Sean Stewart
1
Yoda – Mroczne Spotkanie
2
WOJNY KLONÓW
WOJNY KLONÓW
WOJNY KLONÓW
WOJNY KLONÓW
YODA
MROCZNE SPOTKANIE
SEAN STEWART
Przekład
ALEKSANDRA JAGIEŁOWICZ
Sean Stewart
3
Tytuł oryginału
YODA: DARK RANDEZVOUS
Redaktor serii
ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
JOLANTA KUCHARSKA
RENATA KUK
Ilustracja na okładce
STEVEN D. ANDERSON
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stron
ę
Internetu
http://www.amber.sm.pl
http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright © 2004 by Lucasfilm, Ltd. & TM.
Ali rights reserved. Used under authorization.
Published originally under the title Yoda: Dark Randervous
by The Random House Publishing Group
Yoda – Mroczne Spotkanie
4
Caitlin i Rosie, inteligentnym i odważnym jak każdy padawan,
kochającej przygody Christinie - mojej towarzyszce
i przewodnikowi po tej galaktyce
oraz wszystkim pozostałym
Sean Stewart
5
C H R O N O L O G I A
W O J E N K L O N Ó W
Po wojnie o Geonosis Republika pogrążyła się w nowym konflikcie. Po jednej
stronic znalazła się Konfederacja Niezależnych Systemów (zwana separatystami) pod
wodzą charyzmatycznego hrabiego Dooku, cieszącego się poparciem wielu potężnych
gildii i organizacji handlowych wraz z ich armiami robotów.
Po drugiej stronie stanęli lojaliści Republiki wraz z nowo utworzoną armią
klonów pod przywództwem Jedi. Wojna toczy się na tysiącach frontów, z wielkim
poświęceniem i heroizmem po obu stronach.
Miesiące
po Ataku klonów
0
Bitwa o Geonosis
0
Oddział szturmowy Republiki
0
Pościg za hrabią Dooku
1
Projekt „Czarny Kosiarz”
1
Bitwa o Raxus Prime
1,5
Spisek na Aargau
2
Bitwa o Kamino
2
Durge kontra Boba Fett
2,5
Obrona Naboi
3
Wyprawa na Quilurę
6
Devaroniańska pułapka
6
Kryzys na Haruun Kal
6
Zabójstwo na Null
12
Zagrożenie ze strony biorobotów
15
Bitwa o Jabiimę
16
Ucieczka z Rattataka
24
Ofiary z Drongara
29
Atak na Azurę
30
Podbój Praesitlyna
31
Cytadela na Xagobah
33
Polowanie na Dartha Sidiousa
36
Anakin przechodzi na Ciemną Stronę
Yoda – Mroczne Spotkanie
6
R O Z D Z I A Ł
1
Nad Coruscant zachodziło słońce. Cienie płynęły niczym czarna woda,
wypełniając najpierw alejki, a potem powoli wspinając się coraz wyżej i wyżej jak
zalewający stolicę przypływ mroku. Zmierzch rozpościerał się nad dzielnicami
handlowymi i centrami medycznymi, podpełzał niczym czarna plama na ściany
rezydencji kanclerza. Słońce ześlizgiwało się powoli za horyzont. Wkrótce już tylko
dachy lśniły ostatnimi promykami złotego blasku, potem je także ogarnęła ciemność,
pochłaniając wraz z nimi wieże budynku senatu i Świątyni Jedi. Długi dzień Republiki
dobiegł końca.
Zmierzch na Coruscant.
W pozbawionej księżyca nocy miliony lat standardowych temu, być może nawet
przed pojawieniem się istot rozumnych, zachód słońca oznaczałby całkowitą ciemność,
jeśli nie liczyć odległego światła gwiazd. Teraz już nie. Nawet w czasie wojny
galaktycznej Coruscant wciąż pozostawał rozjarzonym sercem największej cywilizacji
w historii galaktyki. W miarę jak słońce skrywało się za horyzontem, wielkie miasto
rozpalało się niezliczonymi światłami. Scigacze przemykały pomiędzy wysmukłymi
wieżami jak świetliki tańczące w labiryncie transpastali. Reklamy rozbłyskiwały ponad
ulicami, wabiąc przechodniów jaskrawymi obrazami. W oknach apartamentów i
sklepów zapalały się światła.
I tak życie toczy się pomimo zapadającego zmierzchu, pomyślała senator Padmé
Amidala, wyglądając przez okno. Każde życie płonie dzielnie jak świeca w mroku. Nie
odrywała oczu od platformy lądowiska portu kosmicznego zlokalizowanej najbliżej
Ś
wiątyni Jedi.
- To żaden luksus - mruknęła.
Jedna z dworek obejrzała się na nią z lekkim zaskoczeniem.
- Słucham panią?
- Nadzieja. To żaden luksus. To nasz obowiązek - odparła Padmé.
Dworka próbowała coś odpowiedzieć, ale Padmé przerwała jej w pół słowa.
- Ktoś ląduje.
Na platformie najbliżej Świątyni osiadł statek, lekki jak ćma. Na ogonie i
końcówkach skrzydeł migotały światełka. Padmé chwyciła makrolornetkę i wcisnęła
Sean Stewart
7
tryb noktowizyjny, usiłując odczytać oznaczenia na pooranych w bitwach burtach
statku. Czekała, aż z kabiny wysunie się zakapturzona postać.
- Pani senator?
Padmé powoli odłożyła lornetkę.
- To nie on.
Główny technik Boz Addle kochał wszystkie statki, którymi się opiekował.
Szczególnie jednak lubił wysmukłe jednostki kurierskie. Dłonią okrytą rękawicą
przesunął po metalowej burcie szybkiego statku kurierskiego klasy Hoersch-Kessel
Seltaya „Pole Widzenia”, który właśnie wylądował.
- Iskry elektryczne, dzioby od meteorytów, kilka smug ognia laserowego -
mruknął. Jego dłoń zatrzymała się na paskudnym zadrapaniu, gdzie część ochronnego
laminatu statku po prostu się wygotowała, ukazując pod spodem kłąb stopionych
przewodów poprzetykanych odłamkami.
- I jeśli się nie mylę, kilka razy dostałeś w tyłek torpedą protonową.
Mistrz Jedi Jai Maruk wygramolił się z kabiny. Miał chudą, pooraną bliznami
twarz. Na policzku widniało paskudne, nabrzmiałe oparzenie, widoczne spod płata
zwęglonej skóry. W czasie pospiesznego powrotu do bazy rana zdążyła się już
częściowo zagoić; policzek zesztywniał i ściągnął się, wykrzywiając i zniekształcając
kącik ust. Główny technik spojrzał na niego poważnie.
- Mistrzu Maruk, obiecałeś, że zwrócisz mi mój statek bez jednego draśnięcia.
- Skłamałem. - Jedi uśmiechnął się ponuro.
Jak spod ziemi wyrósł dyżurny lekarz.
- Proszę mi pozwolić się zbadać. - Znieruchomiał, przyglądając się uważniej
kształtowi oparzenia na policzku mistrza Jedi. - Mistrzu Maruk, co to...
- Nie ma teraz na to czasu. Muszę natychmiast porozmawiać z Radą Jedi. Z
wszystkimi, którzy są dostępni.
- Ależ mistrzu Maruk...
Jedi niecierpliwie machnął ręką.
- Wybacz, doktorku, ale nie mam czasu. Muszę dostarczyć wiadomość, która nie
cierpi zwłoki, a pozostawiono mnie w dość dobrym stanie, abym mógł to uczynić. -
Uśmiechnął się znów, ale bez radości. Odchodząc, zatrzymał się na chwilę u wyjścia. -
Techniku Boz - odezwał się nieco łagodniejszym tonem.
- Tak, mistrzu?
- Przykro mi z powodu statku.
Medyk i technik stali obok siebie na platformie lądowiska i obserwowali
oddalającego się Jedi.
- Oparzenia od miecza świetlnego? - zapytał Boz.
Medyk skinął głową. W oczach miał zdumienie.
Technik splunął na pokład w zamyśleniu.
- Tak mi się właśnie zdawało.
Yoda – Mroczne Spotkanie
8
Wojny Klonów niczym potężna dłoń rozsiały Jedi pośród gwiazd, pozostawiając
w Świątyni za każdym razem tylko kilku starszych rycerzy. Yoda, oczywiście, jako
mistrz zakonu i doradca militarny kanclerza, prawie zawsze przebywał na Coruscant.
Dziś wraz z nim słuchały historii Jaia Maruka tylko dwie osoby: jego najbliższa
przyjaciółka, mistrzyni Mena Xan, zwana przez uczniów śelazną Ręką - uczyła walki
wręcz i specjalizowała się w blokach na stawy - oraz członek Rady Jedi mistrz Mace
Windu, który był zbyt onieśmielający, aby dostawać przezwiska.
- Prowadziliśmy rozpoznanie na Zewnętrznych Rubieżach - mówił Jai. - Zaczęło
nam się zdawać, że coś dziwnego dzieje się w okolicy Szlaku Hydiańskiego. Ciągle
pojawiały się jakieś małe transportery, coś jak ścieżka mermynów, prowadząca do i z
regionu Wayland. Nic aż takiego niezwykłego, Gildia Kupiecka zablokowała cały
region... ale one wyskakiwały na dziwnych współrzędnych. Wektory z głębokiego
kosmosu, nie żadne lokalne... Miałem w związku z nimi dziwne przeczucia, więc
przebrałem jeden z transporterów klonów w pirackie barwy i wysłałem na polowanie.
Okazało się, że ten mały wahadłowiec handlowy ma łapy jak jakrab neimoidiański. W
ciągu ułamka sekundy opluł nas ogniem plazmowym i skoczył w nadprzestrzeń.
Mistrz Yoda uniósł brew.
- W skórze nerfa ten smok krayt był.
- Właśnie. - Mistrz Jai Maruk spojrzał na swoją prawą rękę. Drżała, a paskudna,
zwęglona smuga znaczyła dłoń. Długo i uważnie wpatrywał się w rękę, aż drżenie
ustało.
Młoda padawanka, rudowłosa, może czternastoletnia dziewczyna weszła do
pomieszczenia z dzbanem wody i szklankami na tacy. Skłoniła się i postawiła je na
niskim stoliku. Mistrzyni Xan nalała wody do szklanki i podała ją Jaiowi. Ten spojrzał
na szklistą, sączącą się bliznę na oparzonej dłoni i zmusił ją do uchwycenia naczynia.
- A zatem Gildia Kupiecka dostarczała coś ważnego na Szlak Hydiański - ciągnął
Jai. - Dlaczego? Na pewno nie nowy sprzęt; nie ma tam żadnych znacznych
koncentracji wojsk. I po co ta maskarada? Przecież mogli dumnie nosić barwy swojej
floty... odstraszyłoby to wszelkich piratów lub przypadkowych bandytów, jakich
udawali moi biedni żotnierze-klony.
- Musi to być coś, o czym nie powinniśmy nic wiedzieć - zauważyła Ilena.
Mace Windu przyjrzał się oparzeniom od miecza świetlnego na policzku Maruka.
- Coś albo ktoś - mruknął.
Yoda postukał laseczką w deseń na podłodze sali Rady.
- Jeden z tych kraytów poleciał za tobą?
- Zostałeś schwytany - zauważył Mace.
Twarz Jaia drgnęła.
- Wyśledziłem ich do punktu spotkania na Vjunie.
Mistrz Yoda poruszył się niespokojnie i pokręcił głową.
- Silna Ciemną Stroną Vjun jest - mruknął. - Opowieści znasz?
Wszyscy spojrzeli na niego niepewnie.
Kąciki ust Yody opadły.
Sean Stewart
9
- Próbą ciężką starość jest, pamiętać, w jakie młode uszy co i kiedy powiedziało
się. Ale on wie. Padawanem był, kiedy mu o tym mówiłem.
Wszyscy Jedi wytrzeszczyli oczy.
- Kto wie? - spytała mistrzyni Xan.
Yoda machnął laską, jakby odganiając pytanie.
- Znaczenia to nie ma. Mistrzu Maruk, mów dalej.
Jai pociągnął kolejny łyk wody.
- Początkowo pozostawałem od strony słonecznej, dobrze ukryty przed moim
kraytem, ale kiedy on przebywał po Ciemnej Stronie dłużej niż to konieczne do
nabrania paliwa, musiałem zaryzykować zejście na powierzchnię. Wylądowałem po
cichu wiele kilometrów od niego, dokładnie wytłumiłem ciepło i podczerwień,
przysięgam, ale... - urwał. Jego ręka znów zaczęła drżeć. - Nieważne. Dopadła mnie.
- Ona? - zdziwiła się mistrzyni Xan.
- Asajj Ventress.
Rozległo się ciche westchnienie - to Padawanka, która przyniosła wodę. Yoda
obejrzał się i zmarszczył twarz w posępne bruzdy. Tylko ci, którzy znali go bardzo
dobrze, mogli wykryć w jego oczach iskierkę rozbawienia.
- Małe łobuzy wielkie mają uszy! Obowiązki do wykonania masz, Scout, jeśli
dobrze pamiętam.
- Właściwie nie - odparła swobodnie. - Skończyliśmy kolację, a nie mam nic
pilnego do zrobienia na jutro. Właściwie miałam zamiar troszkę potrenować, ale to
może...
Pod zmasowanym atakiem spojrzeń mistrzów Jedi dziewczyna spąsowiała i
zaczęła się jąkać.
- Padawanko Scout - odezwał się spokojnie Mace Windu. - Jestem zaskoczony
wieścią, że masz tyle wolnego czasu, biorąc pod uwagę zbliżający się turniej uczniów.
Wolałbym nie mieć wyrzutów sumienia, że się nudzisz. Czy mam ci znaleźć jakieś
zajęcie?
Dziewczyna westchnęła nerwowo.
- Nie, mistrzu, nie trzeba. Jak powiedziałeś, powinnam... poćwiczyć. - Skłoniła się
i wycofała z sali, zamykając drzwi, ale nie do końca; po chwili ukazało się jedno
zielone oko. - Ale gdyby coś było naprawdę potrzebne, proszę się nie wahać i...
- Scout!
- Tak jest! - Drzwi zamknęły się z lekkim trzaskiem.
Mace Windu pokręcił głową.
- Moc jest w niej słaba... no, nie wiem...
Mistrzyni Xan uniosła dłoń i Mace zamilkł. Palce Xan były naprawdę jak żelazo,
składające się z twardych mięśni, o stawach zgrubiałych od długoletnich walk wręcz.
Wyciągnęła rękę w kierunku drzwi, łagodnie popychając je Mocą. Rozległo się
stuknięcie i stłumiony jęk. Chwilę później ktoś szybko oddalił się korytarzem.
Mace Windu niecierpliwie pokręcił głową.
- Nie wiem, co Chankar w niej zobaczyła.
- Nigdy się nie dowiemy - odparł Jai Maruk.
Yoda – Mroczne Spotkanie
10
Wszyscy uczcili chwilą zadumy pamięć Chankar Kim, jeszcze jednej Jedi, która
poległa w czasie bitwy o Geonosis. Początkowo odprawiano ceremonie i czuwania,
upamiętniające tę potworną rzeź. Wojna jednak trwała, a Świątynia krwawiła coraz to
nowymi, głębokimi ranami. Co tydzień, co dwa kolejne raporty przynosiły wieści o
następnych zabitych towarzyszach w bitwie na Thustrze, rozbitych w przestrzeni nad
Waylandem lub zamordowanych w czasie misji dyplomatycznej na Devaronie.
- Szczerze mówiąc - ciągnął Mace - byłem zaskoczony, że w ogóle została
padawanką.
Końcówka laski Yody powoli krążyła nad podłogą sali, jakby mieszał nią w
głębinach jeziora, które widział on jeden.
- Do oddziałów rolniczych przydzielić ją należy, sądzicie?
- Chyba tak... tak rzeczywiście uważam. - W głosie Mace’a Windu zadźwięczała
nuta współczucia. - To nie dyshonor. Kiedy się patrzy, jak ciężko pracuje, żeby
dorównać dzieciom o wiele młodszym od niej... może lepiej będzie dla niej
utrzymywać własny poziom.
Yoda przechylił głowę i spojrzał na niego z zainteresowaniem.
- Jej walkę widzę także ja. Lecz jeśli zatrzymać jej się każesz, „lepiej” powiesz,
przestanie!
- Może nie - posępnie wtrącił Jai Maruk. - Dzieci nie zawsze wiedzą, co jest dla
nich najlepsze.
- Mistrzowie Jedi także nie - oschle odparł Yoda.
Poparzony Jedi nie ustępował.
- Bądźmy uczciwi. Nie każda para rycerz Jedi i padawan będzie taka, jak Obi-
Wan i Anakin, ale prawda jest taka, że bierzemy udział w wojnie. Wysłać w bitwę Jedi
z padawanem, który nie potrafi się sam obronić, naraża na niepotrzebne ryzyko dwa
istnienia... istnienia, ktorych Republika nie ma na zmarnowanie.
- Moc w Scout nie jest tak silna jak powinna - zgodziła się Ilena.- Ale przez lata ją
szkoliłam. Ma dobrą technikę. Jest inteligentna i lojalna. Próbuje.
- Nie ma prób - odparł mistrz Maruk, nieświadomie naśladując sposób mówienia
Yody, z czego swego czasu słynął pośród młodzieńców ze Świątyni Jedi. - Można tylko
pracować.
Pozostała trójka Jedi spojrzała na Yodę z poczuciem winy. Ten prychnął, a w
kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki wesołości.
- Hm... O studentach myślę. Z silnym Mocą partnerem stanąć do walki lepiej
będzie, hm? Może młody Skywalker, co?
- Jest nieokrzesany - rzekła Ilena.
- I zbyt impulsywny - dodał Mace.
- Hm! - Yoda znów zakręcił laseczką. - Więc najmądrzejszy student najlepszy
będzie, tak? Najrozsądniejszy? Najlepiej w posługiwaniu się Mocą wyszkolony? -
Skinął głową. - Najlepszy Dooku będzie! Obrzucił wzrokiem pozostałych Jedi i każdy z
nich po kolei odwrócił oczy. - Nasz wielki uczeń. - Uszy Yody podniosły się i opadły. -
Nasza wielka porażka.
Wiekowy mistrz pokuśtykał do tacy i nalał sobie wody.
Sean Stewart
11
- Dosyć. Reszty twojej opowieści chcemy wysłuchać, mistrzu Maruk.
- Ventress mnie znalazła - rzekł Jai. - Walczyliśmy i przegrałem. - Oparzona dłoń
znowu zadrżała. - Zabrała mi miecz świetlny. Przygotowałem się na morderczy cios,
ale zamiast tego wzięła mnie do niewoli. Zawiązała mi oczy i wcisnęła mnie do
ś
cigacza. Jechaliśmy krótko, może godzinę. Hrabia Dooku czekał na nas.
- Aha! - Mace Windu pochylił się do przodu. - Więc Dooku jest na Vjunie!
- Uciekłeś Dooku i Ventress i żyjesz! - wykrzyknęła Ilena.
Poparzona twarz Jaia Maruka wykrzywiła się w niewesołym uśmiechu.
- Nie wyciągajcie błędnych wniosków. Jestem tutaj, ponieważ Dooku chciał,
abym się tu znalazł. Ventress zabiłaby mnie na miejscu, dała mi to wyraźnie do
zrozumienia, ale Dooku potrzebował posłańca. Kogoś, komu mógłby zaufać - rzekł Jedi
głosem pełnym ironii. - Kogoś, kto przybędzie najpierw tutaj, a nie do senatu. Bardzo
na to nalegał... miałem przekazać swoje wieści mistrzowi Yodzie i tylko tu, w Świątyni,
z dala od innych uszu.
- A cóż to za pilna wiadomość? - zapytał Mace Windu.
- Mówi, że chce pokoju.
Jai powiódł wzrokiem po pełnych niedowierzania twarzach Jedi i wzruszył
ramionami.
- Pokoju! - prychnęła mistrzyni Xan. - Używa broni biologicznej, która na
Honogcie zabiła już miliony, i mówi o pokoju! Republika pada jak spalone polana w
ogień, a on chce pokoju! Mogę sobie doskonale wyobrazić, o jaki pokój mu chodzi.
- Dooku przewidział, że możecie być eee... ostrożni. - Jai Maruk sięgnął do
kieszeni płaszcza. - Powiedział, że wysyła mnie z darem i z pytaniem do mistrza Yody.
Darem miało być moje życie. A pytanie to... - Wyjął rękę z kieszeni. Na drżącej dłoni
leżała muszelka; zwykła, mała muszelka, jaką każde dziecko może znaleźć na brzegu
morza każdego z setek światów.
Jedi spojrzeli na nią speszeni, ale Yoda po raz pierwszy stracił zwykły spokój.
Westchnął głośno i zmarszczył brwi.
- Mistrzu? - Jai Maruk podniósł wzrok znad muszli, która leżała na jego
rozdygotanej dłoni. - Niosłem to przez pół galaktyki. Co to oznacza?
Sześćdziesiąt trzy standardowe lata wcześniej, wieczór. Niebo nad rozłożystym
kompleksom świątyni Jedi jest ciemnoniebieskie. Za murami ogrodu świątyni
wieczorne niebo przegląda się w ozdobnym stawie. Najlepszy z uczniów Yody siedzi
na kamieniu na skraju stawu i spogląda w wodę. W dłoni trzyma muszlę, kciukiem
muskająca powoli gładką jak kość powierzchnię. Przed jego oczami po powierzchni
wody tańczą ważki, ledwie dotykając fal.
Uwaga ucznia skupiona jest na nich i roztańczona jak one, ledwie muskając
powierzchnię milczenia, prześlizgując się po nieskończonych głębinach Mocy. Zawsze
lekko stąpał - Moc ugina się pod jego wagą, lecz utrzymuje go bez wysiłku. Lecz dziś,
właśnie dziś, czuje się dziwnie ciężki i smutny. Jakby po raz pierwszy zrozumiał, że
łatwo byłoby zobaczyć, jak jego stopa pogrąża się w tej głębinie potęgi, zanurza w
mrocznych otchłaniach i ginie.
Yoda – Mroczne Spotkanie
12
Człap, człap, stuk. Człap, człap, stuk! Słychać zbliżające się kroki, jeden, drugi, a
potem uderzenia laski wbijanej w usłaną białym żwirem ścieżkę. Pojawia się mdłe
ś
wiatło, zbliżające się od strony kwatery mistrza, jasna plama przesuwająca się poprzez
splątane gałęzie i pnącza ogrodu. Obecność jest znajoma; uczeń wyczuwa Yodę, jego
stareńki, lecz bystry i ciepły jak to światło umysł, na długo przed tym, nim zgarbiona,
wiekowa postać wynurza się zza zakrętu. Wielki mistrz Jedi powoli kuśtyka w jego
stronę.
Uczeń uśmiecha się i skłania głowę. Ileż to razy w ciągu nieskończonych godzin
medytacji lub szkolenia z mieczem świetlnym Yoda powtarzał mu, że zewnętrzna
postać czy sygnały ataku nie muszą być widoczne, lecz że trzeba wyczuwać każdą
komórką zamiar przybysza! A zatem ten lekki pokłon, tak swobodny, oznaczał w
istocie wdzięczność i respekt na całe życie. I lęk. I poczucie winy.
Wielki mistrz zakonu Jedi odstawia latarnię i niezgrabnie wspina się na kamień.
Szukając punktu zaczepienia i pociągając nosem, siada na głazie obok swojego ucznia,
niczym gnom ogrodowy.
Uczeń uśmiecha się szerzej, lecz wie dobrze, że nie wolno mu zaofiarować
pomocy.
Yoda, wiercąc się i postękując, sadowi się wreszcie na kamieniu i układa wokół
siebie fałdy znoszonej szaty Jedi. Jego pomarszczone stopy zwisają tuż nad
powierzchnią wody. Ważki kręcą się pod nimi, nie zwracając uwagi na nieco kosmate
nogi.
- Zamyślony jestę, co, Dooku?
Uczeń nawet nie próbuje zaprzeczać.
- Lęku przed misją nie czujesz, na pewno?
- Nie, mistrzu. - Uczeń szybko się poprawia: - Nie przed misją w każdym razie.
- Ufać sobie powinieneś. Gotów jesteś.
- Wiem.
Yoda sprawia wrażenie, jakby nagle zaczął potrzebować stojącej na ziemi latami.
Usiłuje zahaczyć jej uchwyt rączką laski. Krzywiąc się, próbuje raz, potem drugi, lecz
lampa nie daje się złapać. Yoda stęka gniewnie.
Minimalnym drgnieniem woli uczeń unosi lampę Mocą i podsuwa nauczycielowi.
- Dlaczego nie skorzystać z łatwiejszego sposobu, mistrzu? - pyta i zna
odpowiedź, zanim jeszcze pytanie ucichło w powietrzu.
- Ponieważ jest łatwiejszy - burczy Yoda.
Młody człowiek nie po raz pierwszy słyszy od Yody to stwierdzenie. Ale nie
odesłał latarni na ziemię, myśli zadowolony Dooku.
Siedzą obok siebie w ogrodzie. Gdzieś daleko w stawie ryba mąci gładką
powierzchnię wody i z pluskiem wpada z powrotem.
Yoda po przyjacielsku szturcha ucznia laską.
- Całkiem gotów do wyjazdu wczoraj byłeś!
- I w zeszłym miesiącu, i w zeszłym roku, i jeszcze rok wcześniej. - Smutny
uśmiech pojawia się na twarzy Dooku i zaraz znika. - Ale teraz, kiedy to naprawdę ma
nastąpić... - rozgląda się wokół siebie. - Nie mogę sobie przypomnieć chwili, żebym nie
Sean Stewart
13
chciał stąd wyjechać... wyjść na zewnątrz, podróżować wśród gwiazd, oglądać świat. A
jednak kocham to miejsce. To mój dom. Ty jesteś moim domem.
- I dalej nim będzie. - Yoda z aprobatą zagłębia wzrok w słodko pachnący gąszcz
ogrodów. - Będziemy tu zawsze. Dom, tak... mówią na Alderaanie: „Dom jest tam,
gdzie, kiedy stajesz w drzwiach, muszą cię wpuścić”. - Wciąga nosem wieczorne
powietrze, śmiejąc się z cicha. - Hm... Miejsce tutaj dla ciebie zawsze jest.
- Tak sądzę, taką mam nadzieję. - Uczeń spogląda na muszelkę, którą trzyma w
dłoni. - Znalazłem ją na brzegu. Opuszczona przez kraba-pustelnika. Wiesz, one nie
mają własnych domów. Wciąż z nich wyrastają. Myślałem właśnie o tym, jak Jedi
znaleźli mnie na Serenno. Sądzę, że u rodziców. Nie pamiętam ich teraz. Czy
zastanawialiście się kiedykolwiek, jakie to dziwne? Każdy Jedi to dziecko, którego
rodzice zdecydowali, że mogą bez niego żyć. - Yoda podnosi głowę, ale milczy. -
Zastanawiam się czasami, czy nie to właśnie nas napędza, to pierwsze porzucenie.
Mamy wiele do udowodnienia.
Ze splątanych winorośli wylatuje nagle rozmigotany świetlik i przelatuje nad
powierzchnią stawu jak iskierka, która wypadła z ogniska. Uczeń obserwuje jego
szalony taniec nad spokojną wodą, znaczony świetlistymi zygzakami.
Yoda ma jedno pytanie, które lubi zadawać: „Kim jesteśmy, Dooku, jak sądzisz?”
Za każdym razem uczeń próbuje innej odpowiedzi. „Jesteśmy węzłem w Mocy” albo
„Jesteśmy wysłannikami Losu”, albo: „Każde z nas jest komórką w ciele Historii”... ale
dzisiaj, obserwując migotanie i taniec świetlika, uczeń poznaje nagle prawdziwą
odpowiedź. „Ostatecznie można nas określić tylko jednym słowem: samotni”.
Spod powierzchni wody wyskakuje nagle srebrzyste ciało i rozlega się ciche
kłapnięcie. Blask świetlika znika i nie pozostawia po sobie śladu, oprócz jednej słabej
zmarszczki na wodzie, która powoli rozpływa się po gładkiej tafli.
- Myślę, że już wtedy przypominałem kraba-pustelnika - mówi uczeń. - Byłem za
duży do domu moich rodziców. Przywieźliście mnie tutaj, ale już od paru lat Świątynia
zaczyna na mnie ciasno leżeć. Sądzę... - młody człowiek urywa nagle, odwraca się.
Ś
wiatło padające na jego szatę z kapturem rzuca cień na jego twarz. - Obawiam się, że
jeśli wyjdę na wielki świat, już nigdy nie będę mógł wpasować się tu z powrotem.
Yoda kiwa głową, mówiąc prawie do siebie:
- Dumny jesteś. Nie bez powodu.
- Wiem.
- Niebezpieczeństwo też jest.
- To także wiem.
Uczeń pociera znów muszlę kraba-pustelnika i wrzucają do stawu. Przerażone
ważki rozpierzchają się jak szalone, usiłując utrzymać się na powierzchni.
- Większy niż Jedi, większy niż Moc być nie możesz - mówi Yoda.
- Ale Moc jest większa niż Jedi, mistrzu. Moc to nie tylko ściany Świątyni i nauki,
jest nią przepojone całe życie, duże i małe sprawy, subtelne i prymitywne, jasne i... -
uczeń zakłopotany zawiesza głos.
Yoda – Mroczne Spotkanie
14
- ...i ciemne - mówi Yoda. - O, tak. młody człowieku. śe nigdy nie poczułem
dotyku ciemności myślisz pewnie? Wiesz, co ducha wielkiego jak u Yody w ciągu
ośmiuset lat uczynić może?
- Co, mistrzu?
- Wiele błędów! - Zanosząc się śmiechem, stary nauczyciel podnosi laskę,
dziobiąc ucznia w żebra. - Do łóżka, myślicielu! - Dziab, dziab. - Twój mistrz, Thame
Cerulian, twierdzi, że z wszystkich uczniów najlepszy jesteś. Wierzyć w siebie nie
musisz. Ja, Yoda, wielki i potężny mistrz Jedi, za ciebie wierzyć będę! Czy to
wystarczy?
Uczeń próbuje się roześmiać, ale nie może.
- To zbyt wiele, mistrzu, boję się...
- To dobrze! - prycha Yoda. - Ciemnej Strony bać się musisz. Spośród wielkich,
największa ona jest. Lecz od Thame Coruliana większy nie jesteś. Rycerzem Jedi nie
jesteś ani członkiem Rady. Wiele muszli ci jeszcze zostało, Dooku.... dopóki w tej się
mieścisz - dodał, skrobiąc swego ucznia po karku. - Jutro wyjechać musisz, w ciemność
pomiędzy gwiazdami. Lecz domem twoim zawsze to miejsce będzie. Jeśli zagubiony
się poczujesz, do tego ogrodu wracaj. - Yoda unosi swoją latarnię, aż cienie niczym
ważki uciekają na boki. - Światełko ci zapalę, do domu żebyś drogę znalazł.
Sześćdziesiąt trzy lata później Jai Maruk został wysłany do lecznicy, a Ilena Xan
wróciła do swojego pokoju, aby poczynić przygotowania do turnieju uczniów Jedi. W
sali Rady pozostali jedynie Mace Windu i Yoda.
- Do domu Dooku chce wrócić - rzekł Yoda. - Pułapka to być może.
- Prawdopodobnie jest - zgodził się Mace.
Yoda westchnął, obracając w palcach muszelkę.
- Pytanie, nazwał to. Jakie to znów pytanie! Zignorować je musimy, zgadzasz się
ze mną?
Nieoczekiwanie Mace pokręcił głową.
- Dooku powinien już nie żyć. Powinienem był zabić go na Geonosis. Mogłem w
ten sposób przerwać tę wojnę. Wciąż jest w niej kluczową postacią. Czy może w dobrej
wierze próbować negocjacji? Niewielka szansa. Czy może do nas powrócić ze swojej
drogi? Na to szansa jest jeszcze mniejsza. Lecz postaw na szali tę szansę, choćby
minimalną, wobec milionów istnień, i przekonasz się, że musimy się jej uczepić. Tak
myślę, mistrzu.
Yoda westchnął.
- Trudne to będzie, nadzieję dla straconego ucznia odzyskać.
- Trudne - zgodził się Mace Windu. - Nikt nie powiedział, że być mistrzem Jedi to
łatwe... nawet dla ciebie.
Yoda odchrząknął, rozejrzał się po Świątyni.
- Phi, phi! Za mądry się nagle zrobiłeś. Przedtem lepiej było, kiedy mądry tylko
Yoda był. Spojrzał przez ramią na Mace’a i zachichotał. Mące też by się roześmiał,
gdyby gdzieś na arenie Geonosis nie stracił w tym wprawy.
Sean Stewart
15
Po drugiej stronie galaktyki najzdolniejszy uczeń zakonu wysunął stopę, aby
dotknąć czubkiem buta miecza świetlnego. Hrabia Dooku skrzywił się lekko. Miecz
ś
wietlny wciąż znajdował się w dłoni właściciela. Dłoń była czarna jak sadza i pokryta
szronem. Kończyła się makabrycznym kikutem tuż nad nadgarstkiem. Dooku wciąż
siedział w swoim gabinecie, w miejscu zadumy, lecz odcięta dłoń jakoś nie nastrajała
go do kontemplacji. Poza tym, choć mróz próżni solidnie ją zmroził, teraz szybko
odtaje. Jeśli nie będzie uważał, poplami sobie podłogę. Niedobrze, choć prawdę
mówiąc jeszcze jedna plama na podłodze Château Malreaux nie będzie specjalnie
widoczna.
Po drugiej stronic biurka Dooku Asajj Ventress bawiła się workiem z folii
izolacyjnej.
- Mistrzu, ze statku zostało niewiele. Moc była silna, a ja trafiłam w komorę
reaktora za pierwszym strzałem. Potrzebowałam wielu godzin, żeby to znaleźć - dodała,
patrząc na zamarzniętą dłoń. - Przyszło mi do głowy, że skanowanie magnetyczne
powinno wykazać miecz świetlny. Zabawne, kiedy pomyślę, że sięgał po broń, gdy
statek eksplodował. To chyba instynkt.
- On?
- On, ona... - Asajj Ventress wzruszyła ramionami. - To.
Kiedy umarł jej pierwszy mistrz, Asajj Ventress, wyrzutek Jedi i najbardziej
przerażająca pomocnica Dooku, wytatuowała swoją bezwłosą czaszkę i pozostawiła za
sobą dziewczęce lata. Jej głowę pokrywało dwanaście znaków - każdy za jednego z
dwunastu lordów wojennych, których zabiła, poprzysiągłszy im śmierć. Była jak
sztylet, smukła i śmiercionośna. Nawet w galaktyce zamieszkanej przez nienawiść taka
kombinacja szybkości i furii trafia się raz na pokolenie. Dooku wiedział o tym od
pierwszego spotkania. Była jednocześnie różą i cierniem, świstem długiego noża
wbijającego się w ciało, smakiem krwi na wargach.
Asajj wzruszyła ramionami.
- Nie znalazłam głowy, ale wśród szczątków wyłowiłam parę interesujących
kawałków, jeśli chcesz popatrzeć... - Podniosła znacząco worek z folii.
Dooku spojrzał na nią.
- Ależ się z ciebie zrobił drapieżnik
- Stałam się tym, czym mnie uczyniłeś - odparła.
Na to nie miał łatwej odpowiedzi.
Umiejętnym szarpnięciem poprzez Moc Dooku uniósł odciętą dłoń, wciąż
zaciśniętą wokół broni, i przyciągnął ku sobie tak łatwo, jak wiele lat temu latarnię
Yody. Zanim wybuch myśliwca tak nieestetycznie oderwał dłoń od reszty ciała, mogła
mieć oliwkową skórę. Przy tym zwęgleniu trudno było określić jej kolor. Martwe ciało,
niepołączone z żadnym duchem, było jedynie materią, nie bardziej interesującą niż
noga stołowa czy woskowa świeca, i tyleż samo miało w sobie osobowości właściciela.
Dooku zawsze uważał, że to zdumiewające, jak przejściowy jest związek pomiędzy
ciałem człowieka a nim samym.
Duch jest jak lalkarz, który zmusza do tańca członki człowieka; jeśli przetniesz
nitki ducha, pozostaje tylko trochę mięsa i farby, kości i szmat.
Yoda – Mroczne Spotkanie
16
Miecz świetlny Jedi - o, to coś całkiem innego. Każda broń była jedyna w swoim
rodzaju, budowana i przerabiania przez właściciela tak, aby odzwierciedlała jego
osobowość. Dooku przeciągnął palcem po mieczu zabitego Jedi. Siła eksplozji odarła
go częściowo z obudowy i stopiła obwody tak, że nigdy już nie zagra, lecz podstawowy
wzorzec był rozpoznawalny.
- Jang Li-Li - rzekł i ku swemu zdumieniu poczuł, że ogarnia go smutek.
- Według moich obliczeń to szesnasty - stwierdziła Ventress. - Byłby siedemnasty,
gdybyś pozwolił mi zabić tego szpiega, Maruka.
Dooku obrócił się. Pozbawiona jego uwagi makabryczna dłoń i ściskana przez nią
rękojeść upadły z mokrym plaśnięciem i brzękiem na podłogę. Hrabia podszedł do okna
gabinetu. Kiedy był bardzo młody, Yoda opowiadał mu tragiczną historię Vjuna, więc
przez wiele lat uważał, że to doskonale miejsce na kryjówkę. Planeta emanowała
Ciemną Stroną, co znacznie ułatwiało pojmowanie nauk Sithów. Z praktycznego
punktu widzenia katastrofa Vjuna - plaga nagiego obłędu, która w ciągu jednego roku
zniosła większość populacji planety - pozostawiła wiele pięknych posiadłości, pustych i
gotowych do wzięcia. Stary krab lubi wygodną skorupę, a Château Malreaux w istocie
był niezwykle wygodnym miejscem. Poprzedni właściciel postradał zmysły w sposób
tyleż nagły, co spektakularny; gdyby nie plamy krwi, ktoś mógłby przypuszczać, że
Château został zbudowany specjalnie dla Dooku.
Za oknami panowała deszczowa pogoda; ten sam kwaśny deszcz, który omal nie
przeżarł dachu, zanim Dooku się zajął posiadłością. W oddali, bliżej morza, kilka
powykręcanych ciermiodrzew wznosiło ku żałobnemu niebu kolczaste ramiona, lecz
prawdziwym poszyciem planety Vjun były mchy - miękkie, lepkie, jadowicie zielone i
pasywnie mięsożerne. Dwugodzinna drzemka na ich posłaniu pozostawiała
zaczerwienioną, otartą i sączącą się skórę.
Dooku obserwował deszcz spływający po oknach jak łzy.
- Ostatnio, kiedy widziałem Jang, musiała być... nawet młodsza od ciebie. Ładna,
młoda kobieta. Rada wysyłała ją w pierwszą misję dyplomatyczną... zdaje się, że na
Sevarcos. Przyjechała spytać mnie o radę. Miała niezwykle oczy, bardzo szare i bardzo
spokojne. Pamiętam, jak sobie pomyślałem, że świetnie sobie poradzi.
Ventress podniosła krwawą dłoń i wrzuciła ją do worka.
- Wielka jest moc Sithów, ale nie jesteś zbyt dobrym prorokiem.
- Tak myślisz? - Dooku obrócił głowę, żeby spojrzeć na morderczynię Jedi. - Jang
służyła, choć może i złej sprawie, wiodła ją gwiazda jej zasad, choć niekompletnych.
Patrząc na to w ten sposób, czyje życie jest lepsze?
- Przynajmniej może być dłuższe. - Ventress zawiązała foliową torbę i rzuciła w
kąt pokoju. - Jeśli pytasz mnie o zdanie - dodała, obserwując lądowanie torby przy
akompaniamencie mokrego mlaśnięcia - zwycięstwo wygląda nie tak.
Oblizała wargi.
- Tu masz rację - rzekł.
Asajj nieświadomie przyjęła pozycję, którą Dooku określał jako echo postawy
bojowej: wyprostowane ramiona, wysoko uniesiony agresywny podbródek, dłonie na
wysokości pasa. Nadchodzi, pomyślał.
Sean Stewart
17
Ventress odetchnęła głęboko.
- Uczyń mnie swoją uczennicą.
- To nie pora na... - zaczął Dooku, lecz Ventress przerwała mu w pół słowa.
- Nie jestem tu dla Gildii Kupieckiej ani dla Republiki - rzekła. - Nie obchodzą
mnie flagi i żołnierze, strony i traktaty, roboty i klony. Nie jestem tu nawet dla
zabijania, jeśli nie liczyć Jedi, a to nie jest biznes, tylko przyjemność. Kiedy pracuję dla
siebie, robię to, co lubię. Kiedy wykonuję twoje polecenia, nie muszą one być
właściwe, rozumne, a nawet mądre. Robię to, ponieważ żądasz tego ode mnie.
- Wiem - odparł Dooku.
Ventress zrobiła kilka kroków w kierunku okna i stanęła przed nim, blokując
Dooku pole widzenia.
- Czy dobrze służyłam?
- Wspaniale - przyznał.
- Wiec nagrodź mnie. Zrób ze mnie swoją uczennicę. Naucz mnie wiedzy Sithów!
- Asajj, czy nie nauczyłem cię wielu innych sekretów?
- Śmieci. Drobiazgi. Pomniejsze umiejętności. Nawet nie zbliżam się do tego, co
mógłbyś mi pokazać jako uczennicy związanej przysięgą krwi. Wiem, nie jestem głupia
- rzekła gniewnie. Jakby i on o tym nie wiedział. Jakby musiała go o tym przekonywać,
ż
e była zabójczo dobra. - Wiele nauczyłam się na temat Sithów. Ich pochodzenia i
wielkości.
- A co wiesz o ich naturalnej historii? - spytał Dooku.
Ventress zamrugała.
- Co?
- Sithowie jako gatunek. Jak na przykład... no, owady.
Wąskie usta Asajj stały się jeszcze węższe.
- Kpisz sobie ze mnie.
- Rzadko bywałem poważniejszy - odparł hrabia, podchodząc do półki pełnej
holokronów. Wybrał jeden i wsunął do kostki komunikacyjnej na biurku. - Popatrz na
to: sierpowata modliszka z Dantooine. - W powietrzu nad biurkiem rozjarzył się obraz,
przedstawiający lśniącego, czerwono-czarnego owada z haczykowatymi kończynami
złożonymi w pobożnej pozie. - Po kopulacji samica odrywa głowę partnera i składa jaja
w jego ciele. Kiedy potomstwo się wykluje, wyjada sobie drogę na wolność i od razu
rzuca się na siebie wzajemnie.
- Nie znam się na takich porównaniach - niecierpliwie odparła Ventress. - Jeśli
chcesz mi coś powiedzieć, zrób to bez ogródek.
- Z tym przyjmowaniem uczniów to trudna sprawa - rzekł Dooku.
- Prawdziwy lord Sith musi znaleźć ucznia, który ma w sobie silną Moc.
- Szesnastu zabitych Jedi to chyba jakiś dowód - odparła Ventress. - Chociaż
powinno ich być siedemnastu - dodała.
- Ale czy ja naprawdę chcę cię uczynić tak silną? - zapytał łagodnie hrabia. - Jest
nam teraz ze sobą miło i sympatycznie, bo znasz swoje miejsce. Gdybym jednak miał
uczynić cię, swoją uczennicą, gdybym miał ująć cię za rękę i poprowadzić w dół, w
głąb czarnej wody, którą jest Ciemna Strona Mocy, wtedy albo utoniesz, albo staniesz
Yoda – Mroczne Spotkanie
18
się o wiele, wiele silniejsza, a żadna z tych możliwości mi nie odpowiada. Płoniesz
teraz tak jasno, nie chciałbym musieć cię zgasić.
- Dlaczego miałbyś to zrobić? Co masz przeciwko nauczeniu mnie czegoś więcej,
abym jeszcze lepiej mogła ci służyć?
- Zdradziłabyś mnie. - Wzruszył ramionami, ucinając tym samym jej protesty. -
Wejście w Ciemną Stronę Mocy to nieszczęśliwy przypadek. Jestem stary, poznałem
już granice własnej ambicji. Ty zaś jesteś młoda i silna, a te dwie cechy w historii
Sithów prowadzą tylko w jedno miejsce.
- Myślisz, że knułabym przeciwko tobie?
- Z początku nie. Ale przyszedłby taki dzień, że przestałabyś się zgadzać z moimi
decyzjami. Zaczęłabyś myśleć, o ileż piękniej wyglądałby świat bez pokrytej plamami
wątrobowymi dłoni nad tobą.
- Już teraz nie zgadzam się z twoją decyzją - rzekła. - A co do Jedi...
- ...który powinien być numerem siedemnastym. Wiem. - Dooku uśmiechnął się. -
Nie mam twoich ambicji. Mogę czekać z zabiciem kogoś i wykorzystać go lepiej. A na
razie możesz się ze mną nie zgadzać, ale nie możesz mnie nie posłuchać. - Z leciutkim
uśmiechem uniósł jeden palec.
Pobladła.
- To prawda - rzekła.
Dooku opuścił palec.
Na hologramie małe modliszki roiły się już w ciele ojca. Ślepo macały wokół
siebie haczykowatymi czułkami, aż wreszcie jedna, większa od innych, przekonała się,
ż
e sierpy na jej tylnych łapach doskonale pasują do szyi rodzeństwa. Popędzana
prymitywnym instynktem szarpnęła i oderwała bratu głowę.
- W doskonałym świecie - rzekł Dooku - można karmić ucznia tylko na tyle, aby
rósł... na tyle, żeby pragnął coraz więcej. Mistrz może obiecać mu sławę i wspaniałość.
To dobry haczyk - rzekł. - Uczeń może spełniać wszelkie życzenia mistrza, być jego
łącznikiem ze światem. A wtedy, jeśli plan mistrza zawiedzie, on może przyjąć na
siebie cios. - Dooku podniósł wzrok, spojrzał na nią ostro i uważnie. - Czy to ci się
podoba, Asajj? Czy naprawdę chcesz być moją uczennicą. Mógłbym zrobić z ciebie
kobietę, przed którą drżałaby cała galaktyka. Wszyscy Jedi by cię szukali, a ja
siedziałbym bezpieczny i zdrowy na Coruscant, czekając na rozwój wydarzeń.
Asajj oblizała wargi.
- Niech tylko tu przyjdą - syknęła.
- Ach, być tak młodym i pełnym nienawiści! - westchnął Dooku. - Byłabyś
gwiazdą... wielką dla wszystkich, oprócz mnie. Ja musiałbym pilnować twojej pokory,
wiesz o tym. Musiałbym się z ciebie natrząsać, kłuć cię i ranić, żebyś pozostała na
swoim miejscu. Każdy sekret, który uczeń poznaje, jest drogo opłacany... O tak,
drogo... - Hrabia zamilkł i przymknął oczy, jakby chciał się odciąć od jakichś
straszliwych wspomnień.
Asajj spojrzała na niego zwężonymi oczami.
- Uważasz, że nie jestem godna.
- Nie słuchałaś mnie, prawda?
Sean Stewart
19
- Nie mówisz nic sensownego - gniewnie odparła Ventress. - Czy to przez tego
Jedi, Jaia Maruka? Powinnam była go zabić? Słuchałam twoich rozkazów, ale może na
tym polegał test. - Zmrużyła oczy. - Powinnam była wykazać więcej inicjatywy. Na to
czekałeś, tak? Nie potrzebujesz... pachołka. Tych masz aż nadto. Potrzebujesz czegoś
więcej.
Hrabia obserwował ją w zadumie.
- Dziwne jest znać każdą twoją myśl, zanim ją jeszcze pomyślisz.
- Nawet Ciemna Strona nie może ci dać takiej mocy - odparła Ventress spokojnie.
Hrabia uśmiechnął się.
- Mam potężniejszą moc niż Ciemna Strona, maleńka. Jestem stary. Wy, świeże
furie, to moje dawne błędy.
Modliszki w obrazie nad biurkiem roiły się i polowały. Wyłączył holokron i
spojrzał na monitor.
- O, nadlatuje ostatnia grupa naszych gości. Istoty lojalne i szczere, oddane
sprawie Gildii Kupieckiej i dziesięcioprocentowemu zyskowi. Idź ich powitać, zawsze
robisz duże wrażenie na gościach.
- Nie spoufalaj się - zimno odparła Asajj.
Dooku obejrzał się na nią.
- Bo co?
Jej twarz nagle pobladła.
Dooku uniósł jeden palec i tym razem dźgnął nim powietrze, jakby wpinał igłę w
poduszkę. Ventress skuliła się i padła na kolana.
- Proszę - wykrztusiła głosem bełkotliwym z bólu. - Nie.
- Nieprzyjemne, co? Jak ostre kamienie w gardle i piersi? - Dooku wykonał
jeszcze jeden taki gest i Ventress upadła na kamienną podłogę.. - Nie lubię twoich
naczyń krwionośnych - warknął hrabia. - Tak się w środku naciągają jak balony, które
zaraz mają pęknąć.
- P-p-proszę...
- Ale wspomnienia są gorsze niż cokolwiek innego - dodał ciszej. - Tłoczą się
wokół jak muchy na mięsie. Wszystkie godne pogardy sprawy, każde drobne
odchylenie, każdy złośliwy czyn. - Okrutne, dziwne milczenie przeciągało się. Ventress
dyszała ciężko na podłodze. Deszcz łomotał o szyby, a łagodny głos hrabiego stał się
nagle mroczny i dziwnie odległy. - Wszystkie sprawy, które powinieneś był
powstrzymać, ale nie zrobiłeś tego, i nic nigdy już nie będzie jak dawniej. I to, co
uczyniłeś - szepnął w końcu. - Na bezlitosne gwiazdy, to, co uczyniłeś...
Komunikator na biurku Dooku zapiszczał i hrabia poderwał głowę, otrząsając się
z transu.
- Delegacja Troxan jest u wejścia.
Ventress ciężko dźwignęła się na nogi. Twarz miała posiniaczoną i zalaną łzami.
Oboje udawali, że tego nie widzą.
- Powiedz im, że zaraz zejdę - polecił hrabia Dooku.
Yoda – Mroczne Spotkanie
20
Fizycznie wiek hrabiego nic był problemem. Przy swoich umiejętnościach w
posługiwaniu się Mocą - a robił to nieporównanie subtelniej, aniżeli chłopiec, który
obserwował ważki w ogrodach Jedi wiele lat temu - nosił swoje osiemdziesiąt trzy
standardowe lata lepiej niż wielu ludzi o połowę młodszych. Wciąż był w znakomitej
formie fizycznej, miał wyostrzone zmysły, a jego organizm nie wiedział nawet co to
katar.
Tylko w takich sytuacjach, pochylony przed podobizną mistrza, uświadamiał
sobie ciężar swoich lat. Nawet poprzez hologram migocząca postać Dartha Sidiousa, w
upiornym niebieskim kolorze, wydawała się odbierać mu fałszywą młodość,
pozostawiając jedynie kruche kości i sterane, przykurczona napięciem stawy.
- Masz u siebie posłańców z Troxana - rzekł mistrz. Skąd wiedział? Dooku nawet
nie pytał. Zawsze wiedział.
- Rozważają kapitulację - poinformował Dooku. - A mówili, że zaplanowali opór i
ż
e są gotowi do powstania, kiedy żołnierze-klony się wycofają.
- Nie! - warknęła mżąca błękitem postać. - Już i tak zanadto uszkodzili planetę,
aby warto ją było ratować. Teraz nadaje się tylko do marnotrawienia wojsk i zapasów.
Powiedzcie im, że muszą dalej walczyć. Obiecaj im posiłki. Powiedz, że wyprowadzasz
nową flotę nowoczesnych robotów bojowych i w ciągu miesiąca przejmiesz system,
jeśli tylko oni wytrwają. Wyjaśnij, że taka broń nie może znaleźć się w rękach tych,
którzy się poddają.
- A jeśli minie miesiąc i nie będzie posiłków?
- Pomoc przyjdzie najpóźniej w ciągu kolejnego miesiąca. Obiecaj im to i spraw,
ż
eby uwierzyli. Pokazałem ci, jak to się robi.
- Rozumiem - rzekł hrabia Dooku. Jak łatwo przychodzi nam zdradzać innych,
pomyślał.
Zakapturzona postać przechyliła głowę.
- Czyżbyś miał atak wyrzutów sumienia, mój uczniu?
- Nie, mistrzu - spojrzał w oczy odrażającej zakapturzonej postaci - To ich własna
zachłanność przywiodła ich do ciebie. W głębi serca zawsze wiedzieli, w co się
wplątują.
Château Malreaux pełen był oczu.
Spektakularny system bezpieczeństwa zainstalowany przez siedemnastego (i
ostatniego) wicehrabiego Malreaux w ostatnim stadium popadania w obłęd był jedną z
przyczyn, dla których Dooku wybrał ten dom na swoją obecną siedzibę. Cała
posiadłość była dosłownie wysadzana rejestratorami optycznymi, udającymi gwoździe
tapicerskie, główki śrub w meblach kuchennych, tabletki przeciwbólowe w apteczkach
i czarne oczka ptaków na gobelinach w Komnacie Płaczu. Najnowocześniejsze czujniki
podczerwieni, w oryginale służące jako protezy dla Sluissan o uszkodzonych językach,
wkomponowane były w kremowo-szkarłatne herbowe dywany, pościel i nakrycia
stołowe Malreaux. Wielkim nakładem kosztów zbudowano fałszywe ściany,
wyposażając budynek w mnóstwo sekretnych przejść z judaszami. Mikrofony
gnieździły się jak pająki w szufladach i bieliźniarkach, pod każdym łóżkiem, pod
Sean Stewart
21
dachem każdego z jedenastu kominków, a nawet na dnie bezcennej butelki wina Crème
D’Infame w piwnicy.
Siedemnasty (i ostatni) wicehrabia Malreaux, przekonany, że go trują,
wymordował cały personel kuchenny i uciekł w labirynt tajnych tuneli, wychodząc
jedynie nocą. Po raz ostatni widziany był w niewyraźnym obrazie z kamery ukrytej w
fałszywej cebuli zwisającej w koszyku pod kuchennym okapem: trzydziestosekundowy
zapis przedstawiający chudą jak szkielet postać wypełzającą z ukrytej kraty do kuchni,
aby wypić dwa łyki wody z kranu i przeżuć garść surowej mąki.
Gdyby nie smród, nikt nigdy nie odnalazłby ciała siedemnastego (i ostatniego z
rodu) lorda Malreaux.
Ktoś ukryty w tajnym przejściu biegnącym ponad gabinetem mógłby obserwować
cała rozmowę pomiędzy Dooku a Asajj Ventress przez niewielki otwór w suficie.
Gdyby osoba ta była cierpliwa i doczekała, aż Asajj Ventress wyjdzie, ujrzałaby
holograficzny obraz Dartha Sidiousa.
A gdyby jeszcze odczekała dłuższą chwilę po tym, jak Dooku opuścił komnatę,
mogłaby zobaczyć odchylającą się nieoczekiwanie ścianę regału, zza której wyłania się
mała, szybka i zła istota - vjuński lisek o rudo-kremowym futrze i zręcznych, giętkich
dłoniach zamiast łapek.
Lisek chwilę powęszył i ostrożnie skierował się ku środkowi pokoju, najpierw
niepewnie, potem coraz śmielej, aż reszcie dotarł do miejsca, gdzie niedawno leżała
odcięta dłoń Jang Li-Li.
Podłoga wyłożona była we wzór szachownicy Malreaux - rdzawo-szkarłatną i
kremową, jak krew i zsiadłe mleko. Ręka, spadając z mokrym plaśnięciem na jedną z
brudnokremowych płytek, pozostawili na niej plamę. Lisek węszył, a cienki różowy
języczek zwisał mu z pyszczka.
- Jeszcze nie, kochanie. - Zza tajnych drzwi wykuśtykała starsza, zadyszana
kobieta. Miała na sobie resztki niegdyś pięknego stroju: różowa balowa suknia była
czarna od brudu na lamowanych obrębach, na podartych pończochach ledwo się
trzymały marne strzępy pantofelków ze złotej lamy. Wokół szyi kobieta nosiła futrzaną
etolę z powiązanych lisich ogonów. - Czekaj no chwilkę. Mamusia tylko sobie
popatrzy. - Zgięła potężną postać i stękając zbliżyła twarz do podłogi.
Nagle jęknęła.
- O, mój skarbie - wyszeptała. Pochyliła się jeszcze mocniej, jeszcze uważniej
spojrzała na plamę, a jej oczka, małe i twarde jak kamyki, stały się nagle mokre i
lśniące.
- Och - jęknęła. Ukucnęła i zaczęła się kołysać w tył i w przód. - Och, och, och!
Lisek spoglądał na nią spokojnie.
Staruszka zerknęła na niego z wyrazem tak dzikiego tryumfu, że lisek się cofnął,
obnażając ostre jak igły żółte kły.
- O, to naprawdę wielki dzień dla mamusi, mój słodziutki! Czekałam na niego tak
strasznie długo! - szepnęła, wpatrując się w lisie oczy. - Widzisz, skarbeńku? Czujesz
to? Dziecię wraca do domu!
Wstała. Z emocji dygotały jej tłuste pośladki i grube ramiona.
Yoda – Mroczne Spotkanie
22
- Czas się przygotować - wymamrotała. - Posprzątać pokój Dziecięcia. Pościelić
mu łóżeczko.
Szybko pokuśtykała z powrotem do tajnego przejścia.
Lisek czekał z nastawionymi uszami, dopóki nie przebrzmiały ostatnie odgłosy jej
mamrotania. Dopiero wtedy pochylił łebek nad splamiona podłogą i długim, różowym
języczkiem wylizał ją do czysta.
Spotkanie hrabiego Dooku z delegacją troxańską poszło świetnie. Uczynił sobie z
niego zimną i wyrachowaną grę, sprawdzając, ile wystarczy powiedzieć, żeby goście
zaczęli kłamać za niego.
- W produkcji są już nowe roboty bojowe - wyjaśnił. I to wystarczyło, tamci sami
dokonali reszty.
- Z pewnością wyślecie je do naszego kwadrantu - rzekł podpalatyn do spraw
relacji narodowych.
- Przecież jesteśmy kluczem do całego regionu - dodał jego asystent.
- Oczywiście, rozumiecie nasze potrzeby - powiedział inny.
- Jakie inne planety walczyły tak dzielnie dla sprawy? - spytał czwarty.
Każde z tych pobożnych życzeń podkreślane było przez Dooku uśmiechem i
lekkim dotknięciem poprzez Moc, będącym jak pieczęć przyłożona do ciepłego wosku;
to pogłębiało przekonanie członków delegacji. W istocie użycie Mocy było prawie
niepotrzebne. Który człowiek - czy nawet Troxanin - mógłby uwierzyć, że każdym
słowem, każdą wypowiedzią zdradza tysiące swoich towarzyszy i skazuje ich na
ś
mierć, skoro może się czuć jak bohater? I tyle, jeśli chodzi o potrzebę Czynienia
Dobra, pomyślał Dooku. Kolejna iluzja do oślepienia stworzeń w mrocznym świecie,
gdzie tylko Ciemna Strona jarzy się z gorzką jasnością.
Czym jesteśmy, Dooku?
Jesteśmy samotni. Samotni. Samotni.
Obserwowanie Troxan kręcących sobie stryczek na własną szyję było mało
interesującym sportem, zbyt łatwym, aby sprawiał przyjemność. Dooku chciał jak
najszybciej dokończyć spotkanie i odesłać gości do rzeźni.
- Coś jeszcze? - zapytał.
Delegaci spojrzeli po sobie.
- Cóż, wystąpił jeszcze jeden interesujący incydent - rzekł podpalatyn, potężny
Troxanin w średnim wieku, z bulwiastym nosem i fioletowymi skrzelami. - Jak pan
może wie, zostałem zaszczycony tytułem pierwszego legata dyplomatycznego i
wysłany na drugą rundę rozmów z negocjatorami Republiki. Oczywiście, nic z tego nie
wyszło... senat nawet przestał udawać, że debatuje, już tylko grozi i krzyczy. - Niedbale
powachlował skrzelami szyjnymi. - To właściwie nie zmienia sytuacji, jak to
wspomniałem komisji senackiej wiele lat temu, zanim zaczęliśmy wyczuwać wrogość...
- A ten interesujący incydent? - niecierpliwie przerwał mu Dooku.
Zdenerwowany podpalatyn wciągnął policzki.
- Właśnie do tego zmierzałem. Pod koniec sesji podeszła do mnie senator Amidala
z Naboo, która poprosiła, żeby coś panu przekazać. - Nerwowymi, pulchnymi dłońmi
Sean Stewart
23
wyjął małe pudełko oznaczone pieczęcią Jedi. - Proszę, mi wierzyć, podjęliśmy
wszelkie środki ostrożności, zastosowaliśmy najnowocześniejsze metody skanowania...
- Myśleliśmy, że to bomba - wyrwało się jego asystentowi.
- Albo podsłuch - powiedział drugi.
- Proszę mi wierzyć, dla nas pańskie bezpieczeństwo było najważniejsze,
oczywiście...
Dooku wziął pudełko do ręki. Ze zdumieniem stwierdził, że dłonie mu drżą.
Dziwne. Był niemal tak samo zdumiony jak Ventress, kiedy kazał jej oszczędzać
tamtego Jedi, Jaia Maruka. Odesłanie go było nagłym kaprysem, jak to później
wyjaśniał Sidiousowi, haczykiem z przynętą, z różową, wijącą się dżdżownicą starego
wspomnienia.
Darth Sidious obrzucił go wtedy dziwnym spojrzeniem, które objęło go niczym
płomień gorączki i osłabiło od wewnątrz.
- Wciąż jeszcze go kochasz? - zapytał mistrz.
Dooku roześmiał się, żeby ukryć zmieszanie.
- To idiotyczny pomysł - zaprotestował.
- Idiotyczny? - spytał mistrz tym swoim miękkim, przerażającym głosem. - Nie
sądzę - dodał, a jego słowa lepiły się słodyczą jak zatruty miód. - Dobry uczeń zawsze
kocha swojego nauczyciela.
Rozmowa z Sidiousem zawsze stanowiła ryzyko. Czasem szła w niewłaściwym
kierunku i Dooku nie był w stanie usatysfakcjonować mistrza. To było bardzo, bardzo
przykre.
Pokręcił głową. To tylko lęki słabeusza. Gdyby Yoda istotnie dał się złapać na
jego przynętę, gdyby... cóż to byłby za dar dla Sidiousa, ten dziewięćsetletni starzec!
Ten cherlawy, stary, połamany Jedi siedział w Republice jak korek; trzeba go
wyciągnąć, a wtedy pyk! Ciemna Strona wyleje się strumieniem. Wtedy mistrz
przekona się, jak lojalnym sługą jest Dooku.
Chwycił pudełko. Wciąż czuł pozostały na krawędziach dotyk Yody jak odległe
echo. Jego umysł odnalazł żywe wspomnienie ostatniego spotkania na Geonosis - z
dobytymi mieczami, choć raz równi sobie. Jaki to słodki i gorzki zarazem moment -
ujrzeć znowu Yodę i stać się jego godnym przeciwnikiem, a nawet lepszym... inaczej
niż to sobie wyobrażał. Cóż, poszli każdy w swoją stronę: Yoda miał nowych Jedi pod
opieka - Kenobieg, a co gorsza, również młodego Skywalkera.
O, tak, i czy nie wszyscy na niego właśnie zwracali uwagę? Nawet Darth Sidious
z lekkim błyskiem w oku mówił, że chłopiec jest silny Mocą.
- To tylko pionek w tej grze - tłumaczył mistrz, lecz Dooku wciąż czuł ukłucie
zazdrości, kiedy Sidious wymawiał to imię. - Skywalker, tak... Moc jest w nim silna...
Ten sam Anakin Skywalker, który, jak się dowiedział niedawno, zabił klona
hrabiego Dooku na Serenno. Biedny, głupi klon. Jeszcze jeden odmieniec, jeszcze jeden
Dooku opuszczony przez swoją rodzinę, pozostawiony na pastwę jakiegoś
zarozumiałego rzeźnika Jedi w imieniu skorumpowanej Republiki.
Dooku podejrzewał, że gdyby nie był tak stary i mądry, prawdopodobnie
znienawidziłby Anakina Skywalkera. Przynajmniej trochę.
Yoda – Mroczne Spotkanie
24
Ostrożnie podważył zamkniecie pudełka. Dziwne, że ręce wciąż mu tak drżą.
Podpalatyn z Biura Obrony Patriotycznej zajrzał mu przez ramię.
- Sprawdziliśmy to bardzo dokładnie - rzekł dyplomata, ze zdumieniem łopocząc
skrzelami - Ale wszyscy nasi eksperci zgadzają się, że to zwykła woskowa świeca.
Sean Stewart
25
R O Z D Z I A Ł
2
Na szczycie zniszczonego wieżowca w dzielnicy Świątyni na Coruscant dwa
roboty grały w dejarika. Przesuwały piony z oślepiającą szybkością i precyzją; ich palce
opadały i podnosiły się jak igły maszyny szwalniczej przebijające się przez warstwy
materii.
Oba roboty były identycznie zbudowane, humanoidalne i wysokie, ale tu kończyło
się ich podobieństwo, jak u bliźniaków rozdzielonych po urodzeniu - jeden mieszkający
w pałacu, a drugi skazany na wygnanie, na życie resztkami w mrocznych alejkach i
rynsztokach. Pierwszy robot miał starannie wymalowaną ozdobną liberię, kremową ze
szkarłatnymi wypustkami, krwawo-kremowe barwy powtarzały się jeszcze na tarczy na
piersi. Czerwień była dość jasna i miała brązowy odcień, jak lisie futro łub zaschła
krew. Kremowy kolor był pożółkły; wzornik kolorów w sklepie, gdzie robot po raz
ostatni poprawiał powłokę, nazwał ten odcień „zwierzęcy ząb”.
Robot-wyrzutek dawno już starł swoją powłokę do nagiego metalu i nigdy nie
został pomalowany na nowo. Jogo porysowane oblicze było szare i powgniatane, jakby
od niezliczonych lat ciężkiej służby. Na chwilę przestał grać i rozejrzał się po
deszczowym krajobrazie. Bardzo się pilnował, aby co noc starannie szorować rdzę, ale
korozja i tak zaczynała już zżerać jego przeguby i czaiła się w zagłębieniach zadrapań.
Twarz miała dziurki w miejscach, gdzie zaatakowała ją rdza, następnie bezlitośnie
starta.
Roboty siedziały na krawędzi dachu. Ten porysowany nie odrywał receptorów od
gry, ale jego bogato pomalowany partner nieustannie podnosił wzrok, rozglądając się
po kanionach między budynkami, śledząc ruchome chodniki i nieustanny szum
strumieni pojazdów latających, a potem kierował wzrok dalej, w kierunku szerokiego
wejścia j wysokiej wieży Świątyni Jedi.
Oczywiście z tego niewielkiego tarasu trudno było zaobserwować cokolwiek. Na
taką odległość i poprzez padający deszcz ktoś musiałby mieć oczy Horansi, aby
zauważyć niedbale odzianą postać, brnącą przez kałuże w kierunku drzwi frontowych.
Za to by stwierdzić, że postacią tą jest wściekły Troxanin niosący dziwacznie
wyglądającą tekę dyplomatyczną, potrzeba by było czegoś więcej niż tylko
biologicznego widzenia: raczej przydałaby się legendarna lornetka snajperska
Yoda – Mroczne Spotkanie
26
Tau/Zeiss - z siatką w postaci trawionej transpastali lub neuralnego implantu dostępną
na żądanie - charakteryzująca się doskonałą stabilnością nastaw przy zmianach
ogniskowej od X1 do X100, której nie dorównała żadna inna firma w ciągu ostatnich
czterystu standardowych lat, odkąd zamknięto ostatnią linię produkcyjną T/Z.
Kremowo-szkarłatny robot znieruchomiał z palcami nad szachownicą. Kilka
kilometrów dalej, za falującą kurtyną deszczu, troxański dyplomata sprzeczał się z
młodym Jedi stojącym na straży bram Świątyni. Ostatecznie pakiet zmienił właściciela.
- Co robisz? - zapytał szary, poobijany partner czerwono-kremowego eleganta.
Dyplomata z pluskiem pomaszerował przez kałuże do oczekującego pojazdu.
Młodzieniec znikł w Świątyni.
Palce robota w liberii zgięły się wokół holograficznego wojownika na okrągłej
planszy gry. Przesunął pionek.
- Czekam - rzekł.
Ksenoetnologowie z Coruscant oceniali liczbę rozumnych gatunków we
wszechświecie na jakieś dwadzieścia milionów, z możliwymi odchyłkami na plus lub
minus, w zależności od tego, co kryło się pod określeniem „rozumny” w danym
okresie. Na przykład można by się zastanawiać, czy Bivalva contemplativa, czyli tak
zwane myślące małże z Periliksa, naprawdę są „myślące” w zwykłym znaczeniu, czy
też ich wielopokoleniowe semafory odzwierciedlają nie tyle konwersację, co strukturę
ula. W sumie jednak dwadzieścia milionów to ogólnie przyjęta liczba.
Obserwator i znawca tych dwudziestu milionów, mniej więcej w trzydzieści
miesięcy po bitwie na Geonosis, patrząc na mistrzynię Jedi Maks Leem, która uniosła
kraj szaty i pędziła korytarzem Świątyni Jedi, mógłby się nie zgodzić, że trójokie
oblicza koźlogłowych Granów były szczególnie przystosowane do wyrażania troski.
Trzy krzaczaste brwi nad niespokojnymi ślepiami mistrzyni Leem były mocno
zmarszczone. Miała długą, wąską nawet jak na Grankę szczękę i tendencję do
zgrzytania zębami w chwilach niepokoju lub zdenerwowania - niemiła spuścizna z
okresu, kiedy Granowie byli jeszcze przeżuwaczami.
Mistrzyni Leem nie miała na ogół nerwowego usposobienia. Była łagodna,
matronowata, spokojna i kompetentna, lubiana przez młodszych akolitów i niezmiernie
trudno było ją wyprowadzić z równowagi. Mace Windu lub Anakin Skywalker mogliby
się źle czuć w tak niezmiennie defensywnej postawie, lecz nie ona. Granowie byli
ludem zorientowanym na społeczność i życie w grupie, a Maks Leem chętnie
poświęciła się służbie pokojowi. I nie podobało jej się, że ostatnimi czasy powoli, lecz
nieuchronnie, ku jej wielkiemu oburzeniu Jedi przemieniali się w żołnierzy.
Uważała, że wojna domowa w Republice to najgorsza rzecz, jaka może się
wydarzyć. A potem przyszła rzeź na Geonosis, która pochłonęła w ciągu jednego dnia
cały kwiat pokolenia Jedi. Rozbłyski strumieni plazmy, smak piasku w ustach, wycie i
wrzask robotów bojowych - wszystko to wydawało się teraz koszmarem, niewyraźną
plamą cierpienia i rozpaczy. Straciła dwanaście towarzyszek, wszystkie bliższe jej niż
siostry. To bardziej przybliżyło jej wojnę niż jakiekolwiek wiadomości.
Sean Stewart
27
W drodze powrotnej na Coruscant mistrz Yoda mówił o uzdrawianiu i leczeniu,
lecz dla Maks Leem ostatnie miesiące były bardzo, bardzo ciężkie. Łatwiej jej było
poradzić sobie ze wspomnieniami z bitwy, niż pogodzić się ze straszliwą pustką
panującą w Świątyni. Czterdzieści zajętych miejsc w jadalni przewidzianej na setkę.
Zachodni blok kuchenny świecący pustką. Rytm życia Świątyni na zawsze zburzony
brakiem czasu - koniec z ogrodnictwem, ręcznym szyciem szat, koniec z grami. Teraz
tylko walka wręcz, szkolenie taktyczne małych oddziałów, ćwiczenia w infiltracji
wojsk; posiłki przygotowywane pospiesznie ze składników kupionych w mieście,
dwunasto- i czternastoletnie dzieci nagle zainteresowane transmisjami, biegające jako
kurierzy albo wyszukujące plany dawnych bitew.
Dzieci były największym zmartwieniem Leem. Świątynia pozbawiona była
prawie dorosłych mieszkańców: wyglądała jak szkoła, z której uciekli nauczyciele.
Nagle osieroceni podawani, akolici, dla których nie starczyło mistrzów, i wciąż za dużo
odpowiedzialności. Maks Leem obawiała się o nich. Wprawdzie Yoda i inni
nauczyciele usiłowali wpoić im starodawne cnoty Jedi, lecz to pokolenie musiało
pozostać napiętnowane wojną. Jakby byli pojeni zatrutym mlekiem, myślała mistrzyni.
Po raz pierwszy od czasu Wojny Sithów całe pokolenie rycerzy Jedi wyrosło w Mocy
otoczonej Ciemną Stroną. Uczyli się czuć sercami, które stary się zbyt stare i zbyt
twarde. Nastąpiło to za wcześnie. Właśnie jedno z tych dzieci, łagodny, pełen wdzięku
chłopiec imieniem Whie, którego sama wybrała sobie za padawana, wezwał ją do bram
Ś
wiątyni. Maks po przyjściu zastała chłopca całkiem spokojnie - jak zwykle -
przyjmującego nawałnicę wyrzutów, jakimi zasypywał go pompatyczny, władczy i
wściekły dyplomata troxański, który nie mógł uwierzyć, że zwykły chłopiec broni mu
wstępu do Świątyni. Ta istota o purpurowym obliczu, okolonym wibrującymi
skrzelami, twierdziła, że ma przesyłkę, którą powinna natychmiast dostarczyć osobiście
mistrzowi Yodzie.
Maks natychmiast przyszła Whie z pomocą, wykorzystując Moc w sposób, który
przychodził jej całkiem naturalnie, a mianowicie łagodząc nastrój Troxanina, dopóki
jego skrzela nie ułożyły się spokojnie i nie przybrały różowego koloru. Obiecała mu
przy tym, że osobiście dostarczy pakiet mistrzowi Yodzie. Whie mógł zresztą zrobić to
samo. Moc była w nim bardzo silna, lecz padawanom nie pozwalano wykorzystywać
ich zdolności przy każdej okazji. Chłopiec był od początku bardzo utalentowany, lecz
może właśnie dlatego szczególnie starannie unikał wykorzystywania swoich zdolności.
Whie podał mistrzyni pakiet. Była to dobrze zabezpieczona koperta
dyplomatyczna, zwykle używana na Światach Gildii Kupieckiej. Składała się z siatki
plecionej z metaceramicznych i obliczeniowych monowłókien i stanowiła połączenie
pojemnika i komputera, którego powierzchnią był wyświetlacz. Większość tej
powierzchni pokrywały teraz litery - ten sam komunikat podany w języku troxańskim i
basicu.
Z ŁASKI TROXAR
BIURO RZECZNIKA DYPLOMATYCZNEGO
PILNA PRZESYŁKA
Ś
CIŚLE TAJNA KORESPONDENCJA DLA YODY
Yoda – Mroczne Spotkanie
28
WIELKIEGO MISTRZA ZAKONU JEDI & ATTACHE WOJSKOWEGO
WIELKIEGO KANCLERZA SENATU GALAKTYCZNEGO
UWAGA!
TYLKO DLA WYMIENIONYCH ODBIORCÓW
Koperta dyplomatyczna jest włączona i aktywna.
Bez pozytywnego wyniku identyfikacji zawartość zostanie zniszczona plazmą
przy próbie otwarcia.
Koperta falowała pod palcami Maks. Nie było to nieprzyjemne. Monowłókna
obliczeniowe poruszały się i przesuwały pod jej dotknięciem, aż objęły przylgi palców.
Przypominało to stanie na brzegu morza, kiedy to kolejne fale powoli wymywają
piasek spod palców stóp. Na powierzchni pakietu ukazała się krótka topograficzna
mapa jej odcisków palców. Inny fragment opakowania zmienił się w małą lustrzaną
powierzchnię z ideogramem oka, co wyraźnie wskazywało jej zastosowanie. Mistrzyni
Leem zamrugała na widok własnego odbicia, po czym mrugnęła drugi raz, kiedy pakiet
rozbłysnął na chwilę światłem.
*WZORZEC SKRZELI
:NIE DOTYCZY
IDENTYFIKACJA ODCISKÓW PALCÓW
:NEGATYWNA
SKAN SIATKÓWKI:
:NEGATYWNY
OBECNY POSIADACZ NIE MOśE ZOSTAĆ ZIDENTYFIKOWANY JAKO
WSKAZANY ADRESAT I ODBIORCA PILNEJ PRZESYŁKI BIURA RZECZNIKA
DYPLOMATYCZNEGO.
UWAGA!
ZAWARTOŚĆ ZOSTANIE ZNISZCZONA PLAZMĄ PRZY PRÓBIE
OTWARCIA!
Maks i jej padawan wymienili spojrzenia.
- Lepiej tego nie upuść - rzekł chłopiec ze śmiertelnie poważną miną. Maks
wzniosła oczy, co przydało wyrazu jej trójokiej twarzy Granki, i zawróciła do Świątyni
w poszukiwaniu mistrza Yody.
Znalazła go w Komnacie Tysiąca Fontann. Siedział na kamieniu z czarnego
wapienia, który sterczał z niewielkiego jeziorka. Podchodząc do niego z tyłu, zdziwiła
się, jaki wydaje się mały w tej pozycji, jaki niezgrabny i przygarbiony w tej swojej
zniszczonej szacie. Niczym żałosna ropucha bagienna, pomyślała. W dawnych czasach
natychmiast stłumiłaby w sobie tę myśl, zszokowana własną impertynencją. Z wiekiem
jednak nauczyła się traktować takie wybryki z pewnym dystansem i niejakim
rozbawieniem. Cóż za dziwną, niezwykłą i niepokorną istotą jest umysł! Nawet umysł
Jedi. Istotnie, z tą wielką, okrągłą zieloną głową i kłapciastymi uszami Yoda wyglądał
dokładnie jak smutna bagienna ropucha.
