Krystyna Poznańska
Lucyna Hertz
(1917 – 1944)
Na błysk naszych wzruszeniem podsyconych ognisk
z nieba spadła dziewczyna w noc parczewskich lasów ' .
' O Lucynie Hertz, wojsk polskich podporuczniku. Stanisław Jerzy Lec.
Było to w sierpniu pamiętnego roku czterdziestego czwartego. Od dawna
nic już nie słyszeliśmy w 1 Armii o Lusi, przerzuconej przed kilkoma
miesiącami wraz z grupą żołnierzy i oficerów Batalionu Szturmowego na teren
okupowanego kraju. Niepokój gryzł serca jej przyjaciół... Aż tu pewnego dnia
niespodziewanie zjawia się w lubelskiej wiosce – w miejscu postoju sztabu
Armii – Lusia, zawadiacko uśmiechnięta, kipiąca życiem i energią, z pepeszą
na ramieniu, w nowym drelichowym mundurze i... starych dziurawych butach,
które bardzo żałośnie na tle tego munduru wyglądały. Prosto z Lublina...
Okazało się, że po utworzeniu PKWN grupa partyzancka, w której była
Lusia, po wielu ciężkich tarapatach, znalazła się wreszcie na wyzwolonych
terenach. Doświadczeni w walkach partyzanci – szturmowcy ' dla organów
naszej młodej władzy byli po prostu na cenę złota. Toteż urządzano na nich
formalną „łapankę” - kto do Bezpieczeństwa, kto do Milicji. Ale Lusia oparła
się wszelkim namowom. „Póki trwa wojna, moje miejsce jest na froncie” -
powtarzała z uporem. I – niestety – przeforsowała swoje. Gdyby nie to, może
byłaby dziś wśród żywych? Kto wie...
' „Szturmowcy” - żołnierze Batalionu Szturmowego, którego zadaniem było szkolenia
kadr dla ruchu partyzanckiego, przerzucanych następnie do kraju.
Gdy tylko uzyskała zezwolenie, natychmiast wyruszyła do sztabu swojej
macierzystej 1 Armii. Butów się już nie doczekała: ceną ich miałby być
przecież jeszcze dzień spędzony w Lublinie, z dala od frontu... A to dla Lusi
była cena zbyt wysoka.
Ale o tych wszystkich szczegółach dowiedziałam się znacznie później i to
nie z jej ust. Lusia, jak zawsze, o sobie mówić nie chciała. Natomiast –
pamiętam – zaraz po pierwszych gwałtownych powitaniach wzięła się z miejsca
do czyszczenia pepeszy. Nawyk żołnierski wszedł już jej w krew: broń musiała
być wypucowana „na medal”. Później dopiero udało mi się wydobyć coś nie
coś o jej przygodach w partyzantce. Spędziła wtedy ze mną dwa dni i dwie
noce pod jednym dachem, zanim dostała przydział do swej jednostki, na linię.
Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, że rozmawiam z nią właściwie po raz
ostatni. Widziałam ją jeszcze przelotnie podczas walk nad Pilicą, a potem już
tylko w otwockim szpitalu...
I może dlatego, gdy dziś, po tylu latach, pełnych nowych przeżyć, z
pogmatwanego kalejdoskopu pamięci przywołuję Lusię – widzę ją taką
właśnie, jaka była wtedy. Widzę przed sobą jej miłą, raczej dziecinną niż
dziewczęcą, pełną wdzięku twarzyczkę, rozświetloną ciepłym blaskiem
wielkich błękitnych oczu. Tylko kilka dyskretnych zmarszczek koło oczu i
wąziutkie pasemko siwizny na jej brunatnych włosach mówiły o tym, o czym
Lusia mówić nie chciała – o partyzanckich przeżyciach.
Tak, twarz Lusi odbiła się na kliszy mej pamięci na zawsze. Niestety,
jedyne wierne klisze, to w tym wypadku, pamięć przyjaciół. Te bowiem
fotografie, które przetrwały, nie oddają wiernie charakterystycznego wyrazu jej
wiecznie uśmiechniętej twarzy, o dużych pogodnych oczach, z ufnością i
wielką dla ludzi życzliwością w świat wpatrzonych, o stale podniesionej z lekka
górnej wardze. To było chyba najbardziej zaskakujące w tej niewysokiej
dziewczynie, która nigdy nie wyglądała na swe tak młode przecież lata:
dziecinny wygląd, szczebiotliwy głos dziecka – a jednocześnie wyjątkowy hart
ducha i energia, bezkompromisowość i prostolinijność, ofiarność i żelazny
upór, gdy szło o wykonanie powierzonych jej zadań. Tak, tylko te słowa cisną
się pod pióro, choć tak nie lubimy dziś „wielkich” słów. Ale mała, zawsze
roześmiana, pełna wdzięku Lusia całym swym krótkim życiem na takie tylko
słowa zasłużyła.
Urodziła się Lusia w podwarszawskim Otwocku w rodzinie
drobnomieszczańskiej. W domu nigdy się nie przelewało – choć ojciec jej bodaj
tam kiedyś był właścicielem jakiejś małej fabryczki czy raczej warsztatu, który
Lusia z nadmiaru skrupulatności „fabryczką” nazwała przy przyjmowaniu w
radzieckim Lwowie do Komsomołu – i sporo miała z tym biedy. Był w domu
jeszcze młodszy braciszek Bronek i Lusia często pomagała matce w jej
dorywczych pracach, by związać koniec z końcem.
I tam właśnie w Otwocku, jako 13-letnia uczennica, zetknęła się po raz
pierwszy z ruchem rewolucyjnym. W szkole, do której uczęszczała, istniało
koło komunistycznej organizacji uczniowskiej – Związku Młodzieży Szkolnej.
Lusia wkrótce zostaje jego członkiem. Tak więc, gdy jako 16-letnia maturzystka
wstępuje na Uniwersytet Warszawski, ma już za sobą znaczny „staż
rewolucyjny”. A na Uniwersytecie, podobnie jak na innych wyższych
uczelniach, działa „Życie” - organizacja komunistyczna, grupująca młodzież o
jasnych umysłach i gorących sercach, młodzież, która chce walczyć przeciwko
faszyzacji kraju, o lepsze, socjalistyczne jutro.
