1
Marion Lennox
Sposób na kawalera
(Bachelor Cure)
2
PROLOG
Mike Llewellyn odrzucił z oczu włosy i rozejrzał się wokół
błędnym wzrokiem, jakby szukał pomocy. Jednak w pobliżu nie
było nikogo. Zacisnął pięści w bezsilnej rozpaczy, jego ciałem
wstrząsnął dreszcz.
Miał tylko szesnaście lat i był stanowczo za młody, by sprostać
temu wszystkiemu, co się na niego zwaliło. Lekarz pojawił się
wreszcie po długim oczekiwaniu, lecz serce mówiło Mike’owi,
że na ratunek jest za późno. Słowa lekarza dźwięczały mu nie-
ustannie w uszach.
– Ale z ciebie głupiec! Nie widzisz, że twoja matka umiera?
Trzeba mnie było wcześniej wezwać!
Wiedział doskonale, że matka umiera, i dlatego właśnie dzwonił
bez przerwy do lekarza. Bezskutecznie.
– Nie ma go w domu – powtarzała za każdym razem jego żona.
– Nie mam pojęcia, gdzie jest, więc proszę mnie o to nie pytać.
Po kilku takich rozpaczliwych telefonach wszyscy zaczęli szu-
kać doktora, choć wiadomo było, że jak zwykle popił sobie i
siedzi prawdopodobnie u jakiejś kobiety, nie chcąc, by mu
przeszkadzano.
Pojawił się w końcu, bełkocząc pod nosem, że przez cały czas
miał włączony radiotelefon, ale nikt do niego nie dzwonił.
– Cóż to za straszny kłamca – wyszeptał Mike ze łzami w
oczach, patrząc z rozpaczą na wysokie góry.
3
Złożył wtedy ślubowanie, i choć jedynym świadkiem były góry,
postanowił dotrzymać obietnicy.
– Zostanę lekarzem – przyrzekł sobie. – Zostanę najlepszym
lekarzem na świecie, a potem tu wrócę i już nikt w Bellanor nie
umrze bez powodu i bez pomocy. Nie przeszkodzi mi w tym
żadna kobieta!
Wrócił potem samotnie do domu. Już na progu ogarnęła go bez-
graniczna pustka, która miała mu odtąd stale towarzyszyć.
4
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Na słomie w stodole Henry’ego Westcotta leżała dziewczyna w
czerwonych szpilkach, choć należałoby raczej powiedzieć, że
spoczywała tam maciora, obok której dostrzec można było
dziewczynę. Przed chwilą u drzwi swego mieszkania Mike na-
tknął się na policyjny samochód.
– Ktoś tam się włóczy w obejściu Henry’ego – rzucił mu krótko
sierżant Morris. – Jacob zauważył, że pali się światło. Dobrze
by było, żebyś pojechał z nami. Zawsze lepiej, gdy jest więcej
ludzi.
Mike nie miał na to najmniejszej ochoty. Przeszukiwanie
opuszczonych domów nie było bezpiecznym zajęciem, a w razie
jakiegokolwiek zagrożenia Jacob rzuciłby się najpewniej do
ucieczki. Mike miał jednak dług wdzięczności wobec sierżanta
Morrisa, który nieraz służył mu pomocą w różnych podbram-
kowych sytuacjach. Trzeba więc iść, zostawiając samochód pod
opieką Stropa.
Gdy tylko sierżant Morris otworzył drzwi stodoły, oświetlając
jej wnętrze latarką, Mike stanął jak wryty. Sądzili, że napotkają
jakiegoś złodziejaszka, a tymczasem...
Żaden z nich nie spodziewał się oglądać podobnej sceny.
Dziewczyna leżała na słomie, a jej ręka ginęła gdzieś we wnę-
trzu maciory. Nie miała więcej niż dwadzieścia parę lat, była
drobna i szczupła i cała skąpana w czerwieni.
5
Skąpana w czerwieni?
Ależ tak! Niemal wszystko, co miała na sobie, utrzymane było
w jaskrawoczerwonych barwach. Krótka obcisła spódniczka,
pończochy i szpilki. Biała zaś bluzka ginęła pod ognistorudymi
lokami, opadającymi na ramiona. Mike nie mógł dojrzeć jej
twarzy, dziewczyna bowiem leżała na brzuchu.
– Wstawaj! Ręce do góry – zakomenderował Jacob. Ten to
zawsze wie, co robić. Codziennie przecież ogląda telewizję.
Wyruszył na poszukiwanie bandytów, nie ulegało więc wątpli-
wości, że oto ma przed sobą groźnego przestępcę.
– Tylko nie wyciągaj przypadkiem broni – zagroził Jacob, wy-
machując strzelbą w kierunku maciory i czerwonych szpilek.
– Przestań, do jasnej cholery! – odezwał się sierżant Morris.
Podszedł bliżej i zaniemówił. W tej samej chwili Mike trochę
oprzytomniał i ruszył do przodu, by zobaczyć, co się dzieje.
Zamaszyście przeskoczył przez dziewczynę i przyklęknął obok
niej na słomie.
Miała śliczną buzię, wielkie zielone oczy, aksamitną cerę, a na
ustach szminkę dokładnie takiego samego koloru jak szpilki. Jej
twarz jednak ściągnięta była bólem.
Mike zauważył stojące obok wiadro z mydlinami i wtedy domy-
ślił się wszystkiego. Pokiwał głową, uśmiechając się do dziew-
czyny.
– No tak, teraz wszystko jest jasne – mruknął do siebie.
Oglądał wczoraj maciorę, gdyż jej czas się zbliżał, a Henry
Westcott zniknął gdzieś bez śladu i wszyscy sądzili, że stary
farmer pewnie nie żyje. Mike nie mógł zostawić Doris bez opie-
ki, wiedząc, jak Henry był do niej przywiązany. Za bardzo go
lubił i cenił...
A więc prosiaczki szykują się na świat! Podniósł do góry wiadro
i ostrożnie wylał trochę mydlin na łokieć dziewczyny, aby ła-
twiej jej było wsunąć rękę do kanału rodnego maciory. W od-
6
powiedzi usłyszał mruknięcie, które mogło oznaczać podzięko-
wanie, ręka wysunęła się nieco, aby zanurzyć się w mydlinach, i
zaraz wróciła z powrotem. Ciało maciory uniosło się, a dziew-
czyna krzyknęła z bólu.
Do diabła ciężkiego!
Brzuch maciory był tak wielki, że należało się spodziewać co
najmniej pół tuzina prosiąt. Tylko że coś zablokowało kanał
rodny. Dziewczyna próbowała usunąć przeszkodę, jednak ból,
jaki temu towarzyszył, stawał się nie do zniesienia. I trudno było
się dziwić, za każdym bowiem razem, gdy następował skurcz
macicy, mięśnie zaciskały się wokół ręki niczym żelazna ob-
ręcz.
– Wstawaj! Powiedziałem przecież, wstawaj! Ręce do góry! –
powtarzał w kółko Jacob, nikt jednak nie zwracał na niego uwa-
gi. A dla dziewczyny nie istniało nic poza rodzącą maciorą.
I to właśnie zrobiło na Mike’u największe wrażenie. Impono-
wało mu zawsze, gdy ktoś uparcie dążył do celu.
Widział już kiedyś podobną determinację... Będąc na praktyce
po studiach asystował podczas operacji na otwartym sercu w
dużym szpitalu. Niespodziewanie odezwały się syreny alarmo-
we, a po sali operacyjnej rozszedł się zapach spalenizny.
Wszystkich, poza operującym lekarzem, ogarnęła panika.
– Pożar czy nie pożar, operację musimy dokończyć – odezwał
się wtedy chirurg, nie przerywając zabiegu.
Na twarzy dziewczyny zobaczył podobną zaciętość. Ból dawał
się jej na pewno porządnie we znaki, musiała słyszeć pogróżki
Jacoba, nic ją to jednak nie obchodziło, gdyż zajęta była usuwa-
niem przeszkody. Na dodatek nie można było jej pomóc.
– Co tam się dzieje? – spytał Mike, zbliżając policzek do twarzy
dziewczyny.
– Jeden prosiak utknął... nie mogę go wyciągnąć... Mówiła ci-
chym, melodyjnym głosem. Mimo że słychać w nim było ból i
7
zmęczenie, brzmiał on doprawdy urzekająco. Tego się właśnie
spodziewał.
– Trzyma go pani?
Kolejny skurcz macicy! Ciało Doris wyprężyło się, a wokół ręki
zacisnęła się znowu żelazna obręcz.
– Tak dłużej nie da rady! – krzyknął, kładąc jej ręce na ramio-
nach. Maciora połamie jej wszystkie kości.
– Niech pan mnie puści! Już go mam!
Polał jej więc znowu ramię mydlinami, a potem wysmarował
maciorze mydłem wejście do pochwy.
– Już go mam – wyszeptała. – Raz, dwa, trzy... Trzymam
wszystkie cztery nóżki. Doris, żebyś tylko teraz nie miała skur-
czu... Muszę popchnąć...
– Nie rozumiem...
– Cztery nóżki posuwają się jednocześnie do przodu, a głowa
została z tyłu – mruczała pod nosem dziewczyna. – Wszystko
się zakorkowało. Muszę popchnąć...
Nastąpił nowy skurcz. Niewidzialna siła mocno szarpnęła
dziewczynę za ramię, ciągnąc za sobą całe ciało. Dopiero teraz
zdał sobie naprawdę sprawę, jaka była szczupła i drobna!
I dzięki Bogu! Żadnemu mężczyźnie nie udałoby się wcisnąć
ręki do kanału rodnego maciory.
– Podnieście wyżej światło – rzucił Mike, nie spuszczając oczu
z twarzy dziewczyny. – Jacob, przynieś mi moją torbę z samo-
chodu.
– Co tu się dzieje?
Do Jacoba jeszcze nie dotarło, żenię zdołali tym razem schwytać
groźnego przestępcy.
– Doris wydaje na świat prosiaki – mruknął Mike.
Trzymał mocno dziewczynę za ramiona, pilnując, aby kolejne
skurcze macicy nie szarpały nią na wszystkie strony. Pragnął, by
wiedziała, że ktoś o niej myśli. Nic więcej nie był w stanie zro-
8
bić. Nie potrafił jej pomóc ani ulżyć w żaden inny sposób, czuł
się więc zupełnie bezradny.
Ciekaw był przy tym, skąd się tu wzięła i kim jest...
Dawała z siebie wszystko. Widać było, jak wiele wysiłku ją to
kosztuje. Po ustąpieniu kolejnego skurczu wpychała prosiaka z
powrotem, a podczas skurczu starała się zapobiec schodzeniu
płodu, pilnując, by jej dotychczasowy trud nie poszedł na mar-
ne. Musiała znać się trochę na położnictwie. Wiedziała najwy-
raźniej, że jedynym sposobem wydostania prosiaka na świat
było wepchnięcie go do macicy i obrócenie głową do przodu.
Czy to możliwe, aby była weterynarzem? W tych czerwonych
szpilkach? Wreszcie na jej twarzy pojawiła się wyraźna ulga.
– Obróć się – szepnęła. – Do jasnej cholery, obróć się...
Ramię dziewczyny przekręciło się i do uszu Mike’a dobiegł
krzyk pełen zdumienia i bólu. Zaraz potem ciało maciory skur-
czyło się, a ramię wyśliznęło z pochwy. Dziewczyna trzymała
martwego prosiaka. Bezwładne ciałko wypadło z jej rąk na sło-
mę. Odsunęła je od siebie i zanurzyła rękę w mydlinach.
Skurcze nie ustawały i po chwili następne prosię potoczyło się
na słomę. A po nim następne. Obydwa żyły!
Wychodziły jedno po drugim, zupełnie jakby ktoś odkorkował
butelkę szampana. Kolejne dwa żywe. Potem piąte. Szóste.
Siódme. Ósme. Osiem żywych prosiąt. Nie minęło kilka minut,
a dziewczynę otaczała gromadka kwiczących, zakrwawionych
prosiątek.
Doris uniosła z trudem głowę i rozejrzała się wokół, obrzucając
spojrzeniem swój przychówek. Twarz dziewczyny rozjaśnił
uśmiech. Ach, co to był za uśmiech!
Sięgnęła ręką po pierwszego z brzegu prosiaka, by pokazać go
matce. Ręka odmówiła jej jednak posłuszeństwa. Jęknęła z bólu,
a prosiaczek osunął się na słomę.
Nareszcie można jej jakoś pomóc! – pomyślał Mike. Brał ko-
9
lejno prosiaki i przesuwał je przed oczami Doris. Gdy podnosił
do góry czwartego, sierżant Morris wreszcie oprzytomniał. Stał
do tej pory z lampą w ręce, obserwując przebieg porodu. Posta-
wił ją teraz na ziemi i podszedł do prosiaków.
Mike mógł się zająć dziewczyną, która najwyraźniej była u kre-
su sił. Położyła się na słomie, przytrzymując kurczowo ramię,
twarz miała bladą. Jej cudowne oczy były pełne łez, a czerwona
szminka rozmazała się.
Jacob wpadł właśnie z powrotem do stodoły. Niósł torbę Mike’a
i nadal wymachiwał strzelbą.
– Znalazłem! – obwieścił z triumfem. Mike wyjął mu z ręki
strzelbę, a potem torbę.
– Dzielnie się spisałeś, Jacob – powiedział. – A teraz idź, pro-
szę, i zakop to gdzieś na podwórku, żeby Doris nie zaczęła
zgłaszać do niego pretensji – dodał, wskazując martwego pro-
siaka.
– Ale dlaczego? Nic jeszcze nie wiemy o tej dziewczynie, a ja
mam go teraz zakopywać? Po co? – protestował Jacob.
– Bo to jest zdechły prosiak.
– Rozumiem. – Jacob wpatrywał się w pokrwawione ciałko,
które trzymał na rękach. – To znaczy nie potrzebuje mnie pan
już, sierżancie? – zapytał, podnosząc wzrok na Morrisa. – Żeby
wyjaśnić sprawę tej dziewczyny?
– Jakoś sobie damy radę – odparł sucho sierżant Morris.
– Ale... – Jacobowi nie przychodziło łatwo pożegnać się z rolą
policjanta ścigającego przestępców. – Nie wiemy przecież, kto
to jest. Może się okazać, że... – Urwał, obrzucając dziewczynę
podejrzliwym wzrokiem.
– To prawda, że nic o niej nie wiemy – zgodził się sierżant. –
Nie uważam jednak, żeby chciała coś ukraść, a gdyby zaczęła
uciekać... – zaśmiał się cicho – to nie sądzę, żeby w tych szpil-
kach udało jej się uciec daleko.
10
Dziewczyna rzeczywiście nie zamierzała uciekać. Gdy Jacob
zbliżył się do drzwi, usiadła z trudem, podpierając się jedną rę-
ką, a potem przytrzymała nią drugie ramię, przyciskając je do
piersi. Oddychała ciężko.
– Proszę mi pokazać... – Mike kucnął przy niej i położył je] rękę
na ramieniu. Skrzywiła się z bólu i cofnęła.
– Nie chcę! Muszę...
– Ona jest chyba pod wpływem narkotyków – odezwał się Jacob
od drzwi. Nie zamierzał tak łatwo zrezygnować. Szukał prze-
stępcy i postanowił go znaleźć. – Nikt mnie nie przekona, że
normalna kobieta mogłaby nosić podobne buty. Nie ma wątpli-
wości, że ona zażywa narkotyki.
– Narkotyki! – Dziewczyna z trudem dobyła z siebie głos, bo
znowu przeszył ją ból. Była przy tym brudna i zakrwawiona.
Musiała czuć się upokorzona, znajdując się w takim stanie na
oczach obcych ludzi. A teraz jeszcze...
Mike widział, jak ból na jej twarzy zamienia się powoli w złość.
Wstała i obciągnęła spódniczkę, uniosła głowę wysoko do góry i
obrzuciła wyniosłym spojrzeniem obecnych mężczyzn.
Maleńka, filigranowa osóbka rzucała im wyzwanie.
Najwyraźniej się przy tym nie bała. Gniew dodawał jej odwagi
i... była doprawdy śliczna!
– Kim pani jest? – spytał Mike cicho.
Pytanie to stało się przysłowiową kroplą przepełniającą czarę.
– Kim jestem? – wybuchnęła. – To raczej ja mam prawo zapy-
tać, kim pan jest! Wtargnęliście ha farmę mojego dziadka, a
teraz ośmielacie się jeszcze mówić o narkotykach! A ja się py-
tam, kto wam pozwolił tu przyjść, i to w dodatku z bronią?
Siły nagle ją opuściły i Mike wyczytał w jej oczach, że ból stał
się nie do zniesienia. Jęknęła cicho, zachwiała się i pewnie by
upadła, gdyby nie przytrzymał jej za zdrowe ramię.
– Niech pani usiądzie – odezwał się. – Wszystko będzie dobrze.
11
Mówił cichym, miękkim, pewnym siebie głosem, który budził
zaufanie, zwłaszcza dzieci i psów. Potrafił zawsze, ale to zaw-
sze, dodać każdemu otuchy.
Dziewczyna zawahała się, ale usiadła, po czym spojrzała bez-
radnie na Mike’a, starając się ukryć przed nim ból.
Kto to, u diabła, jest? – zastanawiała się.
– Wszystko będzie dobrze – powtórzył tak ciepłym i serdecz-
nym głosem, że zaniemówiła z wrażenia. – Nikt tu pani nie chce
skrzywdzić – dodał jeszcze.
– A gdzie... jest mój dziadek? – wyszeptała po chwili.
– Cały czas go szukamy – odparł Mike.
Ukląkł przed nią i wziął ją za rękę, jakby dobrze sobie zdawał
sprawę z jej zagubienia i strachu. Nie pierwszy już raz próbował
dodać w ten sposób komuś otuchy. Udało mu się i teraz.
Dziewczyna rozluźniła się nieco, a Mike spojrzał na nią wtedy z
uśmiechem, który rozbroiłby każdego.
– Jestem lekarzem. Proszę mi pokazać ramię.
– Ależ nic mi nie jest.
Nie potraktował poważnie jej odpowiedzi. Dziewczyna nie była
w tej chwili w stanie logicznie myśleć.
– Chciałbym zobaczyć... – zaczął znowu, oczami prosząc ją o
pozwolenie.
Nie zaprotestowała, więc odpiął górny guzik jej bluzki i ściągnął
ją z ramienia. Aż zagwizdał z wrażenia. Trudno było się dziwić,
że dziewczyna nie umiała ukryć bólu.
– Ma pani zwichnięty staw ramienny.
– Trudno. Niech mnie pan zostawi – poprosiła zduszonym gło-
sem, najwyraźniej tłumiąc Izy.
– Proszę się nie bać – próbował ją pocieszyć. Wziął teraz oby-
dwie jej ręce w swe dłonie, starając się nie urazić jej zwichnię-
tego ramienia. – Chcemy pani pomóc, naprawdę nie ma się
czego bać. Nazywam się Mike Llewellyn i jestem jedynym le-
12
karzem w Bellanor. Tuż za mną stoi sierżant Ted Morris. Jacob,
który poszedł zakopać prosiaka, to najbliższy sąsiad pani dziad-
ka. Szukamy razem pana Westcotta już od czterech dni.
– Ale... – zaczęła dziewczyna i zaraz urwała. Ból nie pozwolił
jej skupić myśli.
– Porozmawiamy później – uciął kategorycznie Mike, ujął ją za
przegub i uniósł ramię lekko do góry. – Jeżeli pani chce, może-
my pojechać do szpitala. Mógłbym nastawić wtedy ramię przy
znieczuleniu miejscowym. Jeżeli jednak mi pani zaufa, zrobię to
tutaj. Będzie na pewno bolało, ale jadąc do miasta po wyboistej
drodze też się pani nacierpi.
– Czy... pan jest naprawdę lekarzem?
– Naprawdę – uśmiechnął się. – Sierżant Morris może poświad-
czyć. Mam też gdzieś w domu dyplom ukończenia studiów.
– I... wie pan, jak się do tego zabrać?
– Wiem. Nastawiałem już zwichnięte stawy. Spojrzała na niego
z powątpiewaniem. Tak nie wygląda żaden normalny lekarz,
pomyślała: Lekarz nosi zazwyczaj biały fartuch, a na szyi za-
wieszony ma stetoskop. Ona zaś miała przed sobą człowieka w
niebieskich dżinsach i szorstkim, wełnianym swetrze, o twarzy
spalonej słońcem i czarnych, kręconych, nieco przydługich
włosach.
Nie! Ten człowiek zupełnie nie wygląda na lekarza. Jednak jego
uśmiech i przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu wzbudzały
zaufanie. Dziewczyna skinęła głową, westchnęła głęboko i za-
mknęła oczy.
Mike zgiął więc jej łokieć pod kątem prostym i powoli obracał
ramieniem w prawo i w lewo. Dziewczyna załkała z bólu. I na-
gle było już po wszystkim. W jakiś cudowny sposób głowa ko-
ści ramiennej wskoczyła na swoje miejsce. Dziewczyna ode-
tchnęła głęboko, a potem otworzyła oczy.
– Dziękuję – wyszeptała z widoczną ulgą.
13
– Dzielna z pani kobieta. – Mike położył rękę na jej zdrowym
ramieniu. – Proszę teraz chwilę odpocząć. Nie ma się do czego
spieszyć.
Nie ma się do czego spieszyć...
Rozejrzała się niespokojnie wokół, uśmiech zniknął z jej twarzy.
Doris, zmęczona porodem, odpoczywała na słomie, a małe pro-
siaki krążyły wokół niej, szukając sutków.
Pierwszy przerwał ciszę Ted Morris.
– Może mogłaby nam pani teraz powiedzieć...
Nie skończył, gdyż Mike położył mu rękę na ramieniu.
– Z pytaniami musimy zaczekać – przerwał. – Ona jest wykoń-
czona. Wystarczy nam na razie wiadomość, że jest wnuczką
Henry’ego Westcotta.
– Czy to pani dzwoniła do nas ze Stanów na początku tygodnia?
– zapytał jednak policjant.
– Tak. Nazywam się Tessa Westcott. Przyleciałam dzisiaj rano,
wynajęłam samochód i od razu tu przyjechałam.
– To nam zupełnie wystarczy – zapewnił Mike.
Oczy Tessy spoczęły na jego twarzy. Odkryła w niej tyle życz-
liwości, dobroci i zatroskania, że prędko się uspokoiła.
W tej chwili odezwał się radiotelefon sierżanta Morrisa. Poli-
cjant od razu podniósł słuchawkę, a po krótkiej rozmowie wes-
tchnął.
– Muszę już iść – oznajmił. – Krowy Murchisonów znowu wy-
lazły na drogę. Jeżeli tam zaraz nie pojadę, może dojść do wy-
padku. – Przyjrzał się uważnie Tessie. – Wiem, że Henry ma w
Stanach rodzinę i nie ulega wątpliwości, że pani ma jego wło-
sy... Będziemy musieli oczywiście porozmawiać, ale można z
tym poczekać...
– Z pewnością można z tym zaczekać – wtrącił Mike. – Może
mógłby pan zatelefonować teraz do weterynarza? Powinien
obejrzeć Doris i dać jej antybiotyk. Potem mógłby się nią zająć
14
Jacob. A ja zabiorę Tessę do miasta, jeżeli tylko zgodzi się sie-
dzieć na jednym miejscu razem ze Stropem...
Tessa pokręciła głową.
– Ja zostanę – odezwała się w końcu.
– Wcale się pani nie dziwię – uśmiechnął się sierżant Morris. –
Kto by miał ochotę dzielić jedno siedzenie ze Stropem.
– Strop to mój pies – wyjaśnił Mike z godnością. – Będzie mu
bardzo miło panią poznać. – Urwał, gdyż zauważył, że Tessa nie
może się w tym wszystkim połapać. – Jedziemy do miasta –
zadecydował. – Prześpi się pani w szpitalu, a ja jeszcze raz do-
kładnie obejrzę to ramię. Jedna z moich pacjentek rodzi – cią-
gnął. – Poród zakończy się pewnie dopiero nad ranem, ale już
teraz jestem tam potrzebny. No to jak? Pojedzie pani ze mną?
Tessa spojrzała na niego niepewnie.
– Ja... – zaczęła, próbując zebrać myśli. – Chyba tak...
– No to świetnie – ucieszył się. – Jestem pewien, że Doris bę-
dzie miała świetną opiekę. Bill Rodick jest znakomitym wete-
rynarzem, a Jacob zna się przecież na rzeczy. A co do Stropa, to
musi pani wiedzieć, że mój pies wprowadza zwykle wielkie
zamieszanie, gdyż robi wszystko na opak. No to jak? Czy ma
pani na tyle zaufania do mojego psa i do mnie, żeby pojechać z
nami do miasta? – zapytał jeszcze raz.
Czy ja mam zaufanie do Mike’a Llewellyna? Tessa podniosła
głowę i próbowała się uśmiechnąć. Ani się spostrzegła, gdy
uniosły ją w powietrze dwie silne ręce, a już po chwili policz-
kiem dotykała szorstkiego, wełnianego swetra.
– Ależ ja... Proszę, niech pan... Ja przecież mogę chodzić – wy-
bąkała.
– Pewnie, że tak – przytaknął. – Tyle że na dworze jest zupełnie
ciemno i całkiem możliwe, że Stropowi znudziło się siedzenie w
samochodzie. Źle by było, gdyby się pani o niego potknęła i
upadła. Nie pozostaje więc nic innego, jak być cicho i dać się
15
zanieść tam gdzie trzeba.
A więc mam być cicho i pozwolić dać mu się zanieść tam gdzie
trzeba... No cóż, nie było wyjścia. Tessa przestała protestować, a
Mike, niosąc ją do samochodu, zastanawiał się, dlaczego w to-
warzystwie tej dziewczyny czuł się tak dziwnie.
Zupełnie jakby się znalazł nad brzegiem przepaści.
16
ROZDZIAŁ DRUGI
Ależ ona jest śliczna!
Zegar pokazywał trzecią i szpitalne łóżko Tessy skąpane było w
popołudniowym słońcu. Mike kilkakrotnie już wsadzał głowę
do jej pokoju, dziewczyna jednak twardo spała. Gdy stanął teraz
w drzwiach, otworzyła oczy i starała się uśmiechnąć.
Leżała w małym, jednoosobowym pokoju, którego okna wy-
chodziły na ogród. Dalej ciągnęły się pastwiska. Tego jednak
nie wiedziała, obudziła się bowiem dopiero niedawno i bacznie
wpatrywała w Mike’a, jakby próbowała sobie przypomnieć, kim
jest ten człowiek.
Takiego Mike’a jeszcze nie widziała. Miał na sobie eleganckie,
szyte na miarę spodnie, z kieszeni białego fartucha wystawał
stetoskop. Czarne włosy zaczesane były starannie na bok. Tessa
powitała go uśmiechem, na jej twarzy pojawiło się jednak zdu-
mienie. Wraz z doktorem Llewellynem do pokoju wchodził
Strop.
– Nareszcie! – powitał ją Mike i podszedł do łóżka, starając się
nie myśleć o urodzie dziewczyny, gdyż czuł, że burzy to jego
spokój. – Nareszcie się pani obudziła. Dzień dobry. Jak zdro-
wie?
– Dziękuję, chyba dobrze. – Tessa nie spuszczała oczu ze Stro-
pa. – A więc rzeczywiście ma pan psa! A ja myślałam, że to
17
wszystko mi się tylko śniło.
– Zapewniam, że Strop istnieje naprawdę.
– Trzyma pan psa w szpitalu?
– A dlaczego nie? Strop ma wszelkie kwalifikacje. Obnosi się
wręcz ze swą sympatią do chorych, a czasem zapada nawet na
takie same dolegliwości jak oni. Sama pani zobaczy.
Pies utkwił właśnie w Tessie swe wielkie, zasnute melancholią
oczy, i zamerdał ogonem, zaraz jednak pogrążył się znowu w
bezbrzeżnym smutku.
– Teraz rozumiem – zaśmiała się Tessa. – Chce pokazać cho-
rym, że cierpi razem z nimi.
Strop wyciągnął się jak długi na dywaniku przy łóżku, a gdy
Mike delikatnie przesunął go nogą, wlazł potulnie pod łóżko i
doktor Llewellyn nareszcie mógł się zająć pacjentką.
– Zapomnijmy na chwilę o psie. Jak pani ramię? Poruszyła kil-
kakrotnie ręką i skrzywiła się trochę z bólu.
– Prawie już nie boli – zapewniła jednak. – Udało się panu od
razu wprowadzić główkę kości ramiennej na miejsce.
Spojrzał na nią zdumiony.
– Główkę kości ramiennej... – Zauważył już wczoraj, że zna się
na położnictwie, a teraz... – Czy jest pani pielęgniarką?
– Nie! – Uśmiech rozjaśnił jej twarz. – Niech pan dalej zgaduje.
– Może więc terapeutką? Osteopatką?
– Też nie!
– A więc lekarzem?
– Zgadza się. Kobiety też czasem bywają lekarzami – odparła,
nadal się uśmiechając. – W Stanach jest ich pięćdziesiąt procent.
– No tak, ale... – zaczaj. Przed oczami miał ciągle jej czerwone
szpilki. Poszukał ich wzrokiem i znalazł je pod łóżkiem, tuż
obok Stropa. – Jest więc pani lekarzem?
– Jestem lekarzem, a lekarzom wolno ubierać się, w co im się
tylko podoba – oświadczyła, widząc jego spojrzenie.
18
– Oczywiście, że tak – zapewnił pospiesznie.
– Pracuję na oddziale nagłych przypadków – wyjaśniła. Usiadł
na brzegu łóżka, na próżno starając się nie myśleć, że Tessa jest
tak blisko. Przecież zawsze siadał przy chorych!
– A więc naprawdę nic pani nie dolega?
– Wszystko jest w porządku. Tylko trochę mnie boli...
– Czy mógłbym zobaczyć?
– Oczywiście.
Trudno by było wynaleźć jakiś powód, by mu tego zabronić.
Podobnie jak nie sposób było znaleźć odpowiedź na pytanie,
dlaczego zaczerwieniła się, gdy delikatnie zsunął jej koszulę z
ramienia. Jest w końcu lekarzem...
– Czy może pani swobodnie ruszać całą ręką? – zapytał, prze-
suwając delikatnie palcami po jej ramieniu i nie spuszczając
oczu z jej twarzy.
– Mogę, tylko na razie mi się nie chce.
– Wcale się nie dziwię – odrzekł z uśmiechem. – Ale z pewno-
ścią za dzień lub dwa o wszystkim pani zapomni.
Pacjenci byli dotąd dla Mike’a zawsze tylko pacjentami. Po raz
pierwszy jednak trudno mu było zapomnieć, że Tessa jest do
tego kobietą. A zauważył w dodatku na jej twarzy rumieniec...
Podciągnął jej na ramię koszulę i przykrył kocem. Zawsze tak
robił, gdy kończył badanie. Nagłe poczuł, że jego czynności
nabierają jakiegoś szczególnego znaczenia. Wstał, starając się
mówić normalnym głosem, aby przypadkiem nie zdradzić swo-
ich uczuć.
– Spała pani piętnaście godzin – zauważył. – Całkiem nieźle.
– Przedtem nie zmrużyłam prawie oka od chwili, gdy dowie-
działam się o zaginięciu dziadka – tłumaczyła. – Zamiast się
wysypiać, powinnam go zacząć szukać...
– Nie ma takiej potrzeby. Szuka go już policja i okoliczni
mieszkańcy.
19
– Ja jednak wiem, gdzie on lubił chodzić.
– Ale...
– Ale co? – przerwała mu. – Mówi to pan tak, jakby...
– Jakby co?
– Jakby z góry pan zakładał, że cokolwiek wymyślę, i tak nie da
się go odnaleźć.
Westchnął ciężko. Najtrudniej było zawsze powiedzieć rodzinie
pacjenta, że nie ma już nadziei. Tyle razy musiał to robić, lecz
zawsze przychodziło mu to z trudnością.
– Proszę pani – zaczął cicho. – Pani dziadek ma chorobę za-
stawki mitralnej i migotanie przedsionków, a ostatni raz wi-
dziano go cztery dni temu. On ma już osiemdziesiąt trzy lata,
mógł dostać ataku serca. Wydaje mi się, że tak właśnie było.
Wyszedł gdzieś i zasłabł. Zostawił wszystko tak, jakby miał
zaraz wrócić. Wiedział, że Doris będzie lada chwila rodzić, a
samochód stoi przed domem. Nie wypuścił kóz na pastwisko.
Gdyby wybierał się gdzieś dalej, z pewnością poprosiłby sąsia-
dów o pomoc.
– Wiem – odparła Tessa. – Wszystko to wiem, nie miałam tylko
pojęcia, że dziadek był chory na serce.
– Czy była z nim pani ostatnio w kontakcie? Dziwiłem się, że
dziadek nie utrzymywał z rodziną żadnych stosunków.
– Mój tata i on zawsze darli z sobą koty – rzekła ze smutkiem i
odwróciła się w stronę okna, walcząc ze łzami. Milczała potem
chwilę, pochłonięta myślami. – Nie potrafili dojść z sobą do
porozumienia i tata wyjechał do Stanów, jak tylko skończył
dwadzieścia lat. Poznał tam moją mamę i już nie wrócił. Umarł,
gdy miałam szesnaście lat...
Opowiadała to tak, jakby mówiła do siebie.
– Tata nie chciał, żebym tu wracała, ale ponieważ był zawsze
zawzięty i uparty, zaczęłam się zastanawiać, czy wina przypad-
kiem nie leży po obu stronach. No i kiedy umarł... mama zade-
20
cydowała, że powinnam koniecznie poznać swoje korzenie i
wysłała mnie do Australii. Spędziłam wtedy z dziadkiem waka-
cje. Przyjechałam na trzy miesiące, kiedy tylko skończyłam
szkołę.
Musiałem wyjechać wtedy na studia, pomyślał Mike. Zapamię-
tałbym ją, gdybym ją kiedykolwiek spotkał.
– No i od tej pory byliśmy w kontakcie – ciągnęła Tessa. – Czę-
sto do siebie pisywaliśmy, a od pewnego czasu co sobotę do
niego dzwonię. Z upływem czasu staliśmy się sobie bardzo bli-
scy, a dziadek na stare lata najwyraźniej zrozumiał, jak bardzo
potrzebna mu jest rodzina. W ostatnią sobotę nie odebrał tele-
fonu, mimo że wydzwaniałam bez przerwy. Zadzwoniłam więc
na policję i dowiedziałam się, że zaginął. Dlatego przyjechałam.
Dlatego przyjechała... Przybyła z drugiego końca świata, aby
dowiedzieć się, co się stało z jej dziadkiem.
– Nie miałam tylko pojęcia, że choruje na serce – zaczęła zno-
wu. – Nic mi o tym nie mówił.
– Nie chciał pewnie pani denerwować. Zażywa stale digoxin i
normalnie nie ma powodu do obaw, jeżeli jednak poszedł gdzieś
daleko, narażając się przy tym na duży wysiłek, i przez cztery
dni nie brał lekarstw... – Zawahał się na chwilę, gdyż wiedział,
że prawdy nie da się ukryć. – Kiedy ostatni raz go badałem, tęt-
no wynosiło sto dwadzieścia na minutę, a więc bez digoxinu czy
choćby aspiryny...
Nie musiał więcej tłumaczyć. Tessa zmieniła się na twarzy i łzy
napłynęły jej do oczu. Mike delikatnie dotknął jej policzka.
– Tylko niech pani nie płacze – odezwał się cicho. – Trzeba
wierzyć, że zasnął gdzieś sobie spokojnie wśród swoich uko-
chanych drzew.