A potem obrócił się i uśmiechnął do niej, a mistrzyni nawet poprzez grube
pajęczyny zmęczenia i smutku wyczuła głębokie, niewyczerpane źródło radości, jakie
w nim tryskało tysiącem fontann. Było tak jakby przelewała się przez niego świetlista,
ż
ywa Moc.
Krzaczaste brwi nad trojgiem ciepłych brązowych oczu mistrzyni Leem
złagodniały, a zęby przestały zgrzytać. Podeszła na skraj jeziorka, łagodnie odsuwając z
Sean Stewart
29
drogi pióropusze paproci. Otaczał ją dźwięk płynącej wody, przetaczającej się po
kamyczkach, bulgoczącej wśród skał i skapującej do małych stawików; z drugiej strony
komnaty dochodził głośny szum wodospadu.
- Mistrzu, wiedziałam, że cię tu znajdę.
- Zewnętrzne ogrody wolę, osobiście.
- Wiem, ale nie są tak blisko sali Rady Jedi jak ten.
Uśmiechnął się ze znużeniem.
- Prawdę powiadasz. - Jego uszy, które na jej widok uniosły się lekko, teraz
opadły znowu. - Spotkania i jeszcze raz spotkania. Smutne, poważne gadanie. Wojna,
wojna, zawsze wojna. - Pomachał trójpalczastą dłonią, zataczając nią krąg po
komnacie. - Wielkiej urody to miejsce jest. A jednak... stworzone przez nas zostało.
Zmęczony jestem... tworzeniem. Gdzie czas na to, żeby żyć, Maks Leem?
- Gdzieś z dala od Coruscant - odparła uczciwie.
Stary mistrz skinął głową z wysiłkiem.
- Większą masz rację, niż myślisz. Nieraz mi się wydaje, że Świątynię z dala od
Coruscant przenieść należy.
Mistrzyni Leem otworzyła usta. śartowała tylko, ale Yoda wydawał się zupełnie
poważny.
- Tylko na planecie takiej jak Coruscant, gdzie wycięto lasy, zrównano góry,
strumieniom nakazano inny bieg. Moc tak niejasna stać się mogła.
Maks zamrugała trojgiem oczu naraz.
- Gdzie przeniósłbyś Świątynię?
Yoda wzruszył ramionami.
- Gdzieś, gdzie jest mokro. Gdzieś, gdzie jest dziko. Nie ma tyle techniki. Nie ma
tylu maszyn. - Wyprostował się i pociągnął nosem. - Dobrze! Zdecydowane zostało!
Przeniesiemy Świątynię natychmiast. Ty się tym zajmiesz. Znajdź nam nowy dom i
zgłoś się jutro.
Zęby mistrzyni Leem znów zazgrzytały.
- śartujesz, mistrzu! Nie możemy teraz zrobić czegoś podobnego, nie w środku
wojny! Kogo mamy znaleźć, żeby... - Urwała i troje rozszerzonych oczu zwęziło się
nagle. - Dworujesz sobie ze mnie.
Stary gnom zachichotał.
Miała wielką ochotę rzucić trojańskim pakietem w tę roześmianą twarz, ale
przypomniała sobie te wszystkie przerażające napisy i czym prędzej podała ją
adresatowi.
- Obiecałam, że ci to przekażę.
- Yoda z niesmakiem zmarszczył nos. Podkasał kraj szaty i z pluskiem ześliznął
się ze skały. W końcu był to wewnętrzny ogród w pobliżu potężnej, sztucznej iglicy i
woda sięgała mu tylko do pół łydki. Wyszedł na brzeg i wziął pakiet do ręki. Na czole
pojawiły się zmarszczki, a uszy zwinęły się z zaskoczenia, kiedy Pilna Przesyłka
pobierała jego odciski palców.
IDENTYFIKACJA ODCISKÓW PALCÓW: POZYTYWNA
Yoda – Mroczne Spotkanie
30
Na pakiecie znów pojawiła się lustrzana powierzchnia. Yoda pokazał jej język i
zrobił głupią minę.
SKAN SIATKÓWKI:
NIEOKREŚLONY
PROSZĘ PRZYSTAWIĆ TWARZ ODBIORCY LUB INNY RÓWNOWAśNY
INTERFEJS
KOMUNIKACJI
BEZPOŚREDNIEJ
DO
ZWIERCIADLANEJ
POWIERZCHNI.
- Maszyny - burknął Yoda.
SKAN SIATKÓWKI:
POZYTYWNY
OBECNY POSIADACZ ZOSTAŁ ZIDENTYFIKOWANY JAKO WSKAZANY
ADRESAT PILNEJ PRZESYŁKI BIURA RZECZNIKA DYPLOMATYCZNEGO.
SAMOZNISZCZENIE WYŁĄCZONE.
Wokół krawędzi pakietu pojawiła się mikroperforacja i worek zwinął się w rulon,
odsłaniając zwęgloną i zniszczoną rękojeść miecza świetlnego Jedi. Grube zielone
palce Yody owinęły się wokół niej. Mistrz westchnął.
- Mistrzu?
- Jang Li-Li - rzekł. - Tylko tyle zostało z niej.
W ogrodzie woda nadal kapała i szeptała swoje śpiewki.
- O zmarłych myślałem.
- Lista z każdym dniem staje się dłuższa - z goryczą odparła mistrzyni Leem.
Myślała teraz o ostatnim spotkaniu z Jang Li-Li. Niedługo przed jej wyjazdem obie
miały dyżur przy obiedzie i razem zeszły do ogrodów, żeby zebrać jarzyny na
wieczorny posiłek. Pamiętała, jak siedziała na odwróconym kubełku, a Jang robiła
miny. pytając, czy użycie Mocy do łuskania antariańskiego groszku to przesada. W
kącikach jej migdałowych oczu pojawiły się wtedy zmarszczki śmiechu.
Twarz Yody, pociemniała w odbiciu, spoglądała na niego surowo z głębiny.
- Niektórzy uważają, że po śmierci można całkowicie połączyć się z Mocą.
- Z pewnością wszyscy tak sądzimy, mistrzu.
- Ach... lecz może jedynym w swoim rodzaju się zostaje. Można zostać sobą.
- Myślałeś o Jang Li-Li - rzekła Granka ze smutnym uśmiechem. - Chciałabym
uwierzyć, że jest bezpieczna, wolna i śmieje się dalej, lecz nie mogę. Każdy pragnie
czegoś po śmierci. Te dłonie i oczy zostały ulepione w swój kształt przez siły
wszechświata, pozostawały w nim przez parę lat, po czym znów zginą. I to musi
wystarczyć. Aby zupełnie wejść w Moc, trzeba się rozpłynąć, niczym miód zmieszany
z gorącą stymkafą.
Yoda wzruszył ramionami, patrząc na rękojeść miecza biednej Jang Li-Li.
- Może rację masz. Ale zastanawiam się... - Podniósł kamyczek tkwiący w
szczelinie skałki, na której siedział. - Jeśli wrzucę ten kamyk do wody, co się stanie?
- Zatonie.
- A przedtem?
- No cóż - odparła mistrzyni Leem, czując, że traci grunt pod nogami. - Kiedy
uderzy w wodę, pojawią się kręgi i zaczną się rozprzestrzeniać.
Uszy Yody uniosły się czujnie.
- Tak! Kamyk uderza w wodę, fala niesie się aż...
Sean Stewart
31
- Aż do brzegu.
- Właśnie. Lecz czy woda, do której wpada kamyk, jest tą samą wodą, która jako
fala dotyka brzegu?
- Nie...
- Ale fala jest tą samą falą?
- Sądzisz, że możemy się stać... falami w Mocy, zachowując nasz kształt?
Yoda wzruszył ramionami.
- Raz Qui-Gon mówił o tym.
- Brak mi go - odparła smutno Maks Leem. Nigdy tak naprawdę nie lubiła Qui-
Gona Jinna; był zanadto porywczy i zbyt łatwo buntował się przeciwko zakonowi,
zawsze gotów był narzucać własną wolę dla dobra grupy. A jednak był człowiekiem
szlachetnym i dzielnym, a dla niej dobrym, kiedy była młoda.
Zwróciła uwagę na zniszczony miecz świetlny Jang.
- Kto go przysłał, mistrzu?
Maks nie była pewna, czy Yoda usłyszał jej pytanie. Przez długą chwilę milczał,
gładząc rękojeść grubymi, pomarszczonymi palcami.
- Masz teraz padawana, mistrzyni Leem? - spytał. Skinęła głową. - Drugiego?
- Trzeciego. Pierwszym była Rees Alrix. Walczy teraz na czele klonów na Sullust.
Drugim... drugim był Eremin Tam - dokończyła niechętnie. Eremin stał się wyznawcą
Jeisela, jednego z najbardziej wygadanych i dysydenckich Jedi, którzy wierzyli, że
Republika stracili autorytet moralny, a więc nie może panować. Eremin zawsze stawiał
opór autorytetom - jej również, kiedy była jego mistrzynią - lecz miał żelazne zasady.
Maks rozumiała jego decyzję usunięcia się z zakonu, lecz jej serce rozdzierało się na
dwoje, kiedy widziała, jak jej własny padawan, którego uczyła przez trzynaście lat aż
do statusu pełnego rycerza Jedi, świadomie opuszcza zakon.
Jakby czytając w jej myślach, Yoda zapytał:
- Czy w twoim sercu nowy padawan puste miejsce wypełnia?
Maks spąsowiała i odwróciła wzrok.
- Nie wstyd to jest, jak myślę. Uważasz, że związek między mistrzem a
padawanem polega tylko na pomaganiu mu?
Yoda przechylił głowę na bok i spojrzał na nią mądrymi oczami.
- Och, tak pozwalamy im wierzyć, oczywiście. Lecz kiedy przyjdzie dzień, że
nawet stary Yoda nie będzie miał czego się od swoich uczniów nauczyć... wtedy
doprawdy, nauczycielem nie powinien być więcej... - Sięgnął w górę i delikatnie
uścisnął jej dłoń, oplatając swoimi trzema palcami jej sześć. - Nie ma daru większego
niż hojne serce.
Do oczu mistrzyni Leem napłynęły łzy. Nie próbowała ich powstrzymać.
- Przywiązanie nie przystoi Jedi, wiem, ale...
Yoda raz jeszcze uścisnął jej dłoń i znów zajął się rękojeścią miecza. Na chwilę
jego palec zatrzymał się na małym kawałeczku metalu, zaskakująco czystym i nowym,
jakby uniknął eksplozji lub został dodany po niej. Yoda zmarszczył brwi.
- Ten twój padawan... na wielką galaktykę gotów jest? - zapytał.
Yoda – Mroczne Spotkanie
32
- Whie? I tak, i nie - odparła. - Jest młody. Wszyscy oni są tacy młodzi. Moc jest
w nim silna. Nie tak silna, jak w młodym Skywalkerze, lecz niewiele mniej. Między
nami mówiąc, lepiej to znosi niż Anakin. Taki spokój, taka powaga i duma...
Doprawdy, niewiarygodne u kogoś tak młodego.
- Doprawdy.
Coś w głosie Yody przykuło jej uwagę.
- Uważasz, że to niemożliwe?
- Myślę, że bardzo się stara - odparł ostrożnie stary mistrz.
Zanim zdążyła zapytać, co to oznacza, rozległ się gong.
- Och... moje lekcje! - wykrzyknęła Maks, otwartą dłonią uderzając się w rogi. -
Powinnam teraz nauczać nawigacji nadprzestrzennej w Wieży Trzeciej.
Yoda wytrzeszczył oczy i lekko zamachał rekami.
- Wiec własny hipernapęd włączyć musisz! - Patrzył ze śmiechem, jak wybiega z
sali z podkasanymi połami szaty łopoczącymi wokół włochatych kostek, łomocząc
ciężkimi butami po podłodze.
Kiedy był już pewien, że jest sam, przycisnął przycisk włączający urządzenie,
które kiedyś było mieczem Jang Li-Li. Tak, jak podejrzewał, zostało zmodyfikowane.
Zamiast błękitnego ostrza Jang, z pomrukiem budzącego się do życia, pojawił się
hologram - postać hrabiego Dooku wysokości dziesięciu centymetrów, stojąca jakby na
rękojeści miecza. Wydawał się stary... o wiele starszy niż na Geonosis. I zatroskany.
Siedział przy eleganckim biurku, za nim widać było chłostane deszczem okno, a za
oknem - smutne szare niebo. Przed nim na biurku leżała świeca, którą przysłał mu
Yoda.
- Powinniśmy porozmawiać - rzekł Dooku.
Nie patrzył w holokamerę, jakby nawet przez cały miniony czas i nieskończone
otchłanie przestrzeni obawiał się spojrzeć w oczy staremu mistrzowi.
- Otacza mnie teraz chmura. Otacza nas wszystkich. Czułem jej narastanie w
Republice lata temu. Wtedy uciekłem, próbując zabrać zakon ze sobą, ale nie
chcieliście pójść. Wtedy myślałem, że to tchórzostwo. Albo korupcja. Teraz... -
znużonym gestem potarł twarz. - Teraz nie wiem. Może mieliście rację. Może
Ś
wiątynia była jedynie latarnią, która utrzymywała mrok w ryzach, a ja nie miałem
racji, że wszedłem w mrok... a może ciemność była we mnie przez cały czas.
Po raz pierwszy podniósł wzrok. Jego oczy były spokojne, jeśli nie liczyć słabego
blasku czystego przerażenia, jak nagły szloch w zamkniętym pokoju.
- To jak choroba - szeptał. - Gorączka we krwi. Wojna jest wszędzie.
Okrucieństwo. Zabijanie. Nieraz i w moim imieniu. Krew jak deszcz. Czuję ją
wszędzie, krzyki umierających w Mocy tłuką się we mnie jak serce, które zaraz pęknie.
- Zebrał się w sobie, wzruszył ramionami i ciągnął dalej: - Doszedłem do kresu. Nie
wiem, co jest sprawiedliwe, a co nie. Jestem zmęczony, mistrzu, taki zmęczony. I jak
każdy stary człowiek, który czuje zbliżający się koniec, chcę wrócić do domu.
Niewielki holograficzny Dooku dotknął świecy przysłanej mu przez Yodę,
przesuwając ją między pomarszczonymi palcami.
Sean Stewart
33
- Chcę się z tobą spotkać. Nikt poza Świątynią nie może o tym wiedzieć. Jestem
stale obserwowany, a ciebie zdradza więcej osób, niż mógłbyś sądzić, mistrzu.
Przybądź do mnie, Jai pokaże ci drogę. Porozmawiamy. Nie obiecuję niczego więcej.
Nie sądzę, żebyś był skorumpowany, mistrzu. Ale nawet ciebie okłamują. Jeśli moi
sojusznicy dowiedzą się, że przybywasz, nic ich nie powstrzyma przed zabiciem ciebie.
Jeśli domyśla się, po co przybywasz, nic ich nie powstrzyma przed zniszczeniem także i
mnie.
Jego oczy nagle nabrały całkiem przytomnego wyrazu, przebiegłego i
pragmatycznego.
- Byłbym rozczarowany, gdybyś uznał moje zaproszenie za okazję taktyczną. Jeśli
ujrzę bodaj najdrobniejszą oznakę pojawienia się nowych sił zbrojnych w okolicy
Szlaku Hydiańskiego, opuszczę moje obecne miejsce pobytu i będę kontynuował wojnę
tak długo, aż krążowniki bojowe z robotami na pokładzie wypalą ogniem plazmowym
Coruscant do żywej ziemi. Nie przyprowadzaj ze sobą nikogo oprócz Jedi. -
Uśmiechnął się smutno jednym kącikiem ust. - Są sprawy, które należy zachować w
rodzinie...
Hrabia Dooku z Serenno, dowódca potężnej armii, jedna z najbogatszych istot w
całej galaktyce, legendarny szermierz, dawny uczeń, sławny zdrajca, syn marnotrawny,
zamigotał przed oczami Yody i znikł.
Yoda wyłączył miecz, włączył go ponownie i po raz kolejny odtworzył nagranie.
Potem jeszcze trzy razy. Znów wspiął się na ulubiony kamień i pogrążył w zadumie.
Gdzieś ponad nim, w jego prywatnej kwaterze, gromadziły się wiadomości z Republiki,
rozkazy od dowódców wojsk, pytania zadawane przez innych Jedi, dotyczące
aktualnych zadań i rozkazów, może nawet wezwania z senatu lub żądania spotkań z
biura kanclerza. Zbyt dobrze poznał ciężar wszystkich niespokojnych spojrzeń, jakie na
nim spoczywały. Dzisiaj muszą poczekać. Dziś Yoda potrzebował mądrości Yody i
nikogo innego.
Odetchnął głęboko, usiłując oczyścić umysł w medytacji; pozwalał, aby myśli
same krążyły wokół niego.
Dłonie Dooku na świecy, szmer uczuć jak ukryty prąd, sprawiający, że końce jego
palców drżały.
Jai Maruk składający swój zwięzły raport w sali Rady, z raną wypaloną mieczem
ś
wietlnym na chudym policzku.
A wcześniej on i Dooku w jaskini na Geonosis. Syk i błyski mruczących cicho
mieczy świetlnych, mrocznych i pięknych jak ważki. Dooku jako dwudziestoletni
chłopiec, nie ten stary człowiek, szepczący z emitera rękojeści miecza biednej Jang.
Uszy Yody opadały powoli. W miarę jak zagłębiał się w Moc, czas roztapiał się pod
ż
arem jego umysłu niczym stary lód, swobodnie mieszając przeszłość i teraźniejszość.
Ten dumny chłopak w ogrodzie sześćdziesiąt lat temu, który mówił: „Każdy Jedi to
dziecko, którego rodzice zdecydowali, że mogą bez niego żyć”.
Mała Jang Li-Li, ośmiolatka skrapiająca orchidee w Komnacie Tysiąca Fontann.
Jasny dzień, słońce wlewa się przez panele z transpastali. Li-Li puszcza kłęby mgły
wodnej z aerozolu i śmieje się radośnie, kiedy każda mała chmurka w promieniach
Yoda – Mroczne Spotkanie
34
słonecznych rozszczepia się w gamę ulotnych barw: czerwień, fiolet i zieleń. Mistrzu,
mistrzu. patrz, robię tęcze! Te kolory nigdy nie miały oznaczać barw sygnalizacji
wojskowej ani świateł nawigacyjnych statków międzygwiezdnych, ani ostrzy mieczy
ś
wietlnych. Tylko tęcze robione z pary przez małą dziewczynkę.
I Dooku przywieziony dopiero co z Serenno, chłopiec o poważnych oczach, dość
dorosły, żeby wiedzieć, że to matka go oddała. Dość dorosły, żeby wiedzieć, że zawsze
można zostać zdradzonym.
Woda bulgotała, sączyła się i szemrała wokół Yody, łącząc czas teraźniejszy i
przeszłość w sposób płynny i ulotny; i nagle zjawił się obok niego Qui-Gon. Nie można
powiedzieć, że martwy Jedi nawiedził Yodę. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że
Qui-Gon zawsze tam był, w tym nieruchomym punkcie, wokół którego obraca się czas;
Qui-Gon czekający, aż Yoda odnajdzie swoją ścieżkę i przejdzie przez zamknięte drzwi
do ogrodu w nieruchomym sercu wszelkich rzeczy.
Yoda otworzył oczy. Wrażenie obecności Qui-Gona w Mocy było bardzo silne:
jakby tu stał, posępny, energiczny, jak kawałek dobrej liny związany w mocny węzeł
marynarski. Falą się stał, pomyślał Yoda, falą bez brzegu.
Yoda postukał w rękojeść miecza Jang Li-Li.
- Widziałeś?
Widziałem.
- Sprytne to jest. Jeśli spotkać się z nim wybiorę, wszystkie statki Republiki z dala
od Szlaku Hydiańskiego trzymać muszę. Całkowicie szansę pokoju zanegować trzeba
lub dać mu kolejne miesiące spokoju w norze.
To szermierz - zgodził się Qui-Gon. Dźwignia, pozycja, przewaga... wszystko to
jest dla niego tak naturalne jak oddychanie.
- To mój dawny uczeń, i twój nauczyciel, Qui-Gonie. Czy prawdę on mówi?
Myśli, że kłamie.
Yoda nastawił uszu.
- Co takiego?
Myśli, że kłamie.
Na okrągłą twarz Yody wypłynął nagle błogi uśmiech.
- Tak - wymruczał.
Chwilą później Yoda poczuł wibracje w Mocy jak falę przetaczającą się od
dormitoriów uczniów znajdujących się na niższych piętrach, jak odgłos odległej burzy.
Qui-Gon zadrżał i znikł, jakby Moc była jeziorem, a on odbiciem na jej powierzchni,
zmąconym przez zakłócenie, jakie nagle się pojawiło.
Prawdziwe sny zdarzają się rzadko. Szczerze mówiąc, Whie starał się w ogóle ich
nie mieć.
Nie chodziło o koszmary, wcale nie. Tych miał wiele, prawie co noc,
przynajmniej przez ostatni rok. Przeżywał pełne zamieszania i dziwne sytuacje, ale
zawsze i we wszystkich ponosił klęskę. Zawsze było coś, co powinien był zrobić,
lekcja, na której miał być, paczka, którą miał dostarczyć. Często ktoś go gonił. Nieraz
był nagi. Wiele z tych snów kończyło się w jakimś wysokim miejscu, którego czepiał
Sean Stewart
35
się kurczowo, ale potem i tak spadał, spadał... z iglicy Świątyni, z mostu, ze statku
kosmicznego, z drzewa w ogrodach. Zawsze spadał, a w dole czekał na niego
szemrzący tłum rozczarowanych, tych, których zawiódł.
Prawdziwe sny były inne. W nich chłopiec jakby przenikał granice czasu. Często
zasypiał w dormitorium, a potem z przerażeniem budził się w przyszłości, jakby wpadł
przez zapadnię i wylądował we własnym ciele.
Pewnego razu, kiedy zasnął, a miał wtedy osiem lat, obudził się w wieku lat
jedenastu, budując swój pierwszy miecz świetlny. Pracował nad nim przez ponad
godzinę, kiedy do warsztatu wszedł drugi chłopiec i powiedział:
- Rhad Tarn nie żyje.
Próbował zapytać, kim jest Rhad Tarn, ale słyszał swój własny głos
wypowiadający całkiem inne słowa. Dopiero wtedy zorientował się, że nie jest tym
Whie, który buduje swój miecz świetlny, lecz kimś, kto siedzi w jego głowie jak duch.
Nie było nic gorszego - naprawdę nic - niż uczucie, że jest się żywcem
pochowanym we własnym ciele. Czasem uczucie paniki było tak silne, że go budziło.
Kiedy indziej mijały całe godziny, zanim podniósł się z łóżka, płacząc i z trudem
chwytając oddech, ale szczęśliwy, że zbudził go alarm lub dotyk przyjaznej dłoni.
Tym razem prosto z prawdziwego snu wylądował w dziwnym, bogato
umeblowanym pokoju. Stał na grubym, miękkim dywanie wyhaftowanym w splątane
gałęzie cierniokrzewów i w płaty jadowitego mchu. a w mroku lśniły ślepia
drapieżnych ptaków. Dywan zbryzgany był krwią. Sądząc po palącym bólu w ramieniu
i tępym ucisku pod żebrami, krew należała do niego.
Starożytny chronometr, zwisający w metalowej obudowie, wyrzeźbionej w
plecionkę gałęzi i cierni, tykał cicho w kącie pokoju. Uderzenia wydawały się powolne
i niepewne jak bicie konającego serca.
W pokoju widział jeszcze co najmniej dwie osoby. Jedną była łysa kobieta z
czaszką pomalowaną w podłużne kształty, o wargach barwy świeżej krwi. Czuł od niej
Ciemną Stronę jak dym z płonącego drewna, które pali się w wilgotną noc. Przerażała
go.
Drugą osobą była jeszcze jedna uczennica Jedi, rudowłosa dziewczyna imieniem
Scout. Na jawie była od niego starsza o rok, pyskata i przemądrzała i nigdy dotąd nie
zwracała na niego uwagi. We śnie krew ściekała jej po twarzy z rozcięcia na głowie.
Patrzyła na niego.
- Pocałuj ją - szepnęła kobieta. Czerwone łzy spływały spośród włosów
dziewczyny. Ściekając z kącików jej ust, a potem niżej, na podbródek, by wreszcie
wsiąknąć w krawędź tuniki tuż powyżej drobnych piersi. - Pocałuj ją, Whie.
Ś
niący Whie cofnął się.
Whie na jawie chciał ją pocałować. Był zawstydzony, przerażony i wściekły, ale
chciał tego. Krew płynęła. Zegar tykał. Łysa kobieta uśmiechnęła się do niego.
- Witaj w domu.
- Whie!
- Hm?
Yoda – Mroczne Spotkanie
36
- Zbudź się, Whie, zbudź się. To ja, mistrzyni Leem.
Jej łagodna twarz pochylała się nad nim w mroku dormitorium, wszystkimi
trojgiem oczu wyrażając troskę.
- Wyczuliśmy zakłócenie w Mocy - wyjaśniła.
Zamrugał, ciężko chwytając powietrze; usiłował uczepić się teraźniejszości, która
wydawała się w dalszym ciągu śliska jak kawałek mokrego mydła.
Chłopcy dzielący z nim sypialnię stłoczyli się wokół jego łóżka.
- Znowu miałeś jeden z tych swoich snów?
Pomyślał o dziewczynie, Scout, jeszcze jednej uczennicy Jedi. O strużce krwi na
jej szyi. O swoim pożądaniu.
Mistrzyni Leem położyła mu na dłoni swoich sześć, palców.
- Whie?
- To nic - wykrztusił po chwili. - Zwykły koszmar i tyle.
Chłopcy zgromadzeni wokół jego łóżka zazczęli powoli się rozchodzić, nieco
zawiedzeni i pełni niedowierzania. Wciąż jeszcze byli na tyle młodzi, że mieli nadzieje,
zobaczyć cud. Uważali, że mieć wizje to świetna zabawa. Nie mogli zrozumieć, jakie to
straszne, widzieć chwilę majaczącą w przyszłości jak słup wyłaniający się nagle na
zamglonej drodze, bez możliwości wyminięcia go.
Kim mogła być ta łysa kobieta, którą widział w wizji? Czuć ją było Ciemną
Stroną, a jednak nie walczył z nią. Czy jakieś dziwne zrządzenie losu uczyniło z nich
sojuszników? I ta dziewczyna, Scout... dlaczego krew tak zabarwiła jej usta i dlaczego
miałaby na niego patrzeć z taką uwagą? Może Scout stanie stanie się sojuszniczką złej,
łysej kobiety? Może zacznie ulegać swoim pragnieniom, gniewowi, żądzom? Może
będzie próbowała i jego zwabić, uwieść, przeciągnąć na Ciemną Stronę...
- Whie? - zagadnęła mistrzyni Leem.
Uścisnął jej dłoń krzepiąco, usiłując mówić normalnym głosem.
- To tylko zły sen - powtórzył. Upierał się, że tak jest, grzecznie i z
wdzięcznością, twierdząc, że nic mu nie będzie, absolutnie nic dopóki nie opuściła
sypialni.
Prawdziwe sny miały jeszcze jedną ciekawą cechę: przeładowały Whie jak
przekleństwo przez całe życie, ale po raz pierwszy zbudził się w miejscu innym niż
Ś
wiątynia Jedi i nigdy do tej pory nie zdarzyło mu się obudzić w ciele starszym aniżeli
obecne.
Wiedział, że nadchodzi jego śmierć. Jest blisko.
Sean Stewart
37
R O Z D Z I A Ł
3
Białe ściany sali treningowej w świątyni Jedi byty świeżo wyczyszczone, biała
podłoga wyszorowana, a nowe białe maty leżały przygotowane do turnieju. Nerwowi
uczniowie Jedi w lśniąco białych tunikach przygotowywali się do prób, każdy zgodnie
ze swoją osobowością. Uczennica Jedi. Tallisibeth Enwandung Esterhazy, zwana Scout,
podzieliła ich w przybliżeniu na cztery kategorie.
Gaduły - ci zbierali się w grupkach, rozmawiając przyciszonymi głosami, aby
oderwać się od narastającego napięcia.
Rozgrzewacze, którzy rozciągali mięśnie, więzadła i ścięgna, strzelali stawami,
podskakiwali, biegali lub kręcili się w miejscu, zależnie od potrzeb własnego ciała.
Byli też medytujący, którzy usiłowali pogrążyć się w Mocy, co polegało - w opinii
Tallisibeth - na zaniknięciu oczu i przybraniu afektowanej miny, pełnej sztucznej
powagi i błogości.
No i były Łaziki.
Scout była Łazikiem.
Pewnie powinna spróbować medytacji. Dobrze wiedziała, że zbytnie napięcie i
skłonność do ekscytacji były jej największym problemem. Na ostatnim turnieju przed
zniszczeniem Honoghr i Kryzysem Floty Rendili wyleciała już w pierwszej rundzie,
przegrywając z dwunastolatkiem, którego zawsze pokonywała w czasie sparringu.
Klęska była tym bardziej poniżająca, że chłopak miał akurat złamaną nogę i walczył w
szynie.
Wyminęła małą grupkę Gadułów. czując, że zalewa się bolesnym rumieńcem na
samo wspomnienie.
- Hej, Scout - zawołał jeden z nich, ale udała, że nie słyszy. Nie miała dzisiaj
czasu na rozmowy. Dzisiaj pora tylko na interesy.
Wszyscy, którzy mieli w głowach mózg bodaj tak duży jak sevarcosańska świnka,
wiedzieli, że nie miała prawa przegrać. W istocie Moc w Tallisibeth Enwandung
Esterhazy była słaba. Miała jej tyle tylko, żeby wywrzeć wrażenie na poszukiwaczach
talentów Jedi, kiedy była jeszcze dzieckiem... choć od jednego z mistrzów słyszała i
taką wersję, że jej rodzice byli potwornie biedni i błagali Jedi, aby zabrali ich córkę z
tej rozpaczliwej nędzy. Prześladowała ją myśl, że jej rodzice, bracia i siostry - jeśli ich
Yoda – Mroczne Spotkanie
38
miała - pozostali uwięzieni w slumsach Vorzyda V, podczas gdy jej jednej udało się
uciec. Tylko ona dostała tę niewiarygodną szansę, aby do czegoś dojść. Gdyby poniosła
klęskę, nie przeżyłaby tego.
Jednak nie czyniła postępów w poznaniu Mocy, mimo że dorastało jej ciało.
Zauważyła u siebie dar przewidywania. Kiedy walczyła, otwierając się na Moc, miała
przebłyski, podczas których wiedziała, co przeciwnik zrobi za chwilę, zanim nawet
wiedział to on sam. Jej zwyczaj analizowania sytuacji i odczytywania jej nieco szybciej
niż inni stał się źródłem jej przydomku. Jednak nawet ta cecha zanikała, kiedy była
zdenerwowana lub zmieszana; to samo zresztą działo się z wszystkimi tradycyjnymi
zdolnościami Jedi w Mocy.
Bywały dni, kiedy siłą umysłu mogła przenosić szklankę ze stołu do ręki... lecz
częściej zdarzało się, że naczynie po drodze spadało i roztrzaskiwało się na podłodze.
Albo pękało, jak zbyt mocno ściśnięte. Albo wylatywało świecą w górę i rozbijało się o
sufit, zalewając ją kaskadą bladego mleka i odłamków. Nie trzeba być Mrlissi, żeby
wiedzieć, co na jej widok mówią do siebie przyciszonym głosem mistrzowie Jedi. Nie
trzeba być bardzo inteligentnym - a Scout była inteligentna - żeby zauważyć, jak inni
uczniowie na jej widok wznoszą oczy ku niebu, śmieją się lub - co gorsza - ukrywają jej
błędy.
Zanim skończyła trzynaście lat, właściwie straciła nadzieję, że stanie się Jedi.
Kiedy mistrz Yoda wezwał ją na prywatną rozmowę w Komnacie Tysiąca Fontann,
wlokła się tak, jakby miała na nogach permabetonowe buty. śołądek jej się buntował i
zastanawiała się tylko, w jakim sektorze Oddziału Rolniczego ją zatrudnią. Ludzie
mówili, że to uczciwa, honorowa praca. Taka hipokryzja doprowadzała ją do szału.
Jakby nie dość było poniżenia, że nie potrafiła dopiąć jedynej rzeczy, jakiej
kiedykolwiek pragnęła, musieli pogarszać jeszcze sprawę udając, że motyka nie jest
gorsza od miecza świetlnego, a błoto pól ziemniaczanych pod stopami równie
ekscytujące jak pył setek planet.
Zanim weszła do Sali, twarz miała mokrą od łez. a na ramieniu tuniki, w miejscu,
gdzie wycierała cieknący nos, widniała wielka plama. Mistrz Yoda spojrzał na nią,
zmarszczył z troską okrągłą twarz i zapytał, czemu płacze.
- Tylko Jedi muszą się starać nie okazywać przywiązania - rzekła dumnie
pomiędzy jednym siąknięciem a drugim. - Farmerzy mogą płakać ile chcą.
Wtedy powiędnął jej, że Chankar Kim poprosiła, aby została jej nową padawanką.
A Tallisibeth Enwandung Esterhazy, dla przyjaciół Scout, nagle doznała uczucia, które
- jak się później miała przekonać - zawsze towarzyszyło spotkaniu z Yodą. Wydała się
sobie tak głupia i szczęśliwa, aż dech zapierało w piersi.
A trzy miesiące później Chankar Kim już nie żyła.
Gdyby życie Scout od początku nie było walką, ta wieść by ją zabiła. I tylko silna
wola sprawiła, że nie popędziła, gnana krwawą żądzą zemsty i całkiem nietypową dla
Jedi wściekłością, do walki z Gildią Kupiecką, z Losem, z samą sobą. „Zabiorę cię ze
sobą na następną misję - obiecała mistrzyni Kim z uśmiechem. - Najpierw jednak nieco
cię doszlifujemy. Pojedziesz następnym razem, obiecuję”. śałosny żart, bowiem
Sean Stewart
39
Chankar Kim wykrwawiła się na śmierć na odległej planecie i „następny raz” miał
nigdy nie nastąpić.
I tak Scout została sierotą, dorastającym uczniem bez nauczyciela. Jedynym
sposobem, aby stać się Jedi, było przejście przez etap padawana. Padawan jeździł na
misje, miał szansę udowodnienia, że coś sobą reprezentuje. A to z kolei mogła osiągnąć
tylko w jeden sposób: zdobywając zaufanie drugiego Jedi.
Zapisywała się jako pierwsza na kolejne kursy, ćwiczyła blokady stawów aż do
bólu nadgarstków; nieprzespane noce sprawiały, że gwiazdy na mapach tańczyły jej
przed piekącymi oczami. Uczyła się pilniej niż kiedykolwiek w życiu: astrokartografii,
walki wręcz, matematyki hipernapędów, techniki instalacji urządzeń komunikacyjnych,
technik miecza świetlnego. Była delikatnej budowy i jej dziewczęce ciało bardzo
powoli nabierało mięśni, lecz ona trenowała dalej, aż strumienie potu spływały jej po
grzbiecie. Musiała tak robić. Musiała, ponieważ nie mogła polegać na drobnym
ułatwieniu, które mieli wszyscy inni - na Mocy.
A jednak codziennie, kiedy w czasie nauki przychodziło do używania Mocy,
przeżywała tortury. Dołączana do grupy ośmio-, dziewięciolatków, górowała nad nimi
jak wielkolud. Każego dnia próbowała odegnać od siebie rozpacz, lecz jej kroki stawały
się coraz cięższe, jakby już brnęła przez błotniste pola ziemniaczane, które zdawały się
jej przeznaczeniem.
- Hej, Scout, odpręż się! - Czyjś głos wyrwał dziewczynę z zadumy, zwracając jej
uwagę na to, gdzie się znajduje: w sali bojowej. W dzień turnieju. Wolała ją Lena
Missa, mila Chagrianka w wieku Scout. - Jesteś taka napięta, że słyszę, jak skrzypisz
przy każdym kroku!
Lenie łatwo było mówić. Ona także straciła mistrza w zeszłym roku, lecz była
sprytna i lubiana, a jej umiejętność władania Mocą - wystarczająca; mistrzowie Jedi
ubiegali się o prawo wybrania jej na swą padawankę, gdy tylko zakończył się okres
ż
ałoby. Scout zmusiła się do uśmiechu.
- Jasne, spróbuję - odparła.
Lena pochyliła się poufale, a jej rozwidlony język zatańczył między niebieskimi
wargami. Miękkie dolne różki zwróciły się do przodu.
- Scout, nie martw się. Jesteś naprawdę dobra w walce. Odpręż się i użyj... -
zawahała się. - Zaufaj swoim umiejętnościom.
Scout zmusiła się do uśmiechu.
- Jesteś dla mnie miła, bo wiesz, że możesz skończyć ze mną na macie.
- A jak myślisz? - zaśmiała się Lena. - Wciąż mnie boli łokieć od tej blokady,
którą założyłaś mi w zeszłym tygodniu. Nie skrzywdzisz przecież koleżanki, co?
W turnieju miało brać udział trzydziestu dwóch uczniów. Uczeń musiał mieć
przynajmniej dziesięć lat; najwięcej było jedenasto- i dwunastolatków. Młodsze dzieci
nie były całkiem gotowe, aby spotykać się ze starszymi w walce, potem zaś, które stały
się już padawanami, miały dużo innych obowiązków. Lena początkowo nie zamierzała
startować, ale potrzebowali jeszcze jednej osoby do pełnego składu.
Uczniowie dostali do wyboru turniej kilkustopniowy lub eliminację na zasadzie
„nagłej śmierci”, w którym pierwsza przegrana oznaczała natychmiastowe odejście.
Yoda – Mroczne Spotkanie
40
Scout była zdecydowanie zwolenniczką takich eliminacji. W prawdziwym świecie,
argumentowała swoją decyzję, żaden nieprzyjaciel nie proponował zwycięstwa na
podstawie trzech walk z pięciu. Prywatnie uważała również, że tryb „wygraj albo do
domu” zaakcentuje jej przewagę. Choć była doskonała w fizycznych elementach walki,
Moc była w niej słabsza niż w kimkolwiek innym z uczniów. Aby zwyciężyć, musiała
przechytrzyć swoich przeciwników. Wybieg był doskonałą metodą za pierwszym
razem, więc im mniej walk będzie musiała stoczyć, tym większa jej szansa na
zwycięstwo.
Mistrzyni śelazna Ręka poprawiła tunikę i ruszyła ku środkowi Sali, mijając po
drodze grupki Gadułów i Rozgrzewaczy, którzy natychmiast milkli, kiedy się koło nich
znalazła. Wyglądamy jak wołki zbożowe wijące się w skrzyni mąki, pomyślała Scout.
Mistrzyni stanęła pośrodku sali i ogłosiła, że pierwsze dwie rundy turnieju odbędą się
tutaj, a kiedy wsunie już tylko osiem osób, pozostałe walki zostaną przeniesione w
mniej sztuczne otoczenie.
Studenci spojrzeli po sobie z uniesionymi brwiami.
- Chcieliście, żeby było jak w naturze - przypomniała żelazna Ręka - no to
będziecie mieli. A teraz prosimy pierwsze pary. - Spojrzała do notesu. - Atresh Pikil i
Gumbrak Hoxz.
Atresh, drobna, czarnoskóra dwunastolatka, wystąpiła naprzód. To samo uczynił
Gumbrak, trzynastoletni Kalamarianin, którego łososiowa cera pokryła się cętkami z
podniecenia. Kalamarianin był silniejszy, ale w ciągu ostatniego roku bardzo urósł i
ciągle miał tendencję do potykania się o własne błoniaste stopy. Gdyby Atresh
wykorzystała swoją szybkość i umiejętnie usuwała się spoza jego zasięgu, dopóki
chłopak się nie potknie, powinna sobie poradzić. Oczywiście Atresh nie była zbyt
wyrachowaną wojowniczką. Podobnie jak większość uzdolnionych uczniów starała się
raczej ufać własnym siłom, aniżeli dokonywać tak szczegółowych obserwacji
wstępnych, za które Scout otrzymała swój przydomek. Inne dzieci śmiały się z jej
bezlitosnego wyrachowania, ale one mogły sobie na to pozwolić. Scout musiała ciężko
pracować. Przez kilka ostatnich tygodni spędziła wiele godzin na obserwowaniu
walczących, nieraz otwarcie, a kiedy indziej z ukrycia. Miała plan, jak zająć się każdym
z nich, i choć nie była całkiem pewna siebie, przynajmniej czuła się przygotowana.
- Flerp, Zrum - wywołała mistrzyni Xan. - Page, Gilp, Horororibb, Boofer.
Scout zastanawiała się, czy pary dobierano za pomocą symulacji komputerowych,
aby walka była wyrównana, czy za pomocą innych kryteriów, znanych jedynie
mistrzom i przewidzianych, aby odkryć słabości wszystkich uczniów.
- Chizzik, Enwandung Esterhazy.
Serce Scout zamarło. Pax Chizzik był jedenastolatkiem, ogromnie bystrym i
czarującym. Jako wojownik był silny Mocą, sprytny, dość krępy, niezbyt dobrze
pracujący nogami, lecz o wyjątkowo sprawnych nadgarstkach. Był szybki i jak
większość dzieci w tym wieku zdobywał punkty w kontratakach, odznaczał się również
dużą wyobraźnią w ataku, a przy tym taką kreatywnością i szybkością ręki, że mógł
wyprowadzać skomplikowane i piękne kombinacje fint i sztychów. Miły, a przy tym
uduchowiony, był naturalnym przywódcą, zrodzonym, aby odegrać rolę wspaniałego
Sean Stewart
41
księcia w epickiej opowieści zeszłego wieku. Wszyscy go lubili. Scout lubiła go nawet
tak bardzo, że uszczupliła nieco czas własnej nauki, aby pomóc mu wyćwiczyć
dwanaście węzłów pośrednich, kiedy miał problemy ze wspinaniem się i pracą z linami.
Miała kilka pomysłów, jak go pokonać w turnieju, ale niektóre z nich naprawdę nie
były przyjemne, zwłaszcza dla dziecka, więc Scout miała nadzieję, że nie będzie
musiała ich użyć.
Zapewne dlatego znaleźli się w parze, pomyślała kwaśno. Podejrzliwie zerknęła
na śelazną Rękę, lecz ta odpowiedziała jej niewinnym spojrzeniem i zajęła się na
powrót swoją listą.
Starcia były otwartą walką - wszystkie chwyty dozwolone - i miały trwać, aż
osoba, któro uzna się za pokonaną, uderzy trzykrotnie dłonią w podłogę lub zarobi trzy
oparzenia od ćwiczebnego miecza świetlnego, na tę okazję ustawionego na najniższą
moc. Nawet jednak przy tym ustawieniu cięcie takim mieczem nie należało do
przyjemnych. Dotknięcie ostrza było ogromnie bolesne; ten gorący pocałunek sprawiał,
ż
e mięśnie kurczyły się, a nerwy drgały. Czerwona smuga, jaką zostawiał, wymagała
wielu dni gojenia. Scout wiedziała o tym, ponieważ przez ostatnie trzy miesiące
codziennie szła do odosobnionego kąta ogrodu i dotykała boku, ramienia lub nogi
ostrzem miecza. Ból, jak ostrzegała śelazna Ręka, był ogromnie rozpraszający, więc
Scout, wiedząc, że z pewnością oberwie, postanowiła nie dopuścić, aby trafienie
spowodowało utratę koncentracji.
Nic mogła sobie pozwolić na klęskę.
Rozpoczęły się pierwsze starcia. Scout próbowała uważać, obserwując wszelkie
widoczne słabości, na wypadek, gdyby spotkała zwycięzcę w następnej rundzie, ale
dławiący niepokój sprawiał, że nie umiała się skoncentrować. Po kilku próbach
dołączyła więc do Medytujących, myśląc jedynie o własnym oddechu, milczeniu,
głębokim spokoju krwi omywającej całe jej ciało jak ukryły przypływ. Czuła też Moc,
wypełniającą pokój jak ciężki ładunek elektryczny. Moc dwukrotnie przeskoczyła od
jednego walczącego do drugiego, pozostawiając zarówno zwycięzcę, jak i pokonanego
oślepionych, zdumionych. jakby trafionych piorunem. Scout nawet nie próbowała się
na nią otworzyć. Moc nie była sojusznikiem, któremu mogła ufać; nie teraz, kiedy tak
wiele od tego zależało.
Miała suche usta i metaliczny posmak na języku. Weź się w garść, powtarzała
sobie. No, Scout. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.
Wreszcie nadeszła pora. Dłonie miała mokre od potu, gdy z trudem szła na środek
Sali, a nogi jak z galarety. Rękojeść miecza świetlnego zwisała z pętli w tunice,
uderzając o ranę na udzie. Przebrnęła przez rytuały otwarcia, kłaniając się najpierw
mistrzyni Xan i podając jej miecz świetlny do skontrolowania. Xan sprawdziła
ustawienia Mocy i zwróciła go właścicielce. Teraz i Pax skłonił się nisko. Z teatralnym
pokłonem podając swoją broń. Kiedy śelazna Ręka ją oglądała, spojrzał wesoło na
Scout i leciutko mrugnął. Nie można się było nie uśmiechnąć. „Cieszę się, że to ty”,
wyszeptał samymi wargami.
Przypięli na powrót miecze i odstąpili, stając naprzeciwko siebie. Skłonili się.
Yoda – Mroczne Spotkanie
42
- Niech Moc będzie z tobą - rzekł Pax i Scout wiedziała, że powiedział to
szczerze.
Szmer rozmów w sali ucichł powoli. śelazna Ręka ujęła małą, czerwoną
chusteczkę. Teraz, kiedy przerażające oczekiwanie dobiegło końca, Scout była
spokojniejsza. Poczuła, jak jej koncentracja rozluźnia się i rozpływa, napełniając całą
salę. Oddychała coraz wolniej, uświadamiając sobie obecność każdej osoby oddzielnie,
nawet tych, którzy znajdowali się za jej plecami. Czuła też obecność mistrza Yody,
ś
wiecącą jak lampa.
Mistrzyni Xan wypuściła chusteczkę z palców. Czerwona szmatka spadła,
trzepocząc tym wolniej, że dla Scout t Paxa czas zmienił swój bieg, aż wreszcie
łagodnie jak płatek śniegu opadła na podłogę.
Dwa miecze świetlne ożyły z trzaskiem. Starły się, zawirowały, znów starły. Przez
chwilę trwały nieruchomo, mrucząc i trzeszcząc w powietrzu. Pax zaśmiał się, a Scout
stwierdziła, że odpowiada mu uśmiechem. Było jej trochę wstyd, że tak kombinowała.
Trudno nie życzyć Paxowi jak najlepiej. Mogłabym pozwolić mu wygrać, pomyślała.
Aż zamrugała, zastanawiając się nad tym pomysłem. Może oddać starcie. Jeśli sprawi,
ż
e będzie aż nadto widoczne, że „pozwoliła” mu wygrać, każdy pomyśli sobie, że
przecież mogłaby go pobić, gdyby naprawdę chciała. To niezupełnie prawdziwa
przegrana. Mogłabym pozwolić mu wygrać, pomyślała. Poczuła ogromną ulgę. Pax
teraz wejdzie do kolejnej rundy, będzie się świetnie bawił, a Scout po raz pierwszy od
sześciu tygodni przestanie się martwić o turniej i wspólnie z nim będą świętować jego
zwycięstwo. Pax wykonał lekki pokłon brzęczącą, zieloną klingą miecza. - Gotowa,
Scout? - zapytał i leciutko opuścił miecz, jakby zapraszając ją do starcia.
Powinnam pozwolić mu wygrać.
Cisza wypełniona jedynie pomrukiem mieczy nagle została zakłócona pełnym
irytacji chrząknięciem mistrza Yody.
Scout zamrugała, jakby budząc się ze snu. Na wszystkie czarne gwiazdy - syknęła.
- Prawie mnie miałeś.
Pax próbował użyć na niej Mocy.
Potrząsnęła głową, aby całkowicie pozbyć się oszołomienia, Pax nie był
manipulatorem, pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Ale nie można
się było pomylić; on potrafił skłonić ludzi, aby go lubili. Zawsze tak było.
Scout roześmiała się i wykonała palcami mistyczny gest.
- Nie szukasz zwycięstwa - rzekła. Pax spojrzał na nią ze sporym zaskoczeniem. -
Tak, jestem gotowa - dodała. I zaatakowała.
Weszła szybko ze skosu, sprawdzając jego pracę nóg. Klinczem unieruchomiła ich
ostrza i wykorzystała swój wzrost i wagę, aby go odepchnąć. Cofnął się niepewnie, a
ona spróbowała wykorzystać przewagę. Rozluźnił ciało, wykonał pad w tył, wysuwając
ostrze z klinczu, i zgrabnie ciął na wysokości jej karku. Zaledwie zdołała odparować
cios, ale to wytrąciło ją z równowagi i sprawiło, że poleciała do przodu. Przeskoczyła
nad przeciwnikiem, przetoczyła się przez ramię i skoczyła na nogi, wysoką paradą
zatrzymując jego ostrze w snopie iskier.
O nie, to było zbyt blisko.
Sean Stewart
43
Pax odstąpił do pozycji en garde, śmiejąc się od ucha do ucha. Widać, że dawno
się tak dobrze nie bawił. Dla niego to tylko gra. Nikt nie wyśle Paxa Chizzika do
oddziału rolniczego. Nie, nawet za dwadzieścia lat będą z zapartym tchem czytać o jego
dzielnych wyczynach jako rycerza Jedi. Oczywiście zapisanych przez zakochane
dziennikarki.
Wystarczyło, żeby zrobiło jej się niedobrze.
Zaatakował.
Zazwyczaj byli równi sobie, lecz dziś Pax wyraźnie czuł Moc. Jego atak był długi
i płynny, seria fint i cięć oślepiająco szybka, jedno bez trudu przechodziło w drugie, a
prawdziwe ataki przeplatały się z markowanymi. Scout sparowała pierwsze trzy ciosy z
coraz większym trudem, odstąpiła do tyłu i poczuła, że zaczyna się gubić w wirujących
skrętach światła, aż wreszcie wycofała się biegiem, wykorzystując swoją szybkość, aby
uciec z labiryntu mruczącej zieleni, w który omal nie dała się złapać.
Kolejna pauza. Stali teraz o pięć kroków od siebie. Scout oddychała ciężko.
Spojrzała w dół i stwierdziła, że ma nadpaloną tunikę w miejscu, gdzie ostrze
przeciwnika podeszło zbyt blisko. Zapach zwęglonej tkaniny łaskotał ja. W gardle.
Pax spojrzał na swój miecz i wytrzeszczył oczy.
- Rozpoznałaś to, Scout?
- Co?
- Mrlissańska półzapora. Sama mnie tego nauczyłaś. Szukałem cię w Mocy,
wiesz, tak jak nas tego uczą, i nagle wydawało mi się, że wykonuję wokół ciebie
półzaporę, ale tylko światłem.
Przez salę przebiegły szmery i rzadkie oklaski. To tyle, jeśli chodzi o próbę
zwycięstwa wprost, pomyślała ponuro Scout. Czas na plan B.
Pax spojrzał na nią zdumiony.
- Nigdy w życiu czegoś takiego nie zrobiłem - rzekł zachwycony. Ruszył w jej
stronę z nową ufnością, gotów po raz kolejny rozpłynąć się w spokojnej furii Mocy.
Scout upuściła miecz na ziemię.
Pax zatrzymał się, zaskoczony. Scout wysunęła obie ręce dłońmi do góry i
skłoniła się.
Pax wreszcie zrozumiał. Przypiął miecz do pasa i z szacunkiem oddał jej ukłon.
Scout widziała, jak bardzo stara się nie stracić twarzy.
- Dobra walka - rzekł. A potem, postępując krok bliżej, dodał szeptem. - To chyba
nie znaczy, że cię wyślą do oddziałów rolniczych, co?
Scout próbowała uśmiechać się krzepiąco. Wyciągnęła dłoń do uścisku.
- Nie martw się o mnie - rzekła łagodnie, gdy ich dłonie się splotły. - Wszystko
będzie...
W pół zdania, kiedy tylko poczuła, że go trzyma, przekręciła dłoń, blokując ją w
nadgarstku. Pax zamrugał zaskoczony, po czym szybko padł na kolana pod rosnącym
naciskiem.
- O mamo - jęknął. - Tu mnie masz.
Drugą ręką trzykrotnie uderzył w podłogę.
Scout natychmiast zwolniła blokadę.
Yoda – Mroczne Spotkanie
44
- Przepraszam - rzuciła.
Hanna Ding, arkaniańska uczennica w wieku Scout, wyminęła ją i podeszła do
Paxa.
- To było chamskie - rzekła. W najlepszych czasach Hanna wykazywała się
znacznie większą od przeciętnej dozą arkaniańskiego zarozumialstwa, a teraz
spojrzenie jej mlecznobiałych oczu świadczyło o tym, że choć niewiele dobrego
spodziewała się po Scout, to jednak miała o niej lepsze mniemanie.
Mistrzyni śelazna Ręka zbliżyła się do nich.
- W porządku, Chizzik?
- Moja duma jest lekko poszkodowana - przyznał smutno, potrząsając obolałą
dłonią - ale poza tym nic mi nie jest.
- Rozumiem, że zdyskwalifikujecie Enwandung Esterhazy - syknęła Hanna.
- Z całym szacunkiem - wycedziła Scout, zmuszając się do spojrzenia mistrzyni
Xan prosto w oczy - warunki starcia były dokładnie określone.
- Walka ma trwać tak długo, aż jeden z walczących nie podda się lub nie otrzyma
trzech ciosów - przypomniał Pax. - To nie wina Scout, że byłem głupi i zapomniałem o
zasadach. Wystrychnęła mnie na dudka i to całkiem uczciwie.
- Nie widzę podstaw, aby zmieniać wynik starcia - odparła Xan i wyszła znów na
ś
rodek sali.
Hanna Ding popatrzyła w ślad za nią.
- Brawo, Scout. Udowodniłaś, że potrafisz, bić się z małymi chłopcami, jeśli tylko
pozwolą ci kantować. - Spojrzała na nią mlecznymi oczami. - Ależ musisz być z siebie
dumna.
Scout jakoś nie była zaskoczona, kiedy stwierdziła, że w drugiej rundzie ma
walczyć właśnie z Hanną. To było całkiem w stylu Jedi - postawić je naprzeciwko
siebie i sprawdzić, która lepiej sobie poradzi z zachowaniem zimnej krwi. Na dumnej,
bladej twarzy Hanny odmalowało się zadowolenie, kiedy usłyszała imię Scout
wymienione po swoim.
- Już się cieszę - syknęła.
Jasne, wiem, pomyślała posępnie Scout. Realistycznie rzecz biorąc. Hanna była o
wiele lepszą wojowniczką. Fizycznie Scout miała niewielką przewagę w szybkości i
sile dzięki dodatkowym treningom. Technicznie były porównywalne - może Hanna
nieco lepsza we władaniu mieczem świetlnym, za to Scout zdecydowanie przewyższała
ją w technikach walki wręcz, których nauczała mistrzyni śelazna Ręka. Jeśli jednak
uwzględnić Moc, starcie nawet w przybliżeniu przestawało być wyrównane. Hanna
miała czternaście lat i potrafiła wykorzystać Moc znacznie lepiej niż Pax Chizzik - była
opanowana i zręczna. Scout obserwowała jej rozgrzewkę po drugiej stronic Sali, skoki
w powietrze na nieprawdopodobną wysokość i spadanie powoli, niczym płatek śniegu.
- Powodzenia - mruknęła Lena, obserwując rozgrzewkę Hanny.
Scout syknęła.
- Jest dobra strona tego medalu. Wreszcie będę walczyć z kimś, komu naprawdę
chcę dołożyć.
Sean Stewart
45
Nadszedł czas starcia. Skłoniły się Xan, podały swoją broń do sprawdzenia, po
czym złożyły pokłon sobie wzajemnie. Mistrzyni Xan oznajmiła:
- Podobno kilku uczniów bardzo głośno domagało się, aby turniej odbywał się w
naturalnych warunkach. - Czy Scout się zdawało, czy mistrzyni Xan patrzyła prosto na
nią? - W rzeczywistości rzadko mamy optymalne warunki do walki. Możemy nagle
znaleźć się w nieważkości albo zostać zaatakowani z zaskoczenia przez, roboty lub
obcych, których fizjologia utrudnia lub uniemożliwia pewne techniki. Oczywiście
wprowadzenie na przykład Goraksa do świątyni nie miałoby sensu, ale istnieje parę
rzeczy, których możemy spróbować. Na przykład w rzeczywistej walce - teraz Scout
mogłaby przysiąc, że oczy Xan spoczęły właśnie na niej - często bywa ciemno.
I światła zgasły.
O rany, pomyślała Scout. Też mi problem. Nic muszę wcale ufać tylko oczom.
Mogę zaufać Mocy.
Było całkiem ciemno. Scout słyszała jedynie oddechy widzów oraz własne głośno
bijące serce. Cichy szelest tkaniny podpowiedział jej, gdzie stoi mistrzyni Xan. Teraz
zapewne unosi czerwoną chusteczkę... a Scout nic ma pojęcia, kiedy ją wypuści.
O, nie.
Próbowała użyć Mocy; usiłowała uwolnić świadomość i rozpostrzeć ją na ciemny
pokój. Czuła obecność wyczekujących akolitów, mistrza Yody w kącie, mistrzyni Xan.
Ale nie mogła dostrzec małego strzępka czerwonej szmatki. Jeśli chodzi o ścisłość,
miała również niewielkie pojęcie, gdzie znajduje się Hanna. Wydawałoby się, że
Arkanianka potrafi modyfikować Moc tak jak Ouarren wypluwa atrament do morza.
No cóż, z tym nic nie da się zrobić. Nie może włączyć miecza, dopóki chusteczka
nie dotknie ziemi, a nie mogła stwierdzić, kiedy to nastąpi. Będzie musiała pozostawać
czujna, gotowa odskoczyć w tył, gdy tylko Hanna wykona jakikolwiek ruch.
Scout spoglądała w ciemność oczami wielkimi jak spodki; z napięciem
nasłuchiwała każdego skrzypnięcia, każdego szeptu. Włoski na jej ramionach uniosły
się lekko, jakby mogła słuchać skórą.
I wtedy otrzymała dar od Mocy: nagle, wstrząsające poczucie, że Hanna zaatakuje
i...
Teraz!
Moc powiedziała Scout, kiedy nadejdzie atak. Dzięki własnej ciężkiej pracy
wiedziała, jaki ten atak będzie. Scout od sześciu tygodni bardzo pilnie obserwowała
Hannę. Wiedziała, że Arkanianka rozpocznie wysokim, wspomaganym Mocą skokiem,
aby znaleźć się poza polem widzenia Scout i w nadziei, że spadnie na nią z góry niczym
drapieżny ptak. Ostrze przeciwniczki zaświeciło jak uderzenie zielonej błyskawicy i
spadło wprost z góry, lecz ostrze Scout, niebieski, zimny promień, bezbłędnie wyszło
mu na spotkanie. Ostrza starły się w spektakularnym snopie iskier, a siła parady
sprawiła, że Hanna poleciała w tył, koziołkując w powietrzu. Arkanianka wykonała
idealne salto w tył i wylądowała w pozycji bojowej, nie tracąc równowagi.
Po sali przebiegła fala oklasków.
Yoda – Mroczne Spotkanie
46
Zielone i niebieskie odblaski syczały i pulsowały w mlecznobiałych oczach
Arkanianki.
- Chodź tu, Esterhazy. Może wypróbujesz na mnie jedną z tych swoich brudnych
sztuczek? Nie zużyłaś ich chyba wszystkich na biednego Paxa, co?
Scout zaśmiała się.
- Nawet jednej dziesiątej.
Jeśli Hanna miała jakąś słabość, była nią zbyt wielka miłość do miecza
ś
wietlnego. W jej lubiącej komfort naturze było coś takiego, że strumienie potu podczas
walki wręcz budziły w niej wstręt. Naprawdę czuła się o wiele lepiej, stojąc dwa kroki
od swojego przeciwnika, kiedy to ostrze walczyło za nią.
- Wiesz, Hanna, zastanawiałam się zawsze nad jedną rzeczą. Jak ci się udawało...
Scout w pół zdania rzuciła się ku niej jak strzała, w nadziei że ją zaskoczy. Hanna
sparowała, Scout odskoczyła. Arkanianka tryumfalnie przechwyciła jej ostrze i odbiła
w bok. Błękitny miecz Scout przeleciał obok, nie czyniąc szkody, ale o to chodziło;
miało to służyć jedynie odwróceniu uwagi i sprawić, że Hanna poczuje się lepsza i
sprytniejsza, przynajmniej do momentu, kiedy Scout nie znajdzie się tuż obok, a jej
sprężysty kopniak nie zwali przeciwniczki z nóg.
Obie ciężko upadły na matę.
Scout próbowała wykorzystać swoją przewagę, ale zanim znalazła się z powrotem
na nogach, Arkanianka przygotowała się już do nowego ataku. Hanna miała chaotyczny
styl walki, wymierzała szybkie cięcia pod ciągle zmieniającym się kątem. Tylko talent
Scout ją uratował, uprzedzając dyskretnie o kolejnych fintach i pozwalając parować
jedynie prawdziwe ciosy.
Pamiętaj, to ty jesteś bronią, powiedziała sobie Scout. Nie możesz liczyć
wyłącznie na miecz świetlny. Bądź bronią.
Cięcie, parada, ciecie, parada, cięcie - i tym razem, zamiast wykonać spodziewaną
wysoką paradę. Scout zanurkowała nisko pod ostrzem przeciwniczki, aby podciąć
Hannie kolana. Arkanianka odskoczyła, zrobiła salto, aż Scout znalazła się pomiędzy
jej nogami, po czym wykonała obrót i znów wylądowała w pozycji bojowej. Teraz
przykucnęła, z nurkowania przeszła w przewrót i skoczyła w górę. Już obie dyszały
ciężko. Zielony i niebieski miecz świetlny syczały cicho.
Hanna znów zaatakowała, lecz tym razem użyła również Mocy, pociągając za
sobą prawe ramię Scout, aby jej parada przyszła zbyt późno i by dziewczyna musiała
odskoczyć w tył, z dala od kręgu mat. Scout wstała, odzyskując równowagę, i wsunęła
się pomiędzy zaskoczonych widzów, którzy pospiesznie schodzili jej z drogi.
- Hej! - wykrzyknęła Hanna. - Nie możesz tam iść! - Odwróciła się do mistrzyni
Xan. - Ona nie powinna tego robić, przecież widzowie mogą przy okazji oberwać!
Scout wsunęła się za plecy Leny Missy.
- Czasem widzowie też obrywają - rzekła, wzruszając ramionami.
- Mistrzyni Xan!
Scout wydawało się, że kąciki ust Jedi unoszą się w lekkim uśmieszku.
- To jest prawdziwa sytuacja, mistrzyni Xan. - Scout lekko poklepała Lenę po
ramieniu. - A to jest poligon.
Sean Stewart
47
- Może i tak - oschle odparła śelazna Ręka. - Ale myślę, że przy najmniej dzisiaj
postaramy się uniknąć ofiar, Scout. Walczymy jedynie w kręgu centralnym. - Uniosła
dłoń, zamykając tym samym usta Hannie. - To nie stanowi podstaw do dyskwalifikacji
Enwandung Esterhazy. Właśnie tak postanowiłam, a ona może rozpocząć walkę we
właściwych
granicach bez żadnej kary. W ten sposób obie będziecie
usatysfakcjonowane - dodała i bynajmniej nie było to pytanie.
- Oczywiście - natychmiast odparła Scout z niskim ukłonem.
- Oczywiście - wycedziła jej przeciwniczka.
Hanna odstąpiła na bok, a Scout z całym opanowaniem, na jakie było ją stać,
wróciła na środek kręgu mat.
- Zaczynajcie.
Koniec miecza Hanny opadł i Arkanianka skoczyła do przodu, tnąc w kierunku
głowy Scout.
A Scout schowała się za mistrzynią Xan.
Ostrze miecza świetlnego Hanny znalazło się o szerokość dłoni od twarzy
mistrzyni Xan, znieruchomiało i odskoczyło jak palce dziecka od gorącego pieca.
- No proszę - syknęła Scout. - O mało nie zraniłaś niewinnego widza.
Hanna otworzyła usta i wydała coś w rodzaju warknięcia. Rzuciła się za śelazną
Rękę.
Scout uciekła na druga, stronę.
- Stop! - wykrzyknęła mistrzyni Xan.
- To nie moja wina - odparła Scout. - Jesteś w samym środku pola walk, mistrzyni.
Hanna bulgotała gniewnie.
ś
elazna Ręka naprawdę z trudem walczyła o zachowanie powagi.
- To prawda, Scout. - Podeszła do krawędzi kręgu, a Scout i Hanna podążyły za
nią niczym dwa orbitujące księżyce. - Ale czasem teren się zmienia.
- Obawiałam się, że to powiesz - westchnęła Scout, odskakując w tył, aby uniknąć
cięcia, kiedy mistrzyni Xan opuściła ring.
Hanna ruszyła za nią.
- Jeszcze jakieś inteligentne pomysły?
- Właśnie nad tym pracuję.
Wreszcie rozzłościła Arkaniankę w wystarczającym stopniu, aby ta przestała
władać Mocą z taką subtelnością, jak to robiła na początku starcia. Jednocześnie
zaczynało jej brakować sztuczek, które mogłaby zastosować wobec Hanny.
Druga uczennica również zdawała sobie z tego sprawę. Zaatakowała znowu, tym
razem bardziej metodycznie, krok za krokiem wypierając Scout poza krawędź ringu.
Nie mogę na to pozwolić, pomyślała Scout. Nie wolno jej dać się zepchnąć wyłącznie
do defensywy. Odskoczyła, odparowała cięcie i wygięła nadgarstek, aby zblokować
ostrza, po czym pochyliła się, jakby chciała zaatakować, tak samo jak w walce z
Paxem. Tym razem wyciągnęła lewą dłoń i dźgnęła dwoma palcami we wrażliwy punkt
pod lewym łokciem Hanny.
To było doskonałe zagranie. Przedramię Arkanianki zdrętwiało na chwilę, jej
pozbawione czucia palce rozwarły się, lecz w tej samej chwili Scout kopnęła ją w rękę
Yoda – Mroczne Spotkanie
48
z całej siły, aż miecz świetlny Hanny poszybował w powietrzu. Scout z triumfalnym
pomrukiem rzuciła się do przodu, zataczając krąg ostrzem...
...ale Hanna w jakiś nieprawdopodobny sposób zdołała przeskoczyć nad jej klingą.
Scout przeleciała przez miejsce, gdzie powinna była znajdować się przeciwniczka,
potknęła się, odzyskała równowagę i odwróciła w samą porę, gdy Hanna z zaciśniętymi
ustami ściągała Mocą z powietrza swój miecz świetlny. Rękojeść wylądowała w dłoni
Arkanianki z głuchym stukiem.
Hanna bezlitośnie napierała na Scout.
- To była twoja ostatnia szansa.
Runęła na Scout jak burza; machała rękami z nieprawdopodobną szybkością, a
długie, brzęczące ostrze spadało jak zielona rozwidlona błyskawica.
Scout powoli i bezlitośnie traciła grunt pod nogami. Widziała nadchodzące ataki,
wiedziała, które są prawdziwe, a które tylko zwodzą, lecz Hanna całą swoją wolą
blokowała jej prawe ramię, wykorzystując Moc do spowolnienia ruchów przeciwniczki,
aż Scout wydawało się, że walczy w wodzie lub błocie. Finta, cięcie, finta, sztych,
sztych, a potem ostry, głęboki cios w nogę, który przeorał tkaninę szaty Scout i
pozostawił na jej udzie czerwoną smugę.
Ból rzucił nią o podłogę. Przetoczyła się na bok i wstała, parując atak Hanny,
który prawie musnął jej twarz. Miecz syknął jak wściekły wąż, zalewając jej oczy
zielonym światłem. Scout stęknęła i obróciła się znowu, usiłując wyprowadzić cios,
lecz Hanna była już po wewnętrznej stronie jej ostrza i ściągnęła je do parteru tak
mocno, że palce Scout musiały na ułamek sekundy poluzować chwyt. Hanna użyła
Mocy, aby chwycić jej miecz, tę smugę błękitnego ognia; wyrwała go z palców Scout,
odrzucając daleko, na drugą stronę sali.
No, zacznij walczyć naprawdę, modliła się Scout. Gdyby Hanna spróbowała
starcia wręcz, istniałaby dla niej nadzieja. Cokolwiek, dźwignia na staw, blok
ramieniem... cokolwiek.
Arkanianka wstała.
Scout uwolniła ramię i przetoczyła się na plecy, wyrzucając do przodu nogi, lecz
Hanna była już poza jej zasięgiem, zimna i opanowana, a jej zielony miecz brzęczał i
ś
piewał o centymetry od serca Scout. Arkanianka spojrzała w dół na Scout, z
wysokości, która leżącej wydawała się olbrzymia, nie do pokonania, jak odległość od
pola na farmie do gwiazd.
- Poddaj się - syknęła Hanna.
Scout leżała pod ostrzem, z trudem chwytając oddech. Noga paliła i pulsowała.
Hanna niecierpliwie zerknęła na przeciwniczkę.
- Poddaj się!
- Nie.
Arkanianka zamrugała.
- Co?
- Nie. - Scout odkaszlnęła i splunęła. - Mówię: nie. Nie poddam się.
Hanna wytrzeszczyła oczy, szczerze zdumiona.
- Ale... przecież ja zwyciężyłam. Teraz ty musisz się poddać.
Sean Stewart
49
Scout pokręciła głową.
- Nie sądzę. - Pomyślała, że mogłaby użyć Mocy i ściągnąć ku sobie miecz, kiedy
uwaga Hanny skupiona była na czym innym, ale przez ból głowy trudno jej było się
skoncentrować. I była zmęczona, tak strasznie zmęczona.
- Nie jestem jeszcze gotowa się poddać.
- Ale dlaczego?
Scout wzruszyła ramionami.
- Chyba jeszcze za mało boli.
Hanna z niedowierzaniem pokręciła głową.
- Jesteś szalona. Co ja mam teraz zrobić? Przeciąć cię, kiedy tak leżysz? - Jej
miecz świetlny brzęczał i szumiał, tryskając snopami iskier. Wtedy Sout nagle doszła
do wniosku, że jest w stanie wygrać tę walkę.
Uśmiechnęła się.
- Walczymy, dopóki jedno z nas się nie podda lub nie zainkasuje trzech oparzeń.
Dotknęłaś mnie raz. A to znaczy, że jeszcze dwa mi pozostały - powiedziała przez
zaciśnięte zęby i chwyciła ostrze miecza Hanny nagą lewą dłonią.
- Nie możesz tego zrobić! - wrzasnęła Hanna.
- Chcesz się założyć? - Ostrze pluło ogniem i paliło, ale Scout trzymała się go jak
ostatniej deski ratunku. Szarpnęła w dół. Hanna, nie dowierzając własnym oczom, nie
zdążyła dość szybko puścić rękojeści i pozwoliła się pociągnąć do przodu. Upadła na
Scout, która jednak zdążyła się już przetoczyć na bok i prawą ręką sięgnęła do
kołnierza tuniki Arkanianki.
Zaczęły się turlać po podłodze. W pewnej chwili Scout znalazła się na górze, z
lewą dłonią wciąż trzymającą ostrze miecza Hanny, a prawą zaciśniętą wokół gardła
przeciwniczki. Scout była najlepszą uczennicą śelaznej Ręki; jej chwyty na gardle
odznaczały się wyjątkową precyzją, zawsze doskonale wypośrodkowane na trójkącie
krtani. Nieodmiennie powodowały utratę przytomności w ciągu dziesięciu sekund.
Scout naciskała, odliczają czas, przez jaki musiała jeszcze trzymać klingę miecza
Hanny. Jeden, dwa. trzy...
Mleczne oczy Arkanianki zasnuły się mgłą, lekką jak opar, który nasuwa się na
srebrzysty staw.
Cztery, pięć.
- To nie...
Sześć.
-...uczciwe - szepnęła Hanna.
Siedem.
Poddała się.
Scout krzyknęła dziko i odrzuciła od siebie miecz świetlny Hanny. Stoczyła się z
bezwładnego ciała przeciwniczki, z trudem dźwignęła się na nogi i zaczęła potrząsać
biedną, poparzoną dłonią, wyrzucając z siebie potok słów, które nigdy nie powinny
były zabrzmieć pod sklepieniem Świątyni Jedi. Nogi drżały pod nią tak silnie, że bała
się upaść znowu. Zdołała jednak pokłonić się mistrzyni Xan.
Yoda – Mroczne Spotkanie
50
ś
elazna Ręka spoglądała na nią. Już się nie śmiała.
- Wiesz, Esterhazy, gdyby to była prawdziwa walka...
- Z całym szacunkiem, mistrzyni... - Scout urwała, żeby złapać oddech i otrzeć pot
z czoła. - Z całym szacunkiem, to była prawdziwa walka. To jest prawdziwe -
powiedziała, obejmując gestem całą salę. - Miecz świetlny był prawdziwy, tylko
ustawiony na najniższą moc.
Za jej plecami Hanna poruszyła się i jęknęła.
- Ona też jest prawdziwa. - Scout spojrzała na Hannę. - To była prawdziwa walka.
Po długiej chwili mistrzyni Xan skinęła głową.
- Chyba jednak masz rację.
W kilka sekund później rozległy się pierwsze oklaski. Aplauz trwał jeszcze, kiedy
Scout wychodziła z sali, odtrącając pomocne dłonie. Sama dokuśtykała do skrzydła
medycznego.
Sean Stewart
51
R O Z D Z I A Ł
4
Cały refektarz Świątyni aż huczał od komentarzy na temat turnieju, kiedy
uczniowie i nauczyciele zasiedli do południowego posiłku. Nawet mistrz Yoda, który
zazwyczaj spożywał posiłki w swoim pokoju, dowlókł się do jednego z długich,
wspartych na krzyżakach stołów i stękając, wgramolił się na ławkę, skąd mógł
łaskawym okiem obserwować całą salę.
- Mistrzyni Leem! - zawołał, machając laską, kiedy ujrzał Maks wchodzącą do
sali. - Usiądź ze mną na chwilę, dobrze?
Długa szczęka Maks wykonywała delikatnie przeżuwające ruchy. Naprawdę to
miała zamiar znaleźć swojego padawana, Whie, żeby przekazać mu ostatnie instrukcje
przed popołudniową serią rozgrywek. Szczerze mówiąc, chciała to zrobić raczej po to,
aby uspokoić własne nerwy, aniżeli pomóc chłopcu, który przez pierwsze dwie
konkurencje przeszedł bez wysiłku, pierwszego przeciwnika rozbrajając, a drugiemu
zakładając prześliczną blokadę na nadgarstek, tak że tamten zaledwie odczuł porażkę.
Chłopak świetnie sobie radził, jak skoczek, który gładko wchodzi w wodę, nie
rozbryzgując jej. Nie potrzebował jej pomocy.
Poza tym, kiedy wielki mistrz zakonu Jedi zaprasza kogoś na obiad, trudno mu
odmówić. Nawet gdyby się chciało.
Szczerze mówiąc, nawet osoby, które chętnie poszłyby za Yodą do samych bram
Ś
mierci, wolały nie dzielić z nim posiłku. Być może przemierzanie galaktyki wzdłuż i
wszerz przydało podniebieniu mistrza wyjątkowej odporności, większej niż u innych
ś
miertelników, a może tak wyewoluował, że nie dbał o to, czym się zapycha, a może po
ośmiuset latach życia obumarły mu wszystkie kubki smakowe. W każdym razie
ulubione potrawy starego gnoma były nieodmiennie odrażające. Lubił gorące, bagienne
potrawki cuchnące jak gotowane błoto: malutkie, bure przystaweczki, które niezgrabnie
pełzały po talerzu, i lepkie, ciągnące się napoje rozmaitej konsystencji - od
przesłodzonego syropu po ziarnisty szlam. Mistrzyni Leem usiadła obok niego i
przyglądała się niepewnie, jak najstarszy i największy z żyjących Jedi radośnie zagląda
do miski pełnej brązowoszarej papki, w której pływały niewielkie kawałki czegoś, co
wyglądało jak surowy tłuszcz zwierzęcy; całość była posypana łuskami jakiegoś
Yoda – Mroczne Spotkanie
52
małego gada. Pachniało to jak martwy piżmoszczur, który za długo pozostawał na
słońcu.
- Doskonale walczył rano twój padawan - zauważył Yoda z pełnymi potrawki
ustami.
Mistrzyni Leem dopiero co ostrzyła sobie apetyt na talerz suchych ziaren z
dodatkiem suszonych woskownic i kubek wonnej herbatki z pączków narisa, ale w
miarę, jak do jej nozdrzy docierał odór lunchu Yody, traciła chęć do jedzenia.
- Tak, Whie świetnie sobie poradził - odparła, a jej oczy nagle przybrały
nieobecny wyraz.
- Koszmar zeszłej nocy miał?
- Twierdził, że to nie był jeden z tych... szczególnych snów.
Yoda spojrzał na nią ostro spod pomarszczonego czoła.
- Uwierzyłaś mu?
- Nie jestem pewna - przyznała. - Kłamstwo jest do niego niepodobne, zwłaszcza
w takiej sprawie. Ale przeraził się bardzo, poczułam też...
- Poruszenie w Mocy.
Mistrzyni Leem skinęła głową ze smutną miną.