Lusia – choć jeszcze na pół dziecko – od pierwszej chwili wyróżnia się w
pracy organizacyjnej sumiennością, skrupulatnością, zdyscyplinowaniem.
Wypisywanie haseł na murach Powiśla wraz z młodymi robotnikami z tej
kazetemowskiej dzielnicy, z którą współpracowali wówczas „życiowcy”...
Liczne akcje „plakatowania” względnie kolportażu ulotek pod powiślańską
fabryką „Blaszanka” czy też na „uniwerku” pod nosem zdumionego pedla... -
wszystko to szło Lusi jakoś lekko i sprawnie. Nie tylko ze względu na właściwą
jej obowiązkowość i poczucie dyscypliny, na rewolucyjną świadomość, która
każe jej przeprowadzić dokładnie i do końca każdą podjętą akcję. W dużym
stopniu pomagała jej przy tym ujmująca powierzchowność i wdzięk osobisty.
Błękitne oczy i zniewalający uśmiech Lusi przybliżały niejednego kolegę-
studenta do organizowanych na uniwersytecie przez „Życie” kół
antyfaszystowskich. I nie tylko to. Gdy późnym wieczorem na ciemnych
ulicach Powiśla policjant natknął się na roześmianą niebieskooką dziewczynę,
czule przytuloną do młodego chłopca – brał ich niechybnie za zakochaną parę. I
nie domyślał się, że teczka chłopaka kryje „szablony” i farbę do wypisywania
haseł na murach i że gdy tylko jego granatowy mundur zniknie w mrokach
nocy – zachowanie się młodej pary będzie dalekie od sielanki...
Lata 1936-37. Akcje stawały się coraz liczniejsze i masowe. Także na
odcinku studenckim odczuwało się coraz namacalniej zachodzące w Polsce
przemiany. A naród polski zdecydowanie podnosił się wówczas do walki
przeciwko sanacyjnej dyktaturze. Właśnie w tym czasie, gdy na zaproszenie
ówczesnych polskich władz Goring uroczyście witany przyjeżdżał polować do
Białowieży, cementował się jednolity front klasy robotniczej i narastał ludowy
front walki przeciwko polityce zdrady narodowej, terroru wobec własnego
narodu i innych narodowości – Ukraińców, Białorusinów, Żydów uciskanych
przez sanacyjny faszyzm. Napięcie walki klasowej wybuchło strzałami do
strajkujących robotników krakowskiego „Semperitu”, krwią Kozaka i
towarzyszy zamordowanych przez policyjne salwy na lwowskim bruku,
zajściami w Nowosielcach, strajkiem chłopskim.
I my, „życiowcy” nie byliśmy już osamotnieni. Coraz szersza, coraz
bardziej owocna stawała się nasza współpraca z innymi organizacjami
lewicowymi wśród studentów, przede wszystkim ze Związkiem Niezależnej
Młodzieży Socjalistycznej. Powstawały przesłanki do utworzenia szerokiego
antyfaszystowskiego frontu młodzieży – tzw. Frontu Młodego Pokolenia.
Ramię w ramię z „życiowcami” szli zetenemesowcy i wiciarze w demonstracji
solidarnościowej ze strajkującą politechniką przed ministerstwem oświaty w
Alei Szucha wiosną 1936. Razem skandowaliśmy: „chleba, pracy zamiast kul,
zamiast więzień – więcej szkół...”
Liczne i szerokie były w owym czasie akcje lewicowej młodzieży
akademickiej, wyrażające protest przeciwko polityce kumania się z
hitlerowcami i faszyzacji kraju, przeciwko gettu ławkowemu na uczelniach i
wysokiemu czesnemu. We wszystkim niemal czynna była Lusia, dzieląc
umiejętnie swój czas na naukę na wydziale biologicznym uniwersytetu, na
samokształcenie – przyswajanie sobie klasyków marksizmu i na aktywną
działalność w organizacji oraz w organizowanych wspólnie z ZNMS legalnych
i półlegalnych akcjach. Często na najruchliwszych punktach warszawskich ulic
słychać było wówczas dziecinny głosik Lusi, zachwalający kolportowane wraz
z kolegami z ZNMS nasze wspólne pismo – Walkę Młodych.
Kroczyła też Lusia w jakże licznej wówczas kolumnie studenckiej
złożonej z „życiowców”, zetenemesowców i sympatyków owego
niezapomnianego 1 maja 1936 roku w potężnym jednolitofrontowym pochodzie
– najwspanialszym pochodzie majowym międzywojennej Polski. Wydawało
nam się wówczas, że ulice warszawskie już do nas należą. Po chodniku z głupią
miną paradowali policjanci, nie mogąc po raz pierwszy otwarcie rozganiać i bić
demonstrujących komunistów, bo przecież pochód był legalny... Sympatyzujący
z nami przechodnie pozdrawiali nas wyciągniętą pięścią...
Ale nie tylko do akcji politycznych ograniczało się intensywne i bujne
życie lewicowej młodzieży studenckiej owych czasów. „Życiowcy” uczęszczali
wówczas licznie na wesołe potańcówki organizowane często przez ZNMS w
ich siedzibie – gmachu „Ateneum”, w którym mieścił się związek kolejarzy. Z
zapałem brała w nich udział Lusia, zawsze niesłychanie towarzyska i wesoła,
znajdując tam w warunkach odprężenia i zabawy ujście dla cechującej ją
radości życia, no i pewnej kokieterii kryjącej się pod pozorami dziecinności.
Śmiała się i żartowała, tańczyła do upadłego i potrafiła zmusić do tańca
niejednego „niemrawego” i „nie tańczącego” kolegę. A potem niemal do
białego ranka śpiewała wraz z innymi rewolucyjne pieśni – choć właściwie
śpiewać nie umiała...
Jakże ona lubiła tańczyć, jak potrafiła śmiać się i bawić. I jak podbijała
serca kolegów, których zawsze było pełno w jej skromnym mieszkaniu, i
zawsze znalazła się dla każdego szklanka herbaty i kawałek chleba z masłem.
Przez mgłę pamięci przebijają jeszcze strzępki piosenki „o donnie Lucii”
ułożonej na cześć Lusi przez jednego z kolegów:
O szlachetni cnoty wielbiciele,
Towarzysze i obywatele
Bez różnicy na czystość krwi i rasy
Powędrujemy myślami w dawne czasy
W przeszłości złotej rdzę i pleśń...