– Tak, ale...
Ale nie można mieć pewności, że zasnął, a potem się po prostu
nie obudził. Mógł też... męczyć się bardzo długo, konając wśród
21
swych drzew.
O tym jednak nie mówili.
– Sierżant Morris przeszukał z sąsiadami całą farmę. Ja też tam
byłem. Nie ma kąta, do którego nie wsadzilibyśmy głowy.
Krzyczeliśmy też i wołaliśmy. Gdyby Henry żył, z pewnością
by się chociaż odezwał.
– A jeżeli dostał wylewu? A jeżeli stracił mowę? – Głos jej się
załamał. – Muszę go sama poszukać. Znam poza tym takie jed-
no miejsce...
– Trzeba wysłać tam policję.
– Nie. – Pokręciła głową. – Dziadek pokazał mi to w tajemnicy,
sam mnie tam zaprowadził. Jestem pewna, że nikt poza nim nie
wie o tej jaskini.
– Czy to gdzieś na wzgórzach?
– Tak. Tam, gdzie wzgórza się zaczynają, na granicy z farmą.
Ale nie pamiętam, w jakim to było kierunku, dlatego gdy za-
dzwoniłam na policję, nie byłam im w stanie nic wytłumaczyć.
Znowu odwróciła się do okna.
– Wiem, że oni się kłócili z moim ojcem, ja jednak patrzę na
wiele spraw podobnie jak dziadek. A z ojcem też się kłóciłam –
dodała, obrzucając go szybkim spojrzeniem.
– Niemożliwe! Czy i pani ojciec miał rude włosy?
– Oczywiście. A do tego odpowiedni charakter. Dziadek zresztą
też był... jest... rudy.
Patrzył z niemym podziwem na kobietę, która przebyła pół
świata, by. szukać dziadka, który zapewne już nie żył. Z pew-
nością ma w Stanach dobrą pracę... Ciekawe, jak mogła tak so-
bie po prostu wyjechać?
– Moja mama maczała w tym wszystkim palce – mówiła dalej
Tessa. – Zapłaciła mi połowę biletu. Zawsze miała ojcu za złe,
że nie odwiedził nigdy dziadka.
– Ma pani wspaniałą mamę – powiedział od razu. Przejechał
22
palcami po włosach i zamyślił się. Nie chciał, by Tessa wyru-
szyła sama na poszukiwania. Był przekonany, że nie zdoła zna-
leźć dziadka, tylu już przecież ludzi szukało go bez rezultatu...
A gdyby go znalazła?
– Mam teraz trochę pracy – odezwał się w końcu. Niech pani
przez ten czas zje obiad i trochę odpocznie, a niedługo przyniosą
pani walizkę. Sierżant Morris zaparkował właśnie pani samo-
chód na parkingu przed szpitalem. Proszę się więc przebrać w
coś... – zawiesił głos, zerkając na czerwone szpilki – odpowied-
niego. A kiedy skończę, pojedziemy razem na farmę.
– Nie musi pan wcale ze mną jechać – powiedziała. Ledwie
trzymał się na nogach ze zmęczenia. Poród, przy którym asy-
stował, skończył się nad ranem i udało mu się zdrzemnąć zale-
dwie dwie godziny. Nie był jednak w stanie znieść myśli, że
Tessa miałaby się wybrać sama na poszukiwania, zwłaszcza że
gdyby dziadka odnalazła, mogłaby nie sprostać wyzwaniu.
– Kiedy ja chcę jechać – zapewnił. – Proszę mi pozwolić...
Strzelił palcami i Strop wygramolił się od razu spod łóżka.
Po chwili już ich nie było.
I dobrze się stało, bo gdyby został choć chwilę dłużej, nie wy-
trzymałby pewnie i schwycił tę dziewczynę w ramiona.
Tessa krążyła nerwowo po pokoju.
– Nie mogę sobie darować, że przyjęłam pomoc doktora Lle-
wellyna – mówiła do Billa Fetsona, który był pielęgniarzem w
szpitalu. – Siedział najpierw ze mną i z Doris pół nocy, potem
odbierał jeszcze poród, i w rezultacie spał nie więcej niż dwie
godziny, a teraz chce wybrać się ze mną na poszukiwania czło-
wieka, który według niego prawdopodobnie dawno już nie ży-
je...
– Zawsze się opiekował pani dziadkiem, więc zrozumiałe, że
niepokoi się o niego.
– Pewnie tak...
23
Bill nie mógł oderwać oczu od jej twarzy, na której malowały
się różne uczucia. Dało mu to wiele do myślenia...
– Może chciałaby pani obejrzeć nasz szpital? – zapytał. Nie miał
właściwie czasu, ale czuł, że należy lepiej poznać tę dziewczy-
nę. Tessa wzięła więc prysznic i ubrała się, a potem w towarzy-
stwie Billa wyruszyła na zwiedzanie. Szpital miał piętnaście
łóżek, z czego siedem przystosowanych było na przyjęcie na-
głych wypadków. Widać było, że jest znakomicie prowadzony.
Został zbudowany niedawno i wszystko w nim lśniło i błysz-
czało.
– Zawdzięczamy to doktorowi – tłumaczył z dumą Bill, poka-
zując Tessie maleńką salę operacyjną, wyposażoną tak, że za-
parło jej dech w piersiach. Podobne urządzenia widywało się
tylko w dużych szpitalach akademickich. – Mike wymógł na
politykach podjęcie decyzji o budowie tego szpitala i właściwie
sterroryzował większość mieszkańców, zmuszając ich do po-
wołania fundacji dla sfinansowania całego przedsięwzięcia. W
Bellanor nie było przedtem opieki medycznej na tak wysokim
poziomie.
– Od kiedy doktor Llewellyn tu pracuje? – spytała.
– Od trzech lat, ale to miejscowy chłopak i zabrał się do tego
wszystkiego, zanim jeszcze skończył studia.
– A czy... – zaczęła. O tyle rzeczy miała ochotę zapytać. – A od
kiedy ma Stropa?
– To dłuższa historia – uśmiechnął się Bill. – Pewnie pani wi-
działa samochód Mike’a, tego astona martina. No więc podczas
jazdy próbnej doszło do wypadku. Agent jechał za szybko i
wpadł na Stropa. Mike bardzo to przeżył, a do tego wszystkiego
właścicielka psa kazała mu go uśpić, dodając, że to głupie
zwierzę na nic więcej nie zasługuje. No i tak się zaczęło. Aston
martin ma tylko dwa siedzenia, Mike musiał więc posadzić
Stropa na kolanach i gdy dojechali do weterynarza, nie było już
24
mowy o żadnym usypianiu. I tak w ciągu jednego dnia doktor
Llewellyn stał się właścicielem najelegantszego w Bellanor sa-
mochodu i najpoczciwszego psa pod słońcem.
– Niesamowite...
– I proszę mi wierzyć, że to rzeczywiście wspaniały pies. Pa-
cjenci go uwielbiają i wszyscy wiedzą, że Strop zawsze towa-
rzyszy Mike’owi w czasie wizyt domowych.
Po skończonym zwiedzaniu Bill zostawił Tessę w maleńkiej
kuchence pod opieką kucharki, pani Thompson.
Tessa nie mogła sobie przypomnieć kiedy jadła po raz ostatni.
Może w samolocie? Prawda, Mike przyniósł jej potem coś do
zjedzenia. Tak czy owak, była teraz przeraźliwie głodna i łatwo
dała się namówić pani Thompson do spróbowania jej smakoły-
ków. Zmiotła więc w mgnieniu oka z talerza pasztecik z frytka-
mi i mnóstwem sałaty, wypiła dwie szklanki mleka.
Pomyślała, że dobrze by było zabrać jakieś jedzenie na farmę.
Panią Thompson bardzo ucieszyła jej propozycja.
– To doskonały pomysł – zawołała, wyciągając wiklinowy ko-
szyk. – Doktor znowu będzie bez obiadu, jeśli nie zmusi go pani
do jedzenia. A później, kiedy wróci do domu, zabierze się jak
zwykle do smażenia jajek. Długo tak nie pociągnie! Wspomni
pani moje słowa...
– To on aż tyle pracuje? – spytała Tessa.
– Jak opętany! To musi się źle skończyć – oznajmiła pani
Thompson. – Ale ja tak o nim gadam, a ty, dziecko, masz swoje
zmartwienia. – Pociągnęła energicznie nosem. – Mam tylko
nadzieję, że dziadek miał lekką śmierć...
– Dziękuję – wybąkała Tessa, nie wiedząc, co mogłaby jeszcze
powiedzieć.
Mike wszedł do jej pokoju godzinę później i stanął jak wryty.
Widział ją do tej pory dwa razy. Za pierwszym razem była w
25
szoku, cała zachlapana krwią, za drugim razem leżała wyczer-
pana na szpitalnym łóżku.
Teraz zobaczył długonogą dziewczynę w obcisłych dżinsach.
Nie widział nic poza jej nogami i... oczami. Ogromnymi, zielo-
nymi oczami, na które opadały złocistorude włosy. Miała też
lekko zadarty, kształtny nos, ozdobiony kilkoma piegami, i
mlecznobiałą, aksamitną cerę.
Była szczupła, ale nie przesadnie. Zaokrąglona tylko tam, gdzie
trzeba, wyglądała wspaniale w dopasowanych dżinsach i obci-
słej trykotowej bluzce. W talii przewiązała się starą wiatrówką,
a na nogach miała tenisówki równie podniszczone jak ubranie,
które włożył na siebie Mike. Niedbały strój nie odbierał jej jed-
nak w najmniejszym stopniu urody.
Mike z trudem się pohamował, by nie zagwizdać z podziwu.
Widząc koszyk z jedzeniem, uśmiechnął się szeroko.
– Czyżby panią tu głodzili? – zapytał.
– Skądże znowu! Pani Thompson zadbała o mnie, ale przyznam,
że nie zdziwiłabym się wcale, gdybym niedługo znowu poczuła
apetyt.
Uśmiechnął się, a Tessa odpowiedziała mu także uśmiechem. W
tej samej chwili poczuł, jak oblewa go fala gorąca.
– Rozumiem więc, że najadła się pani i wyspała? – spytał, by
ukryć zmieszanie. – Czy możemy już jechać?
Skinęła potakująco głową.
– Chodźmy więc. Strop czeka w samochodzie.
Poczuł nagle ochotę, aby uciec na koniec świata, nie wiedział
bowiem, jak da sobie radę, przebywając dłużej w jej towarzy-
stwie. Coś jednak kazało mu zostać.
Na farmie czuli się strasznie. Nawet Strop był nieswój. Uszy
zdawały mu się zwisać jeszcze bardziej i miał wilgotne oczy.
Sam już jego widok wystarczał, by ogarnęła człowieka melan-
cholia.
26
Poszli najpierw w odwiedziny do Doris. Nie zauważyła ich na-
wet, zajęta swoimi ośmioma prosiętami. Miała pod dostatkiem
jedzenia i picia. Najwyraźniej Jacob wywiązywał się dobrze ze
swoich obowiązków. Ruszyli potem do mieszkania Henry’ego.
Wszędzie widać było ślady gospodarza, który najwyraźniej
nigdzie się nie wybierał. Obok kuchenki leżały parówki wyjęte
pewnie z zamrażalnika i czuć było już zapach zepsutego mięsa.
Posprzątali kuchnię w milczeniu. Mike cieszył się, że Tessa nie
musi tego robić sama.
– Gdzie teraz pójdziemy? – spytał, gdy wyszli na podwórko.
– Sama nie wiem... Byłam tu dziesięć lat temu...
– Może więc coś zjemy? – zaproponował.
Nie była to może najlepsza pora na posiłek, lecz Tessa potrze-
bowała chwili na zastanowienie siei odpoczynek. Rozłożyli się
pod potężnym drzewem obok stodoły. Tessa była bliska łez i
nawet Strop, który ożywił się na widok jedzenia, nie był w sta-
nie jej rozweselić.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, a ona ciągle nie miała po-
jęcia, co dalej robić. Zdawała sobie sprawę, że Mike czeka na jej
decyzję. Wdzięczna mu była, że pozwala jej na spokojne roz-
myślania, nie zmuszając do rozmowy o niczym. Nie była głod-
na, skończyła przecież jeść niespełna dwie godziny temu, pa-
trząc więc na Mike’a, który dosłownie pożerał jedną kanapkę za
drugą, wspominała swe wakacje z dziadkiem.
I nagle...
Zauważył, jak jej twarz zmieniła się w chwili, gdy niespodzie-
wanie zaczęła przypominać sobie wydarzenia sprzed lat.
– Pamiętam, jak szliśmy doliną... – zaczęła powoli – musieliśmy
więc kierować się na wschód. Może... przypomni mi się jeszcze
coś w drodze... – dodała. Zerwała się potem z ziemi, wpatrując
się w dalekie wzgórza. – Pewnie to wszystko nie ma sensu –
mówiła dalej – wydaje mi się jednak, że odnajdę drogę. Ale to
27
będzie długa wyprawa.
– Długa? – powtórzył, nalewając jej kawy z termosu. – Nie
mam nic przeciwko temu, potrzeba mi trochę ruchu, a Strop
powinien się wybiegać. Dostał chyba ze cztery kanapki.
– Tylko że ja nie jestem pewna, czy nie zabłądzę – rzekła z wa-
haniem. – Nie powinnam była pana prosić...
– Czy nie pamięta pani, że sam to zaproponowałem? – zapytał,
stając przy niej. – Bardzo chcę ustalić los pani dziadka. Zapew-
niam, że zależy nam na tym.
Pokręciła głową z niedowierzaniem, – Nie spotkałam jeszcze
takiego lekarza jak pan – szepnęła. – Nie wiem, jak to możliwe,
że... – Urwała, a Mike nie powiedział nic, kucając, aby pogła-
skać Stropa. – Coś mi się znowu przypomina – dodała cicho,
rozglądając się wokół. – Jedno jest w każdym razie pewne:
trzeba pójść na wschód. Wszystko tu przez te lata pozarastało,
dlatego trudno mi się od razu zorientować – tłumaczyła.
– Muszę tylko zabrać z samochodu plecak. Zapakowałem do
niego wszystko, co jest potrzebne do udzielenia pierwszej po-
mocy. Tak na wszelki wypadek – rzucił Mike, chowając do ko-
szyka filiżanki po kawie i resztki jedzenia.
– Mówił pan, że on nie żyje...
– Hm... Jeżeli zasłabł w jakimś osłoniętym od wiatru, suchym
miejscu – zaczął się zastanawiać Mike – jest jakaś nadzieja. Tak
bardzo żałuję, że nie byliśmy od razu w kontakcie, gdy to się
wydarzyło.
Tessa patrzyła na niego zdumiona.
– Bardzo pan się we wszystko angażuje – powiedziała. – Ma
pan takich pacjentów jak mój dziadek na kopy, a mimo to
przejmuje się pan jego losem, dba o jego kozy, zagląda o pół-
nocy do maciory... Uratował pan od śmierci obcego psiaka,
włóczącego się po drodze, a teraz chce się panu wyruszyć ze
mną na poszukiwanie dziadka.
28
Wzruszył ramionami, najwyraźniej speszony.
– Dziękuję – szepnęła. – Mam nadzieję, że trafię i że go znaj-
dziemy...
Pociągnęła Mike’a za rękę, i stanął przy niej.
– Musimy mieć nadzieję – powiedział, obejmując ją ramieniem.
Jaskinia była dalej, niż Tessa się spodziewała, i gdy ją odnaleźli,
słońce kryło się już za wzgórzami. Przez całą drogę szła na wy-
czucie i nie umiałaby nikomu wytłumaczyć, jak tam trafiła. In-
stynkt jej jednak nie zawiódł.
Wysoko na wzgórzach pokrytych gęstymi zaroślami, tam, gdzie
mały strumyk płynął po kamieniach, stały dwa potężne bloki
skalne, a pomiędzy nimi, w głębi, krył się trzeci blok. Blok ten
wydawał się stapiać w jedną całość ze ścianą skalną, która
znajdowała się z tyłu.
Dopiero gdy minęło się dwa pierwsze bloki i obeszło niewielki
występ skalny, można było zobaczyć otwór w skale, wystarcza-
jąco duży, by człowiek mógł się przez niego przecisnąć. Gdy
wyciągnęła rękę w tamtym kierunku, na jej twarzy widać było
nadzieję i strach.
Co będzie, jeśli dziadka tam nie ma?
A co będzie, jeżeli jest?
Strop obwąchiwał wejście do jaskini i nadstawiał uszu, na tyle
oczywiście, na ile pies jego rasy mógł to zrobić.
– Chodźmy – odezwał się Mike stanowczo, przyjrzał się bacznie
psu, a potem położył dziewczynie rękę na ramieniu. – Niewy-
kluczone, że znajdziemy tam pani dziadka, proszę tylko pamię-
tać, że jestem cały czas przy pani.
Tak bardzo chciał ją prosić, aby zaczekała na niego na dworze,
wiedział jednak dobrze, że nigdy się na to nie zgodzi. Wziął ją
więc za rękę i przecisnął się przez otwór w skale, ciągnąc ją za
sobą.
29
Wnętrze jaskini było tak obszerne, że przypominało niemal
sklepienie katedry. U szczytu znajdowała się szczelina, przez
którą wpadały do środka promienie zachodzącego słońca, rzu-
cając na skałę różowe światło. W głębi widać było osobne po-
mieszczenie, widne, suche i wypełnione po części piaskiem,
dobrze osłonięte od wiatru i deszczu.
Tessa nie traciła czasu. Wysunęła rękę z dłoni Mike’a i szybkim
krokiem pobiegła w tamtym kierunku. Pomieszczenie wydawało
się wymarzonym miejscem schronienia dla każdego, kto chciał
z daleka od świata leczyć swoje rany.
I tam właśnie znaleźli jej dziadka.
30
ROZDZIAŁ TRZECI
Stała nieruchomo w progu, przyzwyczajając oczy do gęstego
mroku, aż wreszcie zauważyła nieruchome ciało skulone w ką-
cie. Przez chwilę myślała, że dziadek nie żyje. Krzyknęła prze-
raźliwie, gdy Mike pochylił się nad Henrym, szukając pulsu.
– Żyje! – rozległ się radosny głos. – Szybko, musi mi pani po-
móc.
– Żyje... – wyszeptała, podchodząc do nich na uginających się
nogach. – Żyje...
– Tak, ale jest nieprzytomny. Widzę, że ma spieczone usta i
spuchnięty język. Musi być zupełnie odwodniony po tylu
dniach. Otwórz plecak i daj mi zaraz latarkę i roztwór soli fizjo-
logicznej.
Ściągnęła mu z ramion plecak, wyszukała latarkę i po chwili już
snop światła padł na twarz Henry’ego. Widok dziadka musiał
być dla Tessy szokiem. Widziała go ostatnio dziesięć lat temu,
gdy był zdrowy, silny i pełen życia.
A teraz leżał przed nią osiemdziesięciotrzyletni starzec, który
nie dawał żadnych oznak życia. Miał zapadłe policzki i popęka-
ne wargi. Wystające kości były obciągnięte przezroczystą jak
pergamin skórą, pozbawione wyrazu oczy patrzyły gdzieś dale-
ko przed siebie.
– Proszę o wacik. – Mike zerknął na Tessę, by sprawdzić, czy
31
nie mdleje. – Pani doktor, potrzebny mi wacik – powtórzył gło-
śno, gdyż ani drgnęła. – Potrzebna mi też będzie pomoc przy
zakładaniu kroplówki.
– Boże, jak on strasznie wygląda... – z ust Tessy wydobył się
ledwo słyszalny szept.
Szybko jednak wzięła się w garść. Zapomniała, że człowiek
leżący przed nią jest jej ukochanym dziadkiem i zaczęła o nim
myśleć jak o umierającym pacjencie, który potrzebuje pomocy.
W jednej chwili wystraszona wnuczka zamieniła się w odpo-
wiedzialnego lekarza.
Rzuciła się do plecaka i zaczęła wyjmować opatrunki, waciki,
strzykawki i wenflony. Po dwóch minutach Henry Westcott
podłączony był do kroplówki. Pakując plecak, Mike nie zapo-
mniał o niczym i Tessa pomyślała sobie nawet, że na ostrym
dyżurze w szpitalu dziadek nie miałby lepszej opieki.
Doktor Llewellyn wziął z jej rąk stetoskop i przyłożył go do
piersi staruszka.
– Chyba ma zapalenie płuc, nic zresztą dziwnego – rzucił. –
Proszę wyjąć teraz z plecaka radiotelefon. Musimy koniecznie
wezwać pomoc.
– Jeśli nie jest za późno...
Tessa zmieniła się znowu w przerażoną wnuczkę. Nie mogła nic
więcej dla dziadka zrobić, trzymała go więc tylko za rękę i wpa-
trywała się w niego oczami pełnymi łez.
– Dziadku, kochany! Proszę cię, nic umieraj szeptała.
– Niech pani przestanie lamentować rzekł szorstko Mike i
schował rękę Tessy w swojej dłoni. Przecież on żyje, co jest
prawdziwym cudem. A teraz zrobimy wszystko, co w naszej
mocy, aby wydarzył siędrugi cud.
Połączył się ze szpitalem, a Tessa tymczasem delikatnie gładziła
swojego dziadku po policzku. Przepraszała go, że musiał czekać
lak długo W samotności, a potem wzięła go za rękę, jakby pra-
32
gnęła wlać w niego trochę sil. W tej samej chwili poczuła na
drugiej dłoni coś mokrego. To Strop polizał ją w rękę. Nie do
uwierzenia, lecz zrobiło się jej od razu lżej na sercu.
– Dziadku, to ja, Tessa, jestem przy tobie, słyszysz mnie... Wró-
ciłam do domu.
Mike nie spuszczał z niej oczu. To prawda, pomyślał, Tessa
wróciła do domu. Ależ nie, krzyczało coś w nim. Nie oszukuj-
my się. Tessa mieszka gdzie indziej i nic jej nie łączy ani z Bel-
lanor, ani z tobą.
Otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz nagle dostrzegł zdumie-
nie w oczach dziewczyny, która w napięciu wpatrzona była
przez cały czas w dziadka. Spojrzał więc w tamtą stronę... i
wtedy właśnie zauważył, że kącik prawego oka Henry’ego lekko
drgnął.
– Dziadku... – Tessa pochyliła się niżej, a Mike nie spuszczał z
nich wzroku, nie wierząc własnym oczom.
Nie mógł się jednak mylić, Tessa najwyraźniej dostrzegła to
samo. Przysunął się więc trochę bliżej i wziął staruszka za drugą
rękę.
– Czy mnie pan poznaje? Jest tu i pańska wnuczka, przyjechała
ze Stanów specjalnie po to, żeby pana odnaleźć. Wszyscy zna-
jomi pana szukali, ale tylko ona wiedziała, gdzie jest ta jaskinia.
Proszę się nie martwić – dodał Mike – wszystko będzie dobrze.
Zostaniemy tu z panem, dopóki nie przyjedzie karetka.
Prawa powieka drgnęła i Henry otworzył oko. Widać było, że z
trudem przychodzi do siebie. Najwyraźniej nie bardzo wiedział,
co się z nim dzieje. Lewe oko miał nadal zamknięte, palce jego
zacisnęły się jednak mocno na ręce dziewczyny.
Poruszył ustami, a Tessa pochyliła się nad nim jeszcze bardziej.
– Tessa...
Mówienie musiało mu sprawiać ogromną trudność, poruszał
bowiem jedynie połową ust. Z trudem można go było zrozu-
33
mieć, zwłaszcza że z piersi dobywało się rzężenie. Oczy dziew-
czyny znowu napełniły się łzami.
– Dziadku, jestem przy tobie – powtórzyła. – Jesteśmy tu razem,
doktor Llewellyn i ja. Trzymaj się. Zawieziemy cię do szpitala.
– Zz... ostań...
– Zostanę – obiecała.
Mike był pewien, że Tessa nie rzuca słów na wiatr. Skoro obie-
cała, wiadomo było, że zostanie.
– Już ja jej dopilnuję – obiecał. – Proszę się nie martwić. Nie
miał pojęcia, dlaczego to powiedział.
– To cudowna dziewczyna.
– Masz rację.
Imię dziewczyny nie padło, lecz obaj wiedzieli, o kim mowa.
Była szósta rano, Mike wszedł właśnie do szpitalnej kuchni, by
napić się mocnej kawy. Spał tej nocy niewiele. O drugiej musiał
wstać do dziecka z krupem, a o piątej poprawiał kroplówkę. W
kuchni zastał Billa, który jadł na śniadanie płatki.
– Czy ona tu zostanie? – spytał Bill.
– A skąd mam to wiedzieć? – żachnął się Mike. – Chyba nie
wyjedzie, dopóki nie będzie wiadomo, czy Henry Westcott wy-
żyje.
– A ty jak myślisz, czy on z tego wyjdzie?
Bill właśnie się dowiedział o odnalezieniu starszego pana, i
pewne było, że bez względu na wczesną porę wiedzą już o tym
wszyscy mieszkańcy Bellanor i okolic.
– Niewykluczone.
– Ale nie jest to pewne?
– Nie wiem jeszcze, jak poważny był wylew – odparł Mike. –
Trzeba go najpierw nawodnić, podać dożylnie antybiotyki, no i
wydobyć z szoku. Ma przecież do tego wszystkiego poważne
zapalenie płuc.
34
– Wygląda strasznie...
– Widzę, że byłeś u niego?
– Wsadziłem tylko na chwilę głowę do jego pokoju.
– Wszystko zależy od tego, jakie są wyniki analiz – westchnął
Mike. – Kiedy wychodziłem od niego o północy, wydawało się,
że stan ulega poprawie. Od tego czasu nie miałem sygnałów, że
coś się pogorszyło.
– Tessa jest zupełnie zadowolona.
– Tessa? – spytał Mike, podnosząc oczy. – Przecież śpi. Zosta-
wiłem przy nim Hannah.
– Przy łóżku Henry’ego siedzi Tessa – uśmiechnął się Bill – a
Hannah zajmuje się Billym i jego krupem. Mały dał wszystkim
w kość, przez całą noc nie można było sobie z nim dać rady,
więc Tessa oznajmiła, że sama się zajmie dziadkiem i wysłała
Hannah na oddział dziecięcy.
– Mówiłem jej, żeby poszła spać.
– Nie sądzę, żeby ta kobieta słuchała czyichkolwiek poleceń –
wtrącił Bill – zwłaszcza jeśli nie są po jej myśli.
– Ależ to jest bez sensu, ona jest kompletnie wykończona –
mruknął Mike.
– Zupełnie jak ty...
– Wcale nie jestem zmęczony – zaprotestował Mike.
– Nic ci nie wierzę. – Bill rozparł się wygodnie na krześle. –
Tak mi się coś wydaje, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni
spałeś przeciętnie cztery godziny na dobę. Jak można nie być
zmęczonym, prowadząc podobny tryb życia?
– Jakoś to wytrzymuję.
– Pomyśl tylko, że Tessa Westcott jest także lekarzem – spo-
ważniał nagle Bill. – I zdajesz sobie chyba sprawę, że niczego
bardziej nam tu w Bełlanor nie trzeba niż drugiego lekarza.
– Ona nie jest nam potrzebna.
– Też coś! – oburzył się Bill. – Myślę, że w naszej sytuacji na-
35
wet Doris należałoby przyjąć, gdyby miała tylko odpowiednie
kwalifikacje. A Tessa jest przecież dyplomowanym lekarzem.
Na tobie więc spoczywa obowiązek...
– Jaki obowiązek?
– Sam wiesz, że dziewczyny tracą dla ciebie głowę i każda go-
towa jest zrobić dla ciebie wszystko. – Bill uniósł rękę do góry,
dając znak, by Mike mu nie przerywał. – Nawet starsze panie
ustawiają się do ciebie w kolejce. Wszystkie na gwałt szczepią
się przeciw grypie, choć jestem przekonany, że nie sprowadza
ich do ciebie lęk przed chorobą. A moje pielęgniarki!
– Bill...
– Nie przerywaj! Wiesz dobrze, że wystarczy ci kiwnąć palcem,
żeby umówić się z każdą kobietą, z jaką zechcesz. Nawet moja
Barbara, matka czworga dzieci, mówi, że serce zaczyna jej bić
na twój widok. A ty z nikim się nie umawiasz i dobrze, jeśli
zaprosisz gdzieś jakąś dziewczynę dwa razy... A więc – prze-
rwał i znowu uniósł rękę, aby nie dopuścić Mike’a do głosu – a
więc wynika z tego, że czekasz na księżniczkę z bajki. I chcę ci
powiedzieć, że moim zdaniem twoja księżniczka właśnie się
pojawiła.
– Chyba żartujesz!
– Jakżebym mógł żartować, mówiąc o tak poważnych spra-
wach? Sam powiedz! – Uśmiechnął się i uniósł palec do góry. –
Słuchaj starszych i nie nie gadaj. Po pierwsze, to bardzo pocią-
gająca dziewczyna. Po drugie – wyliczał na palcach – jest to
osoba posiadająca pełne kwalifikacje. Po trzecie, ta kobieta
chciałaby tu zostać, musisz więc postawić szybko na nogi Hen-
ry’ego, a po czwarte, powinieneś się wreszcie ożenić – zakoń-
czył szybko Bill, widząc, że Mike właśnie się skierował do
drzwi. – Potrzebna ci jest żona i dzieci! – zdążył dodać.
Mike wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, lecz Bill wcale się tym
nie przejął. Uśmiechnął się tylko, bardzo z siebie zadowolony.
36
Mike nie wyglądał wcale na zagniewanego. Był jedynie bardzo
zmieszany.
– Czy mógłbym zjeść jeszcze trochę owsianki? – zwrócił się
Bill do pani Thompson. – Choć na taką okazję lepszy byłby
szampan. Coś mi się wydaje, że nasz doktor zaczyna się intere-
sować nie tylko pracą.
Podczas obchodu Mike czuł się dziwnie nieswój. Nic nie potra-
fiło go nigdy oderwać od pracy, całą uwagę poświęcał zawsze
pacjentom. A teraz...
Pacjenci zauważyli od razu jego dziwny nastrój.
– Niepokoi się pan pewnie o Henry’ego Westcotta – zagadnęła
Sandra Lessing.
To przez nią Mike nie zmrużył oka dwie noce temu. Siedziała
teraz na łóżku i karmiła jednodniowego synka, podniecona, jak
zresztą wszyscy w szpitalu, wiadomością o cudownym odnale-
zieniu starego farmera.
– Trochę – przytaknął bez przekonania. – Nie wiadomo jeszcze,
jak zniósł to jego organizm.
– Miał szczęście – dodała Sandra. Mieszkała na farmie w po-
bliżu i wiedziała, jak trudne są poszukiwania na takim terenie. –
Gdyby nie jego wnuczka... – Sandrze zaśmiały się oczy. – Bill
mi ją wczoraj przedstawił, kiedy zwiedzała szpital. Jest prze-
śliczna.
Mike przytaknął, choć nie miał teraz ochoty zastanawiać się nad
urodą Tessy. Wolał się skoncentrować na pracy.
– Chciałbym panią zbadać. Może włożymy tego młodego czło-
wieka do łóżeczka? Co pani na to?
– Już się robi. Zaraz cię mama znowu przytuli – obiecała, cału-
jąc chłopczyka w główkę. – Wie pan co, panie doktorze?
– Sandra przyjrzała się Mike’owi badawczo. – Kiedy wrócę do
domu, zaproszę was na kolację. Podziękujemy w ten sposób
37
panu za pomoc w przyjściu na świat Toby’ego, a zarazem po-
witamy Tessę. Czy to nie dobry pomysł?
– Jak wszystko dobrze pójdzie, zanim pani wróci do domu,
Tessa będzie już dawno w Stanach – uciął krótko.
– Z pewnością nie, jeżeli tylko mieszkańcy Bellanor i okolic
mają coś do powiedzenia – roześmiała się Sandra.
– Wszyscy o niej mówią i uważają, że to byłby dobry nabytek.
– Ależ...
– Już my się tym zajmiemy – oświadczyła. – Niech nam pan da
trochę czasu.
Zatrzymał się przed drzwiami pokoju, który spełniał rolę od-
działu intensywnej opieki. Ociągał się chwilę, zanim wszedł, a
uśmiech, którym zwykle witał pacjentów, znikł. Coraz mniej mu
się to wszystko podobało. Te nie kończące się uwagi o Tessie
zaczynały go denerwować. To jest rzeczywiście niezwykła
dziewczyna, z pewnością też w szpitalu potrzebny jest jeszcze
jeden lekarz, ale Tessa ma w końcu swoje własne życie! W do-
datku mieszka w Stanach i za tydzień pewnie już jej tu nie bę-
dzie.
Tak właśnie mówił mu rozum, serce jednak nie zamierzało go
słuchać i gdy nacisnął klamkę, zaczęło szybko bić.
Tessa drzemała, opierając głowę na kołdrze Henry’ego.
Miała na sobie to samo ubranie, co poprzedniego dnia, gdy wy-
brali się na poszukiwania do jaskim.
Najtrudniej było im wydostać stamtąd Henry’ego. Pielęgniarzy
w karetce było tylko dwóch, a nie mogli czekać na dalszą po-
moc, gdyż pacjenta trzeba było natychmiast umieścić w szpitalu.
Tak więc Mike i Tessa zamienili się w noszowych.
– Doskonale dam sobie radę ~ oświadczyła, gdy zastanawiali
się, czy nie wezwać jednak pomocy. Nosze musiało nieść czte-
rech ludzi, aby oszczędzić choremu wstrząsów podczas wę-
38
drówki po nierównym terenie. – To w końcu mój dziadek, a ja
jestem silna jak koń i naprawdę sobie poradzę. Chodźmy już!
Ruszyli więc i Tessa utrzymała nosze, choć Bóg raczy wiedzieć,
jak to zrobiła. Ramię musiało jej bardzo dokuczać, nie dawała
jednak tego po sobie poznać i ani razu nie poprosiła o zatrzyma-
nie się czy zwolnienie kroku.
Miała w sobie chłopski upór i nigdy się nie poddawała. A wy-
glądała przy tym jak dziecko. Zupełnie jak mała dziewczynka,
pomyślał, patrząc na skuloną w kłębuszek, szczupłą postać.
Tego mi właśnie brakowało! – westchnął cicho. Chłopie, chyba
postradałeś zmysły! Nie zapominaj o swoim ślubowaniu i prze-
stań myśleć o tej dziewczynie.
Łatwo było mówić!
Zbliżył się cicho do Tessy i położył jej rękę na ramieniu. Ze-
rwała się natychmiast, wodząc wokół siebie przestraszonym
wzrokiem.
– Ależ nic się nie stało – powiedział. – Nie ma powodu do pani-
ki.
Wziął do ręki wyniki badań, dając jej dojść do siebie.
– Chyba wszystko jest w porządku. – Pokiwał z zadowoleniem
głową. – Niepotrzebnie ci przeszkadzam, ale chciałem z tobą
porozmawiać, zanim zacznę pracę.
– Zaczynasz obchód?
Mike ujął rękę Henry’ego. Starszy pan spał mocno i nawet nie
drgnął. Nie obudziłby się pewnie nawet wtedy, gdyby ktoś za-
czął strzelać. Miał wszystko, co mu było potrzebne: wygodne
łóżko, kroplówkę i ukochaną wnuczkę przy boku.
– Skończyłem już obchód.
Przez chwilę nic nie mówili, lecz w ich milczeniu kryło się coś,
co napełniło go strachem. Zdawało mu się, że zna Tessę od
dziecka. Niepostrzeżenie zaczęła się między nich wkradać za-
żyłość i poczucie bliskości.
