpienia należały do Republiki; każdy miał wyraźnie wymalowane
godło ośmioszprychowego koła w okręgu, białe na czarnym polu.
- Chyba nigdy w życiu nie widziałem niczego równie pięknego. - Slayke poklepał
oficera po ramieniu. - Powiedz ludziom, żeby zajęli się wycofującymi się robotami. Ja
wybiorę się sprawdzić, kto tam do wodzi.
Slith Skael opiekuńczo osłonił swoim ciałem Reiję, kiedy zobaczył wchodzącego
do pomieszczenia Tonitha.
- Zabrać go - polecił Tonith robotom-strażnikom. - Ale niech stoi tuż za drzwiami.
Mogę go jeszcze potrzebować za parę chwil.
Roboty bezceremonialnie chwyciły Sluissanina i pomimo protestów wywlokły go
na zewnątrz..
- Czego chcesz? - syknęła Reija.
- Czy jest pani dobrze traktowana? - Tonith uśmiechnął się i usiadł naprzeciw niej.
- Staramy się, żeby nie miała pani powodów do narzekania.
- Jeśli morderstwa, niesprowokowane działania wojenne, bestialstwo nazywacie...
- Zamknij się, kobieto! - Głos Tonitha smagnął jak pejcz. - Słuchaj mnie uważnie.
Zamierzam użyć cię w transmisji przez HoloNet do senatu Republiki na Coruscant.
Reija drgnęła, zaskoczona.
- Siedź cicho - warknął Tonith. - Nie skończyłem. Odczytasz przygotowane przeze
mnie oświadczenie. Jeśli nie zgodzisz się na tę propozycję, albo jeśli podczas odczyty-
wania oświadczenia spróbujesz jakichś sztuczek, zabiję tego twojego sluissańskiego
przyjaciela. Masz, czytaj, - Podał jej krótki tekst. - Na głos.
Reija przebiegła wzrokiem krótki akapit.
- Wiedziałam, że się zjawią - szepnęła. Usta jej zadrżały, oczy zwilgotniały, ale
nagle uśmiechnęła się szeroko. - Macie kłopoty, co?
- Zamknij się, ty arogancka... - Tonith wyraźnie czerpał siły z własnego gniewu. -
Odczytaj oświadczenie. Natychmiast.
Reija powoli odczytała tekst:
Jestem Reija Momen, dyrektor praesitlyńskiego Centrum Łączności Intergalak-
tycznej. Moi pracownicy i ja jesteśmy przetrzymywani jako więźniowie przez uzbrojo-
ne siły separatystów. Dowódca tego oddziału żąda, abyście odwołali żołnierzy, którzy
w tej chwili bronią Praesitlynu. Za każdą godzinę zwłoki w wykonaniu tego rozkazu
jedna osoba z mojego zespołu zostanie zabita. Ja zginę jako ostatnia. Błagam w imieniu
moich ludzi, abyście natychmiast spełnili to żądanie.
- Dodaj na końcu trochę więcej uczucia. Poza tym bardzo dobrze. A teraz przej-
dziemy do pomieszczenia łączności...
David Sherman, Dan Cragg
111
- Nigdy nie zabijecie nas wszystkich. Potrzebujecie zakładników. Jak długo żyje-
my, siły Republiki nie odważą się na zmasowany atak na centrum, a wy macie nadzieję
na zwłokę, dopóki nie przybędą posiłki.
Tonith westchnął i strzelił palcami. Do pomieszczenia wszedł robot.
- Lewe ucho - polecił Tonith. Robot przytrzymał Reiję jedną ręką i zręcznie chwy-
cił ją za ucho silnymi, metalowymi palcami drugiej. Ścisnął je bardzo mocno, a Reija z
trudem powstrzymała się od krzyku.
- Teraz postaw ją na nogi - polecił Tonith robotowi. - Senat przecież nie może
czekać.
Popchnęli więźniarkę korytarzem aż do sterowni. Reija starała się zachować opa-
nowanie i ignorować palący ból, który ogarnął lewą stronę jej głowy.
- Przecież dobrze wiecie, że senat nie ma nawet teraz sesji... - zaczęła.
- Nie szkodzi. Prześlemy transmisję do sali łączności senatu i gwarantuję ci, że w
minutę po jej otrzymaniu kanclerz wezwie senat na nadzwyczajną sesję. - Tonith roze-
śmiał jej się w twarz.
Pośrodku głównej sterowni centrum łączności ustawiono kapsułę holograficzną, a
przed nią krzesło, na którym miała usiąść Reija. Robot bezceremonialnie pchnął ją na
siedzenie i cofnął się. Kobieta podniosła dłoń do obolałego ucha.
- Pamiętaj, moja droga. - Tonith zaśmiał się drwiąco. - Jeśli będziesz zgrywała
spryciarę w czasie transmisji, uwolnię cię od tego ucha. Muszę powiedzieć - dodał
uprzejmie - że wyglądasz czarująco... albo mogłabyś tak wyglądać, gdybyś się trochę
opanowała. Senatorzy będą pod wrażeniem. Proszę, tu jest tekst. Czytaj powoli i słowo
w słowo. Zacznij na sygnał technika. - Skinął głową technikowi przy konsoli.
Reija powoli przejrzała tekst.
- Kiedy zaczniecie egzekucje? - zapytała.
Tonith wzruszył ramionami.
- Kiedy upłynie dość czasu bez odpowiedzi. Albo kiedy będę gotów. Możemy w
ogóle nikogo nie zabić, jeśli zrobisz to jak trzeba. - Machnął na technika.
- Zaczynać - rzekł technik.
Reija spokojnie wbiła wzrok w przestrzeń.
- Jestem Reija Momen, dyrektor praesitlyńskiego Centrum Łączności Intergalak-
tycznej - zaczęła spokojnym, ładnie modulowanym głosem. - Moi pracownicy i ja -
ciągnęła -jesteśmy przetrzymywani jako więźniowie przez uzbrojone siły separatystów.
Dowódca tego oddziału żąda, abyście odwołali żołnierzy, którzy w tej chwili bronią
Praesitlynu. Za każdą godzinę zwłoki w wykonaniu tego rozkazu jedna osoba z mojego
zespołu zostanie zabita. Ja zginę jako ostatnia. -Zawiesiła głos na pełne trzy sekundy.
Technik nerwowo spojrzał na Tonitha, który z uśmiechem uniósł dłoń na znak, że Reija
powinna w spokoju dokończyć odczytywanie oświadczenia.
- Błagam w imieniu moich ludzi. Atakujcie! Atakujcie! Atakujcie! - wrzasnęła na-
gle kobieta.
Próba Jedi
112
David Sherman, Dan Cragg
113
R O Z D Z I A Ł
18
Z flagą Republiki owiniętą wokół szyi Zozridor Slayke z wdziękiem przeskoczył
nad zasiekami wznoszonymi przez roboty techniczne i rozejrzał się wokół. Serce biło
mu mocno. Prawie jak okiem sięgnąć, niebo pełne było statków desantowych; te, które
już wylądowały, wyrzucały z siebie tłum uzbrojonych żołnierzy. Starszy mężczyzna o
ciemnych wąsach i jaskrawobłękitnych oczach podniósł wzrok na zbliżającego się Sl-
ayke'a i skinął na swoich towarzyszy, studiujących jakieś mapy czy plany. Obaj na-
tychmiast podnieśli głowy i z szerokimi uśmiechami obserwowali nadchodzącego pira-
ta.
Slayke zatrzymał się przed starszym mężczyzną, stanął na baczność i elegancko
zasalutował. Kiedy unosił ramię do skroni, z rękawa uniósł mu się obłoczek kurzu.
- Kapitan Zozridor Slayke, dowodzący siłami odpierającymi inwazję separatystów
na Praesitlynie, sir. Proponuję pełną pomoc w kampanii mającej na celu uwolnienie tej
planety.
Starszy mężczyzna z lekko zakłopotaną miną powoli oddał salut.
- No cóż, po to tu jestem - powiedział i wskazał ręką na Jedi i stojącego obok Ro-
dianina.
- Kto to jest? - zapytał zaskoczony Slayke.
Anakin podszedł bliżej.
- Jestem Anakin Skywalker, kapitanie Slayke. To ja dowodzę desantem. A to -
rzekł, skinieniem głowy wskazując Gruda - mój starszy sierżant. To dla mnie radość i
zaszczyt, że mogę pana poznać.
Slayke spojrzał na starszego mężczyznę, którego wziął za dowódcę, lecz ten wzru-
szył tylko ramionami.
- Czyżby Republice tak bardzo brakowało żołnierzy, że muszą wyciągać ich z ko-
łysek? - Slayke uderzył się pięścią w udo. Uniosła się kolejna chmura kurzu.
- Jak się pan nazywa, generale Jedi, bo nie dosłyszałem?
- Anakin Skywalker, sir. - Anakin skłonił się lekko. -1 komandor, nie generał. Sły-
szałem o panu wiele i czuję się zaszczycony...
- Słuchaj no, komandorze Jedi Anakinie Skywalkerze: z armii, która tu ze mną wy-
lądowała, zostało tylko około dwóch tysięcy żołnierzy. Walczyliśmy ciężko i zniweczy-
liśmy plany wroga. A ty jesteś zaszczycony? Nie mów mi o „zaszczytach", Jedi. Zosta-
ła z nas tylko krew, bebechy i pot... - Pokręcił głową i objął wzrokiem desant. - Jeśli w
Próba Jedi
114
całej galaktyce istnieje coś bardziej bezużytecznego niż mózg Jedi, to tylko żołnierz
klon. Są tylko o jotę lepsze od robotów... ja zresztą wolę roboty od tych pokrak. Nie
można ich odróżnić, wszyscy mają taką samą osobowość.
- No, nie - zaprotestował nagle starszy oficer. - Już dość powiedziałeś, Slayke. Po
to tu jestem, żebyś wiedział!
- Kto to taki, skoro nie jest generałem? - zapytał Slayke Anakina.
- Mój kwatermistrz, major Mess Boulanger.
Slayke ryknął śmiechem i wyciągnął palec w stronę Boulangera.
- Chcesz powiedzieć, że byłem taki tępy i próbowałem się zameldować cholerne-
mu królowi magazynów? Słowo daję, to paradne! No cóż, majorze, wolałbym, żeby
jednak pan tu dowodził, a nie ten genialny gołowąs.
Anakin podniósł dłoń.
- Kapitanie Slayke, w tej chwili jestem zajęty rozmieszczaniem desantu. Zamie-
rzamy przygotować pozycje obronne. Proponuję, aby wycofał pan swoje wojska do
tego miejsca i połączył się z nami. Kiedy tylko dołączy generał Halcyon...
Slayke jęknął i palnął się otwartą dłonią w czoło.
- Halcyon? Powiedziałeś: Nejaa Halcyon? To on dowodzi tą flotą?
- Tak, sir. Gdy tylko do nas dołączy...
Slayke wybuchnął śmiechem. Podniósł oczy w niebo, a ramiona nad głowę.
- Dlaczego musiało się to przytrafić właśnie mnie?
- Kapitanie, wiem, że pan i generał Halcyon mieliście ostatnio pewne... hmm...
różnice zdań...
- O, doprawdy? Wiesz coś o tym, gołowąsie Jedi? - Slayke zaśmiał się jeszcze gło-
śniej. - Nigdy nie miałem przyjemności poznać faceta. - Skrzywił się. - Byłem zbyt
zajęty wykradaniem mu statku. A więc najlepsze, co może nam zaoferować sławetna
Republika, to smarkacz i stuprocentowy idiota z armią... żołnierzy z probówki.
- To wystarczy - oschle odparł Anakin, starannie, choć z wysiłkiem ukrywając iry-
tację.
- Dobrze, dobrze! - zawołał Slayke, unosząc w górę obie dłonie. -Wracam do mo-
ich żołnierzy. Widzicie to małe wzniesienie? To moje stanowisko dowodzenia. Kiedy
generał Halcyon raczy się zjawić, obaj możecie przyjść i pogadać. To ja do tej pory
walczyłem z armią robotów. Chcecie wiedzieć, jak to wyglądało, to przyjdźcie posłu-
chać. -Z tymi słowami okręcił się na pięcie i odmaszerował.
- Coś takiego - odezwał się jeden z oficerów będących świadkami tej rozmowy. -
Tam, skąd pochodzę, takie egzemplarze nazywa się ciężkimi przypadkami.
- No cóż - powoli odparł Anakin. - Dużo przeszedł. Słyszeliście, co powiedział?
Pozostało mu tylko dwa tysiące żołnierzy z całej armii, która tu z nim wylądowała. To
niesamowicie duży procent strat! Nic dziwnego, że jest rozgoryczony. - Obejrzał się na
swoich oficerów. - Niech cała reszta naszych oddziałów wyląduje, a kiedy generał Hal-
cyon się tu zjawi, wybierzemy się do pana Zozridora Slayke'a z formalną wizytą.
Lądowanie odbywało się bez przeszkód.
David Sherman, Dan Cragg
115
Wyraz twarzy Wielkiego Kanclerza Palpatine'a nie uległ zmianie po obejrzeniu
krótkiej transmisji z Praesitlynu.
- Reija Momen jest z Alderaanu, prawda? - zapytał Armanda Isarda, który właśnie
delektował się drinkiem w towarzystwie kanclerza, kiedy dyżurujący porucznik Jenbe-
an z senatorskiego centrum łączności dostarczył im transmisję.
- Tak mi się zdaje, sir. - Isard również obserwował oświadczenie Reiji Momen,
lecz bez wielkiego wrażenia.
- Hm - mruknął Palpatine - Dzielna kobieta.
- Czy nie powinniśmy zwołać nadzwyczajnej sesji senatu, sir? Albo chociaż od-
powiedzieć? Wkrótce upłynie pierwsza godzina ultimatum.
- Żeby sobie to obejrzeli? Nie sądzę, aby to do czegoś doprowadziło. Zakładnicy?
Ależ oni ich nie zabiją. To blef i do tego szantaż. Republika nie pozwoli, nie może so-
bie pozwolić na takie traktowanie. Poruczniku Jenbean - zwrócił się kanclerz do dyżur-
nego oficera, który przyniósł oświadczenie Momen z centrum łączności - pokazywałeś
to komukolwiek?
- Nie, sir. Przełączyłem oświadczenie zaraz po otrzymaniu. Widzieli je tylko dy-
żurni technicy i nikt więcej.
- To dobrze. - Palpatine zawiesił głos. - Czy znasz Momen osobiście?
- Nie, sir, znam ją tylko z opowiadań. To jedna z najwyżej cenionych i szanowa-
nych osób w naszej profesji.
Rozumiem. Zachowam to dla siebie, dopóki nie zadecyduję, co mam z tym zrobić.
Do tej pory musisz traktować tę wiadomość jako całkowicie poufną, czy to zrozumiałe?
Niech pozycja w twoim dzienniku wykazuje jedynie transmisję z Praesitlynu, nic wię-
cej. Jeśli pojawi się jeszcze jedna taka wiadomość, chcę, żebyś dostarczył ją bezpośred-
nio do mnie. Poinformuj swoją zmianę, że jeśli przyjdzie cokolwiek z centrum łączno-
ści na Praesitlynie, mają zrobić to samo. Po wyjściu Jenbeana Isard spojrzał na Palpat-
ine'a.
- Rzeczywiście ma pan zamiar zachować to dla siebie? - zapytał.
- Armandzie, tam, gdzie rządzą emocje, mądry człowiek zawsze chroni swoje
stawki. Czy widziałeś wyraz twarzy porucznika, kiedy oglądaliśmy transmisję? Jestem
pewien, że ten człowiek oglądał ją kilka razy, zanim przekazał ją mnie. Ta kobieta,
Reija Momen, to symbol. Wygląda jak ideał matki. Tylko ciężkie, niereformowalne
przypadki jak my mogą się oprzeć takiemu apelowi do naszych najniższych instynktów.
A co z Tonithem? Czy on mówi poważnie, że zabije techników?
- Tak, Wielki Kanclerzu. Jest do tego zdolny, zwłaszcza jeśli stracą dla niego swo-
ją wartość. Może też zostawić ich przy życiu. Zależy od tego, jak sobie wyliczył szanse
na własne przeżycie. To zimny, beznamiętny człowiek, zresztą czego można oczekiwać
od bankiera? Żywa maszynka do liczenia, tu zysk, tam strata, zbilansować konto i tak
dalej. Co pan zrobi w tej sytuacji? - Wskazał głową na rejestrator.
- Na razie nic. Nasz młody przyjaciel łącznościowiec zrobi to za nas. - Palpatine
uśmiechnął się enigmatycznie.
- Mogę spytać, skąd pan to wie?
Palpatine leciutko skłonił głowę.
Próba Jedi
116
- Zaufaj mi. Wiem. Wystarczyło spojrzeć na twarz tego młodego człowieka. Czy
mogę dopełnić twoją szklankę?
Porucznik Jenbean był wściekły, a jego gniew rósł w miarę, jak oddalał się od ga-
binetu Palpatine'a. Siedzieli tam, gapiąc się na transmisję i nawet nie mrugnęli okiem.
Jak ci politycy mogą tak sobie lekceważyć tę dramatyczną sytuację? Czy pojedyncze
osoby już się w ogóle nie liczą w Republice? Czy Republika nie jest gwarantem wolno-
ści i życia każdego ze swoich obywateli? Z pewnością nikt nie oczekuje, że Palpatine
odwoła posiłki, ale czy nie powinien się podzielić tą informacją z dowódcami? Zażądać
planu uwolnienia zakładników?
Po odebraniu transmisji cała zmiana oglądała ją wielokrotnie. Żaden z łączno-
ściowców nie wiedział zbyt dokładnie, co dzieje się na Praesitlynie, poza tym, że sepa-
ratyści przejęli planetę, a senat wysłał oddziały pomocnicze, żeby ją uwolnić, Wszyscy
jednak znali Reiję Momen. Znali i cenili. I oto - porucznik pokręcił głową i zacisnął
pięści - była teraz więźniem jakiegoś łajdaka, zmuszona do odczytania tego oświadcze-
nia.
Jenbean nie był całkowicie pewien, co kanclerz Palpatine - lub ktokolwiek inny -
mógłby zrobić dla Momen w tej sytuacji, ale czuł wściekłość, że kanclerz zupełnie nic
nie zaproponował. Za kilka minut jeden z techników na Praesitlynie zostanie zamordo-
wany, może nawet to się już stało. Zadrżał na myśl o dalszych transmisjach, ukazują-
cych ludzi, których znał, a raczej ich zwłoki w Centrum Łączności Intergalaktycznej na
Praesitlynie.
Przed dokonaniem w transmisjach zmian, jakich zażądał od niego Palpatine, Jen-
bean, kładąc na szalę całą swoją przyszłość, zrobił to, co uznał za stosowne - przekazał
transmisję Momen do kogoś, kto mógłby zrobić coś, aby ją uratować.
Anakin uśmiechnął się, kiedy Halcyon wszedł do stanowiska dowodzenia. Przy-
jaźnie uścisnęli sobie dłonie.
- Doskonale sobie poradziłeś z lądowaniem i rozstawieniem wojska - pochwalił go
Halcyon. - Co się dzieje? - Skinieniem głowy wskazał płaskowyż.
Anakin pokrótce wyjaśnił mu sytuację taktyczną.
- Nasze lądowanie odbyło się bez przeszkód. Wróg wycofuje się na płaskowyż, ale
nie mieliśmy możliwości skorzystać z tego ruchu, bo jeszcze nie byliśmy przygotowa-
ni, kiedy zaczęli przenosiny. Zajmują teraz wyżej położone tereny. Jestem pewien, że
się tam ufortyfikowali, wykorzystując centrum łączności i jego pracowników jako za-
kładników, abyśmy nie mogli przeprowadzić frontalnego ataku. Trudno będzie ich
stamtąd wyrzucić.
Halcyon skinął głową.
- Dlatego musimy być elastyczni. Mam parę pomysłów. Poznałeś już Slayke'a?
Anakin uśmiechnął się.
- Tak. Chce, żebyśmy złożyli mu wizytę w jego centrum dowodzenia, kiedy tylko
będziesz gotów.
David Sherman, Dan Cragg
117
- Wiesz, nigdy go nie poznałem osobiście. Był zbyt zajęty wykradaniem mi statku,
kiedy nasze drogi się spotkały. - Halcyon uśmiechnął się szeroko, rozpiął płaszcz,
usiadł na najbliższym krześle i przeciągnął dłonią po włosach. - Jestem zmęczony, a
bitwa jeszcze się nawet nie zaczęła.
Anakin spoważniał:
- Jak mocno uszkodzony był „Ranger"?
Halcyon wzruszył ramionami.
- Musieliśmy go zniszczyć. Straciliśmy wielu członków załogi. Było niewesoło.
- Kapitan Slayke też miał kiepsko - powiedział Anakin. - Walczyli bardzo odważ-
nie, ale jego armia uległa niemal całkowitemu zniszczeniu.
- Niedobrze, niedobrze - mruknął Halcyon, kręcąc głową. Milczał przez dłuższą
chwilę, wreszcie odetchnął głęboko i wstał.
- Może złożymy Wielkiemu Człowiekowi wizytę w jego siedzibie i uruchomimy
tę jego armię?
Próba Jedi
118
R O Z D Z I A Ł
19
Potężna armada posuwała się wytyczonym kursem poprzez zimne, mroczne głębi-
ny przestrzeni. Na pokładzie każdego statku systemy pulsowały energią, a komputery,
obsługiwane bezbłędnie przez armię doskonale funkcjonujących robotów, pilnowały
trasy. Systemy uzbrojenia, które mogły zniszczyć całą flotę, były gotowe do użytku.
Były to martwe maszyny, niemal równie zimne, jak próżnia otaczająca ich powło-
ki; zachowywały zaledwie tyle ciepła, aby metalowe i plastykowe części nie pokruszyły
się, a smary nie zamarzły. Nie miały imion, jedynie numery i literowe oznaczenia. Nig-
dzie, z wyjątkiem statku flagowego - potężnej, samodzielnie funkcjonującej maszyny
do zabijania - nie było słychać głosu ani jednej żywej istoty. Żadnego śmiechu, prze-
kleństw, skarg, żadnego życia, tylko stłumiony szept maszyn. A na statku flagowym
istoty o ponurych twarzach wykonywały swoje obowiązki ze spokojem zrodzonym z
wpojonej dyscypliny wojskowej równie surowej, jak technologia, która kontrolowała
piechotę złożoną z robotów w transportowcach, lecących tuż za krążownikami. W
transportowcach także panowała zupełna cisza - i nic dziwnego, skoro przedziały zatło-
czone były setkami tysięcy robotów bojowych, nieruchomo poskładanych na stojakach,
czekających na sygnał, który zmieni je w beznamiętne, skuteczne maszyny do zabija-
nia.
Gdyby na pokładzie tych transportowców znalazły się jakieś żywe istoty i prze-
spacerowały się po magazynach, gdzie roboty czekały na wezwanie do boju, czułyby
się jak w ogromnej krypcie, pełnej kości jakiegoś potwornego gatunku, cierpliwie spo-
czywających grobie w oczekiwaniu na zmartwychwstanie. Potężne nawy były ciche,
jeśli nie liczyć stałego pulsowania napędu statków, przekazującego wibracje przez płyty
pokładu. Roboty były ustawione w doskonale równych szeregach, choć od czasu do
czasu lekka zmiana kursu lub przyspieszenia statku powodowały delikatne kołysanie w
zawieszeniach i ciche klikanie metalu o metal. Gdyby zaś gość zbyt długo i zbyt uważ-
nie przyglądał się tym podobnym do szkieletów cudom techniki, mechanicznie niezwy-
ciężonych, i gdyby jego uwagę ściągnęły czarne oczodoły układów optycznych, za-
drżałby, widząc w nich odbitą wizję własnej śmiertelności i uciekłby czym prędzej do
świata ciepła, przyjaźni i nadziei, które odróżniają żywych od stworzonych przez nich
maszyn. Ta flota stanowiła z dawna oczekiwane posiłki separatystów, zbrojną pięść,
wyciągniętą, aby zmiażdżyć świat znany jako Praesitlyn.
David Sherman, Dan Cragg
119
- Witam w mojej skromnej i ostatniej twierdzy - zagrzmiał Slayke na powitanie,
zrywając się na nogi. Jego oficerowie stali wokół w milczeniu, spoglądając na obu Jedi
i ich trzech towarzyszy. Slayke zmrużył oczy, widząc to towarzystwo, ale powiedział
tylko:
- Pozwólcie, że przedstawię moich ludzi.
Przedstawił po kolei każdego z oficerów.
- Sir, przyjmuję, że jesteś... - Slayke zawahał się na króciutką chwilę, lecz ta chwi-
la była znacząca dla Nejaa Halcyona. - ...nieocenionym generałem Halcyonem?
Wyciągnął rękę. Wyprostowany, z szerokimi barami i masywną piersią, z czupry-
ną ogniście rudych włosów, Slayke był imponującą postacią.
- We własnej osobie, kapitanie - odparł Halcyon. Uścisnęli sobie dłonie. W chwili,
kiedy ich ręce zetknęły się, spojrzeli sobie w oczy, jak dwaj rywale, oceniający prze-
ciwnika. Anakin próbował zachować neutralny wyraz twarzy; zrozumiał jednak, że był
bardzo młodym partnerem w tym triumwiracie, który chciał zaproponować Halcyon.
Instynktownie wyczuwał, że jego milczenie jest najlepszym wkładem, jaki może
wnieść do tej sytuacji.
- Masz coś, co mógłbym tym razem ukraść? - zapytał Slayke z zaczepną, ale nie-
zbyt wesołą miną.
Halcyon udał, że nie słyszy pytania.
- To mój zastępca, komandor Skywalker.
- Znamy się już. - Slayke skłonił się lekko. - A ci dwaj krzepcy chłopcy? - zapytał,
wskazując na strażników, których Halcyon przyprowadził ze sobą.
- Kapral Raders i szeregowy Vice, moi doradcy w sprawach wojskowych - wyja-
śnił Halcyon.
Slayke skinął głową.
- Mądry to dowódca, który słucha głosów z szeregów. Zaczyna mi się podobać
twój styl.
Dwaj strażnicy nieśmiało stanęli wśród oficerów Slayke'a.
- O, widzę, że jego też przywlokłeś. - Slayke zachichotał, wskazując głową na
Gruda, który usiłował pozostać niezauważony z tyłu grupy.
- Grudo chodzi wszędzie tam, gdzie ja... i tak będzie przez cały czas - natychmiast
odparł Anakin.
- No, no, ten zielony kiełek najwyraźniej ma własne zdanie na każdy temat - za-
drwił Slayke. - Lubię żołnierzy, którzy mają własne zdanie... znacznie trudniej ich
ukraść, niż na przykład czyjś statek. - Zaśmiał się gromko.
I znów Halcyon pominął drwinę milczeniem.
- Czy możemy porozmawiać na osobności? - Wskazał ruchem głowy otaczających
ich oficerów.
- Nie. Cokolwiek mamy do powiedzenia, oni mogą słyszeć wszystko. Nie ukry-
wam istotnych informacji przed moimi żołnierzami. -Slayke gestem pokazał stojącemu
obok sierżantowi, aby uprzątnął stół. - Wybaczcie ten bałagan, ale przenieśliśmy się
tutaj, eee... dość pospiesznie. Moi sprzątacze nie mieli czasu wszystkiego posprzątać
jak należy. - Zaśmiał się. - Krajobraz po bitwie - dodał, wskazując otaczający ich niepo-
Próba Jedi
120
rządek. - Obawiam się, że określenie to dotyczy również moich ludzi i mnie. Ale wy i
wasza armia jeszcze się nie wykrwawiliście, za to dzielnie stajecie dęba, rwiecie się do
boju! Siadajcie, a ja wam opowiem to i owo o walce, którą tu stoczyliśmy.
Halcyon i Anakin zajęli miejsca przy stole.
- Przykro mi, że nie mam żadnego poczęstunku dla moich znamienitych gości -
rzekł Slayke - ale skończyło nam się piwo i ciasteczka. A teraz... - Zatarł wielkie dło-
nie. - Wymyśliłem kilka manewrów, które moim zdaniem można wykorzystać, aby z
powodzeniem zaatakować stanowiska wroga na płaskowyżu, zwłaszcza wobec poja-
wienia się w porę waszych wojsk. Spójrzcie na schemat terenu na tym ekranie. Chciał-
bym zaproponować coś takiego...
- Wybacz, kapitanie - przerwał mu Halcyon. - Z wielką niecierpliwością oczekuję
na poznanie pańskich planów bitewnych, ale najpierw musimy sobie wyjaśnić parę
spraw.
Slayke udał zaskoczonego.
- Słucham cię, Nejaa... nie masz nic przeciwko temu, żebym mówił ci po imieniu?
- zapytał głosem ociekającym sarkazmem. Na stanowisku dowodzenia, choć zatłoczo-
nym, zapanowała nagle kompletna cisza. Milczenie zakłócały jedynie przedzierające się
przez szum głosy dowódców Slayke'a, składających raporty: normalne dźwięki dla
wojskowych centrów dowodzenia.
- Możesz mnie nazywać jak chcesz, dopóki znaczyć to będzie „sir". Zostałem
przysłany przez senat, aby przejąć dowodzenie nad tą operacją, i zamierzam to uczynić.
Resztę twoich wojsk oddasz pod moją komendę. Cenię sobie twoją opinię i z przyjem-
nością wysłucham twoich rad, ale to ja będę podejmował ostateczne decyzje na temat
wszelkich planów wykorzystania tej armii, czy to jasne?
Anakin zrozumiał, że Halcyon podszedł do Slayke'a od niewłaściwej strony, ale
nic nie powiedział. Tu chodziło o coś więcej, niż tylko o to, kto czyje rozkazy będzie
wykonywał.
Slayke odchylił się w krześle i wydął policzki.
- No, to ci dopiero przemowa! Zwłaszcza jak na faceta - rzekł, nachylając się do
przodu i patrząc poprzez stół - który nawet nie potrafi dopilnować własnych kieszeni,
żeby go nie okradli.
Halcyon nie zamierzał dać się wciągnąć w dyskusję na ten temat.
- Kapitanie, mam upoważnienie senatu...
- Powiedz, żeby mnie pocałowali tam, gdzie ich mam - warknął Slayke.
- ...mam flotę na orbicie i armię świeżych, wypoczętych żołnierzy.
- Pieprzone klony bez twarzy. - Slayke splunął. - Rozejrzyj się wokół siebie! To
jest armia... to są żołnierze, zahartowani w bitwach weterani, którzy wytrzymali najgor-
sze, co przewidział dla nich nieprzyjaciel i wciąż mają w sobie wolę walki! Myślisz, że
twoje klony mogą im dorównać duchem? Ha! - Założył race za głowę. W szeregach
oficerów sztabu Slayke'a rozległ się szmer aprobaty. - A, i mogę jeszcze dodać, że wca-
le wam się tu nie spieszyło.
David Sherman, Dan Cragg
121
- Kapitanie. - Anakin nachylił się do niego, aby móc mówić ciszej. - Nie przeżyłby
pan końcowego ataku. Powiedziałbym, że to pan jest naszym dłużnikiem, a nie na od-
wrót.
- Ooo, odezwało się przedszkole! - ryknął Slayke. Kilka osób z jego otoczenia par-
sknęło śmiechem. - Generale Halcyon, chciałby pan dostać z powrotem swojego „Plo-
orioda Bodkina"? Zamienię go na pański statek flagowy. Chyba potrzebuję statku, któ-
ry pasowałby do człowieka o takich umiejętnościach jak moje, nie sądzisz? - Znów
ryknął śmiechem i walnął potężną pięścią w lekki stół.
- Mój statek flagowy zamienił się w kupę złomu, a większość załogi zginęła, kiedy
przerwaliśmy kordon i uruchomiliśmy na nowo łączność, kapitanie - odparł Halcyon
suchym, bezbarwnym głosem.
- Tak? A w czasie, kiedy wy się tutaj wlekliście, my walczyliśmy, tracąc tysiące
dobrych żołnierzy. Myślisz, że kogokolwiek z nas obchodzi, co stało się z załogą two-
jego statku? - Twarz Slayke'a poczerwieniała z gniewu. - Wasza Moc też nam nie przy-
szła na ratunek. Pewnie wezwałeś ją, żeby się wykaraskać z tej opresji? - zadrwił.
