Senność Wojciech Kuczok

background image
background image
background image
background image

senność

WOJCIECH KUCZOK

background image

Copyright

©

by Wydawnictwo W.A.B., 2008

Wydanie I

Warszawa 2008

Patronat medialny

background image

5

1

Adam jest zm

ęczony, wciąż niewiele miejsc się

zwalnia, ludzie cuchn

ą słodko-kwaśnym potem, wcho-

dz

ą i wychodzą, Adam usiadłby, ale wie, że wymiana

staruszek na przystankach nie pozwoli mu przysi

ąść na

d

łuższą chwilę w spokoju, będzie musiał ustąpić miej-

sca albo udawa

ć, że zasnął, wysłuchiwać pochrząkiwań,

st

ękań, westchnień, litanii do Jezusa Marii Boga Święte-

go, wi

ęc woli poczekać, aż autobus wyjedzie za miasto,

mo

że sobie jeszcze trochę postać, och, dzisiaj może się

jeszcze pom

ęczyć, dziś wiele by zniósł w związku z tym,

co wreszcie si

ę udało definitywnie zakończyć, dopeł-

ni

ć, usankcjonować: Adam przed godziną przestał być

studentem. Niby nic, formalno

ść, a jednak wzruszył się

wag

ą tak zwanej chwili historycznej; gdybyż życie skła-

da

ło się wyłącznie z takich formalności, gdybyż wzru-

szenie towarzysz

ące tak zwanym chwilom historycz-

nym znane by

ło wszystkim ludziom, myśli Adam, świat

by

łby przyjazny, być może nawet nieznośnie przyjazny,

by

ć może nawet tłumy rozanielonych permanentnym

wzruszeniem ludzi zadusi

łyby się w przyjaznym uści-

sku, tymczasem jednak Adam czuje si

ę z siebie zadowo-

lony, przesta

ł być studentem, a razem z nim tego dnia

background image

6

zda

ło egzamin jeszcze kilkanaście osób z roku, Adam

przyszed

ł dość późno, żeby nie czekać godzinami, nie

denerwowa

ć się, poza tym wolał być sam, wszedł, zdał,

i przyj

ął gratulacje. Jeden z profesorów, ten, który miał

na niego oko przez ca

łe studia (nie było to oko przyja-

zne),

ścisnął mu dłoń nieco mocniej niż inni, ściskał ją

te

ż nieco dłużej, właściwie to wyraźnie dłużej, na tyle

d

ługo, by Adam poczuł się zmieszany, zawstydzony, pro-

fesor

ściskał tak długo, aż Adam się spłonił, zarumienił,

wtedy profesor, ten, co

łypał na niego nieprzyjaznym

okiem przez ca

łe studia, zapytał (ale tak jakby na stro-

nie, w kierunku profesorów): „A co pan taki nie

śmiały?”,

i wci

ąż nie przestając mu dłoni ściskać, niby gratulacyj-

nie (Adam czu

ł, że to uścisk wrogi, natrętny, zbyt silny),

doda

ł: „Więcej śmiałości, drogi panie, będzie pan teraz

leczy

ł ludzi, nie może pan być taki płochliwy”, i zachi-

chota

ł w stronę profesorów, wymuszając i na nich chi-

chot, i wci

ąż jeszcze trzymając dłoń Adama, czując nad

nim w

ładzę, bo Adam nie bardzo miał pomysł, jak się

wyswobodzi

ć, profesor mrugnął tym swoim okiem od

wielu lat maj

ącym nieprzyjazne baczenie, mrugnął do

Adama tak oble

śnie, tak wulgarnie, tak antyporozumie-

wawczo,

że Adam, mdłości powstrzymując, wyszarpnął

d

łoń niezgrabnie, aż komisji chichot zamarł na ustach.

Adam, wyswobodziwszy si

ę od dłoni, oka i chichotu,

uk

łonił się i wyszedł, i z każdym kolejnym krokiem czuł

silniejsze zadowolenie, wszak wszystko dobieg

ło końca,

po raz ostatni wróci z Akademii autobusem do domu,
po raz pierwszy b

ędzie nim jechał jako dyplomowany

background image

7

naprawiacz cia

ł, a ściślej mówiąc, kości, oto więc pozo-

staj

ąc w cudownej aurze namaszczenia, uwiesił się na

uchwycie i czeka cierpliwie, a

ż autobus wyjedzie za mia-

sto. Adam

śmiało spoziera na pasażerów, czując, że jego

nastrój uwznio

ślony udzielić się może temu i owemu,

czuje,

że spoglądając na ludzi śmiało, pewnie i wzniośle

(cho

ć nie wyniośle), panuje nad ich spojrzeniami, po-

strzegaj

ąc ich z perspektywy człowieka śmiałego, pew-

nego i uwznio

ślonego, włada ich postrzeganiem; Adam

rozwa

ża, na ile taka sugestia jest trwała, rozmyśla, o ileż

łatwiej jest żyć ludziom, którzy zachowują pełnię kon-
troli nad tak zwanym pierwszym wra