39
– Pacjenci przyzwyczajeni są do moich rannych odwiedzin –
zaczął znowu. – Ciebie zostawiłem sobie na koniec.
– Na koniec? – wykrzyknęła, udając przerażenie. – Czy chcesz
przez to powiedzieć, że nie przyszedłeś do nas bardzo wcześnie?
Obym tylko nie trafiła do tego szpitala jako pacjentka! Jak
można wstawać o podobnej porze?
– Oto ludzka wdzięczność! A ja spodziewałem się, że mi jeszcze
podziękujesz! – śmiał się Mike.
Zaraz jednak spoważniał.
– Nie rozumiem zupełnie, co ty tu robisz. Wiesz doskonale, że
dziadek ma świetną opiekę. Śpi teraz głęboko, dostaje kroplów-
kę i organizm jego powoli się nawadnia. Antybiotyki powinny
zadziałać w ciągu dwunastu godzin. Ogólny stan poprawia się z
minuty na minutę.
– Nie pojawił się jeszcze mocz.
– Na to za wcześnie – tłumaczył spokojnie. – Mam nadzieję, że
nerki nie doznały uszkodzenia.
– Nawet jeśli nerki są w porządku, wiadomo już, że miał wylew,
i w dodatku nie wiemy ciągle, jak poważny.
– To prawda – przyznał. – I nieprędko się tego dowiemy, bo jest
jeszcze za słaby, żeby pomógł nam to ustalić. Niech ci na razie
wystarczy, że on w ogóle żyje.
– Uważasz, że ma mi to wystarczyć?
– Oczywiście. Zdajesz sobie chyba sprawę, że pięć dni temu
miał wylew. Widać wyraźnie, że ma porażenie połowiczne. Le-
wa strona ciała jest prawie zupełnie sparaliżowana. Mówi nie-
wyraźnie i nie bardzo wie, co się z nim dzieje. Utrzymał się
jednak przez pięć dni przy życiu, a to oznacza, ^:e musiał pić
wodę. Ma tylko jedną niewielką odleżynę na biodrze, nie wyda-
je się więc, żeby leżał przez cały czas w tej samej pozycji, a
zatem musiał się wyczołgać z jaskini do strumyka, a potem
wrócić. Gdyby leżał przez pięć dni sparaliżowany, dawno by już
40
nie żył.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że ma szanse całkowicie wydobrzeć. Powiedziałem już chyba
wszystko. Na pewno doszłabyś do tego sama, ale może nie od
razu, a przez ten czas straszyłabyś mi tylko pacjenta ponurą mi-
ną i jeszcze by dostał drugiego wylewu.
– Wcale nie mam ponurej miny – zaprotestowała.
– Pewnie masz rację – zgodził się. – Z pewnością masz rację –
poprawił się od razu, a ona, czując na sobie jego wzrok, zrobiła
się czerwona. – Nie jesteś może ponura, ale jesteś przestraszona
– mówił cicho. – Boisz się o dziadka.
Spoważniała od razu.
– Czy grozi mu następny wylew?
Nie musiała właściwie pytać. Umiała sobie sama odpowiedzieć
na wszystkie pytania.
– Tak. Nie chcę ci robić złudnych nadziei, ale jak wiesz, poda-
jemy mu digoxinę i heparynę. Jestem pewien, że jego osłabienie
nie jest tylko wynikiem wylewu, ale także długiego pozostawa-
nia bez opieki. Śmiem twierdzić, że po rehabilitacji Henry po-
wróci na swą ukochaną farmę. Powiem ci jeszcze, że należy
nam się szczególna pochwała: oboje spisaliśmy się świetnie.
– Sądzę...
Domyślił się od razu, co chciała powiedzieć. Henry był tak bli-
sko śmierci, a oni uratowali mu życie. Pytanie tylko, czy będzie
im za to wdzięczny, jeśli połowa jego ciała pozostanie sparali-
żowana...
– Jestem przekonany, że to nie jest całkowity paraliż – dodał
cicho, kładąc rękę na jej dłoni.
Zrobił to zupełnie bezwiednie. Często dodawał w ten sposób
otuchy pacjentom, ale po raz pierwszy taki dotyk dotarł do jego
świadomości. Przez cały czas zdawał sobie sprawę, że trzyma
Tessę za rękę i nie mógł myśleć o niczym innym.
41
Nie wypuścił jednak jej dłoni.
– No tak, tylko...
– Tylko co?
– W ciągu najbliższego tygodnia dziadek nie dojdzie jeszcze do
siebie, a jego rekonwalescencja może trwać miesiąc lub dłużej...
– Spojrzała na wymizerowaną twarz dziadka i zadrżały jej usta.
– Nie mogę wrócić do Stanów – wyszeptała w końcu. – Muszę
tu zostać.
– Wzięłaś urlop? – zapytał, czując, jak ogarnia go radość.
– Zwolniłam się z pracy.
– Zwolniłaś się?
Spróbowała się uśmiechnąć. Nie starała się wcale wyswobodzić
ręki, wiedziała bowiem, że w najbliższym czasie Mike będzie jej
jedyną ostoją.
– Wygląda to dosyć dramatycznie, ale tylko na pozór. Przez
ostatnie dwa lata pracowałam na ostrym dyżurze, ale w końcu
zaczęłam mieć dosyć pośpiechu i zdenerwowania, postanowiłam
więc zostać lekarzem rodzinnym.
– Znalazłaś już coś?
– Wysłałam wiele listów i czekałam na odpowiedź, gdy okazało
się, że muszę tu przyjechać.
– Możesz więc teraz robić, co tylko zechcesz...
– Tak, ale oczywiście do czasu. Nadejdzie w końcu dzień, gdy
będę musiała zacząć zarabiać na kawałek chleba. – Znowu się
uśmiechnęła. – Boję się, że z farmy z dziadkiem byśmy nie wy-
żyli, jeżeli całe jego gospodarstwo stanowi sześć kóz, maciora i
osiem prosiaków.
Zaraz, zaraz! Co też to Bill powiedział?, , Na tobie spoczywa
obowiązek” i... W tej chwili drzwi się otworzyły i do pokoju
wszedł Bill z młodszą pielęgniarką.
– Zabieramy się do pracy – oznajmił.
Gdy zauważył splecione ręce Mike’a i Tessy, uśmiechnął się
42
szeroko.
– Lekarzy nam tu nie potrzeba – dodał. – Chyba że pan doktor
ma tu coś jeszcze do zrobienia?
– Właśnie wychodziłem – odparł Mike. – Daj mi, proszę znać,
kiedy pan Westcott się obudzi.
– A ja zostanę – oznajmiła Tessa.
– Mowy nie ma – zaprotestował Mike. – Musisz się wreszcie
wyspać.
– Tu się prześpię. Chcę być przy nim, kiedy się obudzi.
– Ależ...
– Nie ma mowy, panie doktorze – przerwała mu stanowczo. –
To mój dziadek, a nie pana. Muszę się nim zająć.
Mike’owi nie pozostawało więc nic innego, jak udać się do
swych zajęć. Wiedział, że prędko tu nie wróci, najprawdopo-
dobniej dopiero wieczorem. Chyba że Henry obudzi się wcze-
śniej...
Tessa nie odstępowała dziadka ani na krok. Bill zastąpił ją tylko
na chwilę, by mogła wziąć prysznic i się przebrać.
– Ciągłe myślę, co dalej robić. – W głosie Tessy brzmiało na-
pięcie. – Może doktor Llewellyn ma rację i dziadek odzyska
siły, ale na razie na pewno nie będzie mógł mieszkać sam. A
gdzie jest najbliższy oddział rehabilitacji?
– W Melbourne – odparł Bill.
– No więc jeżeli nie będzie miał kogoś, kto by się nim zajął w
domu, będzie musiał pojechać do miasta. A wiadomo, że parę
miesięcy szpitalnego życia oduczy go samodzielności, no i do
tego ktoś musi zająć się przez ten czas farmą.
– Farmę można sprzedać.
– To wykluczone.
– Dlaczego?
– Sama nie wiem – odrzekła po chwili. – A właściwie wiem.
Tata mówił zawsze o farmie dziadka jak o swoim domu. Tyle
43
mi o nim opowiadał... Wiem, że bardzo do niego tęsknił. Nie
myślał nigdy o powrocie, bo był strasznie zawzięty, ale przeka-
zał mi miłość do tego domu. Kiedy tu przyjechałam dziesięć lat
temu i zobaczyłam po raz pierwszy dziadka i farmę, poczułam
od razu, że tu jest mój dom.
– Pociąga cię wieś?
Na Billa czekało masę roboty, ociągał się jednak z wyjściem,
gdyż czuł, że Tessie potrzebna jest ta rozmowa.
– Chyba tak, choć wychowałam się w mieście. I dlatego wła-
śnie, żeby zamieszkać na wsi, postanowiłam zostać lekarzem
rodzinnym.
– I po to, żeby nieść ludziom pomoc – uśmiechnął się Bill. – To
dobrze się nawet składa, bo w naszym szpitalu takich właśnie
ludzi się ceni.
– Takich jak Mike?
– Ja tego nie powiedziałem.
– O tym nie trzeba nawet mówić, wystarczy na niego popatrzeć.
Praca zabiera mu cały czas. Pewnie nie ma dla siebie jednej
wolnej chwili, a potrafił mimo wszystko wybrać się ze mną na
poszukiwania mojego dziadka. Kiedy wróciliśmy w nocy do
szpitala, czekało na niego dwóch pacjentów. Trudno się więc
dziwić, że od świtu jest na nogach, musi nadrobić stracony czas.
Widać, że to lekarz z prawdziwego zdarzenia. I jakiego ma psa!
– A do tego wszystkiego podbija jeszcze kobiece serca – mruk-
nął Bill i zaczął się żegnać. – Obowiązki mnie wzywają, muszę
iść. Bardzo jestem jednak ciekaw planów pani doktor – dodał,
zamykając drzwi.
Tessa podeszła do łóżka dziadka, a on właśnie wtedy poruszył
się. Miał otwarte oczy i nie spuszczał z niej wzroku.
– Czy to nie sen? Jesteś przy mnie? – wyszeptał. Wydała okrzyk
radości i przytuliła się do niego.
– To żaden sen! – zapewniła, unosząc głowę i patrząc na star-
44
szego pana z oddaniem i miłością. – Jestem przy tobie.
– Żebyś wiedziała, jak bardzo za tobą tęskniłem...
– Dziadku, kochany! – Głos jej się załamał. Szybko jednak
otrząsnęła się i pokręciła z wyrzutem głową. – Prosiłam cię tyle
razy, żebyś uważał. Po co było chodzić do tej jaskini i dostawać
tam wylewu?
– To ja miałem wylew?
Mówienie przychodziło mu z trudnością, a lewa strona ust nie
poruszała się normalnie.
– Tak, ale niewielki. – Położyła rękę na dłoni dziadka.
– No więc powiedz mi, po co chodziłeś do tej jaskini?
– Fatalnie się czułem – mówił Henry, powoli dobierając słowa.
– Pękała mi głowa, nic mi nie pomagało, więc wybrałem się po
południu, żeby... – Skrzywił się. – Chciałem się pożegnać, gdy-
by okazało się, że to coś poważnego.
Rozmowa bardzo go zmęczyła. Leżał cicho, a Tessa gładziła go
po ręce. Mike prosił, aby dać mu natychmiast znać, gdy Henry
się obudzi, ona jednak nie miała na to najmniejszej ochoty. Na
razie chciała mieć dziadka dla siebie.
– Mówiłaś coś o jakichś planach... – odezwał się znowu starszy
pan.
– Widzę, że doktor Llewellyn jest przepracowany, więcej nawet,
zaharowuje się na śmierć, a ja muszę tu zostać i zaopiekować się
tobą. Ale muszę też mieć z czego żyć^ więc...
– Więc co?
– Więc chętnie zaczęłabym tu pracować... oczywiście, jeżeli on
się zgodzi.
– A jeżeli się nie zgodzi?
– Wtedy będę musiała coś wymyślić, żeby zmienił zdanie.
45
ROZDZIAŁ CZWARTY
Około drugiej po południu Mike’a ogarnął niepokój. Czyżby
Henry Westcott do tej pory się nie obudził? Gdy tylko skończył
przyjmować pacjentów, postanowił udać się do szpitala. W
drzwiach jednak zatrzymał go telefon. Dzwoniła Eileen Frazer z
wiadomością, że jej brat jest bliski śmierci.
Reg Frazer znajdował się w końcowym stadium raka. Umierał
już od miesięcy, a zajmowały się nim trzy siostry. Najstarsza z
nich, Eileen, dobiegała dziewięćdziesiątki. Od początku choroby
siostry Frazer opiekowały się bratem przez dwadzieścia cztery
godziny na dobę. Trudno było sobie wyobrazić, by Reg mógł
mieć gdzieś lepsze warunki.
Mike nie miał wyjścia, musiał pojechać na farmę Frazerów.
Stropa tym razem zostawił w domu. W pół godziny po przyjeź-
dzie Mike’a Reg zmarł. Dzięki Bogu, była to cicha i spokojna
śmierć.
Siostry kolejno podchodziły do brata, aby go ucałować, a potem
wyjęły piękną narzutę, którą wspólnie haftowały w ciągu ostat-
nich sześciu miesięcy. Nie sposób było wyjść w takiej chwili.
Mike siedział więc z pannami Frazer przez następne dwie go-
dziny, pijąc herbatę i jedząc ciasteczka. Omawiali kolejne etapy
46
choroby Rega, rozważali najdrobniejsze szczegóły.
Pracownicy biura pogrzebowego mieli się zjawić dopiero pod
wieczór, było więc dużo czasu. Na koniec zabrali się do ogląda-
nia zdjęć. Kiedy mógł wreszcie wyjść, dochodziła piąta. Przed
gabinetem czekała na niego kolejka pacjentów i nie było mowy
o odwiedzinach Henry’ego. Mike zatelefonował więc do Billa.
– Już się obudził – oznajmił Bill – i ma się całkiem nieźle. Tessa
śpi. Skończyłem właśnie dyżur, ale jeśli chcesz, nakarmię przed
powrotem do domu Stropa. Po co masz lecieć bez potrzeby do
szpitala.
Bill miał oczywiście rację, nie było sensu tam iść, zwłaszcza, że
Tessa spała. O ósmej był nareszcie wolny, gdy zaś wyszedł ze
swego gabinetu, recepcjonistka kończyła właśnie rozmawiać
przez telefon, a na jego widok ciężko westchnęła.
– Wszyscy w Bellanor mówią tylko o tym, że nowa pani doktor
zaczyna u nas pracę. Dzwoniło już chyba z dziesięć osób, żeby
się do niej zapisać, a kiedy im mówiłam, że ona tu wcale nie
pracuje, pospiesznie godzili się na wizytę u ciebie. Głupio im się
było przyznać, że nic im nie dolega. Z góry więc uprzedzam, że
jutro będziesz miał dwa razy więcej pacjentów.
– O niczym bardziej nie marzyłem – jęknął Mike. – Chciałbym
jednak wiedzieć, skąd się wzięły te plotki?
– Nie ma chyba nikogo, kto by nie słyszał o Tessie.
– O Tessie?
– Tak! O Tessie – przerwała mu Maureen. – Nie rób z siebie
głupiego. – Recepcjonistka, zażywna osoba po pięćdziesiątce,
mówiła zawsze prawdę w oczy. – Wszyscy tu o niej mówią. Nie
ma chyba jednego chłopa w naszej dolinie, któryby o niej nie
myślał, a jeżeli nie wiesz, o co chodzi, musisz być nienormalny.
Powiedz przynajmniej, czy zamierzasz jej zaproponować pracę?
– Nie.
– Ale dlaczego?
47
– Bo ona pracuje w Stanach i jest obywatelką amerykańską. Czy
nie rozumiesz, że nie ma tutaj prawa wykonywania zawodu?
– Z tym nie powinno być problemu, podejmuję się to załatwić
od ręki. Nasz szpital leży przecież w rejonie, któremu przysłu-
gują specjalne prawa. Diabeł tu mówi dobranoc i mamy w
związku z tym niedobór kadry medycznej. Jak wiesz, Izba Le-
karska wita z otwartymi rękami każdego wariata, który zechce
tu pracować. A jeśli chodzi o obywatelstwo... Z tym też na
pewno damy sobie radę, jej ojciec był przecież Australijczy-
kiem.
– O czym ty w ogóle mówisz? Przecież ona nie przyjechała tutaj
do pracy, tylko do dziadka. A nam nic nie brakuje do szczęścia.
– Mylisz się! – zaprotestowała Maureen. – Do niedawna dawa-
łeś sobie radę, bo większość pacjentów jeździła do miasta. Teraz
jednak, kiedy już wiedzą, że na miejscu mają znakomitą opiekę,
wybierają pobyt w naszym szpitalu. A ty zaczynasz już padać na
nos.
– Jakoś sobie radzę.
– Ale tak nie może być na dłuższą metę. Potrzebny ci jest też
czas na życie osobiste.
– Mam przecież życie osobiste...
– I ty to nazywasz życiem osobistym? – uśmiechnęła się dobro-
tliwie Maureen. – Dobrze wiesz, że od powrotu do Bellanor nie
chodziłeś z żadną dziewczyną, a w twoim wieku...
– Niepotrzebna mi żadna dziewczyna.
– Wprost przeciwnie – oznajmiła Maureen. – Potrzebna ci
dziewczyna i potrzebny ci drugi lekarz. A tak się składa, że
przyjechała tu Tessa. Nie widziałam jej jeszcze, lecz z tego, co
mówi Bill... No więc tak sobie myślę, że za jednym zamachem...
– Posłuchaj... – przerwał jej Mike.
– Zamieniam się w słuch.
– Daj mi spokój.
48
– Tak jest, panie doktorze! – odrzekła z udaną powagą.
– Nie chcesz więc, żebym zadzwoniła do Izby Lekarskiej?
– Nie.
– Do diabła, jutro przecież jest sobota! – wybuchnęła, a potem
przywołała na twarz miły uśmiech. – To w końcu nie ma więk-
szego znaczenia, bo już wkrótce będzie poniedziałek.
– W poniedziałek nic się nie zmieni.
– To się jeszcze okaże. – Uśmiech nie schodził z twarzy Mau-
reen. – Bill mówi, że nie ma takiej rzeczy, której by ta kobieta
nie potrafiła załatwić, a skoro już mówimy o kobiecie – dodała
szybko, widząc, że Mike szykuje się do wyjścia – to dzwoniła
Liz Hayes...
Liz była inżynierem i Mike, gdy tylko o niej usłyszał, starał się
ze wszystkich sił przestać myśleć o Tessie.
– Mówiła, że od tygodnia nie może się do ciebie dodzwonić.
– Ale czego ona chce?
– Żebyś zabrał ją jutro na bal.
– Na bal... – Powinieneś się wybrać. Wszyscy idą jutro na bal.
– No dobrze... – westchnął zrezygnowany. Dziewczyny robiły
wszystko, aby umówić się z doktorem Llewellynem, choć wia-
domo było, że przyjeżdżał po nie najczęściej dwie godziny
spóźniony, bo coś mu wypadało w szpitalu, a gdy już przyje-
chał, to najczęściej na siedzeniu dla pasażera rozpierało się
wielkie psisko.
Nie zrażały się jednak, gdyż Mike wspaniale tańczył. Czasami
miały szczęście, zdarzało się bowiem, że nikt go nie wzywał do
wypadku, Strop zostawał w domu i pan doktor odwoził je wie-
czorem swoim cudownym astonem martinem, a niekiedy nawet
całował na pożegnanie... Na nic więcej nie mogły jednak liczyć.
– Masz rację – dodał jeszcze Mike. – Władze miejskie, które
organizują bal, wspomagają szpital, powinienem więc się tam
wybrać. Powiedz Liz, że się zgadzam.
49
– Może sam byś do niej zadzwonił? – rzekła bez przekonania
Maureen.
– Ale po co? – zapytał zdumiony.
– Bo może się zdarzyć, że kiedyś nie będziesz chciał, żeby se-
kretarka zajmowała się twoim życiem osobistym.
– Nie rozumiem. – Mike cmoknął Maureen w policzek. – Bar-
dzo mi z tobą dobrze i nie chcę żadnych zmian.
A potem wyszedł i odjechał swoim pięknym samochodem, któ-
ry poza Stropem był jedyną miłością w jego życiu. Czekały te-
raz na niego wizyty domowe.
Wrócił do szpitala dopiero o dziesiątej wieczorem i poczuł, że
właściwie jest wykończony. Strop już spał i nie wykazywał
najmniejszej ochoty na karesy.
Mike zrobił jeszcze mały obchód, wydał kilka poleceń persone-
lowi z nocnej zmiany, a wizytę u Henry’ego zostawił sobie na
koniec. Dzwonił kilkakrotnie na oddział, aby zasięgnąć infor-
macji o jego stanie, wiedział więc, że nie ma powodów do nie-
pokoju.
Gdy otworzył drzwi, przy łóżku Henry’ego siedziała tylko
Louise, jedna z pielęgniarek pracujących na nocnej zmianie.
Poczuł się strasznie zawiedziony. Spodziewał się bowiem... za-
stać tu Tessę.
Tessy jednak nie było i Mike szybko ukrył zawód.
Louise uśmiechnęła się, wręczając mu kartę choroby.
– Zdaje się, panie doktorze, że wszystko jest w porządku – za-
pewniła. – Pan Westcott jest przytomny.
Na twarzy Mike’a pojawił się radosny uśmiech. Szybkim kro-
kiem podszedł do łóżka Henry’ego. Twarz starszego pana była
wymizerowana i zapadnięta, oczy miał jednak bystre.
– Mike...
Uścisnął wychudłą rękę spoczywającą na białej pościeli.
– Jak dobrze, że już pan doszedł do siebie.
50
– To dzięki tobie...
Henry powiedział to nadspodziewanie silnym głosem i Mike
odetchnął z ulgą. Farmer musi mieć końskie zdrowie, skoro po
takich przejściach tak szybko odzyskuje formę.
– To wszystko dzięki pańskiej wnuczce – zaprotestował.
– Nie ma chyba dla niej rzeczy niemożliwych.
– To prawda. Taka już jest ta moja Tessa...
Starszy pan przymknął oczy i przez chwilę można było sądzić,
że zapada w sen.
Trzeba zrobić jutro nowe badania, pomyślał Mike, dopiero
wtedy będzie można snuć prognozy na przyszłość. Lewa ręka
Henry’ego była nadal bezwładna, skoro jednak mowa została
zakłócona tylko w niewielkim stopniu...
– Tessa postanowiła tu zostać – odezwał się pan Westcott.
– Naprawdę? – Mike poczuł nagle straszliwe zmęczenie. Muszę
się pilnować, żeby nie zasnąć, pomyślał.
– Pewnie jednak nie na długo – wyszeptał z niepokojem w gło-
sie starszy pan.
– Zostanie, dopóki nie stanie pan na nogi.
– No tak, tyle że ja mam tylko jedną nogę. – Henry próbował się
uśmiechnąć. – Drugiej zupełnie nie czuję.
– Z czasem to minie. Daję panu na to słowo. Wystarczy przejść
rehabilitację z fizjoterapeutą.
– Oby nie jutro.
– Oczywiście, że nie jutro – obiecał Mike.
– Tessa rzuciła pracę w Stanach.
– Mnie także o tym mówiła.
– Czy przyjmiesz ją tutaj do szpitala? Zapadło milczenie.
– Mike... – zaczął znowu Henry. – No to jak będzie?
– Wszystko stało się tak nagle – wykrztusił w końcu Mike. – Na
pewno o tym porozmawiamy, ale jeszcze nie teraz. Musi pan
najpierw dojść trochę do siebie.
51
– Wolałbym wiedzieć już teraz. – Mike trzymał starszego pana
za rękę i wyczuł, że tętno zaczęło mu szybciej bić.
– Tak sobie myślę, że lepiej by było, gdybym umarł w tej jaski-
ni. Cóż mi w życiu pozostało, a jeśli do tego wszystkiego zrobię
się jeszcze niepełnosprawny... Skoro jednak Tessa wróciła...
– Tessa ma swoje życie w Stanach.
– Ale mówi, że chce tu zostać.
Louise spojrzała niespokojnie na Mike’a. Henry Westcott de-
nerwował się coraz bardziej, co z pewnością nie było obojętne
dla jego zdrowia. Mike zdawał sobie z tego oczywiście dosko-
nale sprawę. Czy mógł jednak składać obietnice tylko po to, aby
uspokoić swego pacjenta?
– Sprawdź... – wyszeptał łamiącym się głosem Henry.
– Sprawdź jej kwalifikacje. Nie prosiłbym cię, żebyś ją przyjął,
gdyby sienie nadawała...
– Sprawdzę – obiecał z wyraźnym ociąganiem Mike, a Louise
obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.
– I przyjmiesz ją do pracy, jeśli będzie miała odpowiednie kwa-
lifikacje?
– Na razie nie mogę obiecać – odparł Mike. – Nie jestem w do-
datku wcale przekonany, czy potrzebujemy drugiego lekarza.
– Ależ panie doktorze! – wyrwało się Louise. – Mówi pan, że
nie potrzebujemy drugiego lekarza? Jeszcze jak! Gdyby tylko
doktor Westcott zgodziła się tutaj pracować...
– Powiedz chociaż, że się postarasz – błagał Henry. Palce far-
mera zacisnęły się mocno wokół dłoni Mike’a.
– Zgadzam się – oznajmił w końcu. – Jeżeli Tessie naprawdę na
tym zależy... to zobaczymy, co da się zrobić.
Mike był wściekle głodny. Po wyjściu od Henry’ego myśli kłę-
biły mu się w głowie, nie był jednak w stanie nad niczym się
zastanawiać przed zjedzeniem czegoś porządnego. Od śniadania
52
nie miał nic w ustach poza ciasteczkami, którymi poczęstowały
go panny Frazer.
Szpitalna kuchnia była pusta. Mike zapalił światło i podszedł do
lodówki. Po paru minutach siedział już przy stole, mając przed
sobą kopiasty talerz smażonych jajek z bekonem i grzankami.
Tak zwykle wyglądały jego posiłki. Nie miał czasu zastanawiać
się nad cholesterolem. Gdyby nie jajka i bekon, nie miałby na-
prawdę co włożyć do ust.
Ledwie podniósł widelec, gdy drzwi otworzyły się i do kuchni
wkroczyła Tessa. Tym razem była ubrana w czerwony, długi
płaszcz kąpielowy z grubego frotte. Rude, świeżo umyte puszy-
ste włosy otaczały ognistą aureolą jej twarz. Spod płaszcza wy-
stawały gołe stopy, a paznokcie pomalowane miała na niebie-
sko. W dodatku, jak zauważył zdumiony Mike, na każdym pa-
znokciu wymalowana była maleńka złocista gwiazdka.
Zauważyła jego spojrzenie i uśmiechnęła się. Opadła na krzesło
tuż obok niego i podniosła stopę do góry.
– No i jak ci się to podoba? – zapytała.
– Nie sądzę, żeby... – Nie miał pojęcia, co powiedzieć.
– Widzę, że ci się nie podoba – zauważyła ze smutkiem, wycią-
gając przed siebie nogi i poruszając palcami. – Szkoda. Żebyś
wiedział, ile mi to malowanie zajęło czasu.
– Wyobrażam sobie – bąknął pod nosem.
– Nie sądzę – roześmiała się, potrząsając głową. – Nauczyła
mnie tego jedna z pacjentek. – Twarz Tessy zasępiła się. – Miała
szesnaście lat i była chora na raka. To wszystko, co zostało po
tej dzielnej dziewczynie. Złociste gwiazdeczki na palcach u nóg.
Może i tobie namalować?
Mike poczuł się zakłopotany, Tessa jednak mówiła dalej:
– Gdzie twój pies?
– Śpi.
– Ty też powinieneś się przespać. Dziadek właśnie powiedział,
53
że chcesz mi zaproponować pracę – dodała.
Mike chrząknął i pokręcił się na krześle.
– Dlaczego nie jesz? – Tessa zmieniła temat. – Jedz i nie zwra-
caj na mnie uwagi. Obudziłam się przed chwilą, więc poszłam
zajrzeć do dziadka. Zasypiał już, ale powiedział jeszcze, że
chcesz mnie przyjąć. Louise kazała mi od razu dzisiaj z tobą o
tym porozmawiać, żebyś się przypadkiem nie rozmyślił.
– Dobrze to o niej świadczy – mruknął, biorąc do ust kawałek
bekonu.
– To urocza dziewczyna, ale zaczyna powoli wpadać w depresję
– odezwała się Tessa. – Jest jedynaczką i wyobraź sobie, że jej
matka dostaje ataku astmy za każdym razem, gdy jakiś chłopak
chce się z Louise umówić. Zniszczyła córce życie osobiste i
jeżeli nie przeniesie się wkrótce na tamten świat, Louise wbrew
własnej woli zostanie starą panną. Ma już przecież trzydzieści
dwa lata.
– A skąd ty to wszystko wiesz?
– Od Louise.
– Ale dlaczego?58
– Bo ją o to zapytałam – uśmiechnęła się Tessa. – Sam widzisz,
że mogę się tu na coś przydać. Mogłabym się chociaż zająć pa-
nią Havelock i jej astmą.
– Astma pani Havelock jest pod kontrolą.
– Więc nic jej nie jest?
– Ależ nie, tylko że ona wykorzystuje swoją chorobę, żeby...
– Żeby szantażować córkę – skończyła za niego Tessa.
– Domyślałam się tego. A co w związku z tym robisz?
– Nic – rzucił krótko. – To nie moja sprawa.
– Wprost przeciwnie. To z pewnością jest twoja sprawa. Louise
wpada w depresję, a też jest twoją pacjentką.
– Tak, ale.
– Widzę, że nie masz czasu dbać o dobre samopoczucie swoich
54
pacjentów. – Pokiwała głową ze zrozumieniem. – Może Louise
mogłyby pomóc złote gwiazdki – dodała, przyglądając się
swoim paznokciom. – Pewnie jej to zaproponuję. A jutro...
– Jutro? – spytał z niepokojem.
– Harvey Begg zaprosił Louise na bal. Czy to dobry kandydat na
męża?
Mike zaniemówił. Tessa zdumiewała go coraz bardziej.
– Myślę, że można to tak określić – wykrztusił w końcu.
– Harvey jest księgowym. To bardzo solidny człowiek. Ma
trzydzieści parę lat i zaczął łysieć. Jeździ volvo i lubi grać w
tysiąca.
– To ci dopiero! – skrzywiła się Tessa. – Z pewnością nie jest w
moim typie, oczarował jednak Louise. No cóż, każdy ma swój
gust. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Jutro Louise będzie miała
szansę się przekonać. Wszystko już załatwione, zaopiekuję się
wieczorem jej matką.
– Zaopiekujesz się...
– Dziadek zostaje jeszcze w szpitalu – odrzekła poważnie – a ja
nie mogę przecież ciągle zajmować wam miejsca, jutro zanocuję
więc u Louise. Jej matka będzie przekonana, że Louise robi mi
uprzejmość, Louise zaś wyrwie się nareszcie z domu i pójdzie
na bal. A potem...
– A potem?
– Potem zamieszkam na farmie i zaczekam na dziadka.
– Poważnie myślisz o zostaniu tutaj?
– Najzupełniej. Mike wahał się chwilę.
– I poważnie myślisz o rozpoczęciu tu pracy? Twarz Tessy roz-
jaśniła się od razu.
– Ależ tak!
Ich oczy spotkały się, a w jej wzroku wyczytał, że podjęła już
niezłomne postanowienie.
– Naprawdę chcę tu zostać. Dobrze by jednak było, żebym poza
55
opieką nad dziadkiem mogła też pracować. W przeciwnym razie
dziadek miałby wyrzuty sumienia.
– Jak długo chcesz zostać?
– Tyle, ile będzie trzeba.
– To mogą być długie lata. Nie ma przecież żadnej pewności, że
dziadek będzie jeszcze kiedykolwiek na tyle sprawny, żeby za-
jąć się samodzielnie farmą.
– Wiem o tym.
– Co więc postanowiłaś?
– Zabiorę go na farmę i postaram się, żeby w ostatnim okresie
swojego życia był szczęśliwy – odrzekła bez wahania. – Gdy-
bym tylko mogła pracować... wszystko się wtedy I ukoś ułoży.
Bez trudu opłacę mu pomoc, jeśli zajdzie taka potrzeba. – Ner-
wowo oblizała wargi. Po raz pierwszy widać było, że traci
pewność siebie. – Jeżeli tylko zgodzisz się, to bym tu pracowa-
ła....
Zastanawiał się, co odpowiedzieć. Patrzył na kobietę, która
wtargnęła do jego życia jak burza, odbierając mu pewność sie-
bie i przewracając jego świat do góry nogami.
Niepotrzebna mi ta dziewczyna! – mówił sobie. Nie minęły
jeszcze dwa dni, odkąd się pojawiła, a zdążyła już zakłócić rytm
jego życia. A treścią życia Mike’a była praca. Tylko i wyłącznie
praca. Jednakże...
Jednakże w Bellanor było za mało lekarzy. Maureen ma rację,
mówiąc, że Mike jest przemęczony. Często się ostatnio zdarza-
ło, że musiał rezygnować z dłuższej rozmowy z pacjentem, opa-
trunki zaś zmieniał trzy razy w tygodniu, a nie codziennie. A do
tego opóźniały się szczepienia i nie sposób było rozpocząć re-
alizowania programu opieki nad ludźmi w podeszłym wieku...
W Bellanor potrzebny był jeszcze jeden lekarz. Ale nie ta
dziewczyna, nie ta nieodpowiedzialna trzpiotka...
– Dlaczego nie chcesz, żebym tu pracowała? – zapytała, przy-
56
glądając mu się ciekawie. – Wszyscy mówią, że brakuje tu le-
karza. Może nie chcesz mnie dlatego, że kończyłam studia w
Stanach?
– To nie o to chodzi...
– A więc dlatego, że jestem kobietą?
– Ależ nie!
– Posłuchaj mnie. Naprawdę mi zależy na tej pracy – oświad-
czyła szczerze, patrząc mu prosto w oczy. – Jestem dobrym le-
karzem. Nie mam wprawdzie specjalizacji lekarza rodzinnego i
muszę się wiele jeszcze nauczyć, ale zrobię to na pewno...
– A dlaczego nie chcesz pracować w Stanach?
– Po prostu nie chcę – ucięła. – Widzisz, i ja, i mama miałyśmy
zawsze wyrzuty sumienia z powodu dziadka. Bardzo nas bolało,
że tata go nie odwiedzał. A mama powtarzała mi często, że pły-
nie we mnie także australijska krew. No i właśnie dlatego... –
Westchnęła i chwilę o czymś myślała. – Już ci mówiłam, że
chcę zostać lekarzem rodzinnym. W Stanach kształci się coraz
więcej specjalistów i interniści niewiele mają do roboty. Nie
zajmują się dziećmi, nie spotykają pacjentów z ciężkimi uraza-
mi, nie wiedzą, jak wygląda atak serca czy prosty nawet zabieg
chirurgiczny. A tutaj... będę mogła odbierać porody i ratować
ofiary wypadków, a także leczyć. W Stanach czekałaby mnie
praca za biurkiem.
– Ale..
– Tak sobie myślę, że jeśli zostanę, mama tu wkrótce zjedzie.
Ciekawe, jak to będzie, bo ona jest jeszcze bardziej despotyczna
niż ja. Chcę tu jednak koniecznie zostać, więc proszę cię,
przyjmij mnie do pracy.
– Posłuchaj...