- Tak, i to też. - Jednym płynnym gestem, tak szybkim, że nikt go nie zauważył,
nawet Anakin, Halcyon wyjął miecz świetlny i uruchomił go. Widzowie jęknęli na
widok jaskrawo świecącej smugi czystej energii.
Oczy Slayke'a zwęziły się, ciało sprężyło, ale nie drgnął, ani nawet nie okazał cie-
nia zaskoczenia.
- Jeszcze jakieś sztuczki? - zapytał normalnym głosem.
Halcyon wyłączył miecz świetlny i przypiął go znów do pasa.
- Lubię te zabawki - rzekł, czule poklepując broń. - Przydają się, kiedy przeciwnik
ma przewagę sto do jednego. Mówiłeś coś? - Uśmiechnął się niewinnie.
Slayke zaśmiał się.
- Muszę przyznać, że zaczyna mi się podobać twój styl.
W tym momencie Anakin stracił cierpliwość. Dość tego gadania, uznał.
- Nie mamy wiele czasu, aby się zorganizować - przerwał. - Zajmijmy się omó-
wieniem naszej strategii. To, co się stało na Bpfassh, to przeszłość. Teraz jest teraz.
Zostawmy tamto na później i zajmijmy się tym, co mamy do załatwienia. - Urwał, po-
zwalając, aby ujrzeli płonącą w jego oczach mroczną furię. Zarówno Halcyon, jak i
Slayke spojrzeli na niego ze zdumieniem.
- No, no... - Slayke odchylił się do tyłu i przez moment przyglądał się Anakinowi.
- Tak jest, sir! - Zasalutował niedbale.
Halcyon odchrząknął.
- On ma rację, Slayke - rzekł. - Musimy współpracować... - W tym momencie ode-
zwał się jego osobisty komunikator. - To chyba coś ważnego, przepraszam na chwilę.
Był to oficer łączności floty.
- Sir, właśnie otrzymałem... eee... wyjątkowo interesującą transmisję z senackiego
centrum łączności na Coruscant. Sądzę, że powinien pan to czym prędzej zobaczyć, sir.
W pomieszczeniu zapanowała kompletna cisza. Slayke uniósł brew.
- Możesz mi powiedzieć, o co chodzi? - zapytał Halcyon. – Jestem w tej chwili na
konferencji w centrum dowodzenia Slayke'a.
Próba Jedi
122
Łącznościowiec zawiesił głos.
- Generale, myślę, że powinien pan to zobaczyć, wtedy pan zrozumie, o co mi
chodzi. Czy w obecnym miejscu pobytu ma pan gdzieś w pobliżu odbiornik HoloNetu?
Halcyon podniósł wzrok na Slayke'a, który przytaknął i wskazał na oddzielony kąt
pomieszczenia.
- Tak, mam - rzucił Halcyon do komunikatora i spojrzał na Slayke’a. - Jakie masz
kody?
Slayke wyciągnął rękę po komunikator Halcyona. Jedi zawahał się ułamek sekun-
dy, ale podał mu urządzenie. Slayke powiedział coś cicho do nadajnika, po czym rzucił:
- Lepiej chodźmy to zobaczyć.
Dotarli do odbiornika HoloNetu akurat na czas, aby zobaczyć wypełniający ekran
obraz Reiji Momen.
Ostatnie słowo: „Atakować!" rozbrzmiało echem w całkowitej ciszy. Slayke zaklął
pod nosem, po czym rozkazał:
- Puśćcie to jeszcze raz!
- Dzielna kobieta - rzekł Halcyon z podziwem. - Żąda, abyśmy atakowali, choć
oznacza to śmierć jej i jej ludzi. To prawie jak ściąganie na własne pozycje ostrzału
laserowego, byle tylko nie ustąpić.
- To nie żarty - zgodził się Slayke. - Więc to ją mamy ocalić.
Anakin nie mógł wykrztusić słowa. W tej kobiecie... było coś jeszcze.
Halcyon spojrzał na swojego zastępcę.
- Anakin?
Chłopak stał z zaciśniętymi pięściami, mięśnie żuchwy drgały mu konwulsyjnie.
Monitor był teraz pusty, ale on wciąż spoglądał na niego wściekle, jakby nadal widział
tam obraz Momen.
- Anakinie! - zawołał Halcyon.
Ktoś za ich plecami klął cicho, ale paskudnie. Ktoś inny coś szepnął i przekleń-
stwa ucichły.
- Anakinie! - powtórzył Halcyon, położył dłoń na ramieniu chłopca i potrząsnął
nim mocno.
- Co? - Anakin zamrugał, jakby wracając z bardzo daleka.
- Anakinie, to już koniec.
- T-tak. Tylko że... - Młody Jedi potrząsnął głową i odetchnął głęboko. - Ta kobie-
ta przypomina mi... sam nie wiem...
Slayke wstał.
- Słuchajcie wszyscy - rzekł tak głośno, że kilku oficerów aż podskoczyło. - Gdy-
by nasi towarzysze, którzy zginęli, walcząc z separatystami, zobaczyli, czego ta kobieta
dokonała, wiedzieliby... - Głos mu się załamał. - Wiedzieliby, że ich życie nie zostało
poświęcone na próżno. - Urwał i odetchnął głęboko. - Jeśli kiedykolwiek potrzebowali-
śmy powodu, aby pójść dalej, oto go mamy!
Podszedł do Halcyona i podał mu dłoń, potem serdecznie uścisnął również prawi-
cę Anakina.
David Sherman, Dan Cragg
123
- Wszystko, co zostało z mojej armii, łącznie ze mną, jest całkowicie do waszej
dyspozycji. Jakie są rozkazy?
Próba Jedi
124
R O Z D Z I A Ł
20
Jedną z najgorszych rzeczy dla żołnierzy w czasie wojny, jeśli nie liczyć możliwo-
ści utraty życia, jest brak snu. Na wojnie dowódca, który zwleka z podjęciem decyzji,
zazwyczaj nie dożywa jutra. Wszelkie ruchy i operacje wojskowe najczęściej następują
nocą - i trwają całą noc, a ten, kto może zasnąć w przeddzień ataku, jest albo wetera-
nem, albo tak się zmęczył, że po prostu już go nic nie obchodzi. Oczywiście, nieustanne
wydzielanie się adrenaliny w organizmie żołnierza pozwoli mu zachować aktywność,
ale wcześniej czy później upomni się o niego zmęczenie.
Narada strategiczna, która rozpoczęła się w twierdzy Judlie, trwała wiele godzin.
Przenieśli się wreszcie do centrum dowodzenia Halcyona, które okazało się większe i
lepiej wyposażone, a w dodatku oferowało poczęstunki, których wyczerpane zasoby
Slayke'a nie mogły zapewnić.
Przygotowanie planu bitwy nie jest łatwym zadaniem. Musi on być zwarty i
szczegółowy, a jednocześnie dość elastyczny, aby można było zareagować odpowied-
nio na błyskawiczne zmiany, jakie zdarzają się na polu bitwy. Oficer operacyjny Hal-
cyona, pod okiem Anakina, miał stworzyć taki plan. Każdy specjalista sztabowy dostał
do opracowania jego fragment: dowódca kadr, dowódca operacyjny, dowódca oddziału
medycznego, wywiadu, uzbrojenia, dowódcy artylerii, piechoty, oddziałów pancernych
oraz napowietrznych - a na koniec, co nie oznaczało, że był najmniej ważny, nie kto
inny, jak stary Mess Boulanger. Każda część planu miała zostać włączona do całości.
Brakowało jednak czasu i trudno było się dogadać co do właściwego kierunku działań.
Po wielu godzinach zostały już tylko dwie koncepcje.
- Atak frontalny nie wchodzi w rachubę - ryczał Slayke. - Powinniście wiedzieć,
że atakująca armia ponosi straty w wysokości co najmniej trzy do jednego w stosunku
do ufortyfikowanych stanowisk bojowych. Wróg właśnie na to liczy, że zdoła nas wy-
ciąć w pień!
- Wiem, wiem - odparł Halcyon. - Dlatego zaatakujemy na środku, aby silne od-
działy mogły go oskrzydlić z jednej flanki. Trzeba opanować środek linii, mocno przy-
trzymać, zasugerować, że to nasza główna oś ataku, po czym uderzyć ze skrzydła i
zajść go od tyłu.
- A może jeszcze inaczej? - podsunął Anakin. - Mamy transportowce. Możemy
wylądować z oddziałami na tyłach i zaatakować, podczas gdy główna część armii ruszy
na środek linii.
David Sherman, Dan Cragg
125
Slayke uniósł brew.
- Co o tym sądzisz? - zapytał Halcyona.
- Nie wiem - ostrożnie odparł mistrz Jedi. - Jakie oni mają możliwości obrony
przeciwlotniczej?
- Dokonaliśmy oceny - odparł oficer wywiadu. - Wysłaliśmy zdalnie pilotowane
statki ponad linie wroga jakąś godzinę temu, spodziewając się takiego właśnie pytania.
Było ich kilka i żaden nie wrócił, ale przesłały nam dość informacji, abyśmy mogli
stwierdzić, że obrona przeciwlotnicza Tonitha jest bardzo intensywna. Zauważyliśmy
poczwórne działa laserowe, jak również działa jonowe. Musieli je niedawno wyłado-
wać ze swoich statków i zainstalować. Szacujemy, że stracimy co najmniej trzydzieści
pięć procent siły, uderzając, sir... a jeszcze więcej, wycofując się.
- Nic z tego - zdecydował Slayke. - Przykro mi, Anakinie, ale oskrzydlenie z po-
wietrza odpada. Myślę, że jedyną sensowną taktyką jest zajście ich od jednego ze
skrzydeł. - A więc dowódca przychylił się do opinii Halcyona.
- Nie zapominajcie, że Tonith musi wzmocnić swoje oddziały tylko na krótkim
odcinku, podczas gdy my z żołnierzami i zapasami mamy do przebycia o wiele dłuższą
drogę, zwłaszcza jeśli uda nam się zajść go z flanki - zauważył Anakin.
Slayke z aprobatą skinął głową.
- Ten młody Jedi staje się strategiem. Halcyon uśmiechnął się.
- Anakin to człowiek o wielu zaskakujących talentach. Slayke zaśmiał się głośno.
- Anakinie, masz przyszłość w tym fachu, słowo daję.
- A zatem robimy tak: jednocześnie atakujemy środek linii wroga i oskrzydlamy
jedną flankę - podsumował Halcyon. - Ale najpierw musimy się dowiedzieć, jak silne
są pozycje separatystów.
- Mam odpowiedniego człowieka! - zapewnił Slayke. - Ominie, wystąp! Sierżant
L'Loxx jest jednym ż najlepszych moich zwiadowców. Wysonduje szeregi Tonitha i
znajdzie wszystkie słabe punkty, jakie istnieją.
Sierżant podszedł bliżej i stanął na baczność. Halcyon wstał i uścisnął mu dłoń.
- Już prawie północ, sierżancie L'Loxx. Czy możecie zakończyć rozpoznanie po-
zycji wroga przed świtem?
- Nie dam rady sprawdzić całej linii w ciągu jednej nocy, sir- rzekł sierżant. - Ale
dokonam rozpoznania tam, gdzie będzie to najbardziej potrzebne i wrócę tutaj przed
świtem. Mogę być gotów za piętnaście minut.
- Musimy więc wysłać trzy grupy zwiadowców: lewą, centralną i prawą. Ale mo-
im zdaniem powinniśmy użyć klonów.
- Pan wybaczy, sir, ale ja jestem najlepszy do tego zadania, tyle tylko, że nie dam
rady sprawdzić sam całej linii. Proszę przydzielić mi ten sektor, który pan uważa za
stosowne, a ja zdobędę wszelkie niezbędne informacje.
- Doskonale, sierżancie, proszę wziąć prawą flankę. - Na stronie Halcyon szepnął
do Anakina: - Wybierz komandosów do części środkowej i do lewego skrzydła. - Znów
zwrócił się do L'Loxxa: - Waszym punktem wyjściowym będzie dawny fort Izable, tam
też wrócicie przez nasze linie. Ilu potrzebujecie żołnierzy?
- Wystarczę ja, sir.
Próba Jedi
126
- Tylko wy? - Halcyon spojrzał na Slayke'a, który wzruszył ramionami. - Sierżan-
cie, a co będzie, jeśli coś się stanie? Jak dostarczycie raport?
- Nic mi się nie stanie.
- Chciałbym pójść z nim - oznajmił nagle Grudo, podchodząc do krzesła Anakina.
- To śmieszne! - parsknął Slayke.
- Rodianie są dobrzy na patrolach, sir - wtrącił sierżant L'Loxx. -Potrafią wejść
wszędzie, gdzie ich nie chcą... i wyjść w jednym kawałku.
Anakin skinął głową.
- W porządku. Możesz zabrać Gruda.
- My też chcemy pójść - odezwał się ktoś. Był to jeden ze strażników z „Neelia-
na", kapral Ram Raders.
Halcyon zerwał się z miejsca.
- Co jest? Wysyłam jednego człowieka na zwiad, a tu mi się melduje pół armii?
Możemy równie dobrze już teraz zmontować atak, nie wiedząc kompletnie, co tam jest.
Nic z tego, i to jest ostateczna decyzja. - Usiadł.
- Proszę, sir - nalegał Raders. - Jesteśmy w tym dobrzy. Poza tym na razie tylko się
tu niepotrzebnie kręcimy. Możemy bardzo pomóc sierżantowi.
- Wezmę ich - powiedział L'Loxx. - Jeśli mi się nie spodobają, zostawię ich w Iza-
ble. Ale to już wystarczy. Czterech aż za dużo.
- Niech będzie - zgodził się Halcyon. - Anakinie, skoordynuj to wszystko z klona-
mi komandosami. Spotykamy się wszyscy za piętnaście minut na odprawie.
Anakin zwrócił się do oficera operacyjnego.
- Możecie już zacząć pisać rozkazy? Chciałbym przez chwilę porozmawiać z Gru-
dem na osobności. - Przeprosił wszystkich i wyszedł na zewnątrz z Rodianinem. Usie-
dli w ciemności na skrzynkach z towarami. - Nie chcę, żebyś z nimi szedł, Grudo, ale
jeśli jesteś zdecydowany, nie będę cię zatrzymywał.
- Nic mi nie będzie - zapewnił Rodianin.
Anakin milczał przez chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Jesteś żonaty? - zapytał wreszcie. Grudo zahuczał wesołym śmiechem.
- Byłem, i to nieraz.
- Kochałeś swoje żony?
Anakin wyczuł, że Grudo w ciemności wzruszył ramionami.
- Byłem dla nich dobry, a one dla mnie. Ale żołnierz, tak samo jak Jedi, musi sta-
wiać na pierwszym miejscu obowiązek i nauczyć się żyć bez rzeczy, do których tęsknią
inni mężczyźni. Dlaczego pytasz?
- Z ciekawości.
- Nie martw się, nic mi nie będzie. - Grudo położył dłoń na ramieniu Anakina i
obaj zamilkli.
- Znasz tę kobietę, którą oglądaliśmy na hologramie? - zapytał wreszcie Rodianin,
zmieniając temat. - Patrząc na ciebie, pomyślałem, że ją znasz.
- N-nie... - odparł Anakin. - Przypominała tylko moją matkę, która została zabita.
- To musiało być przykre - cicho odrzekł Grudo. - Ale wiesz, obserwowałem cię i
mogę powiedzieć tylko tyle: twoja matka mogłaby teraz być z ciebie dumna. Nigdy nie
David Sherman, Dan Cragg
127
widziałem człowieka tak uzdolnionego w tylu dziedzinach. Jesteś we wszystkim szyb-
ki: w nauce, w decyzjach, w działaniu. Będziesz wielkim dowódcą, jestem dumny, że
mogłem ci pomóc. - Wstał. - Muszę już iść. Sierżant czeka, a świt przychodzi wcześnie.
- Życzę ci szczęścia, przyjacielu.
- Jasne. Każdy żołnierz potrzebuje szczęścia, ale pamiętaj, w walce liczą się umie-
jętności. Ale skoro życzysz mi szczęścia, ja te życzenia przyjmuję z wielkim podzię-
kowaniem. - Grudo ujął dłoń Anakina i przytrzymał przez chwilę w swojej, po czym
odwrócił się i zniknął w ciemności. Anakin był zdumiony, jak cicho Rodianin potrafi
się poruszać. Postał jeszcze chwilę, a potem wrócił do centrum dowodzenia.
- Nie będą tacy głupi, żeby zaatakować nas pośrodku naszych pozycji - tłumaczył
Pors Tonith zebranymi dowódcami. - Wyślą oczywiście jedną grupę na środek, ale to
będzie zmyłka. Główny atak nastąpi na jednym ze skrzydeł. Dlatego potrzebuję silnej
rezerwy tutaj. -Wskazał miejsce w pobliżu centrum łączności. - W ciągu kilku sekund
ma być gotowa do wsparcia każdej naszej flanki. Przez całą dzisiejszą noc możemy się
spodziewać sondowania ostrzałem i ataku nad ranem. Chcę, żebyście wszyscy czuwali
przez całą noc, sprawdzając pozycje, rejestrując broń, kontrolując pole rażenia. Roboty
nie potrzebują snu, wy owszem, ale dzisiaj nikt w tej armii nie będzie spał.
- Te wzgórza po lewej, sir, wznoszą się nad możliwymi drogami do naszego
skrzydła, ale mamy tam niewiele wojska. Proponuję natychmiast wzmocnić obronę.
- Musimy czekać, dopóki atak się nie rozwinie - zastrzegł Tonith. - Z ruchomą re-
zerwą możemy udzielić wsparcia wszędzie, gdzie się to okaże konieczne. Każdy z was
otrzymał rozkazy. Musimy utrzymać tę pozycję do momentu przybycia naszych posił-
ków. Jestem pewien, że to wkrótce nastąpi.
Kiedy dowódcy opuścili stanowisko dowodzenia, Tonith uśmiechnął się na widok
B'wufa, drzemiącego niespokojnie pod strażą.
- Obudźcie go - polecił pilnującym go robotom - Powiedziałem, że dziś w tej armii
nikt nie śpi, a skoro nikt, to nikt. Z wyjątkiem mnie, oczywiście. Mózg potrzebuje od-
poczynku. - Skinął na jednego z techników. - Obudź mnie, jeśli coś się zmieni.
Z tymi słowami oddalił się do swojej kwatery na odpoczynek.
Odprawa trwała krótko. Zorganizowano trzy oddziały zwiadowcze: jeden miał się
zająć lewą flanką, drugi częścią centralną, a grupa sierżanta L'Loxxa była przewidziana
na prawą flankę. Każdy żołnierz we wszystkich trzech grupach otrzymał komunikator.
- Żadnego gadania - ostrzegł ich dowódca wywiadu. - Nieprzyjaciel na pewno
podsłuchuje. - Wszyscy spotykacie się przy Izable. Kiedy rozpocznie się ostrzał, ruszać.
Kiedy będziecie gotowi wracać, macie przycisnąć przycisk nadajnika na komunikato-
rach: jeden długi i jeden krótki sygnał dla grupy pierwszej, dwa długie, dwa krótkie dla
grupy drugiej i trzy długie, trzy krótkie dla grupy trzeciej. Kiedy już wszyscy zgłoszą
gotowość do powrotu, polecimy artylerii, żeby was osłaniała. To będzie wasz sygnał do
powrotu.
- Nie cierpię tego - mruknął L'Loxx, spoglądając na komunikator. - Zawsze się
psuje w najmniej odpowiednim momencie.
Próba Jedi
128
- W porządku - rzekł szef wywiadu. - Sierżancie L'Loxx, gdy tylko zbierzecie się
wszyscy przy Izable, zaskrzecz mi raz tym komunikatorem, którego tak szczerze nie
cierpisz, a ja wyślę artylerię. I nie obawiajcie się, że ktoś będzie próbował się z wami
skontaktować, kiedy będziecie w drodze. Komunikatory są na bezpiecznym kanale
zarezerwowanym dla wywiadu. Są jakieś pytania?
Pytań nie było.
Izable była ruiną. Wszędzie panował odór śmierci. W jednym miejscu ze szczeliny
w zawalonym bunkrze unosiła się cieniutka nitka dymu, znak, że wewnątrz wciąż jesz-
cze tli się ogień. W podczerwieni widać było wyraźną, bardzo jasną plamę - co znaczy-
ło, że pożar wciąż musi być silny. Zaczęli się zastanawiać, co tam płonie i Grudo za-
drżał na samą myśl. Wszyscy zwiadowcy zgromadzili się razem, czekając, aż rozpocz-
nie się ostrzał.
Plan przewidywał, że natychmiast po rozpoczęciu ataku rzucą się naprzód i ruszą
suchym korytem rzeki na prawo, w kierunku płaskowyżu, by następnie wspiąć się na
szczyt. Na zboczu było wiele ścieżek, które nadawały się doskonale do tego celu, a w
dodatku leżały znacznie bliżej, lecz L'Loxx zdecydował, że przejdą jak najbliżej linii
nieprzyjaciela.
- Będą na nas czekać, mogę się o to założyć - powiedział pozostałej trójce - ale ich
uwaga będzie zwrócona na środek.
Aby ukryć się przed nieprzyjacielskimi obserwatorami, mieli na sobie specjalne
ubrania ochronne, które zaprojektował sam L'Loxx. Nie chroniły one całkowicie przed
skanerami w podczerwieni, ale w hałasie, zamieszaniu i temperaturze artyleryjskiego
ostrzału stanowiły wystarczającą ochronę, aby dotrzeć do miejsca, gdzie, jak liczył
L'Loxx, brak czujności nieprzyjaciela uchroni ich przed wpadką.
Kompletnie ciemną noc rozświetlał jedynie blask gwiazd na nieboskłonie.
- Ufff! - Erk usiadł tak gwałtownie, że uderzył głową w skałę. - Odie, chyba mani!
Daj mi swój pas ze sprzętem!
Podała mu żądany przedmiot.
- Możesz poświecić? - Przez chwilę grzebał w jednej z kieszonek. - Aha! - zawołał
tryumfalnie. - Tak właśnie myślałem! Odie, oto nasza droga na wolność! - W dłoni
trzymał wibroostrze. - Mechanicy przy naprawie gwiezdnych myśliwców wykorzystują
to urządzenie, tylko w innej wersji, do cięcia najtwardszych nawet metali. Myślę, że
możemy go użyć do...
- ...cięcia kamienia - podsunęła Odie.
- Właśnie!
- Jesteś pewien? To nie jest wersja przemysłowa, Erk, to zwykły wibrokozik.
Używamy go jako zapasowej broni w przypadku bezpośredniego starcia. No i - dodała
z lekkim uśmiechem - służy nam też do przecinania pakietów z racjami...
Erk wsunął palce w pierścienie aktywujące.
- Nie przysuwaj się za blisko - ostrzegł. Ścisnął pierścienie i przyłożył ostrze do
skały nad głową. Po kilku sekundach ostrze się rozgrzało i kawałki stopionej skały
David Sherman, Dan Cragg
129
zaczęły skapywać na podłogę. Pilot szybko wyłączył urządzenie. Skała żarzyła się
czerwonawym blaskiem w miejscu, gdzie scyzorykiem wyżłobił rowek o długości
dwudziestu pięciu centymetrów i głębokości dziesięciu milimetrów. A trwało to zaled-
wie kilka sekund.
- Przywitaj się ze światem zewnętrznym! - zaproponował Odie.
- Nieźle! Ale ten przyrządzik powoduje wydzielanie się oparów... Jak zamierzasz
się przebić, nie dusząc się i nie podpalając nas?
Erk zamyślił się na chwilkę.
- Będziemy pracowali powolutku, żeby temperatura i opary miały czas zniknąć.
Czas jest jedynym dobrem, którego mamy aż za dużo. Tu jest dobra wentylacja, więc
powinniśmy utrzymać zawartość tlenu na poziomie pozwalającym oddychać. Chodź,
pomożesz mi trochę. - Zdjął tunikę pilota. - Uch, nie zdejmowałem tego od wieków. -
Zaśmiał się. Te ubranka są impregnowane, niepalne i nie przenoszą ciepła. Mają je
wszyscy piloci myśliwców. Wykorzystamy tę tunikę jako osłonę przy cięciu. Jak są-
dzisz, na ile wystarczy zasilania?
- Może na dziesięć godzin? Nie wiem, Erk. Zdołasz wyciąć otwór dość duży, aby-
śmy przez niego przeszli, w mniej niż dziesięć godzin?
- No cóż, wkrótce się o tym przekonamy, prawda? Zacznę tutaj, w najwyższym
punkcie, gdzie dwie płyty stykają się ze ścianą. W ten sposób to, co wytnę, nie osłabi
całości i nie spowoduje zawalenia się.
- Będziemy to robić na zmianę, Erk.
- Jasne, wiedziałem, że mi się przydasz! - Chwycił ją w ramiona i pocałował.
- Nie podoba mi się za bardzo to bratanie się oficera ze zwykłym żołnierzem,
choćby kobietą, poruczniku - rzekła Odie. Przyciągnęła bliżej jego głowę i oddała poca-
łunek w same usta.
- Kiedy stąd wyjdziemy, spróbuję cię namówić na nieco poważniejsze bratanie się.
No, skałki, uważać, nadchodzimy!
Próba Jedi
130
R O Z D Z I A Ł
21
Szybko, ale z wielką ostrożnością cała czwórka ruszyła suchym korytem rzeki,
trzymając się blisko brzegu, aby możliwie jak najlepiej ukryć się przed obserwatorami z
nieprzyjacielskich stanowisk na płaskowyżu. Okazało się, że to rozsądna taktyka, toteż
w krótkim czasie dotarli do miejsca, gdzie dawna rzeka skręcała w przeciwną stronę.
Ryknęła pierwsza salwa artylerii Slayke'a i rozcięła niebo nad ich głowami ja-
skrawymi rozbłyskami laserów. Po chwili odpowiedziała bateria przeciwnika, zasypu-
jąc ogniem pozycje Halcyona. Cały wszechświat zdawał się tonąć w ognistej zagładzie.
Żaden ze zwiadowców nigdy jeszcze nie widział takiego spektaklu - byli w równym
stopniu zachwyceni, co pełni lęku. Sierżant L'Loxx uśmiechnął się w duchu. Dywersja
działała.
Jeden po drugim wspięli się na brzeg wąwozu i ruszyli przez równinę, która dzieli-
ła ich od stromych zboczy płaskowyżu. Wszędzie widać było świadectwa nieprzyjaciel-
skiej okupacji - zniszczony sprzęt, spalone roboty, głębokie wyrwy po pociskach.
Wszystko to dawało im niezbędną osłonę, kiedy prześlizgiwali się przez otwartą prze-
strzeń. Każdy element ich sprzętu był starannie i miękko owinięty, żeby nie dzwonił, a
L'Loxx zaopatrzył się w linę, którą powiązał ze sobą wszystkich członków grupy, aby
nie pogubili się w mroku. Namalował również specjalną farbą koła na plecach kombi-
nezonów, aby zwiadowca, patrząc przez noktowizor, mógł widzieć poprzednika. Każdy
z nich był też uzbrojony w pistolet laserowy, ale nic cięższego. Po godzinie przebyli
całą równinę dzielącą ich od płaskowyżu i znaleźli się w miejscu, które L'Loxx uznał za
leżące daleko poza prawym skrzydłem pozycji nieprzyjaciela. Tu mieli zmierzyć się ze
stromym klifem, aby wyjść u podnóża wzgórz, które zamykały pozycje wroga z jednej
strony.
L'Loxx znał ten teren, przemierzał go wielokrotnie. Ten skraj szańców nieprzyja-
ciela ciągnął się pomiędzy dwoma niewielkimi wzgórzami, które zajmowały większość
płaskowyżu. Tuż nad równiną rozmieszczono punkty wartownicze, ale skoro na same
wzgórza można było wspiąć się jedynie od przodu, wśród gęsto rozsianych, potężnych
głazów, L'Loxx miał nadzieję, że wysunięte posterunki straży zostaną uznane za wy-
starczające zabezpieczenie i ostrzeżenie przed atakiem. Dał znak, aby wszyscy się za-
trzymali. Kiedy pozostała trójka dołączyła do niego, szepnął każdemu po kolei:
- Tędy wejdziemy na górę. Kiedy dostaniemy się na szczyt, będziemy dokładnie
za skrajem prawego skrzydła. Idę pierwszy. Trzymajcie się blisko mnie.
David Sherman, Dan Cragg
131
Salwy stopniowo ucichły. Na polu bitwy zapadła nienaturalna cisza, wszystko na
nowo pogrążyło się w nieprzeniknionej ciemności.
Porucznik Erk H'Arman przerwał pracę. Przez maleńką dziurkę którą zdołał wy-
ciąć w skale, wpadało świeże powietrze. Mógł przez nią nawet zobaczyć gwiazdy.
- Uda nam się, Odie - wysapał. Usiadł ciężko i odłożył tunikę, która osłaniała jego
ramię i dłoń. - Poświeć mi na ramię, dobrze?
Zwiadowca Odie Subu jęknęła.
- Całą skórę masz w pęcherzach! Na szczęście w pasie jest zestaw do pierwszej
pomocy. - Pogrzebała w kieszonkach i czym prędzej opatrzyła rany Erka.
- Odie, jesteś aniołem. Myślisz, że są jakieś wyższe przyczyny, dla których musi-
my przez to razem przejść?
- Myślę, że każde zdarzenie ma swoją przyczynę, Erk.
Pilot obejrzał tunikę.
- Całkiem nieźle się trzyma. Tylko że te rozpryski stopionego kamienia są okrop-
nie gorące. Mogłabyś dać mi coś do picia? Ręce mnie strasznie bolą...
Odkręciła manierkę i podsunęła mu do ust. Przez chwilę pił łapczywie. Kiedy
skończył, Odie zaproponowała:
- Pozwól, teraz ja trochę popracuję. Ty odpocznij.
- Dobrze, ale na razie odpocznijmy oboje. Niech to gorące powietrze trochę się
schłodzi. Jak tylko poczujesz gorąco, przerywaj. Ja popełniłem błąd i trzymałem nóż
zbyt długo. I dlatego się poparzyłem. Nie dopuść, aby tak się stało z tobą.
- Typowy mężczyzna, słowo daję. Wy, faceci musicie robić wszystko od razu.
Zróbcie miejsce kobietom. - Leżeli spokojnie przez kilka minut, odpoczywając, po
czym Odie narzuciła tunikę i zaczęła ciąć skałę. Pracowała nieprzerwanie przez dzie-
sięć minut.
- Słyszałaś to? - zapytał nagle Erk. Ryk artylerii docierał do uwięzionej w bunkrze
pary nieco stłumiony, lecz i tak cudownie głośny. Mogli z tego wywnioskować, że
rozpoczyna się prawdziwy atak.
- Dostaliśmy wsparcie? - szepnęła Odie. Nagle rozpłakała się i usiadła ciężko obok
Erka, który otoczył ją zdrowym ramieniem. Dzięki pracy dziewczyny otwór był już tak
duży, że mogła wysunąć przez niego rękę.
Przez chwilę nasłuchiwali w ciemności.
- To albo wsparcie, albo ostateczny atak - szepnął Erk. - Tak czy tak, wychodzimy
stąd.
- Przepraszam, że się rozpłakałam.
Erk przytulił ją do siebie i ukrył twarz w jej włosach, zalatujących pyłem skalnym
i potem; lecz dla niego był to najpiękniejszy zapach, jaki mógł sobie wyobrazić.
- Nie przejmuj się, Odie. W końcu to dziewczyński obyczaj, prawda? - Roześmieli
się oboje. - A teraz koniec mazania się i do roboty - rzekł z udanym gniewem. - Musi-
my stąd wyjść i wreszcie się wykąpać.
Próba Jedi
132
Weszli w stos głazów. Skały zwisały nad nimi groźnie jak pochylone budynki. By-
ło tak cicho, że słyszeli własne oddechy. Sierżant L'Loxx dał znak, aby się zatrzymali.