O donnie Lucii wznoszę pieśń...
Z dalszych słów „pieśni” tej, utrzymanej w tonie średniowiecznych
ballad, które trubadurzy śpiewali swym wybrankom (a jakże, i melodia do tego
tekstu była) oraz charakteryzującej wszystkich pretendentów do serca „donny
Lucii” - utkwił mi w pamięci tylko jeden charakterystyczny dwuwiersz:
(...) mieszka tam donna Lucia,
Bogów tylko kochanka i niczyja (...)
O, bo Lusia nie darzyła wówczas swymi szczególnymi względami
żadnego z kolegów, z których niejeden się do niej umizgał. Dla wszystkich
miała miłe słowo i uśmiech, dla niektórych – głębszą sympatię. To wszystko. Z
nikim jej wówczas jeszcze nie wiązało uczucie. Miała przecież dopiero 18 lat...
Wkrótce potem nastąpiła wielka zmiana w życiu Lusi. Skorzystała z
zaproszenia zamieszkałych w Paryżu krewnych, by wreszcie móc studiować, i
to na Sorbonie, ulubiony swój przedmiot – chemię. W Warszawie bowiem
wszystkie jej usiłowania, by zostać przyjętą na wydział chemiczny spełzły na
niczym... I we Francji również – choć w zmienionych warunkach – pozostaje
wierna sobie. Jest wiecznie czynna, bierze aktywny udział w organizowaniu
zbiórek na rzecz republikańskiej Hiszpanii, w ekwipowaniu naszych
towarzyszy, którzy przeprawiali się nielegalnie za granicę, by zasilić szeregi
dąbrowszczaków i w wielu innych akcjach. A niełatwo było znaleźć na
wszystko czas – trzeba było zarabiać na utrzymanie, którego niezbyt zamożna
rodzina nie była w stanie Lusi zapewnić i w pełni wykorzystać możliwości
naukowe, otwierające się przed nią na Sorbonie...
Ale ten rozdział w życiu Lusi nie trwał długo. Pokrzyżowała go wojna,
która zastała przybyłą na wakacje Lusię w kraju. Podobnie jak wielu innych
przedstawicieli komunistycznej młodzieży, Lusia znajduje schronienie w
radzieckim Lwowie, gdzie bujnie rozkwita życie kulturalne i naukowe. I tu
otwiera się przed nią możliwość kontynuowania umiłowanych studiów
chemicznych. W grupie warszawskich „życiowców” na lwowskiej Politechnice
Lusia wyróżnia się aktywnością. Jest członkiem Komitetu Studenckiego na
wydziale chemii, prowadzi pogadanki na tematy polityczne i światopoglądowe,
jest aktywistką wielu organizacji społecznych. I wreszcie – zostaje przyjęta do
Komsomołu... Ciągle jeszcze nie wygląda na swoje 20 lat i wielu ma do niej
nadal żartobliwy stosunek, jak do dziecka. Tak ją na przykład potraktował
pewien księgarz lwowski, w którego sklepie chciała nabyć jakiś podręcznik
chemii, potrzebny jej na politechnice. Słowa owego księgarza, który wyraził
zdziwienie, że „taka młoda uczennica chce nabyć książkę, której w szkole
średniej nie używają” były wówczas na ustach wszystkich kolegów z
„ Drugiego Domu Techników...”
Jakże często rozbrzmiewał wówczas śmiechem ów gościnny lwowski
dom akademicki przy ulicy Abrahamowiczów, w którym znalazła przytułek
pokaźna grupa warszawskich „życiowców”. Rojno, gwarno i wesoło było w
zawsze schludnym pokoiku, który dzieliła Lusia z dwiema przyjaciółkami.
Zawsze pogodna i słoneczna, ruchliwa jak żywe srebro, była Lusia ulubienicą
mieszkańców „Domu Techników”. A przecież niełatwa była ta szczególnie
mroźna zima 1940 roku – zwłaszcza dla uchodźców z Warszawy,
niedostatecznie zaopatrzonych w ciepłą odzież. Pomimo trudności
materialnych, pomimo zimna i częstego niedojadania panowała wówczas w
owym niezapomnianym „Drugim Domu Techników”, w którym miesiącami
całymi „waletowali” również studenci innych uczelni – ciepła, serdeczna
atmosfera studiów i wzajemnej bliskości.
Grupa warszawskich „życiowców”, która znalazła schronienie we
Lwowie ani na chwilę nie zapomniała o wyjątkowej sytuacji, w jakiej się
znajdowała.
Podczas, gdy wokoło szalała straszliwa wojna, gdy na okupowanych
terenach hitlerowski najeźdźca niszczył bezlitośnie wszystko, co miało coś
wspólnego z polską kulturą i nauką – młodzież, która znalazła schronienie we
Lwowie, uzyskała możność dalszych studiów, a stypendia państwowe
zapewniały każdemu skromne, lecz wystarczające warunki bytu. Uciekinierzy
starali się maksymalnie wykorzystać te perspektywy, które otworzyła przed
nimi władza radziecka, by solidnie przygotować się do chwili, gdy przyjdzie
stanąć do walki o nową Polskę – i do pracy w niej. Ale docierające z kraju
wieści o straszliwych zbrodniach popełnianych przez hitlerowców, zakłócały
coraz częściej atmosferę studiów...
Owa „wyjątkowość” sytuacji nie trwała zresztą długo. W czerwcu 1941 r.
opancerzone hitlerowskie kolumny wtargnęły zdradziecko do Kraju Rad.
Wicher wojny rzuca wówczas Lusię, podobnie jak i szereg jej kolegów, w głąb
Związku Radzieckiego. Ale ona w odróżnieniu od wielu uchodźców, nie
troszczy się bynajmniej o to, by znaleźć jakąś znośną pracę, by w ciężkich,
surowych warunkach na tułaczce stworzyć sobie przede wszystkim jakąś
możliwość nie tyle może egzystencji, ile przetrwania. Ta drobna, wątła
dziewczyna jak gdyby umyślnie rzuca wyzwanie wszelkim możliwym
przeciwnościom losu. Podejmuje się każdej pracy, jaka się nadarzy, jakby
celowo szukała najcięższej, przerastającej jej słabe siły fizyczne.