– Od jutra rana – uśmiechnęła się. – Louise powiedziała, że w
sobotę rano przyjmujesz w przychodni. Może bym mogła tam
pójść zamiast ciebie? – Nie zdążył zaprotestować, bo Tessa
57
podniosła ręce do góry, by go uciszyć. – Proszę cię, nie odma-
wiaj! Wiem, że będę musiała nauczyć się mnóstwa rzeczy. Nie
mam poza tym pojęcia o australijskich przepisach, ale zoba-
czysz, że szybko mi to pójdzie.
Gdyby ktoś jeszcze niedawno zapytał go, czy nie pragnie
współpracownika, Mike oszalałby pewnie ze szczęścia. Był swą
harówką śmiertelnie zmęczony, a znalezienie drugiego lekarza
wydawało się niepodobieństwem. Nikt przy zdrowych zmysłach
nie podejmował praktyki na podobnym odludziu. Lekarz, który
tu pracował, gdy zmarła matka Mike’a, by! alkoholikiem i tylko
dlatego tu trafił.
Pracując w Bellanor, człowiek stawał się lekarzem od wszyst-
kiego. Nie było tu żadnych specjalistów. Jeśli pozwalała na to
pogoda, lądował helikopter, aby zabrać chorego do Melbourne.
Lekarze zawsze wolą wysłać trudniejsze przypadki do specjali-
sty, nie chcą brać dyżurów w nocy, a także pragną mieć dostęp
do prywatnych szkół dla dzieci. Bellanor niewiele więc miało
im do zaofiarowania, dlatego też zdobycie lekarza graniczyło z
cudem.
A teraz cud się wydarzył w osobie szczupłej, despotycznej, po-
rywczej istoty o błękitnych paznokciach ze złocistymi gwiazd-
kami. Na co więc czekasz, stary? – przemknęło mu przez myśl.
Łap ją i mocno trzymaj...
Tego właśnie pragnął najbardziej. Siedziała obok niego tak bli-
sko, że puszysta materia kąpielowego płaszcza dotykała jego
ręki. Odsunął się więc gwałtownie, a Tessa zareagowała na to
śmiechem.
– Ależ panie doktorze, nie miałam najmniejszego zamiaru pana
uwodzić – oznajmiła. – Chcę tylko zostać pana współpracowni-
kiem. Czegoś tu jednak nie rozumiem... Założę się, że coś pró-
buje pan przede mną ukryć, może jakiś romans? No, czy nie
mam racji?
58
– Co pani wygaduje! – wykrzyknął, ale nie udało mu się po-
wstrzymać od śmiechu.
Odpowiedziała mu uśmiechem.
– Wyglądasz znacznie milej, Mike, kiedy nie jesteś taki poważ-
ny – oznajmiła, znów zwracając się do niego po imieniu. –
Wstała i spojrzała mu w oczy. – No to jak będzie, panie dokto-
rze? Czy mogę jutro zacząć okres próbny? Czy będę mogła zo-
stać na stałe, jeżeli okaże się, że jestem dobrym lekarzem?
– Posłuchaj...
– Powiedz „tak”, a potem idź spać, bo ci się to należy. Spojrzał
na nią zdumiony.
– Zobaczysz, będziesz ze mnie zadowolony – obiecała. – I jak
chcesz, możesz mi oddać swoich najtrudniejszych pacjentów.
– Posłuchaj...
– Powiedz „tak”...
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, ale był tak bardzo zmęczo-
ny, a przy tym zbity z tropu, że nie chciał już wdawać się w
żadne dyskusje. Podziwiał tylko jej wspaniałe, rude włosy i my-
ślał o tym, jak cudownie wyglądała. Marzył też, aby...
– Tak – rzucił krótko, bojąc się tego, co by mogło nastąpić. –
Zgoda. Jutro zaczyna pani doktor okres próbny.
59
ROZDZIAŁ PIĄTY
Rozpoczęła okres próbny w piętnaście minut później. Gdy tylko
Mike przyłożył głowę do poduszki, odezwał się telefon.
– Panie doktorze – wołała Louise – w hotelu wybuchł pożar.
Jest pan tam natychmiast potrzebny.
– Duży pożar? – Mike szybko zbierał myśli.
– Podobno w hotelu są ludzie. – Louise była bardzo zdenerwo-
wana. – Zaraz zawiadomię cały personel i zorganizuję pomoc.
Karetka już na pana czeka.
Mike narzucił na siebie pospiesznie ubranie i po chwili znalazł
się przed szpitalem. Po drodze minął go jadący na sygnale wóz
straży pożarnej. Karetka szykowała się już do odjazdu.
– Co mamy zabrać? – krzyknął jeden z pielęgniarzy, widząc
biegnącego w ich stronę Mike’a.
– Jak najwięcej soli fizjologicznej i mokre koce. – Mike już zu-
pełnie oprzytomniał i gorączkowo ustalał sposoby ratunku. Taki
wypadek pociąga za sobą wiele ofiar, a nie można liczyć na
żadną pomoc. – Czy wiadomo dokładnie, co tam się dzieje? –
zapytał.
– Jeszcze nie – odparł starszy pielęgniarz Owen. – Sądzę jednak,
że nie jest dobrze, bo Rachel ze straży jest bardzo niespokojna, a
60
ona rzadko wpada w panikę.
– Ruszajmy więc.
– Ja też pojadę – usłyszeli głos Tessy.
Wybiegła właśnie z drzwi prowadzących do izby przyjęć, na-
ciągając pośpiesznie adidasy. Ubrana była w czarne spodnie od
dresu i czerwony sweter. Włosy miała związane z tyłu. Wsko-
czyła do karetki, wyjęła z rąk Owena woreczki z roztworem soli
i ułożyła je za sobą. Zachowywała się tak, jakby wyjeżdżała z
nimi do wypadku nie pierwszy raz.
– Na co jeszcze czekamy? – spytała zaraz potem, patrząc na
zdumionego Mike’a.
Każda pomoc w takim nagłym wypadku jest na wagę złota,
pomyślał. W tym momencie, zupełnie niespodziewanie, poczuł
radość na myśl o obecności Tessy, ona zaś zrobiła mu miejsce
obok siebie, gdy wsiadł do karetki. I tak zaczęła się ich współ-
praca.
Dobiegała północ. Pub był już zamknięty, ofiarami pożaru mo-
gli być więc wyłącznie goście hotelowi.
Hotel pamiętał lepsze czasy. Dawno już go nie odnawiano, po-
koje były zniszczone i zaniedbane. Tylko od czasu do czasu ktoś
tam nocował. Byli to najczęściej mężczyźni, którzy nie mieli
gdzie się zatrzymać. Płacili kilka dolarów za dach nad głową i
niewiele w zamian oczekiwali.
Karetka wzięła ostry zakręt i zatrzymała się z piskiem opon.
Hotel stał w płomieniach. Stary, piętrowy budynek nie był za-
bezpieczony od lat. Lato tego roku było długie i gorące. Nade-
szły już chłodniejsze dni, zapowiadające zbliżającą się zimę, ale
deszcze padały rzadko i wysuszone drewno paliło się łatwo i
szybko.
Jedno spojrzenie wystarczyło, by zrozumieć, że straż pożarna
nie będzie w stanie ugasić ognia. Czy jest ktoś w środku? Czy
61
da się go uratować?
Paliło się całe piętro i w chwili, gdy karetka dojeżdżała do ho-
telu, ku przerażeniu jej pasażerów lewa strona dachu zaczęła się
zapadać. Karetka zatrzymała się tuż za wozami straży pożarnej,
zachowując jednak bezpieczną odległość. Pierwszy wyskoczył z
niej Mike.
Powitał go nieopisany hałas i duszący żar. Nie uszedł nawet
dwóch kroków, gdy zatrzymała go Rachel Briny, szefowa miej-
scowej straży. Ta drobna i szczupła kobieta pełniła swe obo-
wiązki nie gorzej od mężczyzny.
– Les Crannond potrzebuje pomocy! – zawołała.
– Oparzenia?
– Tak. Paliły mu się spodnie, kiedy go wyciągaliśmy. Leży teraz
za wozem strażackim, a nasi chłopcy oblewają go wodą.
– Są inne ofiary?
– Na razie nie. Nie możemy się dostać na górę, a właśnie zawa-
lił się dach. Les mówi, że jest tam dwoje ludzi. Jeżeli to prawda,
jeden Bóg może ich uratować...
Les był właścicielem miejscowego pubu, miał więc z pewnością
dobre informacje.
Rachel odwróciła się i pobiegła w kierunku ognia, wydając po
drodze rozkazy.
– Co mam robić? – rozległ się głos Tessy.
Trzymała w ramionach stos mokrych koców, a w ręce torbę le-
karską Mike’a. Nie odpowiedział, tylko ruszył na poszukiwanie
Lesa. Tessa pobiegła za nim.
Les Crannond wyglądał strasznie. Musiał bardzo cierpieć, twarz
miał poszarzałą z bólu. Mike zauważył w spodniach Lesa wy-
palone dziury.
– Polewaj dalej – zwrócił się Mike do młodego strażaka Rob-
by’ego. – Im bardziej wychłodzimy mu nogi, tym większa
szansa, że uniknie oparzeń trzeciego stopnia.
62
Nie wszyscy wiedzą, że nawet po usunięciu źródła ognia ciało
pali się nadal. Żelazną zasadą było więc chłodzenie oparzonego
miejsca przez co najmniej dwadzieścia minut.
Mike natychmiast ukląkł przy Lesie i zaczął badać mu tętno. Les
był w stanie szoku i groziło mu zatrzymanie akcji serca.
– Dwa lata temu miał zawał i wszczepiono mu bypass – rzekł
Mike. Znacznie bardziej od oparzeń niepokoił go stan serca Le-
sa.
– Czy podać morfinę? – spytała Tessa, otwierając torbę. Zda-
wała sobie doskonale sprawę, jak niekorzystnie na stan czło-
wieka chorego na serce mogą wpłynąć oparzenia.
– Najpierw roztwór soli, a potem morfinę.
Pracowali w milczeniu, rozumiejąc się bez słowa. Obydwaj pie-
lęgniarze udali się na poszukiwanie kolejnych ofiar. Jako jedyny
lekarz w Bellanor Mike nie mógł zajmować się selekcją rannych
i zdawał się na pomoc personelu karetki.
Jak dobrze, że Tessa jest tutaj, myślał z ulgą. Był co prawda
przyzwyczajony do pracy w pojedynkę, ale obecność Tessy
bardzo mu pomagała.
Żar stawał się nie do wytrzymania. Strażacy nadal próbowali
ugasić pożar. Hotel znajdował się zbyt blisko innych zabudo-
wań, aby pozostawić go na łasce losu. Nie można też było wy-
kluczyć, że wewnątrz budynku znajdują się jeszcze ludzie.
Mike wolał o tym nie myśleć.
Tessa podała mu wenflon. Gdy zaczął szukać dostępu do żyły,
ona mocowała woreczek z roztworem soli fizjologicznej. Po
chwili płyn popłynął do żyły Lesa. Nie trzeba było o nic jej pro-
sić, uprzedzała wszystkie polecenia Mike’a, a teraz wręczyła mu
strzykawkę z morfiną.
Les zamruczał coś pod nosem, oczy uciekły mu w głąb czaszki.
Mike robił zastrzyk, więc Tessa chwyciła go za przegub i badała
tętno. Pochyliła się nisko nad Lesem, zbliżyła usta do jego ucha
63
i poprzez szum płomieni i krzyki dobiegające ze wszystkich
stron, zaczęła mówić:
– Niech się pan nie denerwuje – prosiła. – Pożar powoli dogasa.
Wszystko jest pod kontrolą, proszę teraz spokojnie leżeć. Środki
znieczulające zaczną zaraz . działać.
Mike spojrzał na nią zdumiony. Zdawała się panować nad sytu-
acją, była spokojna i zdecydowana. Jej spokój zaczął się powoli
udzielać i jemu.
– Sam... – wyjęczał Les. – Sam tam był...
– Sam Fisher? – spytał Mike. – Chcesz powiedzieć, że w hotelu
może być jeszcze Sam?
Les z trudem skinął głową.
– Głupi... – wydusił. – Jaki on jest głupi. Tyle razy mu mówi-
łem, żeby nie włączał żadnych grzejników. Ale on je przynosi
nie wiadomo skąd, a potem pije w łóżku. Upija się do nieprzy-
tomności, robi mu się gorąco i zrzuca z łóżka koce...
– Już raz tak było...
– W zeszłym tygodniu. Wypalił wtedy dziurę w podłodze, za-
nim się ocknął. Przysięgał, że to ostatni raz.
– Sam Fisher jest alkoholikiem – wyjaśnił Mike Tessie. – I czę-
sto zatrzymuje się w tym hotelu.
Skończył już wstrzykiwać morfinę i wziął Lesa za rękę. Dał też
znak Robby’emu, by dalej lał wodę na oparzone nogi.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił. – A co do Sama... to
chyba zginął w płomieniach. Można się tylko pocieszać, że nic
nie czuł. Upijał się zwykle do nieprzytomności... Uległ też na
pewno zaczadzeniu.
– A Hugh... – wyjęczał Les.
– Hugh...?
– Jest tam też Hugh Wadę. Znasz go, to mój siostrzeniec. W
sobotę ma się żenić z Doreen Hirrup. Mieszka niedaleko, na
farmie. Miał tu dziś nocować...
64
W tej chwili dobiegł z oddali czyjś ostrzegawczy krzyk, a w
sekundę potem rozległ się przeraźliwy, ogłuszający trzask. Za-
waliło się właśnie górne piętro. Ogień buchnął z całą siłą, wy-
rzucając wysoko w górę płonące iskry.
– Boże... – wyszeptał Les z przerażeniem.
– Mike... – W głosie Tessy zabrzmiało ostrzeżenie.
Co będzie, jeśli nastąpi teraz zatrzymanie akcji serca? Mike ob-
rzucił Tessę szybkim spojrzeniem i odgadł, o czym myślała.
Odczuwała z pewnością brak urządzeń, do których była przy-
zwyczajona w Stanach. Chciałaby mieć do dyspozycji elektro-
niczny defibrylator, a może nawet specjalistę kardiologa, czeka-
jącego w pobliżu...
Na miejscu zaś byli tylko oni dwoje i młodziutki strażak, który
najwyraźniej po raz pierwszy brał udział w takiej akcji. Poza
tym nie mieli nic.
Dobiegł ich znowu jakiś krzyk, który z pewnością nie należał do
żadnego ze strażaków. Donośny głos, który usłyszeli gdzieś za
sobą, był przepełniony strachem.
– Les! O, Boże, gdzie jest Les? – wołał jakiś mężczyzna, zbli-
żając się do nich. – Czy nikt nie widział mojego wuja?
– Hugh! – krzyknął Mike, wstając i usiłując dostrzec w rozświe-
tlonej płomieniami ciemności siostrzeńca Lesa. – Hugh!
Po chwili szczupły, wysoki chłopak był już przy nich.
– Gdzie jest wuj?
– Tutaj – odparł Mike. – Ma oparzone nogi, ale wszystko będzie
chyba dobrze.
– Wuju, jesteś... – rozpłakał się chłopak.
Mike podniósł się z ziemi. Nie miał tu już nic więcej do roboty.
– Przypilnujesz ich? – zwrócił się do Tessy. – Zobaczę, kto
jeszcze potrzebuje pomocy.
Minęło następne dwadzieścia minut, zanim mogli załadować
Lesa do karetki. Musieli przedtem udzielić pomocy sześciu
65
strażakom zatrutym dymem, którzy mieli w dodatku obrażenia
gałek ocznych. W końcu można było odjechać do szpitala. Na
miejscu pozostał jedynie pielęgniarz z zestawem pierwszej po-
mocy. Nie znaleziono co prawda Sama Fishera, nikt jednak nie
wierzył w jego ocalenie. Hugh przybył do szpitala razem z wu-
jem.
– Ja też tam mogłem być – powtarzał w kółko drżącym głosem.
– Mój pokój przylegał do pokoju Sama.
Chłopak utkwił spojrzenie w nogach wuja. Wiadomo już było,
że Les poszedł szukać siostrzeńca i wtedy właśnie doznał opa-
rzeń.
– Nic mu nie powiedziałem, że wychodzę. To znaczy, nasze
rodziny są takie staromodne – plątał się Hugh. – Doreen sypia
czasem w przybudówce. Wszyscy myśleli, że ja nocuję w hote-
lu, a ja... Chcę powiedzieć, że... – w jego głosie zabrzmiała nuta
agresji – w przyszłym tygodniu bierzemy ślub. No a kiedy usły-
szeliśmy wozy strażackie jadące na sygnale, Doreen wyjrzała
przez okno i powiedziała, że pub się pali. Nie mogłem w to
uwierzyć i zaraz tu przyleciałem – opowiadał. – Wariat – dodał,
kładąc rękę na ramieniu wuja.
– Zupełny wariat. Po co było lecieć prosto w ogień, żeby mnie
ratować...
– Sama też chciałem wyciągnąć – wyszeptał Les – i tak bym się
więc poparzył... To nie twoja wina, chłopcze. Niedługo wy-
zdrowieję i urządzę ci wesele, zobaczysz.
Tessa popatrzyła na nogi nieszczęśnika i zmarszczyła czoło.
Lesa czekały miesiące w szpitalu i liczne przeszczepy skóry, nie
było więc żadnej nadziei, by mógł być na weselu siostrzeńca.
Niewiele można mu było pomóc w Bellanor, Mike zamówił
więc dla niego helikopter.
– Należy go przetransportować na specjalistyczny oddział –
oznajmił przerażonemu Hugh. – Nie mamy tu odpowiedniego
66
sprzętu do leczenia takich oparzeń. Oparzenia twojego wuja
pokrywają jedną trzecią powierzchni ciała. Wydaje mi się po-
nadto, że jedna czwarta to oparzenia trzeciego stopnia. Gdyby tu
został, mógłby tego nie przeżyć.
Godzinę później Hugh wsiadł do helikoptera, który odwoził
wuja na leczenie. Chłopak był smutny i przybity.
– Ciągle mam uczucie, że chciał mnie ratować – tłumaczył. –
Staruszek nie ma żony ani dzieci, muszę się więc nim zaopie-
kować.
– Chłopak ma pewnie rację – mruknął Mike, który teraz zająć
się musiał strażakami. – Nie wydaje mi się, żeby Les rzucił się
w ogień po to, żeby ratować Sama.
– Nie myśl o tym. – Tessa położyła mu rękę na ramieniu. – Tak
widać musiało być. A my mamy po prostu robić swoje.
Niewątpliwie miała rację. Nadal trzymała rękę na jego ramieniu
i dzięki niej poczuł się o wiele lepiej. Boże, dzięki ci za Tessę!
Znowu nie było czasu, aby to wszystko przemyśleć. Mieli pełno
roboty. Pracowali razem w milczeniu, przemywając oczy stra-
żakom i zakładając opatrunki na ich oparzenia. Gdy skończyli o
trzeciej nad ranem, Mike był tak wyczerpany, że ledwie stał na
nogach. Co by to było, gdyby nie Tessa...
To dzięki niej trzymał się jakoś przez całą noc.
– Idź już spać – odezwał się, gdy wyszedł ostatni pacjent. Tessa
przez cały czas przyglądała mu się uważnie, a teraz potrząsnęła
energicznie głową.
– Nigdzie nie pójdę.
– Dlaczego?
– Widzę, jaki jesteś zmęczony – odezwała się cicho. – A ja spa-
łam prawie całe popołudnie. Jestem wypoczęta i mogę dalej
pracować. Poza tym... – obrzuciła go ciepłym spojrzeniem –
poza tym nikt z bliskich mi osób nie zginął w pożarze.
Mike popatrzył na nią zdumiony.
67
– Skąd…
– Skąd o tym wiem? Wystarczy na ciebie spojrzeć, a ja umiem
czytać w ludzkich twarzach. Jesteś taki cichy i spokojny... Tak
właśnie wyglądają ludzie, którzy cierpią.
– Ale ja...
– Czy chcesz mi opowiedzieć o Samie?
Nie. A może wprost przeciwnie, może właśnie tego najbardziej
pragnął?
– Sam był po prostu moim pacjentem – odezwał się w końcu.
– No i?
– To stary człowiek, słaby. Nie lubi... nie lubił zimna. – Mike
spuścił głowę. – Nie da się ukryć, że pije, ale to taki sympa-
tyczny moczymorda. Skierowałem go do domu opieki, nic jed-
nak z tego nigdy nie wyszło, bo wtedy, kiedy było wolne miej-
sce, on nie zdradzał ochoty, żeby z niego skorzystać. Mówił, że
mu zawracam głowę, no a kiedy już udawało mi się go namó-
wić, wtedy nie było łóżka. Może trzeba było bardziej nalegać...
– Nie sposób zmusić ludzi, żeby robili to, na co nie mają ochoty
– powiedziała.
– Pewnie masz rację... – Mike utkwił wzrok przed siebie i po
chwili dodał: – Noce są teraz zimne, bywają już nawet przy-
mrozki. Dałem Samowi kilka koców, ale na pewno je sprzedał.
Przyzwoity koc można sprzedać za pięćdziesiąt dolarów, a za
pięćdziesiąt dolarów dostaje się dziesięć butelek wina, zaś tani
grzejnik kosztuje dziesięć.
– Mike, przestań...
– Powinienem był się do niego wybrać – odezwał się ostrym
głosem. – Łatwo się było domyśleć, czym to się skończy. Kiedy
widziałem go po raz ostatni... przyszedł do przychodni trzy dni
temu... narzekał na odmrożenia. Jest straszliwie chudy, skóra i
kości, dlatego tak marznie. Nie miał w ogóle tkanki tłuszczo-
wej...
68
– Mike... – Podeszła blisko i wzięła go za rękę. – Proszę cię, nie
zadręczaj się w ten sposób.
– Czego mam nie robić? – spytał nieprzytomnie. Wydarzenia
ostatniej nocy wydały mu się koszmarnym snem.
– Połóż się spać! Ledwie się przecież trzymasz na nogach.
– Pielęgniarze jeszcze nie skończyli. Na pewno trzeba im będzie
pomóc.
– Zajmę się wszystkim – obiecała.
– Kiedy ty...
– Nie mam pozwolenia na pracę? To prawda – stwierdziła, pa-
trząc mu w oczy. – Pragnę jednak powiedzieć panu, panie dok-
torze, że wolałabym być leczona przez kogoś takiego jak ja, nie
posiadającego zezwolenia na wykonywanie zawodu w Australii,
niż przez kogoś takiego jak pan. Uważam, że powinieneś nosić
na szyi tabliczkę z napisem: „Ten oto lekarz jest na nogach od
dwudziestu czterech godzin”. W Stanach nawet kierowcom nie
wolno pracować, jeśli nie wypoczną określonej liczby godzin.
Zarządzam więc od dzisiaj wprowadzenie podobnych przepisów
w Bellanor. A teraz wysyłam pana doktora do łóżka.
– Ale ja nie mogę...
– Idź już!
Położyła mu dłonie na ramionach i zanim się spostrzegł, wy-
pchnęła go na korytarz, – Twój pies na pewno śpi. Idź i dotrzy-
maj mu towarzystwa. Chyba nie sądzisz, że nie dam sobie rady?
Obiecuję cię zawołać, jeśli napotkam na jakiś cięższy przypa-
dek, na przykład wymagający znajomości neurochirurgii.
– Ale...
Gdy się do niego uśmiechnęła, poczuł się jakoś dziwnie. Patrzył
na nią i nagle serce zaczęło mu szybciej bić. Nigdy dotąd nie
doświadczał podobnych uczuć.
Co się z nim dzieje? Nie umiał sobie odpowiedzieć na to pyta-
nie, szybko jednak doszedł do przekonania, że wszystkiemu jest
69
winne zmęczenie. Tessa ma rację. Wiedział, że jeśli choć chwilę
nie odpocznie, zwali się z nóg.
– Zgoda – odezwał się w końcu. – Zaraz pójdę spać. Jakimś
cudem uwolnił się od uścisku jej dłoni, odwrócił od niej wzrok i
pewnym krokiem doszedł do zakrętu korytarza. Robił to
wszystko wbrew swej woli. Marzył bowiem jedynie o tym, aby
wziąć ją w ramiona i pocałować.
70
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Spał do jedenastej rano. Gdy otworzył oczy i spojrzał na zega-
rek, zerwał się na równe nogi. Do diabła...
W tej chwili usłyszał pukanie do drzwi i dał nurka pod kołdrę.
Drzwi otworzyły się i na progu stanęła Tessa. Zauważyła, że nie
śpi, i uśmiechnęła się.
– Dzień dobry.
Nie mógł oderwać od niej oczu i na moment zaniemówił. Ubra-
na była tym razem cała na biało. Wyglądała znakomicie w bia-
łym fartuchu lekarskim narzuconym na białe spodnie i białą
trykotową koszulkę. Jej olśniewające włosy ściągnięte były do
tyłu białą wstążką.
– Jak ci się podoba mój strój? Zakręciła się wkoło, trzymając w
ręce tacę.
Bardzo mu się podobał. Podeszła do niego i postawiła tacę na
nocnym stoliku. Na talerzu leżały jajka smażone na bekonie i
grzanki, a obok stał dzbanuszek z czarną kawą.
Cóż to był za rozkoszny zapach! Ile to już godzin minęło od
wczorajszej kolacji?
71
– Przyniosłam śniadanie – rzekła wesoło. – Dłużej nie mogłam
czekać, bo zbliża się pora lunchu. Pragnę pana zawiadomić,
panie doktorze, że dostaje pan ostatnie jajko w tym tygodniu.
Najwyższy czas pomyśleć o cholesterolu. Widzę, że pan doktor
specjalnie tym się nie przejmuje, więc ja czuję się w obowiązku
zabrać głos.
– Ależ... – Mike spojrzał na budzik. Pewnie się zepsuł... Pamię-
tał dobrze, że nastawił go na szóstą rano.
– Wyłączyłam go – oznajmiła Tessa, widząc zdumienie na twa-
rzy Mike’a. Uśmiechnęła się przy tym tak, jakby spodziewała
się od niego podziękowań.
– Wyłączyłaś?
– Wśliznęłam się tu cichutko około piątej, żeby zobaczyć, czy
śpisz – oświadczyła bardzo z siebie zadowolona. – Prawda, że
nic nie słyszałeś? Mogłabym zostać włamywaczem! A ten twój
pies! Zachrapał tylko i przewrócił się na drugi bok. Kiedy zaś
wchodziłam teraz, oblizał się i pobiegł od razu do kuchni, bo
poczuł zapach bekonu.
– Czy mój budzik...
Mike wyciągnął rękę w jego stronę, lecz zaraz ją cofnął. Po
chwili wysunął ją jednak znowu, aby naciągnąć na siebie kołdrę.
Do diabła, dlaczego ja nie wkładam na noc piżamy?
– Budzik? Zauważyłam, na którą go nastawiłeś – oznajmiła. –
Szósta! Cóż to za nieludzka pora? Oczywiście, od razu go prze-
stawiłam – dodała z uśmiechem. – Mam nadzieję, że jesteś za-
dowolony.
– Wprost przeciwnie – odparł nieco zirytowany. – W sobotę
rano mam dyżur w przychodni. Prawdziwe urwanie głowy.
– Nie zauważyłam żadnego urwania głowy.
– Nie rozumiem.
– Przyjmowałam dziś rano twoich pacjentów – odrzekła.
– Dlatego właśnie tak się ubrałam. Przyznasz, że zupełnie ina-
72
czej niż ty. Moim zdaniem, ubierasz się zbyt swobodnie – za-
uważyła, a gdy się zaczerwienił, nie zwróciła na to uwagi i mó-
wiła dalej: – Uznałam, że trzeba zrobić na ludziach dobre wra-
żenie. Chciałam, żeby wiedzieli, że jestem kompetentna i odpo-
wiedzialna. I nie miałam żadnego urwania głowy. Odbyłam po
prostu masę sympatycznych spotkań z przemiłymi ludźmi. Przez
cały czas towarzyszyła mi Maureen. To wspaniała kobieta.
Miałyśmy pod ręką spis leków, mam więc nadzieję, że nic nie
pokręciłam. Będziesz tylko musiał zatelefonować do Ralpha do
apteki, a potem wpadniesz do niego i potwierdzisz moje recepty.
– Ale kogo przyjęłaś? Kto się dziś zgłosił? – zapytał niespokoj-
nie.
– Mnóstwo ludzi – ucięła krótko. – Na razie jedz śniadanie, bo
ci wystygnie:
Nalała z dzbanka dwie filiżanki kawy, jedną dla Mike’a, a drugą
dla siebie, i rozsiadła się wygodnie.
– No więc obejrzałam kolano pani Dingle, która cierpi na zapa-
lenie stawów – wyjaśniła – potem wyjęłam szwy Susie Hearn,
wysłuchałam świstów w klatce piersiowej Berta Shareya, a tak-
że zapoznałam się z problemami jego jałówek, podałam mu an-
tybiotyk i pouczyłam go, że za dużo pali. Oznajmiłam następnie
Caroline Robertson, że jest w ciąży, i musiałam to potem po-
wtórzyć jej mężowi, bo już od tak dawna próbowali, że nie
chcieli mi uwierzyć.
– Caroline zaszła w ciążę?
– Jest w trzecim miesiącu – stwierdziła. – Miło było im o tym
powiedzieć. Są bardzo szczęśliwi.
– Nie do wiary! – Mike pokręcił ze zdumieniem głową. – Czy
jesteś tego pewna? Czy zdajesz sobie sprawę, jakie to dla nich
ważne? Gdybyś się pomyliła...
– Nie sposób się pomylić, jeśli kobieta jest w trzecim miesiącu
ciąży – żachnęła się Tessa. – Istnieją oczywiście rozmaite róż-
73
nice pomiędzy Australijczykami i Amerykanami, choćby ak-
cent, nie sądzę jednak, żeby ciąża miała tu inny przebieg.
– Ale... – Mike znowu pokręcił głową z niedowierzaniem. –
Państwo Robertson wykorzystali przedtem wszystkie dostępne
środki i sposoby, o jakich słyszeli, tak bardzo pragnęli dziecka.
Wreszcie w styczniu dali za wygraną i zgłosili się do adopcji.
– Coś mi się wydaje, że niezupełnie dali za wygraną –
uśmiechnęła się Tessa i zamyśliła się na chwilę. – Kogo to ja
jeszcze widziałam? Nie mogę sobie teraz przypomnieć. Zapisa-
na była cała masa pacjentów. Ich karty zostawiłam na wierzchu,
łatwo więc ustalisz, kogo przyjęłam i co komu zaleciłam.
– A pacjenci szpitalni? Trzeba... – Mike ciągle nie mógł dojść
do siebie.
– U nich także byłam – oznajmiła z satysfakcją. – Wysłałam
panią Pritchard do domu, bo podobno jej to obiecałeś, a nie było
żadnego powodu, żeby ją dłużej trzymać. Zdecydowałam też, że
Hal Connor nadal potrzebuje kroplówki. No i widziałam się
oczywiście z dziadkiem.
– Jak on się miewa?
– Wszystko w porządku. Elektrolity są właściwie w normie i
powraca mu czucie z lewej strony. Bardzo się ucieszył, że za-
częłam już pracować – uśmiechnęła się radośnie. – Tak więc
dwie osoby, mój dziadek i ja, bardzo są z tego powodu szczę-
śliwe. A pan, panie doktorze? Czy zadowolony pan jest, że
przyjął mnie do pracy?
– Nie miałem przecież wyjścia – odrzekł powoli.
Nie zastanawiał się wiele nad odpowiedzią, delektując się chru-
piącą grzanką. Cóż to za wspaniałe uczucie być wyspanym, a
potem jeść bez pośpiechu dobre śniadanie... Już dawno nie był
tak wypoczęty. Poczuł się od razu o dziesięć lat młodszy.
– Czy wszystko zdążyłaś zrobić? – zapytał jeszcze.
– Chyba tak... Aha! Są już wiadomości z Melbourne. Les jest na
74
oddziale oparzeń, a jego stan jest zadowalający. Niestety, mam
nie tylko dobre wiadomości...
– Tak? – wtrącił niespokojnie.
– Około siódmej pojechałam na pogorzelisko. Wydobyli... wy-
dobyli wtedy szczątki... zapewne Sama Fishera. Było bardzo
trudno ustalić, że to szczątki ludzkie. Zawieziono je już do kost-
nicy, obawiam się jednak... – westchnęła – obawiam się, że
identyfikacji będziesz musiał dokonać sam. Chciałam ci tego
zaoszczędzić, ale...
– Daj spokój, dosyć mi już pomogłaś.
– Wcale nie. – Pokręciła głową i zmarszczyła czoło. – Posłuchaj
– zaczęła po chwili. – Jestem coraz bardziej pewna, że chcę
pracować jako lekarz rodzinny, i to właśnie tutaj. W ciągu jed-
nego ranka zobaczyłam więcej, niż mogłabym kiedykolwiek
zobaczyć w Stanach, pracując nawet w tej samej specjalności.
Tam wszystko jest podporządkowane specjalizacji.
– Nie jest to takie proste, jakby się zdawało – przerwał jej Mike.
– Tutaj przez cały dzień człowiek ma do czynienia z kaszlem i
przeziębieniami, z różnymi ludzkimi problemami i groźnymi dla
życia urazami... Trudno, żeby to nie zostawiało śladów.
Zagryzła wargi i zamyśliła się głęboko, a potem odezwała się z
przekonaniem w głosie:
– Wiem doskonałe, że to może być straszne, ale mimo wszystko
chcę tu pracować. I to nie tylko z powodu chorego dziadka...
– Posłuchaj... – Spojrzał na nią zakłopotany.
Nie wiedział o niej właściwie nic. Była poza tym bardzo pewna
siebie, on zaś czuł się w jej obecności onieśmielony i zagubiony.
– Niepotrzebnie cię ponaglam – rzekła cicho, wstając.
– Kończ teraz spokojnie śniadanie, napij się jeszcze kawy i
przemyśl sobie wszystko. Przez następne kilka godzin będziesz
miał cały szpital na głowie. Dlatego między innymi cię obudzi-
łam. Zostałam bowiem dziś po południu zaproszona na mecz
75
piłki nożnej, a przedtem muszę odwiedzić położnicę w domu.
– Położnicę...
– Wybieram się do Doris, z pewnością doszła już na tyle do sie-
bie, że może przyjmować gości. Wezmę aparat fotograficzny,
żeby zrobić dla dziadka zdjęcia prosiaczków. Czy mam przeka-
zać im od ciebie pozdrowienia?
– Ależ...
– Zrobię to na pewno – zapewniła z uśmiechem. – Zdziwiłabym
się, gdyby Doris z wdzięczności za pomoc przy porodzie nie
nazwała któregoś ze swoich synków twoim imieniem.
Mike zaniemówił. Nikt jeszcze w życiu nie wprawił go w po-
dobne oszołomienie jak ta dziewczyna.
Przez cały dzień chodził jak w transie. Pierwszy raz od niepa-
miętnych czasów miał mało roboty. Sprawdził karty pacjentów,
których Tessa rano przyjmowała, i stwierdził, że wszystko jest
w porządku. Doktor Westcott nie zapomniała o niczym, okazała
się osobą kompetentną i dokładną.
Zbity trochę z tropu wybrał się w towarzystwie Stropa do apte-
ki, aby zatwierdzić recepty wypisane przez Tessę.
– Wspaniała jest ta nowa pani doktor – rzekł na dzień dobry
Ralph. – Nasza Wendy poszła dziś do przychodni, bo ma niere-
gularne okresy. Ogromnie ucieszyła się wiadomością, że przyj-
muje kobieta. Wróciła do domu zachwycona. Doktor Westcott
powiedziała jej, że powinna się cieszyć, mając w wieku czterna-
stu lat okres tylko raz na dwa miesiące. Nazwalają szczęściarą.