Gdzieś daleko, na lewo i jakby powyżej, słyszeli słabe, metaliczne odgłosy. Nikt nie
musiał im tłumaczyć, że to krążące wokół roboty bojowe. Ale ile ich jest? I jak wyglą-
dają umocnienia? Czy mają ciężką broń? Jak najlepiej można będzie je zaatakować?
Przez noktowizyjne gogle L'Loxx widział niewielki przesmyk między kamieniami.
Wszedł tam, a za nim Grudo.
Tuż po lewej stronie sierżanta znalazł się robot i zanim L'Loxx zdążył zareagować,
Grudo wyrwał zza pasa wibroostrze i jednym zwinnym ruchem odciął automatowi
głowę. Równie szybko, jak wcześniej dobył noża, teraz chwycił metalowe cielsko i
złożył na ziemi. Nikt jednak nie zdążył złapać głowy, zanim wpadła w stertę gruzu. Z
przeciętych przewodów buchnęły iskry.
Znieruchomieli tam, gdzie stali. Dopiero po chwili L'Loxx ostrożnie ruszył przed
siebie, przecinając odsłoniętą przestrzeń. Po drugiej stronie przykucnął i gestem naka-
zał im, aby zebrali się wokół w ciasnym kręgu.
- Dobra robota, Grudo - pochwalił i lekko szturchnął Rodianina w ramię. - Teraz
posłuchajcie: stąd idę już sam. - Jeden ze strażników zaprotestował. - Bądź cicho. Je-
stem w tym lepszy niż ktokolwiek z was. Zróbcie tu sobie stanowisko obronne i czekaj-
cie. - Przycisnął przycisk na swoim chronometrze. - Jest trzecia zero-zero. O szóstej
zacznie świtać. Dajcie mi godzinę. Jeśli nie wrócę, zostawcie mnie i wracajcie.
- Nie ma mowy - szepnął szeregowy Vick. - Przyszliśmy razem i razem wrócimy...
albo wcale.
L'Loxx nachylił się ku strażnikowi i szepnął:
- To rozkaz. Jeśli złapią mnie, złapią również i was, jeśli będziecie w pobliżu.
Zrobisz, co każę, albo gwarantuję, że już nigdy nie znajdziesz się na patrolu.
Szeregowy Vick nie był pewien, ale wydawało mu się w ciemności, że sierżant się
śmieje.
- Wszyscy umiecie wypełniać rozkazy - dodał L'Loxx. - Więc po prostu to róbcie.
Odpiął linę, która ich łączyła i znikł w mroku. Pozostali trzej zwiadowcy usiedli,
żeby zaczekać. Kapral Raders przysunął usta do ucha Rodianina i wyszeptał:
- Dobra robota, Grudo, Ten robot nawet nie wiedział, co się stało. - Grudo podzię-
kował skinieniem głowy.
Mijały minuty. Grudo czuł się po prostu doskonale: z innymi żołnierzami na nie-
bezpiecznej misji, o kilka kroków od śmierci lub chwały. Po to właśnie żył. Słuchał, jak
strażnicy szepczą między sobą. „Dajcie mi tu jakiegoś", mówił jeden. „Jasne, niech
tylko przyjdą!", odpowiadał drugi. Grudo uśmiechnął się w ciemności. Żołnierska gad-
ka, brawura, która ma ukryć strach... Tak, to był ten rodzaj dumnej, zaczepnej odwagi,
która dawała żołnierzom pewność siebie i siłę do walki. Uwielbiał to. Życie nigdy nie
było więcej warte niż w takich sytuacjach, gdy od śmierci dzieliła najcieńsza linia. Po-
myślał o Anakinie, którego pokochał przez ten okres, kiedy pracowali razem. Było w
młodym Jedi coś, co Grudo zauważył już pierwszego dnia, kiedy spotkali się w tym
zapyziałym barze na Coruscant. Wtedy nie potrafił określić tej cechy, ale teraz rozpo-
znał: to charyzma i zdolność do pociągania za sobą innych.
David Sherman, Dan Cragg
133
Gdzieś w mroku L'Loxx wspinał się po stromym zboczu najbardziej oddalonego
ze wzgórz. Poszło mu zaskakująco łatwo. Ostrożnie wyjrzał zza skałek na tyły linii
obrony nieprzyjaciela. Najwyżej dziesięć metrów od niego grupka robotów bojowych
kuliła się za prowizoryczną osłoną. W noktowizorze widać je było jako maleńkie, ja-
rzące się kropki - podpisy termiczne ich baterii i obwodów. Nagle dostrzegł cienki,
choć jaskrawy promień, który wytrysnął z jednego robota, po czym znikł, zastąpiony
przez szybko gasnący poblask. L'Loxx uśmiechnął się. W maszynie właśnie nastąpiło
zwarcie. Wspaniale! A więc roboty nie były właściwie konserwowane. Dobrze wie-
dzieć. Powoli powiódł wzrokiem po linii. Żałował, że nie ma telemetrii, żeby przekazać
do dowództwa obraz tego, co w tej chwili oglądał. Sami jednak zdecydowali, że nie
będą wykorzystywać tej opcji. Zbyt wielkie było prawdopodobieństwo, że transmisja
zostanie przechwycona. Kiedy dokładnie przyglądał się temu stanowisku, poczuł, że
serce zaczyna mu walić jak młotem. Znalazł to, czego szukał - słaby punkt. W tym
miejscu można bez trudu przerwać linię. Musi czym prędzej zanieść tę informację do
sztabu.
Zsunął się w dół po zboczu, w każdej chwili spodziewając się, że zaleje go fala
ognia z miotaczy, ale nic takiego się nie stało. Po kilku minutach dotarł do kamieni i
przycupnął obok swych towarzyszy.
- Możemy wracać, jesteśmy gotowi - szepnął. - Chłopcy, ale mam informacje! -
Wyjął komunikator i dał sygnał, że są gotowi do powrotu. - Zanim doczekamy się na
zezwolenie, powiem wam, co widziałem tam na górze. Nie uwierzycie, ale...
Na otwarty placyk pomiędzy głazami wpadły z brzękiem dwa roboty bojowe. Vick
wyrwał z kabury miotacz, przyklęknął i rozwalił je dwoma strzałami.
- Uciekać! Uciekać! - zawołał L'Loxx.
- Zostanę tu i zatrzymam je - odkrzyknął Vick. Pozostała trójka oddalała się, ma-
newrując pomiędzy głazami. Gonił ich strumień wiązek laserowych. Vick wybiegł zza
kamieni.
- Za dużo ich! - krzyknął, wymijając Gruda. Ten spokojnie wyjął miotacz z kabu-
ry, a w drugą rękę wziął wibronóż. Kiedy roboty zaatakowały go spomiędzy kamieni,
jednego zniszczył miotaczem, a drugiemu przeciął kable szyjne nożem. W ciągu dzie-
sięciu sekund położył sześć maszyn, tworząc niewielką barykadę, po której kolejne
atakujące roboty musiały się wspinać, żeby się do niego dostać. Promienie lasera odbi-
jały się od skał, parząc go i osmalając. Dwa trafiły go celniej i zachwiał się na nogach,
ale nie upadł. Dalej budował barykadę z robotów. Pół minuty od rozpoczęcia walki nie
było już do czego strzelać. Grudo przez moment stał nieruchomo, dysząc. Wsunął mio-
tacz do kabury. Cisza? Niecałkiem. Daleko w przedzie ze wzgórza spływała kolejna
fala robotów. Najwyższy czas wiać. Odwrócił się i pognał w tym samym kierunku, co
jego towarzysze. W tym momencie zaczęła się kanonada i noc znów zmieniła się w
piekło.
Odie wysunęła głowę z otworu, który wycięła W kamieniu.
- Jeszcze kilka minut i chyba dam radę się przecisnąć. - Usiadła obok Erka. - Jak
ramię?
Próba Jedi
134
- No cóż, zwykły człowiek zapewne krzyczałby i wił się z bólu, ale ja? Do licha,
jestem dzielnym pilotem myśliwca, a nasze szkolenie polega na cierpieniu. - Skrzywił
się i nagle spoważniał. - Przepraszam, Odie, ale obawiam się, że będę potrzebował
twojej pomocy, żeby przejść przez ten otwór, kiedy przyjdzie na to czas. Mam nogi jak
z waty.
- Daj mi dziesięć minut i już nas tu nie ma!
Kiedy kamień wokół otworu wystygł dostatecznie, Odie podciągnęła się do góry.
Erk popchnął ją od dołu i dziewczyna znalazła się na zewnątrz.
W tym samym momencie rozpoczęła się kanonada. Odie zsunęła się z powrotem
do bunkra.
- Myślisz, że powinniśmy teraz wychodzić?
- A co mi tam! Wszystko lepsze niż kolejne sekundy w tym grobowcu.
- Użyj zdrowego ramienia, żeby się podciągnąć, a ja podsadzę cię od dołu. Ale
uważaj, żebyś nie utknął.
Kanonada była tak intensywna, że rozświetlała wnętrze bunkra. Twarz Erka w tym
migoczącym świetle wydawała się blada i ściągnięta.
- Mam nadzieję, że nie rozjedzie nas żaden pełzak - rzekł słabym głosem.
Zdołał podciągnąć się częściowo przez otwór, ale utknął i jęknął boleśnie. Odie
chwyciła go za stopy od dołu i z całej siły popchnęła, aż wydostał się na zewnątrz.
Rzuciła mu swoją rusznicę laserową i poszła w jego ślady. Upadli na kamienie, dysząc
ciężko.
- Udało się - wyszeptał pilot. Artyleria nad ich głowami grzmiała i huczała, ale nic
nie uderzyło w ziemię, gdzie leżeli.
- Pojedynkują się - ciągnął Erk. - Najładniejsze widowisko, jakie widziałem.
W ciemności zamajaczyły jakieś postacie. Odie chwyciła miotacz i wystrzeliła.
- Nie strzelać! -wykrzyknął jeden z cieni. - Jesteśmy przyjaciółmi!
Ktoś podbiegł do Odie i jednym ruchem odsunął na bok lufę jej miotacza.
- Niech cię szlag! - krzyknął. - Postrzeliłaś jednego z moich żołnierzy, nikt ci nie
powiedział, że będziemy tędy przechodzić? - Przyjrzał jej się w pulsującym świetle
salw, potem przeniósł wzrok na Erka. Oboje przedstawiali sobą żałosny widok. - Hej, a
tak w ogóle to kim wy jesteście?
- Grudo naprawdę paskudnie oberwał - poinformował kapral Raders. - Trafiła go
w skroń. Cholera z wami! Co do... - Urwał nagle, kiedy spojrzał na stojącą bezradnie
parę.
- J-ja... my... znaleźliśmy się w pułapce, w bunkrze. Myśleliśmy, że to nieprzyja-
ciel... mój kolega jest poważnie ranny... Przykro mi z powodu waszego żołnierza, ale-
ja...
L'Loxx odwrócił się i ukląkł obok Gruda. Czaszka Rodianina ustępowała pod jego
delikatnymi palcami, ale ranny był przytomny. Jedno zdrowe oko błyskało w świetle
salw laserowych. Chciał coś powiedzieć, ale wydał z siebie tylko jęk.
- Zaczekajmy na komandosów - zaproponował Raders. - Pomogą nam zanieść go
do stacji medycznej. Tu nic nie możemy dla niego zrobić...
David Sherman, Dan Cragg
135
- Jeśli nie zabierzemy go teraz, nie przeżyje, a po tym, co dziś dla nas zrobił, ani
myślę czekać. Wy dwoje - rzekł L'Loxx wskazując na Odie i Erka - pomożecie nam.
- Sir, mój kolega jest bardzo poparzony... nie da rady nikogo nieść.
- Dobrze, ty go poprowadzisz. My sami się zajmiemy Grudem. I przestań mówić
do mnie „sir". Pracuję na życie... hej! Ależ ja was znam! Jesteście z armii generała
Khamara. Razem tu przybyliśmy. Nie pamiętam waszych imion, ale znalazłem was na
pustyni...
- Sierżant L'Loxx - jęknęła Odie.
- Jak się masz? - zapytał Erk z miejsca, gdzie leżał.
- Teraz już pamiętam - ucieszył się L'Loxx. - Wysłali was do Izable, kiedy wrócili-
śmy. No, niech mnie...
- Sierżancie, może już ruszymy? Porozmawiamy po powrocie do naszych szere-
gów - podsunął Raders.
W jednej chwili sklecili nosze z sieci, którą Odie znalazła w pasie ze sprzętem, i z
dwóch durastalowych prętów, wyciętych z ruin bunkra. Transportowanie Gruda po
trudnym terenie okazało się łatwiejsze, niż sądzili.
Sierżant L'Loxx stanął na baczność i zasalutował Halcyonowi.
- Proszę złożyć raport, sierżancie.
- Nie czekaliśmy na powrót pozostałych grup, sir, ponieważ mam dwóch rannych i
muszę ich przetransportować do punktu medycznego. Prawa flanka Tonitha jest słaba. -
Podszedł do trójwymiarowego planu. - Po pierwsze, to wzgórze na końcu linii jest mar-
nie bronione. Oni pewnie liczą na skały u stóp wzgórza, utrudniające w pewnym stop-
niu atak. Po drugie, nie widziałem tam żadnych dział z obsługą. Nie sprowadzili artyle-
rii. A na koniec, mam podstawy podejrzewać, że brak serwisu może znacznie zmniej-
szyć siłę bojową robotów. Trocheje przećwiczyliśmy, teraz stracą zdolność do walki z
powodu drobnych awarii.
- Kto został ranny? - zapytał Anakin.
- Obawiam się, że Rodianin, sir.
- Ciężko?
- Bardzo ciężko, sir. Proszę mnie posłuchać... nie dalibyśmy rady wrócić z tą in-
formacją, gdyby nie on. Pozostał w tyle i walczył dość długo, aby reszta mogła uciec na
pewną odległość od linii robotów. I chcę jeszcze dodać, sir - zwrócił się do Halcyona -
że ci dwaj strażnicy to dobrzy żołnierze. Świetnie się sprawili.
- Kim jest drugi ranny żołnierz? - zapytał Slayke.
L'Loxx krótko wyjaśnił sprawę Odie i Erka.
- Pamiętam ich. Ona poszła z porucznikiem do Izable - odparł Slayke.
- To ona postrzeliła Gruda - wyjaśnił L'Loxx Anakinowi. - W mroku i zamieszaniu
myśleli, że jesteśmy wrogami. To jedna z tych sytuacji, których nikt nie mógłby prze-
widzieć. To się zdarza, sir... postrzelenie przez własnego towarzysza broni.
- No cóż, dobrze. - Halcyon podjął decyzję. - W tej chwili jest czwarta. Komando-
rze Skywalker, o szóstej proszę przypuścić atak z prawej flanki. Poprowadzi cię sier-
żant L'Loxx. Zabierz dwie brygady ze swojej dywizji. Trzecią zostaw w rezerwie pod
rozkazami kapitana Slayke'a.
Próba Jedi
136
- Czy nie powinniśmy zaczekać na powrót komandosów, sir? -zapytał oficer ope-
racyjny Halcyona.
- Ciekaw jestem, czego się dowiedzieli, ale nie ma na to czasu. To... - wskazał na
mapę - stanowi punkt centralny naszego ataku i tu właśnie uderzymy. Ja z moją dywizją
zaatakuję środek. Poczekam z tym, aż znajdziesz się na miejscu, komandorze Skywal-
ker. Wy odczekacie dziesięć minut po naszym wyjściu. Sądzę, że w tym czasie nieprzy-
jaciel przeniesie wojska ze skrzydeł na środek, żeby wzmocnić centralną linię. Zmięk-
czyliśmy ich już dwiema salwami, a kiedy uderzymy znowu z moją dywizją, z pewno-
ścią będzie przekonany, że to główny atak. Założę się. Możemy po prostu zaczynać. -
Zwrócił się do oficera operacyjnego. - Przekaż rozkaz dowódcom.
- Mogę go zobaczyć? - zapytał Anakin oficera medycznego, który wyszedł mu na
spotkanie w punkcie szpitalnym.
- Proszę tędy. - Przygarbione ramiona lekarza i głębokie bruzdy przecinające twarz
mówiły o gehennie Synów i Cór Wolności więcej niż krwawe plamy na fartuchu chi-
rurga.
Grudo leżał na łóżku polowym za zasłonką. Anakin wstrzymał oddech, kiedy za-
uważył, jak ciężko ranny jest Rodianin. Postrzelenie przez własnego towarzysza broni...
tak nazwał sierżant ten wypadek, pomyślał Anakin. Zastanawiał się, kto wymyślił takie
idiotyczne określenie. Bez wątpienia jakiś oficer sztabu, siedzący w cieple i bezpie-
czeństwie kwatery głównej, ktoś, kto kpi z cudzych blizn, ale sam nigdy nie był ranny.
Towarzysz broni nie powinien zadać tak ciężkiej rany, nawet przypadkiem. Anakin
stłumił nagły przypływ gniewu, nie na nieszczęsnego zwiadowcę, który postrzelił Gru-
da, lecz na pomysł, żeby takie coś nazwać „postrzeleniem przez towarzysza broni".
- Możemy porozmawiać? - zapytał zdezorientowanego lekarza.
- Rodianin mamrotał coś pod nosem - powiedział medyk - nie wiem, czy w swoim
języku, czy tylko jęczał. Dziwne, że z taką raną jest prawie przytomny. Nie znam się
zbyt dobrze na rodiańskich mózgach, ale proszę spojrzeć, tu wszystko widać przez
czaszkę.
Anakin przerwał mu te wywody.
- Nie może pan nic zrobić, doktorze? Lekarz pokręcił głową.
- Nie, to zbyt poważna rana.
- Czy on może nas słyszeć?
- Nie sądzę. Jego stan pozostanie bez zmian, czy może nas słyszeć, czy nie. Z ta-
kim urazem głowy nie przeżyje długo. Nie możemy nawet dać mu środka przeciwbó-
lowego, chyba że chce pan, abym skrócił jego cierpienia.
Anakin spojrzał na niego spode łba.
- Jeśli jeszcze raz usłyszę z twoich ust coś takiego o którymkolwiek z moich żoł-
nierzy, to przysięgam... - warknął. - A teraz bądź tak dobry i zostaw mnie samego z
moim przyjacielem.
Doktor pobladł, odsunął zasłonę i wyszedł.
Anakin spojrzał na Rodianina.
- Słyszysz mnie, Grudo? - zapytał, pochylając się jeszcze niżej. - Grudo, słyszysz?
David Sherman, Dan Cragg
137
Grudo otworzył jedyne zdrowe oko. Coś zabulgotało mu głęboko w piersi, od-
kaszlnął.
- A... Anakin. - Odetchnął głęboko.
- Oszczędzaj siły... nic ci nie będzie - skłamał Anakin.
- Nieprawda - szepnął Grudo. - Czas... odejść.
- Nie, nie, Grudo! Wyślą cię na „Wytchnienie", doskonały statek szpitalny, gdzie
mają wszystko, co potrzeba, aby ci pomóc.
Grudo z ogromnym wysiłkiem uniósł się na łokciu i wolną ręką chwycił młodego
Jedi za ramię. Przybliżył swoje pokiereszowane oblicze do twarzy Anakina.
- Nie płacz po mnie - rzekł i opadł z powrotem na łóżko.
Anakin nie musiał dotykać Gruda, żeby wiedzieć, że życie z niego uleciało. Sie-
dział u boku przyjaciela przez kilka minut, po czym wstał i wrócił na posterunek dowo-
dzenia. Rano poprowadzi atak. Grudo zostanie pomszczony.
Próba Jedi
138
R O Z D Z I A Ł
22
Powodzenie operacji wojskowej często zależy od przypadkowego wydarzenia, na
przykład od tego, czy ktoś zjawi się w konkretnym miejscu - na skrzyżowaniu, nad
rzeką, na moście, w miasteczku - kilka minut wcześniej lub później. Kwestia paru chwil
może zadecydować o zwycięstwie lub klęsce na polu bitwy. Czasem katastrofa zależy
od decyzji dowódcy, który podejmuje ją bez pełnej znajomości intencji i możliwości
wroga. Dobry dowódca powinien umieć decydować w ułamku sekundy, ponieważ
opóźnienie może być fatalne dla kampanii. Równie zgubna może być jednak zła decy-
zja, a nawet najlepsi z dowódców, zmuszeni do pospiesznych działań pod naciskiem
błyskawicznie rozwijających się wydarzeń na nowoczesnym polu walki, potrafią po-
pełnić błąd. Nawet kiedy wojownik ma do dyspozycji całą technologię, pole bitwy jest
miejscem pełnym zamieszania i dezorganizacji, gdzie wydarzenia galopują z prędko-
ścią błyskawicy wśród nieprzeniknionej ciemności spowodowanej dymem bitewnym.
Nilt, kto nie jest w środku tej chmury pyłu, nie potrafi przebić jej wzrokiem.
Na najważniejszą decyzję, jaką podjął Nejaa Halcyon, wpłynęła informacja zdoby-
ta przez jedną tylko grupę wysłaną na zwiady.
Najlepszym zwiadowcą na Praesitlynie był niewątpliwie łon - Komandos CT-
19/39, a nie, choć bez wątpienia również znakomity, sierżant Omiń L'Loxx. łon sam
siebie nazywał Zielonym Czarnoksiężnikiem, z powodu swojej rangi sierżanta i umie-
jętności posługiwania się stateczkiem patrolowym. Jak tylko powierzono mu dowódz-
two grupy pierwszej, która miała zbadać lewą flankę nieprzyjaciela, zdecydował po-
dzielić zespół, aby każdy z komandosów mógł sam zbadać pozycje wroga, dostać się
tak daleko, jak to możliwe i przynieść jak najwięcej informacji.
Zielony Czarnoksiężnik dotarł niepostrzeżenie aż do Centrum Łączności Interga-
laktycznej. Ostrożnie sprawdził i starannie zapamiętał położenie wszystkich dział, poli-
czył roboty obsługujące stanowiska, zanotował ich uzbrojenie, zbadał, gdzie nieprzyja-
ciel okopał się z artylerią. Szczególnie zainteresowało go to, że kilka dział najwyraźniej
zostało przeniesionych w celu wzmocnienia stanowisk na dwóch niewielkich wzgó-
rzach po tej stronie linii obrony. W jego opinii słaby punkt obrony Tonitha znajdował
się nie na prawej flance, lecz na lewej, bo Zielony Czarnoksiężnik nie miał najmniej-
szych problemów, aby się tam dostać. W dodatku teraz mógł powiedzieć generałowi
bardzo dokładnie, gdzie znajduje się każde działo. Zielony Czarnoksiężnik był pewien,
David Sherman, Dan Cragg
139
że atak powinien nastąpić właśnie od tej strony. Cała armia rzucona na to skrzydło po-
winna uderzyć na nią z taką siłą, żeby się przerwała na pół, miażdżąc siły Tonitha i
zmiatając całą jego obronę jednym, niemożliwym do odparcia ciosem.
Jedyny problem polegał na tym, że Zielony Czarnoksiężnik musiał teraz wrócić do
własnych szeregów, żeby tę informację przekazać. Mógł połączyć się za pomocą ko-
munikatora, ale generał Halcyon wyraźnie zabronił przerywać ciszę w eterze podczas
zwiadu. Jego dwaj towarzysze nie mieli tyle szczęścia, co on i prawdopodobnie zostali
wykryci, bo wzdłuż całej linii rozlegały się pojedyncze strzały, zwłaszcza tam, gdzie
mieli ją przekroczyć. Strzałów było dużo, co upewniało Zielonego Czarnoksiężnika, że
pozostali komandosi nie dotrą nigdy do punktu zbornego tuż poniżej płaskowyżu. Za-
stanawiał się nad żołnierzami, którzy mieli skontrolować środek linii. Czy widzieli to
samo, co on? Czy strzały były skierowane w ich stronę? Byli klonami komandosami, a
zatem znakomitymi żołnierzami, ale nie tak dobrymi jak on; każdemu zresztą kiedyś
musi skończyć się szczęście. Zielony Czarnoksiężnik wiedział, że jego szczęście też się
kiedyś skończy, a dziś prawdopodobnie spotkało to jego towarzyszy. Musiał zatem
przyjąć, że sam jeden pozostał przy życiu i teraz to na jego barkach spoczywało dostar-
czenie do dowództwa informacji, jakie zebrał.
Salwa zaporowa pojawiła się niespodziewanie, zaskakując Zielonego Czarno-
księżnika jeszcze na liniach wroga. Nie zdziwiło go to -takie rzeczy czasem się zdarzają
w bitwie. Ktoś popełnił pomyłkę, zaczął ostrzał, zanim wszystkie grupy zostały zebra-
ne, ale to nie był jego problem. W przeciwieństwie do powrotu. Nawet czołgając się po
ziemi, Zielony Czarnoksiężnik musiał przyznać, że artylerzyści Halcyona mają wyjąt-
kowo dobre oko. Szanował dokładność i profesjonalizm. Podziwiał też ich artylerię,
choć grunt wokół niego trząsł się od strzałów, a jego samego co chwila wyrzucało w
powietrze i miotało nim do utraty tchu, aż zęby mu szczękały.
Na początku Zielony Czarnoksiężnik w ogóle nie czuł bólu. Wiedział, że stracił
nogę, ale po prostu podwiązał tętnicę kawałkiem sznurka i rozważył swoje szanse.
Zdawał sobie sprawę, że ból nadejdzie wkrótce, kiedy minie pierwszy wstrząs. Musiał
coś zrobić i to szybko, ponieważ wieści, które niósł, były zbyt ważne, by umrzeć wraz z
nim. Jeśli zostanie tam, gdzie jest, znajdą go i rozstrzelają. Mógł przekazać informacje
przez komunikator, a wówczas jego misja zostałaby uwieńczona sukcesem. Lecz roz-
kaz brzmiał: nie używać komunikatorów do innych celów niż sygnalizacja gotowości
do powrotu. Dał sygnał i przez chwilę, ale tylko przez chwilę poczuł gniew, że ktoś tam
w centrum dowodzenia nie postąpił zgodnie z planem. Ostrzał trwał nieprzerwanie.
A zatem jego jedyną szansą było podjęcie próby powrotu do własnych szeregów.
Bez jednej nogi może to być trudne, ale nie niemożliwe. Klony komandosi byli najlep-
si, kiedy musieli stawiać czoło przeszkodom nie do pokonania przez zwykłą istotę.
Zaczął pełznąć, powoli, ostrożnie. W pewnym momencie opaska na nodze polu-
zowała się i poczuł, że krwawi. Udało mu się dotrzeć aż do wyschłego koryta rzeki, ale
właśnie tam zrozumiał, że nie dotrze dalej. Musiał złożyć raport, zanim osłabnie na
tyle, że nie da rady wydobyć głosu; rozkaz czy nie rozkaz. Sięgnął do komunikatora,
ale stracił go gdzieś w trasie. Zganił się za to w myśli. Pozwolił, aby ból i zmęczenie
fizyczne odebrały mu czujność i zdolność koncentracji. Dobrze mu tak, jeśli tutaj zgi-
Próba Jedi
140
nie. Nie chciał, aby ktokolwiek się dowiedział, jaki się okazał niekompetentny. Ale
Zielony Czarnoksiężnik czuł również ogarniającą go frustrację. Nie dlatego, ze umierał,
lecz dlatego, że zabierze ze sobą do grobu informację, która jest dla armii bardzo waż-
na. W ostatnim przebłysku świadomości pomyślał, że właściwie zrobił, co mógł.
- Nie mamy dużo czasu - poinformował Anakin swoich dowódców. - A oto plan
ataku.
Włączył ogromną, trójwymiarową mapę pola bitwy.
- Nasze uderzenie skoncentrowane będzie na tym wzgórzu. Zauważcie stos wiel-
kich kamieni u jego stóp. Posłużą jako osłona dla naszej piechoty i stamtąd przeprowa-
dzimy natarcie. Istotne jest, aby przebyć równinę możliwie jak najszybciej, ponieważ
tam będziemy doskonale widoczni dla nieprzyjaciela na płaskowyżu. Atak całą dywizją
generała Halcyona na centralną część odciągnie żołnierzy od skrzydeł, a co za tym
idzie, osłabi ich pozycje w innych miejscach, zwłaszcza tu, na wzgórzu, które, jak
wiemy ze zwiadu zeszłej nocy, jest słabo bronione przez roboty, bez artylerii. Kiedy
zajmiemy to wzgórze, ogarniemy całe linie wroga. Pierwsza brygada zajmie wzgórze,
druga brygada okrąży je i dotrze na tyły stanowisk. Zaatakujemy jednocześnie z trzech
kierunków.
Przed nami pójdą klony komandosi, prowadzeni przez SOZ, który zinfiltruje po-
zycje na wzgórzu i przygotuje dywersję. Korzystając z tego, zaatakujemy całą siłą. I,
jak powiedziałem, ważne jest, aby jak najszybciej przebyć równinę. Przed nami pójdzie
batalion pełzaków, które zajmą się tłumieniem ognia na wzgórzu. Nasza piechota podą-
ży za nimi w pancernych transporterach. Wykorzystamy suche koryto rzeki, aby do-
trzeć na pozycje. To nam pozwoli się ukryć, dopóki nie będziemy gotowi na atak po-
przez równinę. Nie rozpoczniemy jednak natarcia, dopóki dywizja generała Halcyona
nie zwiąże sił wroga na polu bitwy. Przez całą drogę manewrujcie i strzelajcie na prze-
mian, ale żołnierze mają się przemieszczać szybko... powtarzam, jak najszybciej. Bę-
dziecie pod bezpośrednią obserwacją, dopóki nie znajdziecie się przy skałkach. Może-
cie liczyć na wsparcie artylerii przez całą drogę, po czym będzie ona nadal ostrzeliwać
pozycje wroga w czasie, kiedy wy będziecie się wspinać pod górę. Jak jednak widzicie,
skałki sprawiają, że podejście pod górę jest praktycznie niemożliwe dla pojazdów i ta
faza operacji będzie musiała zostać przeprowadzona wyłącznie przez piechotę.
Dowódcy Anakina stali w pełnej gotowości bojowej. Ich żołnierze zostali wezwani
nieco wcześniej i teraz oczekiwali na rozkazy. Anakin odwrócił się do kapitana SOZ
dowodzącego komandosami klonami.
- Wyruszycie natychmiast, kapitanie, i wejdziecie jako pierwsi. Chcę, żebyście
przeniknęli na pozycje wroga i narobili im bałaganu. Gdy tylko będziecie na miejscu,
ruszymy za wami. Pamiętajcie, wszystko zaczyna się w dziesięć minut po tym, jak
generał Halcyon rozpocznie atak na centralną część pozycji nieprzyjaciela. Wszystko
musi być skoordynowane co do sekundy. To wszystko. Zostaliście wszyscy przydziele-
ni do sektorów i celów. Wróćcie do swoich jednostek i przekażcie rozkazy podwład-
nym. Ruszamy za pół godziny.
David Sherman, Dan Cragg
141
- Kto będzie dowódcą taktycznym na polu bitwy, sir? - zapytał jeden z dwóch do-
wódców brygady.
- Ja - odparł Anakin. Pełne zaskoczenia milczenie powitało jego słowa. Młody Jedi
wyprostował się i upomniał w duchu, aby pamiętać o odprężeniu i naukach Gruda. - Po
pierwsze, nie wierzę w to, abym mógł nakazać komuś zrobić to, na co sam nie mam
wielkiej ochoty. Po drugie, jeśli dziś popełnione zostaną jakieś błędy, to ponoszę za nie
odpowiedzialność, czy będę z wami, czy nie, więc równie dobrze mogę być. A poza
tym nie potrafię dowodzić, siedząc na tyłach. W porządku, do roboty. Jesteście wolni.
- Sir, czy mogę z panem przez chwilę porozmawiać? - zapytał kapitan SOZ.
- Ale proszę szybko, kapitanie.
- Tak jest, sir. Straciłem sześciu żołnierzy podczas zwiadu. Teraz nie wiemy, co
nieprzyjaciel zamierza zrobić na głównych pozycjach.
