Dębski Eugeniusz Yeates 04 Flashback 2, czyli okradziony świat

background image

EUGENIUSZ DĘBSKI

FLASHBACK 2

czyli

OKRADZIONY ŚWIAT

Otwierając oczy nie miałem pewności, co do prawdziwej przyczyny przebudzenia —

erekcja czy dzwonek telefonu? Sygnał telefonu był o wiele słabszy od sygnału z rdzenia
kręgowego, ale gdy zacząłem wyplątywać się z pościeli, zauważyłem na chassis aparatu
żółte oczko, które wskazywało na drugi stopień głośności. Posłuszny komp proponował
wszystkim dzwoniącym w nocy wysłuchanie krótkiej historyjki o zmęczeniu pana Owena
Yeatesa, który serdecznie uprasza o wyrozumiałość i przemyślenie, czy sprawa jest na tyle
ważna, aby zakłócać panu Yeatesowi nocny wypoczynek. Dopiero wtedy, gdy rozmówca
wykazywał się natarczywością, której współczesne kompy nie potrafią jeszcze
neutralizować, domowa katarynka elektroniczna przystępowała do delikatnego budzenia.
Zanim wyciągnąłem dłoń w kierunku telefonu, sygnał stał się jeszcze głośniejszy.
Zerknąłem na Pymę i przyłożyłem słuchawkę do ucha.

— Th... Tak?
Usłyszałem głos Douga Sarkissiana.
— Owen, chcę ci zadać jedno z najgłupszych pytań.
— Już ci odpowiadam: nie śpię.
— To tak jak ja.
— Yhy. Wyczułem to po głosie.
— A nie zapytasz, dlaczego?
— Dlaczego?
— To dłuższa opowieść. Przygotowałem duży dzbanek wybornej kawy. Nie zdołam jej

wypić sam...

— Takie gadanie było dobre w czasach, kiedy kawa pochodziła z przemytu, ale nie

wiem, czy w ogóle były takie czasy. Aktualnie mam w domu duży zapas.

— Dobra. Ale ja muszę ci coś powiedzieć...
— Boże, jesteś w ciąży?
— Długo będziesz tak paplał? Obudzisz Pymę.
— Ją może obudzić tylko trzęsienie ziemi albo zbyt cichy oddech Phila. — Wstałem i

zrzuciłem na podłogę spodnie od piżamy.

— Za trzy minuty schodzę do samochodu.
— Czeka już na ciebie mój chłopak.
— Jak większość obywateli uważam, że na rozdmuchane potrzeby CBI idzie za dużo

pieniędzy. Stawki nocne są u was dość wysokie, czyż nie?

Sarkissian bez słowa odłożył słuchawkę. Poszedłem do łazienki. Trzy minuty później

gestem i groźnym mruknięciem odegnałem Tebę od drzwi, otworzyłem je i wyszedłem
przed dom. Noc poderwała się z bezruchu i chlusnęła na mnie mokrym, mglistym
powietrzem. Księżyc świecił jak z łaski, należałoby mu się karne przejście na emeryturę.
Odetchnąłem kilka razy, dając płucom czas na przyzwyczajenie się do nadmiaru wilgoci, i
poszedłem ścieżką.

Na przekór wszystkim standardowym wyobrażeniom o pracy instytucji typu CBI nie

czekała na mnie ciemna, tajemnicza limuzyna, lecz mały, żółty kabriolet. Wsiadłem i

background image

skinąłem kierowcy. Odwzajemnił powitanie i ruszył. Dopiero teraz spojrzałem na zegarek,
była trzecia dwadzieścia siedem. Ulice puste niczym Sahara przed zalaniem
cywilizacyjnym potopem. Sygnalizacja uliczna, widząc zbliżający się samochodzik,
usłużnie zapalała zielone światła. Nie sprawiła tego zamontowana w wozie przystawka —
sam mam taką w bastaadzie — po prostu było stosunkowo pusto: tylko my i dziwnie dużo
patroli policyjnych. Nie czepiano się nas. Policjanci odprowadzali nas tylko sennymi,
obojętnymi spojrzeniami, co dowodziło, że nasz mały nadajnik wysyła zakodowany sygnał
identyfikujący.

— Co jaki czas zmienia się sygnał w identyfikatorach? — zapytałem.
Ku mojemu zdziwieniu kierowca wcale się nie oburzył.
— Chyba co czterdzieści minut — powiedział. — Dokładnie nie wiem, ale kiedyś

chciałem zamontować to w swoim prywatnym wozie... — zgrabnie pokonał zakręt. —
Powiedziano mi, że to nie wyjdzie, bo musiałbym mieć także wyszukiwacz kolejnych
częstotliwości i kodów, a wtedy wykryto by mnie po kilkudziesięciu sekundach.

— Zgadza się.
Ja również chciałem kiedyś założyć coś takiego w moim samochodzie. Nawet nie dlatego,

że było mi to do czegoś potrzebne — jeżeli chodzi o tę dziedzinę, zachowywałem się jak
sroka, taszcząca do swego gniazda wszystko, co się świeci. Uważałem, że każdy gadget,
nawet jeśli tylko raz w życiu spełni swoją funkcję, a w końcu mogło od tego zależeć moje
życie, jest wart pieniędzy, jakie weń włożyłem.

Wyhamowaliśmy przed bramą jakichś magazynów. Gdy zapadła się w ziemię,

wjechaliśmy na plac i zaraz potem do otwartej paszczy ciemnego składu. Kierowca zgasił
światła i w zupełnych ciemnościach osunęliśmy się pod powierzchnię ziemi. Winda
przeniosła nas wraz z samochodem kilkadziesiąt metrów i zatrzymała się.

— Drzwi na końcu korytarza — powiedział chłopak. — Do widzenia panu — dodał z

ukłonem, niczym filmowy maitre d'hótel. Po prawdzie jednak, musiałby to być szmatławy
film.

Autentyczni szefowie sal w prawdziwych lokalach nie kłaniają się w pas nawet szefom

emiratów.

Mruknąłem „cześć” i wysiadłem. Nad moją głową rozjarzyła się seledynowym światłem

prosta, cienka krecha—przewodniczka. Szedłem pod nią, niemal muskając ją włosami. W
pewnej chwili, jakieś trzy metry przede mną, krecha jakby obsunęła się po zbyt stromej
ścianie, błyskawicznie obrysowała drzwi,— a ta jej część, która była nade mną, zgasła.

„Stanowczo za dużo pieniędzy idzie na głupstwa” — pomyślałem i postanowiłem takim

właśnie tekstem powitać Sarkissiana. Zrezygnowałem z tego, gdy wszedłem i rzuciłem na
niego okiem. Odczekałem, aż zamkną się za mną drzwi i rozejrzałem się po pomieszczeniu.
Byliśmy sami. Doug siedział przy ogromnym ekranie—stole, opierając głowę na rękach.
Ucieleśnienie zniechęcenia. Spojrzał na mnie nie zmieniając położenia ciała. Dopiero po
chwili oderwał głowę od podpórki i wskazał mi fotel. Wyjąłem z kieszeni papierosy i
używając jako popielniczki pustego pojemnika na dyski, siedziałem i czekałem, aż Doug
zacznie mówić.

— Jest sprawa — powiedział.
W zwykłych okolicznościach wykorzystałbym pauzę na kilka dowcipnych wstawek, ale z

jego wyglądu wywnioskowałem, że normalne okoliczności skończyły się kwadrans i cztery
kilometry temu, gdy spałem w swoim łóżku. Zaciągnąłem się. Wypuściłem dym. Doug
milczał.

background image

— Nawet nie wiem, od czego zacząć... — znowu zamilkł. Mój język poderwał się

niczym autonomiczny organ, chcąc udzielić strapionemu Sarkissianowi kilku rad. Ledwo
udało mi się poskromić padalca, ale czułem, że długo nie wytrzyma.

— Powiedz, co jest, bo aż mnie świerzbi, żeby sobie poużywać.
— Nie próbuj...
— Nie próbuję, ale to bardzo męczące. Powiedz wreszcie coś...
— Dokonano największej kradzieży w historii świata. Większej nie będzie, bo być nie

może...

— Wycięli z gleby i wywieźli Fort Knox?
— Jesteśmy... jako kraj... skompromitowani na wieki wieków — mówił, nie zwracając

uwagi na moje pytanie. — Plajta! Słowo „pośmiewisko” zostanie zastąpione słowem
„stanowisko”...

— Przestań biadać nad stanem Stanów! Obudziłeś mnie, żeby się wyżalać przy użyciu

ogólnikowych prognoz?

Sarkissian wstał, chyba tylko po to, żeby móc mocniej uderzyć dłonią w stół.
— Kurważ mać! — wydusił z siebie. — Jestem załamany... Uwierzyłem mu. Sarkissian

bełkoczący, Sarkissian niezdarnie klnący, Sarkissian niemogący zebrać myśli...

— Będę milczał, a ty mów — zaproponowałem. — Chcesz papierosa?
— Nie. Słyszałeś o wystawie z okazji trzechsetlecia Konstytucji?
Formalnie było to pytanie, ale w kontekście obudzenia mnie w środku nocy odebrałem to

jako informację podstawową.

— Gdyby nie to, że wystawa ma być otwarta za sześć tygodni, a eksponaty przylecą

tydzień wcześniej, pomyślałbym, że mówisz coś o kradzieży tych obrazów... —
powiedziałem ostrożnie, czując, że moje wnętrzności przestawiają się na produkcję lodu.

— To była informacja podana dla zmylenia tropów. — Doug usiadł, poderwał się i

rozpoczął marsz wzdłuż dłuższego z boków prostokątnego ekranu. — W rzeczywistości
obrazy przyleciały do nas cztery dni temu i zaraz potem wystartowały w dalszą drogę.

— Nikt nie zauważył, ze Gioconda nie wisi na swoim miejscu?
— Większość najsłynniejszych dzieł zastąpiły kopie, niektóre muzea zamknięto z powodu

remontów, inne z tytułu zmiany ekspozycji. Wyglądało na to, że nikt się niczego nie
domyśla. Nawet szefowie muzeów, z których pożyczyliśmy obrazy, nie wiedzieli, co i w
jakim terminie będzie transportowane do Lincoln. Uznając, że rozkładanie na partie
zwiększy ryzyko, zdecydowaliśmy się przewieźć wszystko razem i w ten oto sposób
ułatwiliśmy komuś robotę.

— Powiedz krótko: obrobili transport tych dzieł?
— Nie da się powiedzieć krótko, Owen. Prado, Luwr, Ermitaż... — wyciągnął w moim

kierunku trzy palce — załatwione! Takie miasta jak Drezno, Duisburg, Heidelberg,
Amsterdam, Oslo, Barcelona, nie mówiąc już o Watykanie... załatwione. Owen... Mówiło
się o wystawie przez duże „W”, ale tylko kilkanaście osób wiedziało, co to naprawdę
będzie! To, co wiesz ty, co podaliśmy do prasy, to jedna dwudziesta prawdy. Miała nosić
tytuł „Dwadzieścia wieków malarstwa” i był to najskromniejszy tytuł, jaki można było
wymyślić!

— Zawsze wydawało mi się, że nawet nasza megalomania jest największa —

wrzuciłem niedopałek do pojemnika i zapaliłem następnego papierosa. Musiałem coś
powiedzieć, żeby dać Sarkissianowi czas na otarcie potu z czoła.

background image

— Wiesz, kto tam był? — zapytał rzucając mokrą chusteczkę. — Wymienię tylko

część. Uważaj! Rubens, Rublow, obaj van Eyckowie, Botticelli, da Vinci, Michał Anioł,
Rafael, Tycjan, Tintoretto, Bruegel, Diirer, Holbein, Watteau, El Greco, Velaząuez, Goya,
van Dyck, Rembrandt, Gainsborough, Gericault, Delacrok, Riepin, Renoir, Manet, Monet,
Degas, Cezanne, van Gogh, Wrubel, Picasso, Dali, Giotto, Snyders, Pissarro, Sisley,
Gauguin, Kokoschka, Kandinsky, Klee, Toulouse—Lautrec... —. odetchnął głęboko i
potrząsnął głową. — Wymieniłem tylko tych, których zapamiętałem. Łatwiej byłoby
wymienić tych, którzy się nie zmieścili. Rozumiesz? — Skinąłem głową. — Całe światowe
malarstwo. Nie wiem, czy coś cennego zostało na swoim miejscu. Chyba że w prywatnych
kolekcjach. Groza...

— Zgoda. — Otworzyłem usta, żeby poprosić o sole trzeźwiące albo dwa łyki

bourbona, ale zrozumiałem, że dzisiejsza noc nie jest najlepsza na tego rodzaju zachcianki.
— No to wiem, co ukradziono, domyślam się też, że wyniki masz mizerne albo żadne.
Trochę więcej patroli pęta się po mieście, pewnie dzieje się tak w całym kraju. Patrolują,
nie wiedząc, czego mają szukać, tak? — Doug skinął głową. — Właśnie... Tylko nie wiem,
czego spodziewasz się po mnie. Nawet mój geniusz nie może równać się z CBI i całą
policją kraju. O co więc chodzi?

— O pomysł. Brak nam pomysłu. Daj nam ideę, a pognamy za nią chyżo jak gepardy!

Bo w tej chwili przebieramy nogami w miejscu.

— Pomysł...! — parsknąłem i natychmiast spoważniałem. — Z przyjemnością, tylko

nie wiem, czy go mam. Jeśli wy...

— My! — zawołał. W jego ustach zaimek ten po raz pierwszy zabrzmiał jak obelga. —

Ja ostrzegałem, przekonywałem... Bałem się tego przedsięwzięcia. Ale pion strategiczny
był pewien swego jak nikt i nigdy.

— Będziecie mieli nowy pion strategiczny — mruknąłem.
— Jeśli CBI będzie jeszcze istniało...
— No, jeżeli tak zaczynasz mówić, to lepiej opowiedz, jak to zostało zrobione...
— Odsuń się, zobaczysz wszystko na ekranie.
Posłusznie przesunąłem swój fotel i pojemnik — popielniczkę pod ścianę. Doug jednym

szarpnięciem ustawił blat stołu w pionie. Ekran cieszył oko spokojną szarością.

— Zacznę od tego, że każdy z obrazów zapakowany był w próżniowy pojemnik ze stali

Reisendorfera, praktycznie niemal niezniszczalny i niekłopotliwy w otwarciu. Lepiej, żeby
złodziej otworzył kasetę, niż żeby zmasakrował i ją, i jej zawartość. Tak więc wszystkie
płótna były w przygotowanych futerałach. — Dotknął jednego z szeregu przycisków na
obrzeżu ekranu. — Napad miał miejsce między Kansas City i Lincoln, zaraz po
przekroczeniu granicy stanu. Wyglądało to tak. Wóz, wyglądający jak ciężarówka do
przewożenia cytrusów, jechał drogą... — na ekranie pojawił się widok szosy z lotu ptaka —
...numer AS trzysta czterdzieści dwa. Droga ta cztery dni wcześniej została sprawdzona i
zamknięta dla ruchu pod pretekstem prac remontowych.

— Maskowanie?
— Pełne. Dwie ekipy naprawdę pracowały tam nad rzeczywiście nie najlepszą

nawierzchnią. Tu nie mogło być żadnych podejrzeń. Nie chciałbym ci nic sugerować, ale to
nie mogła być przypadkowa sprawa.

— Przeciek...? — Szybko machnąłem dłonią. — Nie, leć dalej.
— Tak więc jedzie ciężarówka... — Na ekranie pojawił się wóz widziany z góry, w

dolnym prawym rogu obejrzałem go ze wszystkich stron. — Przed nią... Aha! Tuż

background image

przedtem „remont” został zakończony, usunęliśmy znaki ograniczenia ruchu, ale gęste
patrole miały zatrzymywać każdy pojazd. To samo z drugiej strony. Konwój otwierają
cztery samochody z obstawą, sześć go zamyka. W kabinie trucka kierowca i czterej
doborowcy. O piętnastej czternaście następuje atak. Zobacz, jak... Obraz drogi pokryła
drobna ospa. — Ktoś naszpikował szosę na odcinku ośmiuset metrów dwudziestoma
tysiącami mikroładunków. Zdalnie odpalone ładunki w pół sekundy załatwiły całą obstawę.
Natomiast pod ciężarówką wybuchły małe rakietki, wykonane chyba specjalnie na tę
okazję. Przebiły pancerz, zdemolowały kabinę i pokaleczyły ludzi. Komp uruchomił
hamulce. Co jeszcze...? No tak! Nad konwojem przez cały czas wisiał flyer. Były dwa,
zmieniały się w miarę zużywania paliwa. Jeden właśnie zatankował i ruszał nad konwój,
gdy drugi zaczął tracić wysokość. Jakoś wylądował... Zestrzelili go, oczywiście. Gdy ten
pierwszy nadleciał nad miejsce napadu, było już po wszystkim.

Na ekran wrócił obraz sprzed kilkunastu sekund — ciężarówka z rozbitą kabiną, dziesięć

unieruchomionych samochodów. Siedem z nich płonęło.

— Z góry? — zapytałem. — Z satelitów?
— Właśnie wtedy nastąpiły jakieś dziwne zaburzenia atmosferyczne. Nasi spece

twierdzą, że ktoś rozpylił w powietrzu jakiś jodek czy chlorek, czy jeszcze coś innego,
czego kryształy zniekształciły obraz.

— Z twoich słów wynika, że mogli albo zwiać do Lincoln i wtedy wpadliby pod

skrzydła drugiego flyera, albo wrócić do Kansas, gdzie byliby gorąco powitani przez
pędzące w ich kierunku oddziały. Wyparowali?!

— Tak. Rozwalili w kilka sekund drzwi ładowni, zabrali futerały z obrazami i zniknęli.

Prowadziliśmy poszukiwania na ziemi i w powietrzu, wykluczyliśmy flyery, coptery i
wszystko, co lata. Wykluczyliśmy wszystko, co porusza się na ziemi. I pod ziemią. I
wszystko to, co pływa...

— A to co się rozpływa...? — mruknąłem do siebie.
— Co mówisz?
— Nie, nic... Klnę trochę. Jeszcze coś?
— Tak. Po siedmiu godzinach coś odkryliśmy. W pobliżu miejsca napadu, na idealnej

równinie znajduje się anomalia geologiczna: niewielka niecka, coś jak odcisk wydłubanego
z piasku kamyka. Nad tą niecką ktoś pracowicie zbudował dach i zamaskował go ziemią...
Do obserwacji wystarczyło. Niczego tam nie znaleźliśmy. Żadnych śladów...

— Żadnych śladów?! No to skąd wiesz...
— Całą nieckę ktoś zalał teksturą budowlaną.
— Aha... — pokiwałem głową. — Skurczyła się, zacierając wszystko.
— Tak. Między innymi dlatego uważamy, że to była ich baza.
— No i fakt samego istnienia kryjówki... — mruknąłem.
— Oczywiście. I jeszcze jedno. Podczas otwierania futerałów uruchamiany jest

impulsowy nadajnik, ale jak na razie nikt żadnego z nich nie otworzył.

— Mogli zawieźć je do jakiegoś schronu, kopalni czy jaskini. Jeśli dowiedzieli się o tak

tajnym transporcie, to znaczy, że wiedzieli wszystko.

— Raczej nie. — Sarkissian zniknął na chwilę za ekranem. Blat zaczął opadać. Doug

wrócił, wlokąc za sobą fotel. Usiadł naprzeciwko mnie. — O tych nadajnikach wiedziały,
łącznie ze mną, cztery osoby. Oczywiście wszystkie znane głębokie dziury są pod specjalną
opieką. Satelity czyhają na sygnał. Nic. Jestem prawie pewien, że nie otworzyli jeszcze ani
jednego futerału.

background image

— Czego jeszcze jesteś pewien? — Pogrzebałem