Relacja o różnych zajęciach Lusi w tych ciężkich latach tułaczki i
poniewierki brzmi trochę jak fantastyczna opowieść. A jednak to prawda.
W myśl zalecenia komitetu komsomolskiego Lusia podobnie jak i inni
studenci-komsomolcy, uchodzi ze Lwowa. Początkowo pieszo, potem jako
sanitariuszka eszelonem wiozącym pierwszych rannych z frontu. Następnie
pieszo i statkiem. Tu i ówdzie pracuje dorywczo razem z dwiema
przyjaciółkami ' przy sprzęcie zbóż z pól kołchozowych. Bo przecież brak rąk
roboczych do prac żniwnych – mężczyźni na froncie...
' Romaną Popiel i Haliną Altman.
Wreszcie trzy lwowskie studentki-komsomołki docierają do Astrachania –
miasta portowego nad Morzem Kaspijskim. Trzeba zająć miejsce na froncie
pracy – o froncie walki zbrojnej można na razie tylko marzyć. Plakat
werbunkowy w Astrachaniu wzywa do pracy w nadwołżańskich kołchozach
rybackich. Lusia i dwie jej koleżanki zostają więc rybakami na Wołdze.
Niełatwe to zajęcie nawet przy pomocy traktoru, wyciągać z wody długie,
ciężkie sieci pełne ryb. Trzeba było brodzić godzinami po pas w wodzie, której
przenikliwe zimno nawet latem dawało się dotkliwie we znaki. A w nocy trudno
spać – przeszkadzają roje dokuczliwych komarów.
Tak zeszło lato, skończyły się połowy. I znów plakat werbunkowy
wezwał do innej, bynajmniej nie łatwiejszej pracy. Do tępienia gryzoni
roznoszących zarazę...
Tak więc trzy studentki zostają członkiniami brygady ekspedycyjnej,
tępiącej w głuchych półpustynnych stepach południowego Kazachstanu
chomiki, zagrażające epidemią osadom ludzkim. Trzeba było wstawać o świcie,
gdy biały szron pokrywał ziemię i przemierzać dziennie kilkadziesiąt
kilometrów, wypatrując zamieszkałych przez te gryzonie nor, by wrzucić do
nich kulki z trucizną... A w międzyczasie słońce podnosiło się wysoko na niebie
i paliło niemiłosiernie. Jak wczesnym rankiem zimno, tak w południe dokuczał
skwar właściwy kontynentalnemu klimatowi. Sześć tygodni trwała ta trudna
praca, grożąca w dodatku zarażeniem samych uczestników ekspedycji. Co
dalej? Dziewczęta zgłaszają się do pobliskiego kołchozu ' z prośbą o
zatrudnienie. Ale jakie zajęcie można znaleźć w zimie dla trzech
wymizerowanych studentek, niezwyczajnych wiejskiej roboty? Prawda,
potrzebna była pomoc koniuchowi w stajni kołchozowej, ale przewodniczący
kołchozu miał niejakie wątpliwości, czy „panieneczki” tej pracy sprostają.
' Kołchoz im. Kirowa, wieś Sasykoły, obwód stalingradzki.
A jednak dały radę. Pomimo skąpego wojennego wyżywienia i
niedostatecznej na warunki surowej rosyjskiej zimy odzieży... Pomimo
śnieżnych burz, gdy wielkim problemem była wyprawa do wsi po mąkę –
mieszkały bowiem daleko przy stajni kołchozowej... Grabiały ręce i mróz
skuwał ciało, a przecież trzeba było codziennie poić konie w przerębli w
odległej rzeczce... Najtrudniej może było przezwyciężać sen po ciężkim dniu
roboczym, by o właściwej porze dosypywać koniom obroku w nocy...
Trudności jeżyły się na każdym kroku. Przy tym niektóre z nich stwarzała
sama Lusia swą, aż do przesady posuniętą uczciwością i
bezkompromisowością. Niełatwo było chyba zrozumieć jej przyjaciółkom, że
otrzymywały najgorsze porcje zupy – i to na szarym końcu – wówczas właśnie,
gdy Lusię przydzielono do pracy w kuchni kołchozowej... Raczej niech będą
nieco poszkodowane, niżby miał paść cień podejrzenia, że faworyzuje swoje
koleżanki – i w tym również była cała Lusia.
W najcięższych chwilach podtrzymywał na duchu nawiązany kontakt
listowny z niektórymi spośród przyjaciół, rozsianych po różnych zakątkach
olbrzymiego Kraju Rad. Gdy tylko udaje jej się zdobyć kawałek papieru, co
wówczas nie było bynajmniej rzeczą łatwą, Lusia, kosztem snu, którego i tak
nie było zbyt wiele, daje w listach upust swym najskrytszym myślom i
marzeniom.
Minęła zima. Na wiosnę udało się dziewczętom zamienić konie na
traktor.
Zakończyłyśmy kurs traktorzystów na piątki – pisze Lusia w jednym z
listów – i niedługo pojedziemy w step (może nawet jutro). Ja bardzo chcę
pracować na traktorze i jestem pewna, że będziemy dobrze pracować (trzeba Ci
wiedzieć, że przy najcięższych nawet robotach nas zawsze chwalono, a do
żadnej z poprzednich robót nie miałyśmy tyle chęci i zapału). Może jako
wykwalifikowanym traktorzystkom uda się nam dostać do armii. Tak, najcięższe
jest właśnie to, że człowiek mógłby i chce dać z siebie tyle, a daje tylko marną
cząstkę. Czuję się z tego powodu często tak, jakbym miała związane ręce, i to
mnie dusi. Ale się nie dajemy i nie damy się (...) ' .
' Z listu do Karola Martela.
W tych słowach jest cała Lusia, która zawsze, w każdej sytuacji dawała z
siebie wszystko – ale zawsze uważała, że to za mało, że można i należy dać
więcej.