- No cóż, kapitanie, prawdopodobnie stracił pan swoich żołnierzy dlatego, że ta
część linii jest nie do przebycia. Musi to oznaczać, że decyzja generała Halcyona o
zajęciu wzgórz jest właściwa. Słyszał pan raport sierżanta L'Loxxa?
- Tak jest, sir. Dlaczego rozpoczęto ostrzał, zanim się dowiedzieliśmy, czy moi lu-
dzie wrócili?
Anakin nie spodziewał się tego pytania. Czyżby klon kwestionował decyzje do-
wódcy? Wiedział, że żołnierze SOZ byli znacznie bardziej inteligentni od zwykłych
klonów, ale takie pytanie ocierało się właściwie o niesubordynację.
- Generał Halcyon musiał podjąć decyzję, kapitanie: czy pozostawić L'Loxxa do
momentu, aż wasi żołnierze wrócą... co oznaczałoby możliwość utraty wszystkich
zwiadowców, czy też sprowadzić przynajmniej kilku z nich, żeby złożyli raport. W
każdym razie jego decyzja była właściwa.
- Ale jeden z nich dał sygnał. Niestety za późno.
- Tak, tak - szybko powiedział Anakin. - Przykro mi z tego powodu. Kapitanie,
zdaje sobie pan sprawę, że powodzenie ataku zależy od pana i pańskich żołnierzy,
prawda? Co pan powie na to, żeby wreszcie ruszyć?
Kapitan zasalutował, wykonał w tył zwrot i opuścił posterunek. Anakin stał przez
chwilę zamyślony. Nie spodziewał się że klon, nawet SOZ, zacznie kwestionować roz-
kazy. Anakin bardzo pragnął stać się dowódcą, nigdy jednak nie zastanawiał się do-
głębnie, jaką to niesie ze sobą odpowiedzialność. Odpowiedzialność za życie wszyst-
kich istot rozumnych, które na jego rozkaz będą umierać, niezależnie od tego, czy lo-
jalność została u nich zakodowana przez Republikę, jak w przypadku armii klonów, czy
- tak jak żołnierze Khamara i Slayke'a - walczyli z przekonania, że należy przeciwsta-
wić się tyranii.
- Kredyt za twoje myśli, Jedi.
Anakin podskoczył, odwrócił się i zobaczył szeroko uśmiechniętego Slayke'a.
- Zamyśliłem się...
- Myślenie jest niebezpieczne dla dowódcy - przypomniał ze śmiechem Slayke. -
Widzisz, do czego mnie doprowadziło? - Urwał. -Słyszałem, że osobiście poprowadzisz
atak.
Próba Jedi
142
- Tak, sir. Nie mogę po prostu wysłać żołnierzy na śmierć, siedząc sobie bezpiecz-
nie w kwaterze. Poza tym, jeśli coś pójdzie nie tak, chcę być na miejscu, żeby to skory-
gować.
Slayke skinął głową i wyciągnął rękę.
- Poradzisz sobie. Chciałbym pójść z tobą, ale trzymają nas w rezerwie. Rozma-
wiałem z dowódcą twojej trzeciej brygady i doszliśmy do porozumienia. Kiedy to
wszystko się skończy, przekażę ich tobie. Będę w okolicy w czasie ataku, przypilnuję
Halcyona, nie martw się - dodał z dobrodusznym śmiechem. - Nie dopuszczę, żeby
narozrabiał. No cóż, życzę szczęścia, komandorze. - Uścisnęli sobie dłonie, po czym
Slayke odstąpił o dwa kroki, stanął na baczność i zasalutował Anakinowi.
Anakin skierował się na swoje stanowisko dowodzenia. Zauważył, że porusza się
sprężyście i energicznie i nie mógł powstrzymać uśmiechu. Krótka rozmowa ze Slayke-
'em dodała mu ducha. Stary żołnierz, rebeliant, symbol niezłomności, naprawdę zadał
sobie trud i odnalazł go przed walką, aby życzyć mu powodzenia. I do tego powiedział,
że wierzy jego zdolności jako dowódcy. Był to wielki komplement i bardzo podniósł
Anakina na duchu. Może Slayke nie jest takim złym człowiekiem.
- Żołnierzu - zawołał, wskakując przez właz transportera - pokaż, co to maleństwo
potrafi. Czas ruszać!
David Sherman, Dan Cragg
143
R O Z D Z I A Ł
23
Admirał Pors Tonith niechętnie kopnął zwłoki i zezem spojrzał na zdartą z trupa
zbroję, którą już rzucono na stertę obok. Był wściekły, że musiał wyjść na otwartą prze-
strzeń, ale wyciągnięto go z bunkra, żeby sam zobaczył to ponure znalezisko. Wiedział,
że to ważne. Wciąż było ciemno, od świtu dzieliła ich jeszcze godzina, ale czuł, że musi
czym prędzej wrócić pod osłonę schronu.
- To klon komandos - rzekł.
- Znaleźliśmy jedno całe ciało i kawałki innych, w sumie mogło ich być pięciu -
poinformował oficer. - Zdaje się, że zeszłej nocy zabiła ich własna artyleria.
- Najwyraźniej - odparł Tonith. -1 najwyraźniej udało im się wniknąć do naszych
linii. Najwyraźniej wiedzą wiele o dyspozycji mojej armii. - Głos admirała wzniósł się
z gniewu o cała oktawę. - Nie byli jedynymi, których tu wysłano. Możecie być tego
pewni.
- Musimy wzmocnić nasze linie, sir - zasugerował oficer.
Tonith skinął głową na znak, że się zgadza.
- To wzgórze jest kluczem do naszych pozycji. Czy przenieśliście wczoraj żołnie-
rzy i działa, jak wam kazałem?
Oficer nerwowo przestąpił z nogi na nogę, zanim odpowiedział.
- Częściowo. Mamy pewne problemy z transporterem i... Tonith obrócił się na pię-
cie i spojrzał na niego.
- Chcesz powiedzieć, że moje rozkazy nie zostały wykonane?
- Właśnie je wykonujemy, sir, ale...
- Żadnych ale! - Tonith uspokoił się trochę. - Słuchajcie, co zrobimy. Trzeba
wzmocnić tamto wzgórze, i to już. Skróćcie tę linię. Przesuńcie żołnierzy od prawej
strony ku środkowi. Możecie ich zabrać z centralnej części wzgórza. Jeśli zajmą szczyt,
to już po nas, nasze pozycje będą odsłonięte na ich ogień. Jeśli nadchodzący atak za-
grozi naszemu prawemu skrzydłu, niech armia cofnie się do linii gdzieś tu... - Wskazał
na punkt na tyłach, bliżej centrum łączności. - Zaleją nie przyjaciela ogniem, kiedy
będzie przekraczał równinę pod nami, ale jeśli dotrze do samego płaskowyżu, prawa
flanka zatrzaśnie się jak pułapka. To skróci linię frontu i skonsoliduje nasze siły. Kiedy
wróg znajdzie się już na płaskowyżu, zmusi go to do atakowania na otwartej przestrze-
ni, gdzie potniemy go na kawałki.
Próba Jedi
144
Tonith zaśmiał się, odsłaniając przebarwione zęby.
- A na równinie mamy dla nich małą niespodziankę, prawda? Wciągnijcie artylerię
na to wzgórze. Ostrzeżcie też wszystkich dowódców, żeby spodziewali się infiltracji
przez żołnierzy SOZ. Będą ich wysyłać, aby spenetrowali nasze linie i osłabili je w tym
samym czasie, kiedy nastąpi atak z ziemi. Rzucą całe siły ku środkowi, ale właściwy
cel ich ataku będzie znajdował się tu. - Gestem wskazał na majaczące w ciemności
wzgórze. - A teraz do roboty... i meldujcie się u mnie na stanowisku dowodzenia, kiedy
rozkazy zostaną wykonane.
Okręcił się na pięcie i pomaszerował do swojego bunkra, gdzie było bezpiecznie i
ciepło, i gdzie czekał na niego parujący imbryk z herbatą. Ciekawe, gdzie są te posiłki,
które mu obiecano?
Siły szturmowe Anakina zajmowały drugi brzeg suchego koryta rzeki, rozciągając
się na prawie pół kilometra wzdłuż dawnego nurtu. Pierwsze promienie słońca pojawią
się dokładnie trzy minuty po szóstej czasu Praesitlynu. Teraz była szósta. Siedział przy
konsoli łącznościowej w swoim transporterze.
- Tu jednostka numer sześć - rzekł. - Synchronizacja czasu, trzy minuty, odliczamy
- poinformował swoich dowódców, wlepiających wzrok w chronometry. Obejrzał się i
uśmiechnął do dowódcy transportera. - Zdenerwowany?
- Nie, sir - automatycznie odparł dowódca.
- A ja tak, więc niniejszym upoważniam cię, żebyś i ty był zdenerwowany.
Mógł się właściwie nie odzywać, bo żołnierz kompletnie nie zareagował.
- Mamy dwie minuty, sierżancie. Kiedy tylko kolumna transporterów minie nasyp
i wyjdzie na równinę, chcę, żebyś skręcił na flankę, wspiął się na nasyp i zatrzymał,
abym stamtąd mógł obserwować ruchy wojsk. - W ciągu ostatnich godzin obgadali już
ten prosty manewr kilka razy, ale samo mówienie o nim, o czymkolwiek, uspokajająco
wpływało zarówno na żołnierzy, jak i na Anakina.
- Tak jest, sir - odparł sierżant. Cała piątka siedziała w milczeniu, każdy zatopiony
we własnych myślach, nieustannie sprawdzając czas i licząc upływające sekundy.
- Najgorsze dopiero przed nami - mruknął Anakin. - Musimy odczekać pełne dzie-
sięć minut po ataku... - Przechylił głowę. - Zaczyna się - szepnął, kiedy rozpoczął się
ostrzał pierwszej fali artylerii Halcyona. W ciągu kilku sekund odczuli wstrząsy ude-
rzeń dział różnych typów, które przenikały nawet przez pancerz transportera. Ciśnienie
akustyczne rozsadzało im bębenki. Zeszłej nocy ostrzał, który stanowił osłonę dla
zwiadu, był jedynie spektakularnym pokazem, lecz dziś rano na trajektorii strzałów
znajdowali się żołnierze, a hałas był przerażający, zwłaszcza kiedy artyleria nieprzyja-
ciela otworzyła ogień do posuwających się naprzód oddziałów Halcyona.
- Naprawdę obrywają- zauważył jeden z artylerzystów. Jego głos był kompletnie
pozbawiony emocji. Z narastającym niepokojem wsłuchiwali się w kakofonię głosów
dowódców na częstotliwości dowodzenia. Oddziały Halcyona wciąż przemykały po
równinie, uciekając przed niszczycielskim ogniem nieprzyjaciela. Ktoś w transporterze
zaczął krzyczeć.
David Sherman, Dan Cragg
145
- Przełącz się na kanał taktyczny - rozkazał Anakin. Niedługo usłyszą krzyki wła-
snych żołnierzy... teraz doprawdy nie musieli ich wysłuchiwać.
Nagle dotarło do niego coś dziwnego: oto jechał otoczony klonami, zrodzonymi
do walki, do dyscypliny, do wysłuchiwania bez dyskusji rozkazów władzy, która płaci
za ich usługi. Choć jednak ich przyłbice nie wyrażały żadnych uczuć, drobne zakłóce-
nia w Mocy powiedziały Anakinowi, że ta piątka reaguje na nadchodzący atak jak
zwykli żołnierze, tacy, którzy się pocą, boją, potrafią sobie wyobrazić własną śmierć.
Czyżby jego stosunek do klonów był pełen uprzedzeń? Tu, w transporterze, który mógł
się wkrótce stać ich stosem pogrzebowym, nie reagowali tak samo, jak w szeregach.
Zaczął się zastanawiać, czy Jango Fett miał poczucie humoru.
Minuty mijały powoli. Dokładnie o szóstej trzynaście pojazd dowódcy batalionu z
rykiem pokonał nasyp, a za nim dziesiątki transporterów Republiki.
- Zawieź mnie tam natychmiast! - polecił Anakin kierowcy i transporter pomknął
przed siebie. Pierwszy tuzin transporterów przebił się przez nasyp i zdołał wyciąć w
nim sporą bruzdę, a kolejne jeszcze ją pogłębiły. Było to planowane posunięcie, które
miało zapewnić kolejnym transporterom osłonę przy przejściu i łatwiejszą drogę.
Transporter Anakina skręcił jednak trochę za bardzo w bok i zszedł z ubitej ścieżki.
Droga okazała się koszmarna dla przewożonych w nim klonów.
- Stań tu! - zawołał Anakin i wspiął się na kopułkę dowodzenia.
- Sir - zaprotestował sierżant - jest pan całkiem odsłonięty. Anakin przełączył mi-
krofon.
- Stąd lepiej widzę.
- Powinniśmy jechać dalej, sir. Jesteśmy zbyt dobrym celem, kiedy tu stoimy!
- Nie martw się, prawo prawdopodobieństwa działa na naszą korzyść. To bardzo
bogate w cele otoczenie. - Widok, który rzucił się Anakinowi w oczy, miał pozostać z
nim do końca życia: równina pełna kręcących się tu i tam pojazdów, ogromne chmury
pyłu, dym z licznych pożarów. Jeden z transporterów na jego oczach zmienił się w
ogromną kulę ognia. Przez zasłonę unoszącego się wszędzie dymu widział, jak pojazd z
oddziałów Halcyona otrzymał bezpośrednie trafienie z działa laserowego. Z jego wnę-
trza wysypała się gromada płonących klonów - żywe pochodnie, wijące się niezgrabnie
w swoich zbrojach, by za chwilę upaść bez życia. Transporter eksplodował w ogromnej
chmurze ognia, a potem nad całą sceną litościwie zapadła kurtyna bitewnego dymu.
Jego własne transportery były już daleko w przedzie. Dowódca batalionu rozmie-
ścił kilka maszyn na trasie ataku. Teraz zasypywały one szczyty wzgórz ogniem ze
swoich dział. Inne strzelały, jadąc.
- Przygotujcie się - polecił Anakin dowódcy transportera, czekającego cierpliwie
przy korycie rzeki na sygnał do wymarszu. Nagle z zagłębienia w gruncie wyjechał
ponad tuzin nieprzyjacielskich czołgów, strzelając z wszystkich dział. Dwa z pojazdów
Anakina zostały natychmiast trafione, między nimi pojazd dowódcy batalionu. Zaczął
płonąć. Nikt nie próbował się wydostać.
- Jednostka Sześć przejmuje atak! - zawołał Anakin przez sieć dowodzenia. -
Skoncentrować ogień na czołgach!
Próba Jedi
146
Strzały z dział laserowych nieprzyjaciela przemknęły nad ich głowami i uderzyły
w ziemię. Rykoszety ze świstem przecięły powietrze. Anakin uśmiechnął się. Separaty-
ści za wcześnie rozpoczęli kontratak.
- Przewieź mnie natychmiast na tamtą linię ognia! - polecił kierowcy. - Działowy,
otwórz ogień, kiedy będziesz gotów!
Strzelec Anakina spokojnie podał zasięg - Dwa tysiące sto metrów - i wystrzelił z
działa. Transporter podskoczył i zakołysał się, po czym ruszył naprzód. Stabilizowany
system sterowania działem zamortyzował ruch i drugi strzał trafił jedną z nieprzyjaciel-
skich maszyn prosto w przedni pancerz. Promień odbił się od maszyny, nie wyrządza-
jąc szkody, lecz już następny zniszczył prawą gąsienicę pojazdu, który zaczął kręcić się
bezradnie w kółko, zanim kolejni strzelcy nie zniszczyli go doszczętnie.
- Sir, sugerowałbym, aby zszedł pan na dół, zanim pana zestrzelą -poradził sier-
żant.
- Jeśli mnie zabiją, wy przejmiecie dowodzenie, sierżancie. - Anakin pochylił się
niecierpliwie i postukał kierowcę w hełm. - Szybko, szybko, wieź nas tam!
Odie i Erk siedzieli w stacji medycznej, nasłuchując grzmienia dział wspierających
atak Halcyona. Szturm trwał już od dziesięciu czy piętnastu minut, kiedy zaczepił ich
główny chirurg.
- Może pan teraz chodzić, poruczniku, więc proszę się odsunąć - powiedział do
Erka. - Potrzebuję całego miejsca, jakie mam w tej stacji, i to natychmiast.
Odie, dotrzymująca Erkowi towarzystwa, pomogła mu wstać.
- Doktorze, kiedy będzie mógł pan go znowu zbadać? - zapytała.
- Nie wiem - odparł chirurg. - Na razie na pewno nie. Powinien poleżeć w zbiorni-
ku z bactą, aby zregenerować skórę, ale w tym celu będziemy go musieli wysłać na
„Wytchnienie". Tymczasem niech utrzymuje te oparzenia w czystości. Jeśli wda się
infekcja, może naprawdę mieć spore problemy. Trzymaj. - Chwycił pakiet medyczny i
wcisnął go w rękę Odie. - Chyba i tak nie masz nic lepszego do roboty, więc zajmij się
nim przez kilka następnych dni. Masz tu wszystko, co ci będzie potrzebne, włącznie ze
środkami przeciwbólowymi. Słyszysz te miotacze? Wynoście się stąd, zanim zacznie
się napływ rannych. Już was nie ma!
- Musimy się przyczaić gdzieś w bunkrze, Odie... - rzekł Erk, ale szybko się po-
prawił: - Nie... koniec z bunkrami. Chodźmy na posterunek dowodzenia. Może się tam
do czegoś przydamy.
Zanim zdążyli wyjść ze stacji medycznej, napłynęła pierwsza fala rannych z pola
bitwy i mogli już tylko odsunąć się na bok, czekając, aż strumień potrzebujących po-
mocy trochę się zmniejszy. Tak się jednak nie stało, a rany żołnierzy transportowanych
na noszach były tak koszmarne, że Odie jęknęła i zasłoniła dłonią usta. Erk też pobladł
na widok przerażająco okaleczonych ciał. Nigdy w życiu nie widzieli takiego spusto-
szenia poczynionego wśród żywych istot. Erk zabijał zawsze na wielkiej szybkości, w
pozbawionej dźwięków otchłani przestrzeni lub wysoko nad ziemią, na skraju atmosfe-
ry. Nie widział krwi; wszystko to przypominało raczej hologrę niż rzeczywiste odbiera-
nie życia. Teraz dopiero ujrzał z bliska, co broń potrafi zrobić żywym ludziom, poczuł
odór krwi i spalonego ciała.
David Sherman, Dan Cragg
147
Lekarze przygotowali się do separacji rannych. Jeden badał każde nosze po kolei i,
w zależności od tego, czy ofiara mogła zostać uratowana, czy nie, decydował, gdzie ją
umieścić. Decyzje musiał podejmować w ciągu kilku sekund. Liczba tych, których nie
dało się uratować, znacznie przewyższała liczbę ocalałych.
Najgorsze były poparzenia: żołnierze klony pozbawieni zbroi, tak spaleni, że za-
miast kończyn mieli jedynie zwęglone kikuty; poczerniałe twarze, odsłonięte kości
czaszki, kawałki mundurów wtopione w ciało. A jednak żyli. Żaden z nich nie znalazł
się na oddziale dla tych, których miano leczyć. Inni leżeli w kałużach krwi, bez koń-
czyn, z odsłoniętymi wnętrznościami, Jeszcze inni zdążyli skonać, zanim dotarli do
szpitala polowego. Ci leżeli na noszach spokojnie, podskakując jedynie w rytm kroków
noszowych. Wszystko odbywało się w przerażającej ciszy; ranni prawie nie jęczeli.
Byli w stanie głębokiego wstrząsu, jak poinformował Erka jeden z pielęgniarzy, prze-
chodząc obok.
Odie wzięła dwie litrowe butelki wody z najbliższego stojaka i przepchnęła się do
umierających. Uklękła, podniosła głowę jednego z najciężej rannych klonów i przysu-
nęła mu butelkę do ust. Dopiero wtedy zauważyła ziejącą ranę, biegnącą od ramienia do
biodra. Widać było żebra i kręgosłup.
- Dziękuję - szepnął ranny, kiedy się napił. Położyła mu głowę z powrotem na no-
szach i stwierdziła, że rękę ma całą we krwi. Otarła ją o tunikę i przeszła do kolejnej
ofiary. Kiedy butelki były puste, uklęknęła na podłodze i rozpłakała się, kompletnie
załamana.
- Chodźmy - rzekł Erk, klękając obok niej. - Już przestali napływać. Chodź, nie
mamy tu już nic do roboty.
Zdrowym ramieniem podniósł ją i postawił na nogi.
- Wiem, że to klony, Erk - szepnęła. - Ale to żywe istoty... i... są zbudowani tak
samo jak my. Krwawią, cierpią, umierają... jak my...
- Chodź, Odie, wyjdźmy stąd - powtarzał Erk. Na zewnątrz zachwiał się i Odie
podbiegła, żeby go podeprzeć. Schylił głowę i zwymiotował.
Szturm nie przebiegał dokładnie tak, jak planowano. Po pierwszej fali, która wdar-
ła się na płaskowyż, nieprzyjaciel wycofał się na z góry przygotowane pozycje. Próbu-
jąc pokonać ten dystans, atakujący byli wystawieni na rażenie dział. Halcyon nerwowo
krążył po posterunku. Slayke, niewzruszony, siedział kilka kroków dalej z oczami wbi-
tymi w monitory, uważnie słuchając raportów składanych przez atakujące oddziały.
- Zostali przyszpileni na płaskowyżu - zauważył Halcyon. - Anakin nie zdołał
przejąć wzgórz.
- Sir, ostatnie wiadomości, jakie od niego mieliśmy - odpowiedział oficer opera-
cyjny - mówiły, że przejmuje batalion. Nie wiem nawet, czy posłał piechotę do zajęcia
wzgórza.
- Ofiary?
- Na razie kilkaset, sir - odparł oficer - ale wciąż napływają kolejne. Czy mogę
prosić o pozwolenie na udanie się do stacji medycznej, żeby pomóc?
Próba Jedi
148
Halcyon skinął głową i lekarz wybiegł w pośpiechu. Halcyon podszedł do Slayke'a
i usiadł.
- Nasze ataki się nie powiodły - wyznał. Niespokojnie uderzył pięścią w otwartą
dłoń. - Jakimś cudem zdołali powstrzymać Anakina. Zdobycie przez niego wzgórz
miało być kluczem do całego planu. Wycofuję wojska.
- Może Anakin zdołał osiągnąć cel - zastanawiał się Slayke.
- Na pewno nie. Żyje i walczy, ale nie na wzgórzach. Musimy dokonać na nowo
oceny sytuacji i spróbować czegoś innego. Nie zamierzam stracić całej armii na sztur-
mowanie tych wzgórz w ataku frontalnym. Po stronie Anakina jest tylko dym, ogień,
pył i zamieszanie; nie skontaktował się z nami od dwudziestu minut, kiedy zameldował,
że przejmuje batalion. Od początku wiedziałem, że jeśli nie zdołamy przełamać linii
obrony w ciągu dwudziestu minut, nie wedrzemy się tak daleko, jak planowaliśmy.
- Teraz wiesz, jak to jest, kiedy się dowodzi taką armią - mruknął Slayke. - Moi
ludzie są gotowi. Jedno słowo i wesprzemy was wszędzie, gdzie trzeba. Ale zgadzam
się, trzeba skorygować plan bitwy.
- Kiedy tylko wojska rozpoczną wycofywanie się, przesuń swoje oddziały do sta-
rego koryta rzeki. Ustal linię defensywy. Będzie trudno, kiedy nasz szturm przetnie
linie twojej brygady, ale sobie poradzisz. Okop się tam i czekaj na kontratak. Łączność,
przekazać wszystkim jednostkom rozkaz zerwania kontaktu i wycofania się na nasze
pozycje tak szybko, jak to możliwe. Dokąd idziesz? - Te słowa były skierowane do
Slayke'a, który wstał z miejsca.
- Poprowadzić moje wojsko.
Halcyon pokręcił głowę.
- Chyba nie ma sensu, żebym namawiał cię do pozostania tutaj. I ty, i Anakin, obaj
jesteście urodzonymi wojownikami. Spróbuj nie dać się zabić.
Halcyon wiedział, że Anakin wciąż żyje i walczy, ale nic więcej. Anakinie, pomy-
ślał, gdzie jesteś? Co robisz?
David Sherman, Dan Cragg
149
R O Z D Z I A Ł
24
- Co tu robicie? - zapytał z lekka nieprzytomnie oficer sztabowy, kiedy zobaczył
dwoje obcych w centrum dowodzenia.
- Właśnie wróciliśmy ze stacji medycznej, sir - odparł porucznik Erk H'Arman.
- No to wracajcie tam, nie potrzebujemy tu gapiów.
- On jest ranny, sir - odezwała się zwiadowca Odie Subu. - A ja zostałam mu
przydzielona do opieki. - Pokazała pakiet medyczny, który dał jej lekarz. - Myśleliśmy,
że moglibyśmy w czymś pomóc.
- Pomóc nam? Wyglądacie oboje, jakbyście sami mieli znaleźć się na „Wytchnie-
niu". No dobrze, idźcie do lekarza, ale wynoście się stąd, jesteśmy zajęci.
W tym momencie do pomieszczenia wszedł przypadkiem Zozridor Slayke.
- Patrzcie, patrzcie - rzekł - czy to nie moje marnotrawne bliźniaki? Co wy znów
kombinujecie? - Doskonale pamiętał zwłaszcza Odie, ponieważ na ochotnika zgodziła
się towarzyszyć pilotowi do Izable. Słyszał też, co im się przytrafiło i jak wydostali się
z zawalonego bunkra.
- To para dobrych żołnierzy - wyjaśnił oficerowi sztabowemu. Oficer zorientował
się już, że dowódca zna tych dwoje, więc sobie poszedł, wymawiając się nawałem
obowiązków. Odie krótko nakreśliła sytuację w stacji medycznej.
- Słuchajcie, za chwilę zrobi się tu naprawdę gorąco, a ja muszę pogonić moich
dowódców - odparł Slayke. - Możecie pójść na dół, do centrum kierowania ogniem.
Jest tam niejaki pułkownik Gris Manks, mój dowódca artylerii... wielki facet, nie prze-
oczycie go. Powiedzcie mu, że to ja was przysyłam. Zobaczymy, może mu się przyda
pomoc. - Slayke wiedział doskonale, że nie będą w niczym pomocni pułkownikowi
Manksowi, ale po tym, co przeszli, wydawało mu się, że zasługują na chwilę odpo-
czynku i uniknięcie kryzysu, który miał za chwilę nastąpić. Przynajmniej tam będą
bezpieczni. Teraz już mógł zająć się swoimi sprawami.
Centrum dowodzenia ogniem znajdowało się rzeczywiście na dole. Wchodziło się
do niego przez ukośny tunel, który roboty techniczne zbudowały pod nadzorem inży-
nierów Halcyona. Samo centrum było spore i zatłoczone urządzeniami, które umożli-
wiały dziesiątkom ekspertów zatrudnionych w tym miejscu komunikowanie się bezpo-
średnio z dwoma stanowiskami dowodzenia artylerią, a poprzez nie koordynację i
przydzielanie zadań każdej jednostce artylerii oddzielnie. Para weszła do centrum w
Próba Jedi
150
chwili, kiedy Gris Manks wrzeszczał właśnie na sierżanta klona. Kątem oka spostrzegł
przybyszów i rzucił się w ich stronę.
- Coście za jedni? - warknął.
- Kapitan Slayke przysłał nas do pomocy - odparł Erk.
- Do pomocy? Was dwoje? Poruczniku, wyglądacie na półmartwe-go... a ty, żoł-
nierzu, wyglądasz na półżywą. Jak możecie mi pomóc?
- Sir, to ja jestem półżywy - odparł Erk. - I do tego poparzony. Żołnierz to moja
koleżanka z eskadry. Zostałem zestrzelony.
Pułkownik Manks spojrzał na nich z niedowierzaniem.
- Dobrze - rzekł wreszcie. - Dowódca was przysłał? W porządku, usiądźcie przy
tamtym robocie. Nie zwracajcie uwagi na to, co będzie próbował do was mówić. Trzy-
majcie się z boku i miejcie oczy i uszy otwarte, a może czegoś się nauczycie. - Odwró-
cił się, podszedł do konsoli i zaczął wykrzykiwać coś głośno do porucznika klona.
Odie i Erk bez trudu rozpoznali robota. Była to standardowa wojskowa jednostka
protokolarna; tego typu automaty często wykonywały czynności administracyjne w
biurach i dyżurkach. Dziwnie wyglądał tu, w centrum sterowania ogniem.
- Witam - rzekł robot, kiedy usiedli obok niego. - Z wielką dumą oznajmiam, że
jestem zmodyfikowanym wojskowym robotem protokolarnym. Zostałam tak przero-
biona, aby skutecznie wypełniać swoje zadania w centrach dowodzenia ogniem artylerii
na poziomie batalionu, regimentu i dywizji, które, muszę z dumą oznajmić, mogę pro-
wadzić jak prawdziwy ekspert. Znam nomenklaturę, zasięgi, wymogi serwisowe oraz
dane ogniowe co najmniej trzech tuzinów typów artylerii, mogę przygotowywać tabele
celów dla tych wszystkich typów broni i wykreślać zasięgi na podstawie danych uzy-
skanych z satelitów orbitalnych, od obserwatorów i z map. Mogę integrować i kontro-
lować ich ogień w zadaniach niszczących, neutralizujących i demoralizujących, w
ogniu skoncentrowanym, barażowym, stałych zaporach ogniowych, zaporach kołowych
i postępujących. Jestem również wykwalifikowana do przygotowywania ostrzału pla-
nowego, ostrzału celów przypadkowych, obserwowanych lub nie. Mogę jeszcze dodać,
że jestem ekspertem w stosowaniu ognia taktycznego w roli wspierającej, przygoto-
wawczej, przeciwprzygotowawczej, przeciwbateryjnej, lub jako ogień osłaniający bądź
nękający. Krótko mówiąc, jestem na pierwszym miejscu listy najlepszych operatorów
dział.
Robot przemawiał głosem młodej kobiety. Kontrast melodyjnych tonów i artyle-
ryjskiego żargonu był tak komiczny, że Odie parsknęła śmiechem.
- Zdaje się, że jesteś rozbawiona, a ja cieszę się, jeśli w jakikolwiek sposób udało
mi się uczestniczyć we wprawieniu cię w ten stan -rzekł robot. - Ale jeszcze nie skoń-
czyłam listy moich możliwości. Zostałam stworzona i zaprogramowana jako wojskowy
robot protokolarny, co oznacza, że mogę funkcjonować perfekcyjnie w każdej roli,
począwszy od urzędnika na poziomie kompanii, aż po adiutanta batalionu. Jestem eks-
pertem w przygotowaniu grafików zadań dla oficera dyżurnego sztabowego i dla pod-
oficera dyżurnego, sierżanta straży, kaprala straży, w przydzielaniu kwater w kompanii,
opracowywaniu poleceń dla gońca kompanii, nadzoru kuchennego, szczegółów eskorty
dla poległych towarzyszy oraz dyżurów w łaźniach i odświeżaczach. Mogę przygoto-
David Sherman, Dan Cragg
151
wywać poranne raporty i wszystkie typy działań związane z personelem. Mogę prowa-
dzić księgi karne kompanii lub przygotowywać arkusze oskarżenia dla sądów polowych
specjalnych i ogólnych oraz sesji zamykających. Znam przepisy mundurowe wszyst-
kich armii w całej galaktyce, jak również instrukcje nagradzania i odznaczania, potrafię
przygotowywać rekomendacje do nagród, począwszy od listów pochwalnych, a skoń-
czywszy na najwyższych orderach za męstwo, jakie świat może przyznać. Mogę przy-
gotowywać zapotrzebowania zaopatrzeniowe dla każdego typu odzieży i sprzętu,
uzbrojenia oraz broni, na jakie zezwala tabela organizacji i sprzętu lub tabela przydzia-
łów. Umiem też zarządzać funduszami kompanii. Krótko mówiąc mogę robić wszystko,
czego wymaga się od urzędnika kompanii, sierżanta, starszego sierżanta batalionu lub
adiutanta batalionu.