żeniem, o ile lżej

jest

żyć ludziom, którzy robią dobre wrażenie, odwza-

jemniaj

ą spojrzenia, uśmiechy, głowę trzymają lekko za-

dart

ą do góry, podbródek wysoko, odważnie, wzniośle

(cho

ć nie wyniośle); lecz oto do autobusu wchodzi chło-

piec, a nawet m

ężczyzna.

Ładny, a nawet przystojny chłopiec, a nawet męż-

czyzna siada pod oknem, ot tak sobie, bezrefleksyjnie,
zdrowo, normalnie siada, chocia

ż wciąż jeszcze wy-

miana staruszek i niewiele miejsc wolnych, on w ch

ło-

pi

ęcym swym roztargnieniu, a nawet męskiej bezpar-

donowo

ści klapie na siedzenie, jeszcze swoje klapnię-

cie wzmacniaj

ąc westchnieniem, jak to mu dobrze się

zasiad

ło, jaka to rozkosz dla jego chłopięco-męskich

nóg, zdrowych i silnych, jednakowo

ż nielubiących stać

po pró

żnicy; Adam zauważa w chłopcu pewien rodzaj,

jak by to nazwa

ć, myśli, pragmatyczności, o tak, Adam

jest zauroczony pragmatyzmem ch

łopca, a nawet męż-

background image

8

czyzny, który sprawia wra

żenie, jakby obliczył sobie,

że nie powinien marnotrawić energii na stanie w au-
tobusie, je

śli choć jedno miejsce jest wolne, chłopiec,

a nawet m

ężczyzna robi na Adamie dobre wrażenie,

jest w

ładcą pierwszego wrażenia, tym swoim pewnym

i wznios

łym niemalże zajęciem wolnego miejsca dowo-

dzi,

że w jego zdrowym chłopięco-męskim umyśle nie

ma miejsca na zbyteczne rozterki, przez jego ch

łopię-

c

ą, a nawet męską myśl nigdy nie przemknął dylemat,

czy mo

żna usiąść, skoro staruszki, czy raczej możliwość

staruszek, staruszki potencjalne, czaj

ą się i dybią na sie-

dzenie. Adam nie mo

że się oprzeć widokowi chłopca,

a nawet m

ężczyzny, wpatruje się w niego ukradkiem,

póki nie napotyka wzroku ch

łopca, a nawet mężczyzny

odbitego w szybie, spotkanie tego spojrzenia Adam
uznaje za antycypacj

ę spotkania bardziej bezpośred-

niego, Adam wiedziony jest przeczuciem,

że chłopiec,

a nawet m

ężczyzna zaprosił go swoim odbitym spojrze-

niem na miejsce obok siebie, a mo

że tylko dał przyzwo-

lenie, Adamowi to wystarcza, za przyzwoleniem przy-
siada si

ę więc obok, mimo staruszek, których akurat nie

ma, ale w ka

żdej chwili mogą etc. Przysiada się, ale nie

wie, co dalej, ch

łopiec jest obok i mężczyzna jest obok,

Adam nie wie, do kogo zwróci

ć się najpierw, na kogo

spojrze

ć w pierwszej kolejności, na chłopca w mężczyź-

nie czy te

ż na mężczyznę w chłopcu, nie może się zde-

cydowa

ć i wcale na nich nie patrzy, rękę tylko kładzie na

siedzeniu tu

ż obok męskiej ręki chłopca, kładzie i czeka,

czy ch

łopiec w mężczyźnie drgnie, czy też mężczyzna

background image

9

w ch

łopcu się wzdrygnie. Adam łapie się na myśli, która

go nieco peszy i przestrasza, oto bowiem zdrowym sil-
nym buhajowatym samczym i bóg wie na jakie jeszcze
sposoby m