Jeśli nie dają nam możliwości oddać nasze siły tam, gdzie chciałybyśmy –
pisze w innym liście – to trzeba je wobec tego ze wszystkich sił chronić,
zachować je, „bo się jasne słońce pali”, bo przecież będziemy budować, bo
przecież będziemy jeszcze bardzo, bardzo potrzebni, i dlatego, że takie jest
piękne niebo i woda, i ziemia, i słońce, i że jesteśmy młodzi (...)
Piękne niebo nad gościnnym skrawkiem radzieckiej ziemii, który
przygarnął uciekinierki z dalekiej Polski, zakłócił wkrótce warkot niemieckich
bombowców. Jesienią 1942 r. hitlerowcy podchodzą pod Stalingrad, zbliżają się
do kołchozu im. Kirowa, w którym pracowały dziewczęta. Trzeba było
uchodzić piechotą, jak kto stał.
Wśród wielkiej fali ludzkiej zmierzającej na wschód, są również trzy
lwowskie studentki. Po kilku tygodniach uciążliwej wędrówki docierają do
uralskiej miejscowości Gubacha. Buduje się tam wielki chemiczny kombinat.
Trzeba rąk do pracy, trzeba w warunkach surowej uralskiej zimy wznosić
jednocześnie baraki mieszkalne i hale fabryczne. Niełatwa była praca w
narzędziowni, dokąd skierowano dziewczęta – zgrabiałe ręce przymarzały po
prostu do narzędzi. Ale nie z takimi trudnościami stykała się już Lusia.
Fascynuje ją rozmach wielkiej budowy, praca z ludźmi w olbrzymim
kolektywie fabrycznym. Tu wreszcie umiejętności jej mogą znaleźć
zastosowanie. Z narzędziowni zostaje przeniesiona do kreślarni. Zdawałoby się
– praca odpowiednia dla studentki politechniki, na pewno odpowiedniejsza niż
dosypywanie obroku koniom czy nawet praca na traktorze. Ale Lusi to nie
wystarcza – pragnie być zatrudniona bezpośrednio w produkcji. Zostaje
traserem, wykonuje około 200% normy, a niekiedy i więcej. Czuje się wreszcie
potrzebna – pracuje przecież w fabryce, służącej bezpośrednio potrzebom
frontu. To jej pomaga przezwyciężać wszelkie trudności. A tych nie brakowało.
Na trzaskającym, uralskim mrozie trzeba było codziennie przemierzać kilka
kilometrów od baraków mieszkalnych do miejsca pracy. A po wyczerpującym,
pełnym napięcia dniu roboczym...
(...) Po skończonym dniu roboczym – pisze w tym czasie Lusia w jednym
z listów – chodzimy z młodzieżą do oddalonej o kilka kilometrów działki
przyfabrycznej kopać kartofle. Serce trochę nawala, z jedzeniem jest nie
najlepiej. Ale to nic, pracujemy przecież dla frontu (...) '
' Z listu do autorki wspomnienia.
(...) Czuję się znów potrzebnym człowiekiem – pisze Lusia w innym liście
– ale jestem pewna, że więcej pożytku dałabym na froncie (...) ' Na razie jednak
wszystkie podania Lusi o przyjęcie do armii spotykają się z odmową...
' Z listu do Karola Martela.
Żelazna wytrwałość Lusi, jej ofiarny entuzjazm pracy dla zwycięstwa,
zaraża towarzyszy pracy. I tu Lusia staje się sercem kolektywu. Spotyka ją
zaszczyt nie lada. Ta nie znana dotąd bliżej nikomu dziewczyna z Polski zostaje
wybrana sekretarzem oddziałowej komsomolskiej organizacji fabrycznej. Jest
już wówczas ogólnie szanowaną przodownicą pracy, bierze udział w zjeździe
„stachanowców”.
Nadchodzi wreszcie ten przełomowy dzień, gdy do Lusi – podobnie jak
do wszystkich Polaków, rozsianych po niezmierzonych przestrzeniach Kraju
Rad dobiega wieść o utworzeniu Polskiej Dywizji im. Tadeusza Kościuszki,
która ramię przy ramieniu z Armią Radziecką ma walczyć przeciw wspólnemu
wrogowi. Ze wszystkich krajów Związku Radzieckiego poczynają ściągać do
obozu w Sielcach nad Oką Polacy-patrioci, a przede wszystkim polscy
komuniści, którzy od dawna wyczekują chwili, gdy dana im będzie możliwość
walki.
Pracując ofiarnie i z oddaniem w Uralskim Kombinacie, Lusia nie
przypuszczała z pewnością, że „zagrodzi” sobie w ten sposób drogę na front. To
brzmi jak paradoks, ale to była prawda. Gdyby Lusia była przeciętną robotnicą,
nic nie stanęłoby na przeszkodzie temu, by w „pierwszym rzucie” znalazła się
w wojsku. Zgłosiła się przecież na ochotnika i otrzymała wreszcie upragnioną
„powiestkę” ' . Ale tu wyrosła niespodziewana przeszkoda: dyrektor fabryki
postawił veto, i „wyreklamował” ją w „Wojenkomacie”. Lusia, przodownica
pracy i organizatorka młodzieży, potrzebna była w fabryce. A ona docenia swój
komsomolski obowiązek, ale czyż praca w fabryce może jej wystarczyć, gdy
toczy się już bój o Polskę?
' „Powiestka” - po rosyjsku: wezwanie do wojska.
(...) Wszystkie sukcesy w pracy dają mi bardzo wiele zadowolenia – pisze
w tym okresie Lusia. - Czuję się teraz znów potrzebnym człowiekiem, ale jestem
przekonana, że mogłabym przynieść więcej pożytku na froncie. Całą duszą się
tam wyrywam (...) '
' Z listu do Henryka Baczko.
Tymczasem wyrwać się z Gubachy nie było łatwo. Błagalne listy do
Moskwy, do Związku Patriotów Polskich o uchylenie reklamacji rozbijają się o
opór dyrektora fabryki – fabryki pracującej przecież dla potrzeb frontu. Do
wojska Lusi nie chciano zwolnić. Ale w myśl ustaw radzieckich musiano ją
zwolnić... na studia.
Tak właśnie postąpiła Lusia, by okólną drogą dostać się do armii.