Oprócz tego wszystkiego, mogę jeszcze zaplanować zniszczenie wszystkiego w
promieniu pięćdziesięciu kilometrów od miejsca, gdzie teraz siedzimy.
- No cóż, skoro jesteś taka dobra, dlaczego tu siedzisz, zamiast robić coś tam? -
zapytał Erk, ruchem głowy wskazując zaaferowanych ludzi z centrum.
Robot nie odpowiedział natychmiast.
- Mój dowódca, niezrównany pułkownik Gris Manks – wyznał wreszcie robot -
zaklasyfikował mnie jako „Negatywnie oporną", jak to ładnie ujął.
Czekali cierpliwie w nadziei, że robot wyjaśni, o co chodzi, ale ten siedział tylko
nieruchomo i gapił się na nich.
- A co on właściwie miał na myśli? - zapytała Odie.
I znów robot nie odpowiedział od razu. Dopiero po chwili nachylił się do nich i
zniżył głos. Najpierw pokręcił podobną do muszli ostrygi głową, żeby sprawdzić, czy
nikt nie podsłuchuje.
- Nie idzie im - szepnął.
- Co im nie idzie? - zapytał Erk normalnym głosem.
Robot uciszył go gwałtownymi gestami.
- Pst. Nie chcę wracać do grafiku dyżurów - szepnął. - Nie mamy właściwych pro-
porcji typów artylerii, żeby przeprowadzić tę kampanię skutecznie. Nie mamy dosta-
tecznej ilości broni o rażeniu pośrednim. Atakowaliśmy pod górę, co wymaga możli-
wości prowadzenia ostrzału parabolicznego, a nie prostego. Lasery i działa jonowe to
cudowna broń, ale one strzelają prosto. Nie możemy użyć baterii na pokładach statków
na orbicie, ponieważ przedstawia to zbyt duże ryzyko zniszczenia Centrum Łączności
Intergalaktycznej i wielu cywilów. Nie możemy wysłać myśliwców i zaatakować z
powietrza, ponieważ nieprzyjaciel ma zbyt silną obronę przeciwlotniczą. Czy słyszeli-
ście ten ogień zeszłej nocy? Wszystkie naprawdę silne działa powinny być skierowane
na przednią krawędź płaskowyżu zajmowanego przez nieprzyjaciela. Wszelkie szkody,
jakie zostały wyrządzone, należy przypisać moździerzom.
- Mówisz o granatnikach? - zapytała Odie.
- Tak - z entuzjazmem odparł robot.
- Ależ to broń bezpośredniego wsparcia o krótkim zasięgu dla lekkiej piechoty,
czy może się mylę?
Próba Jedi
152
- Tak, w wersji standardowej, ale kapitan Slayke ma dwie baterie samojezdnych
ciężkich moździerzy, skonstruowanych tak, że mają zasięg ponad pięćdziesięciu kilo-
metrów. Mogą strzelać rakietami z głowicami o wadze jednej tony do celów zlokalizo-
wanych na przeciwległych zboczach wzgórza. Widzicie - rzekł robot, przysuwając się
bliżej i poklepując Odie po kolanie - właściwe użycie artylerii wymaga odpowiedniej
integracji wszystkich dostępnych typów ognia. Tym właśnie zajmuje się centrum do-
wodzenia ogniowego. Aby uzyskać maksymalną skuteczność artylerii, ogień musi być
tak skoordynowany, żeby spowodować dokładne i głębokie zniszczenie każdego wy-
znaczonego celu w Taktycznym Obszarze Odpowiedzialności, a to oznacza koniecz-
ność użycia odpowiedniego rodzaju artylerii. Oczywiście, samojezdne moździerze to-
warzyszące piechocie na linii frontu nie muszą być koniecznie włączone do zakresu
dyspozycji centrum dowodzenia ogniem, ponieważ są one przeznaczone do niezależ-
nych działań i wspierania piechoty w przypadku starć z przypadkowymi celami. Jednak
wszystkie inne środki, które wykorzystuje armia w celu bombardowania koncentracji
wojsk i stałych instalacji, muszą być skoordynowane, a tym się zajmuję właśnie ja. -
Odchylił się do tyłu i dumnie poklepał po piersi.
- Więc dlaczego masz... hmm... kłopoty? - zapytał Erk.
- Ponieważ powiedziałam pułkownikowi Manksowi, że powinien zaproponować
kapitanowi Slayke'owi zainwestowanie w większą liczbę dużych moździerzy.
- Nie brzmi to jak coś, o co dowódca mógłby się obrazić - zauważyła Odie.
- Tak, wiem - odparł robot. - Ale uznałam za swój obowiązek powiedzieć mu o
tym więcej niż raz. Szczerze mówiąc, powiedziałam mu o tym pięćdziesiąt dwa razy.
- Ach, teraz rozumiem. To rzeczywiście mogło być nieco denerwujące. Dlaczego
nie posłuchał twojej rady?
- Ponieważ, jak stwierdził, broń dobiera się tak, aby przewidzieć wszystkie możli-
we sytuacje, a zbyt duże ukierunkowanie na jeden system uzbrojenia kosztem innego
spowoduje „nierównowagę" w naszych zasobach broni.
Przez chwilę cała trójka siedziała w milczeniu. Wokół nich centrum dowodzenia
ogniem wrzało aktywnością.
- Nie idzie nam zbyt dobrze - rzekł wreszcie robot. - Wycofujemy się.
- Wycofujemy? - z niedowierzaniem zapytał Erk.
- Tak. Błyskawiczny atak na flankę nieprzyjaciela nie powiódł się i napotkał zde-
cydowany odpór.
- I co teraz?
- Powinniśmy dołożyć tyle artylerii, żeby go przepędzić – odparł robot. - Wiem, że
jestem zmodyfikowanym militarnym robotem protokolarnym. Zostałam przerobiona
tak, aby skutecznie wypełniać swoje zadania w centrach dowodzenia ogniem artylerii
na poziomie batalionu, regimentu i dywizji...
Erk odwrócił się do Odie, ignorując mamrotanie robota.
- Musi być jakiś lepszy sposób, Te wszystkie ofiary... – Pokręcił głową ze smut-
kiem.
Odie oparła głowę na ręku, nachyliła się ku Erkowi i odezwała się drżącym gło-
sem:
David Sherman, Dan Cragg
153
- Jedna katastrofa po drugiej. Czy to się nigdy nie skończy? Czy ktokolwiek tutaj
wie, co robi? Jesteśmy jedynymi ocalałymi z armii generała Khamara, rozumiesz to,
Erk? Wszyscy inni zginęli! Dlaczego właśnie my przeżyliśmy? Dlaczego zabiłam Ro-
dianina, przyjaciela tego dowódcy Jedi, Skywalkera? Dlaczego to wszystko musiało się
wydarzyć?
- Komandora Skywalkera - poprawił ją. - Nie wiem... jakoś tak wyszło. Ale udało
nam się, udało się do tej pory i mam nadzieję, że uda się dalej. - Objął ją zdrowym ra-
mieniem. - Komandor Skywalker prowadził atak na te wzgórza, Odie. Jak sądzisz, co
się z nim dzieje?
- Nie jestem pewna, czy w ogóle chcę wiedzieć.
Próba Jedi
154
R O Z D Z I A Ł
25
Zasłona z dymu i kurzu była tak gęsta, że nawet ekrany podczerwieni transportera
nie były w stanie jej przebić. Radar pokładowy nie umiał już skutecznie wychwycić
celów, ponieważ gruz i fragmenty rozerwanych pojazdów fruwały w powietrzu tego
przerażającego kotła zniszczenia. Odróżnienie wroga od przyjaciela stało się właściwie
niemożliwe.
- Zabierz nas stąd - polecił Anakin kierowcy. - Muszę widzieć, co się dzieje i ru-
szyć wreszcie te transportery. Moi żołnierze zostali bez wsparcia piechoty. Ruszaj się!
Szybciej!
Nagle w pojazd Anakina walnął od tyłu inny transporter. Wszyscy polecieli do
przodu i zawiśli w uprzężach, a pojazd zatrzymał się gwałtownie. W tej samej chwili
strzał z działa laserowego trafił maszynę w bok i przebił pancerz, wzniecając pożar w
przedziale załogi.
Anakin bez zastanowienia sięgnął w dół i chwycił kierowcę za dolną krawędź
pancerza. Drugą pchnął poprzez Moc i wybił właz kopułki. Kierowca wyplątał się z
uprzęży i kopnięciami uwolnił się z fotela, pomagając Anakinowi wciągnąć się do ko-
pułki i na zewnętrzny pancerz. Wylądowali jeden na drugim obok transportera, który
buchał już tłustym, czarnym dymem. W ślad za kłębami dymu z wszystkich otworów
transportera trysnął jaskrawy, przerażająco gorący biały płomień, który wzniósł się na
prawie dziesięć metrów w powietrze.
Nikt więcej nie ocalał.
Anakin, potykając się, pociągnął kierowcę w bezpieczne miejsce. Nie zdążyli
przebyć nawet dziesięciu metrów, kiedy przejechał koło nich pędem kolejny pojazd,
omal nie miażdżąc ich pod kołami. Ciągnąca się za nim smuga czarnego dymu prawie
pozbawiła ich przytomności. Anakin pociągnął towarzysza za sobą i skryli się w płyt-
kim zagłębieniu. Wokół nich śmigały transportery, strzelając i rycząc silnikami. Hałas
był ogłuszający. Z kłębów kurzu wynurzył się nagle jakiś ciemny kształt -kolejny
transporter - i dudniąc, ruszył prosto na nich. Wcisnęli się w zagłębienie tak płasko, jak
tylko mogli i transporter z rykiem przejechał nad nimi, prawie ich grzebiąc pod zwała-
mi ziemi. Brzegi zagłębienia osunęły się do środka, zostawiając tylko niewielką szcze-
linę.
- Musimy stąd wiać - rzekł Anakin, wykopując się spod małej lawiny.
- A gdzie to jest „stąd"? - zapytał kierowca.
David Sherman, Dan Cragg
155
Miał rację. Anakin stwierdził, że nie wie, z której strony jest teraz front. Rozejrzał
się i po chwili zlokalizował transportery.
- Tędy - zdecydował. Kierowca ruszył za nim. Dotarli do transportera, który za-
trzymał się i zasypywał ogniem jakiś niewidoczny dla nich cel. Anakin rozpoznał słabo
widoczne oznaczenia wymalowane na przednim pancerzu - był to jeden z jego transpor-
terów. Przełączył się na kanał dowodzenia:
- Aurek Trill Sześć, Dziewięć kreska Cresh, tu Jednostka Sześć. Otwórzcie, zajmu-
ję was na pojazd dowodzenia. - Nie było odpowiedzi.
Sięgnął do małego włazu, który zawierał układ nadajnika i odbiornika podłączo-
nego do systemu łączności pokładowej pojazdu, kiedy ten nagle ruszył do przodu,
wciągając brzeg jego płaszcza w mechanizm gąsienicy. Szarpnięcie zbiło go z nóg i
Jedi zaczął sunąć po gruncie w ślad za transporterem. Był już o milimetry od zmiażdże-
nia przez gąsienice, kiedy kierowca rzucił się do przodu i odciął połę płaszcza Anakina
wibroostrzem.
- Dzięki, mało brakowało -jęknął Anakin, kiedy klon pomógł mu wstać. Odpiął
płaszcz i rzucił na ziemię to, co z niego zostało.
- Jedi bez płaszcza jest nagi - zażartował, ale jakoś nie trafił do poczucia humoru
klona. Właściwie nie wiadomo, czy w ogóle usłyszał tę uwagę, biorąc pod uwagę hałas
bitewny, jaki panował wokół. Anakin postukał w komunikator hełmu, usiłując skontak-
tować się z dowódcą transportera. Usłyszał tylko szum zakłóceń.
- Chodź, musimy chyba wrócić do transporterów na piechotę. Nie mogą być dale-
ko. Za mną.
Pobiegli. Anakin musiał zwalniać - kierowca był dobrze wytrenowany i w niezłej
kondycji, ale i tak nie mógł się równać z rozpędzonym Jedi. Krew pulsowała Anakino-
wi w żyłach, kiedy zmuszał się do zwalniania kroku, podczas gdy wszystko w nim
krzyczało: „Uciekaj!" Po kilku sekundach, które jemu wydawały się wiecznością, zna-
lazł się w prześwicie, który wyżłobiły transportery. Były tam jeszcze. Podbiegł do
pierwszego z brzegu. Właz był otwarty, a w nim stał dowódca - okryty zbroją tors i
głowa znajdowały się na zewnątrz. Anakin w oka mgnieniu znalazł się na tylnym pan-
cerzu pojazdu jednym, wspomaganym Mocą skokiem. Zaskoczony dowódca podniósł
broń, sądząc, że ma do czynienia z nieprzyjacielem. Anakin chwycił go za ramię.
- Jestem komandor Skywalker! - zawołał niecierpliwie. - Wskakuj do środka...
zajmuję ten pojazd na potrzeby dowodzenia.
Dowódca klon usłuchał. Anakin, zanim wskoczył do środka, sięgnął w dół, chwy-
cił swojego kierowcę i pociągnął za sobą.
Pors Tonith obserwował rozwój działań wojennych, popijając z filiżanki. Dosko-
nale! Atak wroga rozwijał się dokładnie tak, jak przewidywał. Uderzenia z prawej flan-
ki i wzdłuż linii centralnej załamywały się, a szarża w kierunku wzgórz została spowol-
niona przez atak pełzaków. A u stóp wzgórza czekała na nich spora niespodzianka.
- Jesteście gotowi? - zapytał technika.
Próba Jedi
156
- Tak jest, sir. Przeniknęliśmy ich kanały łączności. Mamy hasło wywoławcze do-
wódcy, zapis jego głosu oraz kod weryfikacji. Możemy wydawać rozkazy wszystkim
jego żołnierzom.
- Doskonale. Czekajcie. - Tonith mógł więc teraz wysyłać fałszywe rozkazy do
wszystkich jednostek Halcyona: sygnał do ataku, wycofania się albo utrzymywania
pozycji. Chciał jednak czegoś bardziej spektakularnego i miał zamiar tego dokonać.
Uśmiechnął się.
- Daj mi komunikator - zażądał Anakin od dowódcy batalionu, zrywając swój wła-
sny i wyrzucając go przez właz. - Tu Jednostka Sześć. Jestem w pierwszym transporte-
rze. Na mój rozkaz, za mną. - Wspiął się znów do włazu pojazdu. - Jedź tak szybko, jak
możesz. Słuchaj uważnie, będę ci podawał wskazówki. - Przełączył się na kanał dowo-
dzenia. - Wszystkie oczy na mnie, podążajcie za tym światłem.
Wyjął miecz świetlny, włączył go i uniósł wysoko w powietrze. Zatoczył ręką łuk,
pojazd podskoczył, wjechał na rampę, a potem na równinę. Za nim podążył długi rząd
transporterów.
- Ostro w lewo - polecił Anakin i transporter skręcił akurat w porę, żeby wyminąć
inny pojazd, pędzący wprost na niego. - Szybciej. Prosto. Prawo. Lewo. Otwórz to.
Strzały z laserów i miotaczy świstały w powietrzu. Anakin bez wysiłku odbijał je
na boki. Za jego plecami jeden z transporterów został trafiony i zatrzymał się, ale ko-
lejny pojazd wyminął go, trzymając się blasku miecza Anakina. Był to jedyny promień
światła widoczny z każdej odległości poprzez gęsty pył i dym unoszący się nad polem
bitwy. Na szczęście transportery Halcyona dobrze wypełniły swoje zadanie; wszystkie
maszyny nieprzyjaciela były albo uszkodzone, albo w odwrocie.
W ciągu kilku sekund dotarli do skał u stóp wzgórza.
- Wysiadać i batalionami za mną! - Anakin wysunął się z włazu i zeskoczył na
ziemię. Był to manewr, który żołnierze klony wytrenowali do perfekcji w czasie trenin-
gów. Oddziały, plutony, kompanie i bataliony szybko zajmowały wcześniej ustalone
pozycje, zacieśniając szeregi tak, aby wypełnić luki w formacji spowodowane przez
transportery uszkodzone po drodze. Ocalałe pojazdy sformowały szyk i zaczęły zasy-
pywać ogniem szczyt wzgórza.
- Dajcie nam ogień wspomagający - zażądał Anakin od centrum dowodzenia arty-
lerią.
- Słyszymy - rozległ się głos w słuchawkach Anakina. - Czas do celu pięć sekund.
Anakin zaczął odliczać - „tysiąc jeden, tysiąc dwa, tysiąc trzy, tysiąc cztery, tysiąc
pięć" - i nagle całe wzgórze eksplodowało seriami z moździerzy. Był to bardzo zadowa-
lający pokaz siły rażenia. Pozwolił, aby ogień zaporowy trwał przez cały czas, kiedy on
zajmował miejsce na czele pierwszego, prowadzącego batalionu. Obejrzał się na do-
wódcę batalionu.
- To ich trochę przyszpili. Nikt nie przeżyje tej kanonady.
- Nie byłbym tego taki pewien, sir - odparł dowódca.
Anakin spojrzał na oficera z niedowierzaniem, ale tylko wzruszył ramionami.
David Sherman, Dan Cragg
157
- Ruszymy na pański rozkaz, sir - dodał dowódca batalionu. - Radziłbym, aby pan
tu pozostał z rezerwą, dopóki nie zabezpieczymy wzgórza.
Anakin zawahał się lekko, zanim podjął decyzję. Był gotów do walki - każde
włókno jego ciała rwało się do poprowadzenia szturmu, do użycia miecza świetlnego.
Ale był teraz dowódcą i jego zadanie polegało na dowodzeniu, nie na walce.
- Pułkowniku, proszę zdobyć to wzgórze. - Wskazał palcem na wzniesienie, które
górowało nad pokrytym głazami polem.
Batalion ruszył kompaniami, dowódca i jego sztab znajdowali się tuż za pierwszą
kompanią. Pole głazów zmusiło piechotę klonów do wysiłku, aby przedrzeć się w kie-
runku zbocza. Wszyscy nagle stali się nerwowi.
- Szybko, szybko! - popędzał żołnierzy dowódca batalionu, nie spuszczając wzro-
ku ze wzgórza, które pozostawało dziwnie milczące. Na co oni czekali? Nagle tuż obok
rozległy się ostre strzały z rusznic laserowych.
- Czujki robotów - zameldował dowódca pierwszej kompanii. -Załatwiamy je po
kolei.
Dowódca batalionu usłyszał jedynie ostry trzask, kiedy eksplodowała pierwsza
mina. Fala uderzeniowa przebiła mu bębenki. Poczuł, jak unosi się w górę i leci do tyłu
w chmurze dymu, kurzu, rozbitych części zbroi i strzępów ciał. Uderzył w kamień i
odbił się od niego, spadając na ziemię. Nie poczuł bólu, jedynie tępe odrętwienie w
plecach i nogach. Potrząsnął głową, ale na próżno. Próbował wstać, lecz nie mógł, bo
nogi miał odcięte tuż poniżej kolan. Wiedział o tym, ponieważ zdołał unieść się na
łokciach dość wysoko, aby stwierdzić, że nie ma stóp. Próbował usiąść, sięgnąć w dół i
zatamować krwotok, ale nie był w stanie, bo pękł mu kręgosłup podczas uderzenia o
głaz. Ktoś chwycił go pod ramiona i zaczął ciągnąć. Stracił przytomność. Długo potem
jakaś kobieta napoiła go wodą.
Roboty bojowe siedziały nieruchomo w swoich bunkrach, jeden ściśnięty, równy
szereg za drugim. Ich systemy sterowania były aktywne, broń odbezpieczona. Czekały
tylko na atak. Zaledwie kilka chwil temu otrzymały rozkaz, aby ukryć się w kompleksie
bunkrów, żeby uniknąć ostrzału moździerzy, który zorał zwolnione przez nie stanowi-
ska. Roboty techniczne poszerzyły i pogłębiły bunkry poprzedniej nocy, więc teraz były
one zupełnie niedostępne dla ciężkich pocisków z baterii moździerzy, eksplodujących
w potężnych pióropuszach ognia na szczycie wzgórza. Zaledwie pół godziny temu
oddziały klonów próbowały spenetrować granicę ich terenu, lecz roboty były na to
przygotowane. Teraz bezpiecznie odpoczywały w ukryciu i czekały. Istoty rozumne
ukryte wśród nich - ich koordynatorzy bojowi - również postanowiły przeczekać tę
salwę w schronach, choć spodziewali się, że \y każdej chwili nastąpi bezpośrednie ude-
rzenie, które przebije sklepienie i zniszczy ich wszystkich. Jednak roboty techniczne
wykonały swoją pracę szybko i skutecznie, a choć fale uderzeniowe wywołane spadają-
cymi tysiąckilowymi pociskami wstrząsały i ogłuszały, tkwiły bezpiecznie w swoich
norach, czekając, aż bombardowanie dobiegnie końca.
Nadchodziła nieprzyjacielska piechota - dokładnie tak, jak to przewidział admirał.
Czujki robotów wzięły na cel przednie oddziały. W ciągu kilku sekund ogromna mina,
Próba Jedi
158
złożona w ruinach tunelu do Izable, zostanie zdetonowana, a roboty otrzymają rozkaz
wejścia do akcji i ostrzelania ocalałych.
Kontroler siedział z detonatorem w dłoni i obserwował monitor. Kiedy tylko
pierwsze oddziały sił szturmowych znajdą się pomiędzy skałkami, zdetonuje minę.
Nagle monitor zgasł. Nieważne. Wiedział, gdzie jest piechota. Odliczył: jeden, dwa,
trzy, cztery - i wcisnął przycisk detonatora. Fala uderzeniowa z eksplodującej miny
dosięgła nawet najgłębszych części bunkra; od wstrząsu wszystko, co nie było zabez-
pieczone, poprzewracało się i rozleciało. Kontroler uśmiechnął się. A teraz, kiedy poci-
ski przestaną spadać...
Eksplozja cisnęła Anakinem o ziemię. Na przedzie, gdzie pierwsza kompania wła-
śnie znikła pomiędzy skałami, wznosił się teraz ogromny słup dymu. Powietrze pełne
było grud ziemi i kawałków skały, które wybuch wyrzucił w powietrze. Anakin pode-
rwał się i rzucił do przodu. Widok, który go powitał, był rodem z koszmaru. Prawie
wszyscy żołnierze z pierwszej kompanii zginęli lub zostali ranni w wyniku eksplozji.
Ranni kręcili się wokół w szoku, ich zbroje pokrywała krew. Wielu brakowało koń-
czyn. Ziemia usłana była trupami i umierającymi. Ci, którzy nie odnieśli ran fizycz-
nych, znajdowali się w stanie wstrząsu, bez broni, zdezorientowani.
- Druga kompania, naprzód! - zawołał Anakin na kanale taktycznym. - Drugi i
trzeci batalion naprzód! Za mną! - Pobiegł przez jatkę u stóp wzgórza, wyciągnął miecz
i podniósł go wysoko nad głowę. - Formować szyki, ja prowadzę!
Pozostałe dwie kompanie pierwszego batalionu szybko odzyskały orientację i rzu-
ciły się przez skały do miejsca, gdzie na zboczu wzgórza stał Anakin. Tymczasem resz-
ta transporterów dołączyła do nich i zaczęła wyrzucać z siebie oddziały żołnierzy.
- Wchodźcie teraz - polecił Anakin dowódcom brygad, którzy natychmiast sfor-
mowali regimenty.
Wciąż nie było ostrzału z góry. Doskonale. Artyleria zmuszała ich do krycia się.
Tysiące klonów wyroiły się u stóp wzgórza i czekały tylko na rozkaz, by ruszyć na
szczyt.
W tym momencie transportery zostały ostrzelane przez własną artylerię.
- Ustawić ogień na sto metrów i wycofywać w kierunku naszych linii! Przekażcie
to polecenie do wszystkich jednostek! - zawołał pułkownik Gris Manks. - Atak zakoń-
czony, musimy osłaniać wycofujących się żołnierzy.
- Sir - krzyknął jeden z operatorów centrum dowodzenia ogniem -wydaje mi się,
że żołnierze na prawej flance właśnie atakują wzgórze. Jeśli zrobimy korektę sto me-
trów w tył, ostrzał spadnie na naszych...
- Musisz mieć błędne informacje. Skoryguj na ogień ruchomy. Właśnie otrzyma-
łem taki zweryfikowany rozkaz bezpośrednio od generała Halcyona. Rozkaż wszystkim
jednostkom przygotować się do realizacji wcześniej ustalonego planu ogniowego. Mają
wspierać nasze szeregi w przypadku kontrataku.
Operatorzy centrum posłusznie przystąpili do przekazywania rozkazu i miotacze
natychmiast skorygowały ogień. Erk i Odie skoczyli na nogi.
David Sherman, Dan Cragg
159
- Otrzymany i zweryfikowany, standardowa praktyka - skomentował robot. - To
znaczy, że generał dowodzący wydał rozkaz i rozkaz należy wykonać. Wiem, ponieważ
jestem...
Dla Anakina, stojącego u stóp wzgórza, atak miotaczy ze szczytu rozpoczął się ja-
skrawą, pulsującą masą ognia z tak wielu luf, ze trudno było wychwycić pojedynczych
strzelców. Fala zniszczenia przetoczyła się po zebranych wokół niego żołnierzach.
Nawet nie zastanawiając się nad tym, odbił za pomocą miecza świetlnego kilka strza-
łów skierowanych bezpośrednio na niego. Żołnierze stojący po jego lewej i prawej
stronie nie mieli tyle szczęścia i padali całymi grupkami.
- Naprzód! - krzyknął Anakin i ruszył w górę zbocza. Kompanie, bataliony i regi-
menty poszły naprzód jego śladem, strzelając i manewrując na przemian, ale szeregi
załamywały się pod niszczycielskim ogniem ze szczytu. Wreszcie zatrzymały się cał-
kiem, bo stos ofiar stawał się coraz większy, a ci, którzy ocaleli, przywarli do ziemi,
usiłując ukryć się za formacjami terenu przed morzem zniszczenia, które spadało na
nich z góry.
- Dajcie artylerię na to wzgórze - polecił Anakin na kanale dowodzenia, w podnie-
ceniu zapominając o właściwej procedurze łączności. - Tu komandor Skywalker, dajcie
nam z powrotem wsparcie artylerii! Ostrzeliwujecie nasze transportery. Skorygujcie
ogień. Wyrzynają nas w pień. Zostaliśmy przygwożdżeni, powtarzam, zostaliśmy przy-
gwożdżeni! Odbiór.
Dowódcy baterii, przypisani jako wsparcie do Anakina pomyśleli, że to jakaś
sztuczka - w końcu rozkaz korekty ognia przyszedł wprost z FDC i prawdopodobnie od
samego dowódcy armii - i zawahali się z wykonaniem rozkazu, po czym poprosili o
potwierdzenie z centrum dowodzenia, a tymczasem pociski nadal spadały na transporte-
ry.
Ogień ze strony robotów wzmógł się jeszcze. Niewielu żołnierzy klonów było w
stanie odpowiedzieć. Zrozpaczony Anakin przełączył się na kanał dowodzenia Halcyo-
na.
- Generale Halcyon, tu Anakin, co się dzieje? Jestem tu uwięziony, moja własna
artyleria ostrzeliwuje mi tyłek, a wróg dobija nas od przodu!
Halcyon poderwał się, kiedy usłyszał grzmiący w głośnikach posterunku dowo-
dzenia krzyk Anakina. Wszyscy znieruchomieli.
- Anakinie, nie rozłączaj się! - zawołał i odwrócił się do oficera odpowiedzialnego
za kontakt z artylerią. - Daj mi pułkownika Manksa.
- Przecież to pan przekazał mi ten rozkaz kilka minut temu - zdziwił się Manks,
kiedy Halcyon zapytał, co się dzieje. - „Ustawić ogień na sto metrów, musimy osłaniać
wycofujących się żołnierzy".
- Ktoś wdarł się do naszej łączności! -jęknął jeden z oficerów. -Przecież pan nie
mógł wydać takiego rozkazu! - Spojrzał na Halcyona.
- Pułkowniku, proszę osłaniać wycofujące się wojska po lewej stronie, ale skiero-
wać ogień na wzgórze po prawej, natychmiast! Anakinie, kiedy tylko pociski zaczną
lecieć znowu, zmykaj stamtąd. Odwołuję atak.
Próba Jedi
160
Kiedy jednak pociski zasypały deszczem szczyt wzgórza, było za późno. Nie mo-
gły już zagrozić robotom, które zdążyły wycofać się do bunkrów.
Odie ukryła twarz w dłoniach.
- Zabijamy naszych własnych żołnierzy - szepnęła.
- To się nazywa ostrzał przez własnych towarzyszy. Ciągle się zdarza.
- Wiem, co to jest - odparła z goryczą Odie. - Miałam nadzieję, że już nigdy nie
usłyszę tego określenia.
- Twój status, Tonith?
Znowu ta znienawidzona komandor Ventress. Pors Tonith odstawił filiżankę.
- Myślę, że to wizyta nie w porę - zadrwił. - Właśnie odpieram zmasowany atak.
- Jasne, widać, jak bardzo jesteś zajęty... jak zwykle. Czyżby ci się udało?
- Całkowicie - radośnie odparł Tonith, unosząc filiżankę do ust i z zadowoleniem
pociągając głęboki łyk.
- Ofiary?
- Z naszej strony? Niewiele. Z ich? Jeszcze nie policzyłem, ale dużo, doprawdy
bardzo dużo. Widzisz, perfekcyjnie przewidziałem ich ruchy...
- Hrabia Dooku będzie zadowolony - przerwała mu Ventress neutralnym i bez-
barwnym głosem.
- To niewątpliwie potwierdzi jego wiarę w moje zdolności dowódcze i ratowanie
sytuacji - odparł, odchylił się do tyłu i obdarzył wiszący nad nim hologram szerokim
uśmiechem.
- Wkrótce dostaniesz posiłki. Flota jest już w drodze.
Tonith tylko skinął głową.
- Może nawet nie będę ich potrzebował. Myślę, że napadły nas jakieś półgłówki.
Frontalne ataki! Ruchy oskrzydlające! Jedi biegający w kółko i wymachujący mieczem
świetlnym! Liczy się siła ognia i taktyka, nie heroizm i pozerstwo.
- To właśnie powtórzę hrabiemu Dooku - odparła. - Jeszcze jedna sprawa, Tonith.
Kiedy to się skończy, spotkamy się, a ja cię zabiję.
Obraz znikł.
Tonith znieruchomiał i siedział tak przez kilka sekund. Po chwili wzruszył ramio-
nami, wysączył herbatę i nalał sobie drugą filiżankę.
- To się dopiero okaże - rzekł drwiąco, choć wiedział, że Ventress nie żartuje.
David Sherman, Dan Cragg
161
R O Z D Z I A Ł
26
- Jeszcze nigdy nie widziałem takiej nawalanki - rzekł szeregowy Vick, dawny
strażnik z „Neeliana" do kaprala Radersa.
Obaj stali w tylnej części stanowiska dowodzenia, wciśnięci w kąt, usiłując nie
rzucać się w oczy i nie wchodzić nikomu w drogę.
- Skąd wiesz? Dłużej stałem w kolejce po żarcie niż ty* byłeś w straży. - odparł
Rader. - Nie jest aż tak źle. Generał Halcyon wie, co robi. Widziałeś, jak walczy, osobi-
ście i z bliska.
- Wiem tylko, że wszystko się rozlatuje, a my tu siedzimy i obgryzamy paznokcie.
Chodź, zapytamy generała, czy mógłby nas zwolnić.
- Jasne, ale ja nie chcę pracować z klonami; ci chłopcy mnie stresują. Nie widać
ich twarzy przez te hełmy.
- Potrzebna nam jeszcze jedna misja, taka, jak ta z sierżantem L'Loxxem. To jest
ktoś, z kim mógłbym naprawdę pracować. Ale tamtej nocy naprodukowaliśmy złomu,
nie? Wiesz co, bracie, nie chcę skończyć w centrum dowodzenia ogniem, jak te dwa
zakochane ptaszki. -Porucznik H'Arman i żołnierz Subu stali się sławni w całym szta-
bie; wszyscy wiedzieli, z mają się ku sobie. - Tego byś chyba nie chciał, co?