ęskim chłopcem zachwycony, chciałby móc

go leczy

ć, chciałby, żeby ten mocny, rześki i krzepki

byczek mia

ł jakieś małe stłuczonko, drobne zwichniąt-

ko, ewentualnie nieskomplikowane z

łamanko, Adam

móg

łby wtedy dotykać go w sposób jawny i uprawnio-

ny, ch

łopiec, a nawet mężczyzna powierzyłby mu wtedy

swoje ko

ści, a nawet ciało, byłby mężczyzną obdarza-

j

ącym Adama chłopięcym zaufaniem, Adam zaś nama-

cywa

łby, opukiwałby, nastawiałby, naprawiałby chłopię-

co

ść w męskości, lecz mężczyzna o chłopięcej kondycji,

m

łodzieńczym zdrowiem promienny, pozostaje dla Ada-

ma nietykalny, mo

żna tylko, siedząc u jego boku, napa-

wa

ć się skrycie, rezonować wewnętrznie, pomrukiwać

ksobnie, g

ęsią skórkę chowając pod rękawem kurtki.

Adam przymyka oczy i czuje m

ęskość chłopca u swe-

go boku, sam jest przybocznym, parobkiem ch

łopca,

giermkiem m

ężczyzny, chciałby usłyszeć od niego ja-

ki

ś rozkaz wypowiedziany głosem gromkim i niezno-

sz

ącym sprzeciwu, chciałby spełnić go nie dość szybko

i zosta

ć karnie uderzonym, albo wypełnić go sprawnie

i otrzyma

ć pochwałę; Adam roi sobie siebie u boku

m

ęskiego chłopca i nawet nie zauważa, kiedy porusza

ma

łym palcem, dotykając jego dłoni. Chłopiec, a nawet

m

ężczyzna reaguje natychmiast, spogląda na Adama

z dezaprobat

ą, wstaje i przechodzi na koniec autobu-

su, który ju

ż dojeżdża do przystanku, tam chłopiec

background image

10

wysiada i jako m

ężczyzna zza szyby pokazuje Adamo-

wi wyprostowany

środkowy palec. Wchodzą staruszki,

chrz

ąkają, stękają, wzdychają, sugerują litaniami, że

s

łabe, zbolałe etc., Adam nie słyszy, rozsmakowuje się

w bólu, bezwiednie nieust

ępliwy, nie dowie się, jaka

jest dzisiejsza m

łodzież i czegóż to nie było za dawnych

czasów.

Matka s

łyszy autobus na końcowym przystanku,

opodal domu, kierowca w

łaśnie zgasił silnik, będzie cze-

ka

ł do piętnaście po, ma czas na kanapki. Matka zwykle

nie zwraca uwagi na autobus, có

ż tam, dwa razy dzien-

nie przyje

żdża z miasta, zabiera i oddaje ludzi, hałasu

przy tym nie ma ani sensacji

żadnej, wciąż ta sama obsa-

da, Konopcyno i Bartoszkowo zajmuj

ą miejsca z przodu,

żeby mieć kontrolę nad Skrzyposzkową, Skrzyposzkowo
nawet nie siada,

żeby im pokazać, jaka to żwawa, staje

tu

ż za kierowcą, lubi do niego zagadać, lubi stać i glę-

dzi

ć mu za plecami, czego tam się naoglądała nasłucha-

ła przy kasie. Środek autobusu zwykle pusty, bo młodzi
z ty

łu zasiadają, nierozmowni, jakby próbowali sobie

przypomnie

ć, co im się śniło, a kiedy uświadamiają so-

bie,

że śniło im się dokładnie to samo, co im się na jawie

przytrafia, droga do roboty robota droga z roboty obia-
dokolacja dwa piwa i do wyra, staj

ą się jeszcze bardziej

nierozmowni, m

łodzi, ale zmęczeni życiem podwójnie,

skoro sny im to zm

ęczenie potęgują. Każda noc jest

echem dnia, ka

żdy sen jest kopią jawy, młodzi jadą do

huty, nie maj

ąc pewności, czy właśnie im się to nie śni,

background image

11

na wszelki wypadek nie odzywaj

ą się do siebie, mogłoby

si

ę okazać, że w ten sposób mówią przez sen, a to tro-

ch

ę jednak wstyd. Kierowca też prowadzi autobus przez

sen, czasem rzuca si

ę w łóżku, przeklina i uderza żonę

d

łonią, przekonany, że przyciska klakson, żona budzi się

z

ła, kiedyś przytulała go i uspokajała, szepcząc do ucha,

teraz potrz

ąsa nim i ruga go, wyzywając od durniów. Po-

trz

ąsany przez żonę kierowca, nim się obudzi, przeżywa

wypadek,

śni własną śmierć w autobusie wypadającym

z szosy, potem ju

ż do świtu nie może zasnąć, siedzi przy

lodówce, popija wod

ę i przeklina w myślach swoje mał-

żeństwo; nienawidzi żony za to, że ją kocha, choć daw-
no ju

ż przestała do niego szeptać.