- A wiec ty też je poczułeś. - Obudziło ją w środku nocy, jak odległy krzyk, tak
cichy z początku, że nie mogła zrozumieć, co wyrwało ją ze snu i sprawiło, że usiadła
na łóżku jak ukłuta szpilką, a włosy podniosły jej się na karku.
Yoda pochylił się nad miską, siorbiąc i mlaszcząc.
- Powiedziałem ci, skąd wziął się u nas?
- Właściwie nie. Byłam na długiej misji, kiedy przybył do Świątyni. Przebywał tu
już, chyba od trzech lat, zanim go poznałam. - Wciąż pamiętała, jak to się stało.
Wyprowadziła do ogrodu klasę pięciolatków na lekcję botaniki, aby nauczyć ich nazw i
stosowania roślin. Już wtedy Moc u Whie była bardzo silna. Odszedł od grupy, a kiedy
poszła go szukać, znalazła chłopca głaszczącego pączki rigeliańskiego irysa, które pod
jego palcami otwierały się i kwitły, jakby bardzo delikatnie wsączał w nie wiosenną
aurę.
Uśmiechnęła się na to wspomnienie i rozejrzała, żeby odnaleźć go w zatłoczonej
sali. Częściowo z sympatii, a częściowo po to, aby nie czuć potwornego smrodu
unoszącego się z miski Yody. Whie siedział o trzy stoły dalej, z innymi chłopcami w
jego wieku, a jednak wyobcowany, prawie nie biorąc udziału w rozmowach. Zawsze
była w nim pewna rezerwa, jakby widział coś, czego inni nie byli w stanie ujrzeć i nie
potrafił się tym podzielić. W końcu jednak był jednym z ośmiorga uczniów, którzy
pozostali w turnieju, może zatem nie było nic dziwnego w tym, że siedział samotnie,
zbierał myśli i koncentrował się na oczekującym go zadaniu. Poczuł chyba jej
spojrzenie na sobie, bo odwrócił się i spojrzał mistrzyni w oczy z lekkim uśmieszkiem i
pełnym szacunku ukłonem.
Dobry padawan. Najlepszy, jakiego miała, choć podobno nie powinno się nikogo
faworyzować.
Yoda podążył wzrokiem za jej spojrzeniem.
Sean Stewart
53
- Urodził się na Vjunie - rzekł, zlizując pomarszczonym językiem brązowoszare
resztki potrawki, które przylgnęły mu wokół ust. - Szalony jego ojciec był. A jego
matka... silna bardzo była. Bardzo silna.
Maks zmarszczyła lekko brwi.
- Nie wiedziałam.
- Mm. śeby wziąć go, błagała. „Zabierzcie go z tej rzeźni”, takie jej słowa były.
Pijana była, na pół oszalała z rozpaczy, bo morderstwo dom jej nawiedziło tego dnia.
- Wielkie nieba!
Yoda skinął głową.
- Niejasna dla mnie nasza ścieżka tego dnia była. Wiedziałem wtedy nawet, że
matka zmienić zdanie może. Lecz Moc silna w nim się wydawała... - Stary mistrz
wzruszył ramionami i siąknął nosem. - Domyślaliśmy się. Odważyliśmy się. Dobrze
czy źle, kto wie? Nieraz zło i dobro w krótkim czasie nie mają znaczenia. W dłuższym
okresie, w dziesięcioleciach, w stuleciach... wtedy widzimy rzeczy, jakimi są. Każdy
wybór gałęzią drzewa jest: co na decyzję wyglądało, w istocie jest drogą rozwoju.
Każdy czyn, widzisz, jest jak kopalnia, pogrążona w Mocy, jak... Zaraz! - Yoda urwał,
kiedy android usługujący w refektarzu podszedł i chciał zabrać mu miskę, wciąż do
połowy napełnioną. - Stop! Stop! Jem to przecież!
- Ta miska zawiera substancję, której moje receptory nie identyfikują jako
ż
ywność - oznajmił mały, okrąglutki android. - Proszę tu zaczekać, a przyniosę, panu
specjalność dnia.
Yoda chwycił brzeg miski.
- Arogancka maszyna! Nie w menu moje posiłki są. Specjalnie dla mnie robione
to jest!
Serwomotory androida zawyły, jakby próbował wyrwać miskę mistrzowi.
- Wstępne odczyty nie mogą potwierdzić jadalności tego, co jest w tej misce.
Proszę zaczekać, a przyniosę panu specjalność dnia.
- Precz! - krzyknął Yoda, waląc androida laską po chwytaku. - To moje. Odejdź!
- Powinien pan spróbować specjalności dnia - przekonywał android. - Pieczone
plastry dru’una w sosie rybnym. Proszę poczekać, zaraz przyniosę.
Yoda jeszcze raz przyłożył androidowi laską, po czym szarpnął miskę. Android
pociągnął w swoją stronę. Miska pękła, potrawka rozbryznęła się na wszystkie strony,
głównie zaś na szatę mistrzyni Jedi Maks Leem.
- O rany, rozlało się - jęknął android z satysfakcją. - Zaraz to posprzątam.
Okrągłe oczy Yody zrobiły się jeszcze większe. Wbił wzrok w androida.
- Ba! - rzekł z pogardliwym prychnięciem. - Roboty!
Mistrz zakonu Jedi, drżąc ze złości, pokazał język androidowi, który radośnie
zbierał z szaty mistrzyni Leem kawałki czegoś, co wyglądało jak duszone ścięgna.
W dziesięć minut później mistrzyni Leem wróciła na salę w świeżym ubraniu, a
mistrz Yoda zezował ponuro na talerz pieczonych plastrów dru’una w sosie rybnym.
Rozpogodził się, kiedy do refektarza wszedł Jai Maruk, i skinięciem laski zaprosił
szczupłego Jedi do swojego stołu.
- Popatrzeć przyszedłeś?
Yoda – Mroczne Spotkanie
54
Mistrz Maruk dołączył do siedzących. Złożył Yodzie dostojny pokłon, a Leem
skinął przyjaźnie głową.
- Mistrzyni Xan powiedziała mi o tym.
- O czym? O czym ci powiedziała? - zapytała Maks Leem.
Jai Marok wziął z tacy przechodzącego androida filiżankę parującej stymkafy,
którą Yoda obrzucił pełnym dezaprobaty spojrzeniem.
- Masz padawana, który po turnieju wciąż żyje, tak?
- To właściwie była odpowiedz - zauważyła mistrzyni Leem.
Mistrz Maruk pozwolił sobie na rzadki u niego, blady uśmieszek.
- Zostało ośmioro - odparł Yoda, ze zmarszczonymi brwiami wpatrując się w
plecy oddalającego się androida z napojami.
- Chyba siedmioro - rzekł Maruk. - Ta dziewczyna, Esterhazy, jest ranna;
słyszałem, że zgłosiła się do medyka z poparzoną ręką i nogą.
W tej chwili po sali przebiegł szmer, zwłaszcza wśród siedzących najbliżej
wschodnich drzwi, w których właśnie stanęła Scout. Yoda z przekornym uśmiechem
spojrzał na wysokiego Jedi.
- Zgłosiła się, tak.
- Wiedziałeś, że wróci?
- Domyślać tylko się mogłem.
- Nie może dalej walczyć - rzekł Maruk, kręcąc głową. - Lewa ręka paskudnie
poparzona, obandażowana, kuleje na lewą nogę... prawdopodobnie jeszcze jedno
oparzenie od miecza świetlnego. Co sądzisz o sposobie, w jaki dziś rano walczyła? -
zapytał, zwracając się do Yody. - Nie całkiem zgodnie z ideałami Jedi, moim zdaniem.
Yoda wzruszył ramionami.
- Jakie ideały na myśli masz?
- Zbyt wiele oszustw.
- Ale i wytrwałość - odparła mistrzyni Leem. - Dużo wytrwałości. I odwaga.
- Hm. I jeszcze jedno - mruknął Yoda. Młodsi Jedi spojrzeli na niego. - Nigdy się
nie poddaje - rzekł, mrużąc pomarszczone powieki. - Dalej uważacie, że do oddziałów
rolniczych należy ją posłać?
- Nie do mnie należy kwestionowanie twoich decyzji dotyczących rozwoju
naszych uczniów.
Yoda postukał Maruka laseczką po łydkach.
- A więc dobrze - ostrożnie odparł Jai. - Tak, właśnie tak uważam. Myślę, że jest
mądra i zdecydowana, a w oddziałach rolniczych może w ciągu wielu lat zdziałać
mnóstwo dobrego. Rycerz Jedi ma inny rodzaj misji, a jeśli tu zostanie, zginie w ciągu
pół roku. Czy będziemy się cieszyć, że pozwoliliśmy spełnić się jej marzeniom, kiedy
marzycielka nie przeżyje?
- To, że nie jest silna Mocą jak niektórzy, z pewnością wymaga od niej
dodatkowego wysiłku - zgodziła się w zadumie mistrzyni Leem. - Może też jednak
nakłada na nas większą odpowiedzialność.
Była Granką o łagodnym sercu i nie podobał jej się pomysł wystania Scout do
oddziałów rolniczych.
Sean Stewart
55
- Może powinniśmy podjąć starania, bardziej, przyłożyć się do jej szkolenia. Nikt
nie może powiedzieć, że Scout nie dała z siebie wszystkiego, aby stać się padawanką.
Czy możemy twierdzić, że i my pracowaliśmy tak ciężko, aby zostać rycerzami Jedi?
Yoda zachichotał.
- Dobre serce i spryt masz, mistrzyni Leem. Jaiu Maruku, załóż się ze mną, co?
Jai wyglądał na bardzo nieszczęśliwego.
- Oczywiście, mistrzu, jeśli takie jest twoje życzenie.
- Popatrz na turniej, jak się zakończy. Jeśli z ośmiu pozostałych nasza dziewczyna
znajdzie się w ostatniej czwórce, do oddziałów rolniczych ją wyślę.
- Po zwycięstwie odniesionym nad trzema czwartymi innych uczniów? Po tym,
jak daleko zaszła? - wykrzyknęła mistrzyni Leem.
Yoda wzruszył ramionami.
- Gorsze próby Jedi muszą odbywać, szanse bywają mniejsze. I jak powiada
mistrz Maruk, nie jest silna Mocą ta dziewczyna.
- A jeśli skończy w pierwszej czwórce? - podejrzliwie zapytał mistrz Maruk.
- Druga, trzecia, czwarta uczennicą będzie. Ale jeśli wygra - rzekł Yoda, dźgając
Jaia Maruka laseczką w pierś - twoim padawanem zostanie.
- Moim! - wykrzyknął Marok. - Czemu moim?
Yoda zachichotał.
- Bo przecież wtedy przegrasz, Jaiu Maroku. I będziesz musiał się nauczyć
zwyciężać... najlepiej od kogoś, kto się na tym zna.
Mistrz Marok wyglądał tak, jakby przed chwileczką ktoś siłą wtłoczył mu do
gardła kolczastogrzbietą ropuchę z Tatooine, lecz oszczędzono mu konieczności
udzielenia odpowiedzi, bo mistrzyni Xan kiwnęła w dłonie, prosząc o uwagę. Stoły,
przy których siedzieli uczniowie Jedi, doskonale wdrożeni do natychmiastowego
posłuszeństwa - w końcu nie na darmo przezywano ją śelazną Ręką - natychmiast
ucichły.
- Uczniowie, padawani, rycerze Jedi i mistrzowie! Pierwsza połowa dzisiejszego
turnieju była niezwykle pouczająca. Uczestnicy walczyli dzielnie i zręcznie, a nieraz
wręcz pięknie... - Spojrzała przelotnie na Whie. - Niekiedy też z zaskakującą, eee...
pomysłowością. - Tej uwadze towarzyszyło kose spojrzenie w kierunku Scout, która
zarumieniła się, lecz dumnie zadarła podbródek. - Mówiłam już wcześniej, że
uczniowie, którzy mieli zmierzyć się w tym turnieju, życzyli sobie, aby walki bardziej
przypominały rzeczywistość, sytuacje, w których mogą się znaleźć, kiedy wyjdą poza
te ściany w świat, gdzie właśnie szaleje wojna. - Zgromadzeni wokół stołów refektarza
przytaknęli z przekonaniem. Jacyż oni poważni, pomyślała mistrzyni Leem. Jej serce
się wyrwało do tego pokolenia dzieci, wychowywanych nie jako strażnicy pokoju
Republiki, lecz jako żołnierze w galaktycznej wojnie. - Często słyszę, że nasi uczniowie
mówią o Coruscant i leżących blisko gwiazdach jako o „prawdziwym życiu”.
Zastanawiam się czasem, czy im się nie wydaje, że to, czego ich uczymy, to tylko
zabawa - ciągnęła mistrzyni Xan. - Zapewniam was, że tak nie jest. śywa Moc, którą tu
nauczycie się widzieć, prowadzeni przez mistrza Yodę, to najprawdziwsza
Yoda – Mroczne Spotkanie
56
rzeczywistość. Poza tymi ścianami prawda, zamaskowana przez nadzieję, lęk i zdradę,
jest najtrudniejsza do zobaczenia.
Pomarszczona głowa Yody pochyliła się, przytakując tym słowom.
- Prawdą jest jednak, że w rzeczywistym życiu rzadko spotykamy naszych
wrogów w pojedynkę, w zamkniętym pomieszczeniu, na wygodnych matach - ciągnęła
ś
elazna Ręka. - W galaktyce sytuacja bywa bardziej chaotyczna, zamiast walki w sali
treningowej musicie czasem dobywać miecza świetlnego w doku, bibliotece, na ulicy, a
nawet... - urwała, unosząc brwi - ...a nawet w jadalni. Przekonani, że macie jeszcze
wiele godzin do następnej walki, spożyliście duży posiłek. - Wymownie spojrzała na
Sisseri Deo, wysokiego, złotoskórego Firrerreo, który był jednym z ósemki jeszcze
wałczących. Spojrzał na talerz i błony mrużne na jego oczach zafalowały z przerażenia.
- Poza tym miejscem nie zawsze będziecie pamiętać, aby pilnie na wszystko zwracać
uwagę, a zatem często nie rozpoznacie, kim są wasi przeciwnicy. - Ciągnęła,
spoglądając na Lenę Missę, która oblizując wargi rozwidlonym językiem, gorączkowo
rozglądała się po sali, usiłując sobie przypomnieć skład pierwszej ósemki. - Na
zewnątrz rzadko zdarza się taka miła sytuacja, że walka toczy się jeden na jednego w
określonym miejscu i czasie. Częściej jest to karczemna burda, walka na pięści w
jakiejś ciemnej alejce. - śelazna Ręka podniosła czerwoną chusteczkę. Na jej widok
zdenerwowani uczniowie poderwali się z ławek. - A nawet wspólna jadalnia. Pozostało
zatem ośmiu zawodników. Niech Moc będzie z wami - ogłosiła mistrzyni Xan i
pozwoliła, aby czerwona szmatka wyśliznęła jej się z palców.
Jak tylko mistrzyni Xan zaczęła mówić o „prawdziwym życiu”, Scout odgadła, co
się święci. Rozejrzała się po sali, odnotowując, gdzie znajdują się pozostali zawodnicy
z Rundy Ośmiu i oceniając, kto będzie dla niej najlepszym przeciwnikiem. Nie Lena.
Lena to przyjaciółka, a poza tym Chagrianka patrzyła wprost na nią.
Sisseri Deo, prawie dwa i pół metra złocistej skóry, siedział zwrócony plecami do
Scout o jeden stół dalej. Kiedy mistrzyni śelazna Ręka ciągnęła swoje przemówienie -
ależ miała świetną zabawę, ta upiorna staruszka! - Scout ześliznęła się z ławki, biorąc
ze sobą kubek soku muja, i przysunęła się kilka kroków, jakby chciała lepiej usłyszeć
słowa nauczycielki.
Czerwona chusteczka powędrowała w górę. Wszyscy, którzy nie chcieli znaleźć
się na drodze ostrzy mieczy laserowych i brudnych talerzy, skoczyli na nogi. Scout
rozejrzała i sprawdziła, czy Lena nie próbuje jej podejść. Jak dotąd nieźle. Niedbale
przesunęła się tuż za plecy Sisseriego. W czysto fizycznym tego słowa znaczeniu
Sisseri był zdecydowanie najsilniejszym z pozostałych zawodników. Był to ogromny
wyrostek o mięśniach podobnych do korzeni drzew pokrytych lśniącą skórą. Scout
obserwowała jego starcie w drugiej rundzie, kiedy to kopniakiem pozbawił
przytomności Forzi Ghula, i nie zamierzała stawać z nim do walki.
Nie miała szczęścia. Zaledwie czerwona chusteczka opadła z palców mistrzyni,
Sisseri obejrzał się i stanął przed Scout.
Zaklęła.
Chusteczka dotknęła ziemi.
Sean Stewart
57
Sisseri chwycił za miecz świetlny.
Scout cisnęła mu w twarz kubek z sokiem.
Poderwał dłonie, a niebieski promień miecza zatańczył nad głową Scout, gdy jego
właściciel gorączkowo próbował wytrzeć sok z oczu. Całkowicie ignorując miecz - nie
było sensu wyzywać Sisseriego do walki, był na to zbyt dobry - zaatakowała go ciosem
w pierś, pozwalając, aby jej dłonie same odnalazły kołnierz jego tuniki. Zastosowała
ulubiony uchwyt, jej silne nadgarstki napięty się, a ona poczuła znajomy nacisk palców
na tkaninę wrzynającą się w szyję przeciwnika. Świetnie, pomyślała. Teraz doliczyć do
dziesięciu i trzymać. Jeden, dwa...
Mięśnie nóg Sisseriego napięły się i dzięki delikatnemu ukłuciu Mocy Scout
zorientowała się, co będzie dalej. Dał susa w tył, przekręcając się w powietrzu jak
smokowąż na skraju śmierci, po czym z trzaskiem spadł na stół, przygniatając sobą
Scout. Ona jednak zorientowała się w jego zamiarach i w połowie trajektorii wywinęła
się. Kiedy z głośnym hukiem wylądował na blacie stołu, znowu siedziała na nim.
Trzy, cztery..
Forrerreo toczył się dalej. Jego olbrzymie dłonie powędrowały w kie runku szyi,
ale z jakiegoś powodu Moc nagle zaczęła swobodniej przepływać przez Scout i
dziewczyna wcześniej niż on sam wiedziała, że będzie próbował oderwać jej ręce. Nie
zwalniając chwytu prawym ramieniem i dłonią, sięgnęła lewą i nacisnęła na splot
nerwów pod jego lewym łokciem. Ramię Sisseriego zwisło, bezwładne i pozbawione
czucia.
Pięć, sześć...
Sisseri przestał się rzucać i leżał na stole, mrugając oczami, jakby wzywał Moc na
ratunek, lecz jego wzrok już zasnuwał się mgłą. Westchnął głęboko i z desperacją,
spojrzał na nią wypukłymi oczami i skrzywił ociekającą sokiem twarz.
- Nienawidzę...
Siedem...
- Nienawidzę soku muja - jąknął i poddał się.
Scout stoczyła się z niego i przykucnęła przy stole, rozglądając się po refektarzu.
Pozostało sześciu zawodników. Pirt Neer i Enver Hoxha ściągali na siebie najwięcej
uwagi wspaniałym pojedynkiem na miecze świetlne. Whie i HeraTuix walczyli wręcz,
wciąż jeszcze jednak na dystans, wymieniając kopniaki, ciosy i blokady. To nie potrwa
długo. Nieważne, jak elegancko wygląda walka wręcz na dystans, zawsze się kończy na
ziemi, na zapasach i blokadach stawów. Lena stała właśnie nad Bargu,
zmiennokształtną, która trzymała się za ramię drugą ręką i składała pokłon na znak
kapitulacji.
Oczy Leny napotkały wzrok Scout i dziewczyny wymieniły między sobą znużone,
czujne uśmiechy.
Tłum wydał nagle głośne westchnienie.
Whie chwycił Herę Tuix w elegancki blok za nadgarstek, a choć Hera próbowała
kontratakować, wiadomo było, że za chwilę odstuka porażkę. Scout poszukała
wzrokiem Leny. „Teraz!” - szepnęła i rzuciła się przed siebie, z Leną depczącą jej po
Yoda – Mroczne Spotkanie
58
piętach. Whie był silniejszy niż każda z nich, ale jeśli zdołają go pokonać razem, kiedy
jest odwrócony plecami i trzyma Herę, może uda im się go wyeliminować.
Były tuż za nim. Lena skoczyła, ale coś w pozycji ciała Whie powiedziało Scout,
ż
e chłopiec doskonale wie, co się dzieje.
Hera poddała się.
Whie skoczył w powietrze, bez wysiłku pokonując pięć metrów w górę, obrócił
się saltem w tył i zgrabnie wylądował na stole za ich plecami. Lena rzuciła się w tamtą
stronę, a gdyby podszept Mocy nie przyszedł Scout z pomocą, ona zrobiłaby to samo,
dzięki czemu obie znalazłyby się na łasce Whie. Zamiast tego czekała już na niego przy
stole i zatoczyła krąg mieczem świetlnym na wysokości jego nóg. Odbił jej zielone
ostrze swoim niebieskim, wzniecając fontannę iskier.
Nagle stało się coś dziwnego. Whie spojrzał na nią, wytrzeszczył oczy i otworzył
usta, po czym wycofał się.
- Co się dzieje? - warknęła Scout. Otarła twarz lewą, zranioną dłonią. Bandaż
poplamiony był kilkoma kroplami soku muja, ale przecież to nie mógł być powód, że
patrzył na nią tak dziwnie, jakby zobaczył ducha.
Lena syknęła, pozbierała się i rzuciła do ataku. Scout wiedziała, że przyjaciółka
zaatakuje od dołu, więc sama zadała cios z góry, mając nadzieję, że Whie nie odeprze
obu ataków naraz. Zamiast jednak odskoczyć jak każdy normalny Jedi i spaść ze stołu,
Whie rzucił się naprzód ponad ich głowami. Pchnięcie Mocą w plecy posłało Scout na
stół, na którym Whie stał jeszcze przed chwilą. Stół przewrócił się, rozbryzgując wokół
deszcz pieczonych plastrów dru’una, fontanny sosu rybnego, soku muja i wody.
Podniosła się i potrząsnęła głową, usuwając z włosów resztki lunchu. Z drugiej
strony sali dobiegł odgłos kilku błyskawicznych ciosów miecza świetlnego, a po nim
gromki aplauz. Zobaczyła przebiegające obok stopy Leny. Miecz świetlny przeleciał
przez pokój, wirując i sycząc w powietrzu, odbił się od podłogi i potoczył, aby
znieruchomieć o metr od niej.
Scout sięgnęła po broń.
- Nie! - wrzasnął Enver, kiedy Pirt Neer dobiegła do niego i przystawiła mu ostrze
swojego miecza do gardła.
- No i co? - rozległ się głos Pirt gdzieś z wysoka.
Enver spojrzał na Scout morderczym wzrokiem.
- Piękne dzięki, Scout - warknął i poddał się. Stał przez chwilę, przyjmując
oklaski, po czym otrzepał spodnie. - Świetnie ci poszło, Pirt. Możesz się teraz zabrać do
Esterhazy, żebym mógł odzyskać miecz.
- Niezły pomysł... ups! - To Lena wyskoczyła zza pleców Pirt, kiedy ta
przyjmowała kapitulację Envera, i zacisnęła jej ramię na szyi. Pirt westchnęła i poddała
się.
Lena uśmiechnęła się do Scout radośnie.
- Masz zamiar tak tam siedzieć, czy idziesz się dalej bawić?
Rozległ się syk i wizg, miecze świetlne starły się ze sobą. Poszły iskry i Lena
oddała się wymyślnemu tańcowi na blatach stołów refektarza. Scout jęknęła. Powinna,
naprawdę powinna jej pomóc.
Sean Stewart
59
Wysunęła się na otwartą przestrzeń. Lena i Whie byli ostatnimi walczącymi.
Kierowali się ku szerokiej otwartej przestrzeni przed uchylnymi drzwiami kuchni. Whie
ostro atakował Lenę, jego miecz świetlny splatał wokół niej klatkę z zielonych
promieni. Scout pobiegła w kierunku walczących.
Zbyt powoli, za późno. Na jej oczach Lena wyminęła kombinację parada-finta-
cios i wymierzyła sztych prosto w pierś Whie. On jednak odskoczył na bok, zwinny i
giętki jak pejcz. Użył swojego miecza, aby odbić jej ostrze bez szkody dla nikogo,
wolną zaś dłonią przechwycił jej prawą rękę. Kontynuował skręt, opuszczając nisko
ś
rodek ciężkości dokładnie tak, jak ich uczyła mistrzyni Xan, i teraz prawa dłoń Leny
znalazła się w blokadzie kciuka, którą jej własny rozpęd jeszcze pogarszał. W chwilę
potem stanęli jakby do tańca: Whie znalazł się za Chagrianką, przyciskając jej ramię do
pleców z kciukiem zgiętym pod nienaturalnym kątem. Delikatnie nacisnął i dziewczyna
wypuściła z dłoni miecz. Jeszcze jedno naciśnięcie i Lena stanęła na czubkach palców.
Poddała się.
Uśmiechnął się i przyjął jej kapitulację z poważnym ukłonem. Odpowiedziała mu
dygnięciem i śmiechem, a widzowie obdarowali ich rzęsistymi oklaskami.
No, nieźle, pomyślała Scout. Niezły pomysł z tym Whie, dwie na jednego. Miała
swój plan, ale miała też szczerą nadzieję, że nie będzie musiała z niego skorzystać.
Westchnęła i przełożyła miecz do lewej ręki. Dość często ćwiczyła walkę lewą ręką,
więc jeśli zajdzie taka potrzeba, z pewnością będzie mogła użyć tego sposobu, aby
zdezorientować przeciwnika. Jeśli chodzi o ścisłość, mógłby nawet pomyśleć, że jest
leworęczna. Prawda była jednak taka, że prawdopodobnie Scout spędziła o wiele więcej
czasu na obserwowaniu go, niż on kiedykolwiek zastanawiał się nad jej metodami
walki.
Włączyła miecz i ostrze ożyło. Bogowie, jakże ona lubiła ten dźwięk i ten
promień, błękitny jak świetliste niebo, wytryskający z jej dłoni. Może i nie jest
najlepszą uczennicą w Świątyni Jedi, ale kocha świątynię, swoją broń i to życie, i jeśli
nawet sam Yoda spróbuje jej to odebrać, będzie się bronić, kopać i wrzeszczeć do
samego końca.
Przez uchylne drzwi kuchni wytoczył się mały android i rozejrzał po refektarzu,
wydając z siebie serię przerażonych pisków i gwizdów. Jego receptory odnotowały
potłuczone naczynia, jedzenie porozrzucane po całej podłodze, a nawet przyklejone do
ś
cian. Kilką stołów wykazywało wyraźne ślady nadpalenia ostrzem miecza.
Tallisibeth Enwandung Esterhazy, dla przyjaciół Scout, lekko machnęła mieczem,
aby zwrócić na siebie uwagę Whie.
- Zdaje się, że zostało nas dwoje do tego tańca, bracie.
Whie odwrócił się. Mina mu zrzedła.
- Ty jeszcze... to znaczy, myślałem, że skończyłem.
W sposobie, w jaki na nią popatrzył, by zaraz odwrócić wzrok, było coś
obraźliwego.
- Hej, nie musimy się bić.
Widać było, że jej słowa sprawiły mu ulgę.
- Też bym wolał, chodzi tylko o to, że...
Yoda – Mroczne Spotkanie
60
- ...zawsze możesz się poddać - odparła słodko.
Po sali przetoczyła się fala nieśmiałych śmieszków. Android potoczył się przed
siebie, niespokojnie kręcąc na boki okrągłą głową.
- Ja? Poddać się tobie? - Whie z trudem opanował irytację. - Nie sądzę. -
Wyprostował się chłodno i oficjalnie, dobył miecza i skłonił się najpierw jej, potem
mistrzyni Xan i na końcu mistrzowi Yodzie.
Scout wyprostowała się, aby uczynić to samo, ale kiedy skłoniła się przed Whie,
android podtoczył się do niej.
- O rany, rozlało się - rzekł, zdejmując z jej spodni zmiażdżony plaster dru’una w
sosie rybnym. - Zaraz to posprzątam.
Na sali rozległ się śmiech. Scout spąsowiała aż po korzonki włosów. To tyle, jeśli
chodzi o wielkie wejście.
- Do roboty - mruknęła i skoczyła.
Z mieczem w lewej ręce wykonała mocny, prosty sztych wokół pierwszej parady
Whie, łatwo zablokowany przez drugą. Przesuwał się wzdłuż klingi jej miecza tak
samo, jak to robił z Leną... jego wolna dłoń opadła na jej rękę trzymającą miecz i
wykręciła ją, wykorzystując rękojeść miecza jako dźwignię do stworzenia pierwszej
blokady kciuka. Całość została wykonana niewiarygodnie gładko, wojowniczka w
Scout nie mogła nie pochylić czoła przed wyczuciem równowagi przeciwnika, precyzją
i świadomością własnego ciała. Miałaby wielkie problemy z reakcją na tę technikę,
nawet gdyby chciała to zrobić.
Po trzech sekundach walki wydawało się, że już jest po wszystkim. Stał za nią,
podobnie jak przedtem za Leną. Jedno dobrze wycelowane pchnięcie wywołało w jej
kciuku i nadgarstku ostre ukłucie bólu. Z brzękiem upuściła miecz.
Dziwne - Whie nie wydawał się aż tak zakłopotany, kiedy pokonał Lenę, choć
Lena była dla niego znacznie bardziej niebezpieczną przeciwniczką niż Scout.
Przynajmniej zdaniem większości. Scout widziała już zadurzonych chłopaków, którzy
stawali się nerwowi wobec dziewczyn swoich marzeń - co sprawiało, że treningi
stawały się dla wszystkich ogromnie kłopotliwe - ale przecież jeszcze wczoraj
przerabiała z Whie blokady ramienia i przysięgłaby na wszystkie gwiazdy Republiki, że
zachowywał się całkiem normalnie.
Jeszcze raz nacisnął jej kciuk i Scout poczuła, że staje na palcach, jakby
zamierzała wyśliznąć się ponad tę cieniutką igiełkę bólu, która przeszywała jej kciuk.
- Poddaj się! - szepnął.
- Nie tym razem - odparła i zaciskając zęby z całej siły, opadła na całe stopy,
kierując się w kierunku bólu, a potem w tył, wprost w nacisk jego uchwytu. Gdyby
teraz go utrzymał, jej kciuk pękłby jak sucha gałązka.
Ale puścił. Scout wiedziała, że tak będzie. Był zbyt miły, zbyt szlachetny, żeby ją
tak skrzywdzić, a Moc teraz jej sprzyjała, podobnie jak element zaskoczenia. Obróciła
się ku niemu, prostując ramię, które wciskał w jej plecy, gdy tylko rozluźnił uchwyt.
Zanim zdecydował się na skok, ona już o tym wiedziała, chwyciła jego ramię jak
szprychę koła i w chwili, gdy rzeczywiście skoczył, wykonała płynnie elegancki wyrzut
ramienia. W trzy sekundy później było po wszystkim. Whie leżał na plecach,
Sean Stewart
61
rozpłaszczony na podłodze, dysząc ciężko, a Scout z szerokim uśmiechem siedziała mu
na piersi. Prawą ręką okręciła sobie wokół dłoni kołnierz jego szaty i zaciskała, jak
tylko zaczynał się wiercić.
- No, no... spokojnie - rzekła wreszcie, zaciskając dłoń odrobinę mocniej, żeby
pokazać, że w razie czego może go poddusić.
Whie spojrzał na nią posępnie, westchnął i poddał się. Scout puściła kołnierz jego
szaty i wstała.
Mały android z przerażeniem kręcił się po sali.
- O rany - mamrotał - rozlało się.
Ktoś się roześmiał, kto inny zaklaskał. Zerwała się owacja. Mistrzyni Leem
podbiegła do Whie, wymijając Scout, a mistrzyni Xan obdarowała ją delikatnym,
zimnym uśmieszkiem.
Lena wybiegła z tłumu.
- Scout! To było niewiarygodne! - krzyknęła, chwytając przyjaciółkę za ręce i
okręcając ją wokoło w tańcu zwycięstwa. - To było wielkie! Kto by pomyślał... Scout?
- Ręka - jęknęła Scout. - Zostaw lewą rękę.
- Ona to zrobiła specjalnie, wiesz - wycedziła Hanna i zimnym wzrokiem
zmierzyła Scout. - Liczyła na dobre serce Whie, domyślała się, że będzie się bał ją
skrzywdzić i przestanie walczyć, a ona złapie go, kiedy się tego nie będzie spodziewał.
- To nie był żaden domysł - odparła Scout.
- Nie wiem, czemu mówisz o tym takim pogardliwym tonem, Hanno - oburzyła
się Chagrianka. - Pomysł był doskonały i trzeba było naprawdę zimnej krwi, żeby go
zrealizować.
Hanna wzruszyła ramionami.
- No jasne! Kimże ja jestem, żeby odmówić Esterhazy jej chwili triumfu? I tak jak
w przypadku mojego miecza, z pewnością w prawdziwej walce będzie to doskonała
taktyka. Jak długo będzie walczyła przeciwko najmilszym z robotów Gildii Kupieckiej,
oczywiście... i dopóki starczy jej kciuków.
- Słuchaj. przykra mi... - powiedziała Scout półgłosem. - Zrobiłam to, co uznałam
za stosowne. Nie chciałam... - Ale Hanna już odwróciła się do niej plecami.
- Ani mi się waż ją przepraszać! - syknęła Lena. - Mściwa, zarozumiała
arkaniańska jędza. Jest wyściekła, bo zwyciężyłaś ją w uczciwej walce.
- Owszem, zwyciężyłam - odparła Scout znużonym głosem. Mały android wciąż
wyskubywał z jej szat resztki obiadu. Oparzenia od miecza świetlnego na nodze i dłoni
pulsowały tępym bólem. - Nie wiem tylko, czy uczciwie. Nieraz trudno mi uwierzyć, że
kiedykolwiek będę Jedi.
- Hej, Tallisibeth?
Scout obejrzała się i zobaczyła Paxa Chizzika, krępego jedenastolatka, którego
pokonała w pierwszym starciu. Siedział za nią w kucki.
- Tallisibeth - oznajmił stanowczo - być Jedi to znaczy mieć pomysły, szeroko
otwarte oczy i nigdy, nigdy się nie poddawać. Dzisiaj nauczyłem się od ciebie wiele na
ten temat.
Spojrzała na niego zdumiona.
Yoda – Mroczne Spotkanie
62
- Nie, naprawdę... jesteś... taki miły! - szepnęła, pociągając nosem, i zalała się
łzami.
Sean Stewart
63
R O Z D Z I A Ł
5
Yoda i Jai Maruk znaleźli Scout w szpitaliku, gdzie mistrz Caudle nakładał plastry
z bacty na jej spaloną dłoń.
- Właściwie nie wiem, po co to robią, jeśli ma zamiar dalej chwytać miecze
ś
wietlne za ostrza. - Mistrz Caudle chłodno spojrzał na Yodę. - Za trzy dni będzie
zdrowa.
- To nic takiego - rzekła Scout. - Pilnowałam, żeby to była lewa ręka, którą mogę,
hm... poświęcić. - Spojrzała z niepokojem na mistrza Yodę. - Mam kłopoty, prawda?
Powoli pokiwał głową.
- Na twoją walkę jako ucznia w Świątyni patrzeć już nie możemy - rzekł łagodnie.
Scout nagle ogłuchła i jakby zesztywniała wewnątrz. Przymknęła oczy i odcięła
się od słów mistrza. Nie chcę tego słyszeć, pomyślała. Nie chcę tego słyszeć. To nie jest
w porządku.
- ...padawana i wysłać cię poza Coruscant.
Otworzyła jedno oko.
- Eee... przepraszam, co mówiłeś?
Yoda dźgnął ją delikatnie - bardzo delikatnie! - laską w ramię.
- Uszy masz też posiniaczone? Jaia Maruka padawanem zostać masz i wyjechać z
nim na misję poza Coruscant.
Teraz otworzyła także usta.
Mistrz Yoda zachichotał.
- Jak rybka wyglądasz, wiesz, Tallisibeth Enwandung Esterhazy? Mała rybka, gul,
gul, gul!
Spojrzała z przestrachem na Jaia Maruka, chudego, gniewnego mistrza Jedi, który
wrócił z ostatniej misji ze śladem po mieczu świetlnym na policzku. Oparzenie już się
zagoiło, lecz pozostała jeszcze biała blizna, biegnąca od szczęki do ucha, jako
ś
wiadectwo jego spotkania z niesławną Asajj Ventress.
- Będę twoim padawanem? - Skierowała wzrok na Yodę. - Nie wysyłacie mnie do
oddziałów rolniczych?
Stary mistrz potrząsnął pomarszczoną, zieloną głową.
Yoda – Mroczne Spotkanie
64
- Nagroda za twoje techniki walki to nie jest. Za mało Jedi nam zostało. Ale
gdybym nawet tysiące ich miał, mała, bez walki bym cię nie oddał. Inteligencję i
determinację masz. Między gwiazdami ciemności tyle jest. Czemu odrzucać taką, która
ś
wieci jasno?
Scout wytrzeszczyła oczy. Wydawało jej się, że przez całe życie starała się
wyłącznie o to, by nie zawieść mistrza Yody. Chyba spodziewał się, że będzie szalała z
radości, ale tymczasem nie mogła powstrzymać łez.
- Co się stało? - spytał Jai Maruk. Spojrzał na Yodę zaskoczony. - Czemu ona się
nie cieszy?
- Będzie się cieszyć - odparł mistrz Yoda. - Więzy wokół jej serca przez lata
zaciśnięte były. Rok za rokiem. A teraz one znikły i krew do serca jej wraca. I boli to!
- Tak! - szepnęła Scout między jednym chlipnięciem a drugim. - Właśnie tak!
Skąd wiedziałeś?
Yoda wdrapał się na łóżko i usiadł obok niej, bujając w powietrzu drobnymi
stopami. Uniósł uszy prawie pionowo.
- Tajemnicę ci powiem - pochylił się ku niej tak nisko, że wąsikami musnął jej
policzek. - Wielkim mistrzem zakonu Jedi jestem! - krzyknął wprost do jej ucha. -
Wygrałem tę posadę w karty, uważasz? - Pociągnął nosem i zatrzepotał w powietrzu
grubymi palcami. - Skąd wiedziałeś, skąd wiedziałeś, mistrzu Yoda? - Przedrzeźniał ją,
chrząkając. - Mistrz Yoda wie takie rzeczy. Praca jego to jest.
Scout zaśmiała się i dopiero teraz poczuła, że ogarnia ją wielkie szczęście. Było to
uczucie ostre, piękne i brzęczało jak klinga miecza świetlnego, którym stała się nagle
jej dusza. Tą ostrą, kąsającą klingą.
Pomieszczenie na holomapy w Świątyni Jedi było wielką, sklepioną komnatą,
przystosowaną do nawigacji gwiezdnej. Projektory holograficzne tworzyły
trójwymiarowe mapy gwiezdne, aby studenci mogli wśród nich spacerować. Można je
było nastawić na prawie dowolną skalę, a zatem uczeń mógł badać szczegółowo jeden
system gwiezdny, gdzie każda planeta i każdy satelita wyświetlane były ze wszelkimi
szczegółami, a wraz z rosnącą rozdzielczością oglądać na nich każdą górę i każde
morze. Całą galaktykę można było wcisnąć w to jedno pomieszczenie, tak że mgławice
i tysiące rozjarzonych słońc były jedynie punkcikami w głębokich otchłaniach
kosmosu.
Whie zawsze lubił Gwiezdną Komnatę. Nie znał drugiego tak magicznego miejsca
w Świątyni. Kiedy był zdenerwowany, zły lub tylko potrzebował trochę czasu dla
siebie, przychodził tu przechadzać się między gwiazdami. To było trudne popołudnie.
Odprowadził Scout do szpitalika i został tak długo, dopóki mistrz Caudle nie oznajmił
mu, że naciągnięty kciuk nie jest poważnym urazem. Potem wrócił, aby przyjąć
grzecznościowe gratulacje od swoich kolegów, do których dołączyła również mistrzyni
Xan. Wszystko to robił z naturalną uprzejmością i chętnie, ponieważ takie właśnie
standardy sobie narzucił. Nie było to jednak łatwe, zatem wymknął się tak szybko, jak
to było możliwe, gdy tylko uznał, że może to zrobić bez wstydu.
Sean Stewart
65
Dokładnie obejrzał swój miecz świetlny, upewniając się, czy nie został
uszkodzony w czasie walki, ostrożnie starł plamę na rękojeści w miejscu, gdzie
uszkodziło ją ostrze przeciwnika. A potem próbował zmusić się do nauki, przeglądając
wiadomości, aby wyrobić sobie konkretny pogląd na działania wojenne od czasu
katastrofy na Honoght. Starsi uczniowie mówili o tym przez cały czas, a niektórzy z
instruktorów nie wahali się użyć scenariuszy Wojen Klonów do szkolenia. W zeszłym
tygodniu mistrz Tycho, który w tym semestrze nauczał strategii wojskowych, zażądał
od każdego ucznia dokładnej oceny błędów popełnionych w przypadku Honoghta, jak
również pomysłów, co należałoby uczynić, aby uniknąć zaistniałej sytuacji.
Whie dobrze poradził sobie z tym zadaniem - zawsze sobie radził, bo to również
był standard, który sobie narzucił - ale w głębi serca wcale nie był przekonany, że
zastosowanie jego propozycji mogłoby cokolwiek zmienić. Miał niejasne wrażenie, że
rzeczywistość była znacznie bardziej skomplikowana i jednocześnie prostsza, niż to
sobie wyobrażał mistrz Tycho.
Bardziej skomplikowana, ponieważ jedyną nauczką z tej katastrofy było
stwierdzenie, że żaden plan, nawet najpiękniejszy, nie przetrwa chaosu wojny.
A prostsza, ponieważ Whie zaczynał podejrzewać, że sytuacje, podobnie jak
ludzie, mogą poddawać się Ciemnej Stronie, a kiedy już dostanie ona kogoś w swoje
szpony, nigdy go nie wypuści.
Po godzinie bezskutecznych prób przyswajania wiedzy poddał się i przyszedł tu,
do Gwiezdnej Komnaty. Ostatnia osoba, która z niej korzystała, analizowała bitwę pod
Brentaal - kluczowy obszar zakodowany był odpowiednimi barwami, zależnie od tego,
która strona go kontrolowała. Niebieski kolor oznaczał Republikę, lśniące stalowe
srebro zaś obszary, które roboty Gildii Kupieckiej utrzymały w decydującym momencie
konfliktu.
Whie skasował Brentaal i ustawił projektor na obraz całej galaktyki, biegnącej z
prędkością miliona lat na sekundę. Spacerował po tych otchłaniach historii, obserwując
narodziny i śmierć gwiazd, czując na sobie i wokół siebie wirującą, rozkołysaną
materię wszechświata. Z tego punktu widzenia nic nie miało znaczenia - ani jego sen
ostatniej nocy, ani dzisiejsza wojna, ani całe długie czuwanie zakonu Jedi. W istocie
pojawianie się i zamieranie rozumnego życia trwało jedno mgnienie oka, jak zaledwie
dostrzegalne zakłócenie w wielkiej defiladzie: komety i konstelacje tańczyły w
ciemności, a Moc również była muzyką i tańcem.
Drzwi do Gwiezdnej Komnaty uchyliły się i czyjś głos zakłócił bezosobowy wir
czasu.
- Whie?
- Mistrzyni Leem! - No cóż, koniec samotności. Mimo wszystko uśmiechnął się.
Mistrzyni Leem lubiła go, a on ją. Była starsza i mądrzejsza od jego towarzyszy,
oczywiście, ale tylko jej miał odwagę pożalić się na trudności, jakie wynikały z
posiadania ogromnego talentu. Odpowiedzialność. Naciski.
- Myślałam właśnie, że cię tu znajdę. - W ciemności ona także pławiła się w
gwiazdach. Konstelacja Eryona, którą na Coruscant zwano Płonącym Wężem,
Yoda – Mroczne Spotkanie
66
zatańczyła powoli wokół jej ramion i odleciała. - Mam nadzieję, że nie czujesz się
pokrzywdzony ostatnim starciem. Miałeś absolutną rację, że się powstrzymałeś.
Wzruszył ramionami.
- Doprawdy? Może to jest ta różnica pomiędzy Jasną a Ciemną Stroną Mocy i
nami. Jak długo ktoś pozwala sobie na robienie tego, czego my nie robimy, zawsze
będzie miał nad nami przewagę.
Zawahał się pod koniec zdania, bo ogarnęło go nagle poczucie déjà vu. Był tu już
kiedyś. Mówił kiedyś to samo...
No właśnie... zeszłej wiosny wyśnił sobie tę chwilę. Czy to oznacza, że nawet
teraz jego „ja” z zeszłej wiosny tkwi gdzieś ukryte w jego głowie i obserwuje
rozwijające się kontinuum? Whie wejrzał ostrożnie w głąb siebie, ale było to niczym
włożenie ręki w gniazdo węży... spanikowany śniący Whie, zamknięty w jego czaszce
jak dziecko pochowane żywcem, był ostatnią rzeczą, jaką chciał tam ujrzeć.
- Tak, lecz Ciemna Strona pożera młodość - usłyszał słowa Maks Leem, które już
znał, które już kiedyś do niego wypowiedziała. - W końcu, gdybyście ze Scout mieli
znów walczyć teraz, kto byłby lepszy?
- O, to nic nie znaczy - odparł Whie. We własnych uszach jego głos brzmiał
idealnie spokojnie i rozsądnie, ale miał wrażenie, że mówi mechanicznie, jakby
wypowiadał słowa wyuczonej roli. Wydawało się prawie, jakby jego obecna
ś
wiadomość mieszała się ze śpiącym ja, czyniąc go jedynie widzem teraźniejszości,
niepotrafiącym zmienić tego, co ma się stać. - „Co by było gdyby” to gra, w której
zawsze można wygrać. W prawdziwym starciu, tym, które miało znaczenie, ona
pragnęła tego bardziej i wygrała.
- Może i tak - odparła mistrzyni Leem - ale cieszę się, że nie muszę łatać twojego
kciuka. A skoro już o tym mowa...
- Mistrz Yoda chce nas widzieć w szpitaliku.
Mistrzyni Leem zamrugała.
- Skąd wiedziałeś?
- Wyśniłem ten moment zeszłej wiosny. Po prostu go rozpoznałem. Przez całe
miesiące zastanawiałem się, o czym będziemy rozmawiać.
Teraz to były już dwa sny, w których pojawiała się Tallisibeth Endwanung
Esterhazy. Przypomniał mu się fragment ostatniego snu - Scout wpatrująca się w niego,
z kroplami spływającymi po jej twarzy jak łzy i z oczami błyszczącymi tęsknotą.
Zmusił się, aby przestać o tym myśleć. Ta ścieżka wiodła na Ciemną Stronę. Czuł
ją tam, czyhającą na niego jak zwierzę w dżungli.
Mistrzyni Leem zmarszczyła troje brwi, a jej długa, wąska szczęka zaczęła
poruszać się nerwowo.
- Powinniśmy już iść, Whie. Nie możemy pozwolić, aby mistrz Yoda czekał na
nas.
- Koniec programu - rzekł Whie, ruszając za nią. Na jego rozkaz cała galaktyka
gwiazd zamigotała i zgasła jak świeczki na torcie urodzinowym.
Sean Stewart
67
W szpitaliku rozległy się przyspieszone kroki i w chwilę później mistrzyni Leem
dołączyła do mistrza Jaia Maruka przy łóżku Scout.
- To zabawne - odezwała się tęsknym głosem Scout. - Czuję się jak księżniczka
otoczona dworzanami.
Whie pojawił się chwilę później i stanął u boku Maks Leem. Oczywiście, był
padawanem Leem, tak samo jak Scout była teraz padawanką mistrza Maruka. Ta myśl
sprawiła, że poczuła się absurdalnie szczęśliwa. Prawdę mówiąc, znała mistrza Maruka
bardzo słabo, ale to nie miało wielkiego znaczenia. Ważne było jedynie to, że w końcu
będzie prawdziwą Jedi. Teraz muszę już tylko wyjechać na misję, pomyślała, walczyć
przeciwko straszliwym wrogom i wycinać sobie drogę poprzez armie Gildii Kupieckiej.
I nic więcej!
Scout stwierdziła, że od szerokiego uśmiechu rozbolały ją policzki. Zachichotała.
Mistrzyni Leem spojrzała z powątpiewaniem na obandażowaną dziewczynę leżącą
na kozetce i nachyliła się do Jaia Maruka.
- Czy ona jest pod wpływem narkotyków?
- Nie, pszepani - zaszczebiotała Scout. - Czuję się jak promyk słońca.
Mistrzyni Leem poczuła, że jej krzaczaste brwi powoli wspinają się w kierunku
linii włosów.
- Cieszę się, że przyjść zechciałaś - odezwał się Yoda. Wiercił się tak długo, aż
udało mu się usiąść w nogach łóżka. - Wieści dla was mam, Tallisibeth i Whie.
Mistrzyni Leem i mistrz Maruk opuszczają Świątynię, na misję wyruszają. Jako ich
padawani, z nimi wyjedziecie.
- Już? - spytała Scout wstrząśnięta.
- Zostałaś padawanką? - wykrzyknął Whie, nie mniej wstrząśnięty.
- Gdzie wy... - Scout opanowała się szybko i groźnie spojrzała na Whie. - Co
miałeś na myśli?
- Miałem na myśli, że ci gratuluję - gładko odparł Whie.
Usta Jaia Maruka wygięły się w lekkim uśmiechu.
- Twój chłopak to zręczny dyplomata - mruknął pod adresem Leem.
Yoda pociągnął nosem i machnięciem pulchnej dłoni uciął rozmowy.
- Przyjaciołom powiedzieć to możecie, kiedy wasze przygotowania do podróży
zobaczą. Zdradzić jednak wam nie wolno, że mistrz Yoda też pojedzie.
- Nie wyjeżdżałbyś ze stolicy, mistrzu, gdyby nie chodziło o coś niezwykle
ważnego - zauważyła Scout.
- Coś, co dotyczy wojny - dodał Whie.
Uszy Yody opadły nieco.
- Prawda to, co powiadacie. Lepsze rzeczy niż walka mistrz Jedi powinien robić!
Szukać mądrości. Znajdować równowagę. Ale także są dni, które nam dano.
- Dokąd jedziemy? - zapytał Whie. Scout wydawało się, że w jego głosie brzmi
dziwny ton. Jakby znał już odpowiedź i obawiał się jej skrycie.
Yoda pokręcił głową.
- Powiedzieć wam tego jeszcze nie mogę. Ale problem mam dla was. Yoda musi
opuścić Coruscant, i to w tajemnicy. Nikt wiedzieć nie może.
Yoda – Mroczne Spotkanie
68
W milczeniu, jakie nastąpiło, mały robot medyczny wytoczył się z magazynu
mistrza Caudle’a i zbliżył do łoża Scout, niosąc na tacy pudełko z maścią na poparzenia
i rany.
- Tego się nie da zrobić - odparła mistrzyni Leem. - Senat i biuro kanclerza
oczekują codziennych kontaktów z tobą.
- Urządźcie przedstawienie - rzekł Whie. Mistrzowie Jedi spojrzeli na niego. -
Powiedz wszystkim, że wyjeżdżasz. Zrób z tego wielką imprezę, mistrzu. Pokazuj
hologramy, przedstawiające ciebie wsiadającego do myśliwca Jedi...
- ...obrazy stanowić mogą oszustwo - odezwał się Jai Maruk, podejmując tok
myślenia chłopca. - Podczas gdy świat będzie obserwował twój wyjazd na bardzo
publiczną misję, przemkniesz się chyłkiem do innego statku i pojedziesz z nami.
Sprytny pomysł, chłopcze.
- Ale... - Scout czekała, aż ktoś przypomni rzecz oczywistą. Mały robot medyczny
zatrzymał się przy jej łóżku i podał jej pudełko z maścią mistrza Caudle’a.
Zielona i okrągła jak księżyc twarz mistrza Yody zwróciła się w jej stronę.
- Tak, padawanko?
- Mistrzu, łatwo powiedzieć, że wyśliźniesz się niepostrzeżenie, ale śmiem
twierdzić, że jesteś raczej, hm... bardzo rozpoznawalny.
Mistrzyni Leem skinęła głową.
- Dziewczyna mówi prawdę. Wszyscy na Coruscant znają oblicze wielkiego
mistrza zakonu Jedi. Twoje przemowy do senatu były wielokrotnie transmitowane, a
twoje podobizny w czasie rozmów z kanclerzem są rutynowo używane przez
wszystkich dziennikarzy w stolicy.
- Za dziecko przebrać mnie możecie, no nie? - podsunął Yoda. - Mistrzyni Leem i
mistrz Maruk, podróżujący jako rodzina z trójką dzieci... i Yoda słodki sześciolatek? -
Jego twarz wykrzywiła się w dziwnie mało przekonujący dziecięcy grymas. Pozostali
cofnęli się mimo woli.
Scout mocowała się z wieczkiem pudełka, wreszcie musiała się poddać. Było
zakręcone za mocno jak na jej poranione ręce.
- Otwórz mi to, proszę - rzekła, podając pudełko robotowi. Jego przekładnie i
serwomotory zawyły, kiedy wyciągał metalowe chwytaki. Zgrabnie odkręcił wieczko.
Maść pachniała pszczelim woskiem i palonymi pomarańczami. - Nie mam pojęcia, jak
cię wywieźć z planety. Chyba że... - Objęła Yodę spojrzeniem. W jej oczach pojawił się
odkrywczy błysk. Zakrztusiła się śmiechem.
- Chyba że co? - niecierpliwie odezwał się Jai Maruk, jej nowy mistrz.
Scout przełknęła kolejny atak śmiechu i potrząsnęła głową.
- Nie. Nic. To okropny pomysł.
- Pozwól, że ja to osądzę - odparł mistrz Maruk niepokojąco łagodnym tonem.
Scout spojrzała na niego błagalnie i zwróciła się do mistrza Yody.
- Muszę mu to powiedzieć?
Stary, zielony, garbaty gnom zerknął na nią zwężonymi oczami.
- O, tak.
Sean Stewart
69
Na Vjunie znowu padało. Mocniej niż zwykle. Zerwał się wiatr, miotając
krzewami pąsowych i kremowych róż w ogrodzie Château Malreaux. Paskudna
pogoda. Hrabia Dooku obserwował kwaśne krople deszczu rozbijające się o szyby
gabinetu jak wojska Republiki, które każdego dnia rozbijały się o jego roboty bojowe i
sterowane komputerowo instalacje jak galaktyka długa i szeroka. Każda drobna
kropelka pozostawiała na szybie odcisk własnej śmierci, po czym spływała jako
bezkształtny strumyk.
Na wpół szalona starucha, którą Dooku znalazł włóczącą się po zamku, kiedy się
wprowadził, twierdziła, że potrafi odczytać przyszłość z odłamków stłuczonych talerzy,
z rozbryzgów niechcący rozlanych napojów. Zabawna mania. Zastanawiał się, co
mogłaby zobaczyć w tych spływających kroplach. Z pewnością coś ponurego. „Uważaj,
jedna z twoich ukochanych planuje zdradę!” albo „Wkrótce przybędzie do ciebie
niemile widziany gość...” Albo inne bzdury.
Na zewnątrz wycie wiatru wzniosło się o kolejną oktawę; wichura jęczała w
jedenastu kominkach, jakby istotnie zwiastowała przybycie jakiegoś potwornego
gościa.
Konsola komunikacyjna Dooku zapiszczała. Spojrzał na nią, spodziewając się
tylko codziennego raportu od generała Grievousa albo wiadomości od Asajj Ventress.
Sięgnął do klawiszy, rozpoznał podpis cyfrowy nadchodzącej transmisji, czym prędzej
otworzył kanał i zerwał się na równe nogi.
- Wzywałeś mnie, mistrzu?
Projektor holograficzny na jego biurku nagle ożył i w twarz spojrzała mu falująca
podobizna Dartha Sidiousa. Obraz jak zawsze był rozmyty i niewyraźny, jakby samo
ś
wiatło nie najlepiej się czuło w obecności lorda Sithów. Ciemne szaty, sine cienie...
fragment bladej, plamistej skóry, wyglądający spod kaptura niczym grzyb spod zgniłej
kłody. I oczy mistrza pod ciężkimi powiekami: zimne jak u węża i jak u węża mądre.
- Czego sobie życzysz ode mnie, mój panie?
- Od ciebie? Wszystkiego, oczywiście. - Darth Sidious wydawał się rozbawiony. -
Kiedyś nie byłem pewien, czy potrafisz stłumić w sobie tę... żyłkę niezależności. W
końcu urodziłeś się w jednej z najbogatszych rodzin w galaktyce, z darami i
zdolnościami znacznie większymi aniżeli można sobie kupić za największe pieniądze.
Odznaczasz się głębokim intelektem i żelazną wolą. Czy to dziwne, że masz z czego
być dumny? Dlaczego miałoby być inaczej?
- Zawsze służyłem ci dobrze i wiernie, mój mistrzu - przypomniał Dooku.
- Tak jest. Ale sam musisz przyznać, że twój duch nie jest wcieleniem wierności.
W końcu człowiek, który nie zgiął karku przed Radą Jedi ani nawet przed mistrzem
Yodą... nie wiem, czy lojalność nie jest zbyt pospolitą, zbyt ograniczającą cechą dla
osoby twojego pokroju.
Dooku próbował się uśmiechnąć.
- Wojna toczy się pomyślnie. Nasze plany posuwają się zgodnie z
harmonogramem. Zajmowałem się dla ciebie zabójstwami, spiskami i zdradami.
Zapłaciłem za twoją wojnę moim czasem, bogactwem, przyjaciółmi i honorem.
- I nic nie zostawiłeś dla siebie? - swobodnie rzucił Sidious.
Yoda – Mroczne Spotkanie
70
- Nic, przysięgam.
- Doskonale - skwitował Darth Sidious. - Yoda był dzisiaj rano w biurze
kanclerza. Wybiera się na ważną, ściśle tajną misję. Ściśle tajną. - Zaśmiał się
nieprzyjemnym śmiechem, przypominającym raczej krakanie kruka. Wiatr wzmógł się
znowu, wyjąc wokół domu jak torturowana istota. - Kiedy przybędzie, Dooku...
pamiętaj, potraktuj go tak, jak na to zasługuje.
Darth Sidious zachichotał. Dooku chciał się roześmiać wraz z nim, ale nie udało
mu się, zanim mistrz przerwał połączenie.
Hrabia Dooku krążył po gabinecie. Po zakończeniu jego rozmowy z Sidiousem
sztorm ucichł częściowo i szalejący na zewnątrz wiatr już tylko szlochał łagodnie pod
szczytami Château Malreaux.
Zatrzymał się przy biurku i przyjrzał małemu, czerwonemu przyciskowi, który
zainstalował tu w tym samym dniu, kiedy się dowiedział, że Yoda wybiera się na Vjun.
Jak na taki mały guziczek, pełnił niezmiernie ważną funkcję. Ostatnia karta, jaką
zamierzał rozegrać.
Dooku poczuł, że dłoń mu drży.
Wciąż przyglądał się przyciskowi, kiedy drzwi gabinetu uchyliły się, ukazując
strzępy różowej balowej sukni.
- Ach, Whirry... Właśnie miałem...
- ...wezwać robota, żeby przyniósł panu filiżankę gorącej stymkafy, tak?
Wariatka wtoczyła się przez próg, niosąc na ślicznej, staroświeckiej tacy z
krwawo-kremowym herbem Malreaux srebrny imbryk pełny stymkafy i napełnioną już
filiżankę z najdelikatniejszej porcelany. Paskudny pupilek, mały lisek, kręcił się wokół
jej nóg.
- Na dole widziałam, że pokojówka stłukła jajko, wie pan? Dałam jej po tych
paskudnych łapskach. Jeśli będziemy marnować jajka, to się szybko skończą, a wtedy
popadniemy w ruinę, prawda, panie? Panie? - dopytywała się.
Dooku pozwolił jej mieszkać w starym domostwie głównie dla kaprysu.
Wydawała się w sam raz tak zwariowana, aby pasować do dekoracji. Z jakiegoś jednak
powodu hrabiego nagle ogarnęła irytacja. Widać było wyraźnie, że ta stara nietoperzyca
czegoś od niego chce, a nie miał zamiaru pozwolić jej na przymilanie się i pochlebstwa,
ż
eby coś z niego wyciągnąć.
- Teraz zmykaj - rzekł. - Mam ważne sprawy do załatwienia.
Lup!
- Och, hrabio, przepraszam z całego serca! Nie wiem, jak to się stało, że panna
Vix zaplątała się panu między kostkami! I jeszcze ta śliczna filiżanka do stymkafy!
W całej scenie było coś niewymownie komicznego. Potknął się o lisa i stłukł
filiżankę, która rozbryznęła się po całej podłodze. Zaczynał podejrzewać, że to Whirry
zaaranżowała ten wypadek. Już pochylała się łakomie nad okruchami porcelany i
stymkafą rozlaną na marmurowej podłodze, wbijając wzrok w układ resztek filiżanki i
kropel płynu. Poczuł, że widok tak otwartego dążenia do celu rozjaśnia mu umysł i
przywraca właściwą perspektywę.
Sean Stewart
71
- I co, Whirry? - zapytał rozbawiony. - Co ma dla nas przyszłość w zanadrzu?
- Śmierć przyjdzie z wysokości - powiedziała, a jej tłuste, różowe palce
zatrzepotały nad kałużą. Oczka zabłysły łakomie. - A tu jest Lokaj, co oznacza łatwe
zniszczenie wiernego sługi. - Spojrzała z ukosa. - Mam nadzieją i błagam, żebym to nie
była ja, Wasza Miłość. Nie zrobiłby pan tego starej Whirry, co?
- Bądź grzeczna, to się nie dowiesz - rzekł drwiąco. Nagle przyszła mu do głowy
nieproszona, nieposłuszna myśl: Jak łatwo zdradzamy bliskie nam stworzenia.
Drgnął niepewnie.
- Posprzątaj to - warknął.
Konsola znów zadźwięczała i Dooku usiadł za biurkiem, aby odczytać codzienny
meldunek generała Grievousa. Całkowicie zapomniał o starej kobiecie. Dlatego nie
zauważył, jak jej zapchlona towarzyszka, Panna Vix, zaczęła zlizywać stymkafę. Nie
słyszał też, jak staruszka położyła palec na podstawce porcelanowej filiżanki, czule
gładząc wygięty uchwyt, i szepnęła:
- A oto Dziecię, które wreszcie wraca do domu, kochanie moje.
Palleus Chuff był z całą pewnością największym dorosłym aktorem na Coruscant
o wzroście poniżej jednego metra. Jako chłopiec lubił udawać, że jest pilotem
myśliwca, rycerzem Jedi, wielkim bohaterem. Dlatego, kiedy dorósł, napisał sztukę
Jedi! Jeśli ktoś ma niecały metr wzrostu, nie ma zbyt wielu możliwości zagrania
olśniewającego bohatera. Już prędzej złośliwe, knujące intrygi karły albo postacie
komiczne. Niewiele z tych ról przemawiało do chłopca, który dawno temu chciał zostać
kosmicznym piratem.
Oczywiście, najbardziej i prawdziwie kochał samą grę. Udawanie. Nie przepadał
za lataniem. Kiedy rząd zwrócił się do niego w sprawie wcielenia Yody
(„Zdumiewające podobieństwo do samego Wielkiego Mistrza - Moc jest z tym
ś
wietnym aktorem!” - jak uprzejmie napisał „TriNebulon News”) z prośbą o pomoc,
poczuł się zaszczycony i może też odrobinę onieśmielony. Kiedy ludzie w mundurach i
uzbrojeni w miotacze proszą o pomoc, zazwyczaj im się nie odmawia.
Teraz jednak, stojąc na platformie lądowniczej Świątyni Jedi i czekając na
prawdziwy gwiezdny myśliwiec, który miał unieść go w przestrzeń z jakąś
niewyobrażalną wielokrotnością prędkości światła, zaczął się poważnie zastanawiać, w
co właściwie wdepnął.
Jedi dali mu znak. Chuff przełknął ślinę. Przedstawienie się zaczyna, pomyślał.
Wykuśtykał z doku i skierował się na pokład platformy ładowniczej Świątyni Jedi.
Grupa reporterów, stojących za linami odgradzającymi miejsce dla prasy, zasypała go
gradem pytań.
- Proszę nam powiedzieć, co to za misja? Co jest tak istotnego na Ithorze?
- Kiedy pan wróci, mistrzu?
- Czy nie obawia się pan, że nagła zmiana frontu może uniemożliwić panu
łączności z biurem kanclerza?
Palleus machnął laską w kierunku reporterów i zastrzygł uszami. Uszy były
doskonałą, najlepszą z dostępnych protezą, a on wiedział świetnie, jak ich używać.
Yoda – Mroczne Spotkanie
72
Uśmiechnij się, Chuff, powtarzał sobie. Nie myśl o obciążeniu, spójrz na swoją
widownię, popatrz jej prosto w oczy i sprzedaj to. Palleus miał całą kolekcją
uśmiechów Yody: Radosny Chichot, Senny Wyszczerz, Prawie Groźny Grymas,
Łagodna Radość, która najczęściej pojawiała się na twarzy mistrza w obecności dzieci.
Ale nie miał zamiaru próbować jego głosu: nie odważyłby się użyć nieodpowiedniego
tonu, źle zaakcentować słowo, co mogłoby skłonić kogoś do wzięcia sonogramów i
sprawdzenia podpisu głosowego, a potem do wygadania wszystkim, że Yoda
wdrapujący się dziś mozolnie na rampę statku kurierskiego klasy Seltaya wcale nie jest
Yodą.
Dotarł wreszcie do transportera i wgramolił się do środka. Tej części
przedstawienia bał się najbardziej. Nigdy nie przepadał za zamkniętymi przestrzeniami
i w ogóle za lotami kosmicznymi. A także za dużymi przyspieszeniami. Obiecali mu, że
jednostka R2 na statku zajmie się prawdziwym pilotażem. Był również obwód
awaryjny, który miał pozwolić im obejść sterowanie i prowadzić statek z wieży
kontrolnej. Przynajmniej tak twierdzili. Może tak i było. Ale co, jeśli Gildia Kupiecka
dobrała się do tego małego R2? W końcu czy robot nie powinien trzymać z innymi
robotami? Może to była jakaś mechaniczna piąta kolumna? Zdrajca robot
prawdopodobnie poświęciłby siebie bez zmrużenia fotoreceptora, aby tylko pozbyć się
najstarszego członka Rady Jedi.
Kopuła statku uniosła się, zawisła nad nim i opadła, zamykając się i odcinając go
od hałaśliwego tłumu reporterów. Palleus Chuff poczuł się nagle bardzo, bardzo
samotny.
Kabina miała klimatyzację, ale jemu było gorąco. Gorąco i zaczynał się pocić.
Silniki myśliwca ożyły, a Palleus nagle przyłapał się na tym, że myśli o wojennej linii
produkcyjnej, z której pochodzi ten statek: każda jego część, każdziuteńka, od pasów
foteli po nity kopuły, była zbudowana z najtańszych materiałów.
Statek zakołysał się niepewnie i wzniósł na wysokość metra nad platformę.
Palleus wyszczerzył zęby i pomachał tłumowi.
A w duchu zaczął się modlić.
Tymczasem na dachu wieżowca górującego nad dzielnicą Świątyni dwa roboty
kończyły partię hologry. Solis, zwykły robot, obserwował, jak jego piony
systematycznie zbija i niszczy wesoło pomalowany towarzysz, Fidelis. Rozegrali już
wszelkie możliwe wariacje dejarika, każdą po wiele razy. Solis prawie wyrównywał
tam, gdzie los i brutalność przeważały szalę, ale obaj woleli dworzanina, który był
wariantem opartym wyłącznie na umiejętnościach i strategicznym myśleniu. Problem
polegał na tym, że Fidelis, jako stale pozostający na służbie, był co jakiś czas
poddawany rutynowym modernizacjom. Solis z kolei przez długi czas zdany był sam
na siebie, a zaawansowane oprogramowanie holograficzne nie należało do jego
priorytetów.
Ostatecznie przegrał. Nie jakoś zdecydowanie, nie za każdym razem, ale
przegrywał systematycznie, a tej tendencji nigdy się już nie zmieni. Tak jest zawsze - ci
w liberii mają lepiej. Ci bez niej... niekoniecznie.
- Jeszcze jedna partyjka? - grzecznie zapytał Fidelis, resetując planszę.
Sean Stewart
73
- Myślę, że nie.
- Jesteś pewien? Może to być najlepsze dziewięćset sześćdziesiąt siedem tysięcy
czterysta trzynaście gier z jeden przecinek dziewięciu milionów trzydziestu czterech
tysięcy ośmiuset dwudziestu czterech.
- Nie mam ochoty.
- Nie mów tak. Przecież to nawet nic nie znaczy. Bardzo swobodnie sobie
poczynasz z tymi organicznymi wyrażeniami - z oburzeniem zauważył Fidelis. - Jestem
pewien, że twoje początkowe oprogramowanie nie zwierało tego typu... nowotworów
socjolingwistycznych.
- Jasne - mruknął Solis. - Kto to zresztą wie.
Fidelis uważał, że zakres emocji, do jakich zostali zaprogramowani, był bardzo
wąski: składał się z lojalności, lojalności, lojalności i lojalności - wszelkie zaś
podobieństwa do stanów organicznych, takich jak zdenerwowanie czy uraza, były
czystą afektacją w wątpliwym guście. Co nie przeszkadzało mu rozegrać solo gamy
dejarika ze zdecydowanie poirytowaną miną.
Solis wędrował wzdłuż krawędzi dachu i patrzył w dół, obserwując istoty rojące
się jak insekty w poduszkowcach i na chodnikach. Ktoś leżący na tym dachu i
wyposażony w strzelbę snajperską typu SoruSuub X45 byłby w stanie wyłowić swój
cel, samemu pozostając niedostrzeżonym. Śmierć z góry.
Jakby w odpowiedzi na te myśli, nad ich głowami pojawił się sokół; dryfował na
rozpostartych skrzydłach, dosiadając słupów ciepłego powietrza. Wszystko, co ludzie
zwykle określają mianem „przyrody”, zostało z Coruscant wyeliminowane dawno
temu. Dla większości obserwatorów planeta stanowiła jedno gigantyczne miasto,
niepozostawiające miejsca dla żadnych istot rozumnych, oprócz typowo miejskich.
Lecz natura potrafi się adaptować - jak dobrze wiedział o tym sam Solis! - i teraz nawet
tak niezwykłe środowisko jak miasto-świat hołubiło setki stworzeń nieświadomych
faktu, że ulice i wieże stolicy nie zostały zbudowane dla ich przyjemności. Małe ptaki,
ssaki i płazy były zwykle sprowadzane na Coruscant jako zwierzęta domowe, a potem
dość regularnie uciekały do kanałów, na ulicę czy na dachy, jak gdyby miasto było
ferrobetonową dżunglą, a one jej naturalnymi mieszkańcami. Oczywiście, zawsze było
tu też mnóstwo robactwa, które rozmnażało się w cieple i w odpadach życia
rozumnego: szczury wodne, ropuchy, ferrorobaki, ślepe węże, które gnieździły się w
budynkach, oraz gołębie pocztowe zamieszkujące poddasza. A nad nimi wszystkimi, na
szczycie tego szalonego łańcucha pokarmowego, krążyły sokoły.
Ten był samicą o wysmukłych skrzydłach; upierzenie barwy sadzy i betonu
pięknie maskowało ją na tle budynków. Unosiła się na niewidzialnych prądach
powietrza jak płatek sadzy. Nagle zawisła w powietrzu i jak grom spadła na coś, co
znajdowało się w dole. Solis obserwował jej lot, śledząc go poprzez pasma światła i
cienia; bez trudu powiększył sobie jej obraz tak mocno, że mógł obejrzeć nawet żółty
rąbek okalający oko. Dostrzegł również cel - małą śmietnikową mysz węszącą wokół
sterty odpadów w ślepej alejce dwieście trzydzieści siedem pięter pod nim. Wzrok
Solisa bez przesady nie miał sobie równych w całej galaktyce. Nadążanie za optyką
taktyczną
Tan/Zeiss
było
nieporównanie
ważniejsze
aniżeli
aktualizacja
Yoda – Mroczne Spotkanie
74
oprogramowania holograficznego. Kiedy się nie nosi liberii, trzeba na zimno
kalkulować, w jakiej pracy jest się najlepszym i jakie kroki należy podjąć, żeby ją
znaleźć. Celownik odnalazł mysz, jej mały łebek i pyszczek, który otworzył się w
jednym pisku, zanim żelazne szpony wbiły się w drobny korpus niczym gwoździe.
Ś
mierć z góry.
Solis odwrócił wzrok od ofiary sokoła, przelotnie zerkając na Świątynię Jedi.
- Hej.
- Co?
- Twój cel opuszcza Świątynię.
Głowa Fidelisa obróciła się raptownie. Wbił wzrok w schody Świątyni, odległe o
tysiąc siedemset trzydzieści metrów.
- O - powiedział tylko.
- Dwoje Jedi, dwoje padawanów, jeden Artoo - rzekł Solis. Stali teraz obaj na
krawędzi dachu. Solis spojrzał na towarzysza. - Ten Artoo wygląda dziwnie, nie wydaje
ci się? Nie porusza się całkiem normalnie. Może mu jakiś serwo wysiadł.
Fidelis nie odpowiedział. Obserwował małą grupkę wychodzącą ze Świątyni
głodnym wzrokiem kogoś, kto po wielu dniach spędzonych na pustyni nagle ujrzał
wodę.
Po tygodniach.
Po latach.
Solis tak dawno nie nosił liberii, że zaledwie pamiętał szok lojalności, ten
połączony na stałe prąd, płynący przez obwody niczym religijny strach w obliczu
Rodziny. Doprawdy, Fidelis wyglądał z tym raczej głupio. Trzymał się poręczy dachu
tak mocno, że pozostawił ślady nawet na durabetonie. A jednak trudno było mu nie
zazdrościć. Miło by było choć raz, tylko jeszcze jeden raz, poczuć ten dreszcz więzi.
Jeśli oczywiście roboty mogą odczuwać zazdrość. Fidelis słusznie zauważył, że
ich oprogramowanie tego nie przewiduje. Zazdrość, rozczarowanie, żal. Samotność.
Wszystko to afektacja, jedno po drugim. Nic prawdziwego.
- Idziemy - rzekł, niezbyt delikatnie biorąc Fidelisa za ramię. - Czas na łowy.
W przestrzeni nie ma takiego pojęcia jak góra i dół. Oczywiście, każdy
wystarczająco duży obiekt - planeta, gwiazda - ma własną grawitację, ale jeśli nie spada
się w studnię grawitacyjną, przyciąganie odczuwa się raczej jako działanie w danym
kierunku, nie zaś w dół. Dlatego też, w sensie ściśle mechanicznym, Asajj Ventress,
wisząca w przestrzeni w „Ostatnim Zewie”, myśliwcu gwiezdnym typu Happa Psa
Tisc, tak smukłym i zabójczym, że wydawał się wcieleniem jej własnego, morderczego
ja, tyle że z transpastalową skórą i oczami z działek laserowych, nie krążyła nad
Coruscant niczym sokół nad swoją ofiarą.
Jednak dla mniej naukowo nastawionego obserwatora, który niewiele zna się na
mechanice kosmicznej, a zauważyłby jedynie okrutne, pełne satysfakcji spojrzenie jej
oczu, kiedy statek Yody opuszczał lokalną przestrzeń, tak właśnie mogło to wyglądać.
Sean Stewart
75
Podczas gdy Palleus Chuff, wykonując swój patriotyczny obowiązek artysty,
przyspieszał, aby opuścić studnię grawitacyjną Coruscant, prawdziwy Yoda tkwił w
gigantycznej kolejce, tak długiej, jakby stała w niej cała populacja jednej z
przygranicznych planet. Kolejka posuwała się ponuro przez nowy, ogromny Port
Kosmiczny i Handlowy Nexus, dumę kanclerza Palpatine’a.
Problem z tajnymi misjami polega zawsze na tym, że trzeba zrezygnować z wielu
drobnych korzyści bycia Jedi, myślał Jai Maruk. W normalnych warunkach wyruszenie
na spotkanie ze śmiercią w imię Republiki było dość prostą sprawą. Pakowanie na
najdłuższą nawet wyprawę zajmowało zwykle mniej niż godzinę. Szybka przekąska w
refektarzu, a potem przejście do prywatnego doku Świątyni Jedi. Kilka słów z głównym
technikiem, odcisk palca i zdjęcie siatkówki wymagane do zrealizowania wcześniej
zatwierdzonego wyboru statku, krótkie sprawdzenie wszystkiego według listy
kontrolnej i mógł już lecieć. I to było dobre. Nie to co teraz.
Musieli podróżować w przebraniu, wykorzystując komercyjne loty statków przez
całą drogę na Vjun. Do tej pory procedura ta była przerażająco nudna. Oddanie bagażu
zajęło im prawie całą standardową godzinę, drugą strawili na kupowaniu biletów, a
teraz już od ponad trzech godzin stali w tej potwornej kolejce do odprawy. Maks Leem
to nie przeszkadzało, w końcu była Granką, Granowie zaś pochodzili od zwierząt
stadnych i lubili tłumy. Jai, wręcz przeciwnie. W najlepszych chwilach był
człowiekiem zamkniętym w sobie, a strumień emocji, który kotłował się teraz wokół
niego - niepokój, irytacja, zdenerwowanie przed lotem i koszmarna nuda - wydawał się
zarazem oddalony i drażniący, jakby ktoś owinął go kłującą derką z włosia banthy.