- Nie. Stać tutaj jak słup też nie chcę. Powinniśmy być z tamtym Jedi, Skywalke-
rem. On teraz siedzi w tym po uszy. Tam bym chciał walczyć. A jemu też przydałby się
dwie pary dobrych rąk, założę się.
- Patrz lepiej, o co się sam prosisz, kolego. Ale ten Skywalker, no wiesz... nawet ja
jestem od niego starszy.
- Widać, co robiłeś ze swoim życiem, że tak daleko zaszedłeś...
Raders w milczeniu pokiwał głową. Po chwili odezwał się znowu.
- Wiesz, na co mam teraz ochotę?
- Mógłbym wymyślić milion różnych rzeczy.
- Mam ochotę na szklankę dobrej, zimnej wody...
Tego cennego towaru na placu bitwy było bardzo mało. Major Mess Boulanger
dokonywał szacunków na podstawie norm określonych dla rozmaitych gatunków dzia-
łających w każdych warunkach klimatycznych, jakie można było znaleźć w całej galak-
tyce. Według tych norm, aby utrzymać żołnierzy klony w pełni formy zarówno w wal-
ce, jak i w środowisku pustynnym, charakterystycznym dla Praesitlynu, gdzie miały
Próba Jedi
162
miejsce działania wojenne, dla całej siły bojowej pozostającej pod rozkazami Halcyona
potrzeba było osiem litrów wody co dwadzieścia cztery godziny standardowe, albo też
sto sześćdziesiąt tysięcy litrów na każdy dzień dla całej armii. Oczywiście, ilość ta nie
obejmowała tego, co zużywało dowództwo, sztab i jednostki pomocnicze. Wyparki
wodne, podobne do tych używanych na farmach wodnych planet typu Tatooine, produ-
kowały jedynie około półtora litra dziennie. Były zresztą nieporęczne, trzeba je było
rozstawiać w odpowiednich odległościach, aby działały skutecznie, a także narażone
były na nieustanne bombardowanie przez nieprzyjacielską artylerię. Inżynierowie Hal-
cyona wwiercili się głęboko w skorupę planety i skonstruowali studnie artezyjskie, ale
mogły one dostarczyć tylko około dziesięciu tysięcy litrów wody dziennie, a i ten zapas
najpierw trzeba było uzdatnić, aby nadawał się do picia.
Pragnienie zaczyna się u ludzi, kiedy nastąpi utrata płynów w ilości mniej więcej
jednego procenta wagi ciała. Śmierć z odwodnienia następuje, kiedy proporcja ta osiąga
dwadzieścia procent, w suchych warunkach nawet mniej. Podczas ataku piechota skła-
dająca się z klonów poniosła około dwóch procent strat z powodu odwodnienia, a prze-
cież ci piechurzy byli w idealnej formie fizycznej. Każdy z nich wylądował na Praesi-
tlynie w pełnym rynsztunku bojowym, składającym się z ponad czterdziestu kilogra-
mów broni i sprzętu, w tym osiem litrów wody; zanim atak na linie Tonitha został od-
wołany, większość z nich zdążyła już wypić przywiezioną wodę.
Mess Boulanger obliczył zapotrzebowanie bardzo starannie i był na to przygoto-
wany. Miał tylko jeden problem: główne źródło, które wymagało natychmiastowego i
ciągłego uzupełniania, musiało pochodzić z floty na orbicie.
Wysoko ponad kotłem śmierci i zniszczenia, w jaki zmieniło się otoczenie Cen-
trum Łączności Intergalaktycznej na Praesitlynie, załogi floty Halcyona na orbicie cięż-
ko pracowały, aby zaopatrywać armię na bieżąco we wszystko, co niezbędne do walki.
Siwowłosi bosmani kierowali potężnymi podnośnikami, przenosząc ładunki wprost na
transportowce. Nieprzerwany strumień zasobów wędrował z orbity na powierzchnię
planety. Stary Mess Boulanger dokładnie wyliczył ilość uzbrojenia, części zamiennych
i racji żywnościowych, jakich armia będzie potrzebować, aby prowadzić zaciętą walkę
przez tydzień, bo po tym okresie przewidywano zakończenie okupacji Centrum Łącz-
ności Intergalaktycznej przez Tonitha. On i jego pracownicy wyszacowali również
dokładny tonaż codziennych dostaw dla armii w ilościach pozwalających na prowadze-
nie intensywnych działań. Boulanger miał do dyspozycji transportowce wojskowe,
które po wylądowaniu desantu przerobił na bojowe pojazdy dostawcze. Przedziały pa-
sażerskie zmodyfikował tak, aby służyły za ładownie i używał ich całymi tuzinami, aby
przenieść wszystkie zapasy. Musiał z nich korzystać, ponieważ potrzebował szybkości i
zwrotności, aby bezpiecznie dostarczyć ładunek. A tu pojawiała się dodatkowa trud-
ność: w żaden sposób nie można było wylądować w pobliżu oddziałów Halcyona.
Po pierwszych desantach, które przeszły bez echa, artylerzyści Tonitha zaczęli
ostrzeliwać cały obszar lądowania, niszcząc zarówno transportowce, jak i magazyny
zapasów. Zmusiło to Halcyona i jego dowódców do przeniesienia magazynów o jakieś
trzydzieści kilometrów od linii frontu walki, za łańcuch wzgórz, które osłaniały przy-
bywające transportowce i wyładunek przed bezpośrednim ostrzałem Tonitha. Samo
David Sherman, Dan Cragg
163
dotarcie do magazynów było skomplikowane i niebezpieczne, bo statki musiały wcho-
dzić w atmosferę prawie trzysta kilometrów dalej i podążać do tego miejsca lecąc nisko
nad ziemią, by nie dostać się pod ostrzał separatystów. Transportowce musiały następ-
nie, pod ogniem przedostawać się do żołnierzy walczących z robotami. Wiele transpor-
tów przepadło.
Odie wcisnęła się w kąt obok Radersa. Erk siadł obok.
- Cześć, zabójco - rzucił Raders. Odie skrzywiła się.
- Nie podoba mi się to określenie.
- Lepiej się przyzwyczaj, zasłużyłaś na nie - odparł Vick.
- Ale się tu zrobił tłok - zauważył Raders.
- To czemu sobie nie pójdziecie? - odparowała Odie.
- My tu byliśmy pierwsi - dociął jej Raders.
Erk uznał, że czas się wtrącić.
- Zmęczyliśmy się już kręceniem po centrum dowodzenia ogniem bez planowych
zadań. Myśleliśmy, że sobie tu chwilę postoimy.
- Tak jest, sir - odparł Vick, obojętnie wzruszając ramionami, jakby chciał powie-
dzieć: „A co mnie to obchodzi?"
- Cicho tam z tyłu - warknął oficer sztabowy.
Anakin ze szklanką drogocennej zimnej wody w dłoni, siedział na stanowisku do-
wodzenia, składając Halcyonowi dokładny raport.
- Czekali na nas, mistrzu Halcyonie. Pierwsze meldunki o stratach obejmują ponad
sześciuset zabitych, rannych lub zaginionych, w tym cała grupa komandosów, których
wysłałem przodem. Żaden nie wrócił. - Pociągnął łyk wody.
- Nasze straty w drugim ataku wyniosły około tysiąca ludzi, nie wiem, ilu z nich
jest zaginionych, a ilu zabitych - dodał Halcyon. -Jesteśmy znowu na początku drogi.
- Plan ataku był dobry - zapewnił Slayke. - Dobrze skoordynowany, dobrze zapla-
nowany, dobrze wykonany. Nikt nie może się winić o to, co się stało. Przeciwnik był
gotów na nasze przyjęcie, to wszystko. Następnym razem będziemy mieć więcej szczę-
ścia. - Właśnie wrócił z inspekcji linii obrony, którą rozstawił w wyschniętym korycie
rzeki. Położył dłoń na ramieniu Anakina. - Ty i twoje klony walczyliście dzielnie, Ana-
kinie. Cieszę się, że wróciłeś. Mam też jedną dobrą wiadomość: minęło wiele godzin,
odkąd wrócili nasi żołnierze, i nie było kontrataku. To chyba znaczy, że brakuje mu
zasobów, żeby go zmontować.
- I tak musimy się tam dostać i przepędzić go. - Halcyon westchnął.
- Ale koniec z frontalnymi atakami.
- Ktokolwiek tam dowodzi, dobrze wie, co robi - zauważył Slayke.
- Ale żeby był nie wiem jak dobry, nie jest lepszy od naszej trójki. Proponuję we-
zwać flotę i wykurzyć go z płaskowyżu.
Wszyscy wokół znieruchomieli i nadstawili uszu, skwapliwie łowiąc każde wy-
powiedziane słowo. Wszyscy myśleli o tym samym.
- Ale... - zaprotestował Halcyon.
Próba Jedi
164
Slayke pokręcił głową.
- Wiem, co zaraz powiesz: musimy chronić Centrum Łączności Intergalaktycznej i
życie ocalałych techników. Są zakładnikami, to oczywiste, ale oczywiste jest również,
że Republika nie ubija interesów z przestępcami, a właśnie tym są ci ludzie, którzy ich
uwięzili.
Jeśli chcemy ich wypędzić z planety, musimy ich zniszczyć. Centrum i technicy, i
Reija Momen... zaliczymy ich po prostu do strat dodatkowych, to wszystko.
- Słyszałem już zwrot „Postrzelenie przez własnego towarzysza broni", a teraz
jeszcze „straty dodatkowe"... - Anakin skrzywił się, dopijając ostatnie krople wody. -
Coraz lepiej mi idzie rozpoznawanie tych wszystkich eufemizmów określających
śmierć i zniszczenie. Ale po tym, co przeszliśmy razem z żołnierzami klonami, sądzę,
że kapitan Slayke ma rację... Tyle tylko, że... - Zadrżał na wspomnienie obrazu Reiji
Momen, który nagle pojawił mu się pod powiekami - No cóż, ma rację i kwita.
Skinął głową Slayke'owi, ale nie śmiał spojrzeć Halcyonowi w oczy.
A Halcyon wytrzeszczył oczy na Anakina, jakby młody Jedi nagle wymówił jakieś
straszliwe przekleństwo. Miał ochotę zapytać: „Co ci się stało?", ale zaraz się pohamo-
wał. Anakin przeszedł przez maszynkę do mięsa, to prawda. Ale przecież był Jedi.
- Straty w tej kampanii były naprawdę straszliwe, rozumiem to -rzekł wolno. - Ka-
pitanie Slayke, ty poniosłeś największe straty z nas wszystkich i doskonale rozumiem,
że chcesz zakończyć ten rozlew krwi możliwie najszybciej i najskuteczniej. Anakinie,
ty sam także dopiero co przeszedłeś przez okropne doświadczenie. Obaj jesteście zdol-
nymi i dzielnymi dowódcami, a ja jestem szczęśliwy, że mam was ze sobą. Ale zro-
zumcie jedno: w żadnych okolicznościach nie poświęcimy życia cywilów, żeby osią-
gnąć szybkie, czyli pyrrusowe zwycięstwo. - Oczy mu zabłysły. - Pamiętajcie, nasza
misja polega na uratowaniu zarówno ludzi, jak i urządzeń. - Westchnął. - A teraz weź-
my się do pracy i wymyślmy nowy plan.
- Eee... przepraszam, sir - odezwał się kapral Raders ze swojego kąta. - Zastana-
wialiśmy się właśnie, kiedy wyślecie nas na akcję.
- Może zaprosimy ich do nas? - zaproponował ze śmiechem Slayke. - Można
skończyć gorzej, niż pytając żołnierzy o zdanie. Ta kobieta i oficer z opatrunkiem na
ramieniu są mi znani. Wiem, że lepiej znają teren niż ktokolwiek z nas.
- Dlaczego nie? - odparł Halcyon. - Chodźcie tu wszyscy i słuchajcie.
- To ty zastrzeliłaś Gruda - rzekł Anakin, kiedy Odie podeszła bliżej.
- Tak, sir, to była pomyłka, ja... ja...
- Postrzelenie przez własnego towarzysza broni. To nie twoja wina, to się zdarza
przez cały czas - odparł Anakin, nie wierząc w ani jedno swoje słowo. Obejrzał się na
Halcyona.
- Kiedy wrócimy, chcę mieć ich przy sobie. - Wskazał na dwóch strażników.
- Dlaczego? - zapytał Halcyon.
Anakin wzruszył ramionami.
- Wiem po prostu, że mogę na nich liczyć. Pilnowali twoich tyłów, kiedy odpiera-
łeś atak abordażowy na pokładzie „Komandosa", a ja potrzebuję kogoś, kto będzie pil-
nował moich, skoro moi komandosi zostali wybici do nogi.
David Sherman, Dan Cragg
165
Halcyon nie odpowiedział od razu ani wprost. Coś działo się z młodym Jedi; po-
jawiła się w nim jakaś twardość, której wcześniej nie było.
- Wracamy, Anakinie. To pewne. Nie będziemy siedzieć tutaj i lizać ran. - Spojrzał
na oficerów sztabowych. - Ściągnijcie ludzi z operacyjnego i bierzmy się do roboty.
Mess Boulanger wyprostował się na całą swoją mizerną wysokość, pogładził wąsy
i oznajmił:
- Komandorze, szacuję, że do utrzymania pańskiej armii na obecnym poziomie
wydolności bojowej będę potrzebował dwa tysiące ton sprzętu i zapasów. W naszym
punkcie wyładunkowym zgromadziłem znacznie większą ilość, ale jak długo nieprzyja-
ciel zajmuje płaskowyż, jestem w stanie przewieźć tylko tysiąc ton dziennie, a i to przy
niedopuszczalnych stratach w sprzęcie transportowym, że tak powiem. Mamy dość
wszystkiego, aby przypuścić jeszcze jeden pełny szturm, a potem trzeba się będzie
wycofać i przegrupować.
Oficerowie wokół stołu w milczeniu rozważali tę informację.
- Nie możemy czekać na dostawy - odezwał się Anakin. - Istnieje też możliwość,
że posiłki nieprzyjaciela są już w drodze. Jeśli do tego dojdzie, cała równowaga sił
zostanie zachwiana na jego korzyść.
- Zgoda. Musimy zaatakować natychmiast i skończyć to oblężenie - rzekł Slayke. -
Co powie na to nasz dowódca floty? - zwrócił się do admirała Hupsquocha, dowódcy
statków na orbicie.
- Mamy przez cały czas na oku kordon wokół Sluis Van - odparł Hupsquoch. - Nie
próbowali atakować naszej blokady, ale nawet gdyby chcieli, mamy dość sił, żeby ich
załatwić. Mam jednak te same obawy co pan, komandorze Skywalker; istnieje możli-
wość, że separatyści ściągają skądś potężne wsparcie.
Halcyon skinął głową.
- To byłoby niepodobne do separatystów, gdyby przeprowadzali taką operację bez
planu wzmocnienia swojej armii w sytuacji awaryjnej. Jakie środki ostrożności pan
podjął, aby nie dać się zaskoczyć, admirale?
- Mam siatkę szybkich korwet i krążowników rozproszonych w promieniu stu ty-
sięcy kilometrów. Załogi na moich statkach trwają w pełnej gotowości. Połowa obsady
jest zawsze na stanowiskach bojowych.
- A pan? - zapytał Halcyon oficera wywiadu.
- Sir, pozostaję w ciągłym kontakcie z Coruscant od chwili przerwania nieprzyja-
cielskiej blokady łączności. Służby wywiadowcze pozostające w dyspozycji senatu
działają w całej galaktyce. Żadna z nich nie znalazła informacji, że jakieś znaczne siły
zdążają w tym kierunku. Co nie oznacza, że separatyści ich nie wysłali, a jedynie to, że
jeszcze ich nie odkryliśmy. Szczelność naszej łączności została przywrócona w stu
procentach, sir. Nie będzie już więcej takich incydentów jak dziś rano.
Halcyon skinął głową.
- Spójrzcie na to. - Włączył trójwymiarowy obraz terenu w promieniu stu kilome-
trów od ich pozycji. - Wywiad informuje, że strefa graniczna sił wroga jest bardzo wy-
raźnie nakreślona. Skrócił swoje linie, aby skonsolidować zasoby i lepiej bronić granicy
Próba Jedi
166
na całym obwodzie, a zakreślił ją tak blisko centrum, ponieważ wie, jak nam na nim
zależy... tak samo jak na życiu techników. Dlatego też - rzekł, skłaniając głowę w kie-
runku oficerów - nie dopuszczę, aby flota użyła przeciwko nim swojej broni. To będzie
oznaczało całkowite zniszczenie wszystkiego.
- Ale nasze ataki, a zwłaszcza kampania kapitana Slayke'a przed naszym przyby-
ciem tutaj, osłabiły wroga znacznie - zauważył Anakin. - A pamiętacie, co powiedział
sierżant L'Loxx po zwiadzie? Roboty bojowe nie są w ogóle serwisowane. To będzie
działać na naszą korzyść w ostatecznym rozrachunku.
- Może w ogóle nie dostaje zapasów - podsunął Mess Boulanger.
- To możliwe - zgodził się Anakin. - A w tym środowisku serwis jest kluczem do
siły rażenia. Ni mniej, ni więcej tylko szesnaście moich transporterów wypadło z walki
dziś rano z powodu problemów z awariami, ale załogi już przywróciły je do stanu uży-
walności. Nie sądzę, aby tamci mogli nam w tym dorównać. W czasie naszego wyco-
fywania się...
- Nie wycofujemy się - poprawił Slayke. - Wykonujemy ruchy wsteczne.
Roześmiał się, a wielu z oficerów mu zawtórowało.
- Kiedy my naprawdę się nie wycofywaliśmy, tylko atakowaliśmy z tyłu - odpa-
rował Anakin. - A przy okazji, w powrotnej drodze znaleźliśmy dwa tuziny roboczoł-
gów nieprzyjacielskich porzuconych ot tak, na pustyni. One po prostu przestały działać.
Pomimo naszych strat wciąż mamy w sobie siłę walki, chyba większą niż wróg.
- Skoro nie możemy oskrzydlić separatystów od góry, a ich linie i zabezpieczenia
są zbyt ścisłe, aby pozwolić na infiltrację, nie będziemy tracić zasobów na kolejny atak
frontalny. Nie mogę też użyć artylerii floty, aby przemieścić roboty - rzekł Halcyon,
podsumowując wszystkie opcje.
- A tamci siedzą i czekają na posiłki - dodał Slayke.
- Więc co robimy? - Halcyon rozejrzał się po twarzach obecnych.
- Ja wiem, co mamy zrobić - powiedział Anakin prawie szeptem.
Nikt więcej się nie odezwał. Po krótkiej chwili Halcyon dał mu znak głową, żeby
mówił dalej.
Młody Jedi wstał i rozejrzał się po pomieszczeniu. Twarz i dłonie wciąż miał
brudne po porannej walce, a ubranie poplamione i podarte. Na twarzy pojawiły mu się
bruzdy, pod oczami cienie, których wcześniej nie było. Lecz głos brzmiał mocno, a
postawa dowodziła, że choć zmęczony, jest gotów do następnej rundy. Miał nad sobą
pełną kontrolę.
- Dajcie mi piętnastu klonów i jeden statek transportowy, a także wszelką możliwą
osłonę, a polecę prosto na płaskowyż. Nie zrobię tego od razu. Pod osłoną waszego
ataku dotrę do punktu wyładowczego, a potem skieruję się w tę stronę. - Wskazał na
mapę. - Przelecę jakieś sto kilometrów na północ, do tego punktu, a potem cofnę się w
tym kierunku, jeszcze raz skręcę i wylecę od tyłu. Będę leciał szybko, prawie nad zie-
mią. Wyląduję pod osłoną waszego ognia, dostanę się do centrum i uwolnię pozosta-
łych zakładników. Kiedy już będą bezpieczni, flota dokona reszty. - Usiadł.
- Niech sprawdzę, czy dobrze zrozumiałem - odezwał się pułkownik, szef opera-
cyjny Halcyona. - Sir, chce pan atakować piętnastoma klonami...?
David Sherman, Dan Cragg
167
- Dokładnie rzecz ujmując, potrzebuję siedemnastu żołnierzy w jednym statku
transportowym. Biorę ze sobą obu strażników.
- ...siedemnastu, tak jest, sir. I z tymi siedemnastoma spodziewa się pan włamać do
centrum, znaleźć zakładników i ich ewakuować?
- Właśnie tak, pułkowniku
- To jest do zrobienia - rzek Slayke, waląc pięścią w otwartą dłoń. - Fantastyczne.
Pewnie zginiesz przy okazji, ale to i tak genialny pomysł. - Popatrzył z podziwem na
Anakina.
- Nie wie pan nawet, gdzie trzymają zakładników - zaoponował szef operacji.
- Wiem - odrzekł Anakin.
- Skąd pan wie, sir?
Anakin uśmiechnął się.
- Proszę mi zaufać, pułkowniku. Jestem Jedi - powiedział tylko.
Twarz pułkownika poczerwieniała.
- Będziesz potrzebował kogoś, kto się orientuje w centrum - zauważył Halcyon.
- Ja się orientuję, sir - odezwała się Odie. - Byłam tam wiele razy. Oficerowie
spojrzeli na nią, aż niepewnie przestąpiła z nogi na nogę.
- Co tam robiłaś? - zapytał Erk.
- No... tego... - Spojrzała nerwowo na oficerów. - Znałam kogoś w siłach obron-
nych i... jedliśmy tam lunch... - Wzruszyła ramionami.
- Musiałam się dowiedzieć, jaki jest rozkład centrum.
- Zabierz ją - poradził Halcyon.
- Sir - wtrącił Erk - proszę wziąć dwa wahadłowce, będzie panu potrzebne wspar-
cie.
- Szkoda, że tu nie ma robota-sprzątacza, też byśmy go spytali o radę
- burknął jeden z oficerów.
- Przepraszam, sir, ale to standardowa procedura, a jeśli pan to zrobi, to zgłaszam
się na ochotnika do poprowadzenia drugiego wahadłowca - rzekł Erk. - A jeśli weźmie
pan moją partnerkę - dodał, kładąc zdrową rękę na ramieniu Odie - musi pan wziąć
także i mnie. Nalegam.
- Porucznik nie może nalegać - zauważył Anakin. - Musi słuchać rozkazów.
- Ale ja nalegam, sir. Znam pana, znam pańską reputację. Cóż, jestem pilotem my-
śliwca, jednym z lepszych w tym fachu, i mam dość siedzenia na ziemi.
Anakin uważnie przyjrzał się Erkowi, wreszcie powoli skinął głową. Erk zaśmiał
się.
- Chyba mam zadanie.
- Ale jest pan ranny, poruczniku - zaprotestował Halcyon.
- Już mi lepiej, sir. Poza tym jestem tak dobry, że mogę latać nawet bez rąk, jeśli
trzeba.
- Wierzę mu - wtrącił Anakin. - Biorę jego, zwiadowcę... i dwa wahadłowce.
- Doskonale. - Halcyon wzruszył ramionami. - Jeśli nie wynikną z tego żadne inne
korzyści, przynajmniej pozbędę się tych gapiów z mojego otoczenia i będę miał trochę
miejsca, żeby odetchnąć. Kiedy wylatujecie?
Próba Jedi
168
- Natychmiast, jak tylko się pozbieram i zapoznam z rozkładem centrum, sir.
- To dobrze. - Halcyon obejrzał się na swoich oficerów. - Wypuścimy jeszcze raz
wszystko, co mamy, na te linie. Chcę, żeby cała piechota udawała, że atakujemy do-
kładnie pośrodku całą siłą. Jak tylko ściągniemy na siebie uwagę nieprzyjaciela, wcho-
dzi Anakin. Kiedy ocali zakładników i dowiemy się, że wszyscy są bezpieczni, admira-
le, skieruje pan wszystko, co ma, na ten płaskowyż. Proszę zamienić to miejsce w po-
piół. Później odbudujemy centrum łączności. Komandorze Skywalker, ten twój plan to
wielkie ryzyko, ale sądzę, że zadziała. Tamten dowódca nawet nie będzie wiedział, co
się dzieje. - Mistrz Jedi wyciągnął rękę. - Niech Moc będzie z tobą, Anakinie - rzekł. A
potem uścisnął dłoń każdemu po kolei.
- I z tobą - rzekł Anakin. - No to do roboty.
Strażnicy ochoczo przyklasnęli.
David Sherman, Dan Cragg
169
R O Z D Z I A Ł
27
Dondo Foth, kapitan fregaty patrolowej „Mandian", był skrupulatnym żołnierzem.
Większość czasu na pokładzie swojej jednostki spędzał na mostku, czujny, zajęty kwe-
stiami dowodzenia gwiezdnym statkiem. Był to jeden z powodów, dla których jego
statek został wybrany do patrolowania zewnętrznego obrzeża kordonu, jaki Halcyon
utworzył wokół Praesitlynu. W tym czasie był oddalony o sto pięćdziesiąt tysięcy ki-
lometrów od floty na orbicie, nieco bardziej, niż wymagały tego otrzymane rozkazy.
Przyjął jednak kurs patrolowy na tej odległości z własnej inicjatywy.
- Na wszelki wypadek - wyjaśnił kapitan Viwtrothowi, oficerowi „Mandiana". -
Szczerze mówiąc, uważam, że powinniśmy się przemieścić jakiś milion kilometrów do
przodu, na tyle daleko od trzonu floty, żeby ostrzec ich w porę, gdyby ktokolwiek pró-
bował nas zaskoczyć.
- Wiesz co, szyper, ale tam jest dosyć pusto - odparł Vitwroth. -Lubię jasne światła
i towarzystwo.
Foth, krzepki mężczyzna z Nowego Agamaru, zbliżał się do średniego wieku.
- No cóż, sprawdźmy te pakiety promocyjne - zwrócił się do swojego wojskowego
robota protokolarnego, który został zaprogramowany jako pisarz. Ktoś z załogi, praw-
dopodobnie darzący sympatią roboty, wymalował mu na czole romby podoficera kan-
celaryjnego. Od tej pory wśród załogi robot nosił imię Kancelisty Blachogłowego.
- Wszystko gotowe, przygotowane dokładnie według procedur okrętowych, kapi-
tanie - zapewnił robot. - Rekomenduje pan sześć osób z załogi do promocji: jednego na
chiefa, dwóch na stanowisko pierwszego oficera...
Tak, tak, znam nawet ich nazwiska, Kancelisto Blachogłowy - rzekł kapitan Foth.
- Chciałem się tylko upewnić, że nie popełniłeś jakichś błędów. W zeszłym tygodniu
zmieniłeś dwie litery w raporcie do floty. Uważaj... jeszcze raz ci się to zdarzy i jazda
na złom.
- Kapitanie, to był tylko mały błąd oprogramowania - odparł żałośnie robot. - Już
go naprawiłem, zapewniam pana.
- Nie musisz zapewniać mnie o niczym, Kancelisto Blachogłowy... to ja zapew-
niam ciebie, że wylądujesz w Worku Szczęścia.
„Worek Szczęścia" był pomieszczeniem magazynowym na statku, gdzie przecho-
wywano różne dziwne rzeczy, które mogą się jeszcze kiedyś przydać. Kapitan Foth
roześmiał się i wziął dyski z promocjami. Robot był maszyną, ale chwilami trudno było
Próba Jedi
170
nie odnieść wrażenia, że reaguje jak istota rozumna. Foth lubił bawić się jego kosztem.
Nie miał najmniejszej ochoty relegować Kancelisty Blachogłowego do Worka Szczę-
ścia.
- Kapitanie! - zawołał nagle oficer. - Wykryliśmy zbliżający się obiekt, dwadzie-
ścia pięć stopni na sterburtę, trzysta kilometrów od nas,/zbliża się powoli!
- Połącz się z generałem - powiedział Foth spokojnie, oddając dyski robotowi. -
Później je obejrzę. Poruczniku - zwrócił się do oficera -daj mi wizję. Podaj prędkość i
kurs. Poinformuj flotę. Miotacze, wziąć obiekt na cel.
- Kwatera generała się zgłasza, sir - zameldował oficer wachtowy.
- Identyfikacja wizualna, sir... nie widzę żadnych obiektów zbliżających się do
nas, kapitanie - poinformował obsługujący instalację radarową „Mandiana".
- Komunikat do floty, sir - zameldował oficer łącznościowy.
- Prędkość, dwadzieścia jeden tysięcy. Kieruje się prosto na Praesitlyn - poinfor-
mował nawigator statku.
- Działa w celu, kapitanie - oznajmił oficer artylerii.
- Dwadzieścia jeden tysięcy kilometrów na godzinę? Cokolwiek to jest, porusza
się dość powoli. Gdzie ta wizja? - Ekrany stopniowo wyostrzały się na bezkształtnym
czarnym obiekcie, który wyglądał prawie jak chmura. - Dajcie mi więcej ostrości -
polecił Foth. - To cholerstwo nie wygląda na statek.
- Sir, to wszystko, co nasze urządzenia mogą z niego wyciągnąć, dopóki się nie
zbliży.
- Nie mieliśmy czasu zmodernizować naszych urządzeń wizyjnych przed wylotem
z Coruscant - dodał Vitwroth.
- Wiem, wiem. Działa, kiedy będzie w zasięgu?
- Przy tej prędkości, moim zdaniem, za dwie godziny, dwadzieścia siedem minut...
dokładnie.
- Więc czekamy, chyba że flota każe nam do niego podejść. Sądzisz, że to może
być zamaskowany statek separatystów? - zapytał Foth Vitwrotha.
- Musimy tak przypuszczać, sir.
- Sir, wiadomość od floty otrzymana i zweryfikowana: „Utrzymywać pozycję, ob-
serwować i meldować. Strzelać tylko w odpowiedzi na strzał" - oznajmił oficer sygnali-
sta.
- No to czekamy - mruknął Foth. - Dwie godziny? Dwie godziny, dwadzieścia sie-
dem... nie, teraz już dwadzieścia sześć minut. Wtedy może dowiemy się czegoś więcej.
- Dłonie zaczynały mu się pocić, ale przed załogą udawał lodowaty spokój. - Wszyscy
na stanowiska. To może być to.
- Lecimy szybko i bez zbędnego balastu - instruował Anakin swój oddział sztur-
mowy, zebrany w niewielkim bunkrze przylegającym do stanowiska dowodzenia. Gru-
pa zwiększyła się o oddział piechoty klonów w pełnej zbroi, który miał lecieć statkiem
Erka jako ochrona transportowca podczas działań naziemnych w centrum.
- Erk, będziemy musieli wycisnąć z tych transportowców ile się da i lecieć tak bli-
sko ziemi, jak tylko można. Jesteś w stanie to zrobić?
David Sherman, Dan Cragg
171
- Tak, sir.
- Trudno będzie się stąd wydostać. Statki są bezpieczne pod osłoną ścian, ale żeby
się nie dostać pod ogień nieprzyjaciela, będziemy musieli rwać do przodu. Przygotujcie
się na bardzo twardy start. Spodziewam się, że lądowanie również może nie być mięk-
kie, ale o tym porozmawiamy później. Wszyscy przypatrzcie się temu płaskowyżowi i
zapamiętajcie tyle szczegółów, ile kto może w tak krótkim czasie. I jeszcze to. - Wpro-
wadził obraz przedstawiający plan głównego budynku centrum łączności. - Subu, czy to
wam coś przypomina?
- Tak, sir - zapewniła Odie. - Ten długi korytarz prowadzi do głównej sterowni. -
Wskaźnikiem laserowym pokazała obszar, o którym mówiła. - Te boczne korytarze -
powiedziała, szybko przesuwając wskaźnikiem po trzech odgałęzieniach - prowadzą do
innych części kompleksu. Ten tutaj wychodzi na dziedziniec, gdzie pracownicy często
odpoczywają i spożywają posiłki. Te pomieszczenia to kwatery obsługi. Tam są maga-
zyny i warsztaty naprawcze Gdzie przetrzymują zakładników?