Zona mówiła Wendy to samo, ale ona oczywiście tego wcale nie
słuchała, a doktor Westcott dokonała cudu.
Aptekarz włożył ręce do kieszeni fartucha i westchnął.
– Tego nam właśnie w Bellanor brakowało – oznajmił. – Ko-
biety lekarza. No i nareszcie mogłem dzisiaj odczytać recepty.
Tak mało potrzeba człowiekowi do szczęścia – zakończył z
76
uśmiechem.
Mike wyszedł z apteki niepewnym krokiem. Ogarnęło go po-
czucie nierzeczywistości.
Od strony rzeki dobiegały dźwięki samochodowych klaksonów.
Spojrzał na zegarek. Było już popołudnie. Mecz musiał się
dawno rozpocząć.
Przystanął niezdecydowany. Nie ulegało wątpliwości, że i tym
razem, jak to zwykle bywa podczas meczów piłki nożnej, kilku
zawodników będzie kontuzjowanych, a wtedy jego telefon nie
przestanie dzwonić. A poza tym przez cały czas dźwięczały mu
w uszach słowa Tessy o tym, że została zaproszona na mecz...
– Może masz ochotę wybrać się na mecz? – zwrócił się do psa.
– Co o tym myślisz?
Mecze piłki nożnej w Bellanor rozgrywały się zgodnie z zasa-
dami obowiązującymi w Australii. Cztery białe paliki wyzna-
czały granice owalnego boiska, które znajdowało się na brzegu
rzeki, a to powodowało, że mecz odwoływano, kiedy tylko rze-
ka wylewała. Każda drużyna miała do swej dyspozycji namiot.
W trzecim namiocie sprzedawano piwo i paszteciki.
Sobotnie mecze należały do tradycji miasteczka. Przyjeżdżały
na nie także kobiety, które przyglądały się rozgrywkom z sa-
mochodów zaparkowanych wokół boiska. Niektóre przybywały
z odległych farm, a podczas meczu rozsiadały się wygodnie na
przednich siedzeniach z termosami i koszykami pełnymi jedze-
nia. Dla niektórych sobotnie mecze były jedynym kontaktem ze
światem i okazją do spotkań ze znajomymi.
Kobiety śledziły jednak pilnie grę na boisku i przy każdej strze-
lonej bramce rozlegał się odgłos klaksonów z ich samochodów.
Mężczyźni nie dotrzymywali im nigdy towarzystwa. Gromadzili
się podczas meczu wokół namiotu z piwem, pozostawiając
resztę boiska dla dzieci i młodzieży.
Mike spuścił Stropa ze smyczy, gdy tylko znaleźli się na boisku.
77
– Nie jedz za dużo, łakomczuchu – przykazał psu. – Jak bę-
dziesz się objadać, przez tydzień nie pozwolę ci wsiadać do sa-
mochodu.
Pies machnął ogonem i zadowolony pobiegł w kierunku namio-
tu z piwem i pasztecikami. Mike skierował się od razu do na-
miotów zawodników, gdyż był tam zwykle potrzebny.
Postanowił też nie szukać Tessy.
Natknął się jednak na nią od razu. Otaczała ją grupa młodych
chłopców, a Tessa miała na sobie...
Trudno było sobie wyobrazić bardziej ekstrawagancki strój. Na
nogach zauważył czerwone legginsy, a na głowie czapeczkę
takiego samego koloru z żółtymi pomponami. Do tego wszyst-
kiego włożyła żółtą połyskującą kurtkę i czerwone sportowe
buty...
Mike przymknął z wrażenia oczy.
Na boisku dominowały trzy kolory: czerń, biel i czerwień. Jedna
z drużyn wybrała bowiem jako swoje barwy klubowe czerwone
i czarne paski, a druga paski białe i czarne.
Nie ulegało wątpliwości, że Tessa wyróżniała się na tym tle.
Rozparła się wygodnie na masce samochodu dziewiętnastolet-
niego Alfa Sarreta, zakochanego w swym starym holdenie. Alf
pucował go dwa razy na dzień i dotychczas nikt nie odważył się
na nim usiąść.
Tess jednak usiadła i beztrosko gawędziła, śmiejąc się i dow-
cipkując, zupełnie jakby także miała dziewiętnaście lat i znała
wszystkich tych chłopaków od dziecka.
– Mike, chodź tu! – rozległo się jej wołanie i żółte ramię zaczęło
go przywoływać z daleka. – To niesamowity mecz! Chłopcy
tłumaczą mi właśnie, na czym to wszystko polega, u raczej sta-
rają się wytłumaczyć, bo ja nic z tego nie rozumiem. Pewnie
trzeba być Australijczykiem w trzecim pokoleniu, żeby pojąć, o
co tu chodzi – ciągnęła. – Ale powiedz, dlaczego nie nosisz
78
barw któregoś z klubów? No i której drużynie będziemy kibi-
cować?
– Której drużynie będziemy...
– No tak. Chłopcy mówią, że muszę dokonać wyboru, i to w
dodatku od razu. Okazuje się, że aby móc zamieszkać w Bella-
nor, należy ślubować wierność jednej z tutejszych drużyn. Dla-
tego się zastanawiam, który klub wybrać. Bellanor South Foot-
ball Club, czy Bellanor North Football Club? – pytała, rozglą-
dając się wokół. – Jedni i drudzy mają tylu samo kibiców. Nie
mam pojęcia, co robić, a dziadek też mi nie pomoże, bo nie zno-
si piłki nożnej. No więc tak sobie myślę, że skoro mamy teraz
razem pracować, to powinnam kibicować tej drużynie co ty. –
Na twarzy Tessy pojawił się promienny uśmiech. – Chłopcy
mówią, ze w przeciwnym wypadku ciągle będziemy się kłócić.
Skoro mamy teraz razem pracować...
Zawsze sobie wyobrażał, że kiedyś w przyszłości jego współ-
pracownikiem zostanie jakiś rzeczowy, sumienny i zrównowa-
żony lekarz w średnim wieku, a nie taka... taka czerwono-żółta
trzpiotka!
– Jancourt – odpowiedział cicho.
Nic więcej nie był w stanie z siebie wydobyć, a jego słowa spo-
tkały się z głośną dezaprobatą chłopaków.
– Jancourt? – Ich reakcja nie zrobiła na Tessie najmniejszego
wrażenia. Wcisnęła ręce głęboko do kieszeni żółtej kurtki i ob-
rzuciła Mike’a wyczekującym spojrzeniem. – Niech będzie
Jancourt! Ale opowiedz mi o nich trochę.
– To beznadziejna drużyna – wyrwało się Alfowi. – Niech się
pan zastanowi, doktorze. Oni co tydzień przegrywają.
– To prawda – zgodził się Mike. – Potrafią tylko zebrać do kupy
osiemnastu graczy, a i to nie zawsze im się udaje, w dodatku w
obronie grają u nich sześćdziesięciolatki.
– To coś w moim guście – wykrzyknęła Tessa z przekonaniem.
79
Mike uśmiechnął się.
– No więc ponieważ oni co tydzień przegrywają, to co ponie-
działek wszyscy patrzą na mnie z wielkim współczuciem i
sympatią. A gdy człowiek kibicuje North Bellanor czy South
Bellanor, to potem połowa miasta patrzy na niego tak, jakby to z
jego właśnie winy spotkało ich coś złego.
– Kibicowanie Jancourt podoba mi się coraz bardziej – oznaj-
miła Tessa. – A jakie są nasze kolory?
– Przykro mi bardzo, ale ani czerwony, ani żółty.
– Szkoda! To kolory mojego ukochanego klubu Vikings w Sta-
nach.
– Są trochę krzykliwe – zauważył nieśmiało Mike.
– Krzykliwe? Widzę, że nie masz pojęcia, co to są krzykliwe
kolory. A czy wiesz, że kibice klubu Vikings noszą hełmy z
rogami? I wyobraź sobie, że moja mama kibicuje drużynie Gre-
en Bay Packer i w związku z tym musi nosić na głowie ser.
– Ser? – zaśmiali się z niedowierzaniem chłopcy.
– Ser – potwierdziła. – Przysięgam, że nie oszukuję. Kibice tej
drużyny noszą na głowach kawałki sera, tylko nie pytajcie mnie
dlaczego, bo sama nie wiem...
Nie przestawała mówić i najwyraźniej doskonale czuła się w
swej roli.
– Co innego Vikingsi. To rozsądni i normalni chłopcy i każda
rozsądna i normalna dziewczyna, taka jak ja, może im śmiało
kibicować. Postanowiłam już, że nie opuszczę ich do śmierci...
Mogłabym nawet założyć na głowę te ich rogi, ale sami po-
wiedzcie, jeżeli klub wymaga od swoich kibiców, żeby zaczęli
nosić na głowie sery, to chyba lekka przesada.
– Też tak uważam – mruknął Mike.
– Nie powiedziałeś mi jeszcze, jakie są barwy drużyny Janco-
urt?
– Beżowy i brązowy.
80
– Ojej – westchnęła, po chwili jednak uśmiechnęła się znowu. –
Nie szkodzi. Kocham wprawdzie czerwony i żółty, ale nie
można mieć w życiu wszystkiego.
Robiła wrażenie najszczęśliwszej osoby na świecie. Zdawać by
się mogło, że mieszka tu od urodzenia i że o niczym bardziej nie
marzyła niż o siedzeniu w zimnym wietrze na masce starego
samochodu i oglądaniu gry, której zasad nie była w stanie pojąć.
Nie minęła jeszcze połowa meczu, a jej udało się podbić serca
nastolatków z Bellanor. Do grupy młodocianych kibiców dołą-
czali ciągle nowi, a byli wśród nich najbardziej znani i lubiani
chłopcy w mieście. Z pewnością już jutro rozejdzie się po oko-
licy wiadomość, że na meczu była nowa pani doktor i że jest
naprawdę wspaniała, pomyślał Mike.
Z tłumu dobiegł niespodziewanie krzyk; na boisku jeden z pił-
karzy zaczął zwijać się z bólu. Mike westchnął tylko.
– Obowiązki mnie wzywają. Muszę niestety panią doktor poże-
gnać.
Zsunęła się błyskawicznie z maski samochodu i wzięła go pod
rękę.
– Idę z tobą – oznajmiła. – Zawsze marzyłam o tym, żeby rato-
wać kontuzjowanych zawodników na boisku.
– Muszę cię rozczarować. Nie wybieram się wcale na boisko –
wyjaśnił, patrząc, jak trenerzy biegną z noszami w kierunku
leżącego piłkarza. – Robię to tylko wtedy, kiedy słyszę, że za-
wodnik przestał oddychać. Piłkarze nie oglądają się tutaj na nic.
Nie przerywają gry nawet wtedy, kiedy coś się któremuś stało.
Tylko Strop potrafi im przerwać, a to dlatego, że zjada piłkę.
Długo go uczyłem, że namiot, w którym sprzedają paszteciki,
jest znacznie milszym miejscem niż boisko.
– Coś podobnego! – śmiała się Tessa. – Pan doktor, którego pies
zjada zawodnikom piłki!
– Okropne! – przytaknął. – Trudno wytrzymać z takim psem.
81
Chętnie bym go...
– Uśpił! To chciałeś powiedzieć? Już ja ci wierzę! – Tessa moc-
niej uścisnęła ramię Mike’a. – Ale szkoda, że nie możemy
wbiec razem na boisko.
– Ostatnim razem, kiedy to zrobiłem, dostałem piłką w twarz.
Facetowi, którego miałem ratować, właściwie nic się nie stało,
jeśli nie liczyć stłuczonego kolana, za to ja miałem podbite oko i
rozbity nos, i nie mogłem wyjść z boiska o własnych siłach.
– No to co zrobimy? – spytała, uśmiechając się do niego bez-
trosko. – Gdzie będziemy leczyć naszych pacjentów?
– W czerwonym namiocie drużyny. Kontuzjowany zawodnik
ubrany jest na czerwono i należy do North Bellanor.
– Oczywiście. Teraz rozumiem.
– Ty jednak nie możesz tam wejść – rzekł nieśmiało. – Kobiety
nie mają prawa wstępu do namiotów zawodników.
– Ależ nie przychodzę tu jako kobieta, tylko jako doktor West-
cott. – W jej oczach zabłysły przekorne iskierki. – Należałoby o
tym pamiętać! – dodała.
I co miał na to odpowiedzieć?
Jason Keeling trzymał się za kolano. Trenerzy ułożyli go na
ławce i stali nad nim bezradnie. Chłopak nie dał im się dotknąć i
zwinięty w kłębek, na przemian jęczał i przeklinał.
– Wyprostuj się, muszę zobaczyć to twoje kolano – odezwał się
Mike, pochylając się nad Jasonem.
Jason nawet na niego nie spojrzał, pojękując i klnąc coraz gło-
śniej.
– Połowy z tych słów nigdy nawet nie słyszałam – rozległ się
kobiecy głos.
Oczywiście, tak odezwać się mogła tylko Tessa. Przyglądała się
chłopakowi z nie ukrywanym podziwem, on zaś zaniemówił z
wrażenia.
82
– Do diabła! Co pani tu robi?
– Należę do zespołu lekarskiego w Bellanor i stanowię ważniej-
szą jego połowę – odparła wesoło. – A teraz pokaż nam swoją
nogę.
Jason był tak zdumiony, że bezwiednie oderwał ręce od kolana.
Mike ujął wówczas jego nogę, próbując ją delikatnie wyprosto-
wać.
– Że też coś takiego musiało ci się przytrafić akurat wtedy, kie-
dy byłeś bliski zwycięstwa – odezwała się ze współczuciem
Tessa, po czym usiadła na brzegu ławki i pogłaskała chłopaka
po policzku.
Jak dobrze, że ona tu jest, myślał Mike. Jason miał wprawdzie
blisko dwa metry wzrostu, ale na ból był równie niewytrzymały
jak dziecko. Tessa zdołała odwrócić jego uwagę od kolana i
Mike mógł zająć się badaniem kontuzjowanej nogi. Nie wy-
czuwał żadnego złamania.
– Co to znaczy, że jesteś częścią ekipy medycznej z Bellanor? –
dopytywał się Jason.
Obydwaj trenerzy patrzyli na Tessę w osłupieniu, zupełnie jak-
by była przybyszem z Marsa, – Jestem lekarzem – odparła, z
trudem hamując śmiech. – Ale podobno mimo to możecie mnie
wyrzucić z namiotu.
– Ależ może pani wszędzie wchodzić – szepnął jeden z trene-
rów. – A kto stanie pani na drodze, ten będzie miał ze mną do
czynienia.
– To miło z pana strony. – Tessa posłała trenerowi uśmiech,
jednocześnie zerkając na nogę Jasona i gładząc go po policzku.
Żółta, błyszcząca kurtka ocierała się o ciało chłopaka, który le-
żał spokojnie, najwyraźniej lekko tylko oszołomiony.
– To co z tą nogą, panie doktorze? – zwróciła się do Mike’a. –
Czy będziemy musieli ją amputować? Może ja go potrzymam,
kiedy pan będzie piłował?
83
– Może obejdzie się tym razem bez amputacji – uśmiechnął się
Mike.
Dzięki Bogu, że chłopak zajęty był Tessą. Gdyby nie to, badanie
byłoby prawdziwym koszmarem. Mike obmacywał dokładnie
nogę od kolana w dół i obserwował twarz Jasona. Chłopak jed-
nak nawet nie drgnął.
– Powiedz teraz, co się stało?
– Biegłem i nagle poczułem... jakby coś pękło... – opowiadał
Jason ze wzrokiem utkwionym w Tessie.
Mike pokiwał głową i przesunął palcem po ścięgnie Achillesa.
Przeczucia go nie myliły, wyczuł pod ręką wyraźne zagłębienie.
– Czy mógłbyś poruszyć stopą?
W oczach Jasona prawie natychmiast pojawiło się przerażenie.
Urok, jaki rzuciła na niego Tessa, działał jeszcze, chłopak za-
czynał jednak sobie przypominać, jak bardzo przed chwilą cier-
piał.
– Nie – pokręcił energicznie głową. – Wykluczone.
– Podamy ci morfinę – oznajmił Mike. – Przestanie cię wtedy
boleć.
– Ale co się stało?
– Chyba masz zerwane ścięgno Achillesa, jednak bez dokład-
nych badań nie mogę powiedzieć, czy jest to zerwanie całkowi-
te, czy częściowe.
– Do diabła ciężkiego...
– Lepsze to niż złamanie stawu skokowego – pocieszyła go
Tessa, kładąc znowu rękę na jego policzku. Jason patrzył na nią
jak zahipnotyzowany. – Może nie dużo lepsze, ale zawsze tro-
chę – uśmiechnęła się.
– Co ja zrobię! – jęknął Jason. – Do końca sezonu nie wyjdę na
boisko, będę tylko stał i patrzył...
– To zupełnie jak ja – wtrąciła wesoło. – Nic z tej waszej gry nie
rozumiem. W Stanach chodzę na mecze piłki nożnej, ale to
84
najwyraźniej co innego. Szukam właśnie kogoś, kto by mi to
wszystko wytłumaczył. Ty zrobiłbyś to na pewno znakomicie,
oczywiście jeśli nie masz nic przeciwko temu, że kibicuję ze-
społowi Jancourt.
– Jancourt? – zdumiał się Jason. – Do licha, dlaczego im kibi-
cujesz?
– Doktor Llewellyn powiedział, że tak trzeba – oznajmiła Tessa.
– Chyba rozumiesz, że nie mam wyjścia, bo to mój szef, a szefa
zawsze należy słuchać.
– To prawda – westchnął Jason.
Był to jedyny wypadek tego popołudnia, nie licząc naderwania
ścięgna podkolanowego. Nie była to jednak skomplikowana
sprawa i zawodnikiem zajął się trener. Mike i Tessa mieli więc
czas na obejrzenie meczu do końca.
Jason został odesłany do szpitala. Czekały go dalsze badania i
prześwietlenie nogi, ale na razie była u niego z wizytą rodzina, a
pielęgniarki obmywały go z błota i kurzu.
– A jeśli to całkowite zerwanie? – pytała Tessa, gdy usiedli, aby
patrzeć, jak drużyna North Bellanor gładko pokonuje przeciw-
nika.
– Wyślemy go wtedy do Melbourne.
– Czy nie ma gdzieś bliżej ortopedy?
– Właściwie mógłbym go sam zoperować – zaczął Mike. Czuł
się dość dziwnie w towarzystwie tej dziewczyny.
Zachowywała się tak, jakby znali się od lat, jakby łączyło ich
coś więcej niż tylko praca w szpitalu...
– Masz uprawnienia chirurga? – spytała.
– Przechodziłem szkolenia niemal we wszystkich dziedzinach
medycyny, żeby móc udzielać pomocy w nagłych wypadkach –
odrzekł. – Wiedziałem, że będę tu zdany wyłącznie na siebie,
jednak nie na wiele to się zdało, bo nie mam anestezjologa.
– Ja potrafię zastosować znieczulenie ogólne.
85
– Ty?
– Czy myślisz, że nie nadaję się do niczego tylko dlatego, że
jestem Amerykanką? Popatrz, nie jest ze mną jeszcze tak źle,
nie noszę na przykład na głowie sera! – Roześmiała się, potrzą-
sając energicznie głową, by mógł się o tym przekonać.
Żółte pompony odbijały się od siebie jak piłki, a Mike pomyślał,
że w przypadku Jasona nie ma właściwie potrzeby zastosowania
znieczulenia. Sama obecność Tessy i jej pompony wystarczały
w zupełności, by go zahipnotyzować.
– Ale co z tego, że potrafisz zastosować znieczulenie ogólne,
skoro nie masz tutaj do tego prawa.
– Maureen mówiła, że załatwi to w ciągu dwudziestu czterech
godzin. W poniedziałek rano porozumie się z Izbą Lekarską, a
operację zrobimy we wtorek.
– A jakie masz doświadczenia w tej dziedzinie? – zapytał, sta-
rając się na nią nie patrzeć.
– Mówiłam ci już, że zawsze chciałam pracować w małym
szpitalu na prowincji, gdzie znajomość intubacji czy znieczuleń
z pewnością jest potrzebna. Nieraz stosowałam znieczulenie
ogólne. – Pompony znowu zaczęły dyndać wokół jej głowy. –
Potem zaczęłam mieć dosyć wypadków samochodowych, za-
wałów i ratowania narkomanów, a zainteresowały mnie choroby
dziecięce, przypadłości typu prostata i temu podobne, więc od-
byłam przedtem podstawowe szkolenie w dziedzinie anestezji.
Nie potrafiłabym może asystować przy operacji na otwartym
sercu, ale takiemu chłopcu jak Jason z pewnością potrafię za-
pewnić spokojny sen.
Zapadło milczenie. Mike śledził przez chwilę grę na boisku. Co
za zrządzenie losu, anestezjolog w Bellanor...
– Rozumiem doskonale, że nie możesz mi wierzyć na słowo –
zaczęła Tessa, odczytując milczenie Mike’a jako dowód braku
zaufania. – Zadzwoń w poniedziałek do mojego byłego szefa i
86
sprawdź, jakie mam kwalifikacje. Powinieneś to zrobić...
W tym momencie zadzwonił telefon Mike’a.
– Tego tylko brakowało – westchnęła.
Mike także jęknął żałośnie w duchu. W tej chwili nie miał zu-
pełnie ochoty do pracy. Może jednak dobrze będzie skorzystać z
okazji, odejść stąd i wszystko spokojnie przemyśleć?
Mecz dobiegał końca. Ze wszystkich stron dochodziło trąbienie
setek samochodowych klaksonów, a czerwono-czarne postacie
na boisku ogarnął szał radości. Mike musiał zatkać jedno ucho,
aby móc spokojnie rozmawiać.
Gdy skończył, Tessa w uniesieniu klaskała na cześć zwycięz-
ców, zupełnie jakby rozumiała już reguły gry i od lat należała do
kibiców North Bellanor. Gdy zaś przegrana drużyna wybiegała z
boiska, ku zdumieniu Mike’a dziewczyna żegnała ich równie
entuzjastycznie.
– Rąk już nie czuję od tych braw – uśmiechnęła się, gdy stanął
obok niej. – Czy musimy już iść?
– Muszę pojechać do Staną Harpera – odrzekł. – To sześćdzie-
sięcioletni farmer, który mieszka po drugiej stronie Jancourt.
Narzeka na bóle w klatce piersiowej.
Spoważniała od razu.
– To coś z sercem?
– Można tak powiedzieć – uśmiechnął się ze smutkiem. – Pół
roku temu umarła mu żona i od tej pory raz na parę tygodni na-
rzeka na bóle w piersiach. Wpada wtedy w panikę. Zrobiłem mu
już wszystkie możliwe badania, niczego jednak nie wykazały.
– Ale mimo wszystko pojedziesz do niego?
– Nnno... tak – potwierdził.
Mógłby właściwie prosić Staną, żeby sam przyjechał do szpita-
la, zdawał sobie jednak sprawę, czego stary farmer potrzebował
najbardziej. Potrzebna mu była obecność drugiego człowieka.
Chciał, aby Mike zajął się nim tak, jak kiedyś robiła to Cathy.
87
Pragnął usłyszeć, że nie jest sam na świecie.
Siadali zwykle razem na werandzie, z kuflem piwa w ręce, pa-
trzyli leniwie na pasące się na pastwisku krowy i wymieniali
uwagi na temat meczów, na które Stan przestał chodzić po
śmierci żony.
– Pojadę, ale sam. Przepraszam – dodał szybko, słysząc ostrzej-
szy ton w swoim głosie.
Jakim tonem mam mówić, gdy z nią rozmawiam? Nie potrafił
odpowiedzieć na to pytanie. Może więc powinienem ją zapytać,
jakie studia kończyła i gdzie odbywała praktykę. Musi to
wszystko wiedzieć, zanim podejmie decyzje w sprawie Jasona.
– Posłuchaj – zwrócił się do Tessy. – Będę z powrotem około
siódmej.
Mówił powoli, układając w głowie plan wieczoru. Na balu wy-
starczy pojawić się o dziewiątej, będzie więc dosyć czasu na
rozmowę, zwłaszcza jeśli umówią się na kolację.
– Mam w lodówce mięso na steki, może zjemy coś przed ba-
lem? Porozmawiamy sobie...
– Cudownie! – rzekła z promiennym uśmiechem. – Spotkamy
się u ciebie o siódmej – oznajmiła. – Chyba że będziesz mnie
wcześniej potrzebował. Na razie zostanę tutaj, żeby cieszyć się z
jednymi zawodnikami i smucić z drugimi, a potem wrócę do
szpitala i posiedzę chwilę przy dziadku. Do siódmej jednak na
pewno zdążę. Nie mogę się doczekać tych steków!
Nie mógł już nic zrobić, ale w końcu może tego właśnie pra-
gnął...
– Pójdę tylko zabrać Stropa – odezwał się. – Zostawiłem go w
namiocie z bufetem.
– A gdzie indziej byś mógł go zostawić! – roześmiała się. – Nie
martw się, zabiorę go do domu.
– Nie zapomnisz?
– Pewnie, że nie. Z prawdziwą przyjemnością zaopiekuję się
88
psem pana doktora.
Mike mógłby przysiąc, że gdy odchodził, usłyszał jeszcze z da-
leka cichy głos, jakby echo dochodzące z oddali:
– Z prawdziwą przyjemnością zaopiekuję się także panem, panie
doktorze.
Chyba się jednak przesłyszał.
Tak jak przypuszczał, Stanowi nic właściwie nie dolegało. Mike
zbadał go dokładnie, lecz wszystko było w normie – tak jak u
zdrowego sześćdziesięciolatka. Stan przyjął diagnozę z rezy-
gnacją – mogłoby się wydawać, że oczekuje na atak serca – i
nalał od razu Mike’owi kufel piwa. Wyszli potem na zewnątrz,
jak to mieli w zwyczaju, i usiedli na werandzie.
– Szkoda, że nie było pana na meczu – zaczął Mike, patrząc na
słońce zachodzące za górami. – Pańska drużyna przegrała. Grają
dużo gorzej, odkąd przestał im pan kibicować.
– I odkąd nie ma Cathy, która trąbiła klaksonem jak szalona –
westchnął Stan. – Powiem panu, panie doktorze, że nic już nie
wygląda tak samo, kiedy jej zabrakło.
Cóż można było na to powiedzieć? Mike pociągnął łyk piwa i
popatrzył w dal, na pastwiska. Przyszedł do Staną i dotrzymy-
wał mu towarzystwa. To było wszystko, co mógł dla niego zro-
bić.
– Dlaczego pan się jeszcze nie ożenił? – zapytał Stan niespo-
dziewanie, dolewając sobie piwa. – To bez sensu.
– Każdy człowiek jest inny.
– Nie wygląda pan na samotnika. Przydałaby się panu jakaś faj-
na dziewczyna – dodał, patrząc na Mike’a badawczo. – Pamię-
tam pana matkę, to była wspaniała kobieta.
– Może dlatego właśnie się nie ożeniłem. Nikt nie może się z
nią równać.
– Zdarzają się fajne kobiety. Moja Cathy taka była, i pana mat-
89
ka. Trzeba się tylko dobrze rozejrzeć.
Mike nie bardzo miał ochotę na prowadzenie podobnych roz-
mów, z drugiej jednak strony był zadowolony, że udało się od-
wrócić uwagę Staną od rozpamiętywania własnych nieszczęść.
– A co pan powie o nowej pani doktor?
Na ten temat Mike nie miał ochoty rozmawiać.
– O nowej pani doktor? – odpowiedział pytaniem.
– Mówią, że jest niezwykła.
Doktor Llewellyn przypomniał sobie żółte pompony i w duchu
musiał mu przyznać rację.
– No to co pan o niej powie, doktorze? – nalegał Stan.
– Myślał pan o niej?
– Nie.
– Dlaczego?
– Nie mam czasu na rozmyślania o miłości.
– To niech pan zamiast tego pomyśli o tej dziewczynie – pora-
dził Stan z przekonaniem w głosie. – Niech pan nie myśli o mi-
łości, tylko o przyszłości. O pani doktor, która może zostać
pańską żoną... Miałby pan wtedy o połowę mniej roboty, a w
nocy byłoby się do kogo przytulić. Trzeba nie mieć rozumu,
żeby nie skorzystać z takiej okazji.
90
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Mike spóźnił się na kolację, lecz Tessa nie czekała bezczynnie
na jego powrót. Znalazł ją w swoim mieszkaniu, zajętą smaże-
niem steków.
– A co ty tu robisz? – Stanął w progu jak wryty, wdychając
rozkoszne zapachy, które dolatywały z kuchni.
– Nie pamiętasz, że zaprosiłeś mnie na kolację? – Zerknęła
ukradkiem na zegarek. – Umówieni byliśmy pół godziny temu.
Mogliśmy czekać ze Stropem pod drzwiami jak dwie sieroty,
tęsknie wyczekując twojego powrotu, albo też wziąć sprawy w
swoje ręce. To pierwsze nie jest w naszym stylu.
– Rozumiem i przepraszam. – Mike był wyraźnie speszony. –
Masz śliczną suknię! – zauważył.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Miała na sobie białą, zwiew-
ną sukienkę, na którą narzuciła zielony fartuch, jaki nosiło się w
sali operacyjnej. Musiała go wyciągnąć ze szpitalnej szafy. Kto
inny wyglądałby w takim stroju śmiesznie, ale nie Tessa.
– Nie masz fartucha do kuchni – odezwała się z wyrzutem i ro-
91
zejrzała wokół. – W ogóle nie masz chyba wielu rzeczy. Pewnie
lubisz spartański styl życia.
– Masz rację – wybąkał.
– I bardzo lubisz swojego psa.
Tessa musiała nakarmić Stropa, a może pies obżarł się w na-
miocie pasztecikami, leżał teraz bowiem, chrapiąc, pod stołem,
a kuchenne zapachy nie robiły na nim najmniejszego wrażenia.
Tessa wskazała na stojącą za oknem wspaniałą, wykonaną ręcz-
nie psią budę w złotoczerwonym kolorze, z pięknie wymalowa-
nym na przedzie napisem: „Stropacopolis”.
– Sam ją zbudowałeś? – spytała z podziwem.
– Kiedy wziąłem do siebie Stropa, miał złamany staw biodrowy.
Nic więcej nie mogłem dla niego zrobić.
Popatrzyła na niego ciepłym wzrokiem.
– Muszę się panu przyznać, panie doktorze, że zaczynam pana
lubić, i to bardzo. Naprawdę bardzo.
– To świetnie. To znaczy, cieszę się...
Czuł, że zaczyna tracić pewność siebie. Sytuacja stawała się
coraz bardziej niebezpieczna... Było mu zbyt dobrze w tej do-
mowej atmosferze i przez chwilę nawet myślał, że tak właśnie
chciałby żyć. Zdawało mu się także, że zaczyna lubić tę kobie-
tę...
Podszedł bliżej i wziął z patelni trochę usmażonej cebuli, Tessa
jednak pogroziła mu palcem.
– Idź się umyć. Założę się, że jesteś brudny po całym dniu z
pacjentami, a do tego te wszystkie środki antyseptyczne... Coś
mi tu jeszcze wpadnie do patelni. Aha, jaki stek lubisz najbar-
dziej ? Może być średnio wysmażony? Nigdy nie smażę mięsa
na brązowo. To zbrodnia...
Pokazała potem dwa ogromne kawałki mięsa, które położyła
właśnie na patelni.
– Kochamy w Stanach steki i dużo ich jemy, ale takich okazów
92
od lat nie widziałam!
– To nasza australijska specjalność – odrzekł Mike z uśmiechem
i powędrował posłusznie do łazienki, ukradkiem zerkając na
szczuplutką dziewczynę, która objęła królestwo w jego kuchni.
Do czego to doszło!
Nie tylko wziął prysznic, ale zmienił także ubranie. Przebrał się
w dżinsy, sportową koszulkę i przez cały ten czas próbował ze-
brać rozbiegane myśli. Gdy wrócił do kuchni, Tessa z uśmie-
chem zaprosiła go do nakrytego stołu. Wyglądała jak prawdziwa
pani domu, on zaś czuł się jak zaproszony gość.
Wszystkie jego plany wzięły w łeb, bo czuł pustkę w głowie i
nie był w stanie otworzyć ust. A zresztą gdyby nawet wiedział,
o czym chce mówić, nie miał na to najmniejszej szansy.
– Siadaj – poleciła. – Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic
przeciwko temu, że otworzę wino. Klucz od twojego mieszkania
dostałam od Hannah – tłumaczyła. – Przyniosła mi go z pokoju
pielęgniarek. Nie masz pojęcia, jak na mnie popatrzyła, kiedy
powiedziałam jej, że będziemy razem jedli kolację. Miała w
oczach ironiczny uśmiech, zupełnie jakby dawała mi do zrozu-
mienia, że będę po prostu jedną z kolejnych dziewczyn doktora
Llewellyna. Nie była przy tym zbyt sympatyczna... Powiedz mi,
czy między wami coś było?
Spojrzał na nią zdumiony.
– Nie! Doprawdy nie rozumiem...
– Nic więc nie było? – spytała ponownie, a potem widząc, że
Mike siada przy stole, uśmiechnęła się do niego ciepło. – Jedz,
bo ci wystygnie, a szkoda, bo stek jest doprawdy znakomity.
– Nic między nami nie było – mruknął pod nosem i wziął do ust
spory kawałek mięsa. Stek rozpływał się w ustach, a winny sos
dodawał mu aromatu. – Coś cudownego...
– Prawda? – przytaknęła zadowolona. – Już my w Stanach
umiemy przyrządzać dobre steki. A wy umiecie je tylko smażyć.
93
– Masz chyba rację – przyznał.
– No to powiedz mi teraz, dlaczego Hannah Hester patrzyła na
mnie takim wzrokiem, jakby chciała mnie zabić?
– Nie mam pojęcia.
– Nie wychodziłeś z nią przypadkiem?
– Na litość boską, Tesso, to chyba nie twoja sprawa! Powiedz
mi lepiej, czym polałaś mięso? Ten sos jest naprawdę znakomi-
ty.
– Nic w nim nie ma szczególnego. Trochę czerwonego wina,
czosnek, sok z cytryny i trochę ziół.
Wyrecytowała to wszystko jednym tchem, lecz widać było, że
myśli zupełnie o czym innym.
– Hannah mi radzi, żeby oddać dziadka do domu opieki. Uważa,
że on w żadnym wypadku nie może zostać sam na farmie i mó-
wi, że ja tu zwariuję już po para miesiącach.
Mike spoważniał. Hannah była urodzoną intrygantką, która
wsadzała nos w nie swoje sprawy i jak nikt potrafiła wyprowa-
dzać z równowagi rodziny pacjentów. Gdyby tylko można było
znaleźć jakąś inną dobrą pielęgniarkę, z miejsca by ją zwolnił. A
teraz na dodatek zdenerwowała Tessę.
– Widzę, że ci się bardzo dała we znaki – rzekł po chwili.
– To nawet nie o to chodzi. – Tessa odsunęła od siebie pusty
talerz. – Najgorsze, że zupełnie wyprowadziła z równowagi
dziadka. Rozmawiała ze mną w jego obecności, zupełnie tak,
jakby go tam w ogóle nie było. Ona chyba nie ma pojęcia o
podstawowych sprawach, o których wie każda dobra pielę-
gniarka. Jak można nie pamiętać, że pacjenci po udarze, nawet
ci najbardziej sparaliżowani, wszystko doskonale słyszą?