Matka dzi

ś zwróciła szczególną uwagę na punk-

tualno

ść autobusu, bo też i szczególny to przypadek,

kiedy syn wraca po ostatnim egzaminie, syn wraca i je

śli

zda

ł (a przecie nie mógł nie zdać, zawsze tak dobrze mu

sz

ło), nie jest już jej Adasiem studentem Akademii Me-

dycznej, tylko jej synem panem doktorem Adamem, oj,
duma

ż moja, duma, Matka wychodzi więc przed dom,

żeby spojrzeć w stronę przystanku. Ojciec też już stoi
i wypatruje, jeszcze niepewny, jeszcze gotów si

ę sro-

żyć, ale już za plecami igristoje trzyma, a korek już tylko
palcem przytrzymuje,

żeby Adasia oblać jak rajdowca

po zwyci

ęskim wyścigu. Adaś nadchodzi, poznają go po

krokach, takich rozhu

śtanych, nikt tak nie chodzi jak on,

jakby mia

ł buty na sprężynach, każdy krok tak stawia,

jakby chcia

ł się wybić wzbić podskoczyć, o tak, teraz

mu si

ę to wreszcie udało. Ojciec niby niepewny, ale du-

background image

12

ma

ż jego, duma już w przedsionku serca się gnieździ,

syn jego, ze wsi prostego, zwyk

łego chłopa, Akademię

sko

ńczył, ludziska, toż wy, głupie, nie rozumiecie chyba,

jaka wielka to rzecz, kto niby studia ze wsi poko

ńczył,

córka Jadaszki turystyk

ę, ale kto wie, co to za szkoła,

a Akademia to Akademia.

Matka zauwa

ża, że Adaś coś smutny, ostatni raz

takim go widzia

ła, jak był malutki i dowiedział się, że

Medor nie uciek

ł, tylko zdechł, Matka żegna się i szep-

cze trwo

żliwie:

– Jezusie, a jak nie zda

ł...

Ojciec te

ż brwi marszczy, bo coś mu się ten Adaś

nie widzi dzi

ś jakiś taki, nigdy takiej miny nie miał.

– Jak nie zda

ł, do domu nie wpuszczę.

Ada

ś jednak w końcu się uśmiecha, urwis, tak so-

bie za

żartować chciał, myśli Matka, chciał przed nami do

ko

ńca udawać, że nie zdał, ale uśmiecha się, wreszcie

si

ę uśmiecha, teraz jest już jasne, że

– Zda

ł – mówi Matka, otwierając ramiona do powi-

talnego przytulenia.

– A co? Mój syn mia

łby nie zdać?! – mówi Ojciec

i wyjmuje zza pleców butelk

ę, Matka już ma Adasia w ra-

mionach i ob

ściskuje, Ojciec nie wytrzymuje, wstrząsa

flaszk

ą i odkorkowuje, polewa syna jak zwycięskiego

rajdowca, Matka te

ż moknie, piszczy, Adaś jak zwykle

zawstydzony,

że niby po co, nie trzeba, w dodatku le-

piej przed domem widowiska nie robi

ć, lepiej wejść do

domu, spokojnie si

ę nacieszyć, rozważnie, oj, Adasiu,

Ojca duma rozpiera, daj

że mu się naradować po swoje-

background image

13

mu, a jeszcze wszystkiego nie wiesz, Adasiu, nie wiesz
jeszcze, jaki prezent rodzice ci przygotowali, na co si

ę

wykosztowali, jak si

ę dowiesz, to dopiero się zdziwisz.