Niedługo zabawiła jako studentka w Instytucie Metalurgicznym w Stalińsku,
choć ponętna była perspektywa kontynuacji przerwanych studiów, choć drogie
były chwile surowego wojennego szczęścia u boku najbliższego człowieka,
który studiował w Instytucie i „ściągnął” tam Lusię. Choć i tu cieszy się
szacunkiem i sympatią kolegów – wybrana zostaje sekretarzem wydziałowej
organizacji komsomolskiej – Lusia nie przestaje marzyć o walce zbrojnej z
wrogiem.
I wkrótce spełnia się marzenie Lusi. W końcu 1943 r. otrzymują oboje,
wraz z mężem, wezwanie do Polskiego Wojska.
Pachnący żywicą, jak pod Warszawą, sosnowy bór... Oka „jak Wisła
szeroka, jak Wisła głęboka”. Białe orzełki na czapkach i stalowe pepesze
najnowszego typu. „Nie damy ziemi, skąd nasz ród” - te słowa pieśni, które
huczały z żarliwych żołnierskich piersi nad Oką, dolatywały echem hen, aż nad
Wisłę... I tam podsycały płomień partyzanckiej walki.
Być żołnierzem odrodzonej regularnej armii – to tak wiele. Ale dla Lusi
to mało. Pragnie jak najszybciej zetknąć się z wrogiem na terenie kraju, dostać
się do partyzantki, przynieść partyzantom wieść o walczącym u boku Armii
Radzieckiej Polskim Wojsku.
Lusię przyjęto w obozie sieleckim z otwartymi ramionami. Wielu już tam
było starych przyjaciół, polskich młodzieżowych działaczy komunistycznych.
Większość z nich pełniła funkcję oficerów polityczno-wychowawczych w
odjeżdżającej na front 2 Dywizji im. Henryka Dąbrowskiego oraz w formującej
się właśnie 3 Dywizji im. Romualda Traugutta. A funkcja ta była szczególnie
doniosła w tej jedynej w swoim rodzaju armii, która miała w rekordowo
krótkim czasie uczynić z ludzi różnych poglądów i środowisk, spośród których
niestety wielu poznało gorycz zesłania – pełnowartościowych żołnierzy,
walczących u boku Armii Czerwonej. Po to, by w tyglu patriotyzmu i
nienawiści do faszystowskiego wroga stopić tak wiele antyradzieckich i
antykomunistycznych uprzedzeń nawarstwionych latami – potrzebna była
właśnie niestrudzona praca wyjaśniająca oficerów polityczno-wychowawczych.
Lusię otaczała fama starej, mimo młodego wieku, aktywistki,
przodownicy pracy, sekretarza komsomolskiej organizacji. Zaproponowano jej
odpowiedzialne stanowisko instruktora propagandy pułku. Ale ona marzy o
czymś innym, znacznie trudniejszym jeszcze. O robocie dywersyjnej w kraju,
na tyłach wroga.
Nie byłaby Lusią, gdyby nie dopięła swego. Wszystkich przegadała,
wszystkie pokonała przeszkody i została wreszcie przydzielona do Batalionu
Szturmowego, który miał na celu przeprowadzać operacje na nieprzyjacielskim
zapleczu. Po krótkim przeszkoleniu zostaje instruktorem minerskim. Lusia
triumfuje: nareszcie jej kwalifikacje chemiczne i techniczne znalazły właściwe
zastosowanie. Ta drobna dziewczyna uczy wąsatych drągali całkiem
niewdzięcznego zajęcia: jak wysadzać w powietrze pociągi z amunicją...
Towarzysze, którzy byli wraz z Lusią w Batalionie Szturmowym,
wszyscy zgodnie poświadczają: Lusia była nie tylko niezwykle dokładna w
szkoleniu i na zajęciach bojowych, nie tylko wyróżniała się sumiennością i
skrupulatnością, ale jak zawsze była pełna pogody, pierwsza do zabawy i tańca.
Cechująca Lusię radość życia była tak zaraźliwa, że powszechnie cieszyła się
sympatią, że potrafiła rozruszać najbardziej nawet przygnębionych
brzemieniem ciężkich przeżyć – a takich było w batalionie niemało...
Tymczasem zajęcia w batalionie stają się coraz trudniejsze. Ćwiczenia
bojowe i długotrwałe marsze w pełnym obciążeniu, skoki spadochronowe.
Lusia ze wszystkim sprawia się doskonale. Ale zdrowie ma przecież
nienajlepsze – przed lekarzami nie da się ukryć, że serce, po przebytej właśnie
grypie, solidnie „nawala”. Czy da sobie radę z trudnymi zadaniami walki
partyzanckiej i roboty dywersyjnej na okupowanych terenach? A perspektywa
znalezienia się na nieprzyjacielskim zapleczu jest już przecież niedaleka...
Jest taka krótka chwila zwątpienia. Grupa przyjaciół przekonuje wreszcie
Lusię i dowództwo Batalionu Szturmowego, że to nie dla niej, że nadwątlone
dziewczęce siły nie sprostają oczekującym ją ciężkim zadaniom, do których
potrzebny jest przecież nie tylko hart ducha, lecz i niespożyta wytrzymałość
fizyczna. Lusia w końcu uległa namowom i zgodziła się na przeniesienie do
jednego z pułków 3 Dywizji. Ale zabawiła tam niewiele ponad dobę. Po prostu
nie wytrzymała – uciekła z powrotem do Batalionu Szturmowego i sprawiła, że
jej przeniesienie uznane zostało za niebyłe. Zbyt silnie wrosły jej w serce
codzienne troski powierzonych jej opiece żołnierzy – przyszłych mistrzów
roboty dywersyjnej, zbyt drogie jej było – przyoblekające się już przecież w
realne kształty – marzenie o tym, by znaleźć się oko w oko z wrogiem w
rodzinnym kraju...
Lusia wraca do batalionu, wstępuje do szkoły dowódców oddziałów
partyzanckich i kończy ją jako jedna z pierwszych w stopniu podporucznika.
I wreszcie spełnia się marzenie Lusi. W maju 1944 roku zostaje jako
jedyna kobieta-oficer w oddziale spadochroniarzy zrzucona w samo serce kraju:
na tętniącą walką partyzancką Lubelszczyznę.
Na błysk naszych wzruszeniem podsyconych ognisk
z nieba spadła dziewczyna w noc parczewskich lasów.