– Ależ Hannah jest dobrą pielęgniarką – zaprotestował.
– Niewykluczone, że ma dużą wiedzę, ale nie umie obchodzić
się z ludźmi, więcej nawet, traktuje ich strasznie.
Mike westchnął. Musiał przyznać Tessie rację.
94
– Zdaję sobie świetnie sprawę, jaka ona jest, ale nic na to nie
mogę poradzić. Najgorsze jest to, że ona o tym wie. Żadne roz-
mowy nie pomagają, a ja nie mogę sobie pozwolić na zwolnie-
nie jej z pracy, gdyż wykwalifikowane pielęgniarki są tu na wa-
gę złota, bo po prostu ich nie ma.
– Wiem o tym – odparła Tessa zmienionym głosem – i tylko
dlatego czymś jej nie zdzieliłam. – Uśmiechnęła się.
– Przyznam się, że pewną rolę odegrał też jej wzrost.
– No właśnie! – zaśmiał się Mike. – To by dopiero było wido-
wisko, gdybyście zaczęły się bić na korytarzu. – Zaraz jednak
spochmurniał. – Nie ma wyjścia, musisz sobie jakoś ułożyć sto-
sunki z takimi pielęgniarkami, jakie tu mamy. Mam nadzieję, że
uda ci się naprawić szkody wyrządzone przez Hannah.
– Trochę już naprawiłam. – Tessa powoli odzyskiwała dobry
humor. – Wytłumaczyłam dziadkowi, że musi jak najszybciej
dojść do siebie, żeby udowodnić tej babie, że nie miała racji. I w
ten sposób dziadek z pewnością prędzej stanie na nogi.
– A ty prędzej nauczysz się dyplomacji.
– Żeby ona tylko nie zechciała mścić się za mnie na dziadku. Ta
dziewczyna jest po prostu zazdrosna.
– Co ty w ogóle opowiadasz! Dlaczego Hannah miałaby być
zazdrosna? To zupełnie bez sensu.
– Dlaczego bez sensu? – Tessa nie dawała za wygraną.
– Dlaczego Hannah nie miałaby być zazdrosna?
– Bo Hannah ma swojego chłopaka.
– A czy go miała, kiedy tu przyjechałeś?
– Nie, ale...
– Mogła się w tobie zakochać. ; – Nie ma takiej możliwości.
Tessa podniosła głowę i popatrzyła na niego badawczo.
Wstała potem od stołu i odniosła swój talerz do zlewu. A gdy
wróciła, stanęła przy stole i wpatrywała się w Mike’a, dopóki
nie skończył jeść.
95
Powinien był się domyślić, że czeka go za chwilę zasadnicza
rozmowa, oczy Tessy rzucały bowiem wyzwanie. Powoli za-
czynało do niego docierać, że dla niej nie istnieją sprawy pry-
watne, że nie cofnie się przed zadawaniem pytań na najbardziej
osobiste tematy.
Mike wstał i wziął do ręki talerz, a Tessa cofnęła się o krok i
zarzuciła go pytaniami.
– Czy jesteś żonaty? A może rozwiedziony? Jesteś wdowcem,
czy żyjesz może w separacji?
– Co to kogo obchodzi?
– Mnie.
– Ależ to nie twoja sprawa.
– Może i nie – odrzekła cicho – ale mamy razem pracować, a
jedna z pielęgniarek dała mi do zrozumienia, że się do ciebie
zalecam. Czy mogę jej powiedzieć, że nie miałoby to żadnego
sensu? Choć właściwie wolałabym... żeby to miało sens.
Że też ta kobieta nie wstydzi się mówić podobnych rzeczy! Gdy
spojrzał na nią, wcale nie spuściła oczu. Czy ona zupełnie nie
zdaje sobie sprawy z tego, że taka wypowiedź brzmi jak
oświadczyny?
– To jest pozbawione sensu – odrzekł krótko, wstawiając na-
czynia do zlewu.
Do diabła, jak ja mam się teraz zachować? – myślał zdespero-
wany. Wyglądała tak ładnie w tej swojej białej, zwiewnej su-
kience. Wielkie oczy, delikatna twarz i niesforne włosy opada-
jące na czoło tworzyły razem cudowną całość. Aż się prosiło,
żeby ją pocałować!
– Nie – powiedział w końcu. – Nie jestem żonaty ani zaręczony,
nie jestem też wdowcem. I tak już pozostanie.
– Dlaczego?
– Żyję pracą – odrzekł krótko.
– Będziesz miał teraz mniej pracy...
96
– Tu jest tyle pracy, że we dwoje będziemy się zwijać jak w
ukropie – westchnął.
– Nie mam zamiaru zwijać się jak w ukropie. – Tessa uniosła
głowę, patrząc na niego śmiało. – Praca w szpitalu jest dla mnie
bardzo ważna, ale na świecie są także inne rzeczy. Będę się
opiekować dziadkiem i chcę mieć własne życie.
– Moim życiem jest medycyna.
– Zauważyłam – odparła i zagryzła nerwowo wargi. Czuła się
dziwnie. Chwilami odnosiła wrażenie, że w jej imieniu mówi i
działa jakaś nieznajoma kobieta, która do tego stopnia straciła
głowę dla Mike’a, że nie była w stanie kontrolować swego za-
chowania.
– To naprawdę wielka szkoda – wyszeptała.
– Szkoda? – Popatrzył na nią z ironicznym uśmiechem. – A kto
będzie tego żałował?
– Ja.
Zapadła cisza. Przez dobrą chwilę zdawało się, że echo powta-
rza odpowiedź Tessy.
– Na litość boską, co chcesz przez to powiedzieć? – wybuchnął i
niemal natychmiast pożałował swych słów.
Tessa także powinna żałować tego, co do tej pory mówiła, zna-
lazła się bowiem w bardzo trudnej sytuacji. Jak odpowiedzieć
Mike’owi na jego pytanie? Na dobrą sprawę jedyne, co jej po-
zostało, to wykrztusić z siebie jakieś przeprosiny, smętnie się
uśmiechnąć i czym prędzej stąd wynieść, nie kompromitując się
dalej. Zamiast tego jednak odetchnęła głęboko, jakby chciała
dodać sobie odwagi, i spojrzała mu wyzywająco w oczy.
Kobieta powinna być skromna i nieśmiała, myślał Mike.
Gdyby Tessa taka właśnie była, wiedziałby, jak z nią postępo-
wać. Co miał jednak robić, mając przy sobie kobietę taką jak
doktor Westcott?
Straciła dla niego głowę i nie starała się tego ukryć. Co więcej,
97
chwaliła się tym przed całym światem i opowiadała mu o swo-
ich uczuciach, które zresztą i tak miała wypisane na twarzy.
– Chcę ci powiedzieć, że nikt jeszcze tak bardzo mi się nie po-
dobał jak ty – zaczęła cicho. – Jesteś delikatny, miły i dobry, a
gdy na ciebie patrzę, nogi się pode mną uginają. Hannah miała
rację. To prawda, że postanowiłam tu zostać także dlatego, że
chcę poznać ciebie.
– Tak powiedziała?
– Aha. I miała rację. Oczywiście, to nie jest jedyny powód –
dodała szybko. – Zostaję w Bellanor ze względu na dziadka. –
Zagryzła nerwowo wargi, szukając słów. – Czy żadna kobieta
nie powiedziała ci jeszcze, że jesteś atrakcyjny? – spytała, a w
jej oczach Mike zauważył wesołe błyski.
Oparła się rękami o szatkę kuchenną, którą miała za sobą, i
usiadła na niej, machając nogami.
– Nie... – wyznał w końcu.
– O mój ty biedaku... – szepnęła, a Mike wybuchnął głośnym
śmiechem.
– Jesteś okropna! – zawołał. – A ja sobie wyobrażałem, że pani
doktor, która pracowała na ostrym dyżurze i poznała tam naj-
ciemniejsze strony życia, nie będzie romantyczką, tylko rze-
czową, trzeźwo myślącą kobietą.
– Panuje przekonanie, że młoda, rozsądna kobieta, która chce
zrobić karierę w medycynie, nie powinna kochać nic poza zło-
tymi rybkami w akwarium – odpowiedziała z uśmiechem. – Ja
jednak przemyślałam wszystko dokładnie i uznałam, że odpo-
wiadasz mi bardziej od złotej rybki.
– Dziękuję. – Patrzył na nią przez chwilę, a potem podszedł bli-
żej i wziął ją za ręce. Musiał jej wytłumaczyć, że to wszystko
jest bez sensu.
I to był błąd! Wystarczyło, że dotknął jej ręki, aby przekonać
się, że nie miał racji.
98
– To nie ma sensu... – zaczął bez przekonania.
– Może tak, może nie, ale ja czuję to, co czuję – oznajmiła, z
wysiłkiem zachowując beztroski ton.
– Nie powinnaś... – odparł, wypuszczając jej dłonie. Stał ciągle
tuż przy niej i zastanawiał się, w jaki sposób wytłumaczyć jej,
że ich uczucia są zupełnie pozbawione sensu.
– Nie mijałem się z prawdą, opowiadając ci o swojej pracy –
zaczął znowu. – Niczego więcej nie pragnę; nie ma w moim
życiu miejsca na cokolwiek innego.
Nie jestem znowu taka duża – wyszeptała. – Może jednak zna-
lazłbyś dla mnie trochę miejsca?
– Nie – odrzekł twardo i cofnął się o krok.
– Chciałabym tylko wiedzieć, dlaczego nie liczy się dla ciebie
nic poza pracą?
– Bo na własne oczy widziałem, czym kończy się zapominanie
o obowiązkach.
Zeskoczyła z szafki i podeszła do niego. Stanęła tak blisko, że
niemal go dotykała.
– Nie proszę cię przecież, żebyś się ze mną ożenił. Chcę ci tylko
powiedzieć, że dzieje się między nami coś dziwnego. Coś, cze-
go nie potrafię opisać. Nigdy w życiu jeszcze nic takiego nie
czułam i chciałabym zobaczyć, co z tego będzie. Czuję po pro-
stu, że...
Głos jej się załamał, ale trwało to krótko, gdyż zaraz potem za-
częła mówić nadspodziewanie pewnym siebie głosem.
– Czuję się tak, jakbyś był częścią mnie. To szaleństwo, praw-
da? I z pewnością nie ma żadnego sensu. Nic jednak nie mogę
na to poradzić, bo tak właśnie czuję. Powiedz mi więc, że zwa-
riowałam. Powiedz, że ty niczego podobnego nie odczuwasz.
– Nie chcę...
– Nie pytam cię, czego chcesz, tylko co czujesz. Zanim zdążył
cokolwiek odpowiedzieć, zarzuciła mu ręce na szyję, wspięła się
99
na palce i pocałowała go. Stało się to tak nagle, że nie zdołał
temu zapobiec. I na dodatek bardzo mu się ten pocałunek
spodobał...
Tessa zaś nigdy jeszcze nie zrobiła niczego podobnego. Mógłby
ktoś pomyśleć, że kierowała nią żądza lub wyuzdanie. W jej
pocałunku nie sposób jednak było ich odnaleźć. Pełna onie-
śmielenia musnęła tylko wargami jego usta. A Mike...
Nie chciał, za nic nie chciał jej pocałować, ale kiedy poczuł na
wargach jej usta... Całował już oczywiście inne kobiety. Nie
ślubował przecież czystości, przysiągł tylko, że nigdy nie zaan-
gażuje się emocjonalnie. Wszystkie kobiety, z którymi się spo-
tykał, zdawały sobie sprawę z tego, że nie ma mowy o wspólnej
przyszłości i że wszystko musi się odbywać na jego warunkach.
A teraz? Teraz nic nie odbywało się na jego warunkach. Nikt
zresztą nie stawiał żadnych warunków, gdyż ich usta złączyły
się po prostu jak dwie części jednej całości.
Mike stał bez ruchu, porażony nie znaną mu siłą, której nie
pojmował i o której nic do tej pory nie wiedział. Tessa tuliła go
do siebie i dopiero w tej chwili pojął, że ona właśnie jest jego
przeznaczeniem. Czuł jej gorące, spragnione usta. Pachniała
kwiatami i słońcem, a on prędzej potrafiłby przestać oddychać,
niż oprzeć się jej urodzie.
Nie wiedział, co się z nim dzieje. Nie wiedział sam, co robi. Był
tylko pewien, że nie wolno mu od niej uciec. Objął ją więc
mocno i przytulił do siebie, poznał dotyk jej rąk i smak ust. Od-
dawał pocałunki, pragnąc jej bardzo, coraz bardziej...
Nie miał pojęcia, że podobne uczucia są w ogóle możliwe. Ślu-
bował wstrzemięźliwość, nie wiedząc, że może się wydarzyć aż
taki cud. Gdyby się domyślał, gdyby mógł przeczuć, że gdzieś
na świecie żyje taka cudowna dziewczyna, nie złożyłby chyba
swego ślubowania...
Z trudem wysunął się z jej objęć i cofnął na odległość ramienia.
100
Patrzył na nią oczami pełnymi rozpaczy.
– Posłuchaj, nie mogę...
– Teraz już wiem – szepnęła.
– Co wiesz?
Na szczęście w pokoju zadzwonił telefon.
– Halo – odezwał się Mike, podnosząc słuchawkę. Dzwoniła
Mavis ze szpitalnej recepcji.
– Czy to doktor Llewellyn? – spytała, najwyraźniej go nie po-
znając. Musiał mieć bardzo zmieniony głos...
– Tak. – Nadludzkim wysiłkiem zmusił się, aby nie odwrócić
głowy i nie spojrzeć na Tessę. – Co się stało?
– Dzwoniła przed chwilą Kylie Wisen – ciągnęła Mavis. – Czy
pan doktor ją sobie przypomina?
– Kylie Wisen? To chyba ta siedemnastoletnia córka Billa i Cla-
ire, z tlenionymi włosami i kolczykami...
– Zgadza się – westchnęła Mavis. – Ona właśnie opiekuje się
Sally, dwuletnią córeczką siostry, która wyszła z mężem na ko-
lację, a potem na bal, no i...
– No i?
– No i Sally wsadziła paluch do dziury w wannie. – Mavis zno-
wu westchnęła. – Przykro mi, doktorze, ale będzie pan musiał
się tam pofatygować.
Będę się musiał tam pofatygować. To cudownie...
– Już jadę – oznajmił zdecydowanym głosem, nie patrząc nadal
na Tessę. – Zadzwoń zaraz do Kylie i powiedz jej, żeby nie
pozwalała małej wyciągać nogi, bo jeśli paluch spuchnie, to
zaczną się prawdziwe kłopoty.
Położył słuchawkę i dopiero wtedy spojrzał na Tessę.
– Muszę iść.
– Wiem. – Nie spuszczała z niego oczu. – Czy mogę z tobą po-
jechać?
– Ależ Tesso...
101
– Nie chcesz? – spytała, robiąc żałosną minkę.
Bał się jej towarzystwa, nie mógł jej jednak powiedzieć tego
wprost!
– Jak chcesz – powiedział tonem, który mówił, że to Tessa
zmusza go do podjęcia tej decyzji. – Jak chcesz – powtórzył. –
Zajmijmy się przez chwilę leczeniem ludzi, może wtedy prze-
staniesz myśleć o swoich sercowych sprawach.
Na miejscu zastali sąsiadów, dwóch strażaków, mechanika i
hydraulika, wyposażonego w komplet narzędzi. Wszyscy pró-
bowali się zmieścić w ciasnej łazience McPhersonów. Maleńka
Sally była u kresu wytrzymałości. Szlochała przeraźliwie, zwi-
nięta w kłębuszek na dnie pustej wanny.
– Wszyscy powinni stąd wyjść – oznajmiła Tessa, Mike zaś
podszedł do Sally i położył jej ręce na ramionkach.
– Zaraz cię stąd wydostaniemy – zapewnił – musisz się tylko
przedtem trochę ogrzać.
– Trzeba jak najszybciej sprowadzić rodziców Sally – rzekła
Tessa, a Mike spojrzał na nią z podziwem.
W mgnieniu oka przeistoczyła się w energicznego, doświad-
czonego lekarza, nawykłego do działania.
– Bardzo proszę stąd wyjść – powtórzyła. – Kto wie, gdzie jest
teraz matka Sally?
– Nie ma jej tu – odezwała się utleniona blondynka z grubą
warstwą makijażu na twarzy. – Jestem ciotką Sally, nazywam
się Kylie. Moja siostra wyszła z mężem na kolację i nie mam
pojęcia, gdzie mogą teraz być.
Mówiła podniesionym tonem i patrzyła na Tessę tak, jakby się
spodziewała, że zaraz ją oskarży i powie, że to wszystko jej wi-
na.
– Jedna z sąsiadek dzwoni po kolei do wszystkich znanych jej
przyjaciół McPhersonów, żeby ich znaleźć – poinformował hy-
draulik.
102
Mike przemawiał tymczasem do dziewczynki i uniósł ją nieco
do przodu, aby odciążyć unieruchomiony paluch.
– Panie doktorze – dodał znowu hydraulik. – Tak sobie myślę,
że nie ma innego sposobu, tylko trzeba rozborować dno wanny i
wyjąć sitko, w którym utknął palec. To stary typ, sitko jest
umocowane na mur. Inaczej nie da rady.
– Będziemy więc borować – odparł Mike, który tulił przerażoną
dziewczynkę do siebie. – Ona strasznie zmarzła. Przynieście tu
koc i butelki z gorącą wodą.
– Najlepiej będzie, jeśli zabiorę się do roboty na dole, pod ła-
zienką – wyjaśnił hydraulik. – Poszukam rury ściekowej. Przy
odrobinie szczęścia sitko się poluzuje, a Sally wystarczy tylko
przytrzymać.
– Niech się pan zaraz do tego zabiera – przerwał mu Mike, pa-
trząc z niepokojem na buzię dziewczynki. Zauważył wyraźnie
pierwsze objawy szoku.
– Czy mogłabyś wejść do wanny i objąć Sally? – zapytała Tessa
Kylie, spoglądając na Mike’a pytającym wzrokiem.
– Mam wejść do wanny? – spytała zdumiona nastolatka.
– Rób, co mówi doktor Westcott – potwierdził Mike. Kylie rzu-
ciła na Mike’a przestraszone spojrzenie, lecz potulnie wykonała
polecenie. Siedziała w wannie wyprostowana, tuląc zmęczone
dziecko. Mike mógł się nareszcie zająć oględzinami palucha
dziewczynki. Tessa wysiała w międzyczasie sąsiadki po butelki
z gorącą wodą i otuliła małą wielkim, puszystym kocem.
– Próbowała jednak wyciągnąć ten palec – szepnął Mike, pa-
trząc z niepokojem na spuchnięty paluch i pobladłą buzię
dziewczynki. – Pani doktor – zwrócił się do Tessy. – Podamy
teraz petydynę.
Tessa skinęła głową i wyjęła medykamenty z torby.
– Nie ma mowy, żeby palec udało się wyciągnąć. – Mike
marszczył coraz bardziej czoło. – Cała stopa jest spuchnięta.
103
Może uda sieją uwolnić, kiedy będę miał dostęp do palucha z
obydwu stron. To jedyna nadzieja.
W tej chwili usłyszeli dochodzące z piwnicy głuche uderzenia i
męskie głosy. Hydraulik najwyraźniej wziął sobie kogoś do
pomocy. Dziewczynka zaczęła znowu popłakiwać, a Kylie
przytuliła policzek do jej włosów.
– Cicho, maleńka, nie płacz – mówiła. – Masz przy sobie panią
doktor i pana doktora, a na dole jest hydraulik. Zaraz ci uwolni
paluszek, a jutro kto wie? Może pan strażak przewiezie cię wo-
zem strażackim?
Tessa przesłała Kylie ciepły uśmiech. Zmiana w zachowaniu
dziewczyny wpłynęła pozytywnie na Sally, niewykluczone też,
że petydyna zaczęła działać. Dziewczynka leżała spokojnie w
objęciach ciotki. Nie minęło pięć minut, a obręcz spustu z ka-
wałkiem rury zostały oddzielone od wanny.
– Co teraz będzie? – spytała Kylie, tuląc do siebie Sally.
– Musimy zawieźć ją do szpitala – oznajmił Mike. Przyjrzał się
z bliska stopie Sally i zaniepokoił się. Paluch był biały jak kreda
i trzeba go było szybko uwolnić.
– Chcę do mamusi – szlochała dziewczynka, chowając buzię na
piersi Kylie.
– Powinnam była zapytać ich, gdzie idą... – Kylie była sama
bliska płaczu.
– To oni powinni ci to powiedzieć. – Mike położył jej rękę na
ramieniu. – Nie masz sobie nic do wyrzucenia, doskonale dajesz
sobie radę z Sally i tylko to się teraz liczy. Pani doktor – zwrócił
się do Tessy – czy zgodziłaby się pani zastosować znieczulenie?
Oczywiście pod moim nadzorem...
Tessa zagryzła wargi. Nie jest to takie proste. Doktor Llewellyn
prosi lekarkę, która nie ma uprawnień do wykonywania zawodu
w Australii, by w czasie nieobecności rodziców i bez ich zgody
zastosowała narkozę.
104
– Nie mamy wyjścia – oznajmił Mike, ważąc każde słowo. –
Zdaję sobie doskonale sprawę, o co cię proszę. Biorę na siebie
całą odpowiedzialność. Jeżeli chcesz, mogę to poświadczyć na
piśmie.
– Masz do mnie zaufanie?
– Tak – odparł krótko, i rzeczywiście tak było.
Napotkał wzrok Tessy i pokiwał głową. Może i zachowywała
się czasem frywolnie, lubiła żartować, nie miał jednak wątpli-
wości, że była znakomitym lekarzem.
– Zgoda – odezwała się cicho Tessa. Uśmiechnęła się potem
wesoło do Kylie, aby dodać jej odwagi. – Macie szczęście, że
akurat teraz przyjechałam z drugiego końca świata. Najwyraź-
niej przeczuwałam, że doktor Llewellyn nie poradzi sobie beze
mnie.
Mike wydał westchnienie ulgi, gdy okazało się, że paluch da się
uwolnić bez potrzeby całkowitego przecinania obrączki. Mógł
się zająć nóżką Sally dopiero wtedy, gdy Tessa podała dziew-
czynce narkozę. A potem hydraulik odciął większą część rury
przytwierdzonej do obręczy. W ten sposób Mike uzyskał dostęp
do palucha z obydwu stron.
Przyłożył do niego zimne kompresy, a przez ten czas Hannah,
która w obecności doktora Llewellyna była niezwykłe miła, kła-
dła na metalowych częściach gorące ściereczki, aby spowodo-
wać ich rozszerzenie. Mike posmarował paluch olejkiem. I w
końcu nadeszła tak bardzo oczekiwana chwila – paluch wysko-
czył z obrączki. W okamgnieniu przybrał też normalną barwę.
– Nareszcie! – wykrzyknęła Tessa i wstrzymała podawanie nar-
kozy.
– To także twoja zasługa – rzekł Mike i spojrzał na nią z uzna-
niem.
Nie denerwował się ani trochę. Od samego początku był pe-
105
wien, że Tessa świetnie sobie poradzi. Wystarczyło spojrzeć, jak
przygotowywała się do zabiegu, a potem zobaczyć, jak monito-
rowała oddech dziewczynki.
Ta kobieta spadła mu jak z nieba! Zupełnie niespodziewanie
zyskał lekarza o znakomitych kwalifikacjach w dziedzinie ane-
stezjologii i urazów powypadkowych. Ze świecą nie znalazłby
nikogo lepszego, choćby przeszukał całą Australię.
Kiedy Tessa dostanie pozwolenie, nie będzie zabiegu, którego
nie mogliby razem wykonać. Jeśli ona rzeczywiście zechce tu
zostać...
Sprawę komplikowały tylko te nieszczęsne, romantyczne unie-
sienia Tessy. Tak bardzo by chciał mieć ją w szpitalu i trzymać
się przy tym od niej z daleka. Za wszelką cenę trzeba do tego
doprowadzić, postanowił. Inaczej nie da się żyć. W jej obecno-
ści nie mogę nawet spokojnie myśleć.
– Może pani doktor już iść – rzucił niespodziewanie, tak że na-
wet Hannah spojrzała na niego zdziwiona. W głosie Mike’a
brzmiało napięcie, a przecież nie miał powodu... – Czeka na
panią doktor matka Louise.
– To prawda. – Głos Tessy był zupełnie bez wyrazu.
Zerknęła na zegarek, a potem podniosła głowę i spojrzała na
Mike’a. – Wybierałeś się podobno na bal? Spóźniłeś się już
dwadzieścia minut.
– Umówiłem się z Liz na miejscu.
– Z Liz?
– Tak, z Liz.
– Aha, rozumiem. – W oczach Tessy zapaliły się iskierki. – To
twoja dziewczyna?
– Ależ Tesso...
– Już mnie tu nie ma – rzuciła, zbierając się szybko do wyjścia.
– Chyba że mam poczekać na państwa McPhersonów? – dodała.
– Ja na nich zaczekam. I tak muszę zostać, dopóki Sally się nie
106
obudzi. Liz nie będzie miała nic przeciwko temu, że się spóźnię.
– Wprost przeciwnie, panie doktorze – odparła Tessa cichym
głosem. – Jestem przekonana, że sprawi to jej przykrość. Tylko
oczywiście ona tego nie powie. Coś mi się tak wydaje, że
dziewczyny w Bellanor za bardzo panu ulegają, zapominając
przy tym o sobie.
– Nareszcie ktoś to powiedział – oświadczyła Hannah, a Tessa
uśmiechnęła się radośnie.
Uśmiech zagościł też na twarzy Hannah i Mike poczuł się wte-
dy... Głupio?
107
ROZDZIAŁ ÓSMY
Czuł się na balu fatalnie, z pewnością nie była to jednak wina
jego partnerki. Liz była w świetnym humorze i wyglądała ślicz-
nie w czarnej, połyskującej srebrem sukni, opinającej jej smukłą
sylwetkę. Zwykle czuł się doskonale w jej towarzystwie.
Bardzo lubi! z nią tańczyć, Liz bowiem nie miała ochoty na
uczuciowe związki i w jej obecności nie trzeba było mieć się
ciągle na baczności. Robiła zawodową karierę, była praktyczna i
nie bawiła się w sentymenty.
Przez cały czas nie dawały mu spokoju słowa Tessy.
– Czy ty także uważasz mnie za potwora? – spytał niespodzie-
wanie.
Bal dobiegał końca, grano właśnie tango i pary tańczyły przytu-
lone do siebie. Żadne z nich nie zamierzało jednak tego robić...
– Co masz na myśli?
– Usłyszałem, że jestem potworem bez serca, bo żadnej dziew-
108
czyny nie zapraszam nigdy na spotkanie częściej niż dwa razy.
– Widzę, że jestem wyjątkiem.
– Z tobą to zupełnie co innego.
– Pewnie dlatego, że ja także jestem potworem bez serca –
uśmiechnęła się Liz. „Kochaj, a potem rzuć”, to moje motto.
Mój ojciec też taki był. Żadnemu mężczyźnie nie uda się przy-
wiązać mnie do siebie... My dwoje bardzo do siebie pasujemy –
ciągnęła – tylko niech ci przypadkiem nie strzeli coś do głowy i
nie zacznij sobie wyobrażać, że jesteśmy dla siebie stworzeni,
bo ucieknę na drugi koniec świata.
Z Liz wszystko znakomicie się układało. A inne kobiety? Na
przykład Hannah? Umówił się z nią dwa razy, a gdy zauważył,
że zaczyna do niego lgnąć, uciekł gdzie pieprz rośnie. Kto jed-
nak wie? Może Tessa miała rację, że tak się nie robi?
O północy znowu odezwał się telefon. To Mavis dzwoniła ze
szpitala, zawiadamiając, że Myrtle Jefferson przewróciła się w
domu i czeka na wizytę. Mavis odniosła wrażenie, że starsza
pani przez godzinę próbowała dojść do telefonu, by wezwać
pomoc. Kiedy jednak usłyszała o karetce, wpadła niemal w hi-
sterię i oświadczyła, że potrzebny jej jest tylko doktor Llewel-
lyn.
Myrtle rzeczywiście potrzebowała pomocy. Przez dobre dziesięć
minut nie mógł się w ogóle do niej dostać, gdyż starsza pani nie
była w stanie otworzyć mu drzwi. Wybił w końcu okno w ła-
zience i znalazł ją w holu przy telefonie.
Miała złamany staw biodrowy, a co gorsza, utraciła panowanie
nad pęcherzem. Leżała i płakała z upokorzenia i ze wstydu, i
sporo czasu upłynęło, zanim Mike się zorientował, co się na-
prawdę stało.
– Proszę się nie przejmować, to nie jest pani wina. Takie rzeczy
zdarzają się po wypadku nawet młodym zdrowym ludziom –
109
próbował ją uspokoić.
Nic jednak nie pomagało. Myrtle szlochała cicho i Mike musiał
w końcu podać jej morfinę, a potem obmył ją i pomógł się prze-
brać.
Zanim nadjechała karetka, pani Jefferson siedziała w czystym
szlafroku, a jej ubranie było już w pralce.
– To będzie nasza tajemnica. – Mike uśmiechnął się do niej po-
rozumiewawczo. – Nikt się o tym nie dowie. Myślę zresztą, że
mamy wiele wspólnych tajemnic. Ile to już lat się znamy! Coś
mi się wydaje, że zmieniała mi pani niejedną pieluszkę, więc
teraz jesteśmy kwita.
– Pamiętam, pamiętam. – Myrtle trzymała Mike’a kurczowo za
rękę. – Byłeś takim słodkim chłopaczkiem i wyrosłeś na... Jedno
ci mogę powiedzieć, mój chłopcze. Twoja matka byłaby na
pewno z ciebie dumna. Ta nowa pani doktor ma szczęście.
– Nowa pani doktor... ?
– Pani Abbot spotkała ją dzisiaj w przychodni i wszystko opo-
wiedziała Henrietcie Smiggins, a Henrietta powtórzyła mnie.
Takiej dziewczyny ci właśnie potrzeba.
Morfina zaczęła już działać, pacjentka zapominała powoli o
swym upokorzeniu i bólu i najwyraźniej odzyskiwała dawną
formę.
– No właśnie. Przyda nam się w szpitalu jeszcze jeden lekarz.
– Ależ nie, mój drogi. – Starsza pani poklepała poufale Mike’a
po ramieniu. – Myślałam zupełnie o czymś innym. Potrzeba ci
takiej dziewczyny na żonę. I nie próbuj mi tylko mydlić oczu.
– Kiedy ja...
– Dosyć już, chłopcze – przerwała Myrtle, przymykając oczy na
znak protestu. – Muszę się teraz przespać. Mówię ci o tym, bo
powinieneś wiedzieć, że wszyscy tutaj bardzo się cieszymy, ze
mną włącznie. Dobra będzie z was para. Mike Llewellyn i
wnuczka Henry’ego...
110
Minęły dopiero trzy dni, odkąd Tessa przyjechała do Bellanor, a
całe miasteczko zajęte było ich swataniem. Jadąc do szpitala tuż
za karetką, Mike czuł, jak wargi zaciskają mu się z bezsilnej
złości.
Wszyscy chyba tutaj powariowali...
Zrobił potem pani Jefferson prześwietlenie stawu biodrowego i
zgodnie z jej wolą zrezygnował z planów interwencji chirur-
gicznej. Operacja pociągała za sobą konieczność podróży do
Melbourne, na co Myrtle nie chciała się w żadnym wypadku
zgodzić. Kość nie uległa przesunięciu, można więc było poprze-
stać na położeniu starszej pani do łóżka. Niosło to jednak z sobą
ryzyko.
– Jeżeli nie pojedzie pani do Melbourne – ostrzegł ją Mike –
spędzi pani dziesięć tygodni w łóżku. A rekonwalescencja bę-
dzie przebiegać znacznie dłużej.
– Trudno...
– Tak długie leżenie w łóżku grozi zapaleniem płuc – tłumaczył
cierpliwie. – A do tego jeszcze zagrożenie odleżyn i kłopoty z
pełną rehabilitacją. W pani wieku...
– Nie boję się ryzyka – oświadczyła. – Powiedziałam ci już, że
nigdzie się stąd nie ruszę. Na każdego w końcu przychodzi kres
– zauważyła. – No, a teraz wracaj na bal i baw się dobrze.
Cóż to za wspaniała kobieta! Mike patrzył na nią z gorącą sym-
patią i nagłe przyszło mu do głowy, że taka też będzie na starość
Tessa: pozostanie do końca pełna życia, ciepła i wielkiej miło-
ści. Tessa...
Nie posłuchał Myrtle i nie wrócił na bal. Bal się zresztą chyba
już skończył, a Liz z pewnością na niego nie czekała. Szczerze
mówiąc, nie było mu z tego powodu specjalnie przykro. Co in-
nego, gdyby to była Tessa...
Chłopie, opamiętaj się i przestań myśleć o Tessie! – nakazał
sobie i zerknął na zegarek. Dochodziła pierwsza w nocy. Naj-
111
wyższa pora, by położyć się do łóżka. Zupełnie jednak nie był
zmęczony i nie bardzo miał ochotę wracać do domu. Nie miał
do kogo... Strop śpi z pewnością jak zabity i wiadomo było, że
po emocjach związanych z meczem będzie tak pochrapywać do
końca tygodnia. Postanowił więc zajrzeć do Sally. Zatrzymał ją
na noc w szpitalu, aby upewnić się, czy narkoza nie miała skut-
ków ubocznych.
Gdy tylko otworzył drzwi, od razu zobaczył Tessę. Siedziała na
krześle przy dziecinnym łóżeczku i tuliła Sally w ramionach. W
pokoju panował półmrok. Tessa siedziała tyłem do drzwi, zajęta
bez reszty dzieckiem, które kołysała do snu.
Mike stanął jak wryty.
Stał tak przez dłuższą chwilę, wpatrzony w Tessę, ona jednak
nie widziała go. Twarz miała wtuloną we włoski Sally, nuciła
pod nosem zapamiętane z dzieciństwa kołysanki, a dziecko po-
płakiwało i zapadało w niespokojny sen.
Boże, jaka ona jest śliczna! I jaka dobra! Przez pierwszą część
nocy dotrzymywała towarzystwa matce Louise, by umożliwić
dziewczynie pójście z chłopakiem na bal, a potem zdobyła się
jeszcze na powrót do szpitala, bo chciała sprawdzić, jak miewa
się chore dziecko. Mało jest na świecie ludzi o tak wielkim, go-
rącym sercu...
Zdołał wreszcie wyjść na korytarz, choć kosztowało go to bar-
dzo wiele. Dopiero teraz jasno zrozumiał, co oznaczało w prak-
tyce ślubowanie, które kiedyś złożył. Do tej pory dotrzymywał
przysięgi bez trudu, ponieważ nie spotkał jeszcze dziewczyny
podobnej do Tessy.
Tessa jednak rozpraszała jego uwagę i potrafiła odwrócić myśli
od pracy, pod żadnym więc pozorem nie wolno mu się z nią
wiązać! Choćby przez pamięć o matce.
Nigdy matki nie zawiodę! – postanowił. Trzeba coś zrobić, aby
ta kobieta stąd wyjechała...
112
Wiedział jednak dobrze, że będzie to trudne. Mieszkańcy Bel-
lanor i okolic potrzebowali Tessy nie mniej niż jego.
– A niech to diabli! – przeklinał pod nosem, wracając do siebie
pustym i ciemnym korytarzem.
Po drodze natknął się na Hannah, która właśnie wychodziła z
pokoju Henry’ego Westcotta.
– A co ty tu robisz? – zdziwiła się. – Myślałam, że dawno jesteś
w łóżku. Myrtle spokojnie śpi i nie ma powodu...