Adam si

ę dziwi. Dziwi i boi. Całe życie bał się nie-

spodziewanych prezentów, w wi

ększości rozmijały się

z jego oczekiwaniami, bo nie mia

ł śmiałości prosić o coś

wymarzonego, nie

śmiał też odmawiać przyjmowania

prezentów niechcianych. Teraz szczególnie ba

ł się po-

wrotu do domu, bo przeczuwa

ł, że Ojciec przygotuje coś

ekstra na t

ę historyczną chwilę, ta niewątpliwie jedyna

w swoim rodzaju okazja obdarowania syna, który spe

ł-

ni

ł ojcowskie ambicje, zapowiadała jakiś wyjątkowo kło-

potliwy i niechciany prezent. Adam, wracaj

ąc do domu,

próbowa

ł wyobrazić sobie najgorsze, na przykład, że

Ojciec kupi

ł mu samochód (Ojciec przez ćwierć wieku

nie zauwa

żył, że Adam nigdy nie bawił się samochoda-

mi) albo konia (Adam w dzieci

ństwie musiał się nauczyć

jazdy na oklep, mimo panicznego l

ęku przed końmi,

którego Ojciec nigdy nie rozumia

ł, wielokrotnie za to

powtarza

ł Adamowi, że z lękami, zwłaszcza tymi panicz-

nymi, nale

ży walczyć), nie przychodziło mu do głowy nic

bardziej k

łopotliwego, w dzieciństwie wszystkie autka

i koniki chowa

ł w szufladzie, ale w skali jeden do jeden

mog

ą się nie zmieścić, Adam się domyślał, że rodzice

zdecydowali obdarowa

ć go w taki sposób, że nie bę-

dzie móg

ł się kłopotliwego prezentu pozbyć, domyślał

si

ę, że podarują mu coś, co utrudni mu natychmiastową

wyprowadzk

ę do miasta, którą postanowił przeprowa-

background image

14

dzi

ć bezwzględnie, za wszelką cenę, wynajmując lokum

blisko szpitala, w którym ma zamiar podj

ąć pracę, a ra-

czej odby

ć staż na warunkach finansowych, o których

nie mo

że powiedzieć rodzicom, bo ich radość z nomi-

nacji syna na Pana Doktora od razu przeobrazi

łaby się

w gniew, a potem w rozpacz. Oto wi

ęc choć Adam coś

tam mgli

ście przeczuwał, czegoś tam trwożliwie się do-

my

ślał, mimo to dziwi się i boi, stojąc przed gustownym,

drewnianym domem wygl

ądającym na świeżo posta-

wiony, na

łączce pod lasem, w miejscu jego pierwszych

zabaw w lekarza z córk

ą sąsiadów, miejscu pierwszego

rozczarowania anatomicznego, miejscu odkrycia,

że do

braku zainteresowa

ń motoryzacyjnych i hippicznych do-

chodzi jeszcze jeden zasadniczy brak, ró

żniący go od

wszystkich innych wiejskich ch

łopców. Adam zdezorien-

towany patrzy to na dom, to na okolic

ę, to na rodziców,

wreszcie pyta Ojca:

– Czemu ten dom tu stoi?
– Podoba mi si

ę, synek, twoje pytanie. „Czemu ten

dom tu stoi?” A co, ma le

żeć? Stoi, bo ktoś go postawił,

he, he!

– Ostatnim razem nic tu nie sta

ło...

– Brawo, synek, spostrzegawczo

ść masz po mnie.

Ale te

ż, jak to mówią, nic nie stało na przeszkodzie,

żeby tu taki domek postawić.

– Tato, a czemu my... stoimy przed tym domem?

– Adam zadaje pytania jak Czerwony Kapturek, który
rozpozna

ł wilka w przebraniu babci i chce odwlec chwi-

l

ę nieuchronnego pożarcia, które właśnie następuje,

background image

15

nieodwo

łalnie, bo Matka wyjmuje pęk kluczy i podaje

mu, mówi

ąc:

– Dla pana doktora.
Ach, wi

ęc jednak, kupili mu dom, ba, zbudowali go,

wybrali model, a pewnie i urz

ądzili dla swego syna jed-

norodzonego, który przecie

ż na pewno na ojcowiznę

wróci, o niczym innym nie marzy, my

śli Adam i nie bie-

rze kluczy, cho

ć Matka wyciąga rękę i pyta zawiedziona,

a raczej zmartwiona, ze

łzami w oczach:

– Nie podoba ci si

ę?

Matka prawie zawsze ma

łzy w oczach, jak się śmie-

je, to do

łez, jak się z czegoś cieszy, to się wzrusza i pła-

cze ze szcz

ęścia, jak ją coś zmartwi, też łzawi, a w dni

powszednie, pozbawione szczególnych powodów, pro-
filaktycznie u

żala się nad sobą, biadoli sobie i popłakuje

ot tak,

żeby oczy przeczyścić; Adam widzi, że wiotka

łodyżka-Matka drży, choć jest bezwietrznie, i gotowa się
z

łamać, jeśliby wyraził swój sprzeciw wobec tych kluczy,

tego domu, tej idei, któr

ą właśnie sobie w pełni uświa-

domi

ł; ten dom to pułapka, myśli Adam i wie, że przyj-

muj

ąc pęk kluczy z matczynej ręki, podpisze na siebie

wyrok, za

łoży sobie pętlę z pępowiny na szyję, dokona

katastrofalnej regresji, a lata studiów, które uwa

żał za

prolog do samodzielno

ści, staną się tylko pojedynczą

wyrw

ą w jego udomowieniu pod rodzicielskim dachem;