- W głównej sterowni. Wiedziałbym, gdyby ich przenieśli. Patrzcie wszyscy. -
Anakin podświetlił obszar na zewnątrz budynku głównego. - Wylądujemy tutaj, pod
osłoną tych zabudowań i mam nadzieję, że drzewa też nas ukryją. Wchodzimy ostro,
wszyscy mają być przypięci i przygotowani na twarde lądowanie. Potem szybki, ale
krótki bieg aż tu. - Wskazał na duże drzwi. - Jeśli będą zamknięte, wysadzimy je. Pro-
wadzą bezpośrednio na korytarz wiodący do głównej sterowni. Raczej nie ma szansy
zgubić się po drodze. Powinniśmy się martwić jedynie tymi bocznymi korytarzami.
Oferują spore możliwości zasadzki, więc zostawię żołnierza na każdym skrzyżowaniu.
W razie czego będą nas osłaniać, żebyśmy mieli wolną drogę. Sierżancie -zwrócił się
do klona - proszę teraz wybrać tych żołnierzy i rozstawić ich natychmiast po wejściu.
Wy dwaj. - Wskazał na strażników, Radersa i Vicka. - Chcę, żebyście lecieli razem ze
mną transportowcem. Waszym zadaniem będzie patrolowanie głównego korytarza i
wsparcie dla żołnierzy obserwujących boczne odnogi. Strzelać do wszystkiego, co jest
zrobione z metalu i co się rusza.
Wyruszamy bez zbędnego ładunku, tylko broń i sprzęt. Jeśli zabawimy tam dłużej
niż dziesięć minut, będziemy mieli gości na głowie. Zakładnicy są dobrze strzeżeni.
Zaskoczenie będzie naszą najlepszą bronią. Wchodzimy, eliminujemy strażników i jak
najszybciej zabieramy zakładników do transportowców. Jeśli zginę, dowództwo przej-
mie on. - Anakin wskazał sierżanta SOZ. - Poruczniku H'Arman, zostajecie przy trans-
portowcu z eskortą piechoty. Subu, wy idziecie ze mną do budynku. Waszym zadaniem
będzie wyprowadzenie zakładników do transportowca.
Szeregowy Vick obdarował Odie szerokim uśmiechem. Odpowiedziała mu tym
samym. Erk zauważył to i mimo woli poczuł ukłucie zazdrości.
- Ilu jest zakładników? - zapytał, odrywając myśli od Odie.
- Początkowo personel liczył pięćdziesięciu techników i specjalistów. Nie wiemy,
ilu z nich rozstrzelano. Zdaję sobie sprawę, że nikt z was nie widział transmisji z Reiją
Momen, ale powiedziała, że separatyści będą zabijać po jednym zakładniku za każdą
godzinę zwłoki w spełnieniu ich żądań. Mamy nadzieję, że dowódca blefował, ale jeśli
miał pięćdziesięciu zakładników... no cóż, może się okazać, że część z nich rozstrzelał.
Próba Jedi
172
Nie dowiemy się, dopóki tam nie dotrzemy. I pamiętajcie, nie będziemy mieć czasu
szukać tych, którzy się zagubią. Sami zakładnicy nam powiedzą, czy nikt nie został,
Musimy polegać na ich zdaniu, żeby mieć pewność, że zabieramy wszystkich. To ryzy-
ko, które musimy podjąć.
Odie obserwowała uważnie Anakina. Był młodym człowiekiem, niewiele starszym
od niej, ale z jego sposobu wyrażania się i postawy łatwo mogła się domyślić, że bar-
dzo dobrze czuje się w roli przywódcy.
- Przyjrzyjcie się uważnie tym schematom i zapamiętajcie je. A, jeszcze jedno.
Sygnałem dla floty do otwarcia ognia będzie proste słowo w basicu: „koniec". Kiedy
ten sygnał zostanie przekazany do generała Halcyona, flota zaleje płaskowyż ogniem z
ciężkich dział. Musimy już wtedy być bardzo daleko od niego. - Anakin nachylił się do
swoich ludzi. - Ta operacja musi się odbyć z dokładnością co do ułamka sekundy. Jeśli
nieprzyjaciel się zorientuje, że jesteśmy w centrum, zabije zakładników. Wie dobrze, że
bez nich, jego życie nie jest warte funta kłaków. No dobrze, mamy pięć minut do wylo-
tu.
Odie siedziała przypięta w fotelu drugiego pilota. Serce biło jej mocno z podnie-
cenia, nigdy do tej pory nie podróżowała tak szybko i tak nisko nad ziemią. Anakin
utrzymywał wysokość około piętnastu metrów na pełnej szybkości. Sterował pojazdem
z wielką w prawą i - o ile Odie mogła to stwierdzić - praktycznie bez wysiłku. Jego
korekty trajektorii lotu były tak doskonale zsynchronizowane czasowo, że wydawało
się, iż może widzieć teren, jeszcze zanim pojawi się na horyzoncie.
- Latałaś tym kiedyś? - zapytał konwersacyjnym tonem.
- Nie w sterowni - odparła. Pod nimi śmignęło niewielkie wzgórze; Anakin bez-
błędnie skorygował wysokość transportowca.
- Brałaś kiedyś udział w wyścigach ścigaczy?
- Nie, sir.
- Ten porucznik za nami to świetny pilot - zauważył Anakin. -A ty, jak słyszałem,
jesteś niezła na skuterze zwiadowcy. - Włączył mikrofon. - Okay, Erk, tu odbijamy.
Leć po prostu za mną. Wszyscy przygotować się, sprawdzić broń i sprzęt. Trzy minuty
do lądowania.
- Tak, sir. Jestem dobrym zwiadowcą - odpowiedziała Odie, zdziwiona, jak spo-
kojny jest jej głos. Nieraz zdarzyło jej się bać, i to bardzo, ale tym razem czuła się po
prostu przerażona. Spokojnie, bez drżenia rąk, odpięła klapę kabury miotacza, spraw-
dziła ładunek i zabezpieczenie, po czym wsunęła go z powrotem. Anakin z kolei wy-
dawał się niemal szczęśliwy, że znów siedzi za sterami statku, który w jednej sekundzie
może się rozbić, a w drugiej zostać zestrzelony. Tak chyba czuje się Erk w czasie wal-
ki, pomyślała.
Uwadze Anakina nie umknęła wprawa, z jaką Odie sprawdziła broń. Uśmiechnął
się.
- Wiesz, jak tego używać, prawda?
Jej spalona słońcem twarz spąsowiała jeszcze bardziej. Anakin zrozumiał, że
dziewczynie przyszedł na myśl incydent z Grudem.
David Sherman, Dan Cragg
173
- To, co się stało z Grudem, było tylko wypadkiem - powiedział. - Nie mam do
ciebie żalu, możesz o tym zapomnieć. Myśl tylko o tym, co nas czeka, i bądź gotowa,
żeby znów użyć tego miotacza.
Płaskowyż majaczył o kilka kilometrów przed nimi. Jarzył się i pulsował ogniem
artyleryjskim z obu stron. Atak Halcyona rozwijał się w najlepsze.
- Przygotować się do lądowania - polecił Anakin przez kanał dowodzenia. - Erk,
usiądziesz obok mnie. Uwaga wszyscy, zaczynamy!
Statek Anakina opadł ciężko pomiędzy dwoma niskimi budynkami i znierucho-
miał w wirze pyłu tuż przed niewielkim zagajnikiem. Zanim jeszcze na dobre osiadł,
tylna rampa opadła z hukiem i wyskoczyli z niej piechurzy pod dowództwem koman-
dosa SOZ. Biegiem rzucili się w stronę wejścia do głównego budynku łączności. Wo-
kół nich powietrze szumiało, brzęczało i trzeszczało od strzałów z wysokoenergetycz-
nej broni; sto metrów za drzewami szalał wir ognia z dział Halcyona bombardujących
pozycje Tonitha. Wydawało się jednak, że nikt jeszcze nie zauważył statku, a właściwie
dwóch, ponieważ transportowiec Erka wylądował tuż obok pojazdu Anakina. Piechurzy
klony wybiegli, aby przygotować ochronny kordon. SOZ wysadził drzwi centrum łącz-
ności i wpadł do środka z Anakinem i Odie depczącymi mu po piętach.
- Stąd do głównej sterowni jest około czterdziestu metrów - krzyknęła Odie.
- Biegnijcie szybko, ale uważajcie na boki - rozkazał Anakin przez kanał łączności
taktycznej. - Upewnijcie się, ze traficie, zanim wystrzelicie. Żadnego niepotrzebnego
ognia.
Rzucił się długim korytarzem, a za nim reszta oddziału. Boczne korytarze mignęły
tylko z boku, ale wszędzie wydawała się panować zupełna pustka. Sierżant klon zgod-
nie z rozkazem zaczął rozstawiać swoich ludzi. Korytarz wiodący do lewej części bu-
dowli był tuż przed nimi, a drzwi do głównej sterowni znajdowały się tyłu.
Anakin wyciągnął miecz. Był o dobre trzy metry przed najszybszym z klonów,
kiedy zza węgła wychylił się robot bojowy i strzelił. Promień trafił żołnierza za plecami
Jedi. Klon jęknął i ze szczękiem upadł na podłogę. Anakin pozbył się robota jednym
szybkim ciosem miecza świetlnego, zaraz jednak pojawiły się kolejne - sześć, a może
osiem - i zajęły pozycję przed drzwiami sterowni, otwierając ogień. Odie, klony i dwaj
strażnicy padli na ziemię, promienie świsnęły nieszkodliwie nad ich głowami, odbijając
się od ścian i sufitu. Oddział nie mógł odpowiedzieć ogniem, bo na drodze strzału znaj-
dował się Anakin. Patrzącej z dołu Odie młody Jedi wydawał się otoczony ognistym
niebieskim cyklonem, kiedy jego miecz świetlny bez wysiłku ciął roboty, które strzela-
ły do niego z bardzo bliskiej odległości, ale ich strzały odbijały się natychmiast od błę-
kitnej klingi i trafiały nie tam, gdzie trzeba. Już po chwili została z nich tylko kupa
dymiącego złomu. Anakin przeskoczył przez nią, pchnął drzwi sterowni i wpadł do
środka. Cała walka zajęła mu zaledwie kilka sekund, tym zaś, którzy biegli za nim,
wydawało się, że Skywalker po prostu przespacerował się po grzbietach maszyn, aby
otworzyć drzwi.
Odie i pozostali leżeli na ziemi, kaszląc i z trudem chwytając oddech. Korytarz pe-
łen był wyziewów płonącego metalu i zamienionych w parę komponentów elektronicz-
Próba Jedi
174
nych. Anakin był już w sterowni, kiedy dziewczyna pozbierała się z podłogi i rzuciła w
tamtym kierunku.
- Za nim! - krzyknęła do swoich towarzyszy.
Roboty w sterowni otrzymały ścisłe polecenie pilnowania zakładników, więc gdy
nagle zjawił się wśród nich Anakin wymachujący świetlistą klingą, rozpoznanie i prze-
analizowanie zagrożenia zajęło każdemu kilka cennych sekund, które okazały się dla
nich fatalne. Jeden zdołał wystrzelić, lecz Anakin poznał jego intencje, zanim jeszcze
maszyna wykonała jakikolwiek gest. Prawie niedbałym ruchem ostrza odbił promień z
miotacza i przeciął robota na pół. Odie, która wpadła właśnie przez rozbite drzwi, z
przerażeniem ujrzała, że Anakin walczy sam z sześcioma robotami. Na szczęście dla
niej i dla żołnierzy, którzy stłoczyli się za nią, cała uwaga maszyn skierowana była na
Jedi. Odie nie mogła nadążyć wzrokiem za błyskawicznymi ruchami Anakina; w po-
równaniu z nimi obrona robotów wyglądała jak powolny balet. Uklękła i wystrzeliła do
robota stojącego w głębi pokoju. Sierżant i jego żołnierze też przyjęli pozycje strzelni-
cze, ale Anakin tak szybko rozprawił się z atakującymi go maszynami, że nie mieli do
czego strzelać.
- Zajmijcie się zakładnikami - krzyknął Anakin. - Szybko! Szybko! Kontratak jest
już w drodze.
Pors Tonith, który do tej pory prowadził genialną walkę defensywną, popełnił je-
den wielki błąd. Było nim umieszczenie zakładników w głównej sterowni. Zrobił to
dlatego, aby łatwiej ich było pilnować, bo nie przypuszczał, że ktokolwiek zechce ich
odbijać. A teraz wydał brzemienny w skutki rozkaz: „Zabić ich. Zabić ich wszystkich".
Anakin stał pośrodku sterowni, otoczony parującymi i dymiącymi stertami szcząt-
ków, które jeszcze niedawno były strażnikami zakładników. Dla Reiji Momen, która
jeszcze przed chwilą drzemała oparta o ścianę w kącie pokoju, otoczona przez towarzy-
szy, przybycie Jedi w nagłej eksplozji dźwięku, światła i wściekłości było tak zdumie-
wającym i nieoczekiwanym zdarzeniem, że przez dłuższą chwilę nie wiedziała, co się
dzieje. Podbiegł do niej komandos SOZ, podał rękę, pomógł wstać i coś powiedział.
Podniosła się ostrożnie. Pozostali żołnierze podnosili jej towarzyszy i wyprowadzali
przez zrujnowane drzwi. Reija najpierw podeszła do samotnej postaci, stojącej pośrod-
ku pomieszczenia. Pocałunek, jaki wycisnęła na policzku Anakina, zaskoczył go zupeł-
nie. Wyczuwał, że kontratak robotów jest coraz bliżej, wiedział, z której strony nad-
chodzą. Właśnie miał znowu włączyć miecz świetlny, kiedy Reija go pocałowała.
Nie wiedząc nawet, kto obok niego stoi, machinalnie objął ją ramieniem i przytu-
lił. Powiedziała coś, a on się uśmiechnął i spojrzał na nią. Rozpoznał ją w jednej chwili.
To było jak sen. W tym szaleństwie zniszczenia i śmierci, w beznadziejnej sytuacji,
kiedy nieprzyjaciel zacieśniał chwyt, a ucieczka stawała się najmniej niebezpieczną
możliwością, Anakina Skywalkera ogarnął spokój. W krótkiej chwili, jaką trwał ten
pocałunek, poczuł niewytłumaczalną, głęboką tęsknotę. Zamarzył, aby znaleźć się w
ramionach tej kobiety, złożyć jej głowę na ramieniu i odpocząć, po prostu odpocząć.
Może nawet zasnąć, opuścić to koszmarne miejsce i nie musieć jutro wstawać.
David Sherman, Dan Cragg
175
To, co stało się później, miało przynieść konsekwencje, o jakich nikomu się nie
śniło. Anakin Skywalker doznał objawienia. Wiedział, co stanie się za chwilę i do cze-
go go to doprowadzi, ale był bezradny. Czuł się jak uparte i nieposłuszne dziecko, zmu-
szone do spokojnego oglądania teatrzyku kukiełkowego. Z drugiego końca pokoju wy-
szedł robot bojowy i podniósł miotacz, celując w Anakina. Reija Momen znalazła się
przed nim w chwili, gdy robot wystrzelił. Niskoenergetyczny strzał trafił ją prosto w
pierś, a odrzut pchnął na nowo w ramiona młodego Jedi. Nie krzyknęła, nie jęknęła; jej
usta ściągnęły się w małe kółeczko, a oczy spojrzały z niemym błaganiem. Trzymał ją
w ramionach, patrzył jej w oczy i obserwował, jak uchodzi z niej życie. Wspominał
śmierć matki i czuł, jak ogarnia go wściekłość.
Robot stał i wpatrywał się w Anakina, jakby uprzejmie czekał, aż Reija Momen
umrze, zanim strzeli drugi raz W sterowni przez moment panowała zupełna cisza, prze-
rywana tylko głuchym klikaniem, kiedy robot bezsilnie szarpał spust swojego miotacza.
Anakina uratował brak porządnego serwisu. W tej jednej chwili na nowo stał się Mści-
cielem.
Próba Jedi
176
R O Z D Z I A Ł
28
- Ale ich dużo - szepnął cicho porucznik komandor Vitwroth, obserwując nieprzy-
jacielską flotę, która z wolna wypełniała ekrany „Mandiana". Odwrócił się do kapitana
Fotha, który milcząco siedział w swoim fotelu i cicho bębnił palcami w jego oparcie. -
Nigdy dotąd nie widziałem tylu statków w jednym miejscu.
Trzon floty wokół Praesitlynu został uprzedzony o grożącym niebezpieczeństwie.
„Co teraz?" - zadawali sobie pytanie wszyscy na pokładzie „Mandiana". Wszyscy z
wyjątkiem kapitana Fotha.
- Raczej imponujące, prawda? - zauważył.
- Udało im się zamaskować je do momentu wejścia w zasięg, sir -rzekł Vitwroth. -
Ciekawe, jak to zrobili.
- Tak samo jak przedtem, kiedy zablokowali komunikację. Mają dość pieniędzy,
żeby płacić za badania i rozwój - odparł Foth. - A teraz zobaczymy, czy umieją też
walczyć.
- Statki nieprzyjaciela w zasięgu, kapitanie - zameldował oficer artylerii. - Jeste-
śmy gotowi do otwarcia ognia.
- Zostaw. Naszym zadaniem jest obejrzeć je i wiać. Więc teraz wiejemy. Sternik,
zabierz nas stąd.
Z zapachem włosów Reiji w nozdrzach Anakin sięgnął głęboko w Moc. Ogarnęło
go poczucie niezwyciężonej siły. Nawet w najbardziej desperackiej walce z roboczoł-
gami wroga, nawet w czasie ataku na wzgórze nie odczuwał tak wyraźnie przepływu
Mocy. W tej chwili osiągnął całkowitą jedność z Mocą i wiedział, że nie ma rzeczy,
której by nie dokonał. I dobrze mu z tym było. Wszystkie myśli o jego misji, o ucieczce
do transportowców, ewakuacji zakładników, o przekazaniu Nejaa sygnału, który będzie
świadectwem zwycięstwa, wszystko się nagle ulotniło.
- Za mną! - rozkazał klonom.
W budynku panował chaos. Odie, wspomagana przez kaprala Radersa i szerego-
wego Vicka, załadowała zakładników do transportowca Erka. Widziała, jak Erk z kabi-
ny daje jej znak kciukami i uśmiecha się szeroko. Separatyści jednak wiedzieli już o ich
obecności i pomimo nieustannego bombardowania artylerii wysłali przeciwko nim
roboty bojowe. Żołnierze klony z obronnego kręgu zostali wciągnięci w walkę.
W słuchawkach Odie zatrzeszczał głos Erka.
David Sherman, Dan Cragg
177
- Dobra robota. Wskakuj na pokład i wynosimy się stąd.
- Nie możemy. Komandor jest jeszcze w środku - odkrzyknęła Odie.
- On potrafi o siebie zadbać. Chodź - rozkazał Erk. - Wsiadaj na pokład i zabierz-
my stąd tych ludzi.
Jakby dla podkreślenia słów Erka, zabłąkany strzał z lasera świsnął między noga-
mi Odie i odbił się od ściany budynku.
- Na co czekamy? - zapytał Raders, podbiegając do Odie i zerkając na Erka w ka-
binie.
- Komandor wciąż jest wewnątrz. Nie możemy go tak po prostu zostawić - odparła
Odie.
- Ależ możemy - odparł Raders. - Wsiadaj, mała. Wykonałaś swoją robotę.
- Nie! - Strząsnęła dłoń Radersa z ramienia i cofnęła się w samą porę, aby uniknąć
promienia laserowego, który świsnął jej tuż koło nosa. - Wracam do środka!
- Oszalałaś! - wściekł się Raders. - Załatwisz nas wszystkich, jeśli będziemy tu
stać!
Podbiegł do nich Vick.
- Co się dzieje? - wydyszał. - Zbliżają się, nasza linia obrony się załamuje. Musi-
my wywieźć stąd zakładników!
Cała trójka stała na ziemi w cieniu transportowca Erka. Podbiegł do nich piechur z
oddziału klonów.
- Nie możemy już dłużej ich powstrzymywać - rzekł tak spokojnie, jakby stał na
strzelnicy. - Nasza linia się załamuje. Jakie są rozkazy?
Zanim otrzymał odpowiedź, promień lasera ugodził go dokładnie między łopatki i
pchnął naprzód, przepalając zbroję i eksplodując w piersi.
- Starczy, wynosimy się stąd - krzyknął Vick.
Odblaskowy pancerz na transportowcu Erka do tej pory chronił go przed poważ-
niejszymi uszkodzeniami. Jego systemy zasilające były włączone i w pełnej gotowości.
Pokręcił ze smutkiem głową i podniósł rampę.
- Dobrych łowów - rzekł załamującym się głosem. Transportowiec powoli zaczął
posuwać się do przodu. - Zdaje się, że nie było nam przeznaczone spędzić życia razem.
W tej samej chwili ciężka artyleria nieprzyjaciela trafiła statek Anakina. Pojazd
eksplodował w jaskrawej kaskadzie płomieni. Fala uderzeniowa rzuciła całą trójką o
ścianę najbliższego budynku, ale nic im się nie stało, statek Erka zaś wzniósł się w górę
również nieuszkodzony.
Cała trójka spojrzała po sobie,
- Dzięki, żołnierzu, właśnie nas wszystkich skutecznie ukatrupiłeś - z goryczą ode-
zwał się Vick.
Ogień ze strony oddziału klonów ustał, a z miejsca, gdzie leżeli, wyraźnie widzieli
kierujące się ku nim roboty bojowe nieprzyjaciela. Odie wycelowała miotacz w najbliż-
szego z nich.
- Jeszcze nie. - Raders położył jej rękę na ramieniu. - Najpierw do budynku. Może
komandor i jego klony jeszcze żyją. Może zdołamy jakoś uciec, zanim wysadzą to
miejsce.
Próba Jedi
178
- Och, jesteśmy martwi, martwi, martwi! -jęknął Vick.
- Przestań miauczeć! - warknął Raders. - Jak sądzisz, za co nam płacą? Na mój
rozkaz pędźcie jak szaleni do tej dziury w ścianie. Gotowi? Start!
Nejaa Halcyon siedział jak skamieniały. Wiedział, że zakłócenie w Mocy, jakiego
doświadczał, było wynikiem czerpania z niej sił przez Anakina. To oznaczało, że Ana-
kin wciąż żyje, ale było w tym coś niepokojącego...
- Generale, pilny raport z floty. - Oficer sztabowy stał u boku Halcyona. Nejaa
nawet nie zauważył przybycia tego człowieka.
Slayke, który stał obok, uśmiechnął się. Zauważył, że mistrz Jedi pogrążony był w
zadumie; rozbawiło go to, że nawet Jedi czasem pozwala swoim myślom błądzić bez
celu. Rozumiał jednak, że zaduma Halcyona dotyczyła Anakina, że mistrz martwił się o
niego. Pomimo dawnych nieporozumień, Slayke nauczył się szanować, a nawet lubić
Halcyona.
Mistrz Jedi poderwał się jak oparzony, kiedy przeczytał podaną mu wiadomość.
- Słuchajcie! - Gestem wezwał oficerów, żeby podeszli, skinął też na Slayke'a. -
Kampania przechodzi na nowy poziom. Zbliża się wielka nieprzyjacielska flota.
Slayke nie okazał nawet cienia zdenerwowania.
- To wsparcie, Nejaa. Jesteśmy teraz między młotem a kowadłem.
- To prawda. - Halcyon pogładził się po podbródku. Co się dzieje na płaskowyżu?
Obejrzał się na oficera sztabowego. - Niech flota przygotuje się do bitwy. Kapitanie
Slayke, dołączę do floty. Pan przejmie dowodzenie i...
- Generale, zakładnicy są wolni -* wtrącił się oficer łącznościowy. - Właśnie za-
meldował się dowódca wahadłowca.
Kilku oficerów zaczęło bić brawo.
- Dajcie go na linię, niech wszyscy usłyszą jego raport – rozkazał Halcyon. - Ana-
kin, czy to ty?
- Nie, sir, Tu porucznik Erk H'Arman. Komandor Skywalker wciąż znajduje się w
centrum łączności, a jego wahadłowiec został zniszczony. Mam zakładników na pokła-
dzie.
- Dobra robota, poruczniku. Wyląduj w punkcie przeładunkowym i czekaj na dal-
sze rozkazy.
- No, czy to nie wspaniałe? - rzekł Slayke. - Nie możesz walczyć z flotą, pozosta-
wiając tutaj siły nieprzyjacielskie, Nejaa. Przykro mi, ale musisz wydać rozkaz znisz-
czenia płaskowyżu, zanim nasze statki przystąpią do walki.
Halcyon spojrzał na Slayke'a.
- Nie. Jeszcze nie. Poczekajmy trochę.
- Jak pan sobie życzy, sir - odparł Slayke, ale widać było, że jego zdaniem Halcy-
on podjął właśnie bardzo złą decyzję.
- Jeszcze chwilę. Kilka minut więcej nic nie zmieni.
- Nejaa, wiem, co czujesz, jeśli chodzi o Anakina. - Slayke położył dłoń na ramie-
niu Halcyona. - To świetny młody dowódca. Ale sukces całej tej ekspedycji zależy
David Sherman, Dan Cragg
179
teraz od twojej decyzji. Musimy skoncentrować się całkowicie na nowym zagrożeniu.
Wydaj rozkaz.
- Wydam. Ale nie teraz.
Anakin poruszał się z szybkością słonecznego promienia. Roboty rzuciły się na
niego, strzelając bez zastanowienia. Miecz świetlny błyskał w oślepiającej symfonii
światła i zniszczenia, odparowywał energetyczne strzały bez najmniejszego wysiłku,
wysyłając część z nich ku ścianom i sklepieniu, inne zaś z powrotem do robotów, które
je wystrzeliły.
Nie bronił się już, lecz atakował. Atakował z taką furią i niszczycielską siłą, że nic
nie było w stanie go powstrzymać. Doskonale wiedział, dokąd zmierza - kierował się
ku nieprzyjacielskiemu posterunkowi dowodzenia.
Roboty nie nadążały ustępować mu z drogi, nie mogły się poddać, nawet gdyby
Anakin potrafić je oszczędzić. Miecz świetlny ciął automaty, rozrzucając je na wszyst-
kie strony w zamaszystym, niszczycielskim tańcu. Żołnierze klony postępujący za Jedi
mieli problemy ze znalezieniem celu; potykali się tylko o szczątki, które po sobie pozo-
stawiał, przechodząc przez kompleks. Postępowali za nim, osłaniając mu tyły. Wkrótce
młody Jedi opuścił budynek i ruszył z nieomylną pewnością w stronę bunkra Porsa
Tonitha. Wydawało się, że strzela do niego cała armia bankiera, ale kiedy gnał jak wi-
cher przez nierówny grunt, dzielący budynek łączności od bunkra dowodzenia Tonitha,
nie dotknął go ani jeden strzał. Biegnący za nim żołnierze padli na ziemię i mozolnie
pełzli do przodu, podczas gdy ich dowódca biegł nietknięty pomiędzy płonącymi tra-
jektoriami śmierci.
Roboty konstrukcyjne Tonitha skonstruowały bunkier dowodzenia ze standardo-
wymi ścianami grodziowymi, aby wytłumić zarówno siłę eksplozji, jak i wszelkie ła-
dunki, jakie atakujący mógł wykorzystać, by wysadzić drzwi wejściowe. Anakin usta-
wił detonator termiczny u podstawy masywnych wrót bunkra i ukrył się w niewielkim
zagłębieniu w odległości około dwudziestu metrów. Odliczył sekundy i był już gotów,
kiedy nastąpiła potężna eksplozja. Zanim jeszcze pył i gruz opadł, młody Jedi zerwał
się na nogi i rzucił w ziejący otwór. Pierwsza ściana grodziowa wewnątrz została znisz-
czona, ale tam, gdzie tunel wejściowy skręcał ostro w prawo, ochronny permabeton
pozostał nietknięty... i czekały tam trzy roboty z wycelowanymi miotaczami.
Wewnątrz bunkra Porst Tonith spokojnie wstał z miejsca, podnosząc do fioleto-
wych ust filiżankę herbaty. Wszyscy poczuli wstrząs od wybuchu detonatora, ale za-
równo Tonith, jak i jego technicy nie odnieśli żadnych obrażeń. Kilku z nich miało
jednak wielką ochotę ukryć się gdzieś.
- Wszyscy pozostają przy swoich stanowiskach - rozkazał admirał. - Nie mamy
możliwości stawiania oporu, więc nie będziemy tego robić.
Wiedział, co się dzieje w korytarzu wejściowym dzięki dźwiękom broni Anakina i
robotów, doskonale słyszalnym w zamkniętej przestrzeni. W ciągu kilku sekund zapa-
dła cisza.
Pociągnął łyk herbaty. Jeden z techników powiedział coś szeptem.
- Milczeć! - krzyknął Tonith.
Próba Jedi
180
Anakin wszedł do pomieszczenia. Ubranie tliło się na nim od chybionych strza-
łów, oczy błyszczały gniewem. Technicy jęknęli i skulili się, mając ochotę uciec jak
najdalej od przerażającej postaci. Tonith jednak tylko patrzył na Anakina z lekkim
uśmiechem. W pokoju zapadła przerażająca cisza, którą zakłócał jedynie łagodny szum
miecza świetlnego Jedi. Anakin trzymał go przed sobą, lekko poruszając klingą, jakby
szukał kolejnych celów. Nikt nawet nie drgnął.
- Poddaję się - oznajmił Tonith z ironicznym uśmiechem. - Poddaję ci się, rycerzu
Jedi. - Skłonił się lekko, uważając, aby nie rozlać herbaty. Delikatnie pociągnął łyk
płynu i oblizał wargi.
- Wygrałeś - ciągnął. - Gratuluję ci.
- Daj rozkaz, aby twoi żołnierze wstrzymali ogień - zażądał Anakin. Jego głos, od-
bijający się pustym echem od ścian bunkra, dochodził jakby z głębokiej studni. - Zrób
to. Natychmiast!
Tonith skinął głową w kierunku techników, którzy z wielką skwapliwością prze-
kazali rozkaz przerwania ognia dowódcom robotów.
- Drogi panie - zaintonował Tonith. - Jestem teraz twoim więźniem i żądam dla
siebie oraz otaczających mnie istot rozumnych, zarówno tutaj, jak i w innych częściach
tej budowli, statusu jeńca wojennego. - Podniósł filiżankę i beztrosko, w pełnym prze-
konaniu, że jest pod ochroną, przełknął resztkę herbaty. Uśmiechnął się, ukazując prze-
barwione zęby.
Anakin przepełniony był Mocą tak bardzo, że ledwie uświadamiał sobie własną
osobowość. Czuł tylko radość z Mocy, większą niż kiedykolwiek do tej pory. W Mocy
było tyle potęgi, a cała ta potęga była jego... jego! I mógł z nią robić, co chciał.
Wiedział o tym, podobnie jak wiedział, że stojący przed nim Muun był tym, kto
poprowadził armię separatystów do ataku i dowodził okupacją Centrum Łączności
Intergalaktycznej. Właśnie Tonith dowodził siłami odpowiedzialnymi za rozbicie armii
generała Khamara, za zabicie większości Synów i Cór Wolności kapitana Slayke'a; to
on rozpoczął walkę - ostatnią dla tak wielu żołnierzy klonów.
I to on wydał robotowi rozkaz zastrzelenia na jego oczach Reiji Momen.
Pors Tonith zasługiwał na śmierć, a Anakin Skywalker miał być tym, który go za-
bije.
Ci technicy to zdrajcy Republiki, którzy pomagali Tonithowi w jego morderczych
działaniach. Oni również zasłużyli na śmierć. Niech ten łotr o fioletowych zębach pa-
trzy, jak jego słudzy umierają, żeby wiedział, jaki czeka go los. I żeby się bał, zanim
umrze.
Anakin Skywalker, przepełniony Mocą mściciel, podniósł miecz i ruszył w kie-
runku najbliższego z techników.
I nagle przystanął, bo do jego umysłu wdarł się nieproszony głos:
Musisz używać Mocy do czynienia dobra, Anakinie.