– A Henry Westcott?
– Obudził się. Robiłam mu masaż, bo skarżył się na odleżyny.
Mike zasępił się. Nie bardzo lubił, gdy Hannah pełniła nocny
dyżur. Miała z pewnością dobre chęci i robiła wiele, by zapo-
biec odleżynom, lecz jej słowa mogły się stać przyczyną jeszcze
boleśniejszych ran, które potem trudno byłoby wyleczyć.
– Zajrzę do niego.
– Jak chcesz. – Hannah wzruszyła obojętnie ramionami i poszła
w kierunku pokoju pielęgniarek. – Lepiej byś się trochę prze-
spał...
Nie było wątpliwości, co miała na myśli. Rozmowa ze starym
człowiekiem w środku nocy była po prostu stratą czasu i ona,
Hannah, nigdy by się nie zdobyła na coś podobnego. Hannah w
niczym nie przypominała Tessy, która potrafiła pół nocy do-
trzymywać towarzystwa gderliwej starej kobiecie, aby jej córka
mogła się zabawić, a potem wracała do szpitala, aby utulić
dziecko...
Czyż można je w ogóle porównać?
– Dobranoc – rzucił Mike i nacisnął klamkę w drzwiach prowa-
dzących do pokoju Henry’ego.
Henry nie spał i był zupełnie przytomny. Wpatrywał się z utę-
sknieniem w drzwi, lecz na widok Mike’a posmutniał. Najwy-
raźniej czekał na wnuczkę.
– Czy mam ją zawołać? – spytał cicho Mike, uśmiechając się do
113
starszego pana z sympatią. – Jest teraz na oddziale dziecięcym.
– Nie... – Henry’emu przerwał dychawiczny kaszel. Z trudem
próbował złapać oddech. – Nie potrzebuję jej. Nikogo nie po-
trzebuję. Idźcie wszyscy spać i nie traćcie dla mnie czasu.
Z głosu starego człowieka przebijało zmęczenie i ból.
– Co się stało? Coś pana może boli? – dopytywał się Mike.
– Nie. Masaż mi bardzo pomógł.
– Czy to wizyta Hannah pana zdenerwowała?
– Nie...
– Widzę przecież, że tak. Czuję to w pana głosie.
Mike podszedł do łóżka i usiadł przy nim na krześle.
– Hannah ma doprawdy znakomite kwalifikacje. To jedna z
moich najlepszych pielęgniarek – dodał – tyle że w ogóle nie
liczy się ze słowami. Co ona panu naopowiadała?
– Ciągle mi mówi, jak znakomicie jest w domu opieki.
– Ach, tak...
– Może rzeczywiście nie będzie tam tak źle – mówił Henry
zmęczonym głosem. – To w końcu takie miejsce jak każde inne.
– Takie jak pańska farma?
– No nie, ale...
A niech tę całą Hannah diabli wezmą, pomyślał Mike. Będę
musiał wyraźnie i stanowczo jej powiedzieć, o czym wolno, a o
czym nie wolno rozmawiać z pacjentami.
– Proszę sobie wyobrazić – zaczął Mike z uśmiechem – że Tessa
wszystko już zaplanowała. Postanowiła zabrać pana na farmę,
gdy tylko pan stanie na nogi i zapowiada, że będziecie tam żyli
razem z Doris długo i szczęśliwie.
– Co to za życie dla młodej kobiety...
– Kto tak powiedział?
– Hannah. A ja tak sobie myślę, że wszystko byłoby dobrze,
gdyby się nie myliła.
– Kto żeby się nie mylił?
114
– Tessa. Ona mówi... – Henry’emu znowu przerwał kaszel.
Kaszlał blisko dwie minuty, a potem odezwał się ponownie: –
Tessa powiedziała, że nie tylko ona wprowadzi się na farmę –
dodał – ale też...
– Ale też?
Henry zawahał się, a po chwili uśmiechnął się wyraźnie zakło-
potany.
– Ty, chłopcze – wyznał. – Tessa mi mówiła, że ma zamiar
wyjść za ciebie za mąż.
Twarz Mike’a stężała.
– Ona tak sobie po prostu zażartowała – tłumaczył Henry.
– Powiedziałem jej kiedyś, że nigdy się nie zgodzę, żeby mar-
nowała sobie dla mnie życie na takim odludziu. Odpowiedziała
mi na to, że jej przyszły mąż tu mieszka i że ona nie zamierza
stąd wyjeżdżać. Pomyślałem sobie wtedy...
– uśmiechnął się starszy pan – no więc pomyślałem sobie, że to
jakieś żarty. Sądziłem, że ona zostanie tu, dopóki nie stanę na
nogi, ale... w końcu w to uwierzyłem. No i opowiedziałem to
Hannah jako dowcip.
Co ja mam teraz powiedzieć? – myślał Mike.
– Ależ proszę pana, ja znam Tessę dopiero od trzech dni – rzekł
z bezradnym uśmiechem.
– No tak, a Tessa mówi, że jej wystarczyły trzy minuty znajo-
mości z tobą – westchnął starszy pan.
Spróbował przewrócić się na drugą stronę, ale opadł tylko bez-
władnie na poduszkę. Z jego ust dobiegł pomruk zniecierpliwie-
nia, a Mike od razu pospieszył mu na pomoc.
– Jej babcia była taka sama – odezwał się Henry, gdy Mike po-
mógł mu wygodnie usiąść. – Tylko na mnie spojrzała i z miejsca
mi oznajmiła, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Minął prawie
rok, zanim Ellen udało się mnie do tego przekonać. I po co było
się opierać? Małżeństwo z nią to najlepsza rzecz, jaka mnie w
115
życiu spotkała. A ty...
– Ja tak łatwo się nie poddam – odezwał się Mike. – To
wszystko jest bez sensu. Podobnie zresztą jak pomysł, żeby pan
zamieszkał w domu opieki. Na pana wnuczkę czeka tu życie i
praca, a moja osoba nie jest do tego zupełnie potrzebna. Musimy
więc jak najszybciej postawić pana na nogi, a wtedy wróci pan
na farmę do Doris, sympatycznego i nieskomplikowanego
stworzenia płci żeńskiej.
– Nieskomplikowanego stworzenia płci żeńskiej? W życiu ni-
czego podobnego nie widziałem!
Przez resztę nocy Mike leżał ze wzrokiem utkwionym w sufit,
nie mogąc zmrużyć oka. Gdy zaczęło świtać, zapadł w niespo-
kojną drzemkę, o siódmej jednak na łóżko wgramolił się Strop,
a o ósmej Mike był gotów do pracy.
Tylko praca mogła mu przynieść ratunek. W niedzielę rano nie
było na ogół dużo zajęć i Mike mógł zwykle trochę odpocząć.
Tego ranka wypisał ze szpitala Sally, którą odbierali uszczęśli-
wieni rodzice. Oznajmił potem Jasonowi, że doszło u niego do
całkowitego zerwania ścięgna i namówił go na operację na
miejscu, o ile Tessa otrzyma szybko pozwolenie, a wreszcie
zajrzał do Myrtle, która wypoczywała po przejściach poprzed-
niej nocy.
Mógł teraz zająć się przez chwilę sobą.
Tessy nigdzie nie było, zajrzał więc do Henry’ego, ale starszy
pan spał, zmęczony po przejściach ostatniej nocy. Dyżur pełniła
Louise, wesoła i trochę jeszcze zarumieniona po wczorajszym
balu.
– Tessa pojechała z samego rana na farmę – poinformowała
Mike’a. – Dziś się tam przeprowadza.
To wspaniale, pomyślał. Będę miał szpital tylko dla siebie. Zy-
cie wydało mu się jednak w tej chwili bezbarwne i szare. Ogar-
116
nęło go do tego jeszcze poczucie beznadziei. A niech to
wszystko licho porwie!
Wziął Stropa i wyszedł ze szpitala. Na dworze powitało ich cu-
downe jesienne słońce. Dzień był doprawdy przepiękny. Za-
trzymał się na parkingu, wdychając głęboko świeże powietrze,
jakby chciał otrząsnąć się z koszmaru.
Czy warto być lekarzem? Ma to bez wątpienia dobre strony, na
przykład posiadanie samochodu. Ze swego astora martina był
dumny jak paw. Siedzenia pokrywała wprawdzie psia sierść, ale
samochód był doprawdy cudowny.
Gdy tak przyglądał mu się z zachwytem, przyszło mu niespo-
dziewanie do głowy, że na przednim fotelu powinna siadać ko-
bieta, a nie jakiś głupiutki psiak. I to nie byle jaka kobieta, tylko
ta o rudych, falujących na wietrze włosach...
Chyba zwariowałem! O czym ja w ogóle myślę? Znam w końcu
tę kobietę zaledwie od trzech dni.
Strop obrzucił go spojrzeniem pełnym wyrzutu i wgramolił się
do samochodu.
– No już dobrze, dobrze – roześmiał się Mike. – Nie wyrzucę
cię z twojego miejsca.
A może by pojechać po Liz? Luuiła z nim jeździć na wycieczki,
ale nie lubiła Stropa. Pojadę więc na przejażdżkę tylko ze Stro-
pem, zadecydował.
Nic jednak z tego nie wyszło. Mike skierował samochód na
północ, w stronę rysujących się na horyzoncie gór. Miał przy
sobie telefon, wiedział więc, że w razie potrzeby zostanie we-
zwany do pacjenta lub do wypadku. A teraz chciał po prostu
sprawdzić...
Sportowy samochód wjechał po chwili na podwórze farmy
Henry’ego. Wyłącznie po to, by sprawdzić, czy Tessa nie po-
trzebuje pomocy. Tak przynajmniej Mike przekonywał samego
siebie, choć nie bardzo mu to wychodziło.
117
Przecież przyjechał tu, by zobaczyć Tessę!
Siedziała w stodole razem z Doris. Ubrana była w brudne, nieco
może za obcisłe dżinsy i poplamioną bluzeczkę, a włosy miała
związane do tyłu śliczną niebieską chusteczką. Mike ze Stropem
weszli akurat wtedy, gdy była pogrążona w rozmowie z Doris.
– Pojęcia nie mam, jak je rozróżniać – mówiła do maciory, po-
kazując na kwiczące obok prosiaki. – Szkoda, że nie włożyłam
im opasek, takich jakie dostają niemowlaki w szpitalu. Chociaż
ten. jeden wygląda inaczej niż wszystkie. Popatrz, jest dużo
grubszy. Co byś powiedziała, gdybyśmy go nazwały Mike?
– A to dlaczego? Czyżbym wyróżniał się tuszą? Tessa odwróci-
ła się w jego stronę i wyraźnie zmieszała.
– Ojej, nie wiedziałam, że tu jesteś! – Wstała, a potem
uśmiechnęła się, nie ukrywając radości na jego widok. – Co za
miła niespodzianka!
Nie rozumiał, dlaczego odczuł niesamowitą ulgę.
– Co ja widzę! To chyba jakaś uroczystość nadawania imion?
– Uroczystość ściśle rodzinna. Bierze w niej udział poza mną
tylko Doris i jej dzieci.
– Może więc przeszkadzamy?
– Skądże znowu! – zaprotestowała ciepło. – Chyba że Strop za
bardzo będzie się interesował prosiątkami.
Strop nie miał jednak ochoty zadawać się z prosiętami i wybiegł
na podwórko.
– A więc zapraszamy z Doris serdecznie – oznajmiła Tessa.
Mike z trudem zachował obojętną minę.
– No to powiedz mi teraz, proszę, dlaczego tego grubego pro-
siaka nazwałaś Mike?
– Nie bardzo właściwie wiem... – zaczęła, biorąc prosiaka na
ręce i przyglądając mu się badawczo.
– Czy dlatego, że jest gruby? – spytał ponownie Mike.
118
– Chyba tak – zgodziła się Tessa, a Mike poczerwieniał, czując
na sobie jej badawczy wzrok, – Może nie jesteś aż tak gruby –
oznajmiła po chwili. – Jesteś po prostu tylko dobrze umięśnio-
ny.
Zaczerwienił się jeszcze bardziej, Tessa zaś postawiła prosiacz-
ka delikatnie na słomie i odwróciła się w stronę Mike’a.
– Muszę przyznać, że bardzo mi się podobasz, kiedy jesteś taki
zakłopotany. Masz wtedy niemal tyle wdzięku co mały Mike i
jego rodzeństwo.
Ponieważ, milczał, Tessa przyjrzała mu się uważnie.
– Na litość boską, co się stało? – spytała nieco przestraszona.
– Nic się nie stało. Podeszła do niego bliżej.
– Coś się pewnie stało dziadkowi – szepnęła, blednąc.
– Nic mu nie jest – odpowiedział szybko.
– To dlaczego tak patrzysz? – zaczęła i zaraz sama odpowie-
działa sobie na pytanie. – O Boże, Mike... Zupełnie zapomnia-
łam. Wiem, co ci jest. Wczoraj przysłali dokumentację denty-
styczną i byłeś pewnie w kostnicy, żeby zidentyfikować zwłoki
Sama.
Potrafiła czytać w jego twarzy jak w książce! Cofnął się o krok,
jakby pragnął zachować między sobą a Tessą jak największą
odległość. Tessa podeszłą jednak do niego i mocno go uścisnęła.
– Powinnam tam była z tobą pojechać – westchnęła. – Musiało
to być straszne...
– Wcale nie.
– Nie wierzę ci. Zapominasz, że ja go widziałam. To naprawdę
był okropny widok. A ty w dodatku lubiłeś Sama.
– Posłuchaj... – zaczął i urwał, bo nie miał najmniejszego poję-
cia, co dalej mówić.
Od śmierci matki, a minęło już od tej chwili wiele lat, nie do-
puszczał do siebie nikogo, a teraz zjawiła się kobieta, której
intuicja podpowiadała, co go może gnębić, kobieta, która trosz-
119
czyła się o niego i potrafiła w taki sposób uściskać...
Było to niesamowite uczucie. Tessa uścisnęła go jeszcze raz, a
on nadal zastanawiał się, co ma odpowiedzieć. Okazało się, że
zupełnie niepotrzebnie.
– To musiało być straszne – powtórzyła. – Ale Sam miał z
pewnością szybką śmierć. I tym można się pocieszyć – dodała. –
A teraz chodź i zobacz, co zmieniłam w domu – poprosiła.
Zanim zdążył zaprotestować, wzięła go mocno za rękę i wy-
prowadziła ze stodoły.
Dom zmienił się nie do poznania.
Przede wszystkim wszędzie zrobiło się czysto. Ellen bardzo
dbała o dom i była z niego dumna, po jej śmierci jednak Henry
wykonywał tylko najniezbędniejsze czynności, resztę pozosta-
wiając na łaskę losu, i dom powoli zaczął się chylić ku upadko-
wi. Gdy Mike gościł tam ostatnim razem, pokoje były zapusz-
czone, a kuchnia czarna od sadzy. A teraz...
– O której tu przyjechałaś? – zapytał zdumiony, rozglądając się
dookoła.
– O siódmej. Zupełnie nie mogłam w nocy spać. Matka Louise
strasznie chrapała, Louise wcześnie wychodziła na dyżur, więc
jadłyśmy razem śniadanie, a ona mi opowiadała, jaki Harvey
Begg jest wspaniały. Wyobraź sobie – uśmiechnęła się Tessa –
że Louise podoba się nawet jego volvo. Pojechałam potem do
szpitala, zajrzałam do dziadka, który chrapał nie gorzej od matki
Louise, i zaczęłam szukać proszku do szorowania. Sklep był
zamknięty, ale w drodze na farmę natknęłam się na jego właści-
ciela, pana Harcourta. Wyszedł właśnie przed dom, żeby wyjąć
ze skrzynki pocztowej gazetę. Wczoraj go poznałam, bo był w
przychodni, skarżąc się na chrypkę. Potraktowałam go całkiem
sympatycznie, powiedziałam mu jedynie, że jeżeli nie przestanie
palić, to umrze za dwa lata.
Przerwała na moment, aby zaczerpnąć oddechu, ale już po
120
chwili opowiadała dalej:
– No więc pan Harcourt był trochę zakłopotany, bo wyszedł
przed dom w piżamie w żółte kaczuszki. Powiedział, że to pre-
zent od żony, ale sama nie wiem, co o tym myśleć... I wyobraź
sobie, że znowu palił! Wcale bym sienie zdziwiła, gdyby ten
człowiek palił także we śnie. Musiałam mu więc jeszcze raz
wygłosić kazanie, a później zapytałam, czy sprzeda mi wapno
do bielenia i proszek. Był miły i dał mi klucze do sklepu.
Pan Harcourt musiał być bardzo zakłopotany, pomyślał Mike.
Któż by zresztą nie był?
– Zaraz potem tu przyjechałam i zaczęłam sprzątać. To prawda,
że kuchnia była strasznie ciemna i ponura, ale to tylko dlatego,
że na ścianach osadzały się sadze. Jestem przekonana, że dzia-
dek po prostu pozamykał wszystkie wywietrzniki. Wyszorowa-
łam więc ściany, pobieliłam je i sam powiedz, czy nie jest teraz
wspaniale?
Mike musiał przyznać jej rację.
– Potrzebna mi pomoc przy wieszaniu firanek – oznajmiła, nie
dając mu czasu na odpowiedź. – Uprałam je z samego rana i
szłam właśnie sprawdzić, czy wyschły. Zaraz je tu przyniosę.
Jak dobrze, że przyszedłeś!
I już jej nie było.
Przypominała mu trąbę powietrzną. A może raczej rozszalałe,
cudowne tornado, które porywało wszystko na swej drodze, a
potem stawiało z powrotem w tym samym miejscu, tyle że...
całkowicie odmienione.
Co zrobić, aby nie dać mu się porwać?
Tymczasem wypełniał wszystkie polecenia Tessy, nie spierając
się o nic. Posłusznie rozwieszał firanki, trzepał dywany, zdej-
mował brudną pościel, ścielił łóżka, przesuwał meble, odkurzał
pokoje, w których nikt od lat nie mieszkał, a wszędzie towarzy-
szył mu Strop.
121
– Potrzebne wam będą tylko dwa pokoje – zbuntował się w
końcu. – Czy musimy sprzątać także w pozostałych trzech?
Jego protest spotkał się z ironią.
– Jeśli coś się robi, należy robić to porządnie – oznajmiła. – Czy
twoja mama cię tego nie uczyła?
O drugiej Tessa zarządziła przerwę. Jakimś cudem telefon nie
zadzwonił przez ten czas ani razu, choć były chwile, że Mike
wyczekiwał na jego dźwięk z utęsknieniem.
Tessa wyjęła świeży chleb i ser, a z piwnicy przyniosła butelkę
wina. Znalazła też kość dla Stropa, zupełnie jakby spodziewała
się jego wizyty. A potem rozłożyła koc w cieniu drzew, usiadła i
czekała na Mike’a z uśmiechem.
– Chodź tu – kiwnęła do niego ręką – zasłużyłeś sobie na odpo-
czynek.
– Skąd to wszystko wzięłaś? – spytał zdziwiony.
– Ser dostałam od mamy Louise, kość wzięłam ze szpitalnej
kuchni, a chleb od piekarza. Byłam dziś jego pierwszą klientką.
Powiedziałam mu, że może odwiedzisz mnie w czasie lunchu, a
on odrzekł, że też ma taką nadzieję i dał mi żytni chleb, bo go
podobno bardzo lubisz.
Całe miasto będzie teraz o nas opowiadać, pomyślał ze zgrozą
Mike. I skąd, na Boga, wiedziała, że mam zamiar ją odwiedzić?
Następnie wyciągnęła się na kocu jak leniwa kotka i przez cały
czas, gdy jedli, nie odezwała się ani słowem. Nic więc nie prze-
rywało Mike’owi rozmyślań. Tessa jednak nie umiała długo
milczeć. Gdy skończyli lunch, wstała i poszła do domu, skąd
przyniosła dwa kubki gorącej kawy. A potem zaczęła się seria
pytań.
– Opowiedz mi coś o swojej matce – poprosiła.
– Ależ...
– Louise mówiła mi, że twój ojciec zmarł, gdy byłeś mały i
122
mama samotnie cię wychowywała. Zmarła, gdy miałeś szesna-
ście lat. Co jej się stało?
– Tesso...
– Wiem, że to nie moja sprawa – szepnęła. – Ale proszę cię,
odpowiedz mi.
– Po co?
– Naprawdę chciałabym wiedzieć.
Westchnął i położył się na plecach z rękami skrzyżowanymi pod
głową. Co on tu w ogóle robi? I dlaczego ma opowiadać o sobie
tej dziewczynie?
– Moja matka umarła na śpiączkę cukrzycową – zaczął z wy-
raźnym ociąganiem. – Nabawiła się infekcji, której nie dało się
opanować. Pewnej soboty nastąpiła zapaść. Tak, jak to widzę
teraz, potrzebny był jej antybiotyk podany dożylnie i insulina...
Nigdy nie dawała mi się dotknąć do swoich lekarstw, nie chcia-
ła, żebym myślał o niej jak o chorej, więc nie miałem pojęcia,
jak jej pomóc. Nie wiedziałem ani co, ani w jakiej dawce należy
jej podać, nie mówiąc o tym, że nie umiałem robić zastrzyków.
Mówił to wszystko znużonym głosem. Wiele kosztowało go
powracanie do tych spraw, przeżywanie wszystkiego na nowo.
– A wtedy... – przemógł się jednak i podjął swą opowieść –
wtedy nie było tu szpitala ani pielęgniarki. Był jedynie lekarz.
Lekarz, który nie przyszedł na czas. Kiedy wróciłem do domu,
matka znajdowała się w stanie śpiączki. Gdyby nie to, może
powiedziałaby mi, co mam zrobić. A tak...
– Obwiniasz za jej śmierć lekarza?
– Powinien był przyjść...
– Czy mam przez to rozumieć, że do końca życia będziesz pełnił
dyżur dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni w
tygodniu?
– Tak to można określić. – Uśmiechnął się smutno, lecz szybko
dodał: – Oczywiście nie zgłupiałem jeszcze do reszty, jestem w
123
końcu tylko człowiekiem. Raz na rok biorę urlop, zatrudniam
wtedy zastępców.
– Zastępców?
– Tak, dwóch zastępców.
– Dwóch zastępców, którzy zapewniają taką samą opiekę me-
dyczną jak ty jeden?
– No tak.
– To zrozumiale, nie potrafiłbyś znaleźć głupca, który by przejął
wszystkie twoje obowiązki – stwierdziła Tessa.
– Wolno ci tak myśleć.
Usiadła powoli, a po chwili ułożyła się obok Mike’a na wznak,
także z rękami skrzyżowanymi pod głową, i podobnie jak on,
utkwiła wzrok w zwisających gałęziach drzew.
– Niewykluczone, że ci się na coś przydam – zauważyła.
– Kiedy ja...
– Przyznaj, że mnie potrzebujesz – powtórzyła, nie zmieniając
pozycji.
– Jeżeli zostaniesz, nie będę musiał brać tak długiego urlopu.
– Jeżeli zostanę, nie od razu zapracujesz się na śmierć –
oświadczyła zdecydowanym tonem. Uniosła potem bosą nogę
do góry i oglądała przez chwilę swoje pomalowane paznokcie,
zupełnie tak, jakby studiowała dzieło sztuki. – No to jak? Przy-
znaj, że mnie potrzebujesz – nalegała.
– Przyznaję – mruknął niechętnie. Leżała zbyt blisko niego.
Rodziło to niepokój. A do tego te bose nogi...
– Potrzebny mi jest drugi lekarz, jeśli więc zostaniesz, będę ci
bardzo wdzięczny.
– Zostanę. – Usiadła, podpierając się z tyłu rękami. Patrzyła
teraz na Mike’a z góry i była bardzo blisko niego.
– Rozumiem, potrzebna jestem Mike’owi lekarzowi. Pytanie
tylko, czy potrzebuje mnie jako kobiety Mike mężczyzna?
– Ależ...
124
– Chcesz powiedzieć, że Mike lekarz nie istnieje jako mężczy-
zna?
– Skądże znowu – zaprotestował.
– Jednak nikt i nic nie może przeszkadzać Mike’owi w pracy.
Czy nie mam racji? – spytała. – Po tym, co przydarzyło się kie-
dyś twojej matce, zrezygnowałeś z życia osobistego i coś mi się
wydaje, że boisz się, żebym nie odrywała cię od pracy i nie roz-
praszała twojej uwagi – ciągnęła, po czym z uśmiechem do-
tknęła palcem nosa Mike’a. – Niech pan się tak bardzo nie boi,
panie doktorze. Kiedy tylko zajdzie potrzeba, będę z panem
ciężko pracować. Znam swoje obowiązki i jestem oddanym i
sumiennym lekarzem. Obraziłbyś mnie, gdybyś myślał inaczej –
dodała.
Patrzyły na niego roześmiane, zielone oczy, na które opadały
niesforne loki. Jej twarz była tak blisko...
Kobiety nie powinny się tak zachowywać. Nie jest przyjęte,
żeby rzucać się mężczyźnie na szyję, myślał zupełnie oszoło-
miony. Ale to przecież nie jest jakaś tam zwyczajna kobieta,
tylko Tessa.
– Nigdy bym cię nie chciał obrazić – odezwał się cicho.
– Nic więc nie mów, leż cicho i pozwól, że ci przedstawię
dziewczynę, która zamierza stać się miłością twojego życia –
wyszeptała. – A jeśli nie domyślasz się jeszcze, o kim mówię, to
słuchaj uważnie. To właśnie ja.
Pochyliła głowę niżej i Mike poczuł na ustach jej pocałunek.
Czuł, jak gdzieś w jego sercu unosi się, a potem znika straszny
ciężar, z którego istnienia nie zdawał sobie dotąd sprawy. Przy-
sięgał sobie, że nigdy nie będzie kochał, nie miał jednak pojęcia,
czym jest miłość. Nie chciał się angażować, nie wiedział jednak,
jaką to niesie rozkosz.
Tulił ją mocno do siebie i nagle zapomniał o swym ślubowaniu.
O co mi w ogóle chodziło? – pytał sam siebie. Dlaczego nie
125
miałbym być sumiennym i dobrym lekarzem tylko dlatego, że
pokochałem kobietę?
Przecież to możliwe. I ja to udowodnię.
126
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Następne tygodnie zdały mu się snem. Czuł, jak otwiera się
przed nim nieznany świat, a życie zyskuje nowy wymiar.
Pozwolenie na pracę przyszło nadspodziewanie szybko i już
wkrótce Tessa została oficjalnie zarejestrowana jako lekarz.
Całe miasto przyjęło to z radością. Mike także nie posiadał się
ze szczęścia. Parę razy miał ochotę się uszczypnąć, by upewnić
się, czy przypadkiem nie śni.
Tessa istniała jednak naprawdę.
Podziwiał jej zręczność i umiejętności przy podawaniu znieczu-
lenia, gdy zszywał Jasonowi ścięgno Achillesa. Słuchał z praw-
dziwym podziwem, jak rozmawiała z Doreen, narzeczoną Hugh.
Doreen wybrała specjalnie Tessę, a nie Mike’a, chcąc się wy-
płakać i wyżalić w babskiej obecności.
Hugh był nadal w Melbourne, gdzie jego wuj Les rozpoczął
długotrwałą rekonwalescencję. Termin ślubu został odłożony i
Doreen lękała się, czy w ogóle dojdzie do skutku z powodu wy-
rzutów sumienia, jakie odczuwał Hugh.
Tessa milczała, a Doreen wylewała swe żale i dzieliła się nie-
pokojem. Ściany w przychodni nie były dźwiękoszczelne –
127
Tessa pracowała tu od niedawna, zabrakło więc czasu, by je
zbudować – i Mike słyszał doskonale każde słowo.
Doktor Westcott wiedziała dobrze, kiedy należy milczeć, a kie-
dy można wpadać w entuzjazm.
– Powinna pani pojechać do niego do Melbourne – odezwała się
w końcu cicho, gdy Doreen już się wypłakała.
– Hugh przeżywa teraz trudne chwile i pani miejsce jest przy
nim.
Wychodząc, Doreen nadal popłakiwała w chusteczkę, powoli
jednak się uspokajała.
– Czy jest pani pewna, że mam pojechać? – zapytała jeszcze. –
Cała rodzina uważa, że to wszystko przeze mnie. Hugh spał u
mnie tamtej nocy. Jeżeli pojadę teraz do niego...
– Niech pani idzie za głosem serca – odrzekła cicho Tessa. –
Zawsze trzeba iść za głosem serca i nie można pozwalać, żeby
ktoś nam w tym przeszkadzał.
Niech pani idzie za głosem serca...
A potem Mike był świadkiem, jak Tessa uczyła swego dziadka
chodzić przy pomocy balkonika. Spędzała z nim całe godziny na
szpitalnym korytarzu, zupełnie jakby to była najważniejsza
rzecz pod słońcem. Mike zdumiony był szybkością, z jaką po-
stępowała rekonwalescencja.
Tessa nawiązała też kontakty ze wszystkimi zawodnikami dru-
żyny Jancourt i z zapamiętaniem uczyła się zasad gry w austra-
lijską piłkę nożną, która ku zdumieniu Mike’a stawała się po-
woli jej pasją. Zaczęła nawet robić na drutach szalik w barwach
klubowych. A w nocy...
W nocy nikogo nie było na farmie. Tessa odwiedzała tylko co
wieczór Doris, a potem wracała do miasta, aby wziąć Mike’a w
ramiona. Strop przyjął ją życzliwie i przestał wskakiwać na
łóżko. Mieli je więc z Mikiem dla siebie...
W jej ramionach Mike znalazł spokój, o jakim nigdy nie marzył.
128
W życiu nie był tak szczęśliwy jak u boku tej kobiety. Gdy le-
żał, tuląc ją mocno do siebie, trudno mu było uwierzyć, że to
wszystko prawda, a nie sen. Po raz pierwszy los się do niego
uśmiechnął.
– Na pewno nie zniknę – śmiała się, gdy minęły dwa tygodnie
od chwili ich poznania. – Przyjechałam tu na zawsze.
W Bellanor nie sposób było utrzymać czegokolwiek w tajemni-
cy. Już pierwszego ranka po nocy spędzonej z Tessą powitały
Mike’a w szpitalu żarciki i uśmiechy.
– Nareszcie! – wzdychali wszyscy z ulgą. – Po co było czekać
tak długo?
Rzeczywiście, czekali bardzo długo. Pełne trzy dni. Po dwóch
tygodniach pojawiły się nowe komentarze.
– Tak nie można traktować uczciwej dziewczyny, doktorze.
Jeśli się powiedziało A, trzeba powiedzieć B.
Małżeństwo...
Nigdy przedtem o czymś podobnym nie myślał, ale skoro już
raz to słowo padło, nie dawało mu spokoju. Ślubowania i tak nie
dotrzymał, reszta nie ma więc żadnego znaczenia.
Tessa towarzyszyła Mike’owi podczas następnej wizyty u Staną
Harpera. Mike niepokoił się coraz bardziej o jego zdrowie. Stan
wyglądał fatalnie i ciągle narzekał na bóle w klatce piersiowej.
– Muszę pana zabrać na parę dni do szpitala – stwierdził Mike
po osłuchaniu klatki piersiowej. – Ostatnie trzy elektrokardio-
gramy były normalne, nie podejrzewam więc problemów z ser-
cem, ale skoro ciągle występują bóle... Uważam, że trzeba pana
dokładnie przebadać.
Stan jednak gwałtownie zaprotestował.
– Nie ma mowy. Nigdzie się nie wybieram, ale obiecaj rni, że
przyjdziesz w sobotę – poprosił niespokojnie.
Mike zdawał sobie doskonale sprawę, jak bardzo stary farmer
czuł się samotny i opuszczony.
129
– Mam dobry pomysł – odezwał się. – Może co drugi dzień
przyślę do pana pielęgniarkę? A ja obiecuję wpaść w przyszłym
tygodniu.
Stan jednak i na to nie chciał się zgodzić.
– Po co robić tyle zamieszania? I tak nic mi nie pomoże.
Co innego, gdyby Cathy ze mną była – westchnął ciężko, przy-
glądając się badawczo Tessie i Mike’owi. – Nie mówmy więcej
o mnie. Tak się cieszę, Mike, że nareszcie dałeś się złapać tej
dziewczynie. Dobrze na tym wyszedłeś, wystarczy na ciebie
spojrzeć... Powiedzcie, kiedy ślub? Tessa zaczerwieniła się, a
Mike pokręcił głową.
– To nasza słodka tajemnica – odpowiedział.
Myśl o tym, co ich czeka, przepełniała Mike’a szczęściem, od-
wrócił się więc do Tessy i uśmiechnął się do niej.
– Tylko nie zwlekaj z tym za długo, chłopcze. To zbyt poważna
sprawa.
Rozmowa w drodze powrotnej nie bardzo się kleiła. Mike pró-
bował myśleć o Stanie, naprawdę jednak uwagę jego zaprzątała
osoba Tessy. Gdy wyjeżdżali po południu z domu, Strop drze-
mał pod łóżkiem i zamiast psiego łba Mike widział teraz obok
siebie twarz Tessy.
– Niepokoję się ciągle o Staną – odezwał się w końcu.
Tessa podciągnęła kolana pod brodę. Miała na sobie czarne leg-
ginsy i obszerny czerwony sweter, sięgający za kolana. Wyglą-
dała doprawdy cudownie.
– On chyba nic nie je – zauważyła.
– Skąd wiesz?
– W zeszłym tygodniu zabawiłam się w detektywa. Kiedy go
badałeś, wyprawiłam się na zwiady do kuchni. A dziś, gdy Stan
odprowadzał nas do samochodu, wróciłam na chwilę po torebkę
i znowu zajrzałam do kuchni. Prawie nic się tam przez ten ty-
130
dzień nie zmieniło. W zamrażalniku Stan trzyma pokrojony
chleb. Policzyłam poprzednim razem kromki. Wyobraź sobie, że
ubyło zaledwie sześć. Nie zjadł ponadto ani jednego jajka, nie
tknął płatków śniadaniowych. Zniknęło tylko kilka puszek zupy
pomidorowej.
– Prawdziwy z ciebie Sherlock Holmes.
Uśmiech przemknął po jej twarzy, ale zaraz spoważniała.
– No i co ty na to powiesz?
– To całkiem prawdopodobne. Dlatego właśnie chciałem go
wziąć do szpitala. Zauważyłem, że traci na wadze.
– Tęskni za Cathy.
– No właśnie – pokiwał głową Mike. – Jak miłość człowieka
dopadnie, to już koniec...
– Owszem – zgodziła się Tessa, patrząc na niego spod oka.
Zapadła cisza. Cóż można było jeszcze powiedzieć? Większą
część drogi między Jancourt a Bellanor jechali w milczeniu. I
nagle, zupełnie dla siebie niespodziewanie, Mike podjął decyzję.
Nie sposób tego dalej tak ciągnąć. Pragnął Tessy aż do bólu.
Przestało mu wystarczać spędzanie z nią tylko nocy.
– Wyjdź za mnie za mąż – wyrzucił z siebie, a zaraz potem
wstrzymał oddech.
– Mam wyjść za ciebie za mąż?
– O to cię właśnie proszę.
Tessa przymknęła oczy. Mike wahał się chwilę, a potem zjechał
na pobocze i zatrzymał samochód. Przed nimi u podnóża doliny
leżało miasto. Tessa milczała.
Dlaczego ona nic nie mówi? Powinna się zgodzić. Tak bardzo ją
kocham, a Henry mówił, że wspominała o małżeństwie ze mną.
Musi mnie więc kochać.