Adam kr

ęci głową, patrząc w szkliste oczy Matki, jakby

chcia

ł jej powiedzieć to, czego na głos wypowiedzieć

si

ę nie odważy: że nie dla nich skończył studia, lecz dla

siebie!

background image

16

Teraz Ojciec ratuje sytuacj

ę, zdecydowanym ru-

chem przejmuje klucze, otwiera dom i wci

ąga Adama do

środka, do łodyżki mówiąc z niecodzienną łagodnością:

– Ech, matka, ty ju

ż wystrachana. Co się ma nie po-

doba

ć, synek po prostu, jak to mówią, oniemiał z wra-

żenia.

I ju

ż zaczyna oprowadzać Adama jak kustosz

po muzeum, matka cz

łapie krok za nimi, zaczyna się

zwiedzanie, Ojciec ci

ągnie Adama za rękę, trzymając

j

ą w przegubie, tak jak przed laty, kiedy Adam nie miał

ochoty nauczy

ć się pływać, kiedy nie chciał brać udzia-

łu w świniobiciu, kiedy wstydził się zatańczyć z dziew-
czyn

ą na weselu kuzyna – zawsze ręka Ojca łapała go

w przegubie i ci

ągnęła, tym straszliwiej, że bez brutal-

no

ści. Nie, Ojciec nigdy się z Adamem nie szarpał, spo-

kojnie dopina

ł swego, jego siłą była siła spokoju i żela-

znej konsekwencji, by

ła też udręką Adama; kiedy zaciąg-

ni

ęty do jeziora, rzeźni albo na parkiet nadal stawiał

opór, Ojciec rezygnowa

ł z przymuszania, nagle stawał

si

ę łagodny jak baranek, taplał się w wodzie sam, osobi-

ście wytaczał krew z aorty knura, obracał w żart tanecz-
n

ą niesubordynację; i wszystko byłoby dobrze, gdyby

po powrocie do domu nie zamyka

ł Adama w specjalnie

urz

ądzonej piwniczce, wyposażonej w polowe łóżko,

koc i krótk

ą świeczkę, tak wymierzoną, by świeciła go-

dzink

ę, może dwie, Ojciec nazywał to miejsce z a s t a -

n a w i a l n i

ą ; zamykał tam syna na klucz, wiedząc, że

Adam niczego tak si

ę nie boi jak ciemności, że Adam

wyobra

ża sobie piekło jako świat bez światła, że nie wy-

background image

17

trzyma tam d

ługo, zamykał go więc i mówił: „Synuś, tu

si

ę będziesz miał czas wyciszyć i trochę nad sobą po-

zastanawia

ć. Gdybyś czegoś potrzebował albo zmienił

zdanie w jakiej

ś sprawie, co do której się nie zgadza-

my, tylko zapukaj od

środka”. I Adam myślał godzinkę,

mo

że dwie, i tłumaczył sobie, że przecież kiedy już na-

uczy si

ę pływać, nie będzie się bał wody i w przyszłości

b

ędzie mógł przemierzać oceany, poznając nowe lądy

i wysy

łając z nich kartki do domu, kiedy już nauczy się

zarzyna

ć świniaka, przestanie go brzydzić widok krwi

i b

ędzie mógł naprawdę leczyć ludzi, kiedy odważy się

zata

ńczyć z dziewczyną, będzie mógł pójść na dyskote-

k

ę w mieście i poznać jakiegoś chłopaka; Adam zasta-

nawia

ł się przy dogasającym ogarku, jaka jest różnica

mi

ędzy niechęcią, lękiem i grozą, a kiedy płomyk gasł,

zaznawa

ł tej różnicy empirycznie, natychmiast podbie-

ga

ł do drzwi, pukał, potem walił pięścią, wreszcie łomo-

ta

ł, wrzeszcząc, żeby go wypuszczono, ale Ojciec nader

niespiesznie nadchodzi

ł, z każdym kolejnym pobytem

w zastanawialni Adam czeka

ł na oswobodzenie dłużej,

Ojciec dba

ł bowiem o to, by syn walczył z lękiem, nawet

je

śli z każdej kolejnej potyczki wychodził jeszcze bar-

dziej przegrany, roztrz

ęsiony i upokorzony; ważna była

walka, nauka borykania si

ę z własną słabością, Ojciec

nie szanowa

ł ludzi słabych, a przecież nie mógł sobie

pozwoli

ć na to, by nie szanować własnego syna, musiał

go wychowa

ć na mężczyznę walczącego.