Spadochron – karuzeli powietrznej parasol
wiatr przychylny na łąkę śródleśną nam odniósł.
Było skoczków pospołu chłopa siedemdziesiąt
w tym desanckim oddziale u majora Klima.
Z moich leśnych bandytów niejeden się zżymał,
słyszałem to o świcie: „Tę smarkatą gdzież ją
z pieluch podporucznikiem... To ci spoza frontu!”
A ona pośród swoich wielki miała posłuch.
Widziałem ją – maskotkę – wśród wojaków rosłych
tak uroczo poważną i w drelichu wątłą,
gdy stawieni w szeregu za chłopską stodołą
uderzyli pod niebo odzyszczoną „Rotą”
pisze o niej Stanisław Jerzy Lec, wówczas zastępca majora „Klima”, dowódcy
oddziału partyzanckiego AL, który witał skoczków.
W lasach i wsiach Lubelszczyzny wzmaga się walka. Zwycięstwo jest już
bliskie. Coraz liczniejsze są oddziały Armii Ludowej. Coraz więcej rąk wyciąga
się po broń – a broni tej jest mało. Oddziałek, do którego należy Lusia,
przyjmuje zrzuty broni i rozprowadza ją wśród AL-owskich grup
partyzanckich. Odpowiedzialne i niebezpieczne zadanie, tym
niebezpieczniejsze, że przecież nie byli oni partyzantami w cywilnych
ubraniach, którzy w chwili niebezpieczeństwa mogą rozpłynąć się w tłumie,
lecz umundurowanymi i rzucającymi się w oczy żołnierzami Wojska Polskiego.
Nieraz przychodziło się zetknąć w bezpośrednim boju z Niemcami, zajrzeć
śmierci w oczy.
Pierwszy chrzest bojowy przeszła Lusia wraz ze swym oddziałem już w
dwa tygodnie po wylądowaniu na Lubelszczyźnie.
Grupa Lusi oczekiwała właśnie przybycia drogą powietrzną dalszych
skoczków z Batalionu Szturmowego. I znów – jak owej nocy gdy lądowała
Lusia – wysoko wzbijające się w niebo płomienie ognisk dawały sygnał
zbliżającym się towarzyszom. Lądowanie odbyło się pomyślnie. Blisko setka
ludzi oraz wozy naładowane zrzutową amunicją wyruszyły, zgodnie z planem,
w drogę do obozowiska. I wtedy właśnie na horyzoncie ukazały się sylwetki
niemieckich żołnierzy. Hitlerowcy wpadli na trop spadochroniarzy i okrążyli
ich oddział. Jedna tylko była droga ratunku – z pepeszą w ręce przedrzeć się
przez kordon nieprzyjacielskich wojsk. I tę drogę wybrali „szturmowcy”. Szli
nocą ostrym marszem, ostrzeliwując się, rozbici na małe grupy, by łatwiej ujść
uwadze wroga. Trzeba było wytężyć wszystkie siły, całą wolę, by w
wielogodzinnym, forsownym marszu, który chwilami przechodził w bieg, nie
poddać się zmęczeniu, by nie załamać się w obliczu śmiertelnego
niebezpieczeństwa, by strzałem odpowiedzieć na strzał.
Lusia - „chuchro” - pomimo nie najlepszej kondycji fizycznej –
niezmordowanie kroczy naprzód, śmiało walczy i prowadzi do walki swych
chłopców. Wreszcie, z niewielkimi stratami, wydostają się z okrążenia.
Takich dramatycznych chwil było niemało. Ale zadanie było wykonane.
Coraz więcej zrzutów zasilało skąpe partyzanckie zapasy broni. A
przecież nie na tym tylko polega zasługa oddziału „szturmowców”. Wraz z
nowiutkimi pepeszami, których łaknęły partyzanckie ręce, przynosili oni do wsi
Lubelszczyzny wieść o naszej Armii. Ta niewielka grupa szturmowa, pierwszy
zwiastun zbliżającego się w wyzwoleńczym marszu ludowego Wojska
Polskiego, zdobyła wkrótce sławę w wioskach Lubelszczyzny. Szczególnie
popularna stała się „Lucyna, dziewczyna-oficer, która spadła z nieba”.
Chłopi Amelina, Antoniówki, Parczewa z nabożnym zdumieniem
spoglądali początkowo na tę drobną dziewczynę z oficerskimi dystynkcjami, w
rogatywce z orzełkiem, w polskim mundurze. Ale zdumienie ustąpiło wkrótce
serdecznej zażyłości. Cechujący Lucynę rzadki dar nawiązywania kontaktu z
ludzmi najróżniejszych środowisk i tu ujawnił się w całej pełni. Poważni
chłopi, kobiety wiejskie – i młode dziewczyny – rówieśnice Lusi wsłuchiwali
się w jej proste, a zarazem pełne entuzjazmu słowa o naszym wojsku i o nowej
Polsce, o którą to wojsko walczy: Polskę sprawiedliwości społecznej, Polskę
robotników i chłopów...
Lusia organizuje wiejskie dziewczęta, świetnie wywiązuje się ze
wszystkich bojowych zadań. Jest duszą swego oddziału. Żołnierze, nierzadko
nawet dwukrotnie starsi wiekiem gotowi są za nią w ogień skoczyć i w mig
wykonują każdy jej rozkaz. Ale to wszystko nie wystarcza. Jej serce
nienasycone pragnie czegoś więcej. Nie może przeboleć, że jej specjalność
minerska nie znajduje dotąd zastosowania. A na wschód ciągle jeszcze jadą
niemieckie pociągi z amunicją...