Tessa otworzyła w końcu oczy, a Mike od razu domyślił się,
jaka będzie odpowiedź. Odwróciła głowę w jego stronę i pokrę-
ciła głową.
131
– Kocham cię – wyszeptała, patrząc na niego – ale nie wyjdę za
ciebie. Przynajmniej na razie...
Czuł, jak zaczyna mu bić niespokojnie serce.
– Czy mogę wiedzieć dlaczego?
Wzrok jej rzucał wyzwanie, jak wtedy na farmie, gdy ujrzał ją
pierwszy raz.
– Bo prosisz mnie o rękę wbrew sobie.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Po prostu ciągle ci się wydaje, że zdradzasz matkę. Czujesz,
że złamałeś ślubowanie, bo mnie pokochałeś, a kiedy mnie po-
ślubisz, będziesz tylko czekał, aż wydarzy się nieszczęście. I bez
względu na to, jak bardzo bym się starała, okaże się w przy-
szłości, że ci przeszkadzam. Choć będę, oczywiście, pomagać, a
tutejsi mieszkańcy zyskają lepszą opiekę medyczną niż przed-
tem. To wszystko nie będzie się jednak liczyło, bo w końcu
może się zdarzyć, że w czymś ci niechcący przeszkodzę i bę-
dziesz miał wtedy do siebie pretensje, że zaniedbałeś swoje
obowiązki. Wtedy znienawidzisz mnie i siebie.
– Na pewno w najmniejszym stopniu nie przeszkodzisz mi w
pracy – stwierdził. – I zupełnie sobie nie wyobrażam, żebym
mógł cię znienawidzić. To absolutnie niemożliwe. Wszystko już
przemyślałem.
– Zapewniam cię, że nie! Zycie nieraz jeszcze pokrzyżuje ci
plany i przeszkodzi w pracy. Tyle tylko, że jeśli podczas wi-
chury zwali ci się na głowę gałąź i nie dotrzesz na czas do pa-
cjenta, z pewnością nie będziesz miał o to do nikogo żalu, bo nie
przyrzekałeś nie chodzić blisko drzew. Jeżeli jednak coś ci nie
wyjdzie przeze mnie, nigdy mi tego nie wybaczysz, bo pomy-
ślisz, że to dlatego, że złamałeś ślubowanie. Bardzo cię kocham
– dodała – ale pragnę od ciebie czegoś więcej niż to, co mi mo-
żesz teraz ofiarować. Będę więc czekała.
Powtarzał w myślach słowa Tessy. Starał się ze wszystkich sił
132
nie przyjmować do wiadomości, że o tym, co mówiła, wiedział
od dawna i że była to prawda.
– Głupstwa opowiadasz – odezwał się po chwili.
– Może, ale mówię prawdę – odparła, a Mike doskonale wie-
dział, że Tessa nie zmieni zdania – Kocham cię – powtórzyła
cicho – i nigdzie stąd się nie ruszę. Chciałabym jednak, żeby to
nieszczęście spadło na nas, zanim całkowicie się ze mną zwią-
żesz i żebyś zrozumiał, co naprawdę oznacza miłość.
– Właśnie tego chcę.
– Nieprawda. Jeszcze tego nie chcesz – westchnęła Tessa. –
Posłuchaj, nie mówmy o tym więcej. Nie wyobrażasz sobie na-
wet, jak bardzo cię pragnę, ale dobrze wiem, co robię. Nie zgo-
dzę się, żebyś składał kolejne ślubowanie, dopóki nie uporasz
się z poprzednim. Dopóki nie zrozumiesz, że wolno ci go nie
dotrzymać i że można z tym żyć. – Objęła rękami jego twarz i
pocałowała delikatnie w usta. – Nie rozumiesz na razie, co mam
na myśli, musimy więc zaczekać. Obydwoje musimy poczekać,
żeby zobaczyć, co nam zgotuje życie. Chwilowo nie będzie więc
wesela, tylko miłość... Zobaczymy, czy nam to wystarczy.
Mike musiał w końcu na wszystko się zgodzić. Nie miał wybo-
ru, choć był przekonany, że Tessa się myli.
Życie nadal było piękne. Nie rozstawali się z sobą, pracując
zawsze razem, a obowiązki Mike’a zmniejszyły się w jakiś cza-
rodziejski sposób o połowę. Miał teraz nawet czas, by czasem
podnieść głowę i rozejrzeć się dookoła, a wtedy widział Tessę
gotową do pomocy i oczekującą cierpliwie, aż będzie ją mógł
wziąć w ramiona.
Henry Westcott nadspodziewanie szybko doszedł do siebie. Po
pięciu tygodniach, jakie minęły od wydarzeń w jaskini, Tessa i
Mike zaczęli myśleć o przewiezieniu starszego pana do domu.
– Będę musiała teraz mieszkać na farmie – oznajmiła Tessa Mi-
133
ke’owi w piątek, w przeddzień wypisania dziadka ze szpitala.
Była to ich ostatnia wspólna noc. Farma leżała zbyt daleko od
szpitala, aby Mike mógł tam nocować, nawet gdyby tego chciał.
Ale nie chciał. Znał Henry’ego i dobrze wiedział, jaki byłby to
dla niego szok, skoro nie wzięli ślubu.
Tessa jednak musiała zamieszkać na farmie.
– Powinniśmy więc się pobrać – oświadczył Mike, odgarniając
jej włosy z czoła. – I to niedługo. Strop zacznie za tobą tęsknić,
a o sobie nawet nie wspomnę. Wyjdź za mnie...
– Nie ma mowy.
– Nie ma mowy?
– Tak. Jeszcze nie spotkało cię żadne nieszczęście.
– Nie mam zamiaru czekać na nieszczęście.
– Nie ominie cię, możesz być tego pewny. Coś ci jednak po-
wiem – dodała, całując go delikatnie w policzki, nos i brodę. –
Mogę ci obiecać, że jeśli nic cię nie spotka do chwili, gdy skoń-
czę pięćdziesiąt lat, to wyjdę za ciebie, nie stawiając już żad-
nych warunków.
– Ładna historia.
– Nie będziesz mnie chciał, gdy skończę pięćdziesiąt lat? Jej
pocałunki zapierały mu dech w piersiach. Całowała go w szyję i
ramiona, czuł jej usta coraz niżej...
– Mogę tego nie dożyć...
– Nie masz wyboru! Mów zaraz, zgadzasz się na moją propozy-
cję czy nie?
– Tesso...
– Mówię poważnie. – Odgarnęła mu włosy z czoła i patrzyła w
oczy. – Na razie czekamy. Coś musi się wydarzyć, to tylko
kwestia czasu.
W sobotę po południu wypożyczyli samochód ze szpitala i od-
wieźli Henry’ego do domu, pilnując się, aby nie zauważył, że
łączy ich coś bliższego. Starszy pan nie posiadał się z radości.
134
Cieszył się jak dziecko, witając Doris i jej dzieci, patrząc na
kozy i rozglądając się po obejściu. A wreszcie zasiadł przy ko-
minku we własnym fotelu.
– To prawdziwy cud – wyszeptał. – Wszystko dzięki tobie,
dziewczyno.
Mike sprawdził, czy Henry jest w stanie przejść z łazienki do
sypialni przy pomocy balkonika, a potem zaczął się zabierać do
wyjścia. Co wieczór w sobotę wpadał do Staną Harpera.
– Tessa z pewnością się panem dobrze zaopiekuje, no i oczywi-
ście codziennie wpadać będzie pielęgniarka.
Tak to sobie właśnie zaplanowali. Pomoc obiecał jeszcze naj-
starszy syn Jacoba Jeffriesa, Matt. Pod pretekstem przycinania
żywopłotu miał się pojawiać co rano, aby choć z daleka mieć
oko na Henry’ego.
– Nie zostaniesz na kolacji? – Starszy pan był wyraźnie zawie-
dziony. – Musisz z nami zostać! Prosiłem Tessę, żeby przygo-
towała dla nas ucztę. Będzie pieczeń...
– Pieczeń wieprzowa – dorzuciła Tessa. Wieprzowa? Mike był
wyraźnie zdumiony. Przy Doris kręciło się nadal osiem pro-
siaczków.
– Wieprzowa – roześmiała się Tess. – Kupiłam w supermarkecie
nogę wieprzową. Z pewnością ofiarowało ją tam jakieś bliżej
nieznane prosię. Zapewniam cię, że Doris nic nie widziała, bo z
zakupów wróciłam po ciemku.
– I dobrze zrobiłaś.
– No to co? Zostaniesz z nami? – Spojrzała na niego prosząco. –
Kupiłam też puszkę z jedzeniem dla Stropa, no i mam dla nas
wszystko, o co dziadek prosił. Mus jabłkowy i duszoną dynię, a
także pieczone ziemniaki i zielony groszek. A na deser tort cy-
trynowy...
– Tort cytrynowy! – jęknęli z zachwytu obydwaj panowie.
– Sami widzicie, ile mam zalet! Od dziś proszę także pamiętać,
135
że jestem dobrą gospodynią – roześmiała się. – Ale nie będę was
okłamywać. Tort cytrynowy zrobiła na moją prośbę pani
Thompson, cała reszta jest jednak moim dziełem. Zostań –
zwróciła się wprost do Mke’a. – Bardzo cię z dziadkiem prosi-
my.
Wahał się tylko chwilę.
– Stanowi nic nie jest, potrzebuje wyłącznie mojej obecności –
zgodził się w końcu. – Wpadnę do niego jutro.
Następnego dnia było jednak za późno. Gdy Mike zajechał na
farmę Staną w niedzielę o jedenastej rano, stary farmer już nie
żył.
– To musiał być rozległy zawał serca – orzekła Tessa. Był po-
niedziałek rano. Znajdowali się w prosektorium, a Tessa skoń-
czyła właśnie robić sekcję zwłok. Nie mogła zostawić w takiej
chwili Mike’a samego.
– Nie ma co do tego żadnej wątpliwości – dodała.
– Chyba nie...
– Za czas zgonu można przyjąć późny wieczór w sobotę.
– Może raczej późne popołudnie? – zauważył.
– Nie jesteśmy przecież w stanie tego bliżej określić – zaprote-
stowała.
– Nie jesteśmy też w stanie z całą pewnością stwierdzić, że stało
się to później.
– To prawda. – Tessa odeszła od stołu, aby umyć ręce. – Śmierć
mogła nastąpić także w sobotnie popołudnie.
– Wtedy, kiedy powinienem był go odwiedzić.
– Sądząc po rozmiarach zawału, nie byłbyś w stanie mu pomóc,
nawet gdybyś przy nim był. Tętnica wieńcowa jest zupełnie
zablokowana. To nie był lekki atak i wątpię, czyby można go
było uratować nawet w najlepiej wyposażonym szpitalu.
– Nic na to nie wskazywało... Wykres ekg był w normie, tylko
136
te bóle w klatce piersiowej. Tyle razy wysyłałem go do kardio-
loga, ale on nigdy nie chciał jechać.
– Był to więc jego wybór – zauważyła Tessa obojętnym tonem,
nie spuszczając przy tym oczu z Mike’a.
– Powinienem był mocniej nalegać.
– I tak by się nie zgodził.
– Przynajmniej powinienem być przy nim.
– Chcesz przez to powiedzieć, że gdybyś był przy nim, mógłbyś
go uratować?
– Tak... Nie... Sam właściwie nie wiem. – Odwrócił od Tessy
głowę i patrzył przed siebie nie widzącym wzrokiem. – Sam nie
dbał o siebie i nic przy tym nie jadł, gdybym więc poświęcił mu
więcej czasu, zmusił go jakoś do jedzenia...
– Zamiast przesiadywać ze mną – zakończyła za niego.
– Te sprawy oczywiście się łączą.
– A czy żadnego znaczenia nie ma fakt, że nigdy jeszcze nie
miałeś tyle wolnego czasu co teraz, bo wykonuję za ciebie masę
twoich obowiązków? Czy nie przyszło ci do głowy, że gdybym
nie pomagała ci w pracy, mógłbyś w ogóle nie mieć czasu, żeby
składać swoim pacjentom towarzyskie wizyty?
Mike nie słuchał jej jednak.
– Miałem odwiedzić Staną w sobotę wieczorem. Czekał na
mnie. Nie powinienem był zostawać u was.
– Wcale na ciebie nie czekał. Obiecałeś mu wpaść któregoś
dnia, a gdyby nie ja, w ogóle nie miałbyś czasu go odwiedzać.
Nie rozumiesz, że gdybyś nawet zjawił się u niego w sobotę po
południu, mógłbyś go nie zastać żywego? Albo też, że mógłby
umrzeć wkrótce po twoim wyjściu? Na mięśniu sercowym nie
ma śladu blizn, nic więc poza bólami nie zapowiadało tak du-
żego zawału, a Stan nie godził się na przeprowadzenie badań.
Nic więcej nie mogłeś zrobić.
– Tylko że powinienem być wtedy przy nim. Zapadła cisza.
137
Tessa zdjęła fartuch i podeszła do Mike’a, aby wziąć go za ręce.
Patrzył na nią pustym wzrokiem.
– Jak. sądzisz, czy śmierć Staną jest tym nieszczęściem, o któ-
rym ci mówiłam?
– Nie rozumiem...
– Czy to się teraz zwróci przeciw nam? Odwrócił od niej wzrok.
– Powinienem być wtedy przy nim – powtórzył.
Nie dotrzymał swego ślubowania i zawiódł Staną. Wiedział od
dawna, że tak właśnie się stanie.
– Czy naprawdę ci się wydaje, że gdybyś mnie nie kochał, to
Stan by nie umarł?
Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
– Nie wiem – odrzekł w końcu. – Nie wiem – powtórzył. –
Wiem tylko, że...
– Że chciałbyś, żebym sobie poszła? Przymknął oczy.
– Tak – odpowiedział.
– Wiedziałam, że tak się stanie – rzekła z bolącym sercem. –
Czy nie cieszysz się teraz, że nie złożyłeś kolejnego ślubowa-
nia? Że nie pobraliśmy się?
Wyszła cicho, zamykając za sobą drzwi.
138
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Następny miesiąc ciągnął się w nieskończoność. Przez cały ten
czas na próżno usiłował uporządkować jakoś swe życie.
Podzielił je z grubsza na dwa okresy. Pierwszy, przed pozna-
niem Tessy, był smutny i ponury. Dragi, jaki nastąpił, gdy Tessa
zniknęła z jego życia, stał sienie do zniesienia. Na pozór Mike
był spokojny i opanowany, wykonywał też skrupulatnie wszyst-
kie swe obowiązki. Nie sposób jednak opisać, co przeżywał.
Czas goi wszystkie rany, próbował się pocieszyć. Nadejdą kie-
dyś chwile, gdy będę patrzył na Tessę obojętnym wzrokiem. Na
razie towarzystwa dotrzymywał mu tylko Strop, który zawłasz-
czył sobie znowu poduszkę na jego łóżku.
Byłoby dużo łatwiej, gdyby nie musiał Tessy ciągle oglądać.
Nie zanosiło się jednak na to, gdyż zadomowiła się już w okoli-
cy. Przychodziła co rano do szpitala i przyjmowała pacjentów w
przychodni, a po południu odbywała wizyty domowe.
Czasem zabierała z sobą dziadka. Kupili sobie małą, solidną
półciężarówkę i wkrótce mieszkańcy doliny przyzwyczaili się
do widoku starszego pana i młodej, rudowłosej dziewczyny,
139
przemierzających wspólnie wiejskie drogi.
– To chyba cud, że pan radził sobie kiedyś bez doktor Westcott
– mówili wszyscy, a on jeden wiedział, jak wiele kosztowała go
obecność Tessy.
– Doskonale dawaliśmy sobie zawsze radę sami – przemawiał
czule do Stropa, ale smutne, wielkie oczy psa zdawały się prze-
czyć jego słowom. Cierpienie Mike’a nie uszło także uwagi
Tessy.
– Chyba zwariowałeś – powiedziała mu sześć tygodni po śmier-
ci Staną.
Była jedenasta wieczorem i Tessa zjawiła się właśnie w szpitalu,
by zajrzeć do pacjenta, którego przyjęła po południu. Z koryta-
rza zauważyła w kuchni Mike’a smażącego jajka na bekonie.
– Jak tak dalej pójdzie, przeniesiesz się szybko na tamten świat.
Jak ty się odżywiasz! A do tego masz za dużo pracy. – Stanęła
w drzwiach i podparła się pod boki. – Doskonale wiesz, że chcę
wziąć więcej godzin.
– Nie możesz więcej pracować i jednocześnie mieć pod opieką
dziadka.
– Dziadek ma się coraz lepiej, właściwie jest już samodzielny. –
Tessa weszła do kuchni i usiadła przy stole. – Nie oznacza to
jednak, że zamierzam stąd wyjechać. Wprost przeciwnie, bę-
dziemy się nawet częściej widywać, bo postanowiliśmy sprze-
dać farmę i zamieszkać bliżej.
– Chcecie sprzedać farmę?
– Kochamy wprawdzie ten dom, ale nie potrzeba nam aż trzy-
dziestu hektarów ziemi, a ja mam poza tym za daleko do szpita-
la To zresztą pomysł dziadka, nie mój. Znaleźliśmy cudowne
miejsce nad rzeką, nawet niedaleko, kilometr stąd. Dziadkowi
ogromnie tam się podoba.
– Ale on tak kocha swoją farmę...
– Nie tylko on, ja też. Przede wszystkim jednak chcemy razem
140
mieszkać. My dwoje i Doris...
– I osiem prosiaczków? – wyrwało mu się.
– Przyjdź do nas któregoś dnia zobaczyć te swoje prosiaczki. To
właściwie wieprzki. Nawet Doris ma już dosyć tego towarzy-
stwa.
Zatrzymamy pewnie małego, a raczej dużego Mike’a, ale więcej
nie da rady.
– Takie jest życie.
– Chciałabym...
– Tak?
Wahała się chwilę, a potem ciężko westchnęła.
– Chciałabym wiedzieć, czy ty nadal uważasz, że jestem winna
śmierci Staną?
– Ależ nie. To była moja wina.
– To jeszcze gorzej.
– Nic na to nie poradzę, tak właśnie czuję.
– Masz więc zamiar spędzić samotnie życie, tyrając za dwóch?
– Tak właśnie postanowiłem.
– To szaleństwo! – wybuchnęła. – Czy sądzisz, że twoja matka
byłaby zadowolona, widząc, że odrzucasz moją pomoc? Ty w
rezultacie nie masz nawet siły pomyśleć o sobie! Czy cieszyłoby
ją, że odtrąciłeś miłość?
– Co ty w ogóle mówisz?
– Wiem dobrze, co mówię. Powinieneś zjadać trzy przyzwoite
posiłki dziennie, i to przy rodzinnym stole. Na przykład ze mną
i z moim dziadkiem, a może nawet z własnymi dzieciakami. –
Zaczerwieniła się, a zaraz potem uśmiechnęła promiennie. – Tak
sobie myślę, że skoro Doris może mieć Mike’a, to może i ja
bym mogła? A jeśli chodzi o twoje jajka na bekonie...
– Bardzo lubię jajka na bekonie – przerwał jej i nagle odstawił
talerz, bo odeszła mu ochota na jedzenie.
– Nic ci nie jest? – spytała łagodniejszym tonem. – Może jesteś
141
chory?
– Nie – uciął krótko.
– A może umierasz z miłości? – zażartowała, lecz na jej twarzy
nadal malowało się napięcie. – Wydaje mi się, że schudłeś.
– Wcale nie.
– Chyba jednak tak – uznała, przyglądając mu się uważnie. – A
w dodatku wcale nie masz ochoty na ten bekon z jajkami.
Mike wyciągnął rękę po talerz i postawił go obok siebie, biorąc
do ręki nóż i widelec.
– Ależ mam – zaprotestował.
– Powiedz, co ci jest? – Tessa wyglądała teraz na naprawdę
przestraszoną.
– Nic mi nie jest! – wybuchnął. – Boli mnie trochę brzuch i to
wszystko.
– Dzisiaj pierwszy raz?
– Tak!
– Dobrze, już dobrze! – Podniosła do góry ręce w geście podda-
nia. – Widzę, że nie jestem tu mile widziana. Tylko jeśli masz
podobne dolegliwości od dłuższego czasu...
– Nic mi nie jest.
– Jeżeli jednak coś ci jest i nie chcesz ze mną o tym rozmawiać,
to może pojedź do Melbourne, żeby się kogoś poradzić...
– Nic mi nie jest – powtórzył.
Gdy wyszła, Mike odstawił znowu talerz i wrócił do swego
mieszkania. Nic mi nie jest, przekonywał sam siebie, ignorując
wszystkie niepokojące sygnały. Po co było w ogóle rozmawiać
o tym z Tessą? To zwykły kłujący ból brzucha wywołany
ogromnym napięciem nerwowym. Potrzebuję czasu, aby dojść z
sobą do ładu. Muszę wreszcie przestać myśleć tyle o Tessie,
zapomnieć o swoich uczuciach do niej i wszystko będzie znowu
w porządku.
Zażył potem antacid i zjadł kawałek sucharka. Powiedział Stro-
142
powi dobranoc i poszedł spać. Była północ. O świcie był tak
chory jak jeszcze nigdy w życiu.
– Czy widziałaś doktora Llewellyna? – spytała Hannah Tessę
wchodzącą do szpitala. – Nie wiem, czy podać następną kro-
plówkę pani Carter – ciągnęła pielęgniarka. – Dzwoniłam do
niego do domu, ale nikogo tam nie ma. Pewnie wezwano go do
wypadku, tylko że jego radiotelefon także nie odpowiada.
– To dziwne – stwierdził Bill. – Zawsze nas zawiadamia, gdzie
jest, jeśli kontakt telefoniczny jest utrudniony.
– Może nie udało mu się dodzwonić? W nocy mogły zostać
uszkodzone linie – wtrąciła Hannah. – Słyszycie tę wichurę?
Wiatr wzmagał się przez całą noc i uderzał w ściany szpitala z
furią jesiennej zawieruchy. Na twarzy Tessy pojawił się niepo-
kój, trwało to jednak tylko chwilę.
– Nie martwmy się na zapas – rzuciła, choć lęk jej nie opusz-
czał. – Zaraz zdecyduję, co z tą kroplówką – zwróciła się do
Hannah.
Po wizycie w pokoju pani Carter Tessa zrobiła obchód pacjen-
tów Mike’a. Czekały teraz na nią wizyty domowe. Przed wyj-
ściem ze szpitala zajrzała jednak do pokoju pielęgniarek. Zastała
tam Billa i Hannah, która postanowiła poczekać, aż wiatr się
nieco uspokoi.
– Jeszcze go nie ma? – spytała Tessa, a Bill pokręcił przecząco
głową. – Czy był ktoś u niego?
– Hannah dzwoniła do niego parę razy, ale nikt nie odebrał te-
lefonu – oznajmił Bill. – Pod drzwiami słychać tylko Stropa,
który obwąchuje próg. Mike zostawił go zapewne w domu ze
względu na pogodę.
– Tylko że Mike... – zaczęła Tessa. – Widziałam go wieczorem i
nie czuł się najlepiej, w dodatku nie chciał jeść.
Bill zmarszczył czoło i popatrzył na nią uważnie. – Na co my
143
właściwie czekamy? – zapytała Tessa. – Trzeba wejść do niego
siłą!
W progu powitał ich oszalały z niepokoju Strop. Szczekając
zajadle, rzucił się w stronę łazienki, a potem, skowycząc, zaczął
drapać w drzwi. Gdy weszli do środka, ujrzeli na podłodze nie-
przytomnego Mike’a.
Przez długą chwilę nie mógł zrozumieć, gdzie się znajduje. Le-
żał nieruchomo, pokój wokół wirował, kształty zaś mógł roz-
różnić tylko wtedy, gdy podnosił wzrok ku górze.
A nad nim pochylała się Hannah. Ta straszna Hannah.
– Panie doktorze, żyje pan! Och, Mike... – Nie mylił się. Po raz
pierwszy w życiu w głosie Hannah usłyszał prawdziwe uczucie i
radość. – Proszę tylko nie zamykać oczu, zaraz zawołam Tessę.
Tessę? Hannah pobiegła po Tessę?
Wszystko było takie skomplikowane, a Mike czuł się przy tym
tak straszliwie, tak nieludzko zmęczony. Nie był więc w stanie
spełnić prośby Hannah. Oczy same mu się zamknęły i znowu
zapadł w sen. Gdy jakiś czas później je otworzył, zobaczył
Tessę, która siedziała przy jego łóżku i płakała.
– Miałeś intensywny krwotok z dwunastnicy – wyjaśniła mu
potem drżącym głosem. – Nigdy jeszcze nie widziałam tyle krwi
naraz. Dostałeś pięć jednostek plazmy, zanim mogliśmy zacząć
operację.
Zrobili mi operację? Tutaj zrobili mi operację? Mike na próżno
starał się zrozumieć, co Tessa do niego mówi.
– Ja cię operowałam – wyjaśniła, gdy był już w stanie zadawać
konkretne pytania. – Nie mam pojęcia, jak to zrobiłam, bo nie
mam jeszcze specjalizacji chirurgicznej. Wiem tylko, że nie
chciałabym nigdy nikogo więcej operować. O wszystkim opo-
wiedział mu dopiero Bill następnego dnia.
– To był cud – uznał pielęgniarz, zmieniając Mike’owi opatru-
144
nek. – Kiedy zobaczyłem cię we krwi na podłodze łazienki,
miałem ochotę wezwać grabarza. Zycie zawdzięczasz tylko
Tessie. Nie było mowy o przewiezieniu cię do Melbourne ani
sprowadzeniu tu chirurga, bo helikoptery nie lądują w taką po-
godę. A zresztą nie było na to czasu. Leżałeś nieprzytomny,
Tessa podawała ci plazmę, nie na wiele się to jednak zdało, i
wykrwawiłbyś się tak na śmierć, gdyby nie podjęła decyzji.
– Ale...
– Wiem. To samo jej wszyscy mówili, ona jednak stwierdziła,
że nic już nie ma do stracenia. Spytała tylko, kto poda narkozę. I
wtedy odezwała się Hannah. Wiesz, jaka ona jest, wszędzie
wściubi ten swój nos, no więc Hannah oznajmiła, że może po-
dać tę narkozę, bo pracowała kiedyś w sali operacyjnej.
Tessa bardzo się wtedy ucieszyła i powiedziała, żebyśmy się nie
denerwowali, bo nie tylko Hannah po raz pierwszy poda narko-
zę, ale ona też pierwszy raz będzie operować. Wyobrażasz so-
bie, jak nam to dodało otuchy...
Mike nie odzyskał jeszcze w pełni przytomności, przez cały
czas jednak słuchał opowieści Billa.
– No i... ?
– Tessa zadzwoniła do Melbourne. Szkoda, że jej wtedy nie
słyszałeś! Zorganizowała telekonferencję z tamtejszym chirur-
giem i anestezjologiem. Specjaliści słyszeli, jak przebiega ope-
racja i udzielali porad na bieżąco. – Bill pokręcił głową w nie-
mym osłupieniu, jakby do tej pory trudno mu było uwierzyć w
to, co widział. – Zgłosiły się też wszystkie pielęgniarki z okoli-
cy, a ludzie przyjeżdżali z daleka, żeby ofiarować krew. Nie
było właściwie człowieka, który by nie chciał pomóc...
– Operacja się w końcu udała – wyszeptał Mike.
– Tak, ale czy wiesz, że miałeś na stole operacyjnym zatrzyma-
nie akcji serca?
– Niemożliwe...
145
– Wcale nie żartuję. Hannah też omal się nie przejechała wtedy
na tamten świat z wrażenia, tylko Tessa zachowała spokój.
Przerwała po prostu operację i założyła elektrody stymulatora,
wprawiła serce w ruch, uspokoiła Hannah i wróciła do zakłada-
nia szwów. Chirurg, który udzielał jej rad w czasie operacji,
powiedział mi potem, że nawet jemu trudno by było w takiej
sytuacji zachować spokój. Wydaje mi się jednak, że był on tylko
pozorny – uśmiechnął się Bill. – Kiedy operacja się skończyła,
Tessa wybiegła z sali i zaczęła wymiotować, zupełnie jakby to
ona miała wrzód dwunastnicy, a nie ty.
– A niech to diabli...
Bill wziął Mike’a delikatnie za rękę i uśmiechnął się do niego
serdecznie.
– Tak się cieszę, chłopie, że wszystko się dobrze skończyło, a co
do Tessy... Kiedy jej pomagałem myć się po operacji, rozpłakała
się i powiedziała mi, że nie chcesz się z nią ożenić, bo się boisz,
że ona będzie ci przeszkadzać w pracy. Na litość boską! Ona ma
ci przeszkadzać w pracy? Gdyby nie jej miłość i oddanie, nie
miałbyś już żadnej pracy, tylko odpoczywał sobie na naszym
cmentarzu.
– Tess?
Do pokoju weszła właśnie doktor Westcott w towarzystwie
Hannah i od razu wzięła do ręki kartę choroby.
– Doskonałe wyniki! – oznajmiła z radością. – Rozszerzymy ci
jutro dietę.
– Bekon i jajka nie wchodzą jednak w rachubę – dodała Hannah,
a Tessa przytaknęła z uśmiechem.
– Oczywiście, że nie. Zaczniemy może od galaretki.
– Tesso!
– Chcesz o coś zapytać? – Na twarzy Tessy gościł uprzejmy
uśmiech, taki, jakim lekarz wita zwykle pacjenta.
146
– Tak. Czy moglibyśmy zostać sami?
– Bardzo mi przykro, ale jesteśmy teraz z Hannah ogromnie
zajęte. Cały szpital i wszyscy chorzy z okolicy są przecież na
naszej głowie.
– Tesso!
– Słucham? – Ten sam uprzejmy uśmiech i wesołe iskierki w
pięknych, zielonych oczach.
– Chcę cię o coś zapytać.
– Pytaj!
– Ale na osobności!
– Tak mi przykro! Kto jak kto, ale ty powinieneś chyba wie-
dzieć, że nie zaleca się lekarzom przebywania sam na sam z
pacjentami odmiennej płci. Hannah pełni w tej chwili rolę
przyzwoitki.
Hannah zachichotała, a Mike przyglądał się jej zdumiony. Nie
poznawał tej dziewczyny...
– Niepotrzebna ci przecież żadna przyzwoitka – wykrztusił w
końcu.
– Przypomnij mi, żebym ci kiedyś powiedziała, czego mi po-
trzeba – odparła spokojnie. – Mówiłam ci to już, ale wtedy mnie
nie słuchałeś. Powiedz raczej, czy ty czegoś teraz nie potrzebu-
jesz?
– Tak. Chcę, żebyś wyszła za mnie za mąż.
– Tylko tyle? – W jej oczach znowu pojawiły się błyski, w gło-
sie zabrzmiała radość. – Może da się coś zrobić... Hannah –
zwróciła się do pielęgniarki – kiedy wrócisz do siebie, zajrzyj
do mojego terminarza. Może uda się znaleźć jakąś wolną chwi-
lę?
– Tess...
– Musimy już iść – oznajmiła z promiennym uśmiechem.
– Oczywiście, że wyjdę za ciebie – dodała. – Zawsze robię
wszystko dla dobra pacjentów.
147
Dopiero po dwóch dniach udało się Mike’owi uzyskać poważną
odpowiedź. Tessa pokazywała się na oddziale wyłącznie w to-
warzystwie Billa, Louise lub Hannah; dopiero trzeciego dnia o
północy miał więcej szczęścia.
Zapadał ciągle w niespokojny sen i budził się co chwila, ale w
pewnym momencie usłyszał, jak ktoś cichutko otwiera drzwi, a
potem się nad nim pochyla. Zapach ten poznałby zawsze i
wszędzie. Wyciągnął rękę i chwycił dłoń Tessy.
– Zostań... – wyszeptał i ujął jej drugą rękę. – Bardzo za tobą
tęskniłem.
– Zgodziłam się przecież wyjść za ciebie za mąż, czego więc
jeszcze chcesz?
– Chcę cię przeprosić.
– Przeprosić?
– Tak, przeprosić. Za to, że byłem tak strasznie głupi, że ci nie
ufałem, że sprawiłem ci ból. – Mike przymknął oczy.
– Muszę ci powiedzieć, że nigdy dotąd nie spotkałem tak ślicz-
nej, tak cudownej kobiety jak ty. Trudno mi uwierzyć, że mnie
kochasz, ale to dla mnie najcenniejszy dar pod słońcem. Ko-
cham cię i chcę cię mieć zawsze przy sobie, a następnych nie-
szczęść będziemy oczekiwać już razem.
– Mike...
– Wyjdź za mnie – wyszeptał. – Wyjdź za mnie i wiedz, że nie
mógłbym być bez ciebie lekarzem. Bez ciebie w ogóle nie po-
trafię istnieć.
– Mike, kochanie! – Tessa uklękła i ukryła twarz na jego ramie-
niu. – Co ty opowiadasz! Zakochałam się w tobie, kiedy tylko
cię zobaczyłam na farmie, i nigdy nie przestanę cię kochać.
Oczywiście, że wyjdę za ciebie. Kiedy tylko dojdziesz do siebie,
weźmiemy ślub. Będzie to ślub, jakiego nikt jeszcze nie widział.
148
Trzeba przyznać, że ślub był rzeczywiście niezwykły. Gdy
Tessa ujawniła, gdzie się odbędzie ceremonia, zdziwili się
wszyscy, nie wyłączając Mike’a. Mike był jej jednak bardzo za
to wdzięczny.
W sześć tygodni po operacji Mike czekał na swą narzeczoną
ubrany we frak. Miejsce, w którym odbywał się ślub, należało
do najpiękniejszych zakątków w Bellanor. Schowane pomiędzy
dwiema górami, odległe było od miasteczka około pięciu kilo-
metrów.
Pasło się tam bydło, rosły krzaki i gęsta trawa. Przez trzy dni
porządkowano teren tak, aby na niewielkiej polanie zmieściły
się składane krzesła, maleńki ołtarz i namiot. Nie było tam nic
więcej poza samotnym grobem matki Mike’a, który tonął w
orchideach. Tu właśnie Tessa chciała wziąć ślub.
– Nie złamiesz wcale swojego przyrzeczenia – tłumaczyła. –
Tylko je odnowisz, wprowadzając niewielką poprawkę.
Tak też się stało. Mike odnowił ślubowanie z sercem przepeł-
nionym radością i miłością, mając przy swoim boku ukochaną
kobietę.
Tessa nadjechała volvem Harveya Begga, a wysiąść pomógł jej
Henry Westcott. Oczy starszego pana błyszczały dumą i rado-
ścią. Dwie wierne przyjaciółki, Louise i Hannah, rzuciły się do
Tessy, by poprawiać jej koronkową suknię z głębokim dekoltem
i długim trenem.
Suknia nie była zupełnie biała. W staniczek bowiem wplecione
były delikatne czerwone wstążeczki. Na nogach zaś Tessa mia-
ła... Mike aż wytrzeszczył oczy. Ależ tak! Na nogach miała
czerwone szpilki, te same, w których ujrzał ją pierwszy raz w
stodole jej dziadka.
W pierwszym rzędzie krzeseł siedziała matka Tessy, trzymając
na smyczy wyczesanego, pachnącego czystością Stropa, którego
szyję zdobiła czerwona kokarda. Strop miał jak zwykle ponurą
149
minę, ale niewykluczone, że się przy tym uśmiechał.
Mike’a przestały już dręczyć wątpliwości, a serce jego przepeł-
niała miłość do Tessy. Miejsce, które wybrali na ślub, zamiesz-
kiwały duchy przeszłości, echa miłości Mike’a do matki, którą
dziedziczyć miały następne pokolenia.