– Wszystkie papiery my ju

ż za ciebie pozałatwiali,

z notariuszem mam dogadane, wystarczy,

że się pod-

background image

18

piszesz, synu

ś, i chałupka jest twoja. Proszę ja ciebie,

prosto z katalogu, domek jak si

ę patrzy, z drewna, trzy

miesi

ące i gotowe, proszę bardzo, kuchnia jest, łazienki

dwie, jedna na pi

ętrze, tu pokój na gabinet jak ulał, tu

sypialnia – o, z wyj

ściem tajnym, he, he, synuś...

Ojciec ju

ż go puścił, złagodniał, zachwycony, jak-

by dogl

ądał wnętrz pałacowych, nawija dalej do matki,

przechodzi z ni

ą gdzieś do kuchni, łazienki, kolejnego

pokoju, zaaferowany ci

ągnie dalej:

– Tu se dla dzieci pokoik urz

ądzicie, jak już się oże-

nisz wreszcie nareszcie, a na razie mo

że być gościnny...

Adam zostaje w sypialni i sprawdza sprytnie po-

my

ślaną drogę ewakuacji, tajne drzwiczki, wychodzi

nimi przed dom, siada na schodkach, podpiera g

łowę

jak przydro

żny świątek i rozmyśla, czy Ojciec wie, że

od czasu pobytów w zastanawialni Adam czuje si

ę bez-

piecznie tylko w pomieszczeniach maj

ących dodatkowe

wyj

ście, co najmniej dwoje drzwi wyjściowych, Adam

zastanawia si

ę, czy Ojciec okazał się aż tak przewidujący

i wspania

łomyślny, czy też to standardowe rozwiązanie

z katalogu budowlanego.

Rosó

ł we troje. Siedzą przy rosole. Jak świat świa-

tem na czas roso

łu wszystkie swary, działania fronto-

we, nadchodz

ące kataklizmy, domniemane choroby,

kryzysy ma

łżeńskie ulegają zawieszeniu, rosół jest

poza rzeczywisto

ścią, rosół, nawet jeśli nie brata, na-

wet kiedy nie jedna, ka

że wziąć w cudzysłów wszystko

to, co si

ę powiedziało w gniewie, wszystko, ku czemu

background image

19

si

ę pędziło na złamanie karku, wszelkie pochopności,

które si

ę uczyniło, rosół potrzebuje spokoju, wymaga

pe

łnego skupienia na sobie, stworzenia wspólnoty ciszy

roso

łowej, którą przerwać może czasem tylko dźwięk

łyżek uderzających o talerz. Rosół rzecz jasna z kury
szcz

ęśliwej, co to latami plotkowała z kokoszkami na

okolicznych podwórkach, swobodnie dziobi

ąc ziarno,

t

łuściutki, z górą warzyw i makaronu domowej roboty,

takiego roso

łu nie można zjeść od razu, nie można go

sprofanowa

ć, pijąc duszkiem, to nie jest rosołek bły-

skawiczny, ten rosó

ł musi dać czas wszystkim, których

wokó

ł siebie zebrał, by rozgrzewając nim żołądki, ostu-

dzili g

łowy, przy takim rosole siedzi Adam z rodzicami

i czeka, co te

ż powie Ojciec, czy w ogóle coś powie, czy

te

ż gotów milczeć do śmierci, obrażony na syna, który

dopiero co oznajmi

ł, że raczej nie myślał o powrocie na

wie

ś, bo najważniejszy jest dla niego teraz staż w szpi-

talu, i cho

ć miejsce w akademiku już mu nie przysłu-

guje, woli wynaj

ąć sobie coś w mieście niż dojeżdżać,

musia

łby wtedy wstawać godzinę wcześniej, ponadto

lepiej przecie

ż być w pobliżu, gdyby jakiś nagły wypa-

dek, zast

ępstwo na dyżurze, a poza tym poza tym (to

jednak oznajmi

ł półgłosem, tak że Ojciec nie dosłyszał,

prosi

ł, żeby mu powtórzyć głośno i wyraźnie, Adam po-

wtórzy

ł więc niewiele głośniej), poza tym wszystkim

on naprawd

ę chciałby spróbować sam, znaczy, tego,

samodzielnie.