Ta myśl, jak obsesja, nie opuszcza Lusi. Staje się nawet silniejsza niż
poczucie dyscypliny, które przecież weszło już jej w krew. Po raz pierwszy w
życiu Lusia łamie dyscyplinę wojskową. Dogaduje się z chłopakami ze
stacjonującego nieopodal „dzikiego” akowskiego oddziału „Lekarza”, który nie
chciał podporządkować się płynącym z Londynu zaleceniom „stania z bronią u
nogi”. Oni znają teren, Lusia zna minerskie rzemiosło. Czegóż trzeba więcej, by
wysadzić w powietrze hitlerowski transport broni? Ale Lusia wie dobrze, że jej
bezpośredni zwierzchnik nigdy jej nie pozwoli iść na taką ryzykowną wyprawę,
w dodatku z ludźmi, do których nie można było mieć w pełni politycznego
zaufania. Omijając więc normalną drogę służbową Lusia przedstawia swą
prośbę bezpośrednio dowódcy oddziału. Ten nie zdołał oprzeć się argumentacji
dziewczyny i nie odmówił... Ale nikt więcej nie wiedział, jaka była przyczyna
jej wielogodzinnej nocnej nieobecności. Niektórzy niepokoili się nie na żarty. A
tymczasem Lusia była już przy torze kolejowym. Drobne dziewczęce ręce
sprawnie rozkręcają w ciemności szyny kolejowe, podkładają ładunek
dynamitu – i po kilku sekundach łańcuch wagonów wypełnionych amunicją
wylatuje w powietrze... Sprawczyni tej akcji i jej pomocnicy wycofali się bez
strat.
Czyż mógł przełożony Lusi zbesztać ją za złamanie regulaminu tak jak
zamierzał, gdy nad ranem, zmęczona lecz promieniejąca szczęściem, zjawiła się
wreszcie w oddziale?
O tych i innych wyczynach Lusi, o jej odwadze i wspaniałej postawie
bojowej, słyszałam wiele od jej towarzyszy z partyzantki.
Od niej samej trudno było czegoś się dowiedzieć w czasie tych
pamiętnych dwóch dni, które już po wyzwoleniu spędziła razem z nami w
Zarządzie Polityczno-Wychowawczym 1 Armii. Ale i tam dotarła wówczas
częściowo fama jej partyzanckich przeżyć. Gdy naprowadzano rozmowę na te
sprawy, Lusia się zachowywała tak, jakby to nie o nią chodziło. Jak najdalsza
od jakiegokolwiek zarozumialstwa, nie zmieniła się ani trochę. Pozostała taka
sama jak była: skromna i bezpośrednia, wesoła i ludziom życzliwa. Wryły mi
się w pamięć słowa poety Lucjana Szenwalda, wówczas oficera 1 Armii:
„Warto żyć, gdy są takie dziewczęta na świecie”. Wkrótce po tym zginął...
Nie o wiele przeżyła go i Lusia...
Niedługo zabawiła na miejscu postoju Zarządu Polityczno-
Wychowawczego 1 Armii. Wkrótce, zgodnie z jej gorącymi prośbami, zostaje
skierowana do macierzystej 3 Dywizji Piechoty, do 9 pułku, w którym walczył
jej mąż. Pomimo swego poważnego, już nie tylko politycznego, lecz i
bojowego doświadczenia, nie chce przyjąć żadnego wyższego hierarchicznie
stanowiska. Pragnie tylko jak najszybciej dostać się na linię. Zostaje zastępcą
dowódcy kompanii fizylierów do spraw polityczno-wychowawczych.
Dziewiąty pułk trzymał wówczas obronę nad Pilicą. Sztab pułku mieścił
się w odległości półtora kilometra od pierwszej linii. Ale Lusia cały niemal czas
spędzała wraz ze swymi chłopakami na samej linii frontu, często w czujkach, w
odległości pięćdziesięciu-sześćdziesięciu metrów od nieprzyjaciela.
Chłopcy ubóstwiali „porucznik Lucynę”. Nikt nie potrafił znaleźć tak
skutecznej rady na wszystkie żołnierskie troski, mało kto był tak oddany
towarzyszom w chwilach największego niebezpieczeństwa, jak ona. Była
wzorem oficera polityczno-wychowawczego. Marzyła o chwili, gdy wraz ze
swymi chłopcami walczyć będzie o wyzwolenie drogiej sercu stolicy.
Niestety nie było jej dane zobaczyć ulic rodzinnego miasta.
Wczesnym rankiem 17 września 1944 roku armia nasza przystąpiła do
akcji niesienia pomocy powstańcom warszawskim. Wśród oddziałów
wysłanych na lewy brzeg Wisły z wyzwolonej już Saskiej Kępy znajdował się
również dziewiąty pułk. Lusia nie dotarła jednak do prawobrzeżnej Warszawy.
U jej progu, w czasie samej przeprawy, w łodzi wśród wiślanych fal, ugodził ją
zatruty pocisk z niemieckiego miotacza min.
I odtąd rozpoczyna sie straszliwe pasmo udręki w otwockim szpitaliku
polowym. Lekarze amputują jej obie nogi, przeprowadzają operację za
operacją, aby tylko odciąć ognisko zakażenia. Wydaje się, że już, już
niebezpieczeństwo minęło. Ale wtedy jest jeszcze gorzej. Powraca świadomość,
a wraz z nią – poczucie straszliwego kalectwa. Nie podobna zapomnieć
wyostrzonej bólem woskowożółtej twarzyczki Lusi, spieczonych warg,
wychudłych dłoni... I jakby jeszcze większych w wymizerowanej twarzy
błękitnych oczu, wpatrzonych uporczywie i z rozpaczą w z d r o w e n o g i
odwiedzających... Jakże przekonać Lusię, to istne żywe srebro, że powinna
przyjmować posiłki i lekarstwa, że musi przetrwać i przeżyć, bo życie jej jest
cenne dla kraju i partii nawet, gdy zamiast nóg są okrwawione kikuty, kończące
się powyżej kolan? A gdy wreszcie przełamała się i zrozumiała, że ma
obowiązek walczyć o życie, bo ono może być jeszcze pożyteczne, gdy poczęła
nawet snuć projekty przyszłej pracy – następuje nagłe pogorszenie. Zatrucie
organizmu zaczyna przenikać do serca i do ośrodków mózgowych. Po
miesięcznych przeszło męczarniach pasmo życia Lucyny Hertz urwało się w
tym samym podwarszawskim Otwocku, w którym się urodziła i spędziła lata
szkolne, w którym po raz pierwszy zetknęła się z ruchem robotniczym.
Pośmiertnie awansowana do stopnia kapitana, odznaczona została Krzyżem
Grunwaldu i orderem Virtuti Militari. Zgasła w wieku lat dwudziestu siedmiu...
Nie, nie zgasła – spłonęła. Dała z siebie wszystko, co dać mogła.
Zginęła w imię życia, które tak kochała.