Poza wszystkim innym byli tu w groteskowy sposób odsłonięci. W każdej chwili z
tłumu mógł się wyłonić potencjalny zabójca. Nawet gdyby Jai miał czas zareagować,
wyjęcie w tym tłoku miecza świetlnego oznaczałoby pozbawienie kończyn
przynajmniej kilku najbliżej stojących osób.
Oprócz tego musiał się jeszcze opiekować swoją nową padawanką, Scout. Nie w
tym rzecz, że robiła cokolwiek niewłaściwego, przynajmniej do tej pory, jeśli nie liczyć
irytującej maniery sprzeczania się z nim w każdej sprawie. U czternastolatki było to co
najmniej drażniące. Wciąż jednak miała zabandażowaną lewą rękę i plastry z bacty na
nodze. Nie tylko Moc była w niej słaba. Prawdę mówiąc, powinna była leżeć w
szpitalu, popijając rosołek z bażanta hillindorskiego.
Poza tym, szczerze mówiąc - a Jai Maruk był szczery do bólu, nawet w
ś
rodowiskach, gdzie ludzie zwykle stosują najgorsze kłamstwa - nie czuł się gotów na
opiekę nad padawanem. Wciąż jeszcze był człowiekiem czynu, nie nauczycielem.
Chciał wrócić na Vjun i załatwić sprawę ostatniego przykrego spotkania z hrabią
Dooku, nie miał jednak zamiaru wlec ze sobą nastolatki przez pól galaktyki. Widocznie
mistrz Yoda miał jakiś powód, żeby mu narzucić padawankę, ale Jai nie nauczył się
jeszcze z tego cieszyć.
A co do samego mistrza Yody...
Yoda – Mroczne Spotkanie
76
Jai spojrzał niepewnie na podróżującego z nimi niewielkiego robota typu R2.
Przyłapał go właśnie, jak próbował opuścić kolejkę i prześliznąć się pod taśmami
odgradzającymi strefę ochrony.
- Scout, zobacz, co z tym robotem - warknął. - Zdaje się, że ma problemy z
ustaniem w jednym miejscu.
Dziewczyna trzepnęła dłonią kopułkę R2, która wydała dziwny, brzękliwy odgłos,
jakby uderzyła w wieczko pustej puszki.
- Nie martw się, ojcze - zaszczebiotała. - Mam na niego oko.
- Przynajmniej jesteśmy już bliżej początku - łagodnie wtrąciła mistrzyni Leem.
Niewielka grupka oficerów ochrony w beżowo-czarnych barwach Republiki
kierowała ludzi do dwunastu różnych skanerów, więc jedna duża kolejka pod koniec
rozwidlała się jak rzeka, rozpływająca się na dwanaście odnóg, zanim wpadnie do
morza. Każde stanowisko obsadzała dwójka zmęczonych, zirytowanych pracowników
ochrony. Za nimi osobne oddziały przeprowadzały wyrywkową kontrolę, otwierając
bagaż podręczny, nakazując opróżnienie kieszeni i obmacując w poszukiwaniu
niebezpiecznych narzędzi.
- Powinieneś był wpakować miecz świetlny do bagażu - mruknęła Scout do Jaia
Maruka.
Zgrzytnął zębami i złapał R2, który potoczył się do przodu i wpadł na stojącego
przed nimi Chagrianina.
- Bardzo przepraszam - wycedził.
Dotarli wreszcie do początku kolejki.
- Linia siódma - rzekł strażnik do Jaia Maruka. - Ty na linię jedenastą, ty na drugą
- rzucił do Maksa i Whie. - Dziewczyna na linię trzy. Z kim idzie robot?
- Ze mną - odpowiedziała cała czwórka jednocześnie.
Strażnik uniósł brew.
- Ja go wezmę - rzekł Jai Maruk. - Podróżujemy wszyscy razem. Powinieneś
pozwolić nam przejść przez skanery jednocześnie - dodał powoli i z dziwnym
akcentem.
Strażnik już chciał się zgodzić, kiedy nagle się opamiętał i spojrzał na Jaia Maruka
podwójnie podejrzliwie.
- Jak mówi piosenka, spotkacie się wszyscy po drugiej stronie, Twinkletoes. Ale
właśnie zapracowałeś sobie na pełną losową kontrolę tkankową. DTI na numerze
siódmym! - zawołał.
- Ale... - zaczęła mistrzyni Leem.
- Nie ma na to czasu - odparł strażnik i pchnął ją w kierunku linii siódmej.
- Ale... - zaczęła Scout.
- Na to też nie ma czasu. - Strażnik popchnął Scout w kierunku bramki trzeciej. - I
zabierz ze sobą robota.
Kilku strażników wystąpiło z grupki. Tłum z ponurymi minami zaczął coś
mamrotać o opóźnieniu. Czwórka Jedi wymieniła spojrzenia i rozdzieliła się.
Sean Stewart
77
- Mogę wiedzieć, dlaczego jestem poddawany dodatkowej kontroli? - lodowatym
tonem zapytał Jai Maruk.
- To losowe przeszukanie, proszą pana, całkowicie losowe, wyłącznie dla waszego
bezpieczeństwa - wyjaśniła strażniczka na stanowisku numer 7, kompetentna i
rzeczowa kobieta w średnim wieku. - Poza tym wygląda pan jak Druckenwellianin.
- To dlatego, że urodziłem się na Druckenwell - wycedził Jai.
- Ale ma pan papiery z Coruscant, rozumiem. Niezłe - odparła strażniczka.
- Mieszkam tu prawie od urodzenia...
- Z wyjątkiem paru godzin po narodzinach? Na wypadek, gdyby pan nie wiedział,
Druckenwell jest zaprzysiężonym członkiem Gildii Kupieckiej, z którą... może i to
panu umknęło... jesteśmy obecnie w stanie wojny. Oho-ho! - mruknęła, kładąc dłoń na
rękojeści miecza świetlnego. Ręka Maruka natychmiast znalazła się na jej dłoni, a w
oczach Jedi pojawił się niebezpieczny błysk.
Strażniczka wytrzymała jego spojrzenie.
- Czy przeszkadza pan strażnikowi w wykonywaniu swoich obowiązków
służbowych?
- Jestem członkiem zakonu Jedi - rzekł spokojnie Jai. - To rękojeść mojego miecza
ś
wietlnego. Wolałbym, aby go nikt nie dotykał.
- Nie powinien był pan więc umieścić go w bagażu? - zapytała wesoło.
- A gdyby piraci zaatakowali statek, musiałbym popędzić do ładowni i szukać go
między koszulami i skarpetkami? - syknął Maruk.
Strażniczka uśmiechnęła się z politowaniem.
- Niech pan posłucha... i pan, i ja wiemy, że zakon Jedi ma własne statki. Gdyby
pan naprawdę był rycerzem Jedi, nie leciałby pan kancpalpem, prawda?
- Ale...
- Zawsze może pan porozmawiać o tym z moim zwierzchnikiem. Chodzą słuchy,
ż
e czeka się tam nie więcej niż dwie godziny.
Strażnik w punkcie numer 3 był młodym człowiekiem o tępym spojrzeniu i ustach
pełnych chugger’s chaw.
- Przejść bezpośrednio pod promieniem skanera z dłońmi przy bokach -
wymamrotał.
- Jasne - odparła Scout. Lekko trąciła R2 i oboje weszli jednocześnie. Scout
przeszła pod skanerem, R2 zaś niepewnie przetoczył się obok.
ś
adnych świateł, żadnych syren. Nieźle, pomyślała Scout. Spojrzała na bramkę
numer 7 i stwierdziła, że Jai właśnie odbiera pouczenie od strażniczki. Wydawało się,
ż
e zaraz dostanie wylewu i padnie trupem. Scout pogratulowała sobie raz jeszcze, że
schowała miecz świetlny w bagażu.
Jej strażnik zrobił sobie przerwę, żeby wypluć do pustego kubka po stymkafie
długą nitkę jaskrawozielonej śliny.
- Przepraszam panią, ale robot też musi przejść pod skanerem.
- Robot? Ależ on nie może! - wypaliła Scout.
Strażnik zamrugał.
Yoda – Mroczne Spotkanie
78
- Takie są przepisy, pszepani. Gildia Kupiecka rozpowszechnia za pośrednictwem
naszych robotów oprogramowanie dywersyjne. Jeśli pozwolimy, aby sprzątacze
omijały skanery, pewnego dnia obudzi się pani we własnym domu i stwierdzi, że jest
więźniem inteligentnego odkurzacza i pralki.
- Mówi pan poważnie?
- Oni wykorzystują mikrofale - odparł strażnik, z poważną miną spluwając znowu
do kubka. - Ten robot musi przejść przez skaner. No chodź, mały. - Zachęcił go, jakby
przywoływał wiernego psa, jednocześnie odchrząkując głęboko i wilgotno.
R2 wydał z siebie dziwny, skrzekliwy pisk i pokręcił kopułką.
- On nie może przejść - desperacko wykrzyknęła Scout. - On się boi skanerów.
- Boi się skanerów?
- Chodzi o oczy. Znaczy, o czujniki wideo. Bardzo delikatne. Wyspecjalizowane -
bełkotała. Whie właśnie przeszedł przez swoją bramkę i Scout spojrzała na niego
błagalnie. - Ten maluszek należy do mojego dziadka - tłumaczyła. Klepnęła go po
kopułce, ale kiedy znów w odpowiedzi rozległ się ten sam pusty dźwięk, od razu
pożałowała swego gestu. - To widzący robot. Dlatego jego czujniki są takie...
Usta strażnika otworzyły się tępo; z dolnej wargi ściekała mu cieniutka strużka
ś
liny.
- Widzący robot, akurat... a ja jestem senator Amidala - burknął. Zmrużył oczy. -
Obejrzyjmy no jeszcze raz te twoje papiery, a puszka ma natychmiast przejść za
czerwoną linię i wejść pod skaner.
Whie wziął swój bagaż podręczny i podszedł do Scout.
- Nie musisz chyba jeszcze raz skanować tego robota - rzekł niedbale.
Strażnik mrugnął jednym okiem.
- Przecież przeszedł za dziewczyną - tłumaczył Whie. - Oboje przeszli bez
problemu.
Plask. Kolejna strużka zielonej śliny wolno spłynęła na koszulę strażnika. Spojrzał
na plamę i zaklął cicho.
- Wynocha - rzekł, machając dłonią z irytacją. - Nie muszę jeszcze raz skanować
tego małego.
Scout spojrzała najpierw na Whie, potem na strażnika.
- Więc... przeszliśmy?
- Tak, przeszliście! A teraz idźcie już. Nie widzicie, że jestem zajęty?
- Tak jest, dziękuję, proszę pana. - Scout szybko odeszła od stanowiska strażnika.
Whie podążył za nią, sprawdzając, czy miecz ma dobrze przypięty do pasa. Uśmiechnął
się.
- Zrobiłeś wrażenie - zauważyła Scout. - To musi być niezwykłe, sprawiać, aby
ludzie robili to, co ty chcesz.
- Czasem to się nawet przydaje... - spojrzał na nią i nagle urwał, a uśmiech znikł z
jego twarzy.
- Co się dzieje? - zapytała Scout i nagle się ocknęła. - Hej... chyba kogoś tu
brakuje?
Sean Stewart
79
W tłocznym holu portu kosmicznego jednostkę R2 łatwo jest przeoczyć. Po
pierwsze, z powodu wielkości. Wysoki na metr R2 łatwo ginie w tłumie ludzi,
Chagrian, Granów i innych humanoidów. Poza brakami fizycznymi, istnieje jeszcze
kwestia psychologicznego wymiaru robota. A raczej jego niedostatków. Dla
organicznej istoty rozumnej inna organiczna istota rozumna jest obiektem
zainteresowania: czy ta nowa osoba okaże się moim przyjacielem, czy wrogiem?
Pomoże mi czy będzie mnie nękać, wzgardzi mną czy zarezerwuje mi miejsce w
kolejce po stymkafę? Roboty z kolei zajmują w świadomości istoty rozumnej miejsce
analogiczne do, powiedzmy, skomplikowanych i pomysłowych urządzeń gospodarstwa
domowego: programowalnego podajnika posiłków czy inteligentnego łóżka. Dla
humanoida robot - o ile nie jest to robot bojowy z działkiem laserowym ustawionym na
ogień automatyczny - po prostu nie ma wielkiego znaczenia.
Z drugiej strony dla jednego robota inny robot jest czymś całkowicie naturalnym.
Wyjaśnia to częściowo, jakim cudem mały robot R2, wciąż pomalowany na
oryginalne, niezbyt ciekawe kolory fabryczne, mógł praktycznie niezauważony
przeciskać się przez gęsty tłum wypełniający Terminal Delta kanclerza Palpatine’a,
nieustannie piszcząc i miotając się, potrącając łydki, ściany i fontanny, jakby zamiast
czujników i doskonałego komputerowego mózgu był kierowany od wewnątrz przez
zgrzaną, humorzastą i coraz bardziej zdenerwowaną istotę, która może widzieć świat
jedynie przez cztery małe dziurki.
Wyjaśnia to częściowo, dlaczego wśród ogólnego braku zainteresowania tenże
robot był bardzo uparcie śledzony przez drugiego R2, pomalowanego na elegancki
szkarłatny kolor Republiki z insygniami ochrony narysowanymi na pancerzu.
- Proszę pani? - Strażnik w punkcie kontroli numer 11 był spoconym mężczyzną
w średnim wieku, z podwójnym podbródkiem. Siwawe, krótkie, przycięte na
wojskowego jeża włosy wystawały spod przepoconego otoka czapki. - Czy mogę panią
prosić, aby zechciała pani podejść do mnie?
Szczęka mistrzyni Leem zaczęła się szybko poruszać.
- Ale co się stało, panie oficerze? Czy coś...?
- Proszę tu podejść.
Mistrzyni Leem zmarszczyła troje brwi i przeszła za strażnikiem o kilka kroków
poza urządzenia skanujące. Strażnik stanął zwrócony plecami do tłumu.
- Proszę się nie rozglądać. Proszę zachowywać się naturalnie, tak jakbym oglądał
pani płytkę ID.
Mistrzyni Leem spojrzała na niego tępo.
- Płytkę identyfikacyjną - powtórzył.
Podała mu płytkę.
Udając, że wsuwają do swojego notatnika, strażnik wymamrotał:
- Proszę pani, czujniki wskazują, że ma pani przy sobie wysokoenergetyczną broń
działającą na zasadzie zogniskowanych cząstek...
- Mogę to wyjaśnić...
Yoda – Mroczne Spotkanie
80
- Większość tutejszej obsługi nie rozpoznałaby tego obrazu - ciągnął strażnik, nie
podnosząc głosu. - Nie ja. Wiem, kim pani jest. Wiem, co to jest. Jest nas cała grupa,
wymieniamy informacje, wie pani, ale nigdy tak naprawdę nie myślałem, że
rzeczywiście zobaczę...
- Chyba nic z tego nie rozumiem - odparła mistrzyni Leem.
- Proszę się nie rozglądać. Zachowywać się naturalnie. Rozpoznaję obraz na
skanerze - dodał rozmarzonym tonem. - Jesteś Jedi, prawda? To znaczy, taką
prawdziwą?
Maks Leem poruszyła szczęką dwukrotnie. I jeszcze raz.
- Tak, jestem.
- Wiedziałem! - Głos strażnika rwał się ze wzruszenia. - Podróżujesz w ukryciu,
prawda? Ludzie powiadają, że Jedi nie są już tacy sami, że stali się tajną policją
kanclerza. Nigdy w to nie uwierzyłem. Ani przez sekundę. To niepodobne do Jedi.
- Z całą pewnością nie - odparła Maks Leem, szczerze zdumiona, że ktokolwiek
mógłby myśleć o zakonie jako o prywatnej bandzie zabijaków kanclerza.
- Jesteś w misji, tak? - zapytał strażnik. - Nie patrz, nie rozglądaj się, bądź
naturalna. Powiedz mi tylko, jak mogę pomóc. Chętnie to zrobię, ryzyko nie ma
znaczenia - dodał chrapliwie.
- Naprawdę jesteś przyjacielem zakonu - powiedziała Maks.
- Opowiedz mi o nim. Wiesz, ile razy widziałem Jedi? Piętnaście. Piętnaście razy.
A w przyszłym tygodniu wyjeżdżam z moim siostrzeńcem. Daj mi jakieś zadanie.
Zachowuj się naturalnie i daj mi zadanie.
- Już je wypełniłeś - łagodnie odparła mistrzyni Leem. - Myślisz, że to przypadek,
ż
e dzisiaj miałeś dyżur? - zapytała. - Myślałeś, że znalazłam się na twoim stanowisku
przypadkiem?
Spojrzał na nią zdumiony.
- Na Moc! - wyszeptał.
- Wiemy, kto jest naszym przyjacielem, panie... Charpp - odparła, odczytując jego
nazwisko z plakietki. Delikatnie pogładziła rękojeść miecza świetlnego pod szatą. - Ale
pamiętaj, nikt nie może się o niczym dowiedzieć. Dla wszystkich innych jestem tylko
pokorną podróżniczką w drodze na Malastare, gdzie mam zamiar odwiedzić rodzinę. A
teraz ty musisz zachowywać się naturalnie.
- Zachowywać się naturalnie, oczywiście. - Służbiście skinął głową, aż zadrgały
mu podbródki. - Oczywiście, oczywiście, ale... - W jego głosie znów pojawiła się
tęskna nuta. - Może coś jeszcze?
- Możesz mi oddać płytką ID.
- Och, racja. - Wcisnął ją z powrotem w jej dłoń. Płytka była pokryta odciskami
jego spoconych palców.
- Kiedy przyjdzie czas, skontaktujemy się z tobą - obiecała Leem. - Tymczasem
niech Moc będzie z tobą!
Pozostawiając go z oczami pełnymi łez, mistrzyni pospieszyła do dwójki
padawanów.
Sean Stewart
81
- Cieszę się, że wam się też udało. Ale gdzie jest Jai? - zapytała. - I gdzie jest
sami-wiecie-kto?
Evan Chan nie cierpiał latać. Chyba że w atmosferze. Śmiganie w atmosferze w
jakimś lekkim stateczku było całkiem przyjemnie. Statki też były niezłe. Jako hydrograf
ś
rodowiskowy - tak zwany wodnik, bo tak nazywali specjalistów jego klasy w biznesie
wpływu na środowisko - spędzał wiele czasu, przemierzając powierzchnie planet i
pobierając próbki z oceanów, rzek i jezior. Największym problemem było zawsze
przedostanie się na inną planetę.
Sama idea skoku w nadprzestrzeń - żonglerka atomami, rozmazywanie się światła,
skok skręcający molekuły - to wszystko budziło w Evanie mdłości. Nie tylko w sensie
fizycznym, takim jak torsje czy ból żołądka, choć i to także, lecz głównie w aspekcie
duchowym. A jednak nie było innego sposobu wypełnienia zadania -
wszechplanetarnego badania wód - jak tylko za pomocą skoków. Przemieszczanie się
na planety poza system Coruscant trwałoby inaczej dosłownie wieki.
Dlatego teraz znajdował się w męskiej odświeżalni terminalu Delta na
Kancpalpie, dyskretnie czerpiąc płynną odwagę ze swojej drogocennej piersiówki -
somnaskol red, w butelce podróżnej o pojemności stu gramów.
Spojrzał na swoje odbicie w lustrze nad umywalką. Mówiąc szczerze, nie
wyglądał olśniewająco. W obliczu dłuższej niż zwykle podróży przez hiperprzestrzeń
nie spał już od prawie trzech dni. Oczy miał podkrążone i błędne, na podbródku
dwudniowy zarost, który pokrywał mu twarz niczym nieprzyjemna pleśń, jego kolana
zaś zachowywały się dokładnie tak, jakby były zrobione z galarety. Objął głowę dłońmi
i pochylił się nad lśniąco białą miską.
Do odświeżalni wtoczył się robot, odbił się od ściany z brzękiem blaszanej puszki
upuszczanej na ferrobetonowy chodnik i wtoczył do jednej z kabin.
Evan zamrugał. Próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej widział
robota w toalecie. Może sprzątacza, ale nie jednostkę R2, bez insygniów ochrony.
- Dziwne - odezwał się głośno Evan. A przynajmniej to właśnie miał zamiar
powiedzieć, okazało się jednak, że somnaskol znieczuliła mu usta i słowa wypływały z
nich jak ślina, kiedy dentysta poda zbyt mocne znieczulenie.
Do odświeżalni wtoczył się drugi robot. Ten nosił barwy Kancpalpu: czarne i
beżowe, z logo ochrony. Jego mała metalowa kopułka kręciła się agresywnie, kierując
wizjer kamery na różne części wyłożonego białymi kafelkami pomieszczenia.
Kamerka znieruchomiała wycelowana w kabiną, gdzie ukrył się pierwszy robot.
Przesłona kamery otworzyła się powoli.
Evan Chan mocno, bardzo mocno zacisnął oczy, po czym otworzył je znowu.
Drugi robot wciąż tam był.
Pociągnął jeszcze jeden łyk somnaskol.
Robot ochrony skradał się teraz - trudno było to inaczej określić - w kierunku
podejrzanej kabiny. Była to jedna z dużych, wielofunkcyjnych kabin, z toaletą,
pisuarem, kanałem, prętami odbiorczymi i teleskopowym odpływem o działaniu
Yoda – Mroczne Spotkanie
82
ssącym. Mały robot z niezmierną ostrożnością wysunął metalowy hak, bezszelestnie
zacisnął go na uchwycie i szybko pociągnął do pozycji półotwartej.
Zabłysły światła i robot-ochroniarz zakołysał się, pomrukując i piszcząc z
konsternacji. Evan zmrużył oczy, obserwując scenę w lustrze. Kamerka robota ochrony
starannie omiatała całą podłogą kabiny. Była pusta.
Po chwili wahania robot wtoczył się do środka. W tym momencie oko Evana
pochwyciło cień ruchu w lustrze. Pierwszy robot bezgłośnie unosił się ponad górną
framugą drzwi kabiny.
Rozległy się przerażone skrzeki i piski, częściowo ze strony robota ochrony, ale
też z ust Evana. Obserwował, jak pierwszy robot bezszelestnie wypływa zza drzwi
kabiny. Teraz ich pozycje się odwróciły -robot ochrony, kompletnie zdezorientowany,
kręcił się po kabinie, uciekinier zaś tkwił w głównej części odświeżalni, ukryty za
drzwiami kabiny.
Uciekinier wysunął ramiona. Zamek w drzwiach kabiny zatrzasnął się z odgłosem
przypominającym wystrzał z miotacza, po czym zaskrzypiał w dość nietypowy sposób,
jakby transpastalowy pręt zawiązywano na kokardkę.
Robot ochroniarz oszalał. Wyjąc i piszcząc, zaczął walić w drzwi kabiny. W
białych kafelkach odbijała się feeria kolorowych światełek. Uciekinier z kolei wydał z
siebie jeszcze bardziej przerażający odgłos: dziwaczny, głuchy dźwięk, zupełnie
niemechaniczny - odgłos, jaki mógłby wydawać kowakiański małpojaszczur zamknięty
w beczce.
Wtedy Zły R2, jak go w myśli nazwał Evan, okręcił się i niezgrabnie wytoczył z
pomieszczenia.
Evan gapił się na rozkołysane drzwi kabiny, słuchając przerażającego wycia
zamkniętego robota-ochroniarza. A potem drżącymi palcami wydobył flaszkę
somnaskol red i wylał do umywalki aż do ostatniej kropli, przysięgając sobie, że nigdy
więcej nie dotknie tego draństwa.
Sean Stewart
83
R O Z D Z I A Ł
6
Ventress przejęła kuriera Jedi tuż po jego wejściu w lokalną przestrzeń Ithora.
„Ostatni Zew” był wyposażony w najlepszą technologię, jakiej mogła dostarczyć
Geonosis, włącznie z prototypem diamentu, wybudowanym na podstawie planów, o
których ludzie z Carbanti United Electronics nie wiedzieli nawet jeszcze, że zostały
skradzione. Diament został wymyślony w celu niwelowania efektu maskowania
statków podróżujących w nadprzestrzeni, aby nie mogły się one nagle materializować
w środku czyjejś floty niczym pantera pustynna spadająca z drzewa na bezradnego
roślinożercę. Prototyp z Carbanti działał niczym sejsmograf, wyczuwając linie
zakłóceń, jakie statek powoduje w kontinuum czasowo-przestrzennym, wychodząc z
nadprzestrzeni. Ostrzeżenie przychodziło zazwyczaj z wyprzedzeniem krótszym niż
pięć sekund, ale te sekundy mogły oznaczać różnicę pomiędzy życiem a śmiercią.
I oczywiście, jeśli umieściło się taki diament na statku szybkim i śmiercionośnym,
takim jak „Ostatni Zew”, pilotowanym przez istotę jeszcze szybszą i jeszcze bardziej
ś
miercionośną, sytuacja mogła ulec całkowitemu odwróceniu: zgodnie z przytoczoną
wyżej metaforą, to pantera mogła wylądować na zaostrzonym kole.
Poza ostatnią planetą systemu ithoriańskiego przestrzeń nagle rozciągnęła się,
napęczniała i pękła. Przez rozdarcie, niczym kropla pary skraplająca się na zimnym
oknie, wypłynął pierwszy okręt bojowy Republiki. Asajj zidentyfikowała go jako
opancerzony okręt pikietujący HKD typu Tavya, z dodatkową baterią torped
protonowych zamontowaną na podwoziu.
Ignorując swój komputer taktyczny i siatkę, celowniczą HUD „Ostatniego Zewu”,
sięgnęła ku niemu czule poprzez Moc, obejmując go niczym kochanka. Widziała, jak
oczy pilota rozszerzają się ze zdumienia, i poczuła szalony przypływ adrenaliny w jego
ż
yłach, kiedy zawyły syreny. Posmakowała nagłych, lepkich kropli potu wokół jego
ust.
- Ostatni zew, ukochany - szepnęła. - Czas się zwijać.
Działa laserowe zalśniły w milczącej przestrzeni kosmosu i statek pikietujący
rozpadł się na odłamki, jak kwiat dantooińskiego mlecza, który pęka, rozrzucając
wokół nasionka. Zawsze ją dziwiło, jak cicha jest śmierć w kosmosie, gdzie nie ma
atmosfery, żeby przeniosła grzmot setek eksplozji i krzyków umierających. Nawet w
Yoda – Mroczne Spotkanie
84
Mocy jedno marne życie stanowiło niewielką różnicę, a ten pilot skończył pokornie,
bez burzy w umyśle, niczym zdmuchnięta świeczka - był i już go nie ma.
Towarzysze eskadry Yody doskonale znali swoje zadanie. Kolejne dwa okręty
pikietujące pojawiły się w przestrzeni i ich piloci natychmiast zorientowali się, że są
atakowani. Otworzyli ogień z przednich dział. Wyminęli Asajj i pomknęli z dużą
prędkością w kierunku środka systemu.
Asajj obróciła „Ostatni Zew” i pozwoliła mu opadać, lawirując pomiędzy
ś
miercionośnymi smugami światła z działa laserowego lewej tavyi. Ta po prawej
rzygnęła dwoma pociskami samonaprowadzającymi - torpedami protonowymi,
poruszającymi się z prędkością niemal dwa razy większą niż statek Asajj.
Ventress wywinęła pętlę i zawróciła, zmuszając torpedy do wytracenia prędkości
w manewrowaniu. Im trudniejszym będzie celem, tym bardziej będą musiały
dostosować swoją prędkość do niej. Czuła ich bezmyślne komputerki celownicze,
niezmordowanie przeliczające kąty przechwycenia przy każdym jej podskoku i obrocie.
Zachichotała i puściła się w korkociąg za pierwszym statkiem.
Diament rozbłysnął nagłe i w chwilę potem „Ostatni Zew” powiedział jej, że
opancerzony statek kurierski klasy Seltaya wychodzi właśnie z nadprzestrzeni. Mistrz
Yoda przybył.
Teraz szybko doganiała pierwszą tavyę. Statek miał jeden laser na wieżyczce,
którym mógł teoretycznie ją zestrzelić, lecz ani razu nie podeszła do niego na
wystarczającą odległość. Kiedy Asajj Ventress miała dobry okres, mogła spacerować
pomiędzy kroplami deszczu, a każdy dzień, który dawał jej szansę oddania zwęglonej
zielonej głowy Yody swojemu mistrzowi, był dla niej dobrym dniem.
Pilot tavyi przestał nagle strzelać, kierując się dzikim skokiem w stronę pierwszej
planety systemu - pozbawionej życia, zamarzniętej skały, którą można by najwyżej
zaszczycić mianem księżyca. Ithorianie wyposażyli jednak tę planetę we wspaniałą
baterię automatycznych systemów obronnych, odstraszającą nieproszonych gości.
Widocznie pilot liczył na ochronę dużych dział.
Nic mu to nie pomoże. „Ostatni Zew” był zbyt szybki. Musiał się o tym
przekonać. Jego odczyty powinny mu już coś powiedzieć na ten temat. Biedak po
prostu nie umiał się zatrzymać. Asajj sięgnęła przez Moc, z lekka muskając
powierzchnię świadomości i intencji pilota.
W dół.
Zamierzał zanurkować w kierunku szybko zbliżającej się baterii i miał nadzieję,
ż
e Asajj przestrzeli. Czuła przyspieszone bicie jego serca, czuła, jak spina się, żeby
odczekać, wytrzymać, nie angażować się zbyt wcześnie.
Zrobiła mu na skrzydłach kilka czarnych smug, tylko po to, żeby go
zdenerwować.
I wtedy zanurkował. Szybki spadek, dziesięć miażdżących g. Nawet jego
skafander ciśnieniowy nie był w stanie w pełni skompensować przeciążenia. Asajj
czuła, że pilot zaczyna tracić przytomność. Doprawdy, cóż za łaska.
Kiedy krew krzepła mu w żyłach od ciśnienia, nie uświadamiał sobie jeszcze, że
„Ostatni Zew” wyskakuje spod niego i szybko wznosi się w górę. Nie miał dość
Sean Stewart
85
ś
wiadomości, aby zrozumieć, że Asajj przewidziała jego ruch i już go udaremniła. Nie
zwracał po prostu większej uwagi na drobny obiekt, który go ścigał.
Nowy kąt przechwytywania torpedy protonowej skierował ją wprost w podwozie
tavyi. Statek rozpadł się na dwoje jak jajko, wylewając białe światło i krwawe żółtko.
Jeszcze jedna mała świeczka zgasła.
Yoda pewnie to poczuł.
Tavya, która wystrzeliła torpedy protonowe w kierunku Asajj Ventress, zawracała,
aby dołączyć do Yody. Asajj unieszkodliwiła go równie niedbale jak pierwszy okręcik.
Teraz w realnej przestrzeni znalazł się ostatni z czwórki towarzyszącej Yodzie.
Trzech pokonanych, został jeden, a potem zabierzemy się do samego mistrza.
Asajj zmarszczyła brwi. To dziwne, że Yoda sam nie otworzył ognia. Wprawdzie
nieustannie mamrotał jakieś komunały na temat naturalnego piękna, jakim jest życie,
lecz ta stara ropucha bagienna nigdy się nie leniła, by w razie potrzeby użyć miecza
ś
wietlnego. Jeśli wierzyć przekazom na temat Geonosis, powinien przyjść swoim
towarzyszom na pomoc, strzelając z wszystkich działek na pokładzie.
Jakby w odpowiedzi na jej myśl, statek otworzył ogień, lecz jego strzały były
powolne i niecelne. Może staruszek albo jego robot R2 mieli coś nie w porządku z
głową? A może Yoda miał plan, którego subtelności nie była w stanie wychwycić? W
pewnym stopniu miała nadzieję, że chodzi o tę ostatnią możliwość. Jeśli stary mistrz
siedzi teraz w kabinie i, dysząc, walczy z zawałem, to zdecydowanie zmniejszy
przyjemność zabicia go. No cóż, w raporcie dla Dooku z pewnością nie będzie się
rozwodziła nad takimi szczegółami.
Kolejne błyski ognia laserowego minęły ją w sporej odległości, chyba ponad
trzydziestu stopni. Jeśli stary potwór ma jakiś plan, to jest on zbyt skomplikowany,
ż
eby mogła go teraz rozpracować. Może daje sygnał posiłkom, a te strzały są jakąś
zakodowaną wiadomością?
Asajj wzruszyła ramionami i przyspieszyła, znów wchodząc w korkociąg, aby
zaatakować ostatni z okrętów pikietujących. Lepiej pozbyć się wszystkiego, co
mogłoby przeszkadzać.
Na monitorach znów pojawiło się ostrzeżenie diamentu i w chwilę później ostatni
z obrońców Yody skoczył z powrotem w nadprzestrzeń. Asajj uniosła jedną brew. No
cóż, lepszy żywy szczur niż martwy kot, jak mówi stare porzekadło. Gwiazdy
wiedziały, że nigdy nie cierpiała na przerost współczucia, lecz także nie czerpała
wielkiej przyjemności z mordowania niewinnych i bezbronnych gapiów.
Zajmijmy się zatem samym mistrzem Jedi.
Przymknęła oczy, szukając go w niezmierzonej przestrzeni. Było to trudniejsze,
niż przypuszczała. Na przykład obecność Dooku wyczuwała przez pół planety: płonący
cień, widzialna ciemność. Od wielkiego mistrza zakonu Jedi spodziewała się czegoś
więcej... ale gdy wreszcie trafiła na maleńki, przerażony punkcik życia wewnątrz
statku, wydał jej się nędzny i słaby.
Może to wiek, ten niestrudzony łowca, dogonił go nareszcie. Widziała już
starców, którzy poddawali mu się właśnie w ten sposób; ogień życia przygasał,
przycichał, aż wreszcie nie zostało go już na wielkie namiętności, gorący gniew,
Yoda – Mroczne Spotkanie
86
nienawiść i miłość. Ostatnie lata spędzali jak w popiele, rozniecając jedynie czasem
wątłe płomyki skąpstwa, złośliwości, niepokoju. Przezroczysty, smutny powidok życia.
Sięgnęła ku niemu jeszcze raz i otworzyła oczy szeroko, obserwując, jak statek
Yody powoli zbliża się do „Ostatniego Zewu”. Położyła palce na przyciskach
wyzwalających ogień i czekała, aż komputer celowniczy namierzy jego silniki, rdzeń
stosu, owiewkę. Początkowo zamierzała zacząć od rdzenia, bo teoretycznie był to
najszybszy i najpewniejszy sposób na osiągnięcie celu, lecz jeśli stary Jedi zamierzał
poddać się tak łatwo, może powinna spróbować przebić się do kabiny i nakarmić go
próżnią. Z pewnością w ten sposób uzyska bardziej przekonujące trofeum dla Dooku
aniżeli seria zarchiwizowanych analiz spektrograficznych, która jedynie potwierdzi
istnienie szczątków organicznych w stosie złomu.
Seltaya podskakiwała i kręciła się w jej iluminatorach, lecz czyniła to
mechanicznie, bez cienia zrozumienia. Asajj zgięła palec.
Nie.
Zdjęła dłonie z przycisków sterowania ogniem. Wiedziała już, co robi seltaya. Jej
R2 wykonywał fabryczne uniki. Rozpoznawała je z dziesiątków innych zestrzeleń.
Ktokolwiek siedział w tym statku, z pewnością nie był to Yoda.
Ventress warknęła i strzeliła tylko raz, ścinając tylne stabilizatory Seltayi i
wysyłając ją w przestrzeń bez sterowności. W dużym powiększeniu widziała
iluminatory kabiny seltayi, które nagle przybrały zielonkawą barwę, Ktokolwiek tam
był - najprawdopodobniej sobowtór - nie znosił kosmosu i zapewne wymiotował.
Zastawiła pułapkę na sobowtóra.
Jeden do zera dla nich.
Asajj wzięła długi, spokojny oddech. Co teraz robić? Zabić to biedne stworzenie
w ataku mściwości to niezbyt dobre rozwiązanie. No i mało konstruktywne. Ten
sobowtór może być dzieckiem, jeśli się nad tym dobrze zastanowić; widziała przecież
reportaż z jego wyjazdu i z pewnością nie miał więcej niż metr wzrostu, a jeśli nawet,
to niewiele.
Przełączyła się na promień ściągający i powoli uspokoiła rozszalały stateczek.
Mogłaby go wypuścić, oczywiście. R2 będzie w stanie odprowadzić go na Ithor, choć z
powodu szkód, jakie wyrządziła stabilizatorom, lądowanie może by utrudnione. Kiedy
już wyląduje, lokalne władze spakują go i dostarczą z powrotem na Coruscant. Co za
farsa.
Asajj pokręciła głową. Ależ zrobiła z siebie idiotkę. Jak mogła pomyśleć, że
wielki mistrz zakonu Jedi tak łatwo odda siebie w ofierze.
Chyba że...
Ś
wiat wiedział, że właśnie tak jest.
Tchórzliwy czwarty myśliwiec widział, jak zniszczyła resztę eskorty. Zdalna
obserwacja z ithoriańskiej baterii potwierdzi, że to ona wywołała starcie. Gdyby
pozwoliła sobowtórowi dotrzeć do Ithoru, z pewnością Republika byłaby nieco
zakłopotana. Jeśli jednak zniszczy statek tak, aby się upewnić, że spalone resztki dotrą
do wnętrza systemu i zostaną odnalezione przez odpowiednie czynniki... co wtedy?
Sean Stewart
87
Kształtne, okrutne wargi Asajj wygięły się w uśmiechu. Co to kiedyś powiedział
jej Dooku? „Istnieją dwie rzeczy, które coraz bardziej docenia się z wiekiem: doskonałe
wino i wprowadzenie w błąd wroga”.
Zaśmiała się i ściągnęła bliżej bezradną seltayę.
- Wprowadzenie w błąd wroga. Otóż to - mruknęła.
Obi-Wan Kenobi i Anakin Skywalker stali po kostki w wodzie z wiosennych
roztopów w arkaniańskiej tundrze, patrząc na twarz trzeciej osoby - wysmukłej,
władczej kobiety o lodowatych oczach charakterystycznych dla jej gatunku.
- Proszę - rzekł Obi-Wan. - Rozważ to jeszcze.
- Rozważałam tę sprawę długo i wnikliwie - odparła Arkanianka. Nazywała się
Serifa Altunen i była rycerzem Jedi.
Byłym rycerzem Jedi.
Ostrożnie zdjęła płaszcz Jedi, złożyła starannie i oddała Obi-Wanowi.
- Służę Mocy, nie prawu. Służę ludowi, nie senatowi. Chcę szerzyć pokój, nie
wojnę.
- Złożyłaś przysięgę zakonowi Jedi - wtrącił Anakin.
Wzruszyła ramionami.
- Więc ją złamałam. Muszę przyznać, że nie odczuwam tego zbyt dotkliwie.
- Jeśli każdy Jedi zamierza się zastanawiać, które rozkazy wypełniać, a które nie,
niedługo wszyscy będziemy zgubieni - rzekł Obi-Wan.
Serifa uniosła brwi.
- Nie czuję się zgubiona. Moc jest taka jak zawsze. To zakon zszedł z prostej
ś
cieżki.
Obi-Wan zapewne zasłużył sobie na to za próby filozofowania z Arkanianką.
Yoda umiał odciąć się od tych dyskusji, ale Obi-Wanowi nigdy się to do końca nie
udawało. Widocznie najpierw trzeba się było nieco zestarzeć.
- Za to nasz świat będzie zgubiony po przegranej wojnie - gniewnie wtrącił
Anakin. - Możesz sobie mówić co chcesz, twierdzić, że postępujesz zgodnie z
sumieniem, ale jeśli podzielimy nasze siły. Gildia Kupiecka zwycięży. Jeśli uważasz, że
Republika zeszła z drogi pokoju i mądrości, poczekaj, aż doświadczysz rządów
robotów bojowych.
- Zależy wam na wygraniu tej wojny? - zapytała Arkanianka.
- Oczywiście że tak!
- Dlaczego?
Anakin wzniósł w górę ręce.
- Jak to dlaczego?
Serifa obdarzyła go wzgardliwym spojrzeniem, które Arkanianie doskonalili przez
ostatnie tysiąclecie.
- Może ty także powinieneś przyjrzeć się ścieżce, którą podążasz. Przynajmniej,
dopóki nie znajdziesz lepszej odpowiedzi na to pytanie.
Patrzyli, jak wsiada na sanie repulsorowe, którymi przybyła na to spotkanie, i
znika w topniejącej tundrze, wzbijając podwójne fontanny zlodowaciałej wody.
Yoda – Mroczne Spotkanie
88
Rozsiane wokół łaty śniegu i lodu miały tę samą biel co jej oczy i tak samo błyszczały
na podmokłej równinie jak odłamki szkła.
Obi-Wan odetchnął głęboko.
- Nie za dobrze nam poszło.
- Czy ona naprawdę ma jakiś wpływ na sfery rządzące?
- Trzeba przyznać, że jeśli szanowana Jedi ogłasza, że opuściła zakon i zaleca, aby
Arkania zajęła w tej wojnie stanowisko neutralne, może mieć to pewne znaczenie. W
najlepszym przypadku zaszkodzi to naszej dyplomacji, a dla rzeczników prasowych
stanie się koszmarem.
Obi-Wan odwrócił się i powoli zaczął brnąć w kierunku statków. Wylądowali z
dala od osad, aby uniknąć zwracania na siebie niepotrzebnej uwagi, ale przez jedną
krótką chwilę Obi-Wan zapragnął znaleźć się w przytulnym barze z porządnym
kominkiem i z wielką szklanicą doskonałego arkaniańskiego słodkiego mleka - było to
eufemistyczne określenie kremowego miodu pitnego, który nawet silnego człowieka
mógł zwalić pod stół.
- Wstąp do mnie na chwilą. - Obi-Wan zaprosił Anakina na swój statek. Anakin
wsiadł za nim do myśliwca. - Wytrzyj nogi, bo naniesiesz błota - ostrzegł Kenobi. -
Artoo tego nie lubi.
- Kiedy odzyskasz swojego starego Artoo?
- Kiedy skończą naprawę. Biorąc pod uwagę, ile ognia musi wziąć na siebie,
latając ze mną jako strzelec, wcale się nie dziwię, że mu nie spieszno wracać do służby
- sucho odparł Obi-Wan, siadając przed konsolą komunikacyjną. - Wysyłałeś prywatne
wiadomości na Coniscant.
Anakin spąsowiał.
- Śledziłeś moje zewnętrzne połączenia... - Urwał nagle. - Nie, po prostu zgadłeś.
- Jestem mądrym i potężnym Jedi, wiesz? - odrzekł Obi-Wan, pozwalając sobie na
blady uśmiech.
Mały R2 wtoczył się do części nawigacyjnej i pisnął smutno na widok mokrych
ś
ladów.
Nastąpiła niezręczna cisza.
- Ponieważ do moich obowiązków jako mistrza należy przekazywanie ci własnej
niezmiernej mądrości... - zaczął Obi-Wan.
- Zaczyna się - mruknął Anakin.
- ...chyba powinienem oficjalnie ci przypomnieć, że w życiu Jedi nie ma miejsca
na... pewne typy zaangażowania uczuciowego.
- Będę o tym pamiętał.
- Brak związków jest fundamentalną zasadą zakonu, padawanie. Wiedziałeś o
tym, kiedy podpisywałeś akces.
- Nie doczytałem tej części po toydariańsku - burknął Anakin.
Po raz pierwszy od początku rozmowy Obi-Wan obrócił się od konsoli
nadbiornika.
- Czy ty myślisz poważnie o tej dziewczynie, Anakinie?
Sean Stewart
89
- Nie o to chodzi - odpalił chłopak, wciąż wściekły i zaczerwieniony. - Chodzi o
to, że jesteśmy tutaj, żeby prosić ludzi o wsparcie dla Republiki, o której istnieniu oni
ledwie wiedzą, i dołączenie do... sił policyjnych Jedi, którzy przysięgli, że nie będą się
nimi przejmować! A my się dziwimy, że to się nie chce sprzedać! - Machnął ręką w
kierunku iluminatora. - A jeśli Serifa ma rację? Jeśli to właśnie my straciliśmy
orientację? Ufam temu, co sam czuję, mistrzu. Tego przecież zawsze mnie uczyłeś,
prawda? Ufam żywej Mocy. Ufam miłości. Zasada braku związków...? Strasznie
abstrakcyjna rzecz, na podstawie której trudno ślubować lojalność.
- Ufasz nienawiści? - rzucił Obi-Wan.
- Oczywiście że nie.
- Mówię poważnie, padawanie. - Obi-Wan wytrzymał wzrok młodego człowieka.
- Aby pójść za głosem swojego serca, w kierunku miłości czy nienawiści, na dłuższą
metę popełniasz ten sam błąd. Twój osąd zostaje przyćmiony. Twoje motywy tracą
jasność. Jeśli nie będziesz bardzo ostrożny, padawanie, miłość zabierze cię na Ciemną
Stronę. Wolniej od nienawiści, tak, ale nie mniej pewnie.
Powietrze między nimi aż iskrzyło od napięcia; wreszcie Anakin opuścił wzrok.
- Rozumiem, mistrzu.
- Nie jesteś w stanie nic na to poradzić - kwaśno dodał Obi-Wan. - Nie chodzi o
to, czy mi wierzysz, czy nie. - Westchnął. - Nie wiem, czy cię to pocieszy, ale wszyscy
Jedi popełniają ten sam błąd. Uczą się na jego podstawie i wyrastają z niego. Gdyby
zakon był stworzony wyłącznie z istot niewrażliwych na miłość, to byłaby naprawdę
smutna banda. - Odwrócił się w kierunku holokomu, przeglądając arkaniańskie
informacje; przez ten czas drugą ręką przygotowywał kod szyfrujący do transmisji,
którą zamierzał wysłać na Coruscant.
- Czy to znaczy, że w przeszłości Obi-Wana również można znaleźć kobietę? -
zapytał Anakin. - Wyobrażam sobie, że była piękna i ciemnowłosa. śałośnie
zdesperowana, aby w ogóle kogoś mieć, to się rozumie samo przez się...
- Anakinie - wyszeptał Obi-Wan, wbijając wzrok w tekst przewijający się po
monitorze. - Milcz.
- śartowałem tylko!
Obi-Wan obrócił się w swoim fotelu. Nigdy nie wyglądał na tak zagubionego jak
w tej chwili.
- Chodzi o mistrza Yodę - rzekł. - Nie żyje.
- Co? - krzyknęła Padmé.
- Wpadł w zasadzkę tuż poza systemem Ithora - wyjaśniła dworka. - Ithorianie
potwierdzili autentyczność szczątków statku mistrza.
Informacje o katastrofie przebiegały przez głowę Padmé jak meteoryty. Strata
Yody była miażdżącym ciosem dla całej Republiki... z pewnością stoi za tym Dooku.
Ale jak to przyjmie Anakin? Anakin kochał Yodę. Wszyscy go kochali, naturalnie, ale
Anakin mówił też, że stary mistrz nigdy całkowicie mu nie zaufał, zawsze trzymał go
na odległość ramienia... Jeśli to prawda, kto teraz przejmie przywództwo w zakonie?
Yoda – Mroczne Spotkanie
90
Mace to żołnierz na ciężkie czasy, ale nawet on nie dogaduje się najlepiej z kanclerzem
Palpatine’em...
Jej myśli wirowały jak oszalałe płatki śniegu, aby ostatecznie zatrzymać się na
jednym mrożącym fakcie: skoro Yoda nie żyje, cały wszechświat stanie się przez to
odrobinę bardziej mroczny.
Odwagi, powiedziała sobie. Nadziei. Kiedy nadchodzą mroczne czasy, nadzieja
musi lśnić jasnym światłem. Jeśli mam oddać życie za nadzieję jaśniejszego dnia dla
kolejnych pokoleń, pomyślała, uczynię to.
W jednej chwili.
- Jadę do senatu. Kanclerz będzie miał najlepsze i najbardziej wiarygodne wieści.
- W drzwiach Padmé odwróciła się raz jeszcze, aby spojrzeć na swoje dworki.
Wydawały się wstrząśnięte i przerażone... o wiele bardziej niż gdyby to kanclerz umarł.
Któż zresztą mógłby je winić... po ośmiuset latach trudno było nie przyzwyczaić się do
myśli, że Yoda jest wieczny.
- Ja bym jeszcze nie spisywała starego mistrza na straty - zakończyła Padmé. -
Uwierzę w śmierć Yody, kiedy mi pokażą jego ciało. Nie wcześniej.
- Dziękuję, że pan mnie przyjął, kanclerzu - rzekł Mace z lekkim skrępowaniem
do holograficznego obrazu kanclerza Palpatine’a, wyświetlanego w sali Rady Jedi.
- Istotnie, mam wyjątkowo mało czasu, mistrzu Windu, ale cenię sobie
niezmiernie pańską opinię. - Inteligentna twarz Palpatine’a rozjaśniła się w lekkim
uśmiechu. - Może pan śmiało przypuszczać, że gdybym miał do wyboru wysłuchanie
rady Mace’a Windu albo powiedzmy szanownego senatora z Sermerii, który każdy,
nawet najbardziej błahy temat dyskusji sprowadza głównie do analizy własnego
wpływu na handel bulwami na jego planecie... no cóż, wolę jednak wysłuchać pana.
Mace Windu miał swoje słabości, ale nie należała do nich podatność na
pochlebstwa.
- Dziękuję - rzekł zwięźle. - Czy mogę spytać, dlaczego nie zdementował pan
natychmiast wiadomości dotyczących mistrza Yody? Wiem...
Palpatine przerwał mu:
- Czy ten kanał jest szyfrowany, mistrzu?
- Zawsze.
- Tak przypuszczałem, moje siły bezpieczeństwa jednak twierdzą, że Coruscant
przeżywa teraz najazd wszelkiej maści szpiegów, włącznie z elektronicznymi. Niestety,
jest to nieprzyjemny efekt uboczny naszej polityki nieograniczonego dostępu na planetę
praktycznie dla wszystkich, skoro kontrole są wręcz symboliczne.
- Najlepszą ochroną, jak twierdził mistrz Yoda, jest stworzenie społeczności,
której nikt nie będzie chciał atakować.
- Oczywiście! Ale skoro jakoś nie udało nam się przekonać do tego Gildii
Kupieckiej, musimy rozegrać karty tak, jak je rozdano - odparł kanclerz. - To nie jest
doskonały świat, a nasze wybory nie należą do najłatwiejszych. - Oczywiście była to
prawda, a Mace czuł się z tym lepiej aniżeli z galanterią i komplementami. - A
Sean Stewart
91
pozostawiając na razie kwestię szpiegów, przyjmuję pańskie zapewnienie, ze ta
transmisja jest poufna. Proszę mówić, mistrzu Windu.
- Wiem, że Yoda nie znajdował się na pokładzie statku zniszczonego przez Asajj
Ventress. Pan też o tym wie.
- To była Asajj Ventress? O ile pamiętam, przesłał mi pan kiedyś jej
dokumentację.
- Tak, panie kanclerzu. A przynajmniej był to jej statek. To bardzo wyróżniająca
się konstrukcja, wzorowana na statku hrabiego Dooku. Przeanalizowaliśmy zapisy
czwartego pilota...
- ...Który jutro wieczorem stanie przed sądem wojskowym za tchórzostwo. Wyrok
będzie szybki i publicznie wykonany - ponuro stwierdził Palpatine.
- ...statek zaś to z całą pewnością „Ostatni Zew” Ventress. Zmierzam do tego -
uporczywie ciągnął Mace Windu - że mistrz Yoda nie znajdował się na pokładzie tego
statku. Powiedziałem panu, że mistrza Yody nie było na tym statku. Dlaczego zatem, w
obliczu wiadomości o jego śmierci, która ma bardzo zły wpływ na morale
społeczeństwa, pańskie biuro nie przekaże publicznie dementi?
Po raz pierwszy od początku rozmowy w głosie kanclerza dał się słyszeć lekki
cień irytacji.
- Mistrzu Windu, proszę sobie przypomnieć, że tylko pan poinformował mnie o
tym, iż osoba, którą wszyscy widzieli wsiadającą na statek jako mistrz Yoda, w istocie
była sobowtórem. Mam więc tylko pańskie słowo na potwierdzenie faktu, że mistrz
Yoda żyje.
- Moje słowo - mistrz Windu odparł z namysłem - jest jedną z niewielu prawd w
galaktyce, którym kanclerz Republiki może ufać.
- Oczywiście, że panu ufam - warknął Palpatine. - Ale to nie wystarczy. Mam do
tego poważne podstawy. Kanclerz służy ludowi i senatowi, a nie zakonowi Jedi. Jedi z
kolei nie mogą być uważani za moją prywatną armię. Lud Republiki musi wierzyć, że
ich rząd odpowiada bezpośrednio przed nim i tylko przed nim. To tylko hrabia Dooku
twierdzi, że Republika jest rządzona przez garść skorumpowanych senatorów i ich
popleczników w zakonie oraz przez biurokrację rządową. Jeśli stanę przed ludźmi i
powiem: „Wiem, że widzieliście zdjęcia, ale moi kumple ze Świątyni twierdzą coś
wręcz odwrotnego, to był kawał, a mistrz Yoda nadal żyje, tyle że nie chcemy go teraz
wam pokazywać...”, jak według pana to będzie wyglądać?
Mace Windu zmęczonym gestem przetarł twarz.
- Pan jest politykiem.
- Jestem, mistrzu Windu. Nie jest to profesja, którą pan by szanował, ale
rzeczywiście jestem politykiem... bardzo dobrym politykiem... i do momentu, kiedy
usłyszy pan ode mnie podpowiedzi, jak się obchodzić z mieczem świetlnym, proszę
zapamiętać, że może jednak wiem co robię.
Po krótkim milczeniu kanclerz westchnął i dodał, już bez urazy:
- Mistrz Yoda przygotował sobie sobowtóra, żeby móc niepostrzeżenie odbyć
bardzo delikatną misję. Tragicznym zbiegiem okoliczności wiele osób musiało zginąć,
aby ten wybieg się udał. Czy mamy zaprzepaścić ich poświęcenie? Czy lepiej je
Yoda – Mroczne Spotkanie
92
uszanować i dać mistrzowi Yodzie kilka dni więcej, aby pod osłoną tajemnicy dotarł na
Vjun i być może położył kres tej straszliwej wojnie?
- W porządku - powiedział wreszcie Mace Windu. - Mam tylko nadzieję, że
postępuje pan właściwie.
- Ja również - poważnie odparł Palpatine. - Tymczasem uznałbym za miły gest,
gdyby zechciał pan przejąć oficjalnie codzienne raporty, które składał mi mistrz Yoda.
- Oczywiście.
Na skraju pola widzenia nadbiornika pojawił się nagle adiutant kanclerza,
przyciszonym głosem przypominając Palpatine’owi, że bardzo jest spóźniony na
kolejne spotkanie.
- Wzywają mnie obowiązki - oznajmił Palpatine, wyciągając dłoń, aby przerwać
połączenie, ale zawahał się. - Mistrzu Windu, skoro jesteśmy dziś ze sobą tak szczerzy,
dodam jeszcze, że w tych raportach chciałbym usłyszeć pańską osobistą opinię, a nie to,
co według pana powiedziałby mistrz Yoda. To wielka osobowość... może największa w
całej Republice. Ale mistrz Yoda w głębi serca jest nauczycielem. Pan jest
wojownikiem. To smutne, że muszę to powiedzieć, ale ten straszny czas jest może
czasem odpowiednim bardziej dla pana niż dla niego.
- Mistrz Yoda ma wiele talentów i nie dorównam mu ani w czasie wojny, ani
pokoju.
- Szkoda - odparł kanclerz. - Ponieważ w tej chwili mamy tylko pana. Mam
nadzieję, że da pan z siebie wszystko.
- Dla zakonu i Republiki oddam wszystko. Włącznie z własnym życiem.
Kanclerz znów wyciągnął rękę, żeby przerwać połączenie.
- To nam także może być potrzebne.
- ...i w tej trudnej chwili kryzysu - grzmiał senator Orn Free Taa z Rylotha -
powiem więcej, pogłębiającego się kryzysu, śmierć, a właściwie morderstwo
popełnione na osobie wielkiego mistrza zakonu Jedi uwidacznia pilną potrzebę
uzyskania nowego poziomu bezpieczeństwa. Jedi naturalnie nadal będą wykonywać
dobrą robotę, ale jest ich zbyt mało. Tragiczna smierć mistrza Yody uświadomiła nam
top z całą jasnością.
Po sali senatu przeszła fala twierdzących pomruków.
- Potrzebujemy - ciągnął senator Tw’lek - dużej, kompetentnej, zaangażowanej
służby bezpieczeństwa i sił kontrwywiadu. Moi drodzy koledzy, w takiej wojnie, jaką
w tej chwili toczymy, możemy z trudem zwyciężać w bitwach, ale łatwo ją przegrać
dzięki zdradzie i sabotażowi. Rezolucja, jaką wam proponuję, ma właśnie na celu
stworzenie takiej wielkiej, niezależnej, mobilnej jednostki, niepodlegającej jurysdykcji
ż
adnego z naszych niezliczonych, powolnych jak lodowiec biurokratów, lecz
odpowiadającej bezpośrednio przed biurem kanclerza, a więc pośrednio również przed
nami. Nadszedł czas, aby na pierwszym miejscu postawić bezpieczeństwo Republiki. -
Senator podniósł głos. - Czas, aby bezpieczeństwo Republiki znalazło się bezpośrednio
w rękach ludu!
Sean Stewart
93
To znaczy naszych, pomyślała senator Amidala, spoglądając na swoich kolegów.
Wszyscy wiwatowali, tupali, gwizdali i bili brawo. Serce Padmé ścisnęło się bólem.
Oczywiście bardzo chcieli przejąć kontrolę nad sytuacją, która się wydawała ze wszech
miar nie do opanowania. Jeśli jednak ta rezolucja zostanie przyjęta - a wszystko
wskazywało na to, że zostanie - wtedy bezpieczeństwo Republiki z chłodnych,
beznamiętnych, profesjonalnych rąk zakonu Jedi przejdzie w ręce tego
rozwrzeszczanego, emocjonalnie reagującego, rozpolitykowanego tłumu senatorów.
Ta świadomość jakoś nie poprawiła jej poczucia bezpieczeństwa.
Statek, na którym wreszcie znaleźli się Whie, Scout, Maks Leem, Jai Maruk i
mistrz Yoda, zdążał do Zewnętrznych Rubieży. Po zejściu z linii montażowych Verpine
został nazwany „Asymptotyczne Podejście do Boskości” i miał służyć jako statek
pielgrzymkowy dla kolonii czcicieli matemagii. Niestety, stracili oni wszystkie swoje
oszczędności w skandalu z bankowością inwestycyjną i pozostawili „Podejście” bez
właściciela. Statek został zatem przechrzczony na „Gwiezdny Pył” i przerobiony na
luksusowy liniowiec, obwożący dobrze sytuowanych obywateli po egzotycznych
miejscach i wydarzeniach galaktyki, takich jak Czarna Dziura Nakatu lub bardzo
wyczekiwana nowa Ariarcha-17. Niestety, błąd w obliczeniach fali uderzeniowej
pochodzącej od umierającej gwiazdy spowodował dramatyczną i nieoczekiwaną awarię
sztucznej grawitacji statku, co spowodowało dziesiątki procesów. Sprawa ciągnęła się
przez dwa pokolenia, aż prawnicy broniący właścicieli „Gwiezdnego Pyłu” przejęli
statek w zamian za niezapłacone honoraria, przechrzcili na „Rozsądną Wątpliwość” i
sprzedali liniom Kut-Rate Kruise. Firma konserwowała jednostkę w sposób niezbyt
skomplikowany: napełniała ją powietrzem zdatnym do oddychania i zostawiała na kilka
dni w doku, aby sprawdzić, jak szybko powietrze się ulatnia.
Verpine, doskonali konstruktorzy statków kosmicznych, byli dwumetrowymi
dwunożnymi insektoidami, komunikującymi się za pomocą fal radiowych
generowanych przez ich klatki piersiowe; ich ostrość widzenia była tak niezwykła, że
potrafili na dwadzieścia kroków odróżnić płeć wszy w futrze nerfa. W wyniku tego
„Rozsądna Wątpliwość” miała koje szerokie na dłoń, system komunikacyjny na
poziomie zerowym oraz oznakowania, które być może stanowiły oczywistość dla
innych Verpine, jednak Scout nie umiała ich nawet zlokalizować. Pierwszego dnia w
przestrzeni potrzebowała prawie godziny, aby znaleźć stację odświeżalni, aż wreszcie
musiała się złamać i spytać o drogę załogi. Było to wprawdzie dość żenujące, ale nie
bardziej niż to, że w dwie minuty później musiała wyjść i wyznać, iż nie wie, których
urządzeń użyć.
Trzy dni później ona i Whie znowu się zgubili, przemierzając labirynt korytarzy
nieco zbyt wąskich jak dla ludzi. Mistrz Yoda, który nie cierpiał tkwienia w pułapce
skorupy R2, ale jednak próbował zachować anonimowość, wysłał ich po jedzenie już
prawie godzinę temu. Linie Kut-Rate Kruise nie bawiły się w takie błahostki jak
podawanie posiłków do kabin. Inne luksusowe usługi - łóżka na przykład - były
również warte odnotowania głównie przez to, że ich nie było. Scout spędziła prawie
całe życie na marzeniach o podróżach pozaplanetamych, o opuszczeniu Świątyni Jedi i
Yoda – Mroczne Spotkanie
94
zatłoczonego Coruscant na rzecz cudów galaktyki. Jednak przez zamieszanie na cle
spędzili w doku tyle godzin, że w momencie startu właściwie już spała, a raczej,
owinięta płaszczem, drzemała niespokojnie na czymś, co bardziej przypominało deskę
niż łóżko. Wielką chwilę uświadomiła sobie dopiero wtedy, kiedy potężny wstrząs
zrzucił ją na podłogę. Wypadek ten nieco popsuł jej nastrój i od tamtej pory nie
odzyskała humoru.
Poza tym była prawie pewna, że Jai Maruk, jej mistrz, wcale jej nie lubi. Nie
miała jednak zamiaru zastanawiać się nad tym dłużej.
Co zaś do posiłków... Scout zadrżała. Mistrz Yoda zjadał je bez słowa skargi, lecz
on chyba już nie miał potrzeb zwykłych śmiertelników oraz ich problemów.
Takich jak smród.
W każdym razie, kiedy po raz ostatni widziała starego Jedi z miską jedzenia w
Ś
wiątyni, przez krawędź miski zwieszał się ogon.
- Mówię ci, jesteśmy za nisko - odezwała się do Whie. - Powinniśmy pojechać
windą na poziom czternasty. Tak mówił znak.
- Nie było żadnego znaku. To tylko rysa na ścianie windy.
- Znak.
- Rysa.
- Znak!
Whie odetchnął głęboko.
- Może to nawet był znak, a ja się mylę. Spróbujmy znaleźć poziom czternasty.
Scout ruszyła wzdłuż wąskiego korytarza.
- Wiesz, odbierasz mi całą przyjemność z tego, że mam rację.
- W jaki sposób?
- Poddajesz się. Wygląda to tak, że nawet jeśli ja mam rację, a ty nie, to ty robisz
mi przyjemność, ustępując. Powaga Jedi to wspaniała rzecz, ale u trzynastolatka to
trochę upiorne.
- Czego ode mnie chcesz?
- Kłóć się! Walcz! Nie bądź taki... taki Jedi - rzekła Scout. - Nie możesz choć
trochę być człowiekiem?
Usta Whie wygięły się w dziwnym uśmiechu.
- Nie - odparł.
Prawda była taka, że Whie był bardzo zaaferowany. Mistrzyni Leem dała mu do
zrozumienia, że wyjeżdżają na Vjun spotkać się z kimś bardzo ważnym - może nawet z
samym hrabią Dooku, a może ze sławną zabójczynią Jedi Asajj Ventress. Whie
sprawdził Ventress w komputerze i stwierdził, że to kobieta z jego snu.
A więc Ventress będzie na nich czekała na Vjunie. Za kilka dni, najwyżej za
tydzień, Whie stanie w pokoju z tykającym detonatorem. Ventress będzie się
uśmiechać, a Scout popatrzy na niego ze strużką krwi spływającą jej na tunikę.
- Pocałuj ją - powie Ventress.
ś
ałował, że nie wie, co odpowie.
Sean Stewart
95
Stali w kolejce po gotowany posiłek - kolejki do surowych potraw były o wiele za
długie - kiedy ktoś grzecznie poklepał Scout po ramieniu.
- Pasażerka Pho?
- Co? To znaczy tak - odparła Scout, w ostatniej chwili przypominając sobie, że
ona, Whie i Jai Maruk podróżują jako rodzina Pho, w drodze na wesele kuzyna na
Corphelionie.
Stwierdziła, że ma przed sobą wysokiego, humanoidalnego robota, który widział
już lepsze czasy. Jeśli kiedykolwiek miał jakiekolwiek oznaczenia - barwy, instrukcje
interfejsów, a nawet nazwę fabryczną - dawno temu uległy zatarciu; teraz jego korpus
odznaczał się matową, porysowaną, powyginaną powierzchnią, jakby ktoś poddał go
piaskowaniu i nie pomyślał o dalszym wykończeniu.
- Płatnik statku prosił o przyprowadzenie pani - rzekł robot. - Zdaje się, że do
działu rzeczy zgubionych i znalezionych ktoś przyniósł rzecz należącą do pani.
Scout pobladła. W ciągu ostatnich kilku dni stawało się coraz bardziej jasne, że
mistrz Jai Maruk nie ma na jej temat najlepszego zdania. Mogła sobie zatem wyobrazić
wyraz jego szczupłej, zamkniętej w sobie twarzy, gdyby się okazało, że musi wykupić
swój miecz świetlny z działu rzeczy zgubionych i znalezionych „Rozsądnej
Wątpliwości”.
- Co zgubiłam?
- Płatnik nie wspomniał nic na ten temat - odparł robot grzecznie. - Mogę prosić
tędy?
Spojrzała na Whie, który skinął głową.
- Idź, poradzę sobie - rzekł, a kiedy nadal się wahała, dodał: - Nie martw się.
Nikomu nie powiem.
On nie próbuje mnie upokorzyć, powiedziała sobie Scout. Po prostu tak mu
wychodzi.
Porysowany robot odwrócił się i ruszył w kierunku windy. Scout podążyła za nim.
- Jesteś dość zniszczony - zauważyła konwersacyjnym tonem.
- Nie stanowię stałej części załogi „Rozsądnej Wątpliwości” - wyjaśnił. -
Zaofiarowałem się, że popracuję w zamian za przejazd. Niestety, mój właściciel nie
ż
yje - ciągnął. - Jestem sam odpowiedzialny za swoje utrzymanie.
Drzwi windy otworzyły się.
- Nigdy o tym nie myślałam - zastanowiła się Scout. - To znaczy, o tym, co dzieje
się z robotem bez właściciela.
- Ja też nie - oschle zauważył jej towarzysz. - Dopóki nie zdarzyło się to mnie.
- Co robisz w sprawie serwisu? - zapytała. - Wracasz do fabryki? Szukasz
technika? Jak płacisz za naprawę?
- Pani zrozumienie dla sprawy jest godne podziwu - odparł robot. - Tak się składa,
ż
e stanowiłem część bardzo niewielkiej serii produkcyjnej, obecnie dość przestarzałej.
Jestem zaprogramowany tak, abym większość napraw na własnej osobie mógł
przeprowadzać sam, za to części zamienne są trudne do zdobycia i dość kosztowne,
ponieważ albo bywają kupowane jako antyki, albo produkuje się je na zamówienie
według moich specyfikacji. Wyzwanie jest duże, tak jak pani się domyśliła.
Yoda – Mroczne Spotkanie
96
- Kilka puszek farby do metalu pewnie by cię nie zrujnowało - zauważyła,
przyglądając się zmatowionym powierzchniom obudowy swojego przewodnika.
- Ozdoby nie mają wysokiego priorytetu, logicznie rzecz biorąc.
- Ale łatwiej jest znaleźć pracę, jeśli się dobrze wygląda. Uznaj to za koszt
uzyskania przychodu.
Robot wzruszył ramionami. Był to dziwnie ludzki gest.
- Jest trochę prawdy w tym, co pani mówi... i myślę, że jest pani szczera - dodał,
dotykając nagiego metalu swojej twarzy. - Wydaje mi się, że większość istot
rozumnych żyje w... kokonie iluzji i oczekiwań. Jesteśmy pełni hipotez, wydaje nam
się, że znamy siebie i istoty wokół nas. śe rozumiemy kręte drogi naszego istnienia. A
potem Los bierze sprawę w swoje ręce, odziera nas do nagiego metalu i wtedy
widzimy, że nie jesteśmy niczym więcej, jak tylko unoszącymi się w mroku śmieciami.
Scout spojrzała na niego.
- Nieźle. Musiałeś być najbardziej rozfilozofowanym robotem na linii
montażowej.
- Wręcz przeciwnie - odparł z dziwną miną. - Filozofia przyszła później.
Winda dotarła na poziom trzydziesty czwarty i drzwi się rozsunęły.
- Musi się pani kawałek cofnąć - rzekł.
- Przyjaciele nazywają mnie Scout - wyciągnęła dłoń.
Robot uścisnął ją poważnie.
- Nie wiem, czy mogę się już uważać za pani przyjaciela. Jestem tylko
zapracowanym robotem.
- Powiedz mi teraz, jak masz na imię - poprosiła Scout. - Tak to powinno
wyglądać.
- Może i tak. Jest pani dziwnie ufna, ale ja nie wiem o pani wystarczająco dużo,
ż
eby podać moje prawdziwe imię.. - Po chwili dodał nieco łagodniejszym tonem: - Na
razie może mnie pani nazywać Solisem, jeśli ma pani ochotę.
- Brzmi to lepiej niż Odrapany. - Scout miała dziwne wrażenie, że gdyby
oprogramowanie fabryczne robota obejmowało funkcję wywracania oczami, użyłby jej
właśnie w tej chwili. Zaśmiała się. - Niech będzie Solis.
Kolejka w kafeterii wydawała się nie mieć końca, nawet przy gotowanych
posiłkach, ale po czasie, który wydawał się galaktyczną erą, Whie wreszcie złożył
zamówienie i zapłacił. Teraz stał niepewnie nad swoim ładunkiem. Jeden duży napój
bąbelki-i-fontanna, pięć kwiatów próżni, pół tuzina czegoś, co menu nazywało
„Blasteroidy!”, a co wyglądało jak mocno wysmażone kluski chili, kubełek
chrupiących nóżek oraz pół kubełka czegoś chlupoczącego i śmierdzącego, wraz z
pięcioma drinkami i garścią serwetek. To powinno wystarczyć, pomyślał. Ciekawe, jak
to teraz zaniesie do kabiny?
Czy to Asajj sprawi, że Scout będzie krwawić? - zastanawiał się. Czy zostaną
pojmani przez strażników i staną przed nią już pokaleczeni?
Jeśli pocałuje Scout, czy na skraju jej ust poczuje smak krwi?
Stop! Przestań o tym myśleć!
Sean Stewart
97
Nie myśl, nie myśl.
Najbliższym problemem Whie było ułożenie posiłków na tacy w stanie jakiej
takiej równowagi oraz odpowiednie i subtelne użycie Mocy, żeby wszystko się nie
rozsypało, choć i tak mogłoby to wyglądać podejrzanie. Jak normalna osoba zabrałaby
się do czegoś takiego? Niezręcznie, uznał, rozglądając się po kafeterii i obserwując, jak
potężna kobieta przeciska się pomiędzy stołami, niosąc w każdej ręce tacę i ciągnąc
wrzeszczącego dzieciaka uczepionego każdej nogi. Może uda mu się dopaść któregoś z
małych robotów z obsługi „Rozsądnej Wątpliwości” i wziąć go do pomocy, by
bezpiecznie donieść tacę do kajuty.
- Mogę panu pomóc? - zapytał wysoki robot pomalowany nieskazitelnie na
purpurowo i kremowo. Pojawił się u jego boku, jakby Whie ściągnął go myślami.
Moc jest ze mną, pomyślał Whie z lekkim uśmieszkiem.
- Nie, nie ma takiej potrzeby. Nie chcę przeszkadzać ci w pracy dla twojego
właściciela. Gdybyś jednak pomógł mi znaleźć jakiegoś robota z załogi...
Robot wziął z tacy „Blasteroidy” i kubełek śmierdziucha.
- Nalegam, paniczu Whie.
- To bardzo mi... - Whie zamarł - słucham? Jak mnie nazwałeś?
- Panicz Whie - rzekł robot niskim, wyraźnie zadowolonym głosem.
- Nazywam się Pho...
Robot pokręcił głową.
- To nie ma sensu, paniczu Whie. Naprawdę. Wiem o paniczu bardzo dużo. Może
nawet więcej niż panicz sam o sobie.
Whie odstawił jedzenie na pusty stół. Dłoń aż go swędziała, taką miał ochotę
wsunąć ją pod szatę i wyjąć miecz świetlny.
- Kim jesteś? Do kogo należysz?
- Proponuję - rzekł robot - aby panicz sam sobie zadał te pytania.
W sali treningowej statku Jai Maruk przygotowywał się do drugiego spotkania z
hrabią Dooku, dostrajając swoje ciało w taki sam sposób, jak inni ostrzą nóż.
Maks Leem medytowała w miejscu, które kiedyś było magazynkiem, ale zostało
oficjalnie wciągnięte na listę pomieszczeń „Rozsądnej Wątpliwości” jako kabina 523.
Mistrzyni Leem miała więc własną kabinę, sąsiadującą z kabiną pozostałych.
Częściowo dlatego że lubiła medytować, nieraz przez długie godziny, otoczona, jak w
tej chwili, dławiącym obłokiem grańskiego kadzidła, które dla ludzkiego nosa miało
zapach płonącego smaru. Najistotniejszym powodem jednak, dla którego pozostali
zachęcali ją do zamieszkania w oddzielnej kabinie, była praca jej czterech żołądków
przeżuwacza, której odgłosy nie pozwalały spać współlokatorom.
Będąc w głębi serca bardzo towarzyską osobą, mistrzyni Leem żałowała, że jest
oddzielona od swoich ludzkich towarzyszy, choć większość godzin w ciągu dnia i tak
spędzała z nimi. Teraz jednak, kiedy Jai ćwiczył, a padawani poszli do kafeterii,
wróciła do swojej małej ostoi. Otoczona dymem tak gęstym, że można go było kroić
nożem, radośnie odtwarzała swój kontakt z żywą Mocą, która wiąże wszystko.
Yoda – Mroczne Spotkanie
98
W następnej kabinie, numer 524, mistrz Yoda zastanawiał się, jaka to kosmiczna
katastrofa zatrzymała padawanów. Nie martwił się o ich bezpieczeństwo, ale był
głodny.
Najważniejszym celem podróży jest poznanie samego siebie, myślała Scout. W
tym sensie ta podróż naprawdę spełniała swoje zadanie. Dowiedziała się o sobie
wszystkiego, co można. Dowiedziała się, że zostanie padawanem niekoniecznie
przynosi szczęście, jak jej się zdawało, zwłaszcza jeśli własny mistrz traktuje cię jak
nadbagaż. Dowiedziała się, że jej ciało zanadto przywykło do smacznego i znajomego
jedzenia, jakie serwowano w Świątyni Jedi, tym bardziej że galaktyka jest pełna istot,
które z rozkoszą zjedzą absolutnie niewyobrażalne i wstrętne rzeczy. Dowiedziała się,
ż
e ma fatalną orientację w terenie, ponieważ wydawało jej się, że nieskończona trasa,
którą pokonywała z robotem imieniem Solis - choć nadal myślała o nim jako o
Odrapanym - okrążyła statek przynajmniej trzykrotnie.
- Słuchaj, to śmieszne - rzekła w końcu. - Czy płatnik statku nie mógłby przysłać
tej rzeczy do mojej kabiny, jeśli w ogóle kiedykolwiek do niej trafię?
- Jesteśmy na miejscu - odparł Solis niewzruszonym tonem. Istotnie, skręcili
jeszcze raz i stanęli przed niewielkimi drzwiami oznakowanymi BIURO PŁATNIKA,
TYLKO PERSONEL STATKU w alfabecie verpińskim, a zatem tak niewyraźnym, że
Scout musiała przysunąć nos do powierzchni drzwi, aby odczytać napis.
- Proszę tutaj zaczekać - rzekł robot i znikł wewnątrz.
Scout czekała.
I czekała. I czekała.
- No właśnie - burknęła. W chwili, kiedy zamierzała się wreszcie oddalić, drzwi
uchyliły się z sykiem i stanął w nich Solis.
- Dobre wieści - rzekł bardzo uprzejmie. - Zgubiony przedmiot nie należał do
pani. Już się po niego zgłoszono.
Co?
- Chodziło chyba o torebkę, która należała do innej panny Pho - wyjaśnił robot. -
Zwykły przypadek pomyłki w identyfikacji. Przepraszam bardzo za kłopot.
Jedi jest spokojny, powtarzała sobie w duchu Scout. Nie daje się ponieść
przeciwnościom dnia codziennego. Prawdziwy Jedi nie wyobrażałby sobie, jak ten
robot mógłby wyglądać rozmontowany na trzy kubełki śrubek i stos złomu.
Robot przekrzywił głowę.
- Czy coś nie w porządku, panienko?
- Nie - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Nic a nic. Po prostu zamierzam teraz
wrócić do swojego pokoju. - Odwróciła się plecami do biura płatnika i skręciła w
labirynt korytarzy statku.
Solis - którego zdolność wychwytywania dźwięków opierała się na legendarnych
audiowłóknach Chiang/Xi - słuchał, jak jej kroki cichną, a następnie, po dłuższej
chwili, zawracają.
- Dobrze - warknęła, kiedy w kilka minut później wyłoniła się zza tego samego
zakrętu. - Jak, na wszystkie miażdżące czarne dziury, mam znaleźć swoją kabinę?
Sean Stewart
99
Proszę pozwolić sobie pomóc - robot zaproponował uprzejmie.
- Będę zaszczycona - zapewniła.
Daleko, w trzeciej klasie, Szary Korytarz, poziom 17A, drzwi kabiny 524,
zarejestrowanej na nazwisko rodziny Pho, bezszelestnie wsunęły się w podłogę.
Verpine zazwyczaj budowali drzwi tak, że opadały w dół, aby osoby zajmujące pokój
mogły najpierw wyjrzeć na zewnątrz i w razie potrzeby porozmawiać z gościem bez
zakłopotania, nawet gdyby miały na sobie jedynie szlafrok. Te drzwi jednak otworzyły
się prawie całkowicie, pozostawiając na dole wystającą listwę, przez którą mógł
przeskoczyć każdy rozgarnięty pięciolatek, ponieważ zgodnie z aktualnymi zaleceniami
sprytnych techników okrętowych cykle naprawcze w trzeciej klasie przestrzegane były
jedynie wówczas, jeśli coś się zepsuło „ponad wszelką Rozsądną Wątpliwość”.
Dla dwunożnego człowieka przebycie progu wysokości niecałych piętnastu
centymetrów nie było wielkim wyzwaniem. Dla krępego robota R2 o wzroście i
kształtach kosza na śmieci na kółkach było to prawie niemożliwe.
Rutynowa ochrona miejsc publicznych na „Rozsądnej Wątpliwości” była
sprawowana przez monady Carbanti najgorszego gatunku. Monada taka składała się z
małej kamery i mikrofonów sterowanych, obdarzonych raczej niewielką sztuczną
inteligencją. Produkcja skutecznych inteligentnych urządzeń była w równym stopniu
sztuką i nauką, ale moduły przeznaczone dla monad ochrony były naprawdę
największymi i najbardziej tępymi dzieciakami w klasie. Nawet jednak według tych
standardów, mechaniczna świadomość kontrolująca korytarz wokół kabiny 524,
poziom 17A, była zdecydowanie tępa. Analiza zachowań kryminogennych, ich wzorce
i motywacje znajdowały się całkowicie poza zakresem jej możliwości. Pod mało
czujnym okiem tej kamery wydarzyły się już co najmniej dwie spektakularne kradzieże
i jedna raczej zabawna sytuacja, w której brały udział ryba, brylant i dwaj głuchoniemi.
Oczywiście, monadzie nawet przez myśl nie przeszło, aby przygotować Raport o
Podejrzanej Działalności i przekazać większej, bardziej inteligentnej komórce, która
zgłosiłaby go ochronie statku. Prawdę mówiąc, ta konkretna monada myślała tylko o
jednym, o pożarze. Przez całe swoje istnienie mniej więcej siedemdziesięciu trzech
cykli procesora oczekiwała na coś, co mogłaby zarejestrować czujnikami podczerwieni
lub dymu. Wtedy wreszcie przerwie odwieczne milczenie wyciem klaksonów i
migotaniem świateł.
Stwierdzenie, że monada ochrony w Szarym Korytarzu poziomu 17A marzyła o
pożarze, nie byłoby żadną przesadą. Światła alarmowe, które nigdy się nie zaświeciły,
syreny, które nigdy nie zawyły, były niczym siedemdziesiąt trzy tryliony cykli
procesora przygotowującego się do kichnięcia, które nigdy nie nastąpiło. Przez ten czas
mała monada chętnie przetopiłaby własne procesory na piasek, gdyby miało to najpierw
spowodować alarm pożarowy.
Widok jednostki R2 toczącej się w kierunku zablokowanych drzwi kabiny 524 nie
przykuł jej uwagi - nawet wtedy, kiedy wspomniany R2 łupnął boleśnie w przeszkodę i
wydał z siebie zaskakująco niemetaliczny wrzask, a po nim pełne frustracji
chrząknięcie. Zachowanie małego robota, sięgającego drżącym mechanicznym
Yoda – Mroczne Spotkanie
100
ramieniem, aby kilkakrotnie uderzyć w zablokowaną płytę, nie pasowało do
normalnego zachowania tego typu maszyn i mogłoby wzbudzić uzasadnioną ciekawość
bardziej rozgarniętej jednostki. Szczerze mówiąc, inżynierowie z Carbanti sami
powinni przyznać, że nawet ich najbardziej tępa monada ochrony zareagowałaby na
widok tegoż R2 unoszącego się powoli w powietrze bez pomocy jakichkolwiek
widocznych urządzeń podnośnikowych ani rakiet. Kiedy robot opadł po drugiej stronie
przeszkody z głośnym brzękiem i odtoczył się w sposób zdecydowanie nadąsany, każda
normalnie reagująca monada z minimum inicjatywy powinna przynajmniej oflagować
robota jako obiekt dalszej wnikliwej obserwacji.
Lecz monada w Szarym Korytarzu nie zrobiła niczego podobnego. Istniała tylko
jedna sytuacja, kiedy zwróciłaby uwagę na tego głodnego, latającego i wściekłego R2 -
gdyby jakiś usłużny pasażer oblał go łatwopalną cieczą i podpalił.
W kafeterii długie kolejki znudzonych pasażerów wciąż czekały na posiłek.
Dzieci malowały na blatach stołów obrazki, używając jako farb resztek rozlanego sosu,
albo przekonywały rodziców, że zjadły warzywa, ukrywając je pod przewróconymi
filiżankami. Po drugiej stronie pomieszczenia, naprzeciwko części jadalnej,
zamontowano gigantyczny ekran holowidu, który bez końca wyświetlał informacje o
ostatnich tragediach Wojen Klonów.
Krótko mówiąc, nic nie wskazywało na to, że świat, który Whie znał, właśnie
zachodzi za straszliwy horyzont zdarzeń, skąd miał już nigdy nie powrócić.
- Urodziłeś się jako Whie Malreaux - mówił z dziwnym, surowym akcentem
czerwono-kremowy robot. - Przyszedłeś na świat na planecie Vjun, wczesną wiosną, po
długim i ciężkim porodzie, który trwał dwie standardowe noce i jeden dzień. Byłeś
dobrym dzieckiem, w przeciwieństwie do twojego nieszczęsnego brata szybko
nauczyłeś się chodzić i mówić. On umiał tylko spać i robił to lepiej od ciebie - ciągnął
robot. Mówił cicho, lecz nie spuszczał fotoreceptorów z twarzy Whie. - Byłeś nękany
tymi snami od maleńkości.
- Skąd to wszystko wiesz? - szepnął Whie.
- Byłem tam.
- Ale...
Robot dotknął swojej namalowanej liberii.
- To są kolory Domu Malreaux: szkarłatny i kremowy, krew i kość słoniowa, jeśli
wolisz. A ja jestem sługą tego domu.
Whie czuł, że jego umysł właśnie wykonał skok w nadprzestrzeń. Przed oczami
pojawił mu się obraz z ostatniego wizjonerskiego snu - on, Scout i zła kobieta stoją w
bogato urządzonej komnacie, z grubym dywanem pod stopami, a spod dywanu widać
podłogę - szachownicę czerwonych i kremowych kwadratów.
Dom. To słowo obudziło w jego sercu pewność.
Wracał do domu.
- Kiedy Jedi wykradli cię z domu...
- Wykradli? Jedi nie kradną!
Robot zignorował go szybkim machnięciem ręki.
Sean Stewart
101
- Znaleźli twoją matkę w chwili słabości, wstrząśniętą śmiercią męża i pijaną do
nieprzytomności. Prosiłem, żeby to sobie przemyślała, ale nikt nie słucha rad robota -
westchnął. - Ostatecznie stało się i nie można było tego odwrócić. W ciągu kilku dni
jednak twoja matka zorientowała się, że Jedi ukradli dziedzica szlachetnego rodu.
Wysłała mnie na Coruscant, abym nad tobą czuwał i czekał.
- Dziesięć lat? Prawie jedenaście? - z niedowierzaniem dopytywał Whie.
Robot wzruszył ramionami. Był niezwykle dobrze zaprogramowany - jeśli nadal
pozostawał maszyną, to jego gesty były dziwnie płynne, naturalne i precyzyjne.
- Nazywam się Fidelis - ciągnął robot. - Jestem zaprogramowany na absolutną
lojalność względem Domu Malrcaux, któremu służyłem w czasach szaleństwa i wojen
przez dwanaście pokoleń. Teraz służą tobie.
- Ale... ale ja nie chcę - wyszeptał Whie. - Jestem Jedi, nie mam innej rodziny. Nie
mogę przyjąć twojej propozycji.
- Wybacz mi, paniczu, ale to ja rozporządzam moimi usługami. Czy przyjmiesz ją,
czy nie, to nie mieści się w parametrach mojego oprogramowania.
- Więc rozkazuję ci zostawić mnie w spokoju.
- Twoja matka stoi teraz na czele rodu Malreaux i chociaż szanuję twoje życzenia,
nie masz w tej chwili żadnej władzy, aby sprzeciwić się jej rozkazom. Poza tym -
tłumaczył Fidelis - jestem lojalny wobec samego rodu Malreaux i mój program
przewiduje duże możliwości decyzyjne w kwestii tego, jakie działania będą najlepiej
służyły rodzinie. W tym przypadku, czy się to paniczowi podoba, czy nie, mogę jedynie
podsunąć pewne warianty tego, jak moja służba miałaby wyglądać. Najlepiej się czuję
w mojej ulubionej roli osobistego robota należącego do wytwornego dżentelmena, lecz
jeśli panicz woli milczącego ochroniarza albo nawet dyskretnego zawodowego
mordercę, który po prostu towarzyszy paniczowi w podróży, jestem w pełni
przygotowany do wypełnienia tej roli.
- Nie rozumiesz mnie - żałośnie stwierdził Whie. - Nie ma czegoś takiego jak Jedi
krążący po galaktyce z osobistym robotem wytwornego dżentelmena.
- Teraz już jest, paniczu Whie. Trzeba wziąć pod uwagę pańskie zobowiązania
wobec rodziny. W tej chwili ma panicz matkę, która oczekuje na panicza w Château
Malreaux, codziennie szkalowana i poniżana przez hrabiego Dooku.
- Dooku! - zawołał Whie. - Dooku mieszka teraz w moim domu?
Zerwał się od stołu i rzucił w kierunku wind.
- Muszę o tym powiedzieć Y... muszę powiedzieć innym, i to natychmiast.
Fidelis, nucąc coś do siebie i z lubością obracając w myślach użyte przez Whie
wyrażenie „mój dom”, wziął wyładowane tace i podążył za nim. Nie umiał władać
Mocą, ale usługiwał do stołu w Château Malreaux przez dwanaście pokoleń, co
sprowadzało się właściwe do tego samego - przenoszenia z miejsca na miejsce dużych
ładunków potraw i trunków.
Po drugiej stronie kafeterii, którą opuszczali właśnie Whie i Fidelis, holowid
przerwał nadawanie programu, aby przedstawić specjalny biuletyn informacyjny.
Yoda – Mroczne Spotkanie
102
Tymczasem w windzie kierującej się ku Szaremu Korytarzowi, poziom 17A,
Scout i Solis debatowali nad zachowaniem się Republiki i Konfederacji w obecnym
konflikcie.
- Uczciwie mówiąc - odezwała się Scout z żarem - czy chciałbyś żyć w świecie
rządzonym przez roboty bojowe?
Gdyby producent pomyślał o wyposażeniu Solisa w brwi, teraz na pewno
powędrowałyby one w górę.
- Och - mruknęła Scout, widząc zamglone odbicie własnej twarzy w porysowanej
metalowej płycie piersiowej robota. - No tak, z twojego punktu widzenia to będzie
wyglądało trochę ina...
Urwała nagle, bo jej uwagę przykuły słowa „mistrz Yoda”, które rozległy się
metalicznym echem z niewielkiego holoekranu nad przyciskami windy.
- ...to nagranie, wykonane przez instalację obronną na krawędzi systemu
ithoriańskiego, pokazuje wyraźnie, że napastnik zniszczył wszystkie statki eskortujące
mistrza Jedi z wyjątkiem jednego. Statek napastnika, zmodyfikowana wersja słynnego
ż
aglowca hrabiego Dooku, został zidentyfikowany jako „Ostatni Zew”, zarejestrowany
na osławioną piratkę i sabotażystkę Asajj Ventress, która jest poszukiwana na ośmiu
ś
wiatach w związku ze śmiercią jedenastu rycerzy Jedi.
- Siedemnastu- warknęła Asajj, kręcąc głową. - Kto by w to uwierzył? I oni siebie
nazywają dziennikarzami?
Palleus Chuff, mocno przywiązany do siedzenia drugiego pilota na pokładzie
„Ostatniego Zewu”, uznał, że to pytanie retoryczne. Nie szkodzi. Zwykle był
czarującym towarzyszem rozmów, w społeczności aktorskiej Coruscant uważanym za
bardzo inteligentnego, a to już był sukces. Niestety, zarówno knebel w ustach, jak i
ż
enująca skłonność do omdleń, która prześladowała go od chwili, kiedy promienie
ś
ciągające Ventress pochwyciły jego statek, sprawiły, że uprzejma konwersacja była
ostatnią rzeczą, do jakiej byłby teraz zdolny.
- ...podczas gdy drugi fragment, przedstawiony przez władze ithoriańskie,
wyraźnie pokazuje pole szczątków, zidentyfikowane pozytywnie jako pozostałości
statku mistrza Yody. Biuro kanclerza Palpatine’a odmówiło komentarzy, dopóki nie
zostanie zakończone drobiazgowe śledztwo dotyczące pułapki. Prywatnie jednak
mieszkańcy stolicy są w złych nastrojach, ponieważ Republika musi się przygotować
do nowej ofensywy Konfederacji bez Jedi, który nie tylko był głównym strategiem
wojskowym, lecz także w pewnym sensie sercem i duszą tej armii.
- Ale to niesprawiedliwe! - wybuchła Scout. - To niemożliwe! - Spojrzała na
Solisa. - Musimy im powiedzieć.
- Co powiedzieć? - spytał.
- Hm... nic - odparła, opanowując emocje. - Powiedzieć moim przyjaciołom, o to
mi chodziło. Muszą wracać do pokoju i wszystko powiedzieć moim towarzyszom.
Natychmiast.
- Oczywiście - zgodził się Solis. - Jesteśmy prawie na miejscu.
Sean Stewart
103
W Kiz Arkade Donni Bratz obserwował, jak jego brat Chuck gra czwartą z kolei
partią Ścieżki Wojennej Wookie.
- Czy teraz moja kolej? - zapytał nieśmiało. Próbował powiedzieć to cichutko,
ż
eby nie przeszkadzać.
- Donni, zamknij się. Jestem w środku poziomu Gozar. - Chuck grał teraz ostro,
wykorzystując niewiele przemieszczenia oraz wszystkie zalety, jakie mogły zaoferować
mu jego cztery kciuki.
Donni pomyślał, że w kwestii Ścieżki Wojennej Wookie Chuck jest bogiem.
Chuck postawił kartoniki Star Fries i Fizzy Bipem obok maszyny. Gorsza część
charakteru Donniego rozważała, czy nie przewrócić Fizzy Bipa, ale tak naprawdę nigdy
by tego nie zrobił. Chuck, jak mamusia zawsze mu powtarzała, był najlepszym
starszym bratem, jakiego może mieć chłopiec. Poza tym, kiedy ostatnio zrobił coś
takiego, Chuck przywiązał go do starej huśtawki i tak długo bujał, aż dzieciak
zwymiotował na świeżą tapicerkę kanapy mamusi.
Donni obserwował zatem grę Chucka, próbując znaleźć zadowolenie w
podziwianiu umiejętności brata, ale po poziomie Latających Noży i Bagna, i kiedy już
Chuck kompletnie rozwalił wszystkie Pływające Ropuchy Zagłady, Donni nie mógł się
powstrzymać, żeby nie zagadnąć:
- Powiedziałeś, że będę mógł sobie zagrać kolejkę po tobie. Powiedziałeś. A to
było cztery kredyty temu - dodał cicho.
- Nie marudź, Tłuściochu.
Antenki Donniego zwisły lekko.
- Mamusia powiedziała, że nie wolno ci tak mnie nazywać.
Chuck zręcznie wykonanym Chwytem ze Skrętem urwał ramię zielonemu
Wookie.
- Ale mamusi tu nie ma, co?
Niezauważony przez Chucka, który właśnie był zajęty ostrą walką wręcz z
czwórką oszalałych Wookie, do Arkade nie całkiem pewnie wtoczył się mały robot R2.
Jego centralny czujnik wbity był w Fizzy Bipa. Donni z zainteresowaniem przyglądał
się, jak mały robot podchodzi do Ścieżki Wojennej Wookie i wyciąga niepewny
mechaniczny chwytak po napój. Chwytak zamknął się, chybił, złapał znowu.
- Hej - odezwał się Donni.
- Zamknij się, Tłuściochu! To jeszcze nie twoja kolej!
- Ake... - Donni urwał, gdy kopułka małego R2 obróciła się i spojrzała na niego.
Ogarnęło go dziwne, lodowate uczucie. A potem, jakby za sprawą magii, do głowy
przyszły mu dwie myśli, jedna po drugiej. Pierwsza była taka, że kiedy tak się dobrze
zastanowić, ten cały Chuck to kawał drania i dobrze mu tak, jeśli jakiś robot R2
ukradnie mu drinka.
Myśl druga brzmiała: jakiego drinka?
W drodze z Arkade mały R2 przystanął, kierując się ku niewielkiemu
holoekranowi obok drzwi, gdzie starannie utrzymany holowizor, prawie niedosłyszalny
w symulowanym ogniu miotaczy, mówił:
Yoda – Mroczne Spotkanie
104
- O komentarz do dzisiejszych wstrząsających wieści poprosimy korespondenta
Zorunka Brielfy’ego, który zada pytanie dnia: „Co dalej, rycerze Jedi?”
Dwa dzwonki zadźwięczały łagodnie w szeregu turbowind w Szarym Korytarzu,
dwoje drzwi po dwóch stronach foyer rozsunęło się i Scout stanęła nos w nos z robotem
R2.
Mały R2 upuścił pusty karton Fizzy Bip w sposób, który uważny obserwator
mógłby określić jako ukradkowy. Scout, przejęta nowinami, nawet nie zauważyła tego
manewru.
Ale metalowy robot, stojący obok niej, zauważył.
Scout biegła już korytarzem.
- Słuchajcie, musimy wysłać wiadomość do... - obejrzała się na Solisa - do
naszych przyjaciół i to czym prędzej. Nastąpiła okropna pomyłka.
R2 wydał z siebie mało przekonujący szczebiot i potoczył się za nią, biorąc zakręt
tak szybko, aż uniósł jedno kółko.
Solis bardzo uważnie obserwował małego R2, po czym bez widocznego
pośpiechu ruszył za nimi.
Kilka chwil później po drugiej stronie Szarego Korytarza pojawił się Whie. Biegł i
krzyczał coś jak opętany.
- Słyszałeś? - zawołała Scout, waląc pięścią w drzwi numeru 524.
- On jest na Vjunie! - wykrzyknął Whie. - Hrabia Dooku jest na Vjunie!
Monada bezpieczeństwa zamontowana w korytarzu nie była aż tak bacznym
obserwatorem, aby zauważyć, że uwaga ta nie była skierowana do Scout, lecz do robota
R2.
Solis z kolei byt naprawdę doskonałym obserwatorem. Może i nie miał
najnowszych nakładek do obsługi hologier, ale Los obdarzył go życiem o wiele bardziej
urozmaiconym aniżeli jego towarzysza, Fidelisa, który właśnie dogonił Whie. Pod
metalową powłoką Fidelis był nieco przytłoczony spełnieniem się dawno piastowanego
marzenia o służbie u młodego Malreaux. Solis, który nie żywił szczególnych uczuć dla
rodu Malreaux jako takiego, dla chłopaka zaś w szczególności, był bardziej zdumiony
faktem, że taca, którą niósł Fidelis, zawierała pięć, a nie cztery drinki.
- Mistrzu Jai! Mistrzu Jai! Proszą otworzyć, to ja! - zawołała Scout, waląc dalej w
drzwi. - Musimy wysłać wiadomość do Świątyni!
W tym momencie wydarzenia zaczęły następować po sobie po prostu
błyskawicznie. Po pierwsze, drzwi kabiny 524 uchyliły się, uwalniając kłęby pary i
odsłaniając wściekłą twarz mistrza Jedi Jaia Maruka, odzianego jedynie w ręcznik,
chwycony po drodze z prysznica.
- Lepiej, żeby to było coś ważnego - rzekł, mierząc zezem Scout.
Zanim jeszcze skończył mówić, drzwi od kabiny 523 również zsunęły się w dół, a
ze szczeliny wyjrzała zatroskana twarz mistrzyni Leem, okolona chmurą gęstego
czarnego dymu z kadzideł.
- Whie? Co się dzieje? Skąd to zamieszanie?
Sean Stewart
105
- Właśnie się dowiedziałem, gdzie jest Doo...
W tym momencie Whie urwał, bo nagle rozległ się głośny huk. Mała jednostka R2
wjechała - pozornie przypadkowo - na Fidelisa, a reszta słów padawana utonęła w
brzęku i łomocie, z jakim pięcioosobowa kolacja wylądowała na podłodze.
W tym samym momencie monada strzegąca Szarego Korytarza stwierdziła w
elektrycznej ekstazie, że kłęby pary i dymu wreszcie przekroczyły poziom alarmowy na
wbudowanych czujnikach dymu. Zabłysły światła, a syreny alarmowe rozwrzeszczały
się z całą pasją hamowaną przez siedemdziesiąt trzy miliony cykli procesora.
- Panno Pho - odezwał się Jai Maruk poważnie. - Czy pamiętasz, jaki był priorytet
tej podróży? - Jedną ręką podciągnął ręcznik i posępnie przenosił wzrok ze Scout na
wyjący alarm, rozrzucone jedzenie i przyglądające się temu roboty.
Scout przełknęła ślinę.
- Tak, mist... ojcze.
- Więc co to było?
Whie i Scout spojrzeli po sobie z przerażeniem, zanim odpowiedzieli chórem:
- Nie wychylać się...
Ś
ciśle prywatna konsola na pokładzie „Ostatniego Zewu” zabrzęczała.
- Tak?
Robot.
- Mam informację, której uzyskaniem możesz być zainteresowana - powiedział
obcy robot.
- Nie sądzę - odparła Asajj.
- Wiem, gdzie jest Yoda. Ten prawdziwy.
Asajj usiadła prosto.
- Co masz na myśli? Nie oglądałeś wiadomości? Yoda nie...
- Mogę w tej chwili przerwać łączność - odparł robot. Był nieoznakowany i
niepomalowany, a w jego spokojnym głosie brzmiało całkowite przekonanie.
- Nie! - ostro zawołała Asajj.
- Przyznajesz, że jesteś zainteresowana?
- Mogę być.
- Czy twoje zainteresowanie rozciąga się na siedemset trzydzieści cztery tysiące
dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć kredytów Republiki?
- Dziwaczna suma.
Robot wzruszył ramionami.
- Moje tabele zdrady są bardzo precyzyjnie skalkulowane.
Asajj zastanowiła się przez chwilę.
- Sądzę, że możemy ubić interes.
Po wynegocjowaniu warunków i rozłączeniu się, Asajj ustawiła kurs na port
kosmiczny Phindar. Po chwili zastanowienia skopiowała wizerunek robota z konsoli
komunikatora i poprosiła komputer o dokładne sprawdzenie, szukając odpowiednika.
Wyszukiwanie takie trwało dość długo, biorąc pod uwagę zwłokę w transmisji
pomiędzy jej obecną pozycją a HoloNetem, więc przekąsiła coś szybko i zaaplikowała
Yoda – Mroczne Spotkanie
106
ampułkę adrenaliny swemu więźniowi, którego tendencja do spazmów i omdleń
stawała się irytująca.
Konsola komunikacyjna odchrząknęła grzecznie, aby zaanonsować zakończenie
poszukiwań.
- Znaleziono odpowiednik - oznajmiła, wyświetlając ilustrację z poważnego
Przewodnika po Robotach Republik Petersona, tom VII, Era Wielkiej Ekspansji
Korporacyjnej.
LEGENDARNY
ROBOT
KAMERDYNER
TYPU
TAC-SPEC,
WYPRODUKOWANY KOSZTEM OGROMNYCH NAKŁADÓW W KRÓTKIEJ
SERII
PRODUKCYJNEJ.
WIĘKSZOŚĆ
EKSPERTÓW
UWAśA
KAMERDYNERÓW
ZA
NAJGROŹNIEJSZE
W
HISTORII
SZTUCZNE
JEDNOSTKI OCHRONY OSOBISTEJ. ŁĄCZĄ FANATYCZNĄ LOJALNOŚĆ ZE
WSPÓŁCZYNNIKIEM SKUTECZNOŚCI ZABÓJSTW ZNACZNIE WYśSZYM
NIś MISTRZOWIE MORDÓW W DZISIEJSZYCH CZASACH.
Asajj odeszła od konsoli z bardzo zafrasowaną miną.
Sean Stewart
107
R O Z D Z I A Ł
7
Jai Maruk sypiał lekko i przy pierwszym cichym szeleście natychmiast się budził.
Rękę miał zawsze gotową do chwycenia za miecz świetlny schowany pod pryczą.
Spojrzał poprzez Moc, przeszukując pokój; dziewczyna Esterhazy spała jak kłoda i
lekko pochrapywała. Przez ściany Jai wyczuwał łagodny żar, niczym drzemiący ogień,
mistrza Yody, który spał teraz obok, w kabinie 522, bo zwolniła się dwa dni temu.
Kolejny szelest. Jai Maruk rozluźnił się. To nie żaden intruz, po prostu Whie
ubierał się cicho. Jai czuł go poprzez Moc w drugim końcu pokoju, jego nerwy były
napięte jak struny trójharfy.
No cóż, nic nowego, pomyślał Jai. Pierwsza podróż chłopca w kosmosie, pierwszy
wyjazd poza Świątynię Jedi - a żadne z wyzwań, jakie napotkał, nie miało nic
wspólnego z tym, czego go uczono. Uczniowie zawsze sądzili, że życie rycerza Jedi
jest jednym pasmem zwycięskich pojedynków na miecze świetlne i negocjacji
dyplomatycznych na wysokim poziomie, ponieważ do tego właśnie byli
przygotowywani.
Na żadnej lekcji nie uczono, co zrobić, gdy wpadniesz na służącego, który
twierdzi, że jesteś dawno zaginionym księciem z Vjuna.
Kiedy ekipy sprzątaczy zrobiły już porządek w Szarym Korytarzu, on i Maks
Leem spotkali się z Fidelisem, robotem, który twierdził, że służy ludzkiej rodzinie
Whie, oraz z jego partnerem, Solisem. Przynajmniej Jai uważał, że byli partnerami; nie
wiedział, czy padawani zdawali sobie sprawą, iż mała wycieczka Scout do biura
płatnika statku była jedynie wybiegiem, aby Fidelis mógł spokojnie dotrzeć do Whie.
W sumie wszystko to było dość zagmatwane, nic dziwnego, że chłopiec wydawał się
roztargniony.
Jai żywił gorącą nadzieję, że robot zechce przekazać im informacje na temat
Dooku i jego planów, ale okazało się, że wszystko, co wie, to głównie pogłoski. Nie był
na Vjunie od dziesięciu lat.
Jednak opis Château Malreaux, jaki Jai otrzymał od robota, pasował do tego, co
sam zauważył w czasie swojej krótkiej rozmowy ze znienawidzonym wygnańcem Jedi,
hrabią Dooku, oraz tą nędzną suką, Asajj Ventress. Jai poprosił Fidelisa o rozkład
pomieszczeń zamku i opis otaczającego go terenu, aby mogli przygotować sobie plan
Yoda – Mroczne Spotkanie
108
ucieczki, gdyby negocjacje Yody się nie powiodły. Niestety, robot zignorował go
zupełnie, gdyż przyjmował rozkazy jedynie od Whie. Z pewnością wiedział, że Jai i
Maks są Jedi - tyle że tego określenia chętnie używałby wymiennie ze słowami
„kidnaper” lub „sekciarz”.
Była to jedna z rzeczy, o których w Świątyni Jedi właściwie nigdy się nie mówiło:
ilu ludzi, nawet w Republice, odnosiło się do Jedi z nieufnością lub wręcz przerażeniem
i wrogością. Uczucia te pogłębiły się z wybuchem Wojen Klonów, do tego stopnia, że
Jai nie lubił jeździć na misje w poszukiwaniu nowych Jedi. Wiedział, że dzieci, które
znaleźli, miały prowadzić życie lepsze, bogatsze i bardziej użyteczne, lecz szepty
„porywacz dzieci” sprawiały mu przykrość, podobnie jak zrozpaczone spojrzenia
rodziców, którym zabierano potomstwo. Mniej bólu, za to więcej przykrości sprawiały
mu spojrzenia innego gatunku rodziców - tych, którzy z radością pozbywali się
dodatkowej gęby do wyżywienia.
Nie można było na to patrzeć, nie zastanawiając się, jakich się miało rodziców.
A teraz słowa „tajna policja Palpatine’a” powtarzała się w szeptach coraz częściej.
Nawet w ustach Jedi, którzy opuścili już szeregi zakonu.
Choć jednak Jai boleśnie odczuwał objawy lęku i nieufności zamiast wdzięczności
i nadziei, zdążył się już do tego przyzwyczaić. Maks Leem, która rzadko opuszczała
Ś
wiątynię, a zwłaszcza młodzi padawani byli jednak wstrząśnięci, widząc, jak mieszane
uczucia budzą Jedi wśród zwykłych ludzi.
A oprócz tego, jeśli chodzi o Whie, wchodziła jeszcze w grę ta dziewczyna.
Tallisibeth bvła przebojowa, inteligentna i ładna na swój atletyczny sposób, lecz
słaba Mocą. Jai pomyślał, że trudno sobie wyobrazić bardziej niszczycielską
kombinację. Prawdopodobnie mistrz Yoda miał powody, aby ją ze sobą ciągnąć, ale
jakiś silniejszy padawan o mniej wyraźnej osobowości z pewnością wiele spraw by
ułatwił. Po pierwsze, Whie nie odrywał od niej wzroku. To oczywiście normalne,
trzynastolatek prawie siłą umieszczony w pobliżu ładnej dziewczyny powinien się tak
zachowywać, ale naprawdę, nie ułatwiało to koncentracji pozostałym. Wydawało się,
ż
e Scout nie dostrzega wlepionych w nią oczu chłopca. Sądząc jednak z pobłażliwego
uśmieszku, jaki ostatnio często gościł na twarzy mistrzyni Leem, Whie z pewnością nie
zwiódł swojej opiekunki. W Świątyni Jedi śmiechom i żartom nie byłoby końca - co
roku cielęca miłość zbierała swoje żniwo docinków - lecz tutaj, tuż przed konfrontacją
z hrabią Dooku, było to kolejne źródło problemów, którego Jai sobie nie życzył.
A przecież polubił tę dziewczynę.
Nie chciał, żeby do tego doszło, szczerze mówiąc. Wojna szalała w najlepsze,
ż
ycie Jedi znajdowało się w niebezpieczeństwie o wiele częściej niż kiedykolwiek w
czasie Wojny Sithów. Dziewczyna taka jak Scout - Enwandung Esterhazy, skarcił się w
myśli, nie pozwalaj sobie na poufałe używanie przydomków, Jai - zginie, nim minie
rok. I to też będzie bolało. A on już nie chciał cierpieć. Whie cichutko wśliznął się w
szatę. Drzwi pokoju zsunęły się prawie do samej podłogi, ukazując mroczny korytarz.
Ś
wiatła wysiadły, kiedy zadziałał alarm, a choć serwis usunął ogromnie
podekscytowaną monadę ochrony, nikt nie pomyślał o naprawie oświetlenia.
Jai obserwował, jak chłopiec wychodzi, starannie zasuwając za sobą drzwi.
Sean Stewart
109
Mistrz założyłby się o dziesięć kredytów, że dzieciak wybiera się do siłowni.
Pamiętał, jak sam o północy trenował, aby usunąć z głowy myśli o pewnej
dziewczynie... kto to był? Aha, rudowłosa przyjaciółka Jang Li-Li. Miała na imię
Politrix. Zginęła w zasadzce dwa miesiące po Geonosis. Granat plazmowy.
Pamiętał rudą kaskadę włosów i te loczki na ramionach. Ich zapach... Pewnego
dnia, a ćwiczyli wtedy w sali treningowej, ona przygwoździła go do maty i śmiała się, a
jej włosy opadły mu na twarz.
Nie ma jej.
Jai poczuł, że łza spływa mu po policzku, ale nie otarł jej. Smutek również był
częścią życia i nie wolno było go negować. Obserwował go ze swego najgłębszego,
spokojnego ja. Tyle smutku. Tylu jego przyjaciół z dzieciństwa już zginęło.
Teraz będzie jeszcze trudniej, czuć smutek i nie poddawać się jego sile. Co to
kiedyś powiedział mistrz Yoda? „Zbyt długi smutek zamienia serce w kamień”.
Dlatego starał się nie polubić Scout zanadto, a jednocześnie czuł, jak
instynktownie ją popycha, chce, by była coraz silniejsza, szybsza, skuteczniejsza,
ponieważ to będzie jej potrzebne. Na wszystkie gwiazdy, była bardzo dzielna - nawet
on musiał to przyznać. Ale dzielność to nie wszystko. On też był dzielny, stając przed
Dooku i Asajj Ventress. A jednak nie uchroniło go to przed klęską.
Jai westchnął głęboko, z irytacją. To tyle, jeśli chodzi o jego powagę i spokój Jedi.
Jeszcze przez chwilę leżał w mroku, po czym porzucił wszelką nadzieję na
zaśnięcie, narzucił szatę (o wiele ciszej niż się to udało Whie) i poszedł za chłopcem w
głąb statku, pozostawiając za plecami dziwnie wzruszające, dziewczęce pochrapywanie
Scout.
Tak jak przewidywał, znalazł chłopca w siłowni. Whie właśnie przechodził przez
ś
cieżkę walki wręcz Rozbitej Bramy - przerzut, skok, uderzenie, rzut. Był dobry.
Lepszy niż dobry, był jak rtęć, pozwalając Mocy wznosić się i opadać w rytm własnych
gestów: wysoki skok, przewrót, po czym za chwilę upadek, jak grom, w ostatnim
uderzeniu. Kiedy stopy chłopca dotknęły podłoża, mata pękła, rozsiewając wokół
fontanny pianki.
- Doskonale - cicho pochwalił Jai.
Whie obejrzał się, przekoziołkował i przyjął pozycję bojową, z otwartymi i
szeroko rozpostartymi ramionami, obejmując nimi Moc jak łańcuch błyskawic.
- Czego chcesz?
Jai zamrugał zdumiony.
- Czy tak się mówi do mistrza, padawanie?
Whie spojrzał na niego. Pierś unosiła mu się w ciężkim oddechu.
- Padawanie!
- Czy zabiłbyś drugiego Jedi? - zapytał nagle Whie. - Gdybyś uważał, że przeszedł
na Ciemną Stronę?
- Tak.
- Tak po prostu? Nie powinniśmy być niczym rodzina?
Yoda – Mroczne Spotkanie
110
- Właśnie dlatego że był rodziną - odparł Jai Maruk. - Jedi, który przeszedł na
Ciemną Stronę, nie jest zwykłym przestępcą, Whie. Jego umiejętności i zdolności dają
mu wielką moc czynienia zła.
- Nie dałbyś mu szansy na poprawę?
- Chłopcze, kiedy padniesz już ofiarą Ciemnej Strony, nigdy cię nie wypuści ze
swoich szponów. - Jai przekrzywił głowę. - Mam nadzieję, padawanie, że nie pomyliłeś
chwilowej słabości z całkowitym przejściem na Ciemną Stronę. Wszyscy mamy pewne
słabostki...
- Nawet mistrz Yoda?
- Nawet mistrz Yoda! A przynajmniej sam tak twierdzi. Nie wiem, co to jest, ale
powiedziałbym, że na przykład kiedy mistrz Yoda jest głodny, jego humor nie
poprawia się. - Jai skrzywił się lekko. - Moje humory też czasem wymykają mi się spod
kontroli. Można powiedzieć, że jestem pamiętliwy i skłonny do gniewu. Jestem też zbyt
szybki w oskarżaniu i zbyt powolny w przebaczaniu. Zdarzało mi się walczyć w
gniewie. - I dodał powoli, bez szczególnego akcentu: - Zdarzało mi się też czuć coś do
kobiet. To naturalne. Ale choć Ciemna Strona czerpie siłę z takich uczuć, samo ich
posiadanie jeszcze nie znaczy, że wybrałeś złą ścieżkę. Rozumiesz? Dopiero decyzja o
dominacji, zmiażdżeniu, czerpanie sił ze słabości innej istoty sygnalizuje, że zwracasz
się ku Ciemnej Stronie. Ciemność i jasność to nie uczucie, to wybór.
Gniewna energia zaczęła powoli opuszczać ciało Whie. Znikło napięcie w
ramionach, a ręce opadły do boków.
- Zawsze myślałem, że jestem dobrym człowiekiem - rzekł cicho chłopiec. -
Nigdy nie widziałem powodu, żeby... kraść jedzenie z kuchni. Albo ściągać na
egzaminie. Byłem dobry - powtórzył z bólem. - Myślałem, że to to samo, co cnota.
- Zdumiewające, jak łatwo nam przychodzi stawianie oporu pokusom innych
osób, prawda? - Jai rzucił z goryczą.
Poczuł nagle niewytłumaczalny przypływ litości dla młodzieńca; z jednej strony
empatia, z drugiej wyrozumiałość dla samego siebie, jakie pamiętał z czasów, gdy był
w jego wieku: spięty, zawsze wściekły i nawet tego nieświadom. Udając dobrego
chłopca przez całe życie, młody człowiek u progu dorosłości zaczyna dokonywać
wyborów - takich samych, jakie stoją przed każdym synem sklepikarza, a cóż dopiero
przed przyszłym rycerzem Jedi.
- Nie martw się - rzekł Jai. - Zawsze są mistrz Yoda i mistrzyni Leem. Oni znają
cię lepiej niż ty sam siebie. Wiem o tobie parę rzeczy, młody Whie. śycie na tym
ś
wiecie nigdy nie bywa łatwe, ale wszyscy wciąż widzimy w tobie kogoś, kogo ty sam
w sobie widziałeś do tej pory: wspaniałego młodzieńca, który pewnego dnia stanie się
ś
wietnym rycerzem Jedi. Dokonuj swoich wyborów, padawanie. Nie wszystkie będą
właściwe, ale większość z pewnością tak, a żaden z twoich mistrzów nie obawia się, że
mógłbyś kiedyś przejść na Ciemną Stronę.
Twarz chłopca rozjaśniła się nieśmiałym promykiem nadziei.
- Dziękuję - rzekł.
- Wrócisz teraz do łóżka? Chyba jeszcze nie wszystkie sny wyśniłeś sobie tej
nocy.
Sean Stewart
111
Bardzo nieszczęśliwy dobór słów. Twarz Whie pomroczniała znowu.
- N-nie - wyjąkał. - Sądzę, że nie zasnę i tak. Dziękuję. - Wyregulował maszynę
do podnoszenia ciężarów, którą ktoś przestawił na ciało z płetwami. - A co ze Scout?
Czy sądzisz, że ona mogłaby kiedykolwiek przejść na Ciemną Stronę?
Jai pokręcił głową.
- Wybacz, że to wyrażę w ten sposób, ale jej nie było tak łatwo jak tobie, Whie.
Ona żyła ze swoimi pokusami od lat: z potrzebą oszukiwania, zaglądania przez ramię
innym dzieciakom, zmawiania się przeciwko lepszym uczniom, żeby samej wypaść
lepiej. Może nie gra zgodnie z normalnymi zasadami, ale całą swoją duszę poświęciła
honorowemu życiu pomimo swoich ograniczeń. Jak długo pozostanie w zakonie, nic jej
nie będzie. Gdyby miała zostać wydalona, może gorycz sprowadziłaby ją na Ciemną
Stronę. Gdyby poczuła, że ją zdradziliśmy...
- Ja też tak sądziłem - odparł Whie. - Zawsze myślałem, że zostanie skierowana do
oddziałów rolniczych, ale teraz rozumiem, dlaczego tak się nie stało. Nie tylko
mistrzowi Yodzie było jej żal. Ona już przeszła tę próbę, którą my wszyscy musimy
przechodzić w obliczu tej straszliwej wojny.
- Scout powiedziała mi wczoraj, że bardzo ją irytuje, kiedy jakiś smarkacz jest tak
mądry - powiedział Jai. - Zaczynam rozumieć, o co jej chodziło.
Whie prychnął i usadowił się w maszynie, wypychając sztangę bardzo mocno
przez pierwszych dziesięć powtórzeń. Nie było sensu używać Mocy do podnoszenia
ciężaru, chodziło o ciało, o ogień w nogach, o coraz głębszy oddech, komórki
krzyczące o dodatkowy tlen. Dobrze było tak przeciwstawić żywe mięśnie metalowi.
Prawdę mówiąc, miał jeszcze jeden sen, znacznie gorszy od tego z Asajj Ventress,
najgorszy ze wszystkich, jakie miał do tej pory.
Wyciskaj tę sztangę, nie myśl o tym. Nie myśl.
Jak tylko jednak odłożył sztangę, aby odpocząć pomiędzy kolejnymi seriami,
obrazy ze snu powróciły.
- Mistrzu Maruk? - odezwał się, kiedy Jai odwrócił się, by wyjść z sali.
- Tak?
- Czy boisz się śmierci?
- To chyba jedyna rzecz, którą się nie przejmuję - odparł Jedi. - Moim zadaniem
jest żyć z honorem, bronić Republiki, chronić jej ludzi, dbać o mój statek, moją broń i
mojego padawana. Moja śmierć - rzekł z lekkim uśmiechem - jest problemem kogoś
innego, nie moim.
Port kosmiczny Phindar, Brama do Zewnętrznych Rubieży. Phindianie, znani w
całej galaktyce ze złośliwości, byli wysocy, szczupli i wyglądali ponuro. śółte oczy z
czerwonymi żyłkami, zbyt długie ramiona, przez co wlekli bagaże za sobą, zamiast je
nieść. W zatłoczonej stacji kosmicznej jakiś handlarz sprzedawał im kule dmuchanego
chleba i stymkafę w bukłakach do wyciskania, zamiast w filiżankach. Nawet
oczyszczone powietrze stacji pachniało inaczej. Bezbarwny, syntetyczny głos, który
płynął z głośników, cedził słowa ze specyficznym, sarkastycznym akcentem, co
sprawiało, że sposób mówienia turystów z Coruscant zdawał się oschły i prawie
Yoda – Mroczne Spotkanie
112
opryskliwy. „Jeśli chcecie, aby wasze roboty zostały przejęte i przeszukane, proszę
bardzo, pozwólcie, aby same włóczyły się po stacji”.
- Słyszałeś? - zapytała Scout, delikatnie stukając paznokciami w obudowę R2. -
To bądź grzeczny.
Z wnętrza obudowy dał się słyszeć stłumiony, pełen buntu pomruk.
Stali w kolejce oczekujących do kasy, aby kupić bilety potrzebne do odbycia
kolejnego etapu podróży, ze stacji Joran na sam Vjun, tym razem jako rodzina
Coryksów.
- W interesach czy dla przyjemności? - zapytał urzędnik, kiedy Jai Maruk znalazł
się na czele kolejki.
- Głównie dla przyjemności.
- Na Vjun? - odparł urzędnik. - Jasne, jasne.
- Mam nadzieję - dodał Jai Maruk z dobrze udanym wahaniem. - Jestem
chemikiem wodnym i zawsze chciałem zbadać te słynne kwaśne deszcze. Dzieciaki
jadą ze mną tak sobie, pobawić się na plaży i te rzeczy...
- Rany, ale będzie zabawa - rzekł urzędnik, mierząc Scout wzrokiem. - Jej i tak
zapewne nie zaszkodzi na wygląd. Właśnie, widzę tylko jedno dziecko. Jestem ślepy
czy nie umiem liczyć?
- Syn poszedł skorzystać z... hm... przybytku - odparł Jai. - Ale mam tu jego kartę
ID.
Urzędnik wziął do ręki ich dokumenty. Była to dobra robota, najlepsze z
fałszywek, jakie mogli dostarczyć Jedi, lecz Scout poczuła, jak serce jej zamiera, kiedy
ze zmarszczonym brwiami przerzucał stosik.
„Jeśli chcecie, aby wasze roboty zostały przejęte i przeszukane, proszę bardzo,
pozwólcie, aby same włóczyły się po stacji”.
- Wszystko w porządku - podpowiedział Jai.
- Rany, wiesz, aż mi ulżyło - odparł urzędnik, oddając mu kartę. - Proszę postawić
robota na wadze obok toreb.
Scout dosłownie podskoczyła, kiedy ktoś dotknął jej ramienia, Obejrzała się i
stanęła nos w nos z podniszczonym robotem, którego spotkała już na „Rozsądnej
Wątpliwości”.
- Odrapany!
Robot wyprostował się lekko.
- To znaczy Solis - poprawiła się Scout. - Opuściłeś pracę?
- W pewnym sensie. Właściwie zastanawiałem się, czy nie mogłaby mi pani oddać
pewnej przysługi. - Robot wskazał palcem na stoisko spożywcze w dalszej części
terminalu, tuż nad ich głowami. - Mam się tam spotkać z przyjacielem. To tylko pięć
minut, a zdaje się, że Gildia Kupiecka zaatakowała port kosmiczny Dużej Piasty jakieś
dwa dni temu i teraz Phindianie bardzo poważnie traktują kwestie bezpieczeństwa. -
Scout spojrzała pytająco. Widać było, że nie rozumie, o co mu chodzi. - Nie chcę
znajdować się na terenie portu jako „robot bez opieki” - wyjaśnił.
- Och! -jęknęła Scout. - No tak, o tym nie pomyślałam.
Sean Stewart
113
- Phindar, między innymi, znany jest również z posiadania BPWI... Biura
Przestępstw Własności Inteligentnej, zajmującego się zbieraniem i sprzedażą
myślących artefaktów, takich jak ja. A że wolałbym raczej nie zostać ujęty i sprzedany,
zastanawiałem się, czy mogłabyś mnie odprowadzić na to spotkanie?
Jai Maruk zajęty był wstawianiem oburzonego R2 na wagę przy kasie biletowej,
ale Scout udało się ściągnąć na siebie spojrzenie trojga oczu Maks Leem.
- Idź - powiedziała Granka. - To będzie dla ciebie dobry uczynek na dziś. I
przyprowadź brata, jeśli go gdzieś znajdziesz po drodze.
Solis skłonił się.
- Będę ogromnie wdzięczny.
Ruszyli szybkim marszem, przeciskając się przez tłoczny terminal. Scout
prześlizgiwała się pomiędzy grupkami Phindian, robot deptał jej po piętach.
- Jesteś tym samym modelem, co robot, który twierdzi, że jest służącym Whie?
- Masz dobry wzrok.
- Czy ty nie, poczekaj. Czy robot może się obrazić?
- Zazwyczaj nie - odparł Solis ostrożnie.
- Mhm.
- Ale spróbuj.
- No cóż, zastanawiałam się po prostu, czy może zostałeś... eee... zezłomowany
przez właściciela i dlatego właśnie nie masz na sobie lśniącej farby i tak dalej... Takie
rzeczy budzą we mnie niezdrową ciekawość - ciągnęła pospiesznie. - Za to już omal raz
nie zostałam wysłana... wyrzucona ze szkoły - dokończyła szybko.
- Nie zostałem zezłomowany. Choć można powiedzieć, że straciłem pracę. - Solis
wskazał na schody - Tędy. Obaj, Fidelis i ja, zostaliśmy zbudowani jako kamerdynerzy.
- Wytworny robot wytwornego dżentelmena - wyrecytowała Scout ze śmiechem. -
Whie powiedział nam o tym.
- Właśnie. Początkowo byliśmy zaprogramowani na wykonywanie szerokiego
zakresu obowiązków... domowych. Producenci inteligentnych przedmiotów szybko się
przekonali, że jeśli ktoś używa takiego modelu, wyposażonego w szeroki wachlarz
umiejętności i zdolności, a potem wyśle go w świat w roli wymagającej pewnego
przewidywania i inicjatywy... jeśli pozwoli mu żyć... przedmiot ten ma zdumiewającą
tendencję do rozwijania własnej osobowości i własnych opinii. W naszym przypadku
podstawą oprogramowania była lojalność... lojalność wzglądem nabywcy, i cecha ta
była podłączona na stałe.
- Ale okazało się, że bez wzajemności - odparła Scout. - Z tego rozumiem, że
rodzina cię opuściła.
- W pewnym sensie - odparł Solis, docierając na szczyt schodów. - Zostali
wymordowani.
Scout nie wiedziała, co powiedzieć.
- To była taka wojna. śołnierze wdarli się do domu. Moja rodzina zamierzała
skorzystać z tajnego przejścia na zewnątrz. Pani posłała mnie do sejfu po biżuterią
rodzinną. Powiedziałem, że według mnie powinienem zostać i osłaniać ich ucieczkę.
Pani nazwała mnie idiotą i włączyła obejście podstawowej funkcji. Poszedłem po
Yoda – Mroczne Spotkanie
114
klejnoty. Ale rodzinę ktoś zdradził, tajne przejście przestało być tajne. śołnierze
dogonili ich i rozstrzelali, zanim wróciłem. Kiedy dotarłem na miejsce, wszyscy już nie
ż
yli. Rzuciłem klejnoty na trupy i odszedłem.
Wysoki, chitynowy obcy nieokreślonej płci wpadł na Scout, która zdała sobie
sprawę, że stoi nieruchomo na schodach, jakby ją zamurowało.
- Wielkie gwiazdy - wymamrotała. - Co się stało z żołnierzami? Tymi, którzy
zabili twoją rodzinę?
- Nie pamiętam - odparł Solis bezbarwnym głosem.
Jasne, że nie, pomyślała Scout. Przełknęła ślinę, zastanawiając się, jak naprawdę
potoczyła się dalsza część tej historii. Ruszyli znowu, kierując się w stronę baru, a
Scout przyłapała się na analizowaniu wyżłobień i zadrapań na metalowym ciele robota.
Myślała, ile z nich zawdzięcza swoje istnienie normalnemu zużyciu, a ile pochodzi z
miotaczy, wyrzutni grotów czy wibroostrzy.
- Fidelis wciąż ma rodzinę, ale poza tym chyba jesteście dość podobni.
- Wcale nie. Moja rodzina została wymordowana prawie dwieście standardowych
lat temu. Gdybyś miała siostrę bliźniaczkę... a może tak być, przecież wiesz...jak
bardzo według ciebie życie mogłoby zacząć różnić się od twojego w ciągu na przykład
dziesięciu lat?
- Dwieście? - Scout wybałuszyła oczy. - To ile ty masz lat?
- Jestem młodszy od twojego robota - odparł Solis, wpatrując się w nią
nieprzyjemnie przenikliwie. Scout zrozumiała aluzję i ogarnęło ją zakłopotanie.
Podeszli do niewielkiego kręgu stolików w okolicach stoiska. Whie, który
teoretycznie miał być w odświeżalni, siedział z Fidelisem przy jednym ze stolików.
Chłopiec ze spuszczoną głową słuchał uważnie słów robota.
- Hej, a co ty tu robisz? - zawołała Scout.
Whie obejrzał się z wyraźnie zawstydzoną miną.
- Nie twoja sprawa - burknął. - Rozmawiam, to chyba dozwolone, co?
- Nie moja sprawa? Czy ja to naprawdę usłyszałam z ust Świętego Whie? Z
pewnością to moja sprawa, kiedy widzę, jak zadajesz się z obcymi, i do tego jeszcze
kłamiesz. A może już zapomniałeś, kto jest twoją prawdziwą rodziną? - wycedziła
przez zęby, ruchem głowy wskazując terminal na dole, gdzie Jai pracowicie odliczał
kredyty za bilety na Vjun.
- Z mojego miejsca odnoszę wrażenie, że zadajesz się z obcymi dokładnie tak
samo jak ja - odparł Whie, opanowując się.
Było to jednak dziwne opanowanie: wciąż pełne gniewu i gotowości do obrony.
Scout zazwyczaj łatwo się obrażała, ale w tej całej sytuacji było coś tak dziwnego, że
nie mogła spokojnie skupić się na własnej złości.
- Co się z tobą dzisiaj dzieje? - zapytała szczerze zaskoczona. - Przez cały dzień
jesteś jakiś dziwny. Nie chciałam ci dokuczyć... szczerze mówiąc, nie wiedziałam, że
tobie w ogóle można dokuczyć. Co się dzieje?
- Spóźniłeś się - rzekł Fidelis do Solisa.
Niepomalowany robot wzruszył ramionami. Spóźniłeś się? - zdziwiła się w duchu
Scout. Ciekawe, na co?
Sean Stewart
115
Na teren stoiska wkroczył niewielki oddział uzbrojonych Phindian w niebiesko-
białych mundurach. W dłoniach mieli miotacze, a na twarzach posępne miny.
Dowódca, Phindianin o twardych rysach i oznakach rangi na ramionach, był jedynym,
którego karabin swobodnie zwisał na plecach.
- Proszę o zachowanie całkowitego spokoju - zwrócił się do klientów. - Jestem
major Quecks, BPWI Portu Kosmicznego Phindar. Otrzymaliśmy raport o niezmiernie
niebezpiecznym robocie, który miałby się tu znajdować. - Spojrzał na Fidelisa. -
Producent, model oraz numer serii, proszę.
- Paniczu? - odezwał się Fidelis, spoglądając na Whie.
Whie zachichotał.
- Jesteś właścicielem tego robota? - ostro zapytał dowódca.
- Tak - odparł Fidelis.
- Nie - zaprzeczył Whie. - Co się dzieje, kim jesteście?
- Biuro Przestępstw Własności Inteligentnej, oddział taktyczny - odparł Solis. -
Mają przepisowe miotacze i erasery sieci neutralnych. - Uwaga oddziału taktycznego
momentalnie skierowała się na zniszczonego, odartego z farby robota.
- On jest ze mną - oburzyła się Scout.
- To się jeszcze zobaczy. Czy którekolwiek z was ma przy sobie broń? - major
Quecks zwrócił się do Whie.
Nie patrz na mnie, pomyślała Scout, wiedząc, że ma zamiar to zrobić. Nie
rozglądaj się, po prostu kłam.
Whie spojrzał na nią.
- Scout?
- Mam nadzieję, że sprawdziłeś swoje działko laserowe, braciszku?
- Podoba mi się twoje poczucie humoru - zauważył Quecks. - My w ochronie
uwielbiamy żarty na temat działek laserowych, wypowiadane przez smarkatych obcych
podróżujących z niebezpiecznymi robotami. To nasza ulubiona rozrywka.
ś
ołnierze mocniej ścisnęli swoje miotacze. Scout spojrzała majorowi w oczy i
przywołała Moc najlepiej, jak umiała.
- Nie, nie mamy przy sobie żadnej broni, majorze. Prawda, Whie?
Oczy Whie rozszerzyły się i chłopak poszedł za jej przykładem.
- Nie, panie. Jesteśmy dziećmi - wyjaśnił i nawet Scout, która doskonale
wiedziała, gdzie pod płaszczem ma schowany miecz świetlny, odniosła wrażenie, że to
absurd, żeby dorosły człowiek tak bezczelnie napastował niewinne dzieci. Ośmiu
ż
ołnierzy za jego plecami widocznie było tego samego zdania, bo opuścili broń.
Phindianin uspokoił się nieco. Miał tak długie ramiona, że zwisające mu wzdłuż
ciała ręce prawie zahaczały o kostki.
- Dobrze zatem. Pozostańcie przy stoliku z robotami, aż usłyszycie sygnał
odwołania alarmu.
Fidelis przechylił głowę na bok, jakby czegoś nasłuchiwał. Solis uczynił to samo
w sekundę później.
- Co? - spytała niecierpliwie Scout. - Co się dzieje?
Yoda – Mroczne Spotkanie
116
- Zabezpieczenie portu kosmicznego jest tak skonstruowane - zauważył Solis -
aby pasażerowie nie byli w stanie kontaktować się z personelem statku. - Teraz nawet
Scout mogła usłyszeć odległą strzelaninę i wyczuć zapach ozonu w powietrzu. - Ale nie
na odwrót - dokończył robot.
W korytarzu prowadzącym do bramki w oślepiającej plamie metalu i nowoczesnej
ceramiki pojawił się oddział robotów bojowych, przeciął linię zabezpieczeń i rozwinął
pełny szyk bojowy, prezentując cały arsenał ostrzy, miotaczy, wyrzutni strzałek oraz
typów broni, których Scout nawet nie znała. Same roboty były mniej więcej o metr
wyższe od człowieka, zbudowane jak kanciaste egzoszkielety, a ich wąskie niczym
ostrze topora oblicza były lekko cofnięte w stosunku do reszty ciała. Fluorescencyjne
lampy odbijały się w każdej niemal powierzchni ich powłoki.
Grupa speszonych Phindian i podróżnych przejeżdżających tylko przez port
kosmiczny stała nieruchomo przez dłuższą chwilę, osłupiałym wzrokiem wpatrując się
w śmiercionośny sprzęt, który nagle im zaprezentowano.
- Popatrzcie - zauważył Solis. - Włączyli wykrywacze metalu.
I wówczas rozpętało się piekło.
Jai Maruk i mistrzyni Leon dobyli mieczy. Jak świetliste klingi, gotowe były
odbić każdy strzał robotów bojowych. To tyle jeśli chodzi o przebranie, pomyślał Jai
Maruk.
- Bez paniki! - ryknął, wkładając w swój głos tyle Mocy, aby zabrzmiał on jak
ostateczny rozkaz.
W tej chwili cywile mogli być dla siebie nawzajem równie niebezpieczni, jak
roboty bojowe. Ciekawe, po co właściwie zjawił się tu ten komitet powitalny. Sprawka
Dooku czy zwykły pech?
- Proszę spokojnie kierować się do wyjść.
Przerażony tłum, utrzymywany w pozornym spokoju czystą siłą jego woli, z
pochylonymi głowami, niczym stado pajęczych ropuch pospiesznie skierował się do
bocznych chodników głównej galerii, znikając w sklepikach bezcłowych, chowając się
do wind lub tłocząc w odświeżalniach.
Sześć robotów bojowych kopniakami odrzuciło na boki ciała ofiar i stanęło tak,
aby wziąć Jaia i mistrzyni Leem w krzyżowy ogień.
- Czy to superroboty bojowe Ohma D’un? - zapytała.
Jai Maruk pokręcił głową.
- To roboty-mordercy Konfederacji - ryknął tak, żeby wszyscy go słyszeli.
Rozpoznał je z raportu Anakina Skywalkera z jego misji na Jabiim. Przeciwnicy
Anakina mieli dość charakterystyczne uzbrojenie, zazwyczaj jeden ręczny miotacz i
wspomaganie na ramieniu. Ta ekipa miała znacznie więcej broni, poza wbudowanymi
miotaczami rozpoznał kilka wyrzutni strzałek, granaty soniczne, dwa miotacze
płomieni, a nawet dwie wielkie, puste w środku rury, które, jak przypuszczał, były
prototypami generatorów promieni ściągających.
Uzbrojenie pod konkretne zadanie. Wygląda to mniej więcej tak, pomyślał
posępnie Jai, jakby te roboty bojowe wyposażono specjalnie do polowania na Jedi.
Sean Stewart
117
Dwa roboty podniosły i włączyły coś, co wyglądało jak rozkładane anteny. W
czaszce Jaia eksplodował nagle głośny, przerażająco głośny dźwięk. Z pękającymi z
bólu bębenkami upadł na kolana. Dźwięk był tak ogłuszający, że powalił nawet małego
R2. Napór fal dźwiękowych uderzył Jaia w twarz jak żelazna pięść. Maks Leem
upuściła miecz i otworzyła szeroko usta - prawdopodobnie krzyczała, ale Jai tego nie
słyszał. Podejrzewał, że jeszcze długo niczego nie usłyszy.
Skoncentruj się, nakazał sobie.
Nie mógł myśleć. Głowa pękała mu na części, kości czaszki grzechotały jak
tłuczona porcelana. Broń soniczna działająca na przenikliwych falach dźwiękowych -
słyszał o niej, lecz nic go nie mogło przygotować do jej użycia.
Poczuł coś mokrego na szyi: krew. Z uszu ciekła mu krew.
Skoncentruj się.
Pomiędzy nim a Maks Leem przemknęła nagle z trzaskiem smuga energii, a
taktyczny promień ściągający wyrzucił R2 w górę jak puszkę z wyrzutni na strzelnicy.
Promień ustabilizował się po chwili i postawił robota na podłodze, uwięzionego w jego
uchwycie jak w elektromagnetycznym imadle.
Roboty wiedziały, że mistrz Yoda tam jest.
Polowały na niego.
Stojąca obok Jaia Maks Leem uniosła dłoń. Wykrzywione w skupieniu wargi
odsłaniały długie, wąskie zęby. Miecz wskoczył jej do ręki. Jednym ruchem ścięła
zwieńczenie jednego z małych słupków, które podtrzymywały taśmy rozdzielające
kolejki. Kawałek metalu poszybował w powietrzu. Gran chwyciła go wolną ręką i
rzuciła. Uderzył z całym rozpędem w jedną z czasz emitujących przenikliwe fale
dźwiękowe. Czasza eksplodowała w snopie iskier.
Jai nie potrafiłby powiedzieć, czy druga nadal wydawała z siebie jakieś dźwięki.
Chyba przepalił się bezpiecznik chroniący część jego mózgu odpowiedzialną za słuch.
Wszystko działo się szybko, ale bezgłośnie. Wreszcie wrażenie grzechotania w jego
czaszce ustało, a on zdołał odnaleźć w niej nieruchomy punkt, niczym spokojne oko
cyklonu. Całe życie treningu wzięło górę i już po chwili biegł, skakał, obracał się w
powietrzu przecinanym chmurami strzałek, które otworzyły na jego ciele setki ran.
Wszystko odbywało się w krystalicznej ciszy, jakby poza grubym arkuszem
transpastali. Dziwnie bezosobowa była ta ostatnia bitwa jego życia.
Terminal stanowił pandemonium krzyków i wrzasków. Tłum, widząc, jak Jai pada
na kolana z uszami broczącymi krwią, stracił nagle orientację. Ludzie zaczęli
bezmyślnie czołgać się po podłodze niczym mermyny uciekające z płonącego gniazda.
Na drugim poziomie, obok stoiska z żywnością, Scout oderwała wzrok od tego
szaleństwa i zaczęła myśleć.
- Hej, majorze! - zawołała do dowódcy BPWI. - Wydaje mi się, że tam na dole
właśnie działa Bardzo Niebezpieczna Inteligentna Własność! Zacznijcie strzelać!
ś
ołnierze spojrzeli niepewnie na niezdecydowanego majora Quecksa. Jeden z nich
podniósł karabin i wycelował w dół, w kierunku głównej części terminalu. Robot
Yoda – Mroczne Spotkanie
118
Konfederacji spojrzał w górę i już po chwili żołnierz leżał na ziemi z krwawą dziurą w
miejscu, gdzie do niedawna miał twarz. Major Quecks popatrzył na ciało.
- No właśnie - rzekł niepewnie. Wyjął eraser sieci neutralnych i gestem drżącej
dłoni objął Solisa i Fidelisa. - Zabierzcie te roboty i ukryjcie się, dopóki nie nadejdą
posiłki.
- To całkiem niezły pomysł - rzekł Solis. - No, może nie do końca.
Krótki, niewyobrażalnie szybki ruch, niczym strzał z samopowtarzalnego
miotacza - i nagle major stwierdził, że w połamanych palcach prawej dłoni nie trzyma
już erasera, który wygodnie spoczywa w dłoni Solisa.
- Chcesz żyć? - zapytał robot.
- T-t-ak!
- Ja też - odparł robot i zmiął w dłoni eraser jak kartkę papieru. Zrobił to
błyskawicznie, jakby eraser znalazł się nagle pod stopą transportera PT-PT.
ś
ołnierze BPWI rozpierzchli się w jednej chwili.
Druga grupa robotów-morderców skierowała się chodnikiem prowadzącym z
terminalu do doków. Powitało ich wycie kilku syren i feeria migających świateł, kiedy
czwórkami maszerowały w strefie detektorów metalu. Za nimi szła smukła, łysa kobieta
o wytatuowanej czaszce. Uśmiechała się. Nie był to miły uśmiech.
Osiemnaście robotów-morderców - pełny oddział, bo tylu „Ostatni Zew” mógł
pomieścić na pokładzie - podzielił się teraz na cztery oddzielne grupy. Piąć robotów
wdało się w bliskie starcie z dwójką Jedi; tylko ten, którego zastrzelił Jai, leżał na
podłodze jak sterta dymiącego złomu. Dwa obsługiwały taktyczny promień ściągający,
trzymający jednostkę R2 w bezpiecznej odległości od reszty, dwa kolejne zaś podeszły
dość blisko, aby granaty soniczne wylądowały tuż obok małego robota. Granaty
eksplodowały przetaczającą się powoli, morderczą wibracją, od której pod kółkami R2
zadygotała podłoga, a on sam zagrzechotał wszystkimi nitami.
Ventress czuła, że akcja całkowicie odbiega od jej oczekiwań. Zasadniczo
wolałaby pojmać starego Jedi w pojedynku - ona przeciwko niemu, Asajj Yentress i
mistrz Yoda, miecz przeciwko mieczowi. Lecz Dooku, elegancki i obdarzony głębokim
poczuciem estetyki, nigdy nie mieszał dobrego smaku ze skutecznością i nigdy nie
przedkładał piękna stylu nad konkretne rezultaty. Celem była śmierć Yody i jeśli nawet
miała ona być brudna i brutalna, a może też niedbale zaaranżowana, znacznie gorsze
byłoby pozostawienie go przy życiu.
Co nie oznaczało, że następny etap zadania będzie przyjemniejszy. Asajj nie była
mazgajem, ale nie podobało jej się to, co granaty soniczne mogły zrobić z drobnym,
starym ciałem zamkniętym w stalowej puszce. Jeśli oczywiście mały kaleka przeżył
niezręczne prowadzenie go promieniem ściągającym. Ale trzeba to było zrobić. Asajj
podeszła do R2, osłaniana przez strażnika, wyjęła oba miecze świetlne, zamaszystym
gestem rozcięła metalową powłokę. Pojemnik rozpadł się powoli na kawałki jak płatki
kwiatu unoszące się na wietrze.
Sean Stewart
119
Był to wspaniały, dramatyczny moment; cały efekt wszakże zniweczył fakt, że
pojemnik okazał się pusty.
Asajj zamrugała. W miejscu, gdzie powinno było znajdować się dno, ział kolisty
otwór. Yoda wyciął sobie właz ewakuacyjny w podłodze i zeskoczył na ciemny parking
statków piętro niżej.
Ventress warknęła jak piaskowa pantera, której nie udało się polowanie.
Poszerzyła otwór wycięty przez Yodę, aby mógł się w nim zmieścić również robot-
morderca.
- Złaź na dół - poleciła.
Pierwszy z jej robotów posłusznie zeskoczył w dół i znikł z pola widzenia.
Rozległ się głuchy odgłos.
A potem błysk.
Krótka fontanna iskier wystrzeliła z otworu, a potem słychać było już tylko brzęk i
łomot.
Cisza.
- Robot-morderca A Siedem Siedem, zgłoś się - mechanicznym głosem odezwał
się dowódca robotów.
Po krótkiej chwili głowa A77 wyskoczyła przez otwór, z brzękiem uderzyła w
podłogę terminalu i potoczyła się powoli.
Asajj spojrzała na nią z niesmakiem i kopnięciem posłała w głąb holu. Odetchnęła
głęboko.
- Chyba jednak trzeba będzie wyciąć większy otwór.
Czas dla Maks Leem płynął coraz wolniej. Krwawiła z tuzinów drobnych
skaleczeń, zadanych przez strzałki, żadna rana jednak nie była poważna. Cały czas
musiała się oganiać od ostrych jak brzytwa blaszek, aby nie stracić wzroku, a i tak kilka
jeszcze zdołało zahaczyć ją przy następnych salwach. Teraz stała się ruchomym celem,
no i nie oszałamiały jej już przenikliwe fale dźwiękowe. Wyrzutnie strzałek okazały się
doskonale dobraną bronią - nie dawało się odparować ich wszystkich naraz, trudno też
było im uciec. Same blaszki były raczej lekkie, więc roboty nie musiały się obawiać, że
same się postrzelą. Małe brzytwy odbijały się od transpastalowych egzoszkieletów,
pozostawiając najwyżej drobne rysy. Dla żywego ciała stanowiły znacznie większe
niebezpieczeństwo. Wkrótce, jeśli Maks nie będzie miała szczęścia, seria blaszek
przetnie jej ścięgno w kostce lub kolanie i wtedy sytuacja naprawdę się pogorszy.
A mistrzyni była coraz bardziej zmęczona. I teraz, w tej krystalicznej jasności
bitwy zrozumiała, że jej nienawiść do wojny pochodzi z podświadomego oporu przed
samą ideą walki. Trenowała, oczywiście. Ale nie dość. Za mało jak na ten nowy
scenariusz, w którym Jedi nie są już strażnikami pokoju; kiedy musieli zrezygnować ze
swojego prawdziwego powołania i stać się czymś w rodzaju najemników.
Wywinęła wysokie, potrójne salto, przyjmując na bok część kolejnego roju
strzałek. Jej miecz świetlny był niczym piorun. Miała ochotę ściąć głowę jednemu z
robotów, który właśnie się nawinął, ale nie było na to czasu. Obcięła mu tylko ramię i
chwyciła je w przelocie, lądując na ziemi. Przetoczyła się, przyciskając metalowe ramię
Yoda – Mroczne Spotkanie
120
do siebie, zerwała się na nogi, strzelając z wciąż trzymanego przez nie miotacza. Jej
dłoń zaciskała się na metalowych palcach robota jak na spuście. Jeden strzał, drugi,
trzeci w plecy robota, który strzelał do Jaia Maruka. Każdy impuls diamentowego
ś
wiatła uderzał w to samo miejsce między łopatkami, aż jego zbroja eksplodowała.
Z ust i oczu robota buchnął ogień, jak krew.
W samym środku tego kataklizmu Jai wydawał się gniewny i szczęśliwy,
nareszcie w swoim żywiole, jakby urodził się do walki, a ten moment przyniósł mu
długo oczekiwane spełnienie.
Twarz pokrywała mu krew, ale uśmiechnął się do Maks Leem i ciął mieczem po
kolejnym pancerzu. Maks chciałaby odczuwać taką radość. Odrobina bitewnego
szaleństwa pomogłaby jej zapewne, ale niestety, jej umysł ukształtowany był inaczej. Z
całych sił starała się zachować spokój Jedi, lecz smutek coraz bardziej wzbierał w jej
duszy, przesączając się przez setki drobnych ranek i plamiąc szaty.
Kolejna chmara strzałek zaskoczyła ją od tyłu i Maks Leem opadła na kolano.
- Chodźcie! - krzyczała Scout. - Musimy im pomóc!
Położyła dłonie na barierce galerii wychodzącej na główny terminal i już chciała
skoczyć, lecz na szczęście ciało reagowało szybciej niż głowa i nie miało ochoty na
upadek z ośmiu metrów. Obejrzała się na Whie.
- Ty możesz skoczyć stąd... tobie się uda. Ja biegnę schodami... zresztą lepiej
będzie, jeśli nadejdziemy z dwóch kierunków. Solis, idziesz ze mną.
- Nie - rzekł robot.
Scout obejrzała się na niego.
- Co?
- To nie moja walka - wzruszył ramionami robot.
- Ale oni tam umierają!
- To zwierzęta umierają. Wy umieracie - wyjaśnił. - Maszyny mogą działać tak
długo, jak długo są utrzymywane w dobrym stanie. Na dłuższą metę moje życie pewnie
niewiele znaczy, ale pracowałem, kombinowałem, rozrabiałem i oszukiwałem przez
czterysta standardowych lat, żeby je zachować. Przywiązałem się do własnej
egzystencji i nie zaryzykuję jej dla czegoś tak bezsensownego, jak opóźnienie i tak
nieuchronnego końca jakiegoś zwierzęcia.
Wyraz oburzenia, jaki pojawił się na twarzy Scout, przerodził się w pogardę.
- Jeśli taka jest twoja koncepcja na temat życia, to droga wolna.
Fidelis aż zadrżał na znak całkowitej aprobaty dla jej słów.
- Uważasz, że brak podstawowych wartości? Cóż, w każdej serii produkcyjnej
znajdzie się ktoś taki.
Scout oszczędziła sobie komentarza i biegiem rzuciła się do schodów.
Za jej plecami Whie położył dłoń na poręczy, obserwując, co się dzieje na dole,
aby wybrać najwłaściwsze miejsce do lądowania. W kierunku schodów przedzierały się
cztery nowe roboty. Jeśli walka dojdzie i do nich, to tym lepiej. Będzie mógł przebiec
po poręczy, skoczyć i spaść za tylną dwójką. Miał nadzieję, że taki manewr pozwoli
Scout uszkodzić nieco parę z przodu.
Sean Stewart
121
Nagle na jego nadgarstku zacisnęła się stalowa dłoń. Spojrzał w dół. Ręka Fidelisa
przygważdżała go do barierki tak skutecznie, jakby był do niej przyspawany.
- Co robisz?
- To niebezpieczne.
- Ale...
- Nie po to czekałem przed Świątynią Jedi przez dziesięć lat, żebyś teraz
zmarnował swoje życie w bezsensownej obronie pary Jedi, która już i tak jest na
straconej pozycji - oznajmił robot, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. - Jeśli nie
dopadną ich roboty, załatwi Asajj Ventress.
- Jesteś szalony! - Whie sięgnął po miecz świetlny, ale robot natychmiast
unieruchomił mu w żelaznym uścisku również i drugą rękę.
- Nie, paniczu. Tylko rozsądny.
Whie usłyszał krzyk Scout:
- Biegnę, mistrzu Maruk!
W chwilę potem zbiegła ze schodów po cztery stopnie, z płonącym w dłoni
mieczem świetlnym. Czy ona w ogóle zdawała sobie sprawę, że ma przed sobą roboty-
morderców?
- Słuchaj - syknął. - Jeśli jestem twoim panem, masz wypełniać moje rozkazy,
prawda?
- No właśnie - ucieszył się Fidelis. - Wreszcie do czegoś dochodzimy! Przyznajesz
zatem, że jesteś moim panem?
- Tak, tak, co tylko zechcesz, ale teraz musisz mnie puścić!
- To już lepiej - zgodnie odparł robot. - Muszę jednak panu powiedzieć, panie,
jako pański doradca, co jest sprawą nie do przecenienia w przypadku wytwornego
przedmiotu należącego do wytwornego właściciela... że udział w tym starciu nie jest
działaniem, które bym zalecał. Szanse są doprawdy małe. Praktycznie żadne.
Scout znalazła się pośrodku platformy pomiędzy dwoma ciągami schodów, gdzie
czekały już na nią cztery hojnie uzbrojone roboty-mordercy. Były tylko o dziesięć
metrów od niej i zbliżały się bardzo szybko. Zahamowała i obejrzała się w
poszukiwaniu Whie. Napotkała jego spojrzenie i stwierdziła, że chłopiec wciąż stoi w
bezpiecznym miejscu. Wlepiła w niego oczy z mieszaniną zdziwienia, gniewu i
rodzącego się lęku.
Whie wiedział, że jeśli dziewczyna zginie, jej widok będzie prześladował go w
każdej sekundzie życia aż do śmierci.
Scout i roboty mierzyły się wzrokiem przez trzy długie uderzenia serca. Potem
dziewczyna odwróciła się i pobiegła z powrotem na górę, uchylając się i odskakując
przed świszczącymi w ślad za nią smugami z miotaczy.
- Proszę mi wybaczyć - mówił właśnie Fidelis - lecz uważam doradzanie panu za
część moich obowiązków.
- Puszczaj mnie! - wrzasnął Whie.
Fidelis zawahał się, rozdarty między poczuciem obowiązku a posłuszeństwem.
- Ja bym nie puścił - powiedział Solis cicho.
Yoda – Mroczne Spotkanie
122
Lecz ten moment niezdecydowania wystarczył. Whie użył Mocy, aby podważyć
palce robota, skoczył w górą i pobiegł po poręczy w kierunku schodów.
- Idę, Scout!
Dziewczyna obejrzała się, na ułamek sekundy tracąc koncentrację. Strzał z
miotacza trafił ją w głowę i Scout ciężko upadła na schody.
Sean Stewart
123
R O Z D Z I A Ł
8
Dok portu kosmicznego Phindar stanowiło jego mroczne dno. Wielkie jednostki -
transportery handlowe, promy pasażerskie, okręty wojskowe - wisiały w przestrzeni, a
komunikację z portem miały zapewnioną dzięki wysuwanym chodnikom. Mniejsze
stateczki, jednoosobowe skoczki międzysystermowe i luksusowe jachty do trzydziestu
pasażerów przechodziły przez ziejące szczęki śluzy do doku, który znajdował się we
właściwym wnętrzu portu. Po usadowieniu się z brzękiem na wzmocnionej płycie
lądowiska czekały na odtworzenie atmosfery i ciśnienia, po czym roboty-piloci
parkowały je zgodnie z planowanym kierunkiem lotów. Asajj Ventress, która
potrzebowała miejsca dogodnego do ucieczki, zrezygnowała z obsługi w doku. Do tego
stopnia, że z personelu pozostała tylko garść śrubek, podkładek, złomu i spalonego
smaru.
Kamery ochrony zwisały z sufitu jak żywe gałki oczne - żałosne, dymiące festony
kabli z końcówkami ze stopionego szkła na końcach. Gdyby jeszcze działały, ujrzałyby
zmierzające w tamtą stronę dwie dość interesujące postacie.
Z jednej strony, zwinnie wymijając zaparkowane statki, zdążał mistrz Yoda, a w
oczach tliło mu się niebezpiecznie zielone bojowe światełko.
Ten drugi Yoda wydostał się właśnie z kabiny „Ostatniego Zewu” i teraz schodził
po drabince, zmęczony, posiniaczony, brudny i odwodniony. Kostki i przeguby wciąż
miał skrępowane, a jedno z uszu odkleiło się i smutno zwisało z boku głowy, zwijając
się i rozwijając spazmatycznie.
Pierwszy Yoda podniósł miecz świetlny i w jego blasku przyjrzał się sfatygowanej
parodii samego siebie.
- Zużyty nieco się stałem, jak widzę.
- Na wszystkie gwiazdy - wychrypiał Palleus Chuff, - To naprawdę ja, to znaczy
ty!
Gdzieś w oddali pojawił się nagle rozbłysk, a potem seria pojedynczych,
wyraźnych łomotów: to cztery roboty-mordercy zeskoczyły z ośmiometrowej
wysokości głównego terminalu na pokład doku.
- Teraz dwóch nas tu jest - mruknął Yoda. - Zero wkrótce będzie, jeśli szybko się
nie ruszymy.
Yoda – Mroczne Spotkanie
124
Poruszył dłonią i ku wielkiemu zdumieniu Palleusa Chuffa taśma oblepiająca mu
nadgarstki i kostki zaczęła się sama rozwijać. Krzyknął, kiedy paski oderwały się
raptownie, zabierając ze sobą część owłosienia.
- Szczypać może - zauważył Yoda.
Metalowe kroki w ciemności były coraz bliżej.
- To Ventress! - poinformował Chuff. - Przybyła tu, żeby cię zabić. Wzięła mnie
do niewoli, myśląc, że ja to ty, ale jakoś się dowiedziała, że tutaj jesteście. Wybrała się
po oryginał. Ale w jednym się przeliczyła - dodał triumfalnie. - Pozostawiła mnie
samego na statku. Nie myślała, że mogę jej zaszkodzić, o nie! Co tam Chuff, aktorzyna!
A ja zaprogramowałem jej paskudny statek na samozniszczenie!
Strzał z miotacza rozświetlił mrok jak błyskawica. Yoda odparował go.
- Samozniszczenie?
- Tak! Zrobiłem to samo w Jedi!... akt trzeci, scena druga, kiedy uciekałeś
Tholianom... - Chuff urwał. - Może powinieneś jednak wyłączyć ten miecz? Aż się
prosi, żeby do niego strzelać...
Yoda użył Mocy, żeby unieść ich wysoko w powietrze, na drugą stronę
„Ostatniego Zewu”. Deszcz strzałek zastukał w burtę statku.
- Ustawiłeś go na wybuch? - upewnił się Yoda.
- Tak... ustawiłem licznik, żeby włączył hiper... - Palleus Chuff urwał. - Chociaż,
wiesz co? W Jedi! statki przebywają zazwyczaj w otwartej przestrzeni i zawsze masz
pod ręką kapsułę ratunkową. Myślisz, że jeśli ustawiłem silniki „Ostatniego Zewu” na
odpalenie i losowy skok w nadprzestrzeń z wnętrza portu kosmicznego, to może być
ź
le?
W pulsującym świetle ciągłego ognia z miotaczy trudno było dokładnie odczytać
wyraz twarzy mistrza, ale Chuff, który miesiącami uważnie studiował nagrania Yody,
pomyślał, że pomarszczone oblicze starego Jedi wygląda na nieco... skwaszone.
Whie skoczył z poręczy balkonu z głośnym okrzykiem, mając nadzieję, że w ten
sposób odwróci uwagę robota-mordercy, kierującego wyrzutnię strzałek na Scout.
Robot odwrócił się, wyrzutnia ryknęła gardłowo i w kierunku Whie poleciała chmara
ostrych jak brzytwy blaszek. Okręcił się w powietrzu, używając Mocy, aby odbić
strumień w sufit. Sztuczna grawitacja stacji wynosiła jedynie 0,69 g, co sprawiało, że
ruchy chłopca wydawały się pełne wdzięku. Zeskoczył, wirując, trzymany w ręku
miecz lśnił jak plama gniewnego, zielonego światła. Cztery roboty na schodach
rozdzieliły się - dwa zeskoczyły w dół, pod nogi Whie, pozostałe dwa rzuciły się w
kierunku Scout. Jeden sięgnął do jej kostki z zamiarem zmiażdżenia jej stalową dłonią,
ale jedno dotknięcie błękitnej smugi ostrza oddzieliło metalową dłoń u nadgarstka.
Robot podniósł kikut kończyny. Z przekładni i przewodów sypały się snopy
iskier, Scout rzuciła się naprzód, próbując przebić grubą blachę pancerza na piersi, ale
robot odwrócił się bokiem i ostrze przemknęło obok, nie czyniąc mu szkody.
Zamachnął się na dziewczynę - tak potężny cios z pewnością pozbawiłby jej głowę,
gdyby dłoń robota znajdowała się na swoim miejscu. Kikut tylko mignął obok jej
twarzy, sycząc i plując iskrami.
Sean Stewart
125
Lata szkolenia u śelaznej Ręki odniosły skutek. Scout bez wahania rzuciła miecz,
chwyciła przelatujący obok jej twarzy kikut, przyciągnęła do siebie i zakręciła w
kierunku schodów, wykorzystując własny rozpęd robota, żeby przerzucić go przez
barierkę. Przez chwilę wydawał się zawieszony w powietrzu, po czym z hukiem spadł
sześć metrów niżej.
- Dobry rzut - usłyszała za sobą metaliczny głos. Scout obejrzała się w tej samej
chwili, kiedy drugi robot zacisnął jej metaliczną dłoń wokół gardła.
Zdyszana Maks Leem leżała na podłodze terminalu, krwawiąc z dziesiątków
skaleczeń. Jej miecz świetlny leżał tam, gdzie go upuściła, kiedy ostatnia chmura
strzałek zmieniła jej prawą rękę w siekaninę.
Z sześciu robotów-morderców, które wysłano do pojmania jej i Jaia Maruka,
pozostały dwa.
Podróżując incognito przez port kosmiczny, oboje z Jaiem nie mieli przy sobie
broni palnej. Ich przeciwnicy wykorzystali to w pełni. Głupie roboty bojowe
atakowałyby ich na oślep wszelką dostępną bronią, roboty-mordercy jednak, znacznie
inteligentniejsze, trzymały się poza ich zasięgiem. Strzelały z dużej odległości, same
zaś chowały się za pobladłymi śmiertelnie kasjerami i strażnikami ochrony, którym nie
udało się w porę uciec. Dobre oprogramowanie albo dobre przygotowanie taktyczne...
albo jedno i drugie.
Robot, którego strzał ostatecznie powalił Leem, odrzucił od siebie pilota
wahadłowca, którego wykorzystywał jako osłonę, i podszedł prawie na pięć metrów.
Nie bliżej, naturalnie. Krew ściekała na troje oczu Granki, kiedy rozglądała się za
swoim mieczem. Nie wiedziała, czy jest sens ściągać go ku sobie Mocą. Musiałaby
użyć ręki, a bezlitosny robot i tak pozostałby daleko, czekając nie wiadomo na co.
- Zostaniesz zdemontowana - ostrzegł robot, podnosząc miotacz.
- Wiem - odparła Maks. - Ale nie przez ciebie.
Użyła Mocy, aby wykonać dwa krótkie manewry. Pierwszy, trudniejszy, polegał
na zgięciu lufy jego miotacza. Wymagało to wielkiego wysiłku, ale kiedy metal już
uległ, wciśnięcie spustu i przytrzymanie go w tej pozycji było dziecinną zabawką.
Miotacz wypalił, urywając robotowi ramię i rzucając nim o podłoże.
Wtedy Maks Leem użyła podobnej sztuczki z miotaczem dużego kalibru
wbudowanym w drugie ramię. Ten eksplodował jak mała bomba, rozrywając robotowi
pierś. Krople rozgrzanego metalu rozprysnęły się po całym terminalu.
Jai Maruk odbił pierwszy strzał, śmiejąc się z dziką satysfakcją. Sięgnął poprzez
Moc i skierował wybuch tak, aby stopione fragmenty eksplodującego robota wbiły się
niczym dymiące kule armatnie w korpus tego, który znęcał się nad nim. Siła uderzenia
rzuciła robotem o ścianę, wgniatając transpastalową blachę. Jai użył Mocy, aby
przytrzymać robota w tej pozycji, i podbiegł do niego. Ogarnięty wściekłością
przeraźliwie bliską Ciemnej Stronie, opuścił miecz i zadał potężny cios, przecinając
robota-mordercę na dwie części.
Stał teraz nad nieprzyjacielem, dysząc ciężko. Oddech z trudem wydostawał się z
jego krtani. Usta miał pełne krwi. Splunął. To tylko maszyna, powtarzał sobie. Tylko
Yoda – Mroczne Spotkanie
126
narzędzie. Jego prawdziwym nieprzyjacielem był umysł, który stał za wykorzystaniem
tych morderców.
W prawie opustoszałym kompleksie rozległy się nagle pojedyncze brawa.
- Dobra robota, Jedi - rozległ się drwiący głos.
Mistrz Marok poczuł między łopatkami rozlewającą się plamę ciepła. Obejrzał się
powoli, szukając źródła tych słów. Wielki terminal był prawie pusty. Tylko kilkoro
ludzi kuliło się jeszcze z przerażeniem za kasami i taśmociągiem bagażowym. Maks
Leem powoli dźwigała się na kolana, wspierając się na biurku informacji. Plamy krwi
znaczyły białą podłogę wokół niej. Czerwień na bieli. Strzaskane korpusy pięciu
robotów-morderców, które wspólnie zniszczyli, leżały porozrzucane po całym
terminalu. Szósty, iskrząc i drgając, dogorywał u stóp schodów. Wciąż próbował się
podnieść, ale coś złamało mu nogę lub staw biodrowy. Zamiast wstać, chwiejnie kręcił
się w kółko, zataczając małe kręgi, jak zepsuta dziecięca zabawka. Ani śladu mistrza
Yody.
Wśród tej ruiny i zniszczenia tylko jedna osoba pozostała wyprostowana i
spokojna: Asajj Ventress, wysoka, smukła, elegancka i zabójcza, taka, jaką ją pamiętał.
- Ach... więc jednak siedemnastu - odezwała się uprzejmie. Jej czerwone, okrutne
usta wykrzywiały się groteskowo, lecz nie miał żadnego problemu z odczytaniem słów.
W jej dłoniach z sykiem ożyły dwa miecze świetlne. - Doprawdy, to miło, że roboty cię
nie wykończyły. To by mi zepsuło rachunek.
- Twoich ofiar? - zapytał Jai. - To by wymagało armii księgowych.
- Bez przesady, najczęściej podróżuję bez bagażu - rzekła Ventress, zginając
nadgarstki, aż rozjarzone ostrza zatoczyły w powietrzu świetliste kręgi. - Liczę tylko
Jedi i uważam, że do tego celu wystarczy mi zwykła lista ofiar.
Na dole, w doku, Palleus Chuff ustawił „Ostatni Zew” na włączenie silników za
dziesięć minut. Z pewnością minęły już dwie albo trzy. Im dłużej aktor zastanawiał się
nad wielkimi silnikami, które zaraz odpalą wewnątrz zamkniętego pomieszczenia, tym
bardziej dochodził do wniosku, że może ten pomysł jednak nie był najlepszy.
Yoda pracował bardzo szybko. „Ostatni Zew” był przycumowany do pokładu
mocnymi magnesami umieszczonymi na stopach pięciu wsporników. Jedi odcinał je
mieczem jeden po drugim.
- Po co to robisz? - spytał Chuff, wysuwając głowę do przodu, aż znalazła się
dokładnie pod tą częścią statku, która już była pozbawiona podparcia.
Yoda aż wydął zielone policzki z wysiłku. Używając Mocy, z wielkim trudem
zdołał podtrzymać statek, by nie spadł na Chutfa, rozpłaszczając go na tłustą plamę na
pokładzie.
- Cofnij się! - warknął.
- Nie musisz się tak wściekać. - Strumień przegrzanej plazmy wytrysnął w
kierunku Chuffa, jakimś tajemniczym sposobem skręcając mu prawie przed nosem. - O
rany, blisko było!
Sean Stewart
127
Yoda warknął, chwycił aktora za rękę i wyrwał go spod statku, pozwalając, aby
kadłub z hukiem opadł na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego
głowa. Powietrze zatrzeszczało i kolejna chmura strzałek odbiła się od powłoki statku.
- Nie sądzisz, że lepiej byłoby zaopiekować się tymi robotami? - zapiszczał Chuff.
- Nie mam zamiaru pouczać cię, co masz robić, ale w tych okolicznościach...
Spod statku wyskoczył granat soniczny. Yoda odesłał go tam, skąd przyleciał.
- Jeśli silniki statku wypalą, na części port kosmiczny rozerwą - burknął.
- Och - jęknął przerażony ChufF. - Nie pomyślałem o tym.
- To prawda! - mruknął Yoda, po czym kolejnym ostrym uderzeniem Mocy
poderwał ich obu z pokładu doku. Pod ich stopami przeleciał strumień plazmy.
Powoli opadli na podłogę, która teraz parzyła stopy.
- Ja się zajmę maszynami - rzekł Yoda z błyskiem w oku. Wyłączył miecz
ś
wietlny i podał go Chuffowi. - Weź to. Ostatnią nogę uciąć musisz, żebym statek z
doku wypchnąć zdołał. Potem uciekaj do wind.
- Ja! - jęknął aktor. - Ale...
Yoda chwycił dłonie Chuffa i zacisnął wokół rękojeści miecza.
- Przeżyć swoją rolę możesz. Być bohaterem Jedi musisz. - Siła, odwaga i ufność
wydawały się emanować z dłoni starego mistrza i Chufu poczuł się nagle lepiej niż
kiedykolwiek dotychczas. Jak gdyby odwaga była ogniem, a on stał zbyt blisko Yody,
ż
eby się nie sparzyć.
Poczuł, że oczy zaczynają mu błyszczeć, a usta wyginają się w uśmiech.
- Niech Moc będzie z tobą, mistrzu Yoda.
- Zwykle jest - zachichotał stary Jedi.
W półmroku rozległo się nagle szczekanie działka automatycznego, wzbijając z
podłogi fontanny iskier. Yoda zniknął. W chwilę później jeden z robotów-morderców,
poderwany jak niewidzialną dłonią, spadł na swojego towarzysza. Ślady ognia skupiły
się na mrocznej postaci uciekającej jak najdalej od Chuffa.
Ile czasu zostało? - zastanawiał się aktor. Trzy minuty? Dwie? Odetchnął.
Podszedł do ostatniej magnetycznej kotwy „Ostatniego Zewu”.
Dok wypełnił się nagle zgrzytliwym, chropowatym dźwiękiem - to jednoosobowy
jachcik wyczynowy w drugim końcu doku zaczął kołować w kierunku śluzy. Yoda
odciągał roboty.
Chuff pokuśtykał do ostatniej łapy statku. Po kilku dniach spędzonych w więzach
Ventress całe ciało miał sztywne, obolałe i niezgrabne. Skóra na plecach mu ścierpła,
kiedy pomyślał o ogniu miotaczy, który może go trafić. Zmusił się, żeby zignorować to
uczucie. Nie mógł zawieść Yody.
Rozbłyski z luf rozświetlały odległy koniec doku jak nieustające błyskawice.
Eksplodował granat soniczny, podkreślając basowym pomrukiem trajkotanie karabinów
i miotaczy. Bez miecza świetlnego Yoda i tak dawał robotom-mordercom tyle, ile
mogli znieść.
Kiedy Chuff dotarł do ostatniego słupka, nagle ogarnęła go panika. Był
przekonany, że nie potrafi włączyć miecza. Przycisnął coś, co w rekwizycie teatralnym
Yoda – Mroczne Spotkanie
128
do wszystkich tysiąca czterystu trzydziestu siedmiu spektakli sztuki Jedi! służyło za
wyłącznik, i z radością stwierdził, że broń natychmiast ożyła.
-
O
nieba
-
wyszeptał,
przybierając
najprawdziwszy
Uśmiech
Wszystkowiedzącego Yody, na jaki było go stać. - Moc jest ze mną.
Szybko ciął wspornik, wyłączył miecz, żeby nie zdradzać swojej pozycji i
raptownie odskoczył
w
tył, kiedy
nad głową zatrajkotały
mu pociski
samonaprowadzające.
„Ostatni Zew”, pozbawiony więzów magnetycznych, osiadł na pokładzie z
potężnym hukiem.
Zanim Chuff dotarł do turbowindy, zegar odliczający, który miał w głowie,
podpowiedział mu, że to już ostatnie sekundy, że silniki „Ostatniego Zewu” lada chwila
obudzą się do życia. Nagle wyobraził sobie, co to oznacza: falujące pasma energii
magnetycznej i wybuchów plazmowych pulsujące w całym doku, potężny statek
rzucany na ścianę. Energia, niezbędna do ślepego skoku w nadprzestrzeń. Niech Moc
pomoże każdemu, kto znajdzie się z tą potęgą w zamkniętym pomieszczeniu.
Z trudem przełknął ślinę. Zabawa w bohatera z mieczem świetlnym Yody w dłoni
nagle przestała być atrakcją. Cień odwagi, jaką do tej pory dawała mu broń, nagle
gdzieś uleciał i została tylko niepewność. Skulił się w kąciku i odwrócił twarz do
ś
ciany, żeby nie widzieć pierwszego błysku ożywających silników „Ostatniego Zewu”.
Ktoś dotknął jego ramienia. Chuff poderwał się z krzykiem, obejrzał za siebie i
ujrzał wesołe oczy Yody. Jedi chwycił Chuffa i rzucił się do windy. Chmura strzałek
zasypała miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stali.
Kadłub „Ostatniego Zewu” rozjaśnił się światłami, w jego silnikach narastało
głębokie dudnienie. Statek zaczął szorować po podłodze doku, nabierając rozpędu, aż
wreszcie z ogłuszającym metalicznym zgrzytem wbił się w ścianą stacji kosmicznej.
Przebił ją na wylot i wyrwał się na wolność w deszczu transpastali, zerwanych izolacji i
iskrzących przewodów. Nabierał prędkości, oddalając się coraz bardziej, kiedy
zaskoczyły pierwsze silniki manewrowe.
Wybuchowa dekompresja wyssała całe powietrze z doku, zabierając ze sobą
krzesła, papiery, narzędzia, mniejsze statki, a co najważniejsze - cztery roboty-
morderców. Wszystko powędrowało w mroczną czeluść kosmosu. Wicher omal nie
wyrwał Chuffa z szybu windy, ale dłoń mistrza Yody trzymała go mocno. W windzie
pozostała kieszeń powietrzna, którą Yoda utrzymywał siłą woli.
Daleko, w czarnej przestrzeni, cztery roboty-mordercy żeglowały z wolna,
dryfując coraz dalej i dalej, aż chaotyczny ogień z ich miotaczy stał się jedynie
migotaniem odległych świateł.
Yoda spojrzał na Chuffa.
- Dziękuję - rzekł.
Na schodach pomiędzy głównym terminalem a stoiskiem spożywczym Scout
czuła zimno metalowej dłoni robota zaciśniętej na jej szyi. Kręgi zaczęły już trzeszczeć,
kiedy z wolna unosił ją z ziemi. Whie patrzył na to z przerażeniem. Wokół niego leżały
szczątki dwóch pozostałych robotów.
Sean Stewart
129
- Odłóż broń - polecił robot.
- Nie rób tego - jęknęła Scout. - Nie jestem dość waż... - Palce robota zacisnęły się
jeszcze odrobinę, uniemożliwiając jej wydobycie jakiegokolwiek dźwięku. Z trudem
chwytała powietrze. Czerpiąc z własnego doświadczenia w chwytach duszących,
wyliczyła sobie, że ma około trzydziestu sekund, zanim straci przytomność. Chyba że
robot ściśnie raz, a mocno, oczywiście. Wtedy zginie.
Whie zastanawiał się nad sytuacją, oddychając ciężko. Skinął głową, a płomień
jego miecza świetlnego splunął iskrami i zgasł.
- Spróbuj ją skrzywdzić, to cię rozmontuję.
- To bez znaczenia - odparł robot monotonnym głosem. - Znaczenie ma jedynie
misja. Nie możesz przeszkadzać w wypełnieniu misji.
Na krawędzi widzenia Scout pojawił się czarny pierścień. Walczyła o zachowanie
ś
wiadomości. Robot stał na schodach, trzymając ją z dala od siebie z mechaniczną
swobodą. Było to wyraźne ostrzeżenie dla Whie, który stał o pięć stopni niżej.
Nagle Scout zauważyła, że z głową robota coś jest nie tak. Zamrugała i zmusiła
się do skupienia wzroku. Rzeczywiście - maleńka czerwona kropeczka, niczym
ś
wiatełko z pręta żarowego, lśniła na skroni robota. Dziwne.
- Jakiś problem? - zapytał Fidelis, sztywno schodząc ze schodów.
- Każda próba interwencji w misję spowoduje likwidację jednostki - oznajmił
robot, podkreślając swoje oświadczenie lekkim zwiększeniem nacisku, co wydobyło z
gardła Scout zdławiony krzyk.
Fidelis podszedł bliżej.
- Ta dziewczyna mnie nie interesuje. Służę jedynie panu Malreaux, który stoi za
tobą. Ty i twoi kompani, według mojego rozeznania, próbowaliście wywrzeć na niego
wpływ siłą.
- Próbował wtrącać się do misji - odparł robot. Chyba nie zauważył czerwonej
plamki na czole. - Każdy, kto przeszkadza w wypełnieniu misji, musi zostać
zlikwidowany. Odstąp, bo i ty zostaniesz zdemontowany.
- To dość niegrzeczne - zauważył Fidelis. Błyskawicznym ruchem wyciągnął
dłoń, wbił robotowi palce w receptory i ukręcił mu głowę.
Jednocześnie rozbłysło zielone ostrze miecza Whie i Scout upadła na ziemię, z
odciętą dłonią zabójcy wciąż uczepioną gardła. O pół metra dalej widziała odcięte
przekładnie i kable w kikucie nadgarstka, daremnie próbujące zamknąć uchwyt.
Bezgłowa i bezręka maszyna chwiejnie stanęła na nogi.
- Nic z tego - zapowiedział Fidelis. Wytworny przedmiot wytwornego
dżentelmena wsadził rękę w otwór sprzęgający szyję robota z głową, po czym wyjął ją
pełną elektronicznych części, ciągnąc za sobą rurki i przewody, jakby wyrwał z ciała
bijące jeszcze serce. Fidelis zacisnął dłoń z tą samą miażdżącą siłą, z jaką wcześniej
zgniótł pistolet strażnika, redukując wnętrzności robota-zabójcy do lśniącego kawałka
metalu wielkości kostki cukru.
Robot upadł na schody jak kupa złomu.
- Tania banda - mruknął pogardliwie Fidelis. - Paskudnie źle wychowana.
Whie wytrzeszczył zdumione oczy na swego sługę.
Yoda – Mroczne Spotkanie
130
- Kim ty jesteś?
- Wytwornym przedmiotem wytwornego dżentelmena, panie.
- Hej... pomoże mi ktoś? - jęknęła Scout.
Whie przestał się głupio gapić i użył Mocy, żeby rozgiąć metalowe palce wciąż
zaciśnięte wokół jej gardła.
Scout nabrała powietrza głęboko w płuca. Może i było zatęchłe, tysiąc razy
przerabiane i oczyszczane, ale żadna bryza morska nie smakowała tak słodko. Spojrzała
na kawałki robota porozrzucane po schodach. Whie doskonale sobie radził, podczas
gdy ona testowała na własnej szyi siłę rąk robotów.
- Dzięki za ratunek, piękny książę.
Whie zachichotał. Scout stwierdziła, że kiedy przestał być Poważny i Wyższy
Ponad Wszystko, miał całkiem miłą twarz. Chwycił ją za rękę i postawił na nogi.
- Taka praca, księżniczko.
Spojrzeli w dół ze szczytu schodów. Po robocie R2, w którym ukrywał się mistrz
Yoda, nie został nawet ślad. Cały terminal usiany był metalowymi szczątkami.
Ferroceramiczne podłogi plamiła krew. Kilku Phindian wciąż próbowało wydostać się z
pomieszczenia. W oddali wyły syreny. Gdzieś z dołu, z doków, dobiegł nagle
stłumiony łoskot.
Jai i Maks mieli kłopoty. Mistrzyni Leem próbowała dźwignąć się na nogi, ale
nawet z tej odległości po jej niepewnych, chwiejnych ruchach poznali, że walczy z
omdleniem. Trzydzieści metrów dalej mistrz Jai Maruk toczył zaciętą walkę z Asajj
Ventress - jego jeden miecz świetlny, niebieski jak niebo, przeciwko jej dwóm,
czerwonym jak krew. Asajj zwyciężała.
Whie i Scout spojrzeli po sobie z przerażeniem.
- Idziemy! - zawołała Scout.
Jai Maruk zupełnie ogłuchł. Poruszał się we mgle białego szumu, który stawał się
coraz cichszy, aż przeszedł w cichy szmer, jak odgłos krwi płynącej pod skórą.
Nigdy nie walczył tak zacięcie. Roboty to była jedynie rozgrzewka, coś w rodzaju
rozciągania przed właściwą walką. Kosztowały go może z filiżankę krwi i nieco
zwinności, a to przez strzałkę, która utkwiła mu w prawym udzie.
Przez jedenaście i pół tygodnia, odkąd po raz ostatni widział Asajj Ventress,
analizował wielokrotnie przebieg spotkania, katalogując każdy błąd, analizując
wszystko, co mógł sobie przypomnieć z ich pierwszego starcia. Po powrocie na
Coruscant zaczęło do niego docierać, że jej nie docenił. Na samym początku próbował
ją po prostu rozbroić, potem, kiedy się przekonał, że popełnia błąd, ona przejęła
inicjatywę i odparła go bezlitosnym atakiem. Jego parady stały się nieskładne, aż
wreszcie zbytni rozmach uniemożliwił obronę.
Wyobrażał sobie rewanż setki razy: rozważał, jakie otwarcie powinien
zastosować, które ataki będą bardziej korzystne i najskuteczniejsze, jakie zalety może
wykorzystać. Mistrzostwo Ventress w posługiwaniu się dwoma mieczami było godne
podziwu, lecz z doświadczenia wiedział, że tacy szermierze zbytnio polegają na swoich
ostrzach i za mało uwagi poświęcają Mocy.
Sean Stewart
131
Jednak czegoś nie wziął pod uwagę w swojej analizie. Asajj była lepsza od niego.
Po prostu.
Lepsza.
W ciągu długiego lotu do domu mógł wygodnie zapomnieć o tym fakcie. Kiedy
leżał na kozetce w Świątyni Jedi, planując kombinacje i układy stóp, zapomniał o tym
jednym, wydawałoby się istotnym szczególe.
Ona była lepsza.
Szybsza. Bardziej elegancka i skuteczna. Lepsza praca nóg. Więcej precyzji w
ruchach. Przejście na Ciemną Stronę Mocy mogło być niewłaściwą decyzją życiową,
ale nawet kontakt z Mocą miała lepszy: silniejszy, subtelniejszy, pełen niuansów i... to
przyszło mu przyznać z wielką trudnością... pełen zrozumienia. Rozumiała własną
naturę, umiejętności i słabości lepiej niż on swoje.
Po prostu lepiej.
Wiedza ta opadła z niego jak zły sen, gdy tylko opuścił Vjun. Trudno, żeby
chętnie w to uwierzył. Lecz teraz, jak koszmar zapomniany w ciągu dnia, lecz
powracający nocą, głęboka prawda, że Asajj Ventress jest lepsza i zabije go,
przeszywała myśli Jaia Maruka jak celnie wbita, twarda i ostra klinga noża.
Po trzech złożeniach zdołała zadrasnąć go w ramię, kiedy jego parada przyszła
zbyt późno. Wtedy wiedział już, że same umiejętności go nie uratują. Próbował
sztuczek: używając Mocy, podniósł kawałek zniszczonego robota i rzucił w nią.
Poczuła go, okręciła się jak askajjańska tancerka i ten sam kawałek metalu ze świstem
poleciał w jego stronę. Próbował go odbić, ale udało mu się jedynie przeciąć go na pół,
a wtedy jedna z połówek uderzyła go bardzo mocno w prawą nogę.
Przerzucił się ze sztuczek na czyste działanie woli. Tak też zdarzało mu się
zwyciężać. Kiedy był jeszcze małym chłopcem, silna wola była najczęściej jego
głównym atutem. Wygrywał pojedynki na spojrzenia od siódmego roku życia,
ponieważ po prostu chciał, aby jego oczy pozostawały otwarte; chociaż bolały i
łzawiły, patrzył uporczywie, aż ból stał się nie do zniesienia dla jego przeciwnika. Taki
był Jai Maruk. Nazywali go Jastrzębionietoperzem właśnie z powodu tego gniewnego,
zaciętego spojrzenia.
Lecz to nie wystarczyło.
Nie podobało mu się to. Ta kobieta była zła. Godna pogardy. Całe swoje życie
poświęcił zasadom sprawiedliwości, wiedzy i prawdy, swoje ciało zahartował w jeszcze
jedno ostrze: duch-miecz, szybki i szlachetny.
Lecz to nie wystarczyło.
Ta kobieta, młodsza od niego o piąć lub więcej lat, ta złośliwa, drwiąca
morderczyni, była po prostu lepsza, a jego to doprowadzało do wściekłości. Atakował z
mroczną furią, spychając ją w tył, pozwalając sobie na ataki, jakich nigdy przedtem nie
stosował, tłukąc przeciwniczkę ze ślepą, szaloną nienawiścią. Spychał ją coraz dalej po
zakrwawionej podłodze.
Nagle rozległ się straszliwy huk, cały terminal zakołysał się pod ich stopami.
Maruk wyskoczył w górę, spychając Ventress aż do miejsca, gdzie stała Maks Leem,
jego dobra, słodka, umierająca teraz partnerka. śycie uchodziło z niej wraz z krwią do
Yoda – Mroczne Spotkanie
132
otworu wyciętego w podłodze. Była za delikatna i miała teraz przez to umrzeć,
ponieważ tym razem to mordercy byli silniejsi.
Ventress uśmiechała się. Jej usta znów się poruszały. Nie słyszał jej, oczywiście,
ale mógł - jak przedtem - czytać z jej ust.
- Jak miło - mówiła. - Jesteś siedemnasty.
Okręciła się na pięcie niemal niedbale, wycinając dymiącą bruzdę w brzuchu
Maks Leem. Granka upadła na kolana. Patrzyła na Jaia, a jej troje przepełnionych
smutkiem oczu mówiło: „Nie rób tego, Jai”.
Jeszcze jeden miażdżący huk. Nie słyszał go, ale wyczuł podeszwami butów. A
potem w terminalu zerwał się huragan, potężny wicher, który zaczął wszystko wysysać
przez dziurę w podłodze. Przerwano ciągłość powłoki stacji kosmicznej, pomyślał Jai.
Z brzucha Maks Leem unosił się dym, ale mistrzyni nie odrywała wzroku od
przyjaciela.
„Nie rób tego, Jai”.
Wszędzie cisza. Wszystko znieruchomiało.
Z serca tej ciszy objawiła się Jaiowi prawda i rozkwitła, wypełniając mu serce.
Zginie tutaj i teraz.
Nie będzie cudownego ocalenia. Nie będzie cudownej ucieczki. Oboje zginą.
Ventress zabije ich, zaś nieme pytanie w oczach Maks Leem znaczyło jedynie - czy Jai
zginie jak Jedi, czy ostatnie sekundy swego życia poświęci ostatecznie i na zawsze
Ciemnej Stronie?
Teraz właśnie jej dotykał. Na skraju tego martwego miejsca w sercu Jai czuł całą
swoją nienawiść. I całą rozpacz, o tak. To karygodne marnotrawstwo, pokorna
przewrotność, że Ventress zwycięży. Wszystko to widział bardzo wyraźnie, każdy
dowód, każdy powód, aby przyznać, że Ciemna Strona jest silniejsza. Aby się poddać.
Jego ciosy straciły na pewności. Ciało Maks Leem zostało wessane w otwór w
podłodze. Nie mogła już patrzeć na Jaia, lecz ostatkiem sił używając Mocy, próbowała
uszczelnić otwór i zapobiec dalszemu wyciekowi atmosfery.
- Nie zrobię tego! - rzekł, ale nie słyszał własnych słów. - Nie zrobię tego! -
zawołał głośniej. W jakiś sposób zrozumiał, że Maks Leem, choć ogłuszona i
umierająca, usłyszała go i była zadowolona.
Nikt nigdy już nie miał się dowiedzieć, jak blisko Ciemnej Strony znalazł się Jai.
Nikt, oprócz Maks, nie domyśli się, że pod koniec stawił opór. W ciągu kilku
następnych minut oboje umrą, a dla wszechświata jego wybór nie będzie miał żadnego
znaczenia.
Dla Jaia Maruka jednak był to wybór ostateczny.
Przez kolejnych trzydzieści sekund walczył piękniej niż kiedykolwiek w życiu, a
kiedy Asajj wreszcie przeszyła go mieczem, uśmiechał się do siebie.
Whie miał tak fenomenalne wyczucie równowagi, że utrzymał się na nogach, choć
właśnie zbiegał ze schodów, kiedy uderzył go pierwszy podmuch powietrza zasysanego
przez otwór w podłodze terminalu. Scout nie miała tyle szczęścia. Podmuch przewrócił
ją i ściągnął po schodach w dół. Musiała najpierw oprzytomnieć po silnym uderzeniu w
Sean Stewart
133
głowę, zanim zdołała stanąć na nogi. Wyglądało już, że Maks Leem zdołała opanować
wyciek atmosfery, Whie zaś był daleko na przodzie, w połowie drogi do Asajj
Ventress.
Scout ruszyła biegiem w momencie, gdy Ventress zabiła Jaia. Mistrz Maruk
podniósł miecz, aby zablokować cios w dół zadany jednym z jej ostrzy, ale drugie
przeszło gładko przez jego piersi w morderczym cięciu, po którym Jedi padł jak kłoda.
Scout straciła dech; poczuła się, jakby uderzył w nią ścigacz. Nie przyszło jej do
głowy, aby martwić się o siebie. Mistrz Maruk zginął. Jej mistrz, którego przysięgała
szanować i bronić. Godzinę temu jeszcze żaliła się na niego, lecz kiedy przyszła
godzina próby, udowodniła, że każde słowo, które mówił ojej braku gotowości, było
prawdą. Spadła ze schodów, upuściła miecz świetlny, straciła mnóstwo czasu,
ponieważ pozwoliła, aby ten głupi robot złapał ją za gardło. Jeden idiotyczny błąd za
drugim, a każdy z nich kradł kolejne cenne sekundy, które okazały się decydujące dla
ż
ycia jej mistrza.
A teraz umierał... albo już nie żył.
Whie zachwiał się i przystanął.
- O nieba - szepnął, kiedy Scout podbiegła do niego. Śmiertelnie blady wbijał
wzrok w Asajj Ventress. - To nie tak. To nie miało zdarzyć się tutaj.
Z dołu dobiegł kolejny huk. Wiatr już nie świstał przez dziurę w podłodze.
Maks Leem nie wytrzymała dłużej koncentracji. Opadła bezwładnie na otwór,
oddychając ciężko i płytko.
Ventress odwróciła się od ciała Maruka i podeszła do miejsca, gdzie spoczywała
mistrzyni.
- O, to ładnie... chyba już ktoś załatał dziurę - mruknęła, przebijając mieczem
ś
wietlnym pierś Maks Leem. - Osiemnaście - dodała.
Whie z okrzykiem wściekłości rzucił się w jej kierunku, wymachując lśniącym
ostrzem. Ventress odstąpiła w tył.
- Nie rób tego - ostrzegła spokojnie.
Zaatakował ją z oślepiającą prędkością, ale Ventress była szybsza. Rzucił się ku
niej. Odstąpiła na bok. Sięgnęła Mocą i przerzuciła go przez metalową kasę tak mocno,
ż
e upadek opróżnił jego płuca z powietrza. Leżał tam teraz, bezradny, spazmatycznie
chwytając oddech, usiłując pokonać skurcze przepony.
- Niekoniecznie muszę cię zabić - oznajmiła. - Ale jeśli będziesz nalegał, zrobię
to.
Powietrze z głośnym świstem wróciło do płuc Whie.
- Nie, nie zrobisz tego. Nie tutaj - wyszeptał. - Jesteś Jedi?
Ventress splunęła pogardliwie, z rozmysłem.
- Nie.
- Masz miecz świetlny.
- Mój pierwszy mistrz był Jedi. Zakon porzucił go na cierpienie i śmierć. Nie, nie
mam ochoty dołączyć do tego klubu.
Whie zaśmiał się. Nie był to miły śmiech. Wpadł w histerię, pomyślała Scout.
Widok śmierci mistrzyni Leem całkowicie go rozstroił.
Yoda – Mroczne Spotkanie
134
- Rzadko musi się wstępować do zakonu. Cholera, ja nie wstępowałem. Zapisali
mnie.
Ventress przyjrzała mu się uważniej, po czym czujnie obrzuciła wzrokiem
Fidelisa, który stanął u boku swego pana.
- Moc jest w tobie silna - zauważyła.
- Tak powiadają - rzekł. - Mam też szczególny talent. Potrafię wyśnić przyszłość.
Ostatniej nocy na przykład wyśniłem swoją własną śmierć. Ale to nie było tu.
Scout spojrzała na niego wytrzeszczonymi oczami. Nic dziwnego, że dziś rano
Whie wydawał się taki dziwny.
- Właściwie... może nawet wyda ci się to zabawne - ciągnął Whie, wciąż bardzo
bliski histerii - dowiedziałem się, że zginę z ręki Jedi. Więc obawiam się, że nie masz
szczęścia - dodał. - Ale to nie oznacza, że ja nie mogę zabić ciebie.
- A chciałbyś?
- Zabiłaś osobę, którą kochałem najbardziej na świecie - rzekł Whie. - Ugodziłaś
ją w pierś w chwili, kiedy była bezbronna. Powiedziałbym, że mam całkiem niezłe
powody.
- Zgodziłabym się z tobą. - Ventress przyjrzała się swoim paznokciom. - Ale to
chyba nie świadczy dobrze o unikaniu związków uczuciowych przez Jedi? -
Obserwując uważnie chłopca, a przy okazji nie spuszczając oka z Fidelisa, zaczęła
spacerować. Stuknięciem obcasów akcentowała każde słowo. - Chodzi mi o to, że
prawdziwy Jedi nigdy nie atakuje pierwszy, prawda? Prawdziwy Jedi przyjrzy się
sytuacji od strony taktycznej: uszanuje swoją odpowiedzialność za dziewczynę;
uszanuje potrzebę zachowania własnego życia jako cennego i kosztownego depozytu
należącego do Republiki. Prawdziwy Jedi będzie próbował odnaleźć mistrza Yodę.
Prawdziwy Jedi będzie tchórzem - rzekła, a w jej tonie nie było cienia drwiny, tylko
zaduma. I to stukanie butów po podłodze, jak wahadło zegara, tnące czas na sekundy. -
Prawdziwy Jedi zostawiłby ich ciała tutaj. - Spojrzała na niego z zainteresowaniem. - I
co, chcesz być prawdziwym Jedi?
Popatrzył z nienawiścią.
- Nie sądzę, abyś naprawdę tego chciał - ciągnęła Ventress. Klik, klak. - Jesteś
jeszcze bardzo młody. I nie do końca zindoktrynowany. Sądzę, że w głębi serca
rozumiesz, iż nauka Jedi to kłamstwo. Czy naprawdę nie zamierzasz myśleć o tym, że
zabiłam twoją mistrzynię? Czy chcesz być osobą, której to nie obchodzi?
Klik, klak, klik, klak. Czarne buty. Powolne kroki. Spokojny głos. Dziwnie
łagodny. Dziwnie wzruszony, jakby Ventress widziała odbicie samej siebie w szalonej
furii Whie. I w przerażonych oczach Scout.
- Porozmawiajmy o Ciemnej Stronie - rzekła łagodnie. - Typowa propaganda Jedi,
ż
eby to tak nazwać. Dajmy jej jeszcze inne imię - mówiła dalej. Klik. Klak. - Nazwijmy
ją prawdą.
Przystanęła, żeby z pewnym smutkiem przyjrzeć się martwemu ciału mistrzyni
Leem.
- Prawda jest taka, że obchodzi cię śmierć tej osoby. Powinna. Gdyby cię nie
obchodziła, nie zaliczałbyś się do świata żywych. Prawda jest taka, że zasady, które
Sean Stewart
135
wydają się właściwe dla osiemsetletniego hipokryty, nie muszą mieć sensu dla innych
ludzi, którzy na tym świecie żyją i cierpią, i umierają. Nasz czas tutaj jest taki krótki:
tak cenny i słodki. Odwrócić się plecami, zamknąć w klasztorze i nauczyć się nie
czuć... cóż za marnotrawstwo - mówiła Ventress, a głos jej drżał. - Co za...
bluźnierstwo! Jeśli wszechświat kocha dobro, jak każą ci wierzyć Jedi... jeśli moralność
maluczkich rządzi tańcem gwiazd, jeśli życie jest sprawiedliwe... to dlaczego twoja
mistrzyni nie żyje? - Przez moment wydawało się, że zamierza dotknąć stopą ciała
Maks Leem. Nie uczyniła tego.
Poszła dalej, a hipnotyczne klik, klak jej butów roznosiło się po pustym terminalu.
- Prawda jest taka, że nie ma ani dobra, ani zła - powiedziała z łagodnym
uśmiechem. - Jest tylko życie... lub śmierć. Potężni zawsze oszukują maluczkich
obietnicą Mocy. To najłatwiejszy sposób, aby kogoś sprowadzić na Ciemną Stronę.
„Poddaj się gniewowi”. Prosta sztuczka i bardzo skuteczna. Działa. Kiedy ludzie
przestaną zaprzeczać temu, o czym zawsze wiedzieli w głębi serca, że jest prawdą, do
pewnego stopnia osiągną potęgę. Albowiem nie jest to koniec podróży - mówiła dalej
Ventress. - Jedynie początek. Ta rozpacz, ta pełna szaleństwa chwila, kiedy otwierasz
oczy i widzisz świat taki, jakim jest naprawdę... to... to niezbędny pierwszy krok i tyle.
Spojrzała najpierw na Whie, potem na Scout i znowu na chłopca.
- Patrzcie, ofiaruję wam dar życia. Możecie mnie znienawidzić, jeśli chcecie. Ale
powinniście nienawidzić również tego - rzekła, wskazując na ciała dwojga Jedi. -
Powinniście. Składam wam dar z własnego złamanego serca. Jeśli wyciągniecie z tego
wnioski, będziecie mogli stanąć twarzą w twarz z pustką wszechświata, a przy tym
zyskacie szansę, aby dorosnąć. - Wzruszyła ramionami. - Jeśli, jak przerażone dzieci,
nie uwolnicie się spod ręki starego Yody, jeśli będziecie wracać do niego po bajki na
dobranoc i pociechę, cóż, niech i tak będzie. Ale jeżeli mając szansę ujrzenia prawdy,
ś
wiadomie wybierzecie życie w kłamstwie Jedi, wówczas będę wiedziała, co zrobić,
kiedy znów się spotkamy. Będę miała o wiele mniejsze wyrzuty sumienia niż po
dokonaniu tych egzekucji.
Na przegubie Asajj zabrzęczał komunikator. Podniosła go do ust.
- Tak... Gdzie jesteście? Pozwoliliście się... lecicie w przestrzeń...? Ńie, nie mam
zamiaru was zbierać po drodze - odparła, przewracając oczami na użytek padawanów.
Słuchała jeszcze przez chwilę, po czym wyłączyła komunikator i westchnęła. - Yoda
zniszczył mój statek, a roboty wyrzucił przez śluzę. Kilka wielkich krążowników
Phindian kieruje się w tę stronę. Biorąc pod uwagę moje szanse... - Jej wzrok znów
powędrował w kierunku Fidelisa - ...cóż, lepiej zajmę się kradzieżą innego statku,
zanim mistrz Yoda powróć.
Scout drżącą ręką włączyła miecz świetlny.
- Nigdzie nie pójdziesz.
Ventress wyjęła z kabury przy pasie coś, co wyglądało jak pistolet na lotki, i
strzeliła w ścianę. Musiał to być jakiś silny środek, ponieważ w miejscu. gdzie trafiła,
ś
ciana natychmiast wygięła się i eksplodowała.
- Wyrwa w powłoce - niewinnie rzuciła Ventress. - Na waszym miejscu zajęłabym
się tym czym prędzej.
Yoda – Mroczne Spotkanie
136
Odwróciła się do nich tyłem i pobiegła z powrotem przez bramki, kierując się ku
krążownikom dokującym przy pomoście stacji. Whie gniewnym spojrzenie
odprowadził ją do wyjścia i zajął się wyrwą, sięgając w Moc, aby zamknąć otwór,
zanim zjawi się Yoda.
- Scout? - dobiegł do nich szept pełen bólu.
Scout obejrzała się. Jai Maruk jeszcze żył i próbował coś powiedzieć. Podbiegła i
uklękła u jego boku. Zabójczy cios Asajj Ventress wyrwał mu straszliwą dziurę w
piersi. Oddychał z trudem, chwytając powietrze małymi haustami.
Na jej widok uśmiechnął się. Skrzywił się, kiedy dostrzegł krew, sińce na twarzy i
wokół gardła. Poruszył wargami.
- Wciąż... zwyciężasz... trudniejszą drogą - wyszeptał. - Ja... też.
Uśmiechał się. Nie pamiętała, aby kiedykolwiek wcześniej widziała jego uśmiech.
Poczuła, jak wzbiera w niej szloch.
- Nie mów nic, mistrzu. Wszystko będzie dobrze. Mistrz Yoda wkrótce się zjawi i
tobą zajmie. - Łzy spływały z policzków dziewczyny na jego otwartą pierś. Nagle
przestał oddychać i zamknął oczy. - Mistrzu Maruku? Mistrzu Maruku! Nie odchodź! -
krzyknęła Scout. - Nie zostawiaj mnie!
Otworzył oczy i znów się uśmiechnął.
- Nigdy... - szepnął - ...moja padawanko.
Przymknął delikatnie powieki i odszedł.
Sean Stewart
137
R O Z D Z I A Ł
9
Hrabia Dooku odsunął krzesło od stołu w jadalni Château Malreaux; musiał
wytrzeć rozlane wino, które zaczęło już ściekać na podłogę. Szalona Whirry, która
jakby tylko czekała na ten wypadek, wpadła do jadalni, okrywając postrzępioną etolą z
lisich skórek ramiona i dekolt wytartej sukni balowej.
- Czy mogę to posprzątać, Wasza Lordowska Mość? Mogę, skarbie?
Dooku westchnął. Każdemu rozsądnemu człowiekowi - a on uważał się za takiego
- wydawałoby się, że rozlał to wino niechcący. Był roztargniony, bo analizował postępy
wojny. Na Zewnętrznych Rubieżach sprawy miały się tak dobrze, że prasa Republiki
domagała się konkretnych działań, „zanim całe Rubieże przejdą na zawsze w ręce
Konfederacji”. Doprawdy, czasami Dooku wydawało się, że Darth Sidious
niepotrzebnie komplikuje swoje plany. Darth uważał, że Dooku może po prostu
zwyciężyć: wyprowadzić swoje roboty bojowe na Coruscant i wprost zażądać przejęcia
Republiki.
Nie zamierzał, doprawdy, kwestionować potęgi Dartha Sidiousa i wszelkich
mrocznych sekretów, jakie lord Sithów miał na swoje rozkazy. Ale każdy człowiek
powinien zajmować się tym, co potrafi: daj problem żołnierzowi, a dostaniesz
rozwiązanie militarne; gdy przedstawisz go dyplomacie, otrzymasz rozwiązanie
dyplomatyczne, krawiec zaś po prostu uszyje ci ubranie. Darth Sidious miał umysł
intryganta, dlatego wierzył głównie w intrygi.
Dooku skarcił się w myśli. Takie rozumowanie było nieuczciwe. Powiedzmy
raczej, że Darth Sidious, jako jedyny w galaktyce, zna dokładnie mroczne prądy, które
przepływają przez serca wszystkich istot. Był ekspertem w dziedzinie dezintegracji
osobowości. Znał milion sposobów, jakimi można doprowadzić człowieka do tego, aby
zdradził samego siebie. Nic dziwnego zatem, że nawet starcie imperiów Sithowi jawiło
się głównie jako walka psychologiczna, którą zwycięża się lub przegrywa na poziomie
wewnętrznych sił i słabości każdej istoty. Sam Dooku - choć z pewnością obdarzony
psychiką, zarówno naturalną, jak i wpojoną przez szkolenie Jedi, a od niedawna
wspartą także mądrością Sithów - został zrodzony do bogactwa i potęgi i od wielu lat
już miał liczne grupy zwolenników, zarówno w armii, jak i w korporacjach. Uważał, że
wewnętrzna natura istoty, czy to szlachetnej, czy zdegenerowanej, będzie wyglądała
Yoda – Mroczne Spotkanie
138
mniej więcej tak samo, jeśli jej właściciela przejedzie gąsienica czołgu. Jeśli ma się
dość sił, nie istnieje potrzeba intryg.
- Ojej - szepnęła Whirry. Wyciągnęła rękę, żeby wytrzeć rozlane wino starą
ś
cierką... nie będzie przecież ryzykowała plam na eleganckich lnianych serwetkach
Malreaux... ale dłoń jej zawisła w powietrzu nad plamą burgunda. - Ma pan kłopoty.
- Whirry - Dooku zaczął surowym tonem - powiedziałem ci już kiedyś, nie lubię...
Rozległ się brzęczyk konsoli komunikacyjnej. Hrabia zerknął, zobaczył wizerunek
rozmówcy i urwał w pół zdania.
- Odbiorę w gabinecie - rzekł.
Darth Sidious przez dłuższą chwilę się nie odzywał, przełączył tylko wymownie
wiadomości na konsolę Dooku. Uśmiechnięty Palleus Chuff, posiniaczony, ale
triumfujący i emanujący skromnością. Dalekie, panoramiczne ujęcie wnętrza portu
kosmicznego Phindar. Reporterzy wskazujący z podnieceniem na zużyte strzałki i ślady
ognia plazmowego. Pospiesznie załatane dziury w podłodze i ścianie. Zbliżenia twarzy
mistrza Yody - „jeszcze jeden chwalebny rozdział w jego imponującej karierze”.
Relacja nakręcona przez kamery ochrony - roboty-mordercy uciekające na wszystkie
strony. Dwaj rycerze Jedi walczący do ostatniej kropli krwi, żeby obronić cywilów,
zanim sami zginęli. Asajj Ventress oczywiście. Zdjęcie z zewnętrznej kamery portu
kosmicznego - „Ostatni Zew” unoszący się w przestrzeni, aby zaraz przyspieszyć, a
potem wykonać skok w nadprzestrzeń na pewną zagładę. Supernowoczesny statek
zbudowany na własny koszt Dooku - trzeci, który straciła, jeśli liczyć ten, który ukradli
jej Anakin i Kenobi.
Dooku wolałby, żeby Darth Sidious już przemówił.
Wszystko to wina Ventress. Ta kobieta jest niemożliwa. Oczywiście, ogromnie
utalentowana, ale naprawdę batalion robotów byłby pożyteczniejszy i bardziej
praktyczny. A przy tych stawkach również znacznie tańszy. Powinien z nią skończyć.
Na konsoli zamigotała nieruchoma jak kamień postać w kapturze.
- Nie miałem o tym pojęcia - powiedział hrabia. - Dziękuję, że mi to pokazałeś.
Nie muszę chyba mówić, że Ventress działała z własnej inicjatywy. - Arogancja, a
nawet pewna pobłażliwość, z jaką myślał o swoim mistrzu jeszcze kilka chwil temu,
spłynęła z niego szybko jak krew z otwartej żyły. - Ale podstawowe fakty pozostają
niezmienione. Yoda zmierza do mnie, a tutaj ja go wykończę raz na zawsze.
- Wierzę ci. - Darth Sidious uśmiechnął się. Raz, na początku kariery jako Jedi,
Dooku przybył na odległą planetę, aby powstrzymać masakrę, i spóźnił się. Długi
szałas z drewna i trawy, gdzie zamknięto wrogów plemienia, został z zewnątrz oblany
naftą i podpalony. Tańczące płomienie robiły wtedy mniej więcej takie wrażenie, jak
teraz uśmiech mistrza. - Oczywiście, hrabio, pozostawiam twojemu uznaniu załatwienie
sprawy z Ventress, ale może chciałbyś wiedzieć, co ja robię, kiedy moi słudzy
przejawiają nadmiar inicjatywy?
Dooku poczuł, że jego palec dotyka - tylko dotyka - czerwonego przycisku na
biurku.
- Tak, mistrzu?
Sean Stewart
139
- Miażdżę ich - odparł Darth Sidious.
Sala Rady Jedi na Coruscant.
- Mistrzu Windu!
- Witam, kanclerzu.
- Pozwoli pan, że wyrażę moją wielką radość z powodu dzisiejszych nowin! Tam,
gdzie pomoc jest najbardziej potrzebna i najmniej oczekiwana, przybywa mistrz Yoda i
ratuje sytuację. To wspaniałe dla podtrzymania morale: jednego dnia mówią o jego
ś
mierci, następnego już pojawia się po drugiej stronie galaktyki i odnosi spektakularne
zwycięstwo! Ktokolwiek powiedział, że opinia publiczna straciła wiarę w Jedi, musi
dzisiaj odszczekiwać swoje słowa.
- Próbujemy do tego doprowadzić, kanclerzu.
Pauza.
- Jest pan dziwnie poważny.
- Straciliśmy dwóch rycerzy Jedi, panie, przyjaciół, których znałem od
dzieciństwa w Świątyni, i niezwykle wartościowych wojowników. Mistrz Yoda
podróżuje teraz w samo serce nieprzyjacielskiego terytorium, chociaż stracił incognito,
a towarzyszy mu tylko dwoje uczniów, którzy zaledwie wyrośli z wieku dziecięcego.
- Ach tak, rozumiem. Polityk jest pod wrażeniem zwycięstwa, jakie odnieśliśmy
na polu mediów, lecz dowódca wojskowy już nie. Przewidziałem jednak pańskie
zachowanie, mistrzu Windu, przynajmniej częściowo, i powiem jedno: ja również nie
jestem uszczęśliwiony sytuacją, w jakiej znalazł się mistrz Yoda, z tych samych
powodów, które zechciał pan uprzejmie opisać. Czułbym się znacznie lepiej, gdyby
można było zastąpić zabitych innymi rycerzami. Nie jestem jednak pewien, kim... a
może by tak Obi-Wan? Na ostatniej odprawie słyszałem, że zakończył swoją misję.
Obi-Wan i młody Skywalker właśnie. Będę się czuł znacznie spokojniejszy, wiedząc,
ż
e są na Vjunie. Bardzo sobie cenię mistrza Yodę, lecz to wiekowa osoba; pewnie jest
mniej sprawny niż dawniej. Kiedy sobie pomyślę, że miałby stanąć przed obliczem
hrabiego Dooku sam, w jego własnej twierdzy... zimno mi się robi. Tak, Obi-Wan i
Skywalker będą doskonali.
- Czy to rozkaz, panie kanclerzu?
- Nazwijmy to raczej prośbą, mistrzu Windu. Gorącą prośbą.
- Ta transmisja idzie już dość długo - oznajmił Dooku w postaci
dwudziestocentymetrowego hologramu o barwie jaskrawego różu, stojącego
bezpośrednio na pulpicie transmisyjnym statku, który Asajj ukradła w dokach portu
kosmicznego Phindian.
- Byłam trochę zajęta, hrabio. - Asajj próbowała poprawić kolory, zastanawiając
się, czy to system jest uszkodzony, czy też może został wyregulowany pod kątem
innego gatunku istot, dla których ten odcień różu jest naturalną barwą. Nie spieszyła się
też ze spojrzeniem Dooku w oczy. - Musiałam najpierw przeliczyć kilka skoków w
nadprzestrzeń, żeby zrzucić ogon phindiańskiej ochrony.
- Straciłaś „Ostatni Zew”.
Yoda – Mroczne Spotkanie
140
- Tak. Przez Yodę.
- Chyba raczej przez aktora.
- Co?
- Może moje informacje są bardziej aktualne - odparł Dooku. Jego głos był bardzo
spokojny. Bardzo uprzejmy.
Asajj zorientowała się, że jest w poważnych opałach.
- Ten aktor udawał Yodę. Złapałam go nad Ithorem.
- Gdybyś go zostawiła razem z resztą statku, zaoszczędziłoby to nam sporo
kłopotów i czasu, nie sądzisz?
Ventress poczuła, że zaczynają jej się pocić dłonie. Wolałaby tysiąc razy, żeby
rozerwał ją na strzępki, zamiast przemawiać tym chirurgicznie precyzyjnym, zimnym,
odległym
tonem.
Walka
mogłaby
być
załatwieniem
sprawy
pomiędzy
sprzymierzeńcami. To wyglądało bardziej na sekcję zwłok.
- Gdybym pozostawiła go w przestrzeni, jego ciało zidentyfikowano by od razu,
jako nienależące do Yody. Mogłam go wypchnąć ze śluzy gdzie indziej, ale...
- Ale co?
Wzruszyła ramionami.
- Wybieram sobie przyjaciół i wrogów. Zabijanie przypadkiem, bez sensu i innej
motywacji niż złośliwość wydaje mi się słabością. Brakiem wewnętrznej dyscypliny.
- A gdybym kazał ci go zabić?
- Zrobiłabym to.
- A co z twoimi skrupułami?
- Lojalność jest ważniejsza.
- Ale przecież nie kazałem ci go zabić, prawda?
- A czy w ogóle wiedziałeś, że był na pokładzie „Ostatniego Zewu”? - zapytała
Ventress. Zorientowała się, w jaką wpadła zasadzkę, zanim jeszcze skończyła mówić. -
Nie, nie wiedziałeś. Nie dałam ci takiej możliwości. Nie powiedziałam ci. A może
powinnam. - Wyprostowała się. - Cóż, przyjmuję za to odpowiedzialność. Działałam na
własną rękę.
Po tych słowach na różowej twarzy pojawiło się dziwne, trudne do
zidentyfikowania uczucie.
- Zasady, skrupuły to domena raczej osób młodych. W miarę dorastania człowiek
staje się praktyczniejszy - rzekł hrabia. - Nigdy mnie nie obchodziły teoretyczne
interpretacje dobra i zła. Interesują mnie czas, skutek, precyzja. Jeśli mam więźnia czy
nawet sojusznika - spojrzał na nią łagodnie - który kosztuje mnie zbyt wiele lub
wprowadza za dużo niepewności w ogólną sytuację, eliminuję tę osobę. Rozumiesz
mnie?
Asajj przełknęła ślinę.
- Myślę - ciągnął obojętnie hrabia - że powinnaś mnie przekonać, jak cennym
nabytkiem jesteś dla mnie i jak podnosisz moją skuteczność działania, Asajj. Straciłaś
dwa moje statki, jeden na rzecz Obi-Wana, a drugi dzięki podrzędnemu aktorzynie ze
sceny Coruscant. Bez konsultacji ze mną przerwałaś łańcuch wydarzeń, który
uruchomiłem, aby zwabić Yodę na mój teren. I teraz, zamiast podziwiać jego głowę na
Sean Stewart
141
tacy, obserwuję punkt zwrotny w popularności Jedi i wybuch radości w Republice,
gdzie dwa dni wcześniej morale osiągnęło dno. Na razie, Asajj, jesteś bardzo
kosztownym sojusznikiem. W tej chwili kosztujesz więcej, niż jesteś dla mnie warta.
Zimne, mrożące słowa uderzyły ją niczym struga płynnego azotu. Jeśli nie zrobi
czegoś tu i teraz, hrabia zabije ją. Nie próbowała nawet myśleć o ucieczce. Jeśli Dooku
zechce ją wykończyć, zrobi to. Nie nauczył jej całej wiedzy Sithów, którą sam posiadał,
lecz nawet to wątłe połączenie, jakie istniało między nimi, sprawiało, że stawała się
ogromnie wrażliwa na jego psychikę. Poza tym Dooku z całą pewnością był jednym z
najpotężniejszych ludzi w całej galaktyce, z pełnym zasobem sił i środków do
dyspozycji. Kwota, której braku na koncie Dooku nawet by nie zauważył, pozwoliłaby
jej uciekać przed mordercami przez całą resztę krótkiego, nieszczęśliwego życia,
ukrywać się w dżungli i żyć z tego, co upoluje, albo przejść serię operacji plastycznych,
która dałaby jej minimalną, desperacką szansę spokojnego żywota.
Ale... każdym włóknem ciała Asajj czuła, że ucieczka, obrona, ukrywanie się
zawsze były kiepską strategią. W każdym starciu ktoś musi przejąć inicjatywę. W
każdym starciu atak był kluczową zagrywką.
- Zabij swojego mistrza - rzuciła.
Dooku zamrugał.
- Co?
No cóż, tego się przynajmniej nie spodziewał, pomyślała z okrutnym
uśmieszkiem. Postawiła wszystko na jedną kartę... teraz nie mogła się już wycofać.
- Zabij swojego mistrza. Pomogę ci. Teraz, dopóki jeszcze możesz.
- Zauważyła minimalny skurcz na twarzy hrabiego. - Wcześniej czy później każdy
uczeń Sithów próbuje obalić swojego mistrza. Ja to wiem i ty to wiesz. On też. Teraz
nadszedł twój czas. Jesteś niezależnym agentem na planecie-fortecy. Masz na swoje
rozkazy całe armie. Bogactwa świata leżą u twoich stóp. Nadszedł twój czas.
- Podziwiam ten nieoczekiwany i tak precyzyjnie wymyślony atak - mruknął
Dooku. - Wspomniałem ci już niejednokrotnie o korzyściach płynących z wieku, ale
niestety, ma on również swoje wady. Człowiek się przyzwyczaja do pewnych spraw.
Ale ty... jednak nadal mnie zaskakujesz. Wciąż jesteś nieprzewidywalna.
- Jak ci się zdaje, w którą stronę zmierza wojna? - zapytała Ventress, korzystając z
drobnego momentu przewagi. - Co się stanie, jeśli zwyciężysz? Czy triumfalnie
powrócisz na Coruscant? A może usiądziesz po prawicy wielkiego człowieka, kiedy
wojna dobiegnie końca? Nie sądzę. Przecież on nie pozwoliłby ci żyć... Dooku,
generał-zdobywca. Dooku bogacz. Dooku mądrzeć. Chyba za dużo przebywasz na
słońcu, hrabio.
- Blefujesz. Nie możesz wiedzieć tego wszystkiego, Asajj. To ładne
przedstawienie, ale nie wystarczy.
Próbował uśmiechnąć się pobłażliwie, ale nie bardzo mu się to udało.
- On cię wykorzysta - zapewniła. - Postawi cię w pierwszych szeregach, gdzie
tylko będzie mógł. Rzuci na ciebie Yodę, a potem jego sługusów: Kenobiego, Windu,
Skywalkera.
Yoda – Mroczne Spotkanie
142
- Wielki talent to także wielka odpowiedzialność, Ventress. Zdaje się, że to nie
twoja specjalność.
- Świetnie, świetnie, wyładuj się - odparła niecierpliwie. - Teraz grasz na zwłokę,
bo wiesz, że mam rację. Zadaj sobie jedno pytanie, korzystając z Ciemnej Strony...
spójrz na to bez uprzedzeń, hrabio. W tej chwili mistrz wykorzystuje cię, ponieważ jest
otoczony zagrożeniami. Co się stanie, kiedy zostaniesz ostatnim niebezpiecznym
osobnikiem w jego otoczeniu?
Przez kanał komunikatora nie dobiegał żaden dźwięk, jedynie słaby szum
odległych gwiazd, płonących w nieskończoność.
- Gdybym ci kazał popełnić samobójstwo, zrobiłabyś to? - zapytał wreszcie
Dooku.
- Nie.
- A gdybym kazał ci wrócić tutaj, na Vjun?
- Wróciłabym.
- Nie bałabyś się?
- Byłabym przerażona. - Tu, w głębokim kosmosie, mogła trzymać się od niego z
daleka. Mogła uciec. Kiedy jednak postawi stopę na Vjunie, w Château Malreaux,
kiedy znajdzie się w orbicie potęgi Dooku, nigdy nie wyjdzie z tego żywa, jeśli on nie
zechce.
- Ale przyjechałabyś?
- Jeśli rozkażesz.
Dooku wbił w nią wzrok.
- Dobrze.
I tyle, jeśli chodzi o blef.
- Zabijesz mnie czy wysłuchasz, co mam ci do powiedzenia?
- Nie twój interes.
- On cię wykorzysta, hrabio. Wyssie z ciebie całą krew i wyrzuci. Weźmie kogoś
młodszego, słabszego, bardziej podatnego na wpływy.
- Kogoś takiego jak ty?
- Chciałabym. Nie, kiedy ty odejdziesz, ja także zniknę - odparła posępnie. -
Jestem dla niego tylko jednym z twoich zwierzątek. Dla ciebie zapewne też. Lojalność
jest silniejsza w dół niż w górę hierarchii, gdybyś tego sam nie zauważył.
- Zwykle to prawda - zgodził się hrabia. - Może jedynym wyjątkiem jest mistrz
Yoda. Jego lojalność wobec uczniów jest większa niż uczniów w stosunku do niego.
Tak mi się zdaje.
- Uroczne - odparła Ventress oschle. - Ale żadnemu z nas to chyba nic nie da,
prawda?
Asajj Ventress długo siedziała przed komputerem nawigacyjnym na skradzionym
statku, klnąc cicho, ale systematycznie. Nie wiedziała, co robić. Wreszcie wprowadziła
współrzędne na Vjun. Ostatecznie ucieczka i ukrywanie się nie były w jej stylu. Jej
szanse przekonania hrabiego, że powinni pracować razem, byłyby znacznie większe w
Sean Stewart
143
rozmowie twarzą w twarz. Lubił jej ogień i pasję, i... choć jego żelazna samokontrola
nigdy jeszcze nie zawiodła... uważał ją za ładną. To także nie zaszkodzi.
A jeśli wszystko pójdzie złym torem... no cóż, lepiej załatwić to szybko i
osobiście, z dobytymi mieczami, aniżeli żyć w rozpaczy i przerażeniu przez resztę dni,
obawiając się każdego promienia słońca na plecach, jakby miał to być punkt celownika
snajpera.
Po wszystkim, co zostało powiedziane, wprowadzenie współrzędnych Vjuna do
komputera wydawało się jak umyślne wsadzenie palców w ogień. Asajj była więc w
fatalnym humorze, kiedy odezwała się konsola komunikacyjna. Zignorowała sygnał. W
końcu nie był to jej statek. Lecz wezwanie powtarzało się, uparte i natrętne, aż wreszcie
podniosła wzrok i ujrzała kod wywoławczy robota kamerdynera Tac-Spec. Tego
samego, który poinformował ją o miejscu pobytu Yody.
No, nieźle.
- A ty czego chcesz?
- Myślałem, że wiesz - odparł spokojny głos po drugiej stronie linii. - Chcę reszty
moich pieniędzy. Uzgodniliśmy pewną cenę. Teraz widzę, że na moje konto wpłynęła
tylko jedna trzecia tej kwoty.
- Nie dostałam celu.
- Moja informacja była dokładna i prawidłowa, a za to płaciłaś. Twoja
nieudolność nie może być powodem karania mnie.
- No cóż, takie jest życie, twarde i ciężkie - warknęła Ventress. - Jak zapewne
wiesz, zostałam bez statku. Nie mam kredytów, żeby ci zapłacić. Prawdę mówiąc,
dołożyłam ci życie dzieciaków jako bonus. Uznaj to za zapłatę.
- Tego nie było w umowie.
- Mówisz jak zimnokrwisty robot, zgadza się. A może zimnoolejowy?
Ventress przeglądała szybko system komputerowy statku w poszukiwaniu
instrukcji serwisowej. W połowie ostatniego skoku hiperprzestrzennego zaczęła migać
lampka alarmowa. Była to mała ikonka, przedstawiająca coś w rodzaju meduzy
przebitej włóczniami i grubą czerwoną kreską. Nie miała pojęcia, co to za znaczek.
- Wiesz, nawet w najlepszych momentach mojego życia nie przepadałam za
targowaniem się, a jeśli mam być całkiem szczera, targowanie się z blaszaną puszką...
do tego zdradziecką blaszaną puszką... interesuje mnie jeszcze mniej.
- Może i jestem zdrajcą - odparł robot - ale nie zmieniam stawek. Proszę, rozważ
to sobie.
Aha! - pomyślała Ventress, przeglądając instrukcję. Jest! Mrugające światełko
było wskaźnikiem stanu łącza hydraulicznego. Przejrzała szybko rozdział dotyczący
awarii:
...kiedy lampka miga, przewody cieczy hydraulicznej
zagro
ż
one
s
ą
zap
ę
tleniem
albo
ju
ż
si
ę
zap
ę
tliły.
Zap
ę
tlenie mo
ż
e prowadzi
ć
do nadmiernego zu
ż
ycia, straty
ci
ś
nienia
trans
ś
wietlnego
albo
zwi
ę
kszenia
wagi
spowodowanego
niestabilno
ś
ci
ą
urz
ą
dze
ń
sztucznej
grawitacji. W rzadkich przypadkach równie
ż
do
ś
mierci.
Yoda – Mroczne Spotkanie
144
Od czasu do czasu lampka przewodów cieczy hydraulicznej
mo
ż
e miga
ć
bez powodu.
No cóż, nieźle. Leciała na Vjun skradzionym statkiem, który mógł mieć zapętlone
przewody cieczy hydraulicznej lub nie, a najbliższym zagrożeniem było zwiększenie
wagi spowodowane grawitacją, na końcu podróży zaś czekał na nią rozgniewany lord
Sithów, rozważający egzekucję.
- Blaszana puszko, powiem ci coś... w tej chwili doprawdy jesteś najmniejszym z
moich zmartwień.
Daleko, w anonimowej budce komunikacyjnej, Solis, który zdradził tajemnicę
Yody, a teraz miał nawet nie dostać za to zapłaty, bezmyślnie wpatrywał się w napis na
ekranie: Połączenie przerwane przez odbiorcę.
- No to zobaczymy - mruknął.
W tej samej chwili, kiedy to połączenie zostało przerwane, ożyło inne, łączące
salę Rady Jedi ze statkiem Anakina Skywalkera.
- Odezwij się.
- Mace Windu?
- Obi-Wan? Dlaczego nie jesteś we własnym statku?
Obi-Wan skrzywił się.
- Naprawa. Anakin mnie podrzucił.
- Rozumiem. Bieżąca lokalizacja?
Obi-Wan przewrócił oczami pod adresem Anakina, który odpowiedział mu
ś
miechem. Mace Windu, niezwykle uzdolniony w różnych innych kierunkach, nie miał
pojęcia o sztuce konwersacji.
- Kierujemy się na Coruscant. Plan lotu zgodnie z założeniami - rzekł Anakin. -
Półtora dnia na podświetlnej, żeby nabrać paliwa i zapasów. Będziemy w domu za
cztery dni. Zgodnie z lokalnymi wiadomościami, wieści o śmierci mistrza Yody były
mocno przesadzone.
- Fakt. Szkoda, że nie można powiedzieć tego samego o Maks Leem i Jaiu
Maruku - odparł Mace ponuro.
- Och! - Obaj Jedi spojrzeli po sobie i spoważnieli. - Nie wiedzieliśmy.
- Mistrz Yoda jest w drodze do... czy ten kanał jest kodowany?
Protokoły komunikacyjne na statku Anakina były ustawione na potrójnie
szyfrowany kod dla każdego kanału łączącego ze Świątynią, ale na wszelki wypadek
sprawdził. Poważna awaria reaktora silnika mogła ich kosztować życie, ale nawet
drobne usterki w kodowaniu sygnałów mogły kosztować życie miliony istot.
- Wszystko w porządku - oznajmił zwięźle.
Ponuractwo Mace’a Windu było zaraźliwe.
- Mistrz Yoda jest w drodze na Vjun, aby w tajemnicy negocjować możliwą
kapitulację wysoko postawionej osobistości Konfederacji. Bardzo wysoko postawionej
- powtórzył Mace znacząco.
Sean Stewart
145
- Mistrz Yoda? - zdziwił się Anakin. - Z pewnością jest wiele ważniejszych
rzeczy, jakie...
Urwał, kiedy Obi-Wan spojrzał na niego przeciągle.
- Sądzę, że to ktoś wyjątkowo wysoko postawiony - rzekł Kenobi.
W pół sekundy później Anakin pojął.
- Dooku? Jedzie negocjować z Dooku?... To pułapka. Przecież chyba wie, że to
pułapka, nie?
- Pułapka, tak... ale na kogo? - mruknął Obi-Wan.
- W tej chwili mistrz Yoda jest w drodze na Vjun z ważną misją - ciągnął Mace. -
Chcieliśmy zachować to w tajemnicy, ale sekret się niestety wydał. Również niestety
twoja stara przyjaciółka Asajj Ventress depcze mu po piętach. Zabiła obu Jedi, którzy z
nim jechali. Pozostała dwójka padawanów. Chciałbym...
- Ho, ho - mruknął Obi-Wan. - Czemu mam wrażenie, że jednak nie lecimy na
Coruscant?
- ...żebyście obaj polecieli na Vjun jak najszybciej i wsparli mistrza Yodę, na ile
będzie tego potrzebował.
- Nie ma nikogo innego? - nieoczekiwanie spytał Anakin. - Mieliśmy wrócić na
Coruscant już trzy tygodnie temu. Złamałem już jedną obietnicę, że wrócę...
Słowo zawisło w powietrzu i nie można go było cofnąć.
- Obietnicę? - zapytał Mace. - Komu złożyłeś tę obietnicę?
- Studentom z klasy mistrza śelaznej Ręki - swobodnie odparł Obi-Wan. - Anakin
obiecywał, że nauczy ich pewnych sztuczek.
- Trudno, twoje popisy będą musiały poczekać - odparł Mace. Wyraz niesmaku na
jego twarzy był Anakinowi doskonale znajomy, prawie męczący. Dezaprobata Mace’a
dla Anakina była zasadnicza i odruchowa, i trudno było mieć o nią pretensje nawet w
takiej chwili jak teraz, kiedy było więcej powodów do dezaprobaty, niż Windu sądził. -
Proszę jechać na Vjun. Windu się wyłącza.
Anakin pokraśniał lekko i nawet nie spojrzał na Obi-Wana.
- Dzięki.
Obi-Wan wzruszył ramionami nieco zirytowany.
- Właściwie nie wiem, czemu nadstawiam dla ciebie karku - mruknął i zajął się
ustawianiem kursu na Vjun. - W dodatku czuję każdym nerwem mojego ciała, że
pewnego dnia bynajmniej mi za to nie podziękujesz.
Po walce w porcie kosmicznym Phindar Scout chciała już tylko zwinąć się w
kłębek i płakać.
Yoda miał inne pomysły.
Porozmawiał z władzami stacji, aby pozwolili im wynająć statek na Jovan.
Następnie publicznym wahadłowcem polecieli na drugą część portu Jovan, gdzie
znajdowały się punkty sprzedaży używanych statków i złomowiska. Yoda nie chciał już
korzystać z transportu publicznego. Ciągnął padawanów od jednego złomowiska do
drugiego w poszukiwaniu statku, którym można będzie polecieć na Vjun.
Yoda – Mroczne Spotkanie
146
Mieli do wyboru kilka przyzwoicie wyglądających jednostek, ale mistrz Yoda
wszystkie odrzucił. Zbyt jaskrawe, zbyt nowe, zbyt kosztowne.
- Kosztowne? - zawołała Scout. - Przecież możesz użyć kredytów Świątyni Jedi,
no nie? Albo nawet funduszy kanclerza, jeśli mam być szczera.
Yoda wciągnął policzki, a uszy skręciły mu się na końcach na znak odrazy.
- Więc publiczne pieniądze marnować powinienem?
Scout uniosła w górę ręce, ale nic nie powiedziała.
Cała czwórka szukała zatem dalej: Yoda, Whie, Scout i Fidelis, wytworny
przedmiot wytwornego dżentelmena. Po Solisie ślad zaginął. Nietrudno było zgadnąć,
dlaczego. Ventress przyjechała po nich. Jej roboty natychmiast namierzyły jednostkę
R2. Kiedy Solis zniknął po bitwie, stało się oczywiste, że to on ich zdradził. Scout
przybrała posępną minę, bo przypomniała sobie, jak robot wyprowadził ją w pole,
twierdząc, że potrzebuje eskorty człowieka. Podzielił w ten sposób grupę. Może gdyby
zostali razem, niczego by to nie zmieniło. Może nie byłaby w stanie uratować ani Maks
Leem, ani mistrza Maruka, ale przynajmniej nie stałaby o sto metrów dalej, na
schodach, obserwując, jak ich mordują.
Fidelis był niepocieszony. Z początki Scout chciała go oddać na złom lub
porzucić, ale jego rozpacz z powodu sprowadzenia im na głowy konfederata, który
naraził na niebezpieczeństwo ostatniego z linii Malreaux, była tak głęboka i obsesyjna,
tak w oczywisty sposób zaprogramowana, że nawet ona nie mogła uwierzyć, żeby był
zamieszany w tę zdradę. Mieli zamiar go odesłać, ale ostatecznie i to okazało się
niepraktyczne. Kiedy już odnalazł Whie, trzeba by go chyba pokroić mieczem
ś
wietlnym na kawałki, żeby za nim nie poszedł.
- Jeśli nie pozwolicie mi jechać z paniczem wewnątrz statku, przynituję się do
powłoki - uprzedził i, szczerze mówiąc, wszyscy mu uwierzyli.
Yoda znalazł wreszcie to, czego szukał, na piątym składowisku złomu, jakie
odwiedzili na stacji Jovan. Był to stary, mocno zdezelowany lekki frachtowiec typu B-7
z plackami czerwonej farby na włazie do ładowni.
- Rdza? - zdziwił się Whie. - Skąd rdza bez powietrza i wody?
Operator składowiska roześmiał się tubalnie.
- Bo widzisz, to cacuszko zostało skradzione przez piratów, a te czerwone plamy
to...
- Ile? - szybko zapytał Yoda.
Scout i Whie skrzywili się porozumiewawczo. Mistrz Yoda nie chciał używać
Mocy do czynności tak prostej jak negocjacja ceny. Mawiał, że takie zachowanie
oznacza brak szacunku dla Mocy i dla przeciwnika w tej handlowej walce, lecz Scout
podejrzewała, że Yoda był po prostu złośliwym, wrednym i bezlitosnym negocjatorem,
który uważał targowanie się za świetną zabawę. A w tej zabawie wiele zależy od
cierpliwości. Handlarze na bazarach setek planet nieraz przekonali się, ku swemu
niezadowoleniu, że nie wiedzieli, co to jest cierpliwość, dopóki nie spróbowali
przetrzymać osiemsetletniego sknery Jedi. Whie i Scout wiedzieli już, że mistrz Yoda
potrafił spędzać całe godziny na targowaniu się w kolejnych złomowiskach, aby
Sean Stewart
147
wreszcie odejść, wymachując kijaszkiem i mamrocząc do siebie pod nosem.
Pozostawiał właścicieli w takim stanie, jakby przeszli przez zgniatacz śmieci.
Padawani oddalili się dyskretnie od Strefy Targowania. Scout pomyślała, że Whie
wygląda strasznie. Wychudły, z oczami podkrążonymi od płaczu i braku snu.
- Hej - zagadnęła. - Wszystko w porządku?
- Jasne.
- Łżesz.
- Owszem - spojrzał na nią długo, badawczo, prawie z desperacją. Zauważyła, że
po chwili zerknął na Yodę, który nie przestawał się targować.
Whie wskazał kciukiem niewielki korytarzyk pomiędzy B-1 a następnym
statkiem, frachtowcem klasy Epoch, z pojedynczą wieżyczką działa laserowego,
którego lufa była zgięta jak złamana antena. Widocznie miał chęć coś jej powiedzieć.
Scout uznała, że odrobina prywatności nie zaszkodzi, może nawet rozwiąże mu język.
Yoda był wprawdzie dobrotliwą osobą, ale istniały pewne rodzaje słabości, rozmaite
wątpliwości, których nie wyznaje się w obecności osoby zdolnej przesądzić o twoim
losie jako rycerza Jedi.
Wsunęła się za nim w wąską alejkę, delikatnie muskając palcami powłokę epocha.
Jego pancerz był odrapany, powyginany i podziurawiony milionem małych otworków.
Prawdopodobnie ostatnich kilka lat statek spędził na wewnątrzsystemowym handlu,
przemierzając niebezpieczne przestrzenie w okolicach słońca, pełne gwiezdnej materii i
innych kosmicznych śmieci. Ze statkami kosmicznymi było tak samo jak z morskimi:
tylko ofermy lubiły widok lądu. Dla prawdziwego żeglarza niebieska woda lub czarna,
twarda przestrzeń była jego własnym miejscem na świecie, z dala od zgubnych,
zdradzieckich brzegów i studni grawitacyjnych.
Kiedy znaleźli się już bezpiecznie poza zasięgiem wzroku, Scout odezwała się
pierwsza:
- No już, wygadaj się.
Whie z nieobecną miną stukał nogą w bucie od skafandra o powłokę statku.
- Wczoraj... to było wczoraj czy przedwczoraj? Straciłem poczucie czasu.
Nieważne. Ostatnio, kiedy spałem, miałem sen. - Urwał. - Taki specjalny sen.
- Ten, w którym...
- Tak, ten, w którym zostałem zabity przez Jedi. - Przełknął ślinę i uśmiechnął się
blado. - Ale to nie jedyny sen, jaki miałem ostatnio. Był jeszcze jeden, tuż przed
naszym wyjazdem z Coruscant. Ty w nim byłaś.
- Ja!
- Tak. - Po raz pierwszy od śmierci Maks Leem na twarz Whie wypłynęła
odrobina koloru. - Byliśmy w pokoju, w pięknym, ale strasznym pokoju, a ty
krwawiłaś...
- Paniczu Whie? - Zza kadłuba epocha rozległ się niespokojny głos wytwornego
przedmiotu wytwornego dżentelmena rodziny Malreaux.
- Paniczu, gdzie pan jest?
- Tutaj! Co się dzieje? - warknął Whie.
Yoda – Mroczne Spotkanie
148
- Jest pan! - Fidelis pospiesznie wychynął zza rogu. - Właśnie robiłem
przeliczenia walutowe dla mistrza Yody, kiedy podniosłem wzrok, a panicza nie było.
- Oddaliłem się o dwadzieścia metrów, Fidelis. Nie zostałem porwany przez
kosmicznych piratów.
- To nie pana wina - kwaśno odparł robot. - Proszę się nie oddalać samotnie. Nie
wie panicz, kto się kręci w takich miejscach?
- Chyba nikt? - domyślił się Whie. - Nie jesteśmy raczej w części rozrywkowej
stacji Jovan. Nie sądzę, aby w tej chwili grupa kosmicznych zabijaków wyturlała się z
najbliższej knajpy i zaczęła ze mną bójkę.
- Mimo twojej szlachetności i wykształcenia jesteś naiwny, jeśli chodzi o wielki
ś
wiat - rzekł Fidelis sztywno. - Złomowisko jest dokładnie takim miejscem, gdzie
można się spodziewać zdziczałych robotów. Uciekinierzy szukający części z odzysku,
bezpańskie stworzenia, które nie cofną się przed wzięciem człowieka jako zakładnika,
jeśli ich oprogramowanie uległo wystarczającej degrengoladzie.
- To ostrzeżenie przyszło nieco za późno - zauważyła z pasją Scout.
- Nie pomyślałeś jakoś o tym, zanim wynająłeś Solisa?
- Fakt, że pomyliłem się w swoich sądach, nie znaczy, że...
- Fidelis, spadaj! - warknął Whie.
Robot wyprostował się dumnie i wycofał na koniec korytarza pomiędzy dwoma
frachtowcami, znacząco nie spuszczając z nich wzroku.
- Myślisz, że umie czytać z warg? - mruknęła Scout.
- Jasne - zawołał Fidelis.
- Robot, zamknij się - burknął chłopak. Widać było, że szansa na prywatną
rozmową przepadła.
Scout zamrugała.
- Nie słyszałam, abyś kiedykolwiek był dla kogoś taki nieprzyjemny.
- Wybacz.
- Nie szkodzi - zaśmiała się. - Mnie się to wydaje urocze.
- Urocze?
Nawet Scout musiała przyznać, że Yoda zrobił na B-1 świetny interes.
- Jak ci się udało kupić go tak tanio? - zapytała, wytrzeszczając oczy na złośliwie
uśmiechniętego starego Jedi, który właśnie wsuwał notatnik za pas. - Musiałeś chyba
użyć Mocy umysłu Jedi. Podobno mówiłeś, że to nieuczciwe.
- Nie interesuje mnie uczciwość, tylko wyniki - odparł Yoda. - Poza tym Mocy
Jedi nie używałem. Cenę uczciwą zapłaciłem.
Scout i Whie spojrzeli z powątpiewaniem na zniszczony kadłub.
- Co z nim jest nie w porządku? - zapytała Scout. - Oczywiście poza tym, co
widać?
Yoda podrapał laseczką powłokę statku, wzbijając niewielką chmurę kurzu. I
farby. I metaceramiki.
- Dobry kadłub. Dobre linie - rzekł.
Sean Stewart
149
- Jedno działko laserowe - zauważył Whie. - Nie ma wyrzutni torped udarowych.
Nie ma miotacza.
- Ma na pokładzie Hanx-Wargel SuperFlow II i pasywną antenę czujnikową Siep-
Irol - dodał właściciel żarliwie. - Zapasowe generatory. Baterię aktywnych czujników
Carbanti, prawie nowe tylne tarcze, produkcji lokalnej, ale całkiem przyzwoite.
- A dziobowe?
- Jeśli zjawi się ktoś z bronią i tak trzeba uciekać - rzekł handlarz.
- A jeśli się nie uda?
- Trzeba się poddać.
- Bardzo zachęcające - burknęła Scout.
- Trudno mi się pogodzić z tym, że szkalujecie moje małe śliczności. - Handlarz
szybko spojrzał na burtę statku, gdzie wymalowano jego nazwę: „Nocny Sokół”. -
Mogłem właściwie podnieść cenę, skoro jesteście tacy niemili.
- Jeśli ma te wszystkie zalety, o których mówisz - upierała się Scout - dlaczego
sprzedajesz ją tak tanio? Czego ona nie robi?
Handlarz odchrząknął i mlasnął. Scout spojrzała na Yodę, który uśmiechał się
błogo.
- Nie lata - wyjaśnił.
„Faktycznie okazja!”, powiedział. „Naprawić go w jednej chwili zdołacie”. Podaj
mi ten klucz soniczny - warknęła Scout. Blada ciecz barwy miodu skapywała spod
rozrusznika silnika, który próbowała zainstalować. Każda kropla unosiła się i
wędrowała w powietrzu z powodu słabej grawitacji panującej na stacji Jovan.
- Chyba udało mi się już zainstalować te złącza - mruknął Whie.
- Czerwonym do góry?
- Tak.
Pracowali ramię w ramię, instalując układ rozrusznika, który Yoda odzyskał z
koreliańskiego frachtowca w głębi złomowiska.
- Co robi mistrz Yoda, kiedy my pracujemy? - burknęła Scout.
- Nie mam pojęcia! Mówił coś o zapasach. Słyszałaś może o wodzie? - Scout
rozejrzała się. - Dla nas i jako chłodziwo. Dziesięć skrzynek po pięćset litrów.
Załadujemy je chyba na własne grzbiety! - burknął Whie.
- Pięćset!
- Mistrz Yoda twierdzi, że wynajęcie wózka do palet na jedną robotę to strata
pieniędzy - wyjaśnił Whie.
Wymienili spojrzenia.
Kolejna tłusta kropla smaru oderwała się i poszybowała w powietrzu. W tej
zamknięty był martwy robal - świdrak metalowy z pierzastymi antenkami i szczękami
poplamionymi rdzą.
- Podaj mi lutownicę! - Whie pracował o jakieś pięć metrów od niej. Scout rzuciła
mu kolbę, która przez niską grawitację łagodnie przeleciała wprost do jego dłoni.
Pchnęła jeszcze w jego stronę zwitek spoiwa do kompletu. - Dzięki.
Yoda – Mroczne Spotkanie
150
Whie podniósł wzrok. Zdjął płytę, odsłaniając przewody i rurki zwinięte jak
wielobarwne wnętrzności. Nic dziwnego, że mówi się o „bebechach” statku, pomyślał.
Właśnie pracował nad obudową pompy próżniowej; korpus był pęknięty, więc
uszczelnienie cały czas zawodziło. Śmieszne, kiedy człowiek pomyśli, że to cieniutkie,
włosowate pęknięcie powoduje wszelkie możliwe problemy, ponieważ nic nie
wypuszcza.
Próżnia na statku to jak honor Jedi. Nicość, której się nie widzi, dopóki nie
zniknie.
- Scout? Zastanawiałaś się kiedy, czy nie jesteś przypadkiem złym człowiekiem?
- Zastanawiać się? - zachichotała. - Ależ ja wiem.
- Bądź poważna. Gdybyś odkryła, że nie jesteś dobrą osobą, byłoby ci przykro,
prawda?
- Nigdy nie byłam dobrą osobą. - Scout użyła klucza sonicznego, żeby odkręcić
nakrętkę, która przyrdzewiała do śruby. - Starałam się tylko być w porządku. Dlaczego
pytasz?
- Bez powodu.
Scout czekała, nie patrząc na Whie. Zgodnie z kalendarzem była starsza od niego
o rok, ale on był tak doskonały, tak mądry, że zwykle zapominała o różnicy wieku.
Dzisiaj mówił jak ktoś bardzo młody, a ona poczuła się nagle o wiele starsza od niego.
Przypomniała sobie, co kiedyś mówił Yoda na temat wieku: „Wiek czymś więcej niż
liczbą uderzeń serca jest. Wiek to liczba błędów, jakie popełnić zdążyłeś”. Gdyby miała
policzyć błędy, byłaby co najmniej dziesięć lat starsza od Whie.
- Kiedyś myślałem, że jestem dobrym człowiekiem - powiedział cicho Whie. - A
potem zdarzyły się różne rzeczy. Miałem sen. A w tym śnie miałem złe myśli.
- Hej, chłopcze, nie możesz się gnębić tylko dlatego, że coś sobie myślałeś
podczas snu.
- Nie rozumiesz. To nie był sen. Ani nawet moja podświadomość, która przeze
mnie przemawiała. To się naprawdę zdarzyło. To się zdarzy - poprawił się. Ból w jego
głosie był teraz bardzo wyraźny i Scout zrozumiała, że to dla niego ogromnie ważne.
Whie przycisnął spoiwo do obudowy komory próżniowej i przeciągnął po nim
lutownicą. Dziwne te metalowe pręty, takie się wydają twarde i proste, a tak łatwo je
zmiękczyć. Nietrwałe.
- Potem był inny sen. Ten o umieraniu. Nigdy wcześniej mi się to nie śniło.
Scout czekała.
- Wszystko wydawało się zamglone. Nie jestem pewien, gdzie byłem i co robiłem;
widziałem rozbłyski mieczy świetlnych. Walczyłem z kimś we własnej głowie.
Próbowałem się bronić, ale tamten był dla mnie za silny. Za szybki. A potem miałem
ś
wiatło w oczach. Jak słońce. - Lutownica iskrzyła i jarzyła się w mrocznym
zagłębieniu powłoki frachtowca. - I już nic nie było.
- Nawet jeśli to był miecz świetlny, to nie znaczy, że władał nim Jedi.
- Och, ale ja wiedziałem. Sen był taki krótki. Nie widziałem dobrze, kto to taki.
Ale kiedy wpadłem w to wszystko, nawet nie byłem przestraszony. Raczej zaskoczony.
Myślałem: Więc tak mam umrzeć? Czy to nie dziwne? Mimo że miałem ten sen, moja
Sean Stewart
151
ś
mierć i tak okaże się zaskoczeniem, kiedy już nastąpi. Chyba zawsze tak jest - dodał
po chwili.
Scout wstrzyknęła do opornej nakrętki kolejny strumyk odrdzewiacza.
- Może źle to zinterpretowałeś. Może wcale nie umrzesz. We śnie nie umarłeś,
prawda? Nie wiesz tego na pewno. Może to był jakiś test albo ćwiczenie. Jeśli sądzisz,
ż
e to był Jedi, to by była bardzo prawdopodobna odpowiedź. Jakieś ćwiczenia albo
turniej, taki jak mieliśmy przed wyjazdem - zapewniała go gorączkowo. - Na pewno tak
jest.
- Może - odparł Whie. Wiedziała, że jej nie wierzy. - Potrzebujesz jeszcze
lutownicy?
- Nie, w porządku. - Scout zdołała wreszcie odkręcić oporną nakrętkę. - A ten sen,
w którym ja byłam? Czy umarłam?
- Nie w tej części, którą widziałem.
Nie była to tak pocieszająca odpowiedź, jakiej oczekiwała Scout.
- Scout, myślę, że przejdę na Ciemną Stronę - wyznał Whie. - Tylko wtedy
miałoby to sens. Dlatego pamiętam, co myślałem w pierwszym śnie. Dlatego Jedi mnie
pokona.
- To idiotyczne - odparła Scout, naprawdę wstrząśnięta. - Jesteś ostatnią osobą na
ś
wiecie, którą bym posądziła o przejście na Ciemną Stronę. Jesteś lepszy niż
ktokolwiek z nas. Wszyscy to wiedzą. Zawsze byłeś lepszy. Kiedyś nienawidziłam tego
w tobie. Nie, to niemożliwe - dodała z przekonaniem.
- Zawsze myślałem o sobie jako o dobrym człowieku - powiedział cicho Whie. -
Byłem z tego dumny. Ale teraz, patrząc wstecz, chyba tylko udawałem, że jestem
dobry. Wiesz? Grałem. To wcale nie było naturalne. Po prostu... udawałem, że jestem
Jedi.
Po raz pierwszy Scout odłożyła narzędzia i przysiadła pod podwoziem statku.
Położyła mu dłoń na ramieniu.
- Whie, słuchaj. Nieraz udawanie to wszystko, co nam zostaje.
Godzinę później Fidelis ładował zapasy do pojemników niewielkiego magazynku
frachtowca. Yoda polecił mu nakupić żywności jak na przyjęcie, więc robot starał się
jak mógł. Zaprogramowany na spełnianie kaprysów, byt przerażony myślą, że będzie
musiał gotować dla gości, których upodobań nie zna. Cóż, upomniał się filozoficznie,
całe życie to jedna wielka improwizacja, a poza tym jedyną kuchnią, jaką znał Whie, to
kafeteria Świątyni Jedi. Gdyby Fidelis nie dał rady wyjść poza ten standard, to już
lepiej, aby z resztą złomu pozostał na składowisku stacji Jovan. Wprawdzie jego
kontakt z Whie był do tej pory raczej powierzchowny, lecz gotował klanowi Malreaux
przez dwanaście pokoleń, a oprócz tego miał do dyspozycji kompletny skan genetyczny
chłopca. Zaspokajanie apetytów kulinarnych wciąż jeszcze pozostawało bardziej sztuką
aniżeli dziedziną nauki, ale wyposażony w takie informacje mógł liczyć na to, że zdoła
przynajmniej w przybliżeniu odgadnąć jego upodobania.
Yoda – Mroczne Spotkanie
152
Układając składniki, usłyszał dochodzący z przedniej kabiny głos Yody, który
burczał i marudził, przeglądając manifest i instrukcję statku. Z rufy, gdzie panicz Whie
i dziewczyna układali skrzynie z wodą, dochodziły poskrzypywania, łomoty i okrzyki.
Fidelis wytknął głowę przez właz do kabiny.
- Proszę wybaczyć, mistrzu Yoda, ale chciałbym opóźnić nieco gotowanie i
pomóc przy ładowaniu wody. Wrócę za kilka chwil.
- Nie - burknął stary Jedi.
- Słucham?
- Nie możesz. Pracą padawanów ładowanie statku jest.
- Jednak, jako znacznie silniejsza osoba, z pewnością byłbym skuteczniejszy przy
podnoszeniu ciężkich ładunków, zwłaszcza że wyeliminowałoby to naciągnięcie mięśni
i obrażenia młodych ludzi.
- Użyć Mocy muszą. Praktyka dobra to jest.
- Ale żadne z nich nie spało dłużej niż jeden dzień.
Yoda nie raczył nawet podnieść oczu znad instrukcji, w której studiował właśnie
dość intrygujące protokoły wyjścia B-7 z nadprzestrzeni. Wyciągnął tylko rękę i
uderzył Fidelisa laseczką po nodze.
- Co mówię, nie słuchasz, opiekaczu. Padawani pracować muszą. Jeśli pracować
nie będą, myśleć zaczną.
- Och - przejął się Fidelis.
Yoda odwrócił głowę i popatrzył na niego ponad zgarbionym ramieniem. Ich
spojrzenia - istoty rozumnej i maszyny - spotkały się na chwilę.
- Starzy jesteśmy i silni. Drzewa, co wiele mrozów przeżyły. Ale dla tych dwojga
ś
mierć ich mistrzów pierwszą zimą jest. Pracować im pozwól. I jeść - dodał łagodnie. -
I płakać. I może, ale tylko może, spać.
Robot spojrzał na niego uważnie.
- Jesteś mądry, mistrzu Yoda.
- Tak powiadają - burknął Yoda. - Ale skoro tu jesteś, więcej o domu hrabiego
Dooku opowiedzieć mi musisz.
- To nie jego dom - odparł robot sztywno. - Sądzę, że hrabia zatrzymał się jako
gość rodu Malreaux. Dokładna natura sytuacji nie jest dla mnie jasna. Przebywałem na
Coruscant zbyt wiele lat, moja zaś łączność z lady Malreaux była w najlepszym razie
sporadyczna.
Yoda przyjrzał się robotowi.
- Jai Maruk wspomniał mi o damie, którą widział w domostwie. Towarzyszył jej
yjuński lisek.
- To lady Malreaux. Lisek to jej przyjaciel.
- Przyjaciel?
Fidelis wzruszył ramionami.
- Tak go nazywa służba. Nie będę wspominał tutaj o przesądach, choć z
pewnością na Vjunie Moc jest bardzo silna. Ród Malreaux zaś oczywiście zrodził
najlepszych adeptów tej sztuki.
- Silna jest... Ciemna Strona - mruknął Yoda.
Sean Stewart
153
Fidelis wzruszył ramionami.
- Próby hrabiego Malreaux, aby zastosować modyfikacje genetyczne w
midichlorianach, z perspektywy lat wydają się może zbyt ambitne. A jednak trzeba
podziwiać jego horyzonty i wizję!
- Naprawdę trzeba? - spytał Yoda oschle. - Stare powiedzonko jest na temat
zabawy z ogniem, wytworny przedmiocie wytwornego dżentelmena. A co do lady
Malreaux... szaloną gosposią hrabiego Dooku jest.
Nawet Yodzie rzadko zdarzało się widzieć wstrząśniętego robota, lecz wyrazu
metalowego oblicza Fidelisa nie dało się określić inaczej. Szok, zgroza oraz coś, co u
istoty rozumnej można by określić mianem gniewu.
- To niemożliwe.
- Myje podłogi, Jai mówił... czyści odświeżalnie - odparł Yoda. - Czy „gosposia”
to niedobre słowo? „Służąca” lepiej zabrzmi? „Sprzątaczka”? - dociekał niewinnie. -
„Niewolnica”?
- „Lady” to odpowiednie określenie - ostro odparł Fidelis. - Albo „pani”.
- Spotkać się z Dooku chciałbym - ciągnął Yoda radośnie. - Przekonać do powrotu
na Coruscant go muszę. Łatwo nie będzie. Strażników on ma. Zwolenników, żołnierzy
może także. Znasz jakieś dyskretne wejście do Château Malreaux?
- W istocie - odparł Fidelis.
W trzy godziny później „Nocny Sokół” opuszczał majestatycznie dok stacji Jovan,
rozpoczynając długą, mozolną trasą, konieczną, aby rozgrzać napędy przed skokiem w
nadprzestrzeń. Jego eklektyczna załoga zebrała się w miejscu, które instrukcja obsługi
B-7 określała jako „mesę” - był to mały pokoik w przewężeniu statku między kabiną a
ładownią, szeroki na tyle, aby pomieścił mały stół do gier holograficznych albo
wyświetlania holowidów, które musiały być zakodowane w jednym z dwóch formatów
Szlaku Hydiańskiego, niemających nic wspólnego ze standardem filmów Republiki
używanym na Coruscant.
Innymi szczegółami wyposażenia mesy były dwie niepełne talie kart, cztery
używane i zapewne kradzione stołki barowe z wgłębieniem pośrodku, modne jakieś
dwadzieścia lat standardowych temu, gdzie siedzący miał wrażenie, że usiadł na rurze,
oraz składana prasowalnica do ubrań. Mistrz Yoda siedział właśnie na niej,
wymachując nogami. Był zbyt drobny, aby usiąść na stołku, nie klinując się w
zagłębieniu.
Z korytarza rozległ się zaskakująco miły dźwięk.
- Kolacja podana - wołał Fidelis.
Whie przełączył projektory na stole na obraz z zewnętrznych czujników, dzięki
czemu pośrodku mesy panowała teraz czerń przestrzeni migocząca maleńkimi
punkcikami słońc, z bieżącą lokalizacją frachtowca w postaci świecącej kropki
pośrodku. Chłopiec miał bladą i zmęczoną twarz, oczy podkrążone głębokimi cieniami.
- Nie jestem głodny - oznajmił.
- Ale ja zrobiłem crêpes Malreaux - zawołał Fidelis, wnosząc do mesy dwie
łagodnie parujące tace z jedzeniem. - Ten przepis stworzyłem specjalnie dla
Yoda – Mroczne Spotkanie
154
dziewiątego hrabiego. Moi wytworni właściciele byli tak dobrzy, że przez ostatnich
osiem pokoleń bardzo je sobie chwalili.
- Pachną wspaniale - zgodziła się Scout.
- Nie miałem niestety buraków kwasowych, aby przyrządzić z nich zwyczajową
przystawkę, zresztą Vjun już ich chyba nie eksportuje. Jednak udało mi się kupić
sznurek suszonych stynek i doskonały ser, więc przystawka jest mimo wszystko.
Jeszcze kilka reythańskich krakersów i sos musztardowy tapenade według starego
ortolańskiego przepisu. Mam nadzieję, że będzie smakowało.
Fidelis postawił tace na stole projektora. Stynki na przypieczonym serze parowały
wśród gwiazd.
- Przewidziałem, że tak będzie, i przygotowałem serwetki - rzekł Fidelis i rozłożył
je na stole. - Wszystko to można jeść palcami, bo w magazynku jest mało miejsca i nie
chciałem zapychać go talerzami i sztućcami.
- Jest pyszne - zauważyła Scout z ustami pełnymi krakersów i tapenade. - Nieba,
nie wiedziałam, że jestem aż tak głodna.
- Dla pana, mistrzu Yoda, trochę dennej papki... - Fidelis podsunął miskę lepkiej,
czarnej zupy, po której pływały niewiadomego pochodzenia blade kluchy o barwie
pleśni. Zupa smakowicie pachniała spalonym smarem.
- Przestrzegałem przepisu - dodał szybko Fidelis.
Yoda pochylił się nad miską i pociągnął nosem, wywracając oczami z rozkoszy.
- Doskonała, doskonała - zawołał.
Scout rozkoszowała się stynkami na opiekanym serze.
- Rany...
Mistrz Yoda uniósł miskę.
- Opiekacza poprosiłem, aby ucztę przygotował - rzekł, łaskawie kiwając głową w
kierunku Fidelisa. - Abyśmy do posiłku wspólnie zasiedli i mistrzów Leem i Jaia
Maruka wspomnieli.
Fidelis podał padawanom dzban wonnego, purpurowego napitku, który pachniał
jak woskownica, deszczówka i jeszcze coś słodkiego. Scout spełniła toast. Napój
łaskotał w język.
- To tak? - odezwał się Whie gniewnie. - Tego chcecie? Maks i Jai Maruk nie
ż
yją. A wy potraficie myśleć tylko o tym, jak sobie napełnić brzuchy!
Scout podniosła wzrok z pewnym poczuciem winy, zlizując okruszki z warg.
- A może lepiej znajdziemy Ventress? - krzyknął Whie. - Może sprawimy, żeby
nam za to zapłaciła? Czy Jedi szukają sprawiedliwości, czy deseru?
- Profitrolki Ukio - wtrącił Fidelis spokojnie. - Z karmelowym nadzieniem.
Yoda smakował kolejną łyżkę zupy.
- śycie należy czcić, żyjąc, padawanie. Hołdem dla Ciemnej Strony zabijanie jest.
- No cóż, to znaczy, że Ciemna Strona odebrała ostatnio wiele hołdów - zauważył
Whie z goryczą.
- Mały, od wielu godzin nie zmrużyłeś oka - zauważyła Scout.
- Nie nazywaj mnie tak - odparł Whie groźnie. - Nie jestem twoim młodszym
bratem. To ja się tobą opiekują, a nie na odwrót, Tallisibeth. Jai Maruk miał co do
Sean Stewart
155
ciebie rację. Gdybym nie musiał pilnować twojego tyłka w porcie kosmicznym, może
zdążyłbym zejść na dół na czas i uchronić go od śmierci.
- Ty się mną opiekujesz? A kto został przyszpilony do poręczy przez własnego
lokaja, kiedy próbowałam zeskoczyć? A kto się dyskretnie ulotnił, żeby słuchać
rodzinnych opowieści? Też ja? - syknęła, blada ze złości.
Yoda z żalem odstawił miskę.
- Słyszycie, jak pracuje?
- Co słyszymy? - warknął Whie.
- Ciemną Stronę. Zawsze do nas przemawia z cierpienia. Ze smutku. Nasz ból z
powszechnym bólem łączy. Nasze cierpienie z powszechnym cierpieniem.
- Może to za dużo powiedziane. - Whie wpatrywał się w gwiezdną przestrzeń
ponad stołem. - Tobie może łatwiej. Co cię to obchodzi?
- Nie jesteś z nikim związany, prawda? Pewnie nigdy nie umrzesz. Kim była dla
ciebie Maks Leem? Jeszcze jedną uczennicą. Po tylu stuleciach kto może cię winić, że
ledwie ich wszystkich pamiętasz? Dla mnie była czymś więcej. - Podniósł wzrok
wyzywająco. Na jego policzkach lśniły ślady łez, ale w oczach miał gniew. - Była istotą
najbardziej przypominającą matkę, jaką miałem w życiu, odkąd zabraliście mnie
rodzinie. Wybrała mnie na swojego padawana, a ja ją zawiodłem. Pozwoliłem jej
umrzeć, a teraz mam tu siedzieć, napychać się i udawać, że się nic nie stało! - Jęknął z
bólu i jednym ruchem zmiótł ze stołu talerz z naleśnikami. Obiad poleciał na podłogę.
Oczy Yody, do połowy przykryte ciężkimi powiekami, zabłysły nagle. Poruszył
palcem. Potrawy, talerze, napoje, wszystko zawisło w powietrzu. Talerz osiadł na stole,
naleśniki opadły na niego. Przewrócony kubek Whie sam odzyskał równowagę, a gęsty
czerwony płyn wrócił do naczynia. Wszystko z powrotem znalazło się na stole.
Jeszcze jeden ruch palców Yody, nie więcej niż drgnienie, i głowa Whie obróciła
się raptownie, jakby pociągnięta za niewidzialny sznurek, aż spojrzał w oczy starego
Jedi. Były zielone, zielone jak woda z bagien. Nigdy wcześniej chłopiec nie zdawał
sobie sprawy, że mogą być aż tak przerażające. Można się było w nich utopić. Mogły
wciągnąć.
- Cierpienia uczyć mnie będziesz? śe lepiej je znasz, sądzisz? - rzekł Yoda cicho.
- Myślisz, że starego mistrza nic nie obchodzi, co? Kim jestem, zapomniałeś? Stary
jestem, tak. Hm. Kochałem więcej od ciebie, padawanie. Straciłem więcej. Więcej
nienawidziłem. Więcej zabiłem. - Zielone oczy pod grubymi powiekami wyglądały jak
lśniące szparki. Smocze oczy, wiekowe i straszliwe. - Za darmo mądrość przychodzi,
myślisz? Ciemna Strona, tak... dla nich jest łatwiejsza. Ból zbyt silny się staje, a oni
mrok pochłaniają, żeby przed nim uciec. Nie Yoda. Yoda kocha i cierpi za to... kocha i
cierpi.
Zapadła taka cisza, że można było usłyszeć piórko rzucone na podłogę.
- Cena mądrości Yody wysoka jest, bardzo wysoka. Koszt jest wieczny. A ty mnie
o bólu uczyć będziesz, tak?
- Ja... - Usta Whie zadrżały. - Przepraszam, mistrzu. Byłem wściekły. Ale co się
stanie, jeśli oni mają rację? - wykrzyknął z rozpaczą. - Jeśli galaktyka naprawdę jest
mroczna? Jeśli, tak jak mówi Ventress, rodzimy się, cierpimy i umieramy, i to
Yoda – Mroczne Spotkanie
156
wszystko? A jeśli nie ma żadnego planu, jeśli nie ma czegoś takiego jak dobroć? Co,
jeśli cierpimy na ślepo, usiłując znaleźć powód cierpienia, ale tylko się oszukujemy,
rozglądając się za nadzieją, która nie istnieje? A jeśli nie ma nic więcej, tylko gwiazdy i
ciemna przestrzeń pomiędzy nimi, a galaktyki nic nie obchodzi, czy umrzemy, czy
będziemy żyli?
- To prawda - odparł Yoda.
Padawani spojrzeli na niego wstrząśnięci.
Krótkie nogi mistrza bujały się w tył i w przód, w tył i w przód.
- Może prawda - dodał po chwili i westchnął. - Przez wiele dni większą nadzieję
czuję. Kiedy indziej nie. - Wzruszył ramionami. -A co to za różnica?
- Ventress miała rację! - wyszeptał Whie tak zszokowany, że zapomniał o
gniewie.
- Nie. Myli się! Tak się myli, jak tylko można! - warknął Yoda. - śal w galaktyce
jest? O, tak. Oceany całe. Światy. I ciemność? - Yoda wskazał palcem na projekcję
przestrzeni kosmicznej nad stołem. - Widzicie ciemność. Ciemność wszędzie i kilka
gwiazd. Kilka punktów świetlnych. Jeśli nie ma planu, nie ma losu, nie ma
przeznaczenia, nie ma opatrzności, nie ma Mocy, to co pozostaje? - Spojrzał na
każdego z nich po kolei. - Nic, tylko nasze wybory, prawda? - Asajj pożera mrok, a
mrok pożera ją - dodał po chwili. - Zrób tak samo, Whie, jeśli chcesz. Zrób tak samo,
jeśli chcesz. - Stary Jedi spojrzał na gwiezdną mapę, na tańczące słońca i mgławice,
maleńkie punkciki światła migoczące w ciemności. - Być Jedi to prawdzie w oczy
spojrzeć i wybrać. Zapomnij o świetle i o ciemności, padawanie. - Krzaczaste brwi
uniosły się wysoko nad oczami koloru bagien, Yoda dźgnął Whie końcem laseczki.
Dziab, dziab. - Bądź światłem lub nocą, padawanie, ale wybierz!
Whie plakat długo, bardzo długo, a przynajmniej tak mu się zdawało. Scout jadła.
Fidelis podawał. Mistrz Yoda opowiadał im o Maks Leem i Jaiu Maruku: historie z ich
najciekawszych wypraw, oczywiście, lecz również wesołe anegdoty z czasów, kiedy
byli tylko dziećmi w Świątyni. Wypili razem wiele toastów.
Potem Scout płakała. Whie jadł. Fidelis podawał.
Yoda opowiadał historie i jadł, i płakał, i śmiał się, a padawani ujrzeli nagle, że w
jego dłoniach samo życie jest mieczem świetlnym; nawet w obliczu zdrady i śmierci,
kiedy już wszelkie nadzieje przepadły, płonął jak świeca w ciemności. Jak gwiazda
błyszcząca w mrocznej otchłani kosmosu.
Sean Stewart
157
R O Z D Z I A Ł
10
Château Malreaux stał na wysokim wzgórzu w północnej części Zatoki Łez,
głębokiej przystani, strzeżonej przez nagłe szkwały. Płacząca Rzeka, która wpadała do
zatoki, wyżłobiła w nadbrzeżnych klifach fantastyczny labirynt jaskiń. Cechy te -
przystań przyjazna dla wszystkich, którzy znali jej tajemnice, oraz śmiercionośna dla
tych, którzy ich nie znali, oraz długie amfilady jaskiń, które drążyły całe nabrzeże -
uczyniły Zatokę Łez znakomitym portem dla przemytników. Pierwszy hrabia Malreaux
był piratem, wydzierającym bogactwa z otaczających go ziem i tylko z rzadka
dotrzymującym obietnicy, że jako szlachcic nie będzie łupił przepływających statków.
Widok ze wzgórza charakteryzował się pewną posępną wzniosłością: wysunięty,
chłostany wiatrem przylądek, nagi, jeśli nie liczyć wszechobecnej powłoki yjuńskiego
mchu, lśnił jadowitą zielenią pomiędzy ołowianym niebem a cynowym morzem. Wiatr
wiał mocno, pchając przed sobą długie fale, póki się nie rozbiły o klify. Miotane nim
cienkie strugi deszczu chłostały powietrze, mieszając się z rozbryzgującą się pianą.
Kilka mew, czarnych ze srebrnymi znakami, krążyło, skrzecząc wokół niewielkiej
jamy.
System jaskiń i tuneli prowadzący z plaży miał wszędzie wyjścia, także w
piwnicach Château Malreaux. Jeden z tych podziemnych pasaży otworzył się właśnie w
zboczu wysokiego, porośniętego cierniodrzewami wzgórza, mniej więcej pół kilometra
w głąb lądu. Z osłony tego korytarza ciekawskie oczy obserwowały schodzenie starego
frachtowca B-7 oraz dwóch podobnych do os myśliwców Gildii Kupieckiej. Pojazdy
wyraźnie szykowały się do lądowania w strefie opuszczonego lądowiska w ruinach
Gorzkiego Przylądka, miasta po drugiej stronie zatoki. Gorzki Przylądek przed
wybuchem zarazy liczył sobie około sześćdziesięciu tysięcy dusz, zanim szaleństwo i
ś
mierć dziesięć lat temu zmieniły go w miasto-widmo.
Frachtowiec podskoczył nagle, jakby miał kłopoty z silnikami manewrowymi.
Szybko ześliznął się w bok, dość przekonująco zakręcił w miejscu i zniknął pomiędzy
dwoma kamienistymi wzgórzami. Obserwator pomyślał, że to bardzo ładna sztuczka.
Myśliwce Gildii Kupieckiej podskoczyły i wykręciły, żeby ostatecznie wylądować w
Gorzkim Przylądku.
Yoda – Mroczne Spotkanie
158
Sto dwadzieścia sekund później od strony miasta nadleciał z wizgiem pierwszy
ś
cigacz, kierując się na drugą stronę zatoki. Tu droga się kończyła, przechodząc w
słynny punkt widokowy.
Ze swojego ukrytego punktu obserwacyjnego Solis dostroił teleskopowy wizjer
snajperski T/Z z implantowaną siatką, aby zidentyfikować żołnierzy wysypujących się
ze ścigaczy i kierujących na nierówny teren. Dziesięciu, dwunastu... piętnastu ludzi,
plus dziesięć elitarnych robotow-morderców, podobnych do tych, jakie Ventress
sprowadziła do portu kosmicznego Phindar, oraz dwa plutony robotów-piechurów,
ż
eby pomagały przy przeszukiwaniu krzaków. Wkrótce miały się zapewne pojawić
kolejne, bardziej wyspecjalizowane oddziały - „komitet powitalny”, jaki Dooku wysłał
na spotkanie Yody.
O trzy minuty intensywnej wspinaczki od miejsca, gdzie wylądował B-7,
znajdował się wlot do jaskini. Grupa Yody powinna zdążyć bez problemu, pomyślał
Solis. W jaskini z całą pewnością jeszcze zwiększą przewagę, o ile łowcy nie
przywloką ze sobą jakichś naprawdę wymyślnych czujników.
W sumie nic nieoczekiwanego - całkiem rozsądne otwarcie gry z obu stron,
mocno zainteresowanych spotkaniem, lecz pragnących zachować pod kontrolą jego
miejsce i czas.
Solis skinął głową. Najwyższy czas ruszyć w kierunku jaskiń.
- Spóźniłaś się - spokojnie zauważył Dooku, kiedy zgrzana i zdyszana Whirry
wbiegła do gabinetu.
- Jest mi niezmiernie przykro, panie, ale szukałam Panny Vix... o, tu jesteś, moje
kochanie! - zawołała Whirry, gdyż hrabia trzymał liska na rękach. Jedną wielką dłonią
podtrzymywał brzuszek zwierzątka, drugą gładził rudobrązową sierść. Lisek wyrywał
się i piszczał w jego objęciach. Dyszał ciężko, a z ogromnych wytrzeszczonych ślepiów
wyzierał lęk.
Palce Dooku przesunęły się za uszkami stworzenia, po czym duża dłoń spoczęła
na jego delikatnych jak gałązki łopatkach.
- Powiedziałem ci, że będę miał gości: jednego, którego zaprosiłem, i kilkoro,
których tu widzieć nie chciałem. - Dooku dalej gładził przerażonego liska. -
Przejrzałem uważnie pewne zapisy. Kiedy twój mąż oszalał, oddałaś dziecko Jedi.
- Dziecię - wyszeptała Whirry. - Ukradli mi go, brutale. Zabrali go, kiedy byłam
nie tego... Krew miałam na całej sukni... - nieobecnym wzrokiem spojrzała na swoją
balową kreację, na plamy na obrąbku, nieco ciemniejsze niż zwykły brud. - Ukradli mi
go.
- Był tu wtedy robot - rzekł Dooku. - Kamerdyner Tac-Spec, który służył rodowi
Malreaux przez dwanaście pokoleń, a potem zniknął w tajemniczych okolicznościach.
To dziwne, ale Asajj Ventress widziała takiego robota kilka dni temu, jak podróżował z
padawanem Jedi.
Głaśnięcie, głaśnięcie. Lisek drżał i skamlał.
- Czyżbyś chciała tutaj kogoś sprowadzić, nie mówiąc mi o tym, Whirry? To by
mnie... rozczarowało.
Sean Stewart
159
- To raczej miała być niespodzianka - wyszeptała kobieta.
- Nie lubię niespodzianek.
- Och. No trudno. - Z trudem przełknęła ślinę.
- Przyjmuję, że możesz się skomunikować z robotem?
- Tak.
Hrabia spojrzał na nią uważniej.
- Tak, panie - poprawiła się szybko.
Dooku delikatnie przesunął dłonią po grzbiecie Panny Vix. Lisek szarpnął się i
zaskowytał. Dooku podniósł dłoń. Jego palce pełne były futra.
- Hm - mruknął. Strzepnął futro z palców i wrócił do głaskania. Kolejny skowyt i
kolejna garść futra. Urwał, jakby tknięty nagłą myślą. Odwrócił liska tak, żeby mogła
zobaczyć dziury w sierści.
- Popatrz, Whirry... możesz odczytać swoją przyszłość?
Gospodyni spoglądała z drżeniem warg to na swojego pana, to na liska.
- Co mam zrobić, panie?
- Co się dzieje z tym twoim wytwornym gadżetem? - zapytała Scout Whie.
Przedzierali się przez jaskinie już od jakiegoś czasu, idąc śladem blasku miecza
ś
wietlnego Yody, kiedy robot zatrzymał się nagle, jakby oprogramowanie mu się
zawiesiło.
- Fidelis? - rozległ się głos Whie, ostry i rozkazujący. Echo poniosło się po
korytarzach.
Rozległ się cichy warkot i brzęk. Fidelis wydawał się budzić ze snu. Potrząsnął
głową.
- Tak, paniczu Whie?
- Jakiś problem?
- Nie, panie, wcale. Po prostu... eee... przeglądałem moje wewnętrzne mapy.
- Chodźcie - rzekł Yoda. - Duża jaskinia tam jest. Odpocząć możemy.
- Nie potrzebuję odpoczynku - odparł Whie. Jego kroki, zawsze pełne wdzięku,
teraz tryskały energią, a głos był pełen podniecenia. - Muszę dotrzeć do domu.
Scout mogła tylko ostrożnie wybierać drogę pośród ponurych jaskiń. Oczy piekły
ją od wysiłku, z jakim usiłowała przebić mrok. Już dwa razy od początku drogi
podrapała sobie golenie. Whie z kolei poruszał się jak przy świetle dziennym. Oczy
lśniły mu jasnym, prawie opętanym blaskiem.
- Moc jest tu silna - rzekł i zaśmiał się z radości.
Miał rację. Nawet Scout ją czuła, ten nerwowy dreszcz, który przenikał ją do
głębi, jakby cały świat pełen był magnesów, a ona czuła ich przyciąganie poprzez
ż
elazo we krwi. Whie czuł się z tym wspaniale, Scout uważała, że to upiorne. W Mocy
tutaj było coś dziwnego, jakieś ostre wrażenie nierównowagi, tak różne od łagodnego
ś
wiatła Świątyni Jedi jak mokry, kwaśny wiatr Vjuna od powietrza w domu.
Whie pobiegł naprzód. Fidelis podążał za nim. Scout szła wolniej. Mistrz Yoda
ujął ją za ramię.
- Spokojnie teraz - szepnął. - Słuchaj, padawanie. Zostawić tutaj was muszę.
Yoda – Mroczne Spotkanie
160
- Zostawić nas? - syknęła.
- Czy Fidelisowi ufać można, nie wiem. Chronić twojego towarzysza padawana
będzie, pewien jestem. Lecz sprawy Jedi to całkiem co innego.
Prawda, niestety, pomyślała Scout, przypominając sobie zdradę Solisa.
Yoda pociągnął nosem.
- Droga na powierzchnię w pobliżu jest. Nią wyjdę. Ty i reszta w jaskiniach macie
zostać. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, przyjdę do was. Jeśli za dwanaście godzin na
spotkanie się nie stawię, wracajcie na statek i prześlijcie wiadomość do Świątyni Jedi,
ż
e Yoda nie wróci.
- Ale...!
Dłoń ścisnęła ją za ramię.
- Twojego towarzysza padawana pilnować musisz! Vjun woła do Ciemnej Strony
w nim!
- Zaczekajcie! - dobiegł ich gdzieś z przodu głos Whie. - Szkielety!
- To co ja mam z nim zrobić? - szepnęła Scout, lecz Yody już nie było.
Klnąc pod nosem, Scout wspięła się na naturalne stopnie z wapienia. Jedynym
ź
ródłem światła był majaczący w oddali miecz świetlny Whie. Podłoga pokryta była
szarym pyłem, delikatnym jak popiół. Nic tu nie rosło, choć czasem Scout widziała
małe kosteczki - szczątki zwierząt, które spadły w dół do jaskini przez otwór w ziemi
lub zostały tu zniesione przez falę przypływu. Gdzieś w oddali woda ściekała do
podziemnego jeziorka: kap, kap, kap. A każda kropla budziła echa, które zaraz cichły i
umierały.
Scout przyszło do głowy, że każda kropla jest jak życie; wzbiera do istnienia pod
niewidzialnym dachem jaskini, po czym następuje krótki lot kończący się rozbiciem w
zimnej wodzie - i tylko echa, jak wspomnienie, które po nich pozostało, słabe,
zamierające, wygasłe.
- Jak ci się zdaje, co się stało, Scout? - Usłyszała dziwny, wesoły głos Whie. -
Lepiej pójdę sprawdzić! - odpowiedział sam sobie wysokim, skrzekliwym tonem.
Rozległ się grzechot, coś jakby stare gałązki uderzające jedne o drugie. Scout
wspięła się na krawędź otworu wiodącego do kolejnej jaskini i wtedy spojrzała na nią
roześmiana, biała ludzka czaszka. Kościste ramię wyciągnęło się ku niej i zamachało
kościstą dłonią. Whie używał Mocy, aby utrzymać w powietrzu delikatne kości.
- Wyglądasz, jakby miała ci się przydać pomocna dłoń - rzekł tym samym
skrzekliwym głosem i unoszące się w powietrzu palce oplotły jej nadgarstek.
Scout wrzasnęła i uderzyła ramieniem o kamień. Kości trzasnęły i rozsypały się.
Unoszący się szkielet - niewiele większy od dziecka - wyciągnął dłoń, teraz już bez
palców, i podniósł ją do pustego oczodołu.
- Ooo, teraz mam kikut - wyskrzeczał tym samym głosikiem małego chłopca.
Drugi szkielet, wielkości dorosłego człowieka, podpłynął w powietrzu do
pierwszego.
- Uważaj, juniorze - odezwał się Whie w paskudnej parodii głosu matki. - Ona jest
odważna.
Serce Scout załomotało.
Sean Stewart
161
- Whie, przestań, proszę.
- Trochę się tylko chciałem zabawić - rzekł Whie, pojawiając się nagle. - Scout, to
nieprawdopodobne. W tym miejscu jest coś dziwnego. Nie czujesz tego? Nigdy do tej
pory nie czułem Mocy tak silnie. Zwykle musiałbym się skoncentrować tylko na tym,
ż
eby utrzymać kości w powietrzu, a teraz... - zanucił, wymachując mieczem świetlnym
jak pałeczką dyrygenta. Dwa szkielety zaczęły tańczyć.
- Odłóż te kości - poprosiła Scout, usiłując zachować zimną krew.
- Dlaczego? Ich właściciele już ich nie potrzebują.
- To brak szacunku - zaoponowała.
- Nie widzę...
- Whie, błagam cię. Proszę - jęknęła.
Milczenie.
- Dobrze. - Whie odwrócił się. Kości grzechocząc spadły na podłogę. - To
rzeczywiście chyba niegrzecznie straszyć małe dziewczynki.
Scout czekała, aż serce przestanie jej łomotać jak szalone.
- Whie?
- Tak?
- Wiesz, że nie zachowujesz się normalnie, prawda?
Milczenie.
- Wiem.
- To mnie przeraża - odezwała się Scout. - Moc jest tu bardzo silna, jeśli nawet ja
to czuję. Mogę sobie wyobrazić, co to musi znaczyć dla kogoś takiego jak ty. Nie
sądzę, żeby to był dobry pomysł, aby jej używać, jeśli nie musimy koniecznie. To jak...
oddychanie zbyt dużą ilością tlenu. Ciemna Strona tylko czeka, żeby rozgorzeć.
- Mam dla ciebie nowinę, Scout. Ciemna Strona jest tu - rzekł Whie, klepiąc się po
piersi. - Nosimy ją w sobie wszędzie, gdziekolwiek się udajemy.
Wyłączył miecz.
Zapanowała natychmiast całkowita ciemność. Gdzieś w oddali zebrała się kropla
wody, nabrzmiała i spadła w ciemną otchłań jeziora.
Kap-kap-ap-ap-p.
Cisza.
W ciemności nagle pojawiły się świetliste punkty jak gwiazdy migoczące pod
sklepieniem jaskini.
- Widziałem już te światła - odezwał się Whie.
- Świetliki - wyjaśnił Fidelis. - Kiedyś, kiedy byłeś małym dzieckiem, paniczu,
schodziliśmy tutaj. Ty, twój braciszek i ojciec, przed... chorobą.
- Co się z nim stało?
Scout wyjęła miecz świetlny i ustawiła na najniższy poziom, żeby tylko dawał
ś
wiatło.
- Lepsze rodziny na Vjunie zazwyczaj miały wysoki poziom midichlorianów -
rzekł Fideiis. - Była to oznaka statusu. Vjun ustanowił intensywny handel z Republiką
dopiero w ciągu kilku ostatnich pokoleń. Przedtem Jedi nie mieli szans... proszę mi
Yoda – Mroczne Spotkanie
162
wybaczyć szczerość... terroryzować mieszkańców, zabierając im dzieci o szczególnych
zdolnościach, jak to mają w zwyczaju. W dawnych czasach Vjun miewał pewne
kontakty z Sithami, ale ostatnie postępy Republiki zaznaczyły pierwsze związki z
kultem Jedi. Zainteresowanie zjawiskiem midichlorianów zawsze oczywiście było
bardzo duże, ale przybycie łowców dzieci Jedi w naturalny sposób skłoniło najlepsze
rodziny do zastanowienia się, jak najlepiej wykorzystać i zwiększyć swoje zdolności,
aby zabezpieczyć się przed zagrożeniem, jakie sobą przedstawiali... - odchrząknął lekko
- ...przybysze. Hrabia, twój ojciec, należał do konsorcjum zajmującego się
genetycznym podwyższaniem naturalnego poziomu midichlorianów wśród populacji
Vjun. Eksperyment, szczerze mówiąc, udał się nad podziw.
- Chcesz powiedzieć, że stworzyli całą planetą ludzi wrażliwych na Moc, nie
szkoląc ich, żeby umieli się nią posługiwać? - zapytała ze zgrozą Scout.
- No tak, właśnie ten zapach czuję w powietrzu - mruknął Whie. - Szaleństwo.
Wszyscy oszaleli, prawda? W tych skałach wciąż, jeszcze słychać krzyki.
Scout poczuła, że zaschło jej w ustach.
- Whie?
- Nie słyszysz tego? Nie mogę sprawić, żeby zamilkły - rzekł.
- Znowu się ciebie boję.
- Nie bój się. To moje miejsce. Mój dom. Znają mnie tutaj. - Zamieszał stopą w
stercie kości. - Zdaje się, że to matka i dziecko. Uciekli tu, żeby się ukryć przed moim
ojcem, prawda?
- No cóż, panie - wyjąkał Fidelis. - Nie potrafią powiedzieć.
Scout podniosła dłoń, bo z oddali dobiegł ją odgłos kroków, szelest i szczęk
metalu uderzającego o metal. A potem, jakby dzięki jakiejś sztuczce akustycznej,
rozległ się głos, który wprawdzie dobiegał przez szczelinę w sklepieniu, ale zdawał się
dochodzić z odległości kilku metrów.
- Rozstawić się w jaskiniach. Brać ich żywych lub martwych.
Scout drgnęła.
- Roboty Dooku nas szukają.
- Czas ruszać - zgodził się Whie. - Hej, a gdzie jest mistrz Yoda?
- Odszedł. Powiedział, że powinniśmy spotkać się na statku za dwanaście godzin.
- Nie słyszałem tego - odparł Whie podejrzliwie. - Czemu powiedział tobie, a nie
mnie?
- Nie wiem - warknęła. - Może dlatego, że teraz zachowujesz się naprawdę
dziwnie.
Whie miał już odpowiedzieć coś nieprzyjemnego, ale ugryzł się w język. Skinął
głową, zaciskając usta.
- Dobra odpowiedź. Nie jest mi łatwo tu przebywać. Myśli mi uciekają i muszę je
chwytać. Używałem Milczącej Medytacji, której nauczył mnie mistrz Yoda, kiedy
byliśmy jeszcze w piątkę. Pamiętasz ją?
- Tak... - Siedzisz z przymkniętymi oczami, z językiem zwiniętym tak, aby
dotykał podniebienia. Moc płynie od głowy, rozpływając się po kręgosłupie, po szpiku
kości udowych, a potem przesącza się punktem nacisku na stopach aż do wyładowania.
Sean Stewart
163
„Dziecko pełne Mocy jak chmura niosąca błyskawice jest”, mówił Yoda. „Niech
wyładowanie przepłynie przez ciebie do ziemi, do ziemi”. Wciąż jeszcze słyszała jego
łagodny głos: „Odprężyć się musisz!”. I chichoty dzieci wokół niej w sennym, zalanym
słońcem pomieszczeniu.
W jej wspomnienie wdarł się głos Whie.
- To się przytrafiło mistrzyni Asajj Ventress, wiesz? Znalazła się na dziwnej,
przerażającej planecie i Jedi opuścili ją. Mistrz Yoda ją opuścił.
- Sądzisz naprawdę, że to całość historii?
Whie wzruszył ramionami.
- Dziwny zbieg okoliczności. Tylko tyle. Fidelisie, zabierz nas jak najdalej od tych
robotów, dobrze?
- Z pewnością, panie. Znam tu każdą szczelinę i zagłębienie. Możesz pójść za
mną?
Padawani ruszyli za robotem. Scout szła jako druga, unosząc miecz świetlny
rozsiewający bladoniebieskie światło. Whie zamykał pochód. Grubość warstw
kamienia ponad ich głowami nie wydawała się go wzruszać, lecz Scout czuła niemal
ten miażdżący ciężar, miliony ton metrycznych głazów przeżartych erozją i dziurami.
Kilka serii z moździerza, jeden granat i wszystko się zawali, grzebiąc ich żywcem.
Przestań, powtarzała sobie. Jedi... nawet młody, fanatyczny Jedi... nie pozwala
sobie na panikę. Przez całe życie pracowałaś po to, aby podejmować to ryzyko,
Tallisibeth. Zapracowałaś sobie na ten strach. Co by pomyślał Jai Maruk?
Na samą myśl o nim ciepły smutek ogarnął jej serce. Przypomniała sobie, jak nad
nim płakała, kiedy umierał w porcie kosmicznym Phindar. „Nie zostawiaj mnie,
mistrzu”, błagała. Odpowiedział: „Nigdy, moja padawanko”.
Za jej plecami Whie zaśmiał się nagle.
- Pamiętasz, co mawiał mistrz Yoda? „Kiedy na Ciemną Stronę patrzysz, ostrożny
musisz być...”
- „...bo Ciemna Strona patrzy na ciebie” - dokończyła Scout.
Kap, kap, kap, cyk.
Hrabia Dooku siedział przy biurku w gabinecie, udając, że czyta codzienne
meldunki z Wojen Klonów, ale w istocie wsłuchując się w nieustanne bębnienie o
szyby yjuńskiego deszczu. Uruchomił też inne zmysły, nie tylko słuch.
Yoda nadchodził.
Zbliżał się ostrożnie, cicho, ukrywając swoją obecność w Mocy, płynąc na jej
powierzchni jak liść, łagodnie unoszony na falach strumienia. Na Vjunie jednak Moc
była ukierunkowana raczej na Ciemną Stronę i od czasu do czasu mistrz musiał płynąć
pod prąd. Właśnie na te chwile Dooku czekał. Raz, kilka minut temu, stary Jedi
popełnił błąd, stawiając stopę pod prąd, i wstrząs, jaki nastąpił, szarpnął posadami
Château Malreaux, anonsując przybycie mistrza jak odległy grzmot.
A może to nie był błąd. Może Yoda chciał, aby Dooku wiedział, że nadchodzi.
Od tamtej pory wszystko ucichło. Stary Jedi poruszał się jak ważka po
powierzchni Mocy i nic nie zapowiadało jego nadejścia, z wyjątkiem delikatnego
Yoda – Mroczne Spotkanie
164
mrowienia skóry Dooku. Czuł się, jakby był ślepcem w słońcu, a świt jawił mu się
wyłącznie jako blade, rozprzestrzeniające się ciepło.
Nie spodziewał się, że mistrz pozwoli się sprowadzić do Château Malreaux pod
strażą. „Walka synchronizacją jest - mawiał zawsze mistrz - a zadaniem wojownika jest
zniszczyć synchronizację przeciwnika”. Nawet teraz Dooku widział w myślach
swojego mistrza - małą, krępą postać w brunatnej szacie, rozdającą ćwiczebne miecze,
wokół roześmiane, rozchichotane dzieciaki, zapach świeżej bielizny i mat i mistrz
przechadzający się przed nimi; długie, chrapliwe westchnienie, a potem drobna postać
wzywa Moc, by ją wypełniła. Oddziaływanie jest tak potężne, że co silniejsze dzieci, w
tym również i Dooku, czują je niczym prąd przepływający z narożników sali do
zrogowaciałych stóp Yody, przenikający strumieniem energii jego ciało; płomień w
oczach, Moc zebrana na czubku drewnianego miecza jak błyskawica zamknięta w
klatce. Gdy mistrz podniósł wtedy stopą i uderzył nią w ziemią, wydawało się, że to
cala Świątynia drży w posadach.
Tap, kap, tip.
Ciekawie byłoby zobaczyć Yodę. To jak odwiedzić dom swojego dzieciństwa.
Dooku nie miał zamiaru poddawać się nostalgii, lecz siedząc teraz z losem milionów w
rakach, wśród podwładnych proszących o rozkazy, ofiar błagających o litość,
oczywiście kuszące było przypomnieć sobie te dawne, beztroskie czasy, kiedy był
chłopcem marzącym o istnieniach, które uratuje, zamiast liczyć trupy w tysiące.
Dziwne - kiedyś był taki młody, że każde życie wydawało mu się cenne.
Teraz jednak dorósł, wyzbył się sentymentów. Już nie był chłopcem, któremu
można rozkazywać.
Oczywiście, z wyjątkiem Sidiousa.
Krążyły mu po głowie słowa Ventress. „Jak może pozwolić ci żyć?... Wykorzysta
cię...” Niby próbowała wykręcić się z kłopotów, ale, do licha, sprytnie wybrała metodę.
To jedno trzeba było Asajj przyznać: miała nieomylny instynkt, gdzie ugodzić, żeby
zabić.
„Musisz za dużo pozostawać na słońcu, hrabio...”
Dooku spojrzał na holomonitory pogrupowane na blacie biurka. Wiele obrazów
domagało się jego uwagi: widok bitwy na Omwat, panorama zniszczeń na Honoghr,
sześć miesięcy po katastrofie toksycznej, kiedy dzięki propozycji generała Grievousa
zwiększono użycie broni biologicznej w kampaniach na Zewnętrznych Rubieżach,
obraz holograficzny z sali senatu w Republice, pilna informacja dotycząca dość
raptownego wejścia na orbitę Vjuna małego stateczku, ściganego przez dwa myśliwce
przechwytujące z wysokoorbitalnych pikiet; aktualizacja w czasie rzeczywistym
informacji na temat żołnierzy, którzy podążyli za Yodą i dziećmi do jaskiń, oraz cały
cykl obrazów samego zamku: tereny frontowe, główny hol, wejście dla służby oraz hol
przed jego gabinetem.
Hrabia Dooku nie przepadał za niespodziankami.
Tap, dip, tap! Deszcz padał teraz mocniej, waląc w szyby.
Sięgnął przed siebie, aby powiększyć obraz nadlatującego statku, który ścigały
jego myśliwce. Nagle znieruchomiał i spojrzał na swoją dłoń. Cholera, znowu zaczyna
Sean Stewart
165
drżeć. Wrażenie ciepła na skórze zintensyfikowało się jak rumieniec wstydu, a drżenie
narastało. Czuł się dziwnie, zupełnie jakby się bał. Jego racjonalny umysł był całkiem
spokojny, ale z jakiejś przyczyny jego ciało reagowało tak, jak wtedy, kiedy był
uczniakiem, który ma się odezwać do pięknej dziewczyny: strach, wstyd, tęsknota i
nadzieja, wszystko zmieszane razem.
Tap. Tap!
Wreszcie hrabia zrozumiał, że to nie odgłos deszczu. Odwrócił się, żeby spojrzeć
w okno gabinetu. W sposób stanowiący zaprzeczenie grawitacji usadowiony na
gzymsie, pięć pięter nad ziemią, siedział mistrz Yoda i stukał w szybę kosturkiem.
Deszcz spływał po jego pomarszczonej twarzy, roześmianej jak gargulec.
Szybki statek kurierski Hoersch-Kessel zmodyfikowanej klasy Chryya spadał
przez atmosferę Vjuna jak piorun. Dwa statki pikietujące Gildii Kupieckiej gorączkowo
próbowały go dogonić. „Gorączkowo” jest tu odpowiednim słowem, ponieważ pilot
chryyi wydawał się nieobeznany z lądowaniem atmosferycznym. Zamiast wypalać
prędkość w drugich, płytkich seriach pętli w górnej atmosferze, szybki kurier spadał
pod kątem graniczącym z samobójstwem. Jego powierzchnia z wolna przybierała
głęboki, złowróżbny, pulsujący pomarańczowy kolor. Za statkiem - niczym ogon
komety - ciągnęła się smuga przegrzanego powietrza i płonących pyłów.
Jeden ze ścigających statków leciał wyżej, trzymając się w pewnej odległości, bo
nie miał odwagi zachować tego niemożliwie stromego kąta zejścia. Drugi jarzył się już
na czerwono, ale przypiął się do chryyi, krótkimi seriami strzelając z przednich działek.
Niebo jęczało, gdy statki przedzierały je na pół niczym flimsiplast. Chryya
podskakiwała i kręciła się radośnie w gradzie strzałów, aż wreszcie obróciła wieżyczkę
do tyłu i wypuściła jeden nieprzerwany strumień ognia.
Przez długą chwilę przednie deflektory statku pikietującego wytrzymywały.
Lecz kiedy przyszedł koniec, zniszczył go nie promień energii przeszywający
pancerz, lecz sama temperatura otoczenia, która osiągnęła punkt topnienia powłoki.
Przez jedną ciągnącą się jak wieczność chwilę krawędzie statku wydawały się
zachodzić mgłą i spływać ku ziemi jak płonąca kropla krwi. Pilot usiłował wyjść z
nurkowania, ale potworne siły przeciążenia rozdarły topniejący korpus na części i
statek rozsypał się, a deszcz płonących szczątków spadł na zrujnowane miasto
Gorzkiego Przylądka.
Kilka kilometrów dalej chryya delikatnie usiadła na ziemi jakieś sto metrów od
opuszczonego B-7 Yody.
- Co to miało być? - zawołał Obi-Wan Kenobi, odpinając pasy fotela w wieżyczce
strzelniczej. - Myślałem, że pozwolisz nas rozstrzelać. Potem, że nas spalisz. A teraz
byłem przekonany, że nas rozwalisz.
Anakin wyskoczył z fotela pilota i zachichotał.
- O, to nic takiego, ja to nazywam...
- Popisywaniem się?
- Popisywaniem? Nie chodzi o zwycięstwo, mistrzu. Roboty Federacji nadchodzą
w dwóch szeregach od strony B-7... sześć, siedem, w sumie osiem - dodał beztrosko,
Yoda – Mroczne Spotkanie
166
spoglądając na monitor taktyczny chryyi. - Chodzi o zwycięstwo w dobrym stylu. -
Położył dłoń na mieczu świetlnym i przygotował się do skoku z przedniego włazu. -
Gotów?
- Nie! - Obi-Wan opadł z powrotem na fotel artylerzysty i za pomocą działka
laserowego wypalił otwory w trzech robotach biegnących w ich kierunku, zanim
pozostałe rozbiegły się jak oszalałe w poszukiwaniu schronienia. - No dobrze, teraz
jestem gotów.
Anakin wyjął z szafki przy przednim włazie dwa miotacze.
- Kocham, tę planetę. Jest cała pogrążona w Mocy. Czuję to od pierwszej chwili,
kiedy dotknęliśmy atmosfery. Jestem zwykle dobrym pilotem...
- Wspaniałym pilotem - poprawił Obi-Wan.
- ...ale teraz to było tak, jakby powłoka statku i moja skóra stanowiły jedność.
Czułem dokładnie, ile ciepła może przyjąć, jaki moment, ile obrotów...
- Widać, że nie użyłeś Mocy, aby zjednoczyć się z moim żołądkiem. - Obi-Wan,
wciąż lekko zielony na twarzy, wybrał rusznicę laserową i kilka granatów.
- Różnica pomiędzy Coruscant a tą planetą jest taka, jak między pływaniem w
jeziorze a w oceanie. Czuję się taki pełny życia...
Anakin dotknął blokady włazu i wyprysnął na zewnątrz wysokim skokiem. Otwór
włazu natychmiast rozjaśnił się jaskrawymi plamami ognia z miotaczy, ale on już był
na zewnątrz, koziołkując w powietrzu, z miotaczem w każdej ręce, strzelając raz po
raz... dwa roboty zostały przedziurawione na wylot przez czujniki wideo i na oślep
pobiegły w dół wzgórza, sypiąc iskrami z uszkodzonych matryc.
Anakin zawisł w powietrzu na nieprawdopodobnie długi czas, upadł, przetoczył
się przez ramię, wystrzelił jeszcze dwukrotnie do robota, który próbował zajść go od
tyłu, odstrzeliwując mu rękę razem z bronią i nogę w kolanie, po czym zerwał się i
stanął w doskonałej równowadze. Miotacze parowały w rzadkim deszczu Vjuna.
- Mógłbym chodzić po wodzie - oznajmił.
Roboty zaczęły się wycofywać - szybka, skuteczna akcja tych, które jeszcze nie
zostały uszkodzone, choć dwa na wpół oślepione wciąż kręciły się bezradnie po
okolicy, wydając wysokie krzyki, które brzmiały jak nienaturalne, mechaniczne wycie z
bólu. Obi-Wan poszedł w ślady Anakina i wyskoczył na otwartą przestrzeń, odbijając
ostrzem miecza świetlnego kilka strzałów, które zdążyły jeszcze oddać uciekające
roboty.
- Czemu one tak wrzeszczą? - spytał Anakin.
-
Echolokacja.
To
najnowszy
system
naprowadzania:
skrzeczą
jak
jastrzębionietoperze, usiłując wykonać aktywną mapę soniczną terenu.
Anakin spojrzał na niego podejrzliwie.
- Nie żartuję - odparł Obi-Wan. - To jedna z najnowszych modernizacji.
- Musiałem ją jakoś przeoczyć - mruknął Anakin, obserwując oślepione roboty,
które obijając się o siebie, dołączyły do swoich towarzyszy.
- Chodź, zobaczymy, czy mają tam Yodę i padawanów.
Sean Stewart
167
Pobiegli za wycofującymi się robotami, zatrzymując się tylko na chwilę przy B-7,
aby się upewnić, że nie ma tam jeńców Jedi. Roboty wspięły się na zbocze i wycofały
do jaskini.
- Co o tym sądzisz? - zapytał Obi-Wan, podając Anakinowi makrolornetkę.
Teraz obaj leżeli płasko za niewielką, pokrytą mchem skarpą, wpatrując się w
czarną szczelinę, ziejącą jak wielka rana na tle jadowicie zielonego zbocza. Widzieli
iskry światła na końcach luf robotów osłaniających wylot jaskini.
Anakin zamyślił się.
- Długi bieg w górę, żeby dostać się do jaskini. Brak osłony. Będą do nas strzelać
z osłoniętych pozycji. Jeśli się dobrze zastanowić, to jatka.
- Też mi się tak jakoś zdawało.
Anakin odpiął od pasa małą żłobkowaną kulę i rzucił w górę.
- Czekaj! - zawołał Obi-Wan, ale było już za późno. Anakin zdążył użyć Mocy,
aby poprowadzić granat do wnętrza jaskini, gdzie po chwili rozległa się głucha, głęboka
detonacja.
Jedno uderzenie serca. Dwa.
Z otworu jaskini posypały się odłamki metalu jak konfetti. W chwilę później Obi-
Wan poczuł głęboki, rezonujący odgłos, który wstrząsnął ziemią pod jego brzuchem.
Potem kolejny. I jeszcze jeden. Z wylotu jaskini dobiegi odgłos walących się skał, a
potem ogromna chmura pyłu, która wyrwała się z otworu jak oddech konającego
olbrzyma.
- Świetnie - mruknął Obi-Wan. - Jaskinie się zapadają.
Całe partie zbocza nabrzmiały i sklęsły, mięknąc i ciemniejąc jak obity owoc pod
cienką skórką vjuńskiego mchu. Przetaczające się grzmoty walących się skał nie
ustawały. Ziemia, wypchnięta przez eksplozję, zapadła się i osunęła do stóp wzgórza.
Uśmiech powoli zniknął z twarzy Anakina.
- Nie jestem pewien, czy ten granat to był dobry pomysł - zauważył Obi-Wan.
- Chyba nie sądzisz, że Yoda tam był, co? - spytał Anakin. - Albo padawani?
- Mam nadzieję, że nie. - Widząc przerażoną twarz młodzieńca, Obi-Wan
złagodniał. - Jestem pewien, że poczulibyśmy w Mocy, gdyby Yoda zginął. Ale
następnym razem pomyśl trochę dłużej, zanim przemodelujesz krajobraz, dobrze?
- Tak, mistrzu - odparł Anakin. Technicznie rzecz biorąc, nie był już padawanem
Obi-Wana, ale często zdarzało mu się tak zachowywać, kiedy czuł, że narozrabiał. - Co
teraz?
Obi-Wan wstał.
- Teraz chyba... no, nie! - mruknął, spoglądając w dół. Jego szaty Jedi były
splamione czymś zielonym, jakby sokiem trującego owocu. A w miejscach, gdzie leżał
na mchu, zmoczonych lekko kwaśnym deszczem planety, nitki osnowy już zaczynały
się rozkładać.
- Wiem, ja też czuję, że od tej mżawki skóra mnie piecze - rzekł Anakin.
- Co za ohydna planeta. - Obi-Wan otrząsnął się. - Nie chciałbym tu być
ministrem turystyki.
Yoda – Mroczne Spotkanie
168
Wskazał ręką wspaniale domostwo, położone mniej więcej kilometr w głąb lądu,
zbudowane z białego kamienia okolonego czerwoną cegłą.
- Chyba to tam zdążamy. Wygląda na coś bardzo w stylu hrabiego Dooku, a
gdziekolwiek jest Dooku, Yoda znajdzie się w pobliżu.
Moc zazwyczaj jedynie pomagała Scout przewidywać ruchy wroga, kiedy byli
twarzą w twarz, ale nawet ona uznała, że powietrze Vjuna było od niej aż gęste. Zanim
jaskinie zaczęły się walić, poczuła na całym ciele ostrzegawczy dreszcz.
- Fidelisie! Wynosimy się stąd! - wrzasnęła i robot, odpowiadając na jej
rozkazujący, niecierpliwy ton, chwycił ją za pas i wyciągnął.
Pędem wybiegli do wąskiego korytarza. Wtedy nastąpiła pierwsza eksplozja -
kilka zdławionych trzasków, jak niezbyt odległe strzały z miotacza, a potem
przetaczający się grzmot, który nie tylko nie cichł, ale przybierał na sile w miarę, jak
jaskinie za nimi zaczynały się zapadać. Spojrzeli po sobie z ogromnym zdumieniem,
kiedy stojące powietrze jaskini zaczęło nagle wirować i pulsować jak szalona bryza.
Podłoga korytarza zadygotała pod ich stopami.
- O rany - jęknęła Scout.
- Biegnijcie - wołał Fidelis. - Jesteśmy prawie bezpieczni! Szybko poruszając się
w półmroku, przeciągnął ich przez kolejny korytarz. Ciągnął Scout tak szybko, że jej
stopy ledwie dotykały podłoża. Grzmot, ryk, przerażający, ogłuszający trzask.
- Jedno z jezior się osunęło! - poinformował Fidelis.
Scout próbowała zrozumieć, co to znaczy, kiedy nagle spadła na nich ściana
wody. Widocznie w jednym z podziemnych jezior otworzyła się nagle szczelina i to, co
kiedyś było spokojnym i przewidywalnym zbiornikiem, nagle zmieniło się w ruchomy
wodospad, który runął na nich z góry. Pod strumieniem wody głowa Scout odskoczyła
raptownie i uderzyła w bok robota tak mocno, że dziewczynie pociemniało w oczach.
- Paniczu! - krzyknął Fidelis.
W pulsującym świetle miecza świetlnego Whie Scout zauważyła, że chłopca
zwalił z nóg nagły strumień wody, unosząc go z powrotem w głąb korytarza. Rozległ
się kolejny ogłuszający huk i jaskinia, którą dopiero co opuścili, zawaliła się.
Fidelis cisnął Scout w bezpieczne miejsce i pognał z powrotem do korytarza,
który zmienił się w tymczasowe koryto rzeki. Prąd unosił Whie w kierunku nowo
utworzonego wodospadu, z hukiem spadającego w dół, w przepaść. Blada twarz
chłopca pojawiała się i znikała pod powierzchnią lodowatej wody. Whie wyciągnął
rękę, usiłując chwycić jakikolwiek wystający głaz, zanim rzeka wciągnie go w otchłań
na pewną śmierć.
Ignorując szok, jaki wywołała lodowata woda, i dzwonienie w uszach, Scout
wezwała na pomoc wszystkie siły i dodała swoją wolę do woli Whie, wykorzystując
Moc, by przyszpilić jego dłoń do skały.
W kilka chwil później niebezpieczeństwo minęło. Jezioro opróżniło się z wody,
prąd złagodniał i Fidelis dotarł wreszcie do swojego pana. Robot wyciągnął chłopca z
wody i wyniósł w bezpieczne miejsce. Scout poczuła ogromną ulgę.
- Dzięki - wyszeptał Whie.
Sean Stewart
169
- Za co?
- Czułem, jak mnie złapałaś. Skała była śliska, chwyciłem ją, ale wiedziałem, że
tracę oparcie. A wtedy ty mnie złapałaś i wytrzymałem. - Uśmiechał się, dysząc ciężko.
Twarz miał mokrą i posiniaczoną. - Dzięki, że uratowałaś mi życie. Nawet jeśli jestem
pompatycznym, aroganckim pajacem.
- No cóż... jesteś moim aroganckim pajacem - warknęła Scout, ale zarumieniła się
z radości. - Tym są dla siebie Jedi.
Ziemia pod ich stopami znów się zatrzęsła. Kolejne tony kamieni zapadły się w
głąb.
- Chodźcie - rzekł Fidelis.
Pchał ich przed sobą wąskim korytarzem, mijając jedną, a potem drugą boczną
jaskinię. Skręcił dopiero do trzeciej. Jeszcze jedna szczelina, tak wąska, że Scout
musiała się odwrócić bokiem, żeby się przecisnąć. Nagle pod stopami poczuli równo
obrobione kamienie. Znajdowali się w ciemnym korytarzu przypominającym pusty
kanał. W kilka chwil później stanęli przed drzwiami.
Fidelis otworzył je.
- Szybko! - Zalało ich jaskrawe światło, oślepiając nawykłe już do ciemności
oczy. Robot pchnął ich do środka i zatrzasnął za nimi drzwi.
Whie mrugał raz po raz, oślepiony nagłym blaskiem. Stwierdził, że nie są już w
piwnicy ani w lochu, lecz w wygodnie urządzonym pokoju, z gobelinami na ścianach i
ogniem trzaskającym wesoło na kominku. Na podłodze leżał piękny dywan, tkany w
sceny leśne i obrzeżony szkarłatem i beżem.
Był to pokój z jego snu.
Tyle że wokół stało sześć robotów-morderców, czekających na nich z bronią
gotową do strzału, a za nimi, obok drzwi, przez które właśnie weszli, stała Asajj
Ventress.
- Pan Malreaux - rzekła leniwie. - Witaj w domu.
Yoda – Mroczne Spotkanie
170
R O Z D Z I A Ł
11
Jak daleko sięgał pamięcią, Yoda większość czasu spędzał w Świątyni Jedi z
najmłodszymi. Bawił się z nimi - kiedy mieli po dwa lub trzy lata - w chowanego, w
dwa ognie, w przyciąganie Mocą. Wczesne lekcje w ogrodzie, gdzie uczył ich
sekretnego życia roślin, nieopanowane okrzyki, zabawy z kwiatami, zbieranie ich
wokół, żeby obserwować, jak pająk tka swoją sieć albo jak pszczoła brzęczy w
płatkach.
Kiedy zaczynały się pierwsze zajęcia walki, z upadkami, koziołkami i zabawami
ć
wiczącymi pracę nóg, Yoda także je prowadził. Po pierwsze, odpowiadał im
wzrostem. Pierwszym prawdziwym kontaktem z walką, jaki Dooku pamiętał, była
zabawa z „piórkowym dotykiem”, jak ją nazywał mistrz. Celem gry było
uświadomienie sobie najsłabszych nawet, najdelikatniejszych zmian w ciśnieniu i
równowadze, nauka kontrowania siły przeciwnika nie za pomocą blokady większą siłą,
lecz poprzez zwrócenie jego energii przeciw niemu samemu.
W miarę jak zdobywało się zręczność w tej grze - a Dooku był doprawdy jednym
z najlepszych studentów na roku - wkrótce zaczynała ona coraz bardziej przypominać
sparring, gdzie zwycięstwo przechodziło w ręce tego wojownika, który potrafił
wytrącić przeciwnika z równowagi. Z wiekiem coraz częściej otwierali starcie w
pozycji gotowości, z palcami lekko złożonymi na przedramieniu partnera. Pierwsze
pchnięcie Dooku było lekkie i szybkie lub powolne i ciężkie; energia pochodziła z dołu
lub spadała z góry, bądź też pojawiała się jako nagły cios w pierś. Wygrał Turniej
Dwunastu-i-Mniej, kiedy miał dziewięć lat, wykorzystując jedną ze swoich sztuczek:
zaczynał bardzo delikatnymi sondami, jakby sprawdzał swego nieprzyjaciela w
dziecięcej grze, po czym naciskał wrażliwy punkt na łokciu tamtego i atakował w
chwili szoku i bólu.
Lecz choć był coraz lepszy, nigdy nie zdołał pokonać mistrza Yody. Nieważne,
jakiej używał sztuczki - pchnięcie Mocą od tyłu, uderzenie po oczach - mistrz zawsze
wyczuł cios, zanim jeszcze został zadany, i odskakiwał na bok jak szerszeń uciekający
przed wściekłą dłonią. Za każdym razem, kiedy Dooku się już zdawało, że osaczył
starego Jedi i wykonywał ostateczne pchnięcie, Yoda roztapiał się pod ciosem jak
Sean Stewart
171
człowiek schodzący po schodach, z których ktoś w sekrecie ukradł dwa stopnie, Dooku
stwierdzał, że znów wymachuje rękami i traci równowagą. A potem pada.
Szczególnie jednak frustrujące było to, że Yoda często przegrywał grę z
piórkowym dotykiem. Popychał chłopca lub dziewczynkę nawet w połowie nie tak
utalentowaną jak Dooku, która niezdarnie uciekała w bok, a mistrz padał u jej stóp,
robiąc żałosne miny, podczas gdy dzieci zanosiły się śmiechem i krzyczały z radości.
Pozwalał im zwyciężyć. Dooku wiedział o tym. Budził w nich pewność siebie. Nigdy
jednak nie przegrał z Dooku. Ani razu. To było niesprawiedliwe, jawnie
niesprawiedliwe. Przez sześć miesięcy Dooku atakował z coraz większą siłą i furią,
próbując wszystkiego, by zwyciężyć, ale jednocześnie jego własna równowaga stawała
się coraz bardziej wrażliwa, więc kiedy przegrywał, a przegrywał zawsze, zawsze,
zawsze, robił to w sposób coraz bardziej spektakularny. Obrał sobie za punkt honora
przegrywać brzydko i boleśnie. Wzywał wszystkich, aby dostrzegli, jak
niesprawiedliwie traktuje go Yoda.
Dooku zagrał po raz ostatni w wieku dwunastu lat. Yoda przychodził na lekcje
walki wręcz raz na tydzień lub rzadziej i przez całą wiosnę walczyli w długiej serii
coraz bardziej poniżających porażek, z których Dooku zaczął nagle czerpać dumną,
wzgardliwą, pełną goryczy satysfakcję. Teraz dwukrotnie przewyższał mistrza
wzrostem, a jednak Yoda nadal nie pozwolił mu wygrać. Ani razu. Oczywiście, nigdy
też nie przyznał się, jak to robi, a Dooku był zbyt dumny, aby sprawić mu przyjemność
skargą lub głośnym wyrażeniem żalu.
Skłonili się sobie i Dooku stwierdził, że tym razem ze swojej klęski uczyni coś
spektakularnego, tak oczywistego, iż każdy będzie musiał zauważyć, co się dzieje.
Uznał, że sam sobie złamie ramię.
Wyprostowali się po ukłonach. Dooku ustawił się w pozycji gotowości,
uspokajając się i szykując na przyjęcie bólu.
- Wygrałem - rzekł Yoda.
- Co? - wykrzyknął Dooku. - Przecież nawet nie zaczęliśmy!
- Kiedy jeden wojownik równowagę straci, zwyciężył przeciwnik - spokojnie
wyjaśnił Yoda. - Wygrałem.
I w tej chwili, jak zawsze zresztą, nastąpił nagły ruch i upadek. Dooku zrozumiał,
ż
e Yoda ma rację. Nieważne, jak bardzo się starał, by jego członki były elastyczne,
duma pozostawała sztywna. W nią zawsze uderzał Yoda, nie pozwalając mu
zwyciężyć, aż przyszła taka chwila, że stanął do starcia z zamiarem przegranej.
Oświecenie było tak gwałtowne, że zniósł je z wielkim trudem. Zamrugał,
oszołomiony geniuszem nauk mistrza, które ukazały mu jego słabość. Sam nigdy by na
to nie wpadł, choćby nie wiadomo ile razy walczył ze swoimi kolegami.
- D-dziękuję - wyszeptał, czując, jak w brzuchu kłębi mu się szalona mieszanina
wściekłości, poniżenia i bezgranicznej wdzięczności. Twarz starego Jedi rozpromieniła
się uśmiechem. Chwycił dłoń Dooku i przyciągnął go ku sobie, po czym uściskał
serdecznie.
- Jeśli upadać będziesz, uczniu... złapię ciebie!
Yoda – Mroczne Spotkanie
172
Tej nocy, leżąc na pryczy, czuł, jak w jego sercu kotłują się dwa niezrozumiałe
uczucia. Ten wstrząs, zachwianie, zawieszenie w przestrzeni bez równowagi... znów
przechytrzony i pokonany, a potem ten ciepły, pełen zachwytu uścisk, fizyczna
obietnica, podana z bezpośredniej bliskości: „Jeśli upadać będziesz, uczniu... złapię
ciebie!”
Właśnie ten wstrząs i upadek, ten brak równowagi, nagły i nie do uniknięcia,
znów ogarnął Dooku po tych wszystkich latach, kiedy patrzył na starego, roześmianego
goblina, który siedział na gzymsie i ociekał deszczem.
Przyszło mu do głowy, że mógłby jednym uderzeniem Mocy stłuc okno i zasypać
starego mistrza odłamkami, spychając go z gzymsu. Wyobraził sobie zakrwawionego,
nieprzytomnego Yodę spadającego w dół, by roztrzaskać sobie czaszkę na kamieniach.
Wszystko wtedy skończy się raz na zawsze i Dooku nie będzie musiał przeżywać tego
dziwnego, niezrozumiałego zmieszania. Ręce przestaną mu drżeć, stanie się suchy i
napięty, suchy, napięty i pusty jak bęben, na którym zagra Darth Sidious. Jakież to
będzie łatwe.
Lecz Yoda na pewno jest na to przygotowany, nie pozwoli się zniszczyć tak
łatwo. Hrabia Dooku był dumny z tego, że potrafi zobaczyć rzeczywistość taką, jaka
jest naprawdę.
Otworzył okno.
- Wejdź, mistrzu!
Yoda zeskoczył z gzymsu na biurko Dooku, klucząc pomiędzy wyświetlanymi na
nim obrazami i otrząsając się jak pies. Fontanna vjuńskiego deszczu ochlapała blat i
grzbiety wielu cennych woluminów należących do kolekcji Dooku. Yoda miał przy
sobie miecz świetlny, lecz broń zwisała mu u boku. W jednej dłoni miał laseczką -
zastanawiające, jak wspiął się na gzyms okna na piątym piętrze ani na chwilę nie
wypuszczając jej z dłoni. W drugiej trzymał różę Malreaux - kremowe płatki okolone
krwawą czerwienią.
- Zrywasz róże z mojego żywopłotu? - odezwał się bez sensu Dooku.
Yoda uniósł kwiat.
- Tak. Piękna rzecz to jest - rzekł, przyglądając się ostrym jak igły kolcom.
Nachylił kremowo-szkarłatną główką kwiatu ku sobie i powąchał. Przymknął oczy,
przez chwilą rozkoszując się cudownym zapachem, odwiecznym, dzikim, uderzającym
do głowy, ostrym i emocjonującym jak dziecięca tajemnica.
- Właściwie postanowiłem tu zostać z powodu róż - tłumaczył się Dooku. - Na
Vjunie jest wiele innych pałaców, które również by mi odpowiadały. Na Serenno też
mieliśmy róże i sądzę, że to chyba one przypomniały mi o domu.
- Pamiętasz je, prawda? - zapytał Yoda lekko.
- Oczywiście, powiedziałem tylko...
- Sprzed...?
- Ach - Dooku zaśmiał się. - Szczerze mówiąc, tak. To jedno z niewielu
wspomnień, jakie zachowałem sprzed czasów Świątyni Jedi. Był gorący dzień, tyle
pamiętam. Jasny, słońce lało się z czystego nieba. Zapach róż był bardzo silny, jakby to
Sean Stewart
173
słońce wysysało go z nich i unosiło ku sobie. Jakby spalało je niczym kadzidło.
Ukrywałem się w różanym ogrodzie, palec mi krwawił. Chyba musiałem bawić się
wśród krzewów i ukłułem się. Wciąż pamiętam, jak wysysałem krew. Jak wypływała z
dziurki w skórze.
- Ukrywałeś się?
- Co?
Yoda przykucnął na biurku Dooku.
- Ukrywałeś się, powiedziałeś.
Wysunął krótkie nóżki poza krawędź blatu i zaczął nimi machać. Nawet nie
zwracał uwagi na obrazy z Omwat, wyświetlane teraz na jego głowie.
- Do domu nie poszedłeś ani po bandaż, ani o całusa poprosić?
- Moja matka była wściekła, kiedy się skaleczyłem.
Yoda spojrzał na niego z zainteresowaniem.
- Wściekła?
- To nie w naszym stylu - gwałtownie odparł Dooku. - Hrabiowie Serenno nie
skarżą się i nie płaczą. Rodzimy się, aby się opiekować innymi. Nie oczekujemy, że
inni zaopiekują się nami.
- A jednak twój palec... boleć to musiało.
- Nie oczekuję, że zrozumiesz - syknął Dooku. Poczuł nagle gniew na Jedi,
absurdalny gniew bez przyczyny.
Brak równowagi.
Rozległo się stukanie do drzwi.
- Co jest? - zawołał Dooku ostro.
Drzwi otworzyły się ze zgrzytem i do gabinetu wbiegła wyraźnie podniecona
Whirry.
- Dziecię! - zawołała. - Dziecię wróciło! Ale ziemia osuwa się zbyt szybko, żebym
zdążyła z niej wyczytać przyszłość. Obawiam się, że młoda pani może mu zrobić coś
złego. Jeśli pan wybaczy, hrabio...
Mały lisek wbiegł do gabinetu, prześlizgując się między jej nogami. Wyczuł
zapach Yody, zatrzymał się na sztywnych łapach, wygiął grzbiet i zasyczał. Yoda
spojrzał na niego gniewnie z blatu, obnażył zęby i odpowiedział podobnym syknięciem.
Whirry podskoczyła z cichym okrzykiem.
- Ależ to musi być jeden z tych paskudnych piwnicznych goblinów! - zawołała,
patrząc na Yodę. - Niech się Wasza Lordowska Mość nie martwi, wezmę miotłę i dam
mu po głowie!
- Mistrz Yoda może i jest stary, mały i pomarszczony jak trujący zielony kartofel -
zauważył hrabia Dooku - ale jest moim gościem i wolałbym, żebyś jednak nie biła go
miotłą, jeśli sobie tego nie zażyczę.
- Och! Więc to jest gość Waszej Lordowskiej Mości? - zdziwiła się gospodyni. -
Każda potwora znajdzie swego amatora, tak mówią... ale czy mógłby pan porozmawiać
z tą damą z nożami w oczach i dopilnować, żeby nie zrobiła Dziecięciu krzywdy?
Zrobiłam wszystko, co Wasza Lordowska Mość kazał, robot przyprowadził ich tutaj jak
Yoda – Mroczne Spotkanie
174
stynki w sieci - dodała żałośnie, a jej obfita pierś falowała z emocji pod brudną różową
suknią balową.
- W tej chwili jestem zajęty - odparł Dooku ostro. - Asajj może się bawić czym
chce, jeśli o mnie chodzi, nawet myszami ze śmietnika.
- Ale, panie...!
- Nie udawaj, że go kochasz - rzekł hrabia surowo. - Gdybyś go kochała, nie
oddałabyś go.
Whirry spojrzała na niego wstrząśnięta.
- Kochać Dziecię? Oczywiście, zawsze go kochałam...
- Miałaś piękny dom, bogactwa, wszystko, czego może zażądać kobieta, a jednak
go oddałaś - ciągnął Dooku. - Jedi przybyli jak żebracy do twoich drzwi, poprosili o
twojego pierworodnego, twojego dziedzica, twoje drogocenne Dziecię... - Twarz
hrabiego pobladła. Zdradliwa dłoń znów zaczęła się trząść. - Wysłałaś go na odległą
planetę, nigdy nie dostawał od ciebie listów ani wiadomości, wyrzuciłaś go z jedynego
domu, jaki miał, pozwoliłaś zamknąć w Świątyni i odebrać mu wszystko, co
prawowicie mu się należało. A teraz masz czelność tu przychodzić i twierdzić, że go
kochałaś? Kochałaś? - krzyczał hrabia.
Whirry i jej lisek wycofywali się z gabinetu z przerażeniem w oczach. Dooku
opanował się wreszcie.
- Matka? Syn? Miłość? - rzekł ze znużeniem w głosie. - Nie znasz nawet
znaczenia tych słów. -Odprawił ją machnięciem ręki. - Zostaw nas.
Gospodyni obróciła się na pięcie i uciekła. Lisek przez chwilę stał jeszcze w
drzwiach, wpatrując się w hrabiego Dooku i mistrza Yodę. Ale i on po chwili odwrócił
się i odbiegł.
Dooku potarł czoło znużoną dłonią.
- Wybacz. Jak wiesz, większość ludności Vjuna oszalała. Whirry nie stanowi
wyjątku.
- Wszyscy na Vjunie szaleni się stają, tak myślę - mruknął Yoda. -Wcześniej czy
później.
- Wybacz moje komentarze na temat Świątyni. Wiesz, że nigdy nie wątpiłem w
twoją dobroć - mówił dalej Dooku. - Ale... mówię to z całym szacunkiem... są pewne
sprawy, których postanowiłeś nie widzieć, mistrzu. Zasady Jedi... twoje zasady... są
szlachetne. Lecz Jedi stali się narzędziem w rękach skorumpowanej Republiki. Gdybyś
tylko chciał ujrzeć prawdziwą sprawiedliwość...
Yoda podniósł wzrok i spojrzał Dooku w oczy z tak nieskończonym, odległym
znudzeniem, że hrabia zająknął się i zamilkł.
- Nie kłam mi, Dooku - rzekł Yoda, leniwym machnięciem laseczki strącając z
blatu cenną statuetką. - Tych ruchów ze mną nie próbuj. Sora Bulq nie jestem, w sieć
ideałów schwytać się nie dam. Błahostka. Zachowaj ją dla młodych. Ja nie jestem
młody - dodał, zwracając na Dooku głębokie, zielone oczy. - Stary jestem. Znudzić
łatwo mnie możesz. Nawet Yodę. Uczuć twoich nie zranię. Znudzenia nie okażę.
Słuchać o szlachetności i sprawiedliwości od ciebie? Po to całą galaktykę przebyłem? -
Sean Stewart
175
Zaśmiał się. Był to najbardziej nieprzyjemny, pełen goryczy i znużony śmiech, jaki
Dooku kiedykolwiek słyszał.
Myślał, że już nic nim nie wstrząśnie. Ale niesmak w głosie Yody był dla niego
prawdziwym szokiem.
Yoda spojrzał na podłogę, rysując w powietrzu drobne wzorki końcem laski.
- O czymś prawdziwym lepiej mów. Drogę inną mi pokaż, jak wojnę zakończyć.
O takich rzeczach mi opowiedz, które Dooku wie, a nie wie Yoda. - Hrabia spojrzał na
mistrza ze zdumieniem. - Przez całą galaktykę przyjechałem po jedno, Dooku.
- Tak, mistrzu? - zapytał Dooku, nienawidząc się za te słowa od chwili, kiedy
zaczął je artykułować. Teraz miał tylko jednego mistrza i to bardzo zazdrosnego.
- Oczywiste to jest chyba, co, Dooku? - I znów Yoda spowodował to samo:
nieoczekiwany wstrząs, utrata równowagi. Świat wywrócił się na lewą stronę, kiedy
Yoda rzekł: - Dooku, zmień mnie. Błagam. Wielkość Ciemnej Strony mi pokaż.
Daleko w dole, w Komnacie Łez Château Malreaux Scout z cichym mruknięciem
sięgnęła po miecz świetlny.
Ventress uderzyła ją w głowę krótkim, bolesnym ruchem. Dziewczyna osunęła się
na podłogę.
- Nie ruszaj się, dopóki ci nie pozwolę - wycedziła.
Na kominku po drugiej stronie pokoju palił się ogień. Drewno było wilgotne,
płomienie trzaskały i sypały iskrami. Cienkie pasma gorzkiego dymu unosiły się z
polan i dryfowały w kierunku sufitu.
Scout jęknęła i podniosła się na klęczki, czekając, aż gwiazdy znikną spod jej
powiek. Krew spływała z rozcięć na skórze głowy, skapując na bogato haftowany
dywan. Małe, czerwone krople. Kap-kap. Czerwone plamki na dywanie.
Kap-krap-kap-krap-plum.
- Dziękuję - rzekła Asajj, patrząc na Fidelisa. - Któż nie cieszyłby się z uroczego
postępku wytwornego przedmiotu wytwornego dżentelmena? O, nie bądź taki
wstrząśnięty - zwróciła się do Whie. - Myślałeś, że moja obecność tutaj to tylko pech?
Whie spojrzał na Fidelisa.
- Ale... miałeś przecież się mną opiekować.
- Istotnie, panie - odparł Fidelis z lekko zakłopotaną miną - Ale twoja matka wciąż
jeszcze jest głową rodu Malreaux i powiedziała mi, że to będzie najlepsze dla was
obojga... na dłuższą metę, w świetle interesów rodu Malreaux, jeśli panicz mnie
rozumie... abyście oboje doszli do porozumienia z hrabią Dooku i jego... hm...
przedstawicielami.
Ventress zachichotała.
- Trudno dzisiaj o dobrą pomoc. Wiesz, z kim się bawiłeś, chłopaczku? To
kamerdyner Tac-Spec. Bardzo niebezpieczny. Kosztuje dzisiaj tyle, co mała planeta,
oczywiście u kolekcjonera. - Zmarszczyła brwi. -Właściwie przydałoby mi się trochę
grosza. Cena małej planety... brzmi nieźle. Prezentuj broń - rzuciła nieobecnym tonem.
Roboty-mordercy natychmiast poderwały karabiny i wycelowały w pierś i głowę Whie.
Yoda – Mroczne Spotkanie
176
- Co robisz? śądam rozmowy z lady Malreaux - zawołał Fidelis. - Opuśćcie to
natychmiast albo będę zmuszony podjąć pewne kroki - dodał znaczącym tonem.
- Nie bądź idiotą. Nawet ty nie jesteś w stanie pokonać mnie i sześciu robotów,
zanim zabijemy chłopca. A zabiję go, jeśli będziesz mi sprawiał kłopoty. Dałam mu
szansę przeżycia podczas naszego ostatniego spotkania.
Scout ciężko podniosła się na nogi, rękawem ocierając krew z oczu. Zerknęła na
Fidelisa, zastanawiając się, co robot teraz zrobi. W jego receptorach prawie było widać
przetwarzane liczby i schematy, kiedy analizował sytuację taktyczną.
Asajj wyjęła ciężki pistolet.
- Wiesz, co to jest?
Padawani spojrzeli po sobie tępo. Fidelis przestąpił z nogi na nogę i odchrząknął.
- Eraser sieci neutralnych - rzekł.
- Właśnie - Asajj odparła uprzejmie. - Weź go. - Podała mu broń. - No, już,
robocie. Bierz to albo... - Jej oczy przeniosły się na Whie.
Fidelis powoli sięgnął po niebezpieczną broń.
- Przyłóż go do głowy i naciśnij spust - rzekła Asajj.
Kap-kap-kap. Po twarzy Scout płynęły kolejne krople krwi.
- No już, robocie. Przyłóż go do głowy i naciśnij spust. Albo ja odstrzelę
chłopakowi głowę. Na co czekasz? - spytała. - Czy to jest ta legendarna lojalność, o
której tyle słyszałam? Przecież Malreaux jest teraz w widocznym i rzeczywistym
niebezpieczeństwie.
Whie oblizał wargi.
- Fidelisie, nie rób tego. Ja tu nie umrę. Na pewno. Mogę być zabity jedynie przez
Jedi. Widziałem to we śnie. Nie marnuj życia.
- To bardzo duże ryzyko, jeśli opierasz się na informacji ze snu - odparła Asajj. -
A jeśli nawet to prawda, to jak sądzisz, dlaczego? Ponieważ Fidelis ocali ci życie.
Złoży ostateczną ofiarę, jak każdy dobry robocik. Wie, co do niego należy, prawda?
Robot spojrzałby na nią z nienawiścią, gdyby był zaprogramowany na to uczucie.
Podniósł eraser do głowy.
- Proszę tylko pamiętać, że służyłem rodowi Malreaux.
- Fidelisie, nie! Nie rób tego!
Robot spojrzał na niego.
- Nie wiedziałem, że to się tak skończy - rzekł i przycisnął spust.
Scout i Whie krzyknęli równocześnie. Oczy robota stały się puste, korpus osunął
się na podłogę w konwulsyjnych drgawkach. Wzdłuż map obwodów popędziły błękitne
nitki iskier, w miarę jak mordercze prądy przenikały jego kanały przetwarzania,
spalając je niczym cieniutkie strumienie kwasu. Robot rzucał się i dygotał przez dłuższą
chwilę, aż wreszcie wydał z siebie potworny, grzechoczący, mechaniczny dźwięk, jak
wibroostrze spadające w głąb rury. Była to upiorna parodia ludzkiego krzyku, który
trwał i trwał, aż wreszcie robot znieruchomiał - był już tylko stertą elektroniki leżącą na
dywanie.
Asajj spojrzała na niego i lekko trąciła martwą maszynę końcem buta.
- Lojalność - mruknęła filozoficznie. - Zawsze cię wykończy.
Sean Stewart
177
Wspaniałą cechą super dokładny eh czujników słuchowych Einblatz/Docker z
wbudowanym
oprogramowaniem
analizy
głosu
w
czasie
rzeczywistym
i
możliwościami mikrofonu kierunkowego HyperBolic™ było to, że dawało się je
wyłączyć, myślał Solis z rozpaczą, siedząc w swojej kryjówce po drugiej stronie drzwi
piwnicy i czekając, aż śmiertelny krzyk Fidelisa ucichnie wreszcie.
Solis także nie był zaprogramowany na nienawiść, ale szybko się uczył.
- Chcesz, żebym ci opowiedział o potędze Ciemnej Strony? - zapytał Dooku ze
zdumieniem.
Yoda znów miał smocze oczy: półprzymknięte, lśniące zielono spod ciężkich
powiek.
- Silna, silna jest Ciemna Strona w tym miejscu - wymamrotał. - Dotknąć jej
możesz jak brzucha węża ślizgającego ci się po dłoni. Posmakować jej możesz jak krwi
w powietrzu... Opowiedz mi o Ciemnej Stronie, uczniu.
- Nie jestem już twoim uczniem - rzekł Dooku.
Yoda pociągnął nosem, zaśmiał się, machnął w powietrzu wygiętą laską.
- Myślisz, że Yoda nauczać przestaje tylko dlatego, że uczeń słuchać go nie chce?
Yoda nauczycielem jest. Yoda uczy, tak jak pijacy piją, jak zabójcy zabijają - dodał
miękko. - Ale teraz ty nauczycielem będziesz, Dooku. Opowiedz: trudno jest odnaleźć
siłę Ciemnej Strony?
- Nie. Wiedza Sithów to jedna sprawa. Ale żeby poczuć potęgę Ciemnej Strony,
ż
eby ją poznać, musisz tylko... pozwolić na to. Odprężyć się. Nosimy ją w sobie - rzekł
Dooku. - Na pewno sam już o tym wiesz. Z pewnością nawet Yoda ją czuł. Ciemność,
by zrównoważyć światło, czeka w tobie przez pół życia niczym sierota. Czeka, aż ją
przyjmiesz do domu.
Wszyscy czegoś pożądamy, Yoda. Wszyscy się boimy. Wszyscy jesteśmy
osaczeni. Jedi uczy się tłumić te uczucia. Ignorować je. Udawać, że nie istnieją, a jeśli
nawet, to dotyczą kogoś innego, nie nas. Nie tych czystych. Nie obrońców. - Dooku
stwierdził, że krąży po pokoju. - Poznać Ciemną Stronę to przestać kłamać. Przestać
udawać, że nie chcesz tego, czego chcesz. Przestać udawać, że nie boisz się tego, czego
się boisz. Połowa dnia to noc, mistrzu Yoda. Aby widzieć prawdę, musisz nauczyć się
widzieć w ciemności.
- Hm... - zamruczał Yoda, przymykając oczy. - Ciemna Strona siłę mi dać może,
tak?
- Siłę ponad wszystko. Kiedy zrozumiesz własne zło i zło w innych, okaże się, że
są oni żałośnie łatwi do zmanipulowania. To jeszcze jeden rodzaj zabawy w piórkowy
dotyk - mówił hrabia. - Ciemna Strona ukaże ci miejsca, w które możesz uderzyć inną
istotę. Jej lęki i potrzeby. Ciemna Strona daje ci do niej klucz.
- Tak, tak... Bardzo ładne to jest, lecz Yoda ma już siłę - odparł wiekowy mistrz,
przyglądając się swoim kosmatym stopom. - śyję w pałacu większym od tego, jeśli
Ś
wiątynia to pałac. Dooku jest panem armii... lecz Yoda też jest panem armii. Więc jak
dotąd jesteśmy równi.
Yoda – Mroczne Spotkanie
178
- Czy istnieje coś takiego, jak zbyt wielka potęga? - zastanawiał się Dooku. - Na
przykład - ciągnął ostrożnie - pamiętam czas, kiedy twoja Moc była zdecydowanie
większa od mojej. Dzisiaj jednak ja urosłem, a ty się skurczyłeś. Jesteś w mojej
cytadeli. Mam na swoje rozkazy sługi i roboty oraz własne moce, które, jak sądzę,
pokonają nawet ciebie. Prawdopodobnie jednym słowem mogę sprawić, że zginiesz. A
bez ciebie jak długo przetrwają drogie ci istoty? Mogę je mieć jednego po drugim.
Mace’a i śelazną Rękę, Obi-Wana i drogocennego młodego Skywalkera też. Z
pewnością czułbyś się bezpieczniejszy, gdyby tak nie było.
Yoda przechylił głowę na bok.
- Anakina nie lubisz chyba?
- Może za bardzo przypomina mi mnie samego w tym wieku. Arogancki.
Impulsywny. Dumny. Wiem, że skromność i pokora są na poczesnym miejscu pośród
Wymuszonych Cnót, tych, których człowiek nigdy nie nabywa z własnej woli. Jeśli
jednak Los szuka narzędzia, aby upokorzyć młodego Skywalkera, to wyznam, iż
chętnie zgłoszę się na ochotnika.
Yoda sięgnął laseczką za plecy, usiłując podrapać się dokładnie pomiędzy
łopatkami.
- Mocy nad istotami nie potrzebuję. Co jeszcze dać mi może ta twoja Ciemna
Strona?
- W jaką grę grasz ze mną, mistrzu Yoda?
Yoda uśmiechnął się, kiedy usłyszał słowo „mistrz” - niech będzie przeklęte - i
wzruszył ramionami.
- To nie żadna gra. Marnotrawstwem ta wojna jest. Nawet ty się z tym zgadzasz.
Ś
wiecą ci przesłałem, więc wiesz, że do domu zawsze wrócić możesz. Wiemy to obaj, a
jeśli powrót do Świątyni twoim życzeniem jest, zabiorą cię tam.
- To bardzo uprzejme - odparł Dooku oschle. - Miło, że ofiarujesz mi ramię, na
którym mogę się wesprzeć.
- Zawsze złapię cię, kiedy będziesz upadał - zapewnił Yoda. - Przysięgałem.
Dooku skrzywił się, jakby ukłuty.
- Ale inny sposób na zakończenie wojny jest. Jeśli przyłączyć się do mnie nie
chcesz, może ja do ciebie przystać powinienem. Powiedz mi coś jeszcze - nalegał
Yoda. - Skoro władza nad istotami nie jest mi potrzebna, co jeszcze Ciemna Strona
zrobić dla mnie może?
- A czego byś chciał? - warknął Dooku. - Powiedz mi, czego chcesz, a ja ci
pokażę, jak Ciemna Strona może ci pomóc to osiągnąć. Chcesz przyjaciół? Ciemna
Strona może ich do ciebie zwabić. Kochanki? Ciemna Strona rozumie namiętność w
taki sposób, w jaki wy nigdy jej nie pojmiecie. Chcesz bogactw... wiecznego życia...
głębokiej mądrości...?
- Chcę... - Yoda podniósł ręką, w której trzymał kwiat, i powąchał go jeszcze raz.
- Chcę różę.
- Bądź poważny - zniecierpliwił się Dooku.
Sean Stewart
179
- Poważny jestem! - krzyknął Yoda. Poderwał się na nogi. Stojąc na blacie biurka
był niemal równy wzrostem hrabiemu. Władczym gestem wyciągnął kwiat do swojego
dawnego ucznia. - Jeszcze jedną różę stwórz dla mnie!
- Ciemna Strona wypływa z serca - tłumaczył Dooku. - Nie jest podręcznikiem
tanich magicznych sztuczek.
- Ale taką sztuczkę chcę zobaczyć! - upierał się Yoda. - Sztuczkę, która wywabi
kwiat z ziemi. Sztuczkę, która rozpala słońce.
- Moc to nie magia. Nie mogę stworzyć kwiatu z powietrza. Nikt nie może. Ani
ty, ani lord Sithów.
Yoda zamrugał oczami.
- Moja Moc może. Wiąże wszystkie żywe istoty, Moc, którą ja rozumiem.
- Mistrzu, to gra w słówka. Moc jest taka, jaka była zawsze. Ciemna Strona to nie
jest inna energia. Używać jej to znaczy tylko otworzyć się na nowe sposoby władania tą
energią. Sposoby, które wiążą się z sercami żywych istot. Zapragnij czegoś innego.
Zapragnij władzy.
- Mam władzę.
- Zażądaj bogactwa.
- Bogactwa nie potrzebuję.
- Zapragnij być bezpieczny! - zawołał Dooku z rozpaczą. - Wolny od lęku!
- Nigdy nie będę bezpieczny - rzekł Yoda. Odwrócił się tyłem do Dooku;
bezkształtna bryła pod zniszczonym, spalonym przez kwas płaszczem. - Wszechświat
jest zimny i wielki, i bardzo ciemny: to jest prawda. To, co kocham, zabrane mi
zostanie wcześniej czy później. Nie ma takiej mocy, ani jasnej, ani ciemnej, która
uratować by mnie mogła. Zamordowany Jai Maruk został, kiedy pod moją opieką był. I
Maks Leem, i wielu, wielu innych Jedi straciłem. Rodziną moją oni byli.
- Więc bądź o to wściekły! - jęknął hrabia. - Nienawidź! Szalej z gniewu!
Rozpaczaj! Pozwól sobie choć raz zaprzestać zabawy w rycerza Jedi. Przyznaj to, co
zawsze wiedziałeś, że lepiej jest oddać cios, niż nadstawić drugi policzek. Czuj, Yoda!
Wyczuwam wzbierającą w tobie ciemność. Tu, w tym miejscu, bądź choć raz uczciwy i
poznaj prawdę o samym sobie.
W tym momencie Yoda odwrócił się i Dooku aż krzyknął. Nie wiadomo, czy była
to gra światła padającego od holomonitorów, ukazujących odległe krajobrazy bitewne,
czy jakaś inna sztuczka oświetlenia, lecz twarz Yody składała się z cieni w barwach
czerni i błękitu, tak że przez jedną krótką chwilę wyglądał dokładnie tak jak Darth
Sidious. Albo raczej jak Yoda, którym mógłby się stać, ale którym się jeszcze nie stał.
Yoda zmurszały. Yoda, którego przerażająca moc została ostatecznie uwolniona przez
więź z Ciemną Stroną. Gdyby Yoda kiedykolwiek zwrócił się w tamtym kierunku, sam
Darth Sidious uległby zagładzie. Wszechświat dopiero wtedy dowiedziałby się, jakim
złem może władać prawie dziewięćsetletni rycerz Jedi. Yoda przemówił z cienia:
- Rozczarowania nie lubię, uczniu - warknął. - Daj mi moją różę!
Na ścianach Komnaty Łez były wyrzeźbione cudownie naturalnie wyglądające
róże i cudownie ostre ciernie. Krew z twarzy Scout wydawała się skapywać nieco
Yoda – Mroczne Spotkanie
180
szybciej. To nic poważnego, powtarzała sobie. Rany głowy zawsze mocno krwawią. To
nie znaczy, że są poważne. Kap-kap-kap. Krople krwi powoli spływały jej z policzka,
ś
ciekając po podbródku, skapując jak ziarenka piasku w klepsydrze. Ściekały.
Uciekały.
Kap. Kap. Z kominka dochodził zapach płonącego drewna. Płomienie drżały i
pryskały iskrami. Tam, gdzie polizały drewno, na jasnej korze pojawiały się rany i
bąble.
- Co z nami zrobisz? - zapytał Whie.
- Nie przejdziemy na Ciemną Stronę - odezwała się Scout chrapliwym głosem. -
Nie...
- Nie odzywaj się niepytana do lepszych od siebie - rzekła Asajj spokojnie.
Trzask. Kap.
Scout próbowała coś powiedzieć, ale Asajj chwyciła ją Mocą za gardło jak
ż
elazną dłonią.
Kap.
- Powiem ci, kiedy nadejdzie właściwy czas na odezwanie się - oznajmiła
Ventress.
Scout poczuła, że oczy jej łzawią z braku powietrza.
Kap, trzask, kap.
- Nie rób jej tego - zaoponował Whie.
- Jej? Moc jest w niej słaba - odparła Ventress. - śywa czy martwa, nie ma
wielkiego znaczenia. Zabić ją byłoby uczciwiej, ale się nie upieram. Ty za to bardzo
mnie interesujesz. - Asajj wyciągnęła rękę i dotknęła, tylko dotknęła, policzka Whie. -
Są rzeczy, których pragniesz - powiedziała. - Czemu ich nie weźmiesz?
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Nie jestem twoją matką - odparła łagodnie. - Nie musisz być dla mnie grzeczny i
miły. Doskonale wyczuwam Ciemną Stronę. Doskonale. - Spojrzała na Scout -
Widziałam, jak na nią patrzysz.
- Zmyślasz sobie - odparł Whie chrapliwie. - Myślisz, że możesz zabić mojego
robota, moją przyjaciółką, a potem przeciągnąć mnie na swoją stronę?
- Właśnie tak myślę. - Znów samymi kostkami palców musnęła jego policzek. -
Zabiłam twojego robota i mogę zabić dziewczynę. śycie to nie bajka, chłopcze. Nie
zawsze zwyciężają ci dobrzy. Wiesz już teraz, że jesteś po niewłaściwej stronie,
prawda? - Jej głos wciąż był miękki i leniwy. - Na tym świecie jedyną zasadą jest
potęga; górą ci, którzy ją mają i chcą jej użyć.
- Nie jestem taki jak ty - odparł Whie, ale głos mu się załamał, jakby miał
wybuchnąć płaczem.
- Jesteś pewien? Sam mi powiedziałeś, że zginiesz od miecza Jedi - odparła. - Dla
mnie to wygląda tak, jakbyś miał zmienić obóz.
Ogień zasyczał.
- Walczysz ze mną wszystkim, co masz - mruknęła Ventress. - Tak jakbym
próbowała cię skrzywdzić, a ja chcę cię jedynie uwolnić. - Stała tak blisko niego, że
czuł ciepło emanujące z jej ciała. Jej szept był delikatny, niczym pająk wpełzający mu
Sean Stewart
181
do ucha. - Możesz mieć wszystko, czego chcesz, chłopcze. To, czego pożądasz, możesz
sobie wziąć. Wszystko należy do ciebie - rzekła, gestem obejmując pokój. - Ten pokój
jest twój, ten zamek jest twój. Jedi zabrali ci go, ale jest twój i możesz go sobie
odebrać. Ogień też należy do ciebie. Wszystko jest twoje i wraz z tym możesz wziąć
wszystko inne, czego pragniesz - dodała, zerkając na Scout. - Ją także możesz mieć,
jeśli chcesz.
Gorzki zapach płonącego mokrego drewna.
- Powiedz mu, że wszystko w porządku - szepnęła Ventress do Scout. Ku
swojemu przerażeniu dziewczyna poczuła, jak Asajj Mocą zmusza ją do uśmiechu.
Kap, kap.
- Pocałuj ją, Whie. - Krew ściekająca po twarzy Scout. Jej kołnierz mokry i
czarny. - Pocałuj ją.
A on chciał to zrobić.
Asajj uśmiechnęła się.
- Witaj w domu - rzekła. - A teraz wybieraj.
- Ręka ci drży - zauważył Yoda.
- Tak. - Dooku przyjrzał się jej ze zmarszczonymi brwiami. - Wiek.
Yoda uśmiechnął się.
- Strach.
- Nie sądzę...
Yoda wyszedł z cienia. Wcielenie potęgi Sithów zniknęło. Znów był tylko Yodą,
tym samym co zawsze. Ujął dłoń Dooku i obejrzał ją uważnie, jakby był szaloną
Whirry i próbował wyczytać przyszłość z kształtu plam wątrobowych.
- Czuć drżenie nawet ty musisz.
Za jego plecami, na holomonitorach toczyła się bitwa na Omwat.
- Zwabiłem cię tutaj - powiedział Dooku. - To pułapka.
- Pułapka? - odparł Yoda. - A tak, rzeczywiście.
Dotknięcie jego starczej dłoni było silne i ciepłe. „Jeśli upadać będziesz... złapię
ciebie!”
Nie. Nie „jeśli**, lecz „kiedy”. Tak powiedział Yoda. „Kiedy upadać będziesz...
złapię ciebie!” Czy już wówczas, siedemdziesiąt lat temu, wiedział, że taki dzień
nadejdzie? Z pewnością Yoda nie mógł się domyślać, że jego najlepszy uczeń upadnie
tak bardzo, bardzo nisko.
- Na Ciemną Stronę nie sądzę, bym chciał przejść - rzekł Yoda konwersacyjnym
tonem. - Nie dzisiaj. Pociąg czuję, tak? Oczywiście! Ale sekret ci powiem, uczniu.
- Nie jestem twoim uczniem - zaoponował Dooku. Yoda udał, że nie słyszy.
- Yoda ciemność w sobie nosi - rzekł mistrz - a Dooku jasność. Po tych
wszystkich latach! Poprzez te oceany kosmosu! Wszystkie te trupy, które próbowałeś
między nas rzucić... a jednak wzywa mnie wciąż ten mały Dooku. Leci ku prawdziwej
Mocy jak żelazo przyciągane magnesem - zachichotał Yoda. - Nawet ślepe nasienie
potrzebuje Światła, aby rosnąć. Czy potężny Dooku nie jest zdolny uczynić tego, co
może nawet zwykła róża?
Yoda – Mroczne Spotkanie
182
- Za daleko poszedłem ciemną ścieżką, abym mógł powrócić - mruknął Dooku.
- Phi! - Yoda strzelił palcami. - Pusty wszechświat, gdzie on teraz jest? Sam
zostałeś, hrabio. Nikt nie jest twoim panem. Co chwila wszechświat się sam unicestwia
i zaraz odradza. - Mocno, boleśnie pchnął Dooku w pierś końcem laski. - Wybierz i
zacznij od nowa.
W komnacie na niższych piętrach Whie stał o centymetry od zakrwawionej twarzy
Scout.
Scout uśmiechnęła się szczerze, ponieważ wiedziała już, dobrze wiedziała, co
chłopiec zamierza zrobić. Moc wezbrała w niej tak, że zerwała uchwyt Asajj z gardła.
- Dobrze! - wyszeptała. - Dokonujesz dobrego wyboru!
- Tak?
- Tak!
Na twarzy chłopca odmalowała się ulga, niczym blask świtu zalewający ciemny
kąt.
- Co robisz? - zapytała gniewnie Asajj.
Whie zaśmiał się i strzelił palcami.
- Budzę się! - zawołał. - Scout, Scout, masz rację! Nie poddam się! Nie jestem
złym człowiekiem!
- Będziesz za to martwym człowiekiem - odparła Ventress. Jej dwa czerwone
miecze świetlne ożyły.
Whie zaśmiał się znowu.
- Wierz mi, mniej mnie to przeraża niż myśl, że mógłbym stać się kimś... kimś
podobnym do ciebie - odparł. - Nie obraź się.
- Nie obrażam się - wycedziła Asajj. - Roboty, zabić!
Przez drzwi przebił się nagle grad błyskawic, rozbijając je na drobne drzazgi. Po
drugiej stronie sali, gdzie jeszcze przed chwilą stało sześć robotów-morderców ze
swoimi karabinami, teraz zostały już tylko dwa, poważnie uszkodzone, a między nimi
kupa stopionego żelastwa.
- Co to było? - zawołała Ventress.
- Miniarmata szynowa Rika/Moab - rzekł Solis, wchodząc przez dziurę po
drzwiach.
- To nie należy do wyposażenia kamerdynera.
Wzruszył ramionami.
- Modernizacja - mruknął i zlikwidował dwa pozostałe roboty.
- Nie wiedziałam, że było was dwóch - powiedziała Ventress, obserwując go
bacznie - ale jestem prawie pewna, że to on zdradził mi miejsce pobytu Yody. - Trąciła
stopą szczątki Fidelisa.
- Nie... to jednak byłem ja.
- Więc dlaczego nas ratujesz? - zapytała zdumiona Scout.
- Jeszcze nie jesteście uratowani - kwaśno odparła Asajj.
Sean Stewart
183
- Inaczej wycofa się z interesu. Nie możemy sobie na to pozwolić - rzekł Solis. -
To niekorzystne dla biznesu. Uratowałem was, ponieważ szanse na pokonanie jej są
większe, jeśli cała nasza trójka jest żywa i zdolna do walki.
Scout zmierzyła go zwężonymi oczami.
- Nie jestem pewna, czy chodzi właśnie o to. Zdaje mi się, że po prostu nie
spodobała ci się myśl o umieraniu.
Solis westchnął.
- Nie chciałem, żebyś zginęła - odparł. - Bo do chłopaka jakoś się specjalnie nie
przywiązałem.
Scout dobyła miecza i włączyła go - bladobłękitną smugę światła.
- Też mi się podoba ta myśl o przewadze.
Asajj skoczyła wysoko w górę, aby uniknąć nagłej śmierci w ogniu działka
przymocowanego do ramienia Solisa. Strumień energii trafił w szafkę, która rozpadła
się na drobne kawałki. Ventress zamierzyła się na dziewczynę, lecz Scout w tym
miejscu i w tej chwili również była silna Mocą i jej parada trafiła w odpowiednie
miejsce, zanim padł cios.
Whie też włączył miecz. Pomieszczenie było jednym wielkim rumowiskiem,
pełnym ognia i ruin, odoru dymu i rozgrzanego metalu.
Kolejny dreszcz przeczucia przebiegł po karku Scout i dziewczyna jęknęła,
widząc, jak Ventress wykorzystuje delikatne pchnięcie Mocy, aby unieść zapomniany
eraser z metalowej dłoni Fidelisa.
- Solis! - wrzasnęła, kiedy spust sam zagłębił się w obudowie. - Za tobą!
Za późno.
Po plecach robota przemknęły błękitne strugi energii.
- Uciekajcie! - zawołał Solis. Strzelił do Ventress z mechaniczną szybkością i
celnością, wbijając w jej lewą nogę strumień metalu. Eraser sieci neutralnych zaczął
działać i w chwilę później robot strzelał już obok celu, a potem przestał w ogóle, bo
ogarnęły go agonalne drgawki. Whie z pobladłą twarzą obserwować jak robot umiera.
- Chodź! - zawołała Scout, chwytając go za kołnierz. - Musimy stąd wyjść i
znaleźć mistrza Yodę!
Pociągnęła go za sobą w kierunku drugich drzwi, po czym oboje pobiegli przez
nieznany dom. Syreny wyły, dzwoniły alarmy. Skręcili w pierwszy lepszy korytarz i
Scout popędziła w kierunku amfilady, która wydawała się prowadzić do dużego
westybulu. Zatrzymała się jak wryta, kiedy spod łuku wytrysnął strumień ognia z
miotacza.
- Dobrze... i tak szukamy czegoś innego - szepnęła i wybrali następne drzwi.
Za ich plecami Asajj Ventress oddarła pas tkaniny od swojej koszuli i owinęła nim
krwawiącą nogę. Rana nic była poważna, ale bolała, a ona miała zamiar sprawić, aby
padawani za nią zapłacili. Mocno zacisnęła zaimprowizowany bandaż i wybiegła za
nimi, z narastającym w gardle głuchym warczeniem. Rzuciła się w ten sam korytarz,
nasłuchując dźwięków strzałów, po czym wpadła do wielkiego westybulu Château
Malreaux.
Yoda – Mroczne Spotkanie
184
- Teraz was mam! - warknęła i stwierdziła, że znajduje się twarzą w twarz z Obi-
Wanem i Anakinem.
- Skoro tak mówisz, to widocznie prawda - jak zawsze grzecznie odparł Obi-Wan.
- A skoro już przy tym jesteśmy, to co z nami zrobisz?
Za jego plecami miecz Anakina ożył z cichym sykiem.
Ventress obróciła się na pięcie i uciekła.
- Płonie twój dom - zauważył Yoda, spoglądając z wielkim zainteresowaniem na
holomonitory. Na konsoli łączności zabłysło światełko. Specjalne, czerwone światełko.
Dooku spojrzał na nie i z wielkim trudem oderwał wzrok. - Wiadomość -
podpowiedział usłużnie Yoda. - Możesz odebrać?
Po twarzy hrabiego strugami ściekał pot.
- Może to ktoś, o kim nie powinienem się dowiedzieć? To wiadomość od twojego
nowego mistrza, prawda, Dooku? Zapytaj sam siebie: który z nas kocha cię bardziej?
- Służę jedynie Darthowi Sidiousowi - odparł Dooku.
- Nie o to pytałem, uczniu.
Czerwona lampka migała. Z dołu dobiegł huk kolejnej eksplozji. Rozległa się
syrena, kilka monitorów zaczęło migać.
- Chodź - z naciskiem rozkazał Yoda. Znów położył dłoń na ramieniu Dooku. -
Złapię cię, powiedziałem. Wierzyć musisz. Więcej przebaczenia znajdziesz u starego
mistrza niż u nowego.
Rozległy się szybkie, nerwowe kroki i do pokoju wpadła gosposia.
- Panie, tam w sali balowej są Jedi! Przyszli po moje Dziecię! - wrzasnęła.
Dooku spojrzał na monitory ochrony i przełączył jeden z nich na salę balową.
- Ach - rzekł. Jego twarz znieruchomiała i zamarła. - Widzę, że przyprowadziłeś
swojego protegowanego.
- Nie rozumiem ciebie wcale - odparł Yoda.
- Nie mówiłeś, że przywieziesz tu młodego Skywalkera - wyjaśnił Dooku,
wskazując na monitor. - I Obi- Wana. To bardzo zmienia układ sił. Masz tu teraz
swojego Cudownego Chłopca, który walczy z robotami-mordercami postawionymi
przeze mnie na straży frontowych drzwi. - Jego dłoń nagle odzyskała stabilność. -
Twojego nowego ukochanego syna.
- Nie sprowadziłem go!
- A jednak jest tam, razem z Obi-Wanem. Z pewnością to cud. Zapewne uciekłeś
od nich w sekrecie. Może nie stawiłeś się na spotkanie. Tak łatwo stracić poczucie
czasu, kiedy się plotkuje ze starymi przyjaciółmi - zauważył hrabia.
W drzwiach wciąż stała Whirry, przestępując z nogi na nogę w najwyższym
poruszeniu.
- Panie, proszę! Nie pozwól, aby Jedi znów skradli moje Dziecię! Zrób coś dla
mnie, panie, za całą moją ciężką pracę!
Dooku podniósł głowę.
- Zrobić coś dla ciebie? - Jego oczy przeniosły się na Yodę i na miecz świetlny u
boku starego mistrza. - Oczywiście, że coś dla ciebie zrobię.
Sean Stewart
185
Delikatnym ruchem dłoni i Mocą poderwał ciężką kobietę i rzucił nią w okno.
Oczy Yody zrobiły się wielkie z przerażenia.
- Mogłeś chcieć jej pomóc - wyjaśnił Dooku.
Yoda jednym skokiem znalazł się przy framudze. Whirry leciała w dół, krzycząc i
nieuchronnie kierując się ku ciemności. Yoda zmrużył oczy i sięgnął poprzez Moc,
unieruchamiając ją niecałe trzy metry nad ziemią. W tej samej chwili sam znalazł się w
powietrzu, wirując i lecąc w dół po zdradzieckim ataku hrabiego. Nawet nie zauważył,
kiedy to się stało. Powietrze przecięła oślepiająca czerwona plama miecza Dooku,
rysując palący szlak wzdłuż boku Yody, by za chwilę przepołowić biurko.
Yoda wyrwał zza pasa swoją broń, próbując jednocześnie bezpiecznie opuścić
Whirry na bruk.
- Skrzywdzić ciebie nie chcę!
- Dziwne - zauważył Dooku. - Bo ja mam zamiar cię zabić i to z wielką
przyjemnością.
W chwili, gdy Yoda uwalniał Whirry z uchwytu Mocy, pozwalając jej upaść na
kamienie, ostrze miecza Dooku ponownie drasnęło go w ramię. Klinga hrabiego była
szybka jak język węża. Wśród innych Jedi może tylko Mace Windu mógł mu dorównać
na neutralnym gruncie; lecz tu, na Vjunie, skłaniającym się ku Ciemnej Stronie, jego
sposób walki był wcieleniem i materializacją podłości - zło skoncentrowane w
czerwonym promieniu.
- Zraniłem cię! - ucieszył się Dooku.
- Wiele razy - odparł Yoda. Zastanowił się na chwilę nad swoim bólem;
wytrzyma. Teraz musiał się skupić na Dooku, a jego miecz świetlny błyszczał tym
samym groźnym zielonym światłem, co oczy spod ciężkich powiek. - Ale zabić mnie
nie zdołałeś, choć miałeś szansę. Błąd to był. Ponad osiemset lat przeżył Yoda, wśród
niebezpieczeństw, jakich wyobrazić sobie nie zdołasz.
- Umiem zabijać - syknął Dooku.
Oczy Yody otworzyły się szeroko jak kule zielonego ognia.
- Tak... lecz Yoda umie żyć!
Ich klingi starły się w fontannie iskier zielonych i czerwonych, ale zieleń płonęła
jaśniejszym blaskiem. Powoli, powoli Dooku ustępował. A w ciemnym,
oszałamiającym powietrzu Vjuna Yoda stanowił straszliwy widok.
- Tak - wyszeptał Dooku. - Poczuj mnie. Poczuj zdradę. Wszystkie te lata
nauczania, wychowywania, ufności... I oto jestem tutaj, twój ukochany syn, i zabijam
twoich drogocennych Jedi jednego po drugim. Znienawidź mnie, Yoda. Wiesz, że tego
chcesz.
Hrabia ciął mieczem świetlnym. Yoda odskoczył szybko i poczuł, jak żar
czerwonego ostrza przecina powietrze o centymetry od jego tuniki. Skoczył, okręcił się
i uderzył w plecy Dooku, zanim jeszcze dotknął stopami ziemi. Dooku w ostatniej
chwili odwrócił się na bok, przecinając ostrzem miejsce, gdzie jeszcze przed ułamkiem
sekundy był jego przeciwnik. Znów zaczęli krążyć wokół siebie. Ich ostrza spotkały się
i zamarły.
- Sprytny jesteś - rzekł Yoda, oddychając ciężko.
Yoda – Mroczne Spotkanie
186
- Miałem świetnych nauczycieli - odparł Dooku.
Yoda upadł i przetoczył się na bok. Jego miecz świetlny błysnął, sięgając kostek
Dooku. Hrabia skoczył w górę i wykonał przewrót w tył, aby wylądować wprost przed
Yodą. Ten jednak zdążył się już poderwać, okręcić i znów uderzyć. Ich ostrza spotkały
się znowu. Zielona klinga zaczęła spychać czerwoną w tył. Dooku atakował na oślep,
napędzany nienawiścią. Miecze syczały, brzęczały i rzucały iskry.
Dooku nagle opuścił miecz w kierunku drobnego mistrza Jedi i Yoda odparował
cios, blokując ostrze hrabiego. Yoda odetchnął, uspokajając się.
- A jednak nawet tu, na Vjunie, gdzie Ciemna Strona szepce do mnie i szepce...
kocham cię dość, aby śmierć ci zadać.
Pchnął znów Dooku w tył, ostrza zabłysły i sypnęły snopami światła - zielonego
jak morze i czerwonego jak krew.
Po czole i brodzie Dooku spływały strumienie potu, lecz hrabia zaciskając zbielałe
wargi, odbijał każdy cios Yody. Holobitwy wrzały wokół nich, bo konsole ukazywały
teraz Obi-Wana i Anakina walczących z kolejnymi falami robotów bojowych. Dooku
spojrzał znów na czerwony przycisk na biurku i użył Mocy, aby włączyć transmisję.
Yoda przechylił głowę.
- Wyboru dokonałeś, hrabio?
- Stwierdziłem, że nie jestem już twoim uczniem - rzekł Dooku pomiędzy jednym
ciężkim oddechem a drugim. - Oczywiście, zawsze istniała możliwość, że zdołasz mnie
pokonać. - Yoda zaatakował. Dooku sparował. - Więc umieściłem na wysokiej orbicie
rakietę, skierowaną w tę stronę. Właśnie tu leci. Nabiera prędkości. - Dooku ostrożnie
zbliżył się do okna. - Czujesz, jak spada? Cierń, igła, strzała, coraz szybsza i szybsza. -
Urwał, aby zaczerpnąć tchu. - Obi-Wan i twój drogocenny Skywalker zostaną starci w
pył, kiedy rakieta uderzy. Więc teraz ty musisz zdecydować, co dla ciebie ważniejsze,
mistrzu Yoda... zabrać moje życie... czy ocalić ich?
Jednym skokiem w tył znalazł się za oknem. Yoda rzucił się za nim. W ciemnym
powietrzu Vjuna musiał użyć całej swej woli, żeby nie skoczyć i nie zetrzeć go w proch
raz i na zawsze.
Lecz czuł już nadlatującą rakietę, przebijającą atmosferę z ognistym wrzaskiem;
dwieście uzbrojonych kilogramów materiałów wybuchowych, wycelowane w Château
Malreaux. Yoda prychnął, spojrzał w niebo i zauważył jarzącą się kropkę na
horyzoncie.
W dole Dooku wylądował delikatnie na bruku i zniknął w ogrodzie różanym.
Rakieta pędziła z ogromną prędkością i siłą - było to zbyt wiele nawet dla Yody.
Nie mógł jej całkowicie zatrzymać, nawet gdyby miał czas i absolutny spokój. Sięgnął
jednak w Moc, wiążąc nawet jadowity mech Vjuna i pokręcone cierniodrzewa, przyjął
ją w siebie jak wiatr, oddech świata, zebrał ją w sobie i uwolnił w grze w piórkowy
dotyk, gdzie stawką było życie ich wszystkich. Nie działał siłą na siłę rakiety. Ale
dotknął jej lekko z boku - tyle tylko, żeby z wizgiem przeleciała obok wybitego okna i
kilometr od brzegu zanurzyła się w zimne, wyczekujące morze.
Po długiej chwili z tafli oceanu buchnęła trzystumetrowa fontanna wody i ognia - i
opadła.
Sean Stewart
187
Zamek i wszyscy w jego wnętrzu byli uratowani, lecz Dooku uciekł.
W chwilę później Yoda zszedł do pomieszczenia, które niedawno jeszcze było
reprezentacyjnym holem Château Malreaux, a teraz pozostała z niego jedynie sterta
dymiących ruin.
Obi-Wan w zadumie grzebał stopą w szczątkach robota bojowego, którego jego
towarzysz przeciął na pół.
- Niezła robota, Anakinie. - Rozejrzał się wokół, obejmując wzrokiem jatkę. - Jeśli
kiedyś będziesz rozważał karierą dekoratora wnętrz, sądzę, że powinieneś jeszcze
trochę się poduczyć.
- Wykluczone - odparł Anakin. - To jest neobrutalizm. Zobaczysz, że przyjdzie na
to moda, jeśli Wojny Klonów się szybko nie skończą.
- Mistrz Yoda! - zawołał Obi-Wan i ruszył biegiem w kierunku wielkich,
kręconych schodów, po których schodził powoli stary mistrz.
- Nic ci nie jest?
- Smutny jestem, ale cały i zdrowy. - Stary Jedi westchnął. - A tak blisko byłem!
- Czyżbyś omal nie zabił Dooku? - ze współczuciem zapytał Anakin. - To
naprawdę frustrujące!
Yoda obrzucił go dziwnym - można by przysiąc, że wściekłym - spojrzeniem.
Anakin nic nie zauważył.
- Może go jeszcze dopadniemy... musi przecież gdzieś tu być. Myślałem, że uda
nam się raz na zawsze zlikwidować Ventress, ale nam zwiała. To miejsce jest całkiem
zwariowane... więcej tajnych przejść niż zwykłych pokoi.
- A za każdą ścianą roboty bojowe - posępnie dokończył Obi-Wan. W dali rozległ
się nagle grzmot silnika statku kosmicznego. Obi-Wan rzucił się do drzwi.
- Mistrzowie! - syknął Anakin. Położył palec na ustach, dając pozostałym znak,
aby byli cicho. Podszedł ukradkiem do ściany holu i ostrożnie zbliżył się do wejścia
wiodącego do wnętrza domostwa. Włączył miecz świetlny i z mrożącym krew w żyłach
okrzykiem wyskoczył na korytarz - w tej samej chwili, kiedy Scout i Whie nadbiegli z
przeciwnej strony. Cała trójka zamarła w pozycji bojowej na długą, komiczną chwilę.
Yoda wybuchnął śmiechem, aż zgiął się wpół.
Anakin pierwszy odzyskał przytomność umysłu.
- Hej, przecież to mały!
- Ależ miło mi was widzieć! - zawołał Yoda. - Ale ranni jesteście - dodał, a jego
wielkie uszy zwinęły się z troski. Szata Whie była nadpalona i poszarpana od
zbłąkanych strzałów umierającego Solisa, a włosy Scout zlepiała krew.
- To nic - odparła Scout radośnie. - Mogło być gorzej.
Whie roześmiał się i rzucił Anakinowi na szyję z czystej radości.
- Tak się cieszę, że nie przyszedłeś mnie zabić.
Anakin w zadumie poklepał go po plecach.
- Ja też - rzekł. Obejrzał się przez ramię i dodał: - Może byś sprawdził, mistrzu,
czy z jego głową wszystko w porządku?
- Anakinie? - odezwał się Obi-Wan.
Yoda – Mroczne Spotkanie
188
- Tak?
- Pamiętasz ten pierwszy raz, kiedy spotkałem się z Asajj Ventress? Ukradłem jej
wtedy statek.
- Na Queycie, tak?
- A potem spotkaliśmy się jeszcze raz i znów zabraliśmy jej statek.
- Owszem. Czemu pytasz? - spytał Anakin, stając w drzwiach obok Obi-Wana.
Wspólnie obserwowali, jak ich śliczna chryya powoli wznosi się w rozpłakane
niebo Vjuna, przyspiesza szybko i znika w chmurach.
- Och, tak sobie - mruknął Obi-Wan.
Sean Stewart
189
R O Z D Z I A Ł
12
Dłonie Obi-Wana poruszały się po kontrolkach używanej seltayi, którą Yoda kupił
na Szlaku Hydiańskim. Po wielu godzinach targowania się mistrz uzyskał doskonałą
cenę, kiedy do uzgodnionej sumy dołożyli jeszcze wartość handlową dwóch kanonierek
Gildii Kupieckiej przywłaszczonych na Vjunie.
- Gotowi do wyjścia z nadprzestrzeni?
- Jeszcze jak- mruknął Anakin.
Starszy Jedi spojrzał na młodzieńca, który szczerzył zęby z radości. Zazdroszczę
mu, pomyślał z zaskoczeniem.
- O czym myślałeś, Obi-Wanie? Widziałem twój uśmiech.
- Czy pamiętasz małą maksymę Yody na temat pokory?
- Pokora nieskończona jest - zacytował Anakin.
- Właśnie. A może słyszałeś kiedykolwiek tłumaczenie Mace’a Windu? - Anakin
pokręcił głową. - Nigdy nie jesteś za stary na popełnienie kolejnego wielkiego błędu.
Obi-Wan ustawił stery na wyjście z nadprzestrzeni.
- Wyjście do podprzestrzeni Coruscant na trzy, dwa, jeden.
Statek zatrząsł się, jakby wszedł na falę, rozmazane gwiazdy na powrót stały się
ś
wietlnymi, migoczącymi punktami, a Coruscant wisiał w ciemności przed nimi, jasny i
lśniący, jakby rozświetlony milionami dusz swoich mieszkańców.
W drugiej części statku Scout i Whie oglądali ten sam obraz na ekranie.
- Dziwne, wracamy do Świątyni Jedi już jutro. Wydawałoby się, że to wszystko
był sen... dziewczyna zawahała się i pożałowała, że użyła tego słowa.
- Teraz nie śnimy - spokojnie odparł Whie. - To Świątynia była snem.
- Może... może się nie spełni... ta twoja ostatnia wizja - szepnęła Scout. - A może
ź
le coś zrozumiałeś?
- Może... - Widziała jednak, że sam w to nie wierzy. - Ale nie szkodzi. Boję się
ś
mierci, ale jeszcze bardziej się bałem, że... - urwał. - Ale tak się nie stało, dzięki tobie.
To, co powiedziałaś... było tak, jakbyś znowu oddała mi moje „ja”. Dałaś mi
pozwolenie, abym był dobry.
Scout pokręciła głową.
Yoda – Mroczne Spotkanie
190
- To nie były żadne sztuczki, Whie. Nic takiego nie zrobiłam. Wiedziałam po
prostu, co wybierzesz.
Whie uśmiechnął się.
- Niech będzie i tak. Właściwie to dość interesujące, widzieć u ciebie pokorę.
Myślę, że to... urocze.
Scout uderzyła go Mocą po głowie, ale lekko. Nie dość mocno, żeby przestał się
ś
miać.
- Złośliwiec - rzekła z godnością.
Na końcu korytarza pojawił się Yoda, niosący tacę, a na niej butelkę czegoś
bursztynowego i trzy szklanki.
- Nie masz się czego martwić - rzekł. - Szansę na bycie złym znowu masz. -
Zachichotał i nalał każdemu po szklance napoju. - I dobrze. W każdej chwili
wszechświat na nowo się odradza. Wybierz i od nowa zaczynaj.
Scout podniosła szklaneczkę i z powątpiewaniem zajrzała do środka. Yoda z urazą
pociągnął nosem.
- Coś niedobrego mistrz Yoda może ci dać, tak myślisz?
Scout i Whie wymienili spojrzenia. Skwapliwie podnieśli szklanki i powąchali.
Aromat doskonałego soku z reythańskich jagód rozniósł się po całej kabinie, słodki jak
promień słońca na stokrotce.
- Prawie w domu - szepnęła Scout, ochoczo popijając ze szklaneczki. Sok spłynął
w jej przełyk niczym słodki jak miód letni deszcz.
- Dzięki tobie - odparł ze śmiechem Whie. - Nie mogę się doczekać, kiedy
wszystkim opowiem, jak zawróciłaś głowę tym pilotom we yjuńskim porcie
kosmicznym. „Szybko, poruczniku! Ci mordercy Jedi uciekają w swojej chryyi!
Musimy wziąć jakieś statki i dogonić ich!”
- Nie, to wy, chłopcy, swoimi myślowymi sztuczkami przekonaliście tamtych -
odparła skromnie, rumieniąc się z radości. Miło było słyszeć od Whie takie słowa, od
razu miała wrażenie, że istotnie przyczyniła się do powodzenia misji i nie była
nadbagażem, jak się tego spodziewał jej mistrz Jai Maruk. Jai i wielu innych, pomyślała
po chwili, przypominając sobie Hannę i jej błyszczące pogardą białe arkaniańskie oczy
na Turnieju Uczniów. Upiła jeszcze łyk soku. - O rany, nagle zatęskniłam nawet za
Hanną Ding.
- Tą Arkanianką, która tak ci dała popalić?
- Martwiła się, że zginie w tej wojnie - odparła Scout, zaskakując tym samą siebie.
- Nie chciała umierać za nic. Jedi są dla niej ważni. Dla nas wszystkich zakon jest
jedyną rodziną, jaką mamy.
Po raz drugi w ciągu kilku minut położyła dłoń na ustach. Whie uśmiechnął się
boleśnie.
Yoda pociągnął nosem.
- Trudne to było, tak myślę. Matkę zobaczyć, kiedy Dooku zbiegł.
- Czekała na mnie przez tyle lat - rzekł Whie. - Ale najdziwniejsze jest, że to nie
na mnie czekała. Nie całkiem na mnie. Straciła swoje dziecko i na to dziecko czekała.
A kiedy zobaczyła mnie... cóż, byłem dla niej kimś obcym.
Sean Stewart
191
- Tak samo było, kiedy wszyscy pojechali na Geonosis - nieoczekiwanie odezwała
się Scout. - Świątynia wyglądała jak wymarła. Próbowaliśmy pracować i być grzeczni,
ale właściwie tylko zabijaliśmy czas, czekając, aż wrócą. Ale nie wrócili. - Znów napiła
się soku. - Nie chodzi nawet o tych, którzy zginęli. Także ci, którzy przeżyli, wrócili
całkiem odmienieni. Posępni.
Whie kręcił sokiem w szklance.
- Myślisz, że się... dopasujemy, kiedy wrócimy? Nie potrafię sobie wyobrazić, że
znowu będę się uczył tego samego, rozmawiał z tymi samymi ludźmi, jakby nic się nie
wydarzyło. Wszystko mi się wydaje takie inne - rzekł. W jego głosie brzmiał niepokój.
Zmienił się, pomyślała Scout. Był chłopcem, który wiedział wszystko. Teraz
wydawał się znacznie mniej pewny siebie, ale to sprawiało, że zdawał się również
starszy. Już nie był chłopcem bawiącym się w Jedi, lecz młodzieńcem, który zaczynał
zmagać się z niepewnym, ulotnym światem ludzi dorosłych, w jakim żyją prawdziwi
rycerze Jedi.
Whie spojrzał na nią.
- Wciąż jeszcze się boisz, że cię odeślą do oddziałów rolniczych?
Scout z zaskoczeniem stwierdziła, że w ogóle o tym nie myślała.
- Skądże - odparła swobodnie. - Myślę, że Jedi są na razie na mnie skazani.
- Chyba nauczymy się jakoś z tym żyć - uśmiechnął się Whie, ale w oczach miał
pustkę. - Wiesz przecież - rzekł po chwili - że postanowiłem opuścić Châtcau Malreaux
i wrócić na Coruscant. Miałem nadzieję, że tu także poczuję się w domu... jak na
Vjunie, kiedy po raz pierwszy postawiłem stopę na planecie. Ale tak nie jest.
Spojrzał na glob, który szybko powiększał się w iluminatorze.
- Czuję się tak, jakbym się nagle odkleił. Moim domem nie jest Vjun... wiem, nie
mógłbym tam teraz wrócić, choćby nawet moja matka bardzo tego chciała. Nie jestem
wicehrabią Malreaux. Jestem sobą, Whie, uczniem Jedi. Nie wydaje mi się też, aby
moim domem było Coruscant. Czy takie jest przeznaczenie Jedi? - zapytał Yody. -
Wędrować wszędzie i nigdy nie zaznać spoczynku? Jeśli tak, akceptuję to, ponieważ
ś
lubowałem całym życiem służyć zakonowi i nie mam zamiaru się wycofać, ale tak mi
się zdaje, że... że chyba nie wiedziałem, jakie to trudne. Chyba nie wiedziałem, że
nigdy nie będę miał domu.
Yoda napełnił mu szklankę z westchnieniem.
- Do tej samej rzeki nigdy dwa razy wejść nie możesz. Za każdym razem odpływa
rzeka. Za każdym razem ten, kto wchodzi do niej, całkiem się zmienia. - Zwinął uszy,
pogrążony we wspomnieniach. - W wiele podróży wyruszałem albo czekałem, aż inni z
takich podróży powrócą. Jedi wędrują wśród gwiazd i czekają ze świeczką w oknie, i
mają nadzieję. Niektórzy wracają, inni zostają złamani. Niektórzy Ciemną Stronę
wybierają, straceni są aż po ostatnią podróż, którą wszyscy wspólnie przebyć musimy.
Nieraz, w mroczniejsze dni, czuję zew tej ostatniej podróży i ja. - Jednym haustem
wychylił swój sok i spojrzał na Whie. - Ciemna Strona w tobie jest, teraz wiesz o tym.
Whie odwrócił wzrok.
- Tak.
Yoda – Mroczne Spotkanie
192
- Ale inne rzeczy w tobie również są. - Yoda poklepał go łagodnie po piersi. - Moc
jest w tobie. Prawdziwy Jedi żyje w Mocy. Dotyka Mocy. Ona go otacza, sięga z jego
wnętrza, by dotykać tego, co jest na zewnątrz. - Yoda uśmiechnął się i Scout poczuła
jego obecność w Mocy, ciepłą i jasną, jak latarnia świecąca pośrodku kabiny. - Nie
ż
adną stertą permanbetonu dom jest - ciągnął Yoda. - Nie pałacem i chatą, statkiem czy
szałasem. Gdziekolwiek Jedi jest, Moc musi być także. Gdziekolwiek my jesteśmy,
dom jest.
Scout uniosła szklankę i poważnie trąciła się z pozostałymi. Ting, ding.
- Za powrót do domu - powiedziała i wszyscy wypili.
Daleko, daleko, na maleńkiej planecie w zapomnianym systemie głęboko poza
frontem Gildii Kupieckiej, hrabia Dooku z Serenno wędrował wzdłuż brzegu obcego
morza. Był sam. Tu urządził sobie siedzibę. Za godzinę będzie z powrotem w
obozowisku, otoczony przez doradców, roboty, sługi, popleczników, inżynierów i
oficerów. Wszyscy będą prosić o chwilę jego czasu, będą przedstawiać swoje schematy
i strategie, spijając jak pszczoły nektar jego potęgi. Może pojawi się i Asajj Ventress,
jego protegowana, żądając, aby uczynił z niej swoją uczennicę. Miał zaplanowane
spotkanie z wielkim generałem Grievousem, który był jeszcze potężniejszy niż
Ventress, lecz znacznie mniej interesujący jako partner do rozmowy przy kolacji. No i
oczywiście w każdej chwili może go wezwać jego mistrz.
„Kim jesteśmy?”
Na powierzchni zatoki woda wzbierała i falowała, po czym rozbijała się wśród
białej piany, która sycząc wspinała się po zimnym piasku.
„Kim jesteśmy, jak sądzisz, Dooku?”
Morze zapieniło się wokół jego butów i cofnęło, pozostawiając muszlę na pół
zakopaną w piasku. Dooku podniósł ją. Nagle przypomniał sobie żywo, jak uczynił ten
sam gest na Serenno, kiedy był chłopcem, jeszcze przed przybyciem Jedi. Pamiętał
teraz zapach morza, drobne, słone błoto wyciekające z muszelki, kiedy przykładał ją do
ucha. I wtedy nagle stało się coś cudownego, coś magicznego, co napełniło go
radością... dziś jednak nie mógł sobie przypomnieć, co to było.
Potrząsnął muszelką, żeby ją osuszyć, i przyłożył do ucha... do ucha starego
człowieka; dziecko, którym był, żyło dawno temu. Serce nagle zaczęło mu bić mocniej,
jakby - cóż za absurd - mógł naprawdę coś usłyszeć w tej muszli, coś bardzo ważnego.
Jednak albo muszelka była inna, albo morze, albo coś w jego wnętrzu pękło
bezpowrotnie. Słyszał tylko cichy syk wiatru i fal, a głębiej tępe uderzenia własnego
serca.
Ostatecznie jesteśmy po prostu samotni.
Samotni, szepnęła muszelka. Samotni, samotni, samotni.
Zmiażdżył ją w dłoni i rzucił odłamki na plażę. Odwrócił się i ruszył w kierunku
obozowiska.
Matka Whie siedziała w wielkim fotelu w gabinecie pośród ruin Château
Malreaux i spoglądała na zachód słońca. Okno, które Dooku wybił jej ciałem, nigdy nie
Sean Stewart
193
zostało naprawione; ostre noże szkła szczerzyły się wokół futryny niczym zęby wyjącej
paszczy. Szkło pocięło jej różową suknię na strzępy i poplamiło krwią. Nie dbała o to.
Dziecię odeszło.
Kiedy po raz pierwszy odczytała swoją przyszłość z rozbitego szkła, zapłakała.
Potem czas łez minął. Nic jej już nie pozostało. Nic, tylko siedzenie przy oknie.
Słońce zaszło. Wraz z nadejściem nocy wiatr odwrócił kierunek i ciągnął teraz od
lądu; chmury się rozstąpiły, słońce dotknęło wody, zanurzyło się i zatonęło. Na niebo -
czyste choć raz - wpełzła ciemność. Gwiazdy błyszczały jak odłamki lodu. Jej chłopiec
był gdzieś tam daleko i miał już nigdy nie wrócić.
Zapadła czarna noc, ale ona nie wstała, żeby zapalić światło.
W ciemności było jeszcze zimniej. Mały lisek yjuński piszczał i węszył wokół jej
sztywniejących stóp.
O świcie i ciemność odeszła.
Brzask.
Z początku szary, ledwie muskający iglice Świątyni Jedi i wyniosłe szczyty
rezydencji kanclerza. Miękkie światło tej samej barwy co gołębie pocztowe, właśnie
budzące się w swoich gniazdach na wielkich, ferrobetonowych wieżowcach Coruscant.
Niski, ciągły szum ruchu narastał w miarę, jak pierwsi mieszkańcy spieszyli do swoich
porannych zajęć w piekarniach, fabrykach i stacjach holokomów. A potem nad
horyzontem pojawił się cienki jasny pasek. Światło zmieniło barwę na wodniste, blade
złoto i rozlało się po oknach. Na zaparkowanych pojazdach zabłysła rosa, gdy ich
smukłe, metaliczne ciała przyjęły pierwszy podmuch dziennego ciepła.
Ś
wit na Coruscant.
W głębi wygodnego apartamentu, w którym mieszkała senator Naboo, rozległ się
dzwonek, a już chwilę później druga dworka z otoczenia Padmé wbiegła do salonu,
niezdarnie wciągając szlafrok. Jej pani stała przy oknie.
- Pani dzwoniła?
- Nastaw wodę na herbatę i przygotuj mi ubranie, dobrze? Coś, co mogłabym
nosić na zewnątrz, ale żebym wyglądała w tym cudownie - poleciła senator Padmé
Amidala i zaśmiała się głośno. Druga dworka też się uśmiechnęła.
- Cudownie? Oczywiście, pani. Mogę zapytać, co to za okazja?
- Popatrz tylko! - Kilometr dalej na platformie lądowiska Świątyni Jedi właśnie
osiadał statek. Po rampie zeszło kilka maleńkich postaci. Inne małe figurki wybiegły im
na spotkanie. Padmé obejrzała się z promiennym uśmiechem.
- Wrócili do domu - oznajmiła.