Rosó

ł ma się ku końcowi, a oni wciąż milczą, wy-

gl

ąda to jak jakieś posiedzenie rady plemiennej nad

background image

20

szama

ńskim wywarem, jakby czekali, aż halucynogenne

substancje wymoszcz

ą się w ich krwi i wywołają trans,

Adam istotnie zaczyna odczuwa

ć rosołową senność,

wspinaj

ącą się od pełnego żołądka przez przeponę aż

po skronie, ostatnie

łyżki dojada już dużo wolniej, bo-

j

ąc się, że z końcem rosołu zakończy się rozejm i Ojciec

zrobi co

ś dużo straszniejszego, niż mogłoby Adamowi

przyj

ść do głowy, Ojciec, który nigdy się nie piekli, lecz

spokój, który z pozoru zachowuje, jest piekielnie nie-
bezpieczny; Matka sama nie odwa

ży się odezwać, zresz-

t

ą nie wiedziałaby, co powiedzieć, jak ogarnąć myślą

t

ę nagłą zmianę, Ojciec musi nadać kształt jej myślom,

dopiero kiedy on co

ś powie, wszystko stanie się jasne,

Matka czeka wi

ęc na słowa Ojca, dopiero wtedy zacznie

mu wtórowa

ć, a rosołową ciszę zastąpi rodzinny gwar,

och, gdyby móg

ł być gwarem beztroskim, Matka jest

krucha jak wydmuszka, p

ęka pod ciężarem trosk, i choć

zatroskanie jest jej specjalno

ścią, by nie rzec: sposobem

na

życie, dziś już wystarczająco dużo musiała unieść na

swojej skorupce, czeka wi

ęc z nadzieją na słowa Ojca,

doczekuje si

ę:

– No przecie nic si

ę nie stało. Domek poczeka, aż ci

przyjdzie pora na stare

śmieci wrócić. To już i tak twoje,

akt w

łasności podpisany, a klucze se weźmiesz, jak ci

przyjdzie ochota tu zamieszka

ć.

Matka natychmiast podchwytuje dyskurs, jakby

ba

ła się, że Ojciec tak naprawdę walczy ze sobą i za-

raz wstanie od sto

łu, powie: „Jednak nie, nie mogę się

z tym pogodzi

ć”, i zostawi ich samym sobie:

background image

21

– A pewnie,

że tak. Niech se chłopak trochę popra-

cuje w mie

ście, pozarabia...

– Kobite se znajdzie...
– A jak

żeby inaczy...

– A z kobitami, he, he, to zasada jest jedna spraw-

dzona: pi

ękna kobita nie musi być, piękny to ma być

ko

ń, jak go na targu kupujesz. Kobite se musisz wybrać

rasow

ą. Piękne konie tu już na ciebie czekają, rasową

kobit

ę nam przywieź, co, matka, ni mom racji?

Ten niewyszukany dowcip Adam ju

ż skądś zna, Oj-

ciec u

żywa go w chwilach zakłopotania jak magicznego

zakl

ęcia, które oznacza, że jest zmęczony niezręczną

sytuacj

ą i chciałby wrócić na poziom prostych prawd,

jasnych podzia

łów, na poziom tak zwanego chłopskiego

rozumu.

Matka znowu si

ę wzrusza, wszak napięcie opadło,

łzawi na widok syna i ojca w zgodzie przy stole siedzą-
cych, g

łaska Adama po głowie.

– Cacany jeste

ś, wrażliwy, taki Kazio dobrodusz-

niak, oj,

żebyś ty na dobrą kobietę trafił, Adaś, bo takich

jak ty naj

łatwiej skrzywdzić...

I tu si

ę zagalopowała, bo wrażliwość i podatność

na krzywd

ę to nie są idealne męskie cechy, Ojciec jest

rozdra

żniony, Matka cofa rękę przestraszona, Ojciec

gromi:

– Ty go tam nie pie

ść, nie ściskoj go tak... Takie

chechlanie to z dzieckiem, nie z ch

łopem.

Matka próbuje si

ę bronić odwieczną formułką, klą-

tw

ą nieodpępowionych:

background image

Niestety na resztę tekstu wylała nam się kawa…

Chcesz nam postawić nową?

Znajdziesz nas na

portpublish.com

.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wojciech Kuczok Senność
Wojciech Kuczok Gnój
Kuczok Wojciech Senność
Kuczok Wojciech Senność
Kuczok Wojciech Senność
Kuczok Wojciech Gnoj (osiol NET)
Kuczok Wojciech Gnoj
Kuczok Wojciech Nasza patronka między różami
Kuczok Wojciech Gnoj
Kuczok Wojciech Widmokrąg
Kuczok Wojciech Gnój

więcej podobnych podstron