Zmieszany rozejrzał się wokół. Głos przypominał mu Qui-Gona Jinna, mistrza Je-
di, który szkolił Obi-Wana - tego samego, który dostrzegł potencjał w młodziutkim
Anakinie i pomógł małemu niewolnikowi odzyskać wolność. Ale Qui-Gon Jinn nie
żyje...
David Sherman, Dan Cragg
181
- Mistrzu Jinn? - szepnął Anakin.
Moc jest zbyt silna, aby jej używać do czegoś innego niż dobro, podawanie. Pa-
miętaj o tym, a wtedy możesz stać się największym Jedi w historii - rzekł głos.
Anakin przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, niezdolny do wykonania jakiego-
kolwiek ruchu. Wreszcie otrząsnął się i zerwał więź z Mocą. Aż zachwiał się od nagłej
utraty tej niezwykłej radości i siły, ale opanował się tak szybko, że nikt z obecnych
niczego nie zauważył.
Przed nim, na podłodze, klęczała jakaś zgięta wpół postać. Anakin zrozumiał, że
omal nie zamordował nieszczęsnego technika... i zadrżał.
Powiódł wzrokiem po obecnych i spojrzał na Porsa Tonitha.
- Jesteście moimi więźniami - wykrztusił. - Zabiorę was na Coruscant i przekażę
senatowi Republiki, aby postawił was przed sądem. - Nie wyłączył miecza.
Pors Tonith, uwięziony admirał separatystów, zachichotał nerwowo.
- Sir, proszę -jęknął B'wuf z kąta, którego do tej pory nie opuszczał. - Czy już mo-
gę wstać?
Próba Jedi
182
R O Z D Z I A Ł
29
Szeregowy Vick gwizdnął, kiedy wszedł razem z pozostałymi do pomieszczenia,
w którym znajdował się Pors Tonith. Odie Subu spojrzała na Muuna i spytała:
- Czy to on tu rządzi?
Anakin, wciąż ciężko dysząc, nie odpowiedział, ale nie spuszczał wzroku z Toni-
tha. Admirał nie był już taki hardy. Nagle zaczął się bać młodego Jedi, który go pojmał.
Uznał, że to niezrównoważona i niestabilna istota.
- Na zewnątrz przestali już walczyć - poinformował kapral Raders. - Strzelanina
ustała, zanim jeszcze dotarliśmy do bunkra, sir, ale... - Przerwał, kiedy dotarło do niego,
co ma przed oczami.
- Sir - odezwał się sierżant SOZ stanowczym głosem, jaki przystoi sierżantowi. -
Pański miecz świetlny.
To wreszcie zwróciło uwagę Anakina.
- Co?
- Pański miecz świetlny, sir.
- Mój... - Anakin spojrzał na swoją rękę i skrzywił się, zdumiony, że jeszcze ma
włączony miecz. Wyłączył go i przypiął do pasa.
Zachwiał się lekko, kiedy odwracał się ku swoim żołnierzom. Odie uznała, że to
normalna reakcja żołnierza, który właśnie zakończył śmiertelny bój; podbiegła, żeby
mu pomóc. I wtedy zobaczyła z bliska twarz Anakina - bladą jak płótno, wręcz pozba-
wioną barw. Wokół ust znaczyły ją zmarszczki, jak u starego człowieka.
- Dzięki, nic mi nie będzie, naprawdę. - Oddalił ją ruchem ręki.
Uśmiechnął się blado. Jeden ze strażników, nie mógł sobie potem przypomnieć,
który, podsunął mu manierką pełną płynu elektrolitowego. Anakin z wdzięcznością
wysączył ją do dna jednym długim haustem. Oddał puste naczynie.
- Dzięki, dzięki wielkie - rzekł, ocierając usta grzbietem dłoni. Gestem wskazał na
Tonitha i pozostałych.
- To są nasi jeńcy. Proszę się nimi zaopiekować, dobrze, sierżancie? Zabierzcie ich
do generała Halcyona, niech ich zamknie.
- Ja byłem tylko wynajętym pomocnikiem, sir - odezwał się B'wuf.
- Nie mam nic wspólnego z tym, co ten potwór tu zrobił! - Wskazał palcem na To-
nitha. - Uratowaliście mi życie - zwrócił się do Anakina.
David Sherman, Dan Cragg
183
- Chcieli mnie rozstrzelać. Powiedziałem admirałowi, że to, co robi, jest złe i że
nie będą mu więcej służył, a on chciał mnie rozstrzelać. Jedi uratował mi życie. Chcieli
mnie zabić... a on mi uratował życie!
Komunikator zainstalowany na przegubie dłoni Anakina zapiszczał. Chłopiec
przypomniał sobie jak przez mgłę, że już kilkakrotnie słyszał jego sygnał, kiedy przebi-
jał się do bunkra, ale wtedy go zignorował. Teraz odebrał.
- Anakin? - odezwał się Halcyon. - Czy to ty? Wszystko w porządku? Wróg wła-
śnie zakończył walkę. Co się dzieje?
- Mistrzu Halcyonie - zmęczonym głosem odparł Anakin - nic mi nie jest. Znajdu-
ję się w bunkrze dowodzenia razem z moimi ludźmi. Złapałem dowódcę separatystów i
jego ekipę. Wieziemy ich do was.
- To duża ulga - odparł Halcyon. - Przekażcie więźniów klonom do pilnowania.
Wysyłam transportowiec, żeby was odebrał. Flota separatystów jest w drodze. Podobno
duża. Kazałem sprowadzić nasze myśliwce. Będziemy musieli stoczyć poważną walkę,
potrzebuję cię tu natychmiast.
Technicy popatrzyli na Tonitha, który wydał z siebie rozpaczliwy jęk. Gdyby wy-
trzymał jeszcze kilka minut!
- Wrócę najszybciej, jak to możliwe - obiecał Anakin. Odwrócił się do sierżanta
SOZ. - Słyszałeś? - Kiedy sierżant skinął głową, rozkazał: - Przejmij kontrolę nad tymi
więźniami i dopilnuj, żeby dostarczono ich na miejsce.
- Czy to prawda, że nadlatuje nieprzyjacielska flota, sir? - zapytał kapral Raders z
niespokojną miną.
- Tak mi się zdaje. - Anakin wyprostował plecy; czuł się dziwnie pokrzepiony per-
spektywą dalszych działań.
Dowódca floty Republiki nie próżnował, kiedy Halcyon prowadził wojnę naziem-
ną z siłami separatystów na Praesitlynie. Starannie przygotował się na taki atak. Roz-
ważono wiele scenariuszy, ale uznano, że niezależnie od tego, jakiej taktyki użyje nie-
przyjaciel, flota ma pozostać w całości, aby skoncentrować i koordynować połączoną
siłę ogniową. Jeśli wróg zaatakuje eskadrami z różnych kierunków, flota Republiki
zajmie się każdą eskadrą po kolei. Jeśli zaatakują frontalnie, flota spróbuje wykorzystać
swoją szybkość, aby przeciąć trajektorię wroga i zniszczyć jego statki wszystkimi do-
stępnymi metodami. Niezależnie od tego, jakiej użyją taktyki, okręty Halcyona będą
osłaniane przez flotę myśliwców.
Jednak każdy, nawet najlepszy plan bitwy bierze w łeb, kiedy już padnie pierwszy
strzał. Dowódca nieprzyjacielskiej floty wybrał metodę ataku w formacji centrycznej -
z okrętem flagowym pośrodku, chronionym przez resztę floty, myśliwce zaś spotkały
się w chaotycznej potyczce pomiędzy dwiema armadami. Nie zawsze liczba i wielkość
jednostek jest decydująca dla zwycięstwa, częściej jest to sposób ich użycia.
W tej bitwie Nejaa Halcyon postanowił przekazać dowodzenie flotą admirałowi
Hupsquochowi, aby osobiście poprowadzić atak myśliwców.
- Świetny stateczek, sir! - zauważył pilot klon, który dostarczył „Lazurowego
Anioła II" na powierzchnię Praesitlynu. Pomógł Anakinowi zainstalować się w kabinie.
Próba Jedi
184
Anakin uśmiechnął się i zapiął pasy. Był teraz w swoim żywiole.
- Dzięki za jego przywiezienie - powiedział. - Jak się sprawował?
„Lazurowy Anioł H" był jednostką mocno zmodyfikowaną. Wprawdzie żołnierze
klony mieli naturalne zdolności do obsługi każdego typu statku, lecz prowadzenie zmo-
dyfikowanego myśliwca bez wiedzy, co zostało zmienione, mogło być trudne i niebez-
pieczne. Anakin był bardzo dumny z wprowadzonych modyfikacji, ale także bardzo o
nie zazdrosny.
- Wspaniale, sir. Bardzo uważałem i pilnowałem się, żeby używać tylko błyszczą-
cych przycisków. Zwłaszcza kiedy zobaczyłem wszystkie zmiany panelu sterowania.
- Bardzo słusznie. To tylko drobne poprawki dla wygody.
Nie był specjalnie zadowolony, że ktoś inny latał jego myśliwcem, ale było to ko-
nieczne, aby mógł wystartować z powierzchni planety. Zmienił temat.
- Widzę dużą rysę na lewej burcie. Nie było jej tam. - Zerknął z ukosa na kolana i
włożył hełm. Pilot wytrzeszczył oczy, wyraźnie nie rozumiejąc. - Żartuję tylko - za-
pewnił go Anakin.
- Och, tak, sir! Teraz rozumiem! - odpowiedział pilot bez uśmiechu. Zeskoczył na
ziemią i zasalutował poważnie, gdy Anakin zamknął kabinę i tradycyjnie uniósł kciuki.
Młody Jedi poprawił mikrofon i przełączył się na częstotliwość do łączności mię-
dzy statkami.
- Generale Halcyon...
- Anakinie, czy kiedykolwiek nauczysz się prawidłowej procedury łączności? -
burknął Halcyon. - Wiesz, gdzie jest punkt zborny. Lećmy tam, szybko.
Obejrzał się przez ramię na myśliwiec Anakina. Przez okna kabiny widział młode-
go Jedi. Płaty statku były już rozłożone. Przydadzą się do dwudziestu tysięcy metrów.
Silniki repulsorowe unosiły właśnie maszynę, wzbijając tumany kurzu wokół „La-
zurowego Anioła II". Halcyon obserwował przez chwilę, jak myśliwiec wznosi się
pionowo w górę.
Anakin uzbroił miotacze i torpedy protonowe, włączył system rozpoznawania
swój-obcy. Powoli przyspieszał. Przy dwudziestu tysiącach metrów zwinął płaty i włą-
czył silniki podświetlne, aby uzyskać szybkość ucieczki. Przerażające wspomnienia
niedawno rozegranej bitwy odpłynęły w dal, kiedy wrócił do upajającego świata szyb-
kiego, nowoczesnego niszczenia wroga, gdzie piloci i maszyny znikali w czystych ku-
lach ognia, a ból i przerażenie trwały nie więcej niż kilka milisekund.
Przeleciał bez przeszkód. Tysiąc kilometrów dalej miał już obraz wizyjny formacji
myśliwców. Poza nimi, jeszcze nie w zasięgu ludzkiego wzroku, ale już rejestrowana
przez instrumenty, znajdowała się nieprzyjacielska flota.
- Jestem na twojej szóstej - zameldował Halcyon.
- Generale Halcyon, czy nigdy się pan nie nauczy prawidłowej procedury łączno-
ściowej? - zaśmiał się Anakin.
- Przełącz się na kanał szyfrowany - polecił Halcyon. Był teraz bardzo poważny, i
nic dziwnego; przyrządy Anakina pokazywały setki świetlnych punktów zbliżających
się z dużą szybkością - ścianę nieprzyjacielskich myśliwców. Na razie znajdowały się
one pomiędzy jednostkami własnej floty. Według wcześniej uzgodnionego planu jed-
David Sherman, Dan Cragg
185
nostka myśliwców pod dowództwem Halcyona miała uderzyć w serce nieprzyjaciel-
skiej floty. Pozostałe myśliwce powinny stosować taktykę dywersyjną. Jeśli nieprzyja-
ciel zastosuje taką samą taktykę, wówczas wiele będzie zależało od tego, którzy piloci
są lepsi. Halcyon nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
- Tu Halcyon Sześć! Za mną! - polecił. Setka myśliwców odłączyła się od formacji
i ruszyła za nim.
Nieprzyjacielski dowódca postanowił użyć swoich maszyn, aby wciągnąć statki
Republiki do walki jeden na jednego.
Anakin śmigał między myśliwcami, strzelając zawzięcie. Pociski oszczędzał na
wielkie statki, które znajdowały się przed nim. Nieprzyjacielskie myśliwce, które go
atakowały, wyglądały jak małe świetlne punkciki; to błyskały ich plujące ogniem bate-
rie laserowe. Halcyon był dobry, ale z trudem dotrzymywał kroku młodemu pilotowi.
Właściwie, zamiast prowadzić formację do ataku, stał się partnerem Anakina.
W ciągu kilku sekund przebili się przez ścianę nieprzyjacielskich myśliwców i
znaleźli się pomiędzy większymi jednostkami. Teraz każdy musiał już walczyć na wła-
sny rachunek - pilot sam wynajdywał sobie cel i sam atakował. Anakin skoncentrował
się na niszczycielu majaczącym po jego prawej stronie. Kontury okrętu wydawały się
zamglone i niewyraźne. Nie wiedział do końca, czy to niszczyciel, czy fregata, bo pole
maskujące zniekształcało obraz. Śmignął pod okrętem, który już dosięgał go śmiercio-
nośnymi palcami swoich dział, lecz Anakin poruszał się zbyt szybko - prawie trzy ty-
siące kilometrów na godzinę - aby system naprowadzania na cel okrętu wojennego
mógł na czas ustawić działo i trafić. Zawrócił i podszedł do statku od rufy. Zatoczył
szeroką pętlę i posłał torpedę protonową wprost w jego silniki.
Śmierć niszczyciela byłaby przepięknym widokiem, gdyby Anakin zechciał cze-
kać dość długo, aby ją obejrzeć. Najpierw nastąpił jaskrawy rozbłysk detonującej rakie-
ty, potem cały statek jakby zadygotał. Języki ognia wytrysnęły z rufy ku dziobowi,
pogrążając tylną część okrętu w jaskrawym, niebieskim świetle. W pozbawionej powie-
trza i dźwięków przestrzeni kosmicznej żadne ucho nie słyszało śmiertelnej pieśni
wielkiego okrętu, kiedy jego system napędowy eksplodował w kuli oślepiająco białego
ognia. Trwało to tylko ułamek sekundy, a potem w miejscu, gdzie niedawno był statek,
pojawił się rój pomarańczowych świetlnych kropek, jak stado luminescencyjnych owa-
dów w nocy - to stopione fragmenty konstrukcji wydzielały własny tlen, unosząc się w
przestrzeni. Spektakl trwał zaledwie kilka sekund, a później pozostały już tylko martwe
szczątki.
Halcyon obserwował atak Anakina, ale potem zgubił go w zamieszaniu bitewnym.
Inni piloci nie mieli tyle szczęścia, choć wielu się udało. W formacji wroga widać było
wyraźne wyrwy. Dokonali tego, po co przylecieli.
- Tu Halcyon Sześć, wycofać się z walki. Powtarzam, wycofać się z walki.
Anakin usłyszał rozkaz, ale Moc była z nim znowu. Wiedział, co musi zrobić.
Przed nim unosił się potężny statek. Urządzenie maskujące, którego używał nieprzyja-
ciel, nie zdołało go całkiem osłonić, więc zorientował się, że musi to być okręt flagowy
separatystów. Ruszył wprost na niego, w stronę miejsca, gdzie według jego obliczeń
powinien znajdować się mostek, lecz w ostatnim ułamku sekundy uniknął zderzenia i
Próba Jedi
186
przeleciał obok z prędkością pięciu tysięcy kilometrów na godzinę. Tym razem cel był
tak ogromny, że ten dodatkowy ułamek sekundy, którego potrzebował, aby go wymi-
nąć, wystarczył systemowi dział, aby wziąć go na cel. Na szczęście trafienie pochodziło
z działa laserowego. Pancerz „Lazurowego Anioła II" odbił większość niszczycielskiej
mocy strzału, ale uszkodzenie było poważne.
- Dostałem - oznajmił Anakin spokojnie.
- Mocno? - zapytał Halcyon.
- Wynoś się stąd - odpowiedział Anakin i to było wszystko.
- Anakinie!
- Wynoś się stąd - powtórzył Anakin.
Halcyon zorientował się, że Anakin zamierza oddać jeszcze jeden strzał.
- Nie rób tego, zginiesz wraz z nim.
- Pożegnaj ode mnie moją żonę. - Głos Anakina był spokojny, łagodny... a nawet,
jak się Nejaa zdawało, zabarwiony lekką nutką smutnego humoru.
- Nie, Anakinie, nie!
Potworna eksplozja, która zniszczyła okręt flagowy separatystów, zdecydowanie
przeważyła szalę zwycięstwa na korzyść sił Republiki, gdyż pochłonęła wiele statków,
które miały nieszczęście znajdować się w jej pobliżu. Pochłonęła również Anakina
Skywalkera.
David Sherman, Dan Cragg
187
R O Z D Z I A Ł
30
Jeszcze nie opadł kurz z lądowania Halcyona, kiedy Zozridor Slayke i cały sztab
armii znalazł się obok niego, a z nim cały sztab armii. Byli szybsi nawet od robotów
serwisowych, które zwykle zjawiały się pierwsze, aby zająć się myśliwcem. Halcyon
podniósł owiewkę i odetchnął gorącym, suchym powietrzem Praesitlynu. Przesunął
dłonią po twarzy, ścierając skrystalizowaną sól, pochodzącą z potu - i łez. Czuł się wy-
czerpany, nie tyle fizycznie, co emocjonalnie.
Slayke i jeszcze jeden oficer wspięli się na skrzydło, wyciągając do kabiny po-
mocne ręce. Halcyon potrzebował pomocy, aby wysiąść.
- Genialne! Wspaniałe! Nieprzyjacielska flota jest w rozsypce i wycofuje się. Wasi
żołnierze demontują roboty. Całkowite zwycięstwo, sir. Nigdy nie sądziłem, że dożyję
tak oszałamiającego sukcesu. - Slayke jedną ręką walił Halcyona w plecy, a drugą pod-
trzymywał, żeby Jedi nie upadł. Tłum oficerów i żołnierzy stłoczył się wokół, ściskając
im ręce i gratulując. Jeszcze kilka minut temu ważył się los całej kampanii, a teraz roz-
strzygnął się pomyślnie dla nich, człowiek zaś, któremu to zawdzięczali, stał przed
nimi.
- To nie ja, to Anakin - wychrypiał Halcyon. Był zaskoczony dźwiękiem własnego
głosu, zdziwiony, że w ogóle jest w stanie mówić. Podniósł dłoń, aby uciszyć tłum. -
Komandor Skywalker, kosztem własnego życia, zniszczył statek flagowy nieprzyjaciela
i przechylił szalę zwycięstwa na naszą korzyść. I to Anakin właśnie przechwycił cen-
trum sterowania armią robotów. - Urwał i pokręcił głową. - Ty i ja, kapitanie, w po-
równaniu z nim jesteśmy w tej wojnie jak stare, wysłużone miotły.
Tłum znieruchomiał.
- Wiedziałem, że ten chłopak ma coś w sobie - rzekł Slayke, pierwszy przerywając
milczenie.
Przybyły wreszcie z brzękiem i szumem roboty serwisowe, ale przystanęły, nie-
pewne, czy powinny podchodzić do statku, wokół którego wciąż jeszcze kręci się tyle
ludzi.
- Niech ktoś to powyłącza - warknął Slayke. - Zawsze plączą się ludziom pod no-
gami.
Otoczył ramieniem plecy Halcyona i delikatnie przeprowadził go przez tłum, który
powoli zamknął się za nimi, odprowadzając ich do centrum dowodzenia.
- Chciałbyś dostać z powrotem „Ploriooda Bodkina", generale? - zapytał Slayke.
Próba Jedi
188
Halcyon przystanął i przez chwilę udawał, że się namyśla.
- Nie, kapitanie, zasłużyłeś sobie na niego, może nie uczciwie, ale solidnie. Jest te-
raz w dobrych rękach. - Teraz to on otoczył ramieniem plecy Slayke'a. Ruszyli znów w
kierunku bunkra.
- Możesz opowiedzieć, co się właściwie stało? - zapytał Slayke.
Halcyon przystanął.
- Zbierzcie się wokół mnie - rzekł do zebranych. Opanował się już. - To, czego
dokonał ten młody Jedi, na zawsze pozostanie w annałach naszego zakonu. - Jego głos
znów brzmiał normalnie. Odnajdę Padme i opowiem, jak zginął jej mąż, pomyślał.
Będzie miał czas, aby się do tego przygotować. Wtedy dopiero zauważył Odie, stojącą
obok Erka i dwóch strażników. Jej twarz także nosiła ślady łez.
- Chodźcie tu bliżej - polecił całej czwórce, ponieważ stali daleko z tyłu.
Raders wskazał palcem na siebie:
- Ja też?
Halcyon uśmiechnął się i skinął głową.
- Tak, wasza czwórka. Oni byli z nim - wyjaśnił oficerom i skinieniem głowy
wskazał płaskowyż, gdzie wojska Tonitha miały swoje stanowiska.
- Wy nam opowiecie, co się tam działo. - Gestem objął stojących wokół oficerów.
- A ja opowiem, co się zdarzyło w górze.
- Sir - odezwała się Odie - on był jak jednoosobowa armia.
Wieść o śmierci Anakina była dla niej wielkim ciosem. Nie mogła powstrzymać
łez, relacjonując swoją część opowieści.
- Nigdy niczego podobnego nie widziałem, sir - wtrącił Vick. Opowiedział
wszystko najlepiej, jak umiał. - Naprawdę ich rozłożył. Nic nie było w stanie go do-
tknąć. Tak samo jak pan, sir, na „Komandosie", tyle tylko, że on... zniszczył znacznie
więcej robotów.
- Jak się nazywasz, synu? - zapytał Slayke.
- Jestem szeregowy Siane Vick, sir, a to jest mój kapral, Ram Raders.
- Cóż - zaczął Halcyon. - Chodźmy się gdzieś schronić. Musimy się trochę ogar-
nąć.
Czuł się teraz odrobinę lepiej. Rana w jego sercu pulsowała boleśnie, lecz waż-
niejsze były obowiązki; emocjonalne blizny pozostawione przez wojnę same się kiedyś
zagoją. Znów ruszyli w drogę w kierunku bunkra.
- Ktoś podchodzi do lądowania - zameldował jeden z członków personelu. Spo-
glądał w kierunku horyzontu, osłaniając oczy dłonią. - To chyba myśliwiec - dodał. -
Wygląda jak delta siedem aethersprite.
Podnieśli wzrok w niebo.
- Tak, to delta siedem - ocenił Halcyon. W miarę jak pojazd rósł i zbliżał się do lą-
dowania, czuł, że sztywnieje. Przecież to niemożliwe! - Rozpoznajecie ten myśliwiec? -
Spojrzał na Slayke'a.
Slayke wzruszył ramionami.
- Wygląda na dość sfatygowany. Chyba to jeden z waszej floty. Tak mi się zdaje.
David Sherman, Dan Cragg
189
Zmęczenie Halcyona nagle się ulotniło. Zaczął biec w kierunku miejsca, które my-
śliwiec obrał sobie za lądowisko. Inni ze zdumieniem patrzyli w ślad za nim, po czym
powoli, pojedynczo i parami, skierowali się w to samo miejsce. Zaledwie grupa oddali-
ła się od statku Halcyona, obsiadły go roboty serwisowe i zaczęły pracę.
Nadlatujący delta siedem zawisł w trybie pionowym i osiadł powoli, wznosząc gę-
stą chmurę pyłu, która opadła na zebranych. Zza porysowanej, spękanej owiewki nie
było widać twarzy pilota; kadłub poczerniał, a farby zostało tak niewiele, że trudno
było określić oryginalne barwy. Dwa działa laserowe na sterburcie zostały całkowicie
zniszczone.
- To on - szepnął Halcyon, wbijając palce w ramię Slayke'a. – To on! - Wskazał na
częściowo zatarty rysunek ścigacza za kabiną pilota. - To Anakin! Ale jak to możliwe?
Ze śmiechem zaczął walić Slayke'a po plecach.
Slayke spojrzał na Halcyona, jakby ten całkiem postradał zmysły.
- Przecież powiedziałeś...
- Ale się myliłem! To na pewno „Lazurowy Anioł II" Anakina! Poznałbym go
wszędzie!
Puścił ramię Slayke'a, pobiegł naprzód i wspiął się na statecznik statku. Zaczął
bębnić w osłonę kabiny.
Anakin! Anakin! - krzyczał. Wreszcie stojący obok oficerowie usłyszeli, jak ktoś
odpowiada mu z wnętrza.
- Dajcie mi tu jednego z tych robotów serwisowych - zawołał Halcyon. - Owiewka
się przyspawała. Natychmiast sprowadźcie mi robota!
Robot serwisowy podtoczył się posłusznie, ale był przystosowany jedynie do pra-
cy z podwoziami i uzbrojeniem.
- Ktoś w serwisie powinien chyba najpierw im zlecić prace przy owiewce. Prze-
cież zwykle są programowane tak, aby robić obsługę w odpowiedniej kolejności - zde-
nerwował się Halcyon. - Czy ktoś może ma łom?
Nikt się nie odezwał. Zdesperowany Jedi chwycił miecz świetlny.
- Cofnij się najdalej, jak możesz-krzyknął i zaczął rozcinać owiewkę. Kiedy przez
otwór widać już było głowę pilota, Slayke chwycił parę rękawic, włożył je, gestem
odgonił Halcyona i siadł okrakiem na dziobie.
- Wiedziałem, że prędzej czy później przydam się do czegoś - oznajmił wszem i
wobec. Demonstracyjnie splunął w dłonie, uśmiechnął się triumfalnie do Halcyona,
chwycił owiewkę obiema rękami i zaczął ciągnąć. Początkowo nic się nie działo. Mię-
śnie Slayke'a napięły się pod tuniką, twarz mu poczerwieniała, na szyi wystąpiły grube
żyły, a z gardła wydobył się niski pomruk. Robot o wysuwanym teleskopowo ciele
podtoczył się do niego, zajrzał do kabiny i zapytał grzecznie:
- Czy mogę w czymś pomóc, proszę pana?
- Spadaj - warknął Slayke. W następnej sekundzie owiewka pękła.
Pilot zdjął hełm i wyszczerzył zęby do pochylających się nad nim dowódców.
- Mistrzu Halcyonie, kapitanie Slayke, witam - rzekł. - Czy ktoś mógłby mnie stąd
wyciągnąć?
Próba Jedi
190
- Mógłbyś przynajmniej powiedzieć, jak tego dokonałeś? - zapytał Halcyon.
Siedzieli w posterunku dowodzenia. Anakin rozstawił szeroko nogi i rozparł się na
krześle, sięgając do prawie pustego już pojemnika z wodą, który stał obok. Przeciągnął
po włosach brudną dłonią.
- No cóż, wiesz, że lubię sobie podłubać w różnych mechanizmach. Podrasowałem
„Lazurowego Anioła II", dodałem mu napęd nadprzestrzenny... ot, takie coś, co właśnie
wymyśliłem. - Wzruszył ramionami. - W ostatniej chwili, tuż przed detonacją pocisku,
włączyłem napęd i już mnie nie było. - Pstryknął palcami. - Pestka.
- Sir, skąd pan wiedział, kiedy uciekać? - zapytał jeden z oficerów.
Anakin wstał, wysączył resztkę wody i otarł usta grzbietem dłoni.
- W ten sam sposób, w jaki podczas wyścigów zawsze wiedziałem, jak wygląda
podłoże, zanim je jeszcze zobaczyłem. - Wzruszył ramionami. - To pewnie Moc.
- Sir? - Erk wystąpił nagle z kręgu otaczającego Anakina. Odie natychmiast pode-
szła do niego. - Sir, chcielibyśmy prosić o jedną przysługę.
- Spełnię każde wasze życzenie, jeśli tylko będę w stanie - zapewnił Anakin. - Po-
wiedzcie tylko.
- Cóż, sir, potrzebuję partnera w eskadrze. Kogoś, na kim mogę polegać... no wie
pan, w walce, jaką jest życie. Mężczyzna może sam dużo zrobić, ale potrzebuje kogoś,
kto będzie pilnował jego szóstej. Widzi pan...
- Komandorze Skywalker - przerwała mu Odie. - Może pan udzielić nam ślubu?
David Sherman, Dan Cragg
191
E P I L O G
- ...i tak, korzystając z władzy, jaką dano mi jako oficerowi Wielkiej Armii Repu-
bliki, ogłaszam was mężem i żoną. - Anakin pochylił się i pocałował Odie w policzek.
Zapach jej świeżo umytych włosów przywiódł wspomnienie Padme i serce zabiło mu
radośnie. Wkrótce znów połączy się z żoną. Przerażające obrazy kampanii na Praesitly-
nie zaczynały już zacierać się w jego pamięci. - Życzę wam długiego życia w szczęściu
- zwrócił się do młodej pary. Uśmiechał się szczerze i szeroko. – Każda chmura ma
srebrzystą warstwę - rzekł. - Dzisiaj wy nią jesteście.
Halcyon też złożył życzenia. Anakin wymienił z nim spojrzenia i znów się
uśmiechnął. Jaka to ironia, że on, który sam ożenił się w sekrecie i wbrew zasadom
zakonu Jedi, został powołany, aby udzielić legalnego publicznego rytuału zaślubin.
Halcyon również skinął głową z uśmiechem. On przecież także był żonaty nielegalnie,
a do tego miał w tym związku dziecko.
- Komandorze - rzekł Slayke, podając mu dłoń. - Nie sądzę, abym kiedykolwiek w
życiu spotkał kogoś takiego jak ty. Najpierw sam jeden wygrywasz wojnę, a potem
udzielasz ślubu.
- No cóż, miałem pomoc, kapitanie... przynajmniej w bitwie.
- Komandorze Skywalker, myślę, że dzięki tobie zmieni się w galaktyce wiele rze-
czy... zapamiętaj sobie moje słowa. Będę miał na ciebie oko, synu. - Serdecznie uści-
snęli sobie dłonie.
- Cóż, kapitanie Slayke, wykonywałem tylko moje obowiązki -odparł Anakin, ale
w duchu zastanawiał się już, jakie kolejne zadanie przydzieli mu Rada Jedi i stwierdził,
że nie może się doczekać.
- Kiedy wróci, zostanie pasowany na Rycerza Jedi – powiedział Mace Windu.
Yoda skinął głową.
- Z Praesitlynu bardzo zadowalające raporty są. Na pasowanie zasłużył. - Zamru-
gał ogromnymi oczami. - Zakłócenia w Mocy wielkie były. Stary przyjacielu, i ty wy-
czułeś je?
- Tak. Widocznie Anakin nieraz czerpał z Mocy, ale to była desperacka walka.
Mieliśmy rację, że wysłaliśmy tę dwójkę, aby dowodziła ekspedycją.
Yoda skinął głową, ale nic nie powiedział. Było coś... coś, czego nie mógł uchwy-
cić, coś ulotnego, jak nieproszony gość na weselu, tajemniczy i nieuchwytny. Będzie
musiał się nad tym zastanowić. Na razie jednak młody Anakin był ostrym, nowym na-
rzędziem zakonu Jedi. Yoda cieszył się z tego.
Mistrz hrabiego Dooku, Darth Sidious, zadumał się. Jego słudzy na Praesitlynie
ponieśli klęskę, tak jak się tego spodziewał, a straty były ogromne. Lecz zyskał coś
znacznie cenniejszego niż zwykłe zwycięstwo militarne. On także wyczuł zakłócenia w
Mocy, które tak zaniepokoiły Yodę... i nie po raz pierwszy ostatnimi czasy.
Próba Jedi
192
Od jakiegoś czasu obserwował młodego Skywalkera i teraz był już przekonany, że
nie pomylił się w stosunku do tego chłopca. W przyszłości stanie się on ogromnie uży-
teczny.
Darth Sidious z zadowoleniem złożył dłonie i uśmiechnął się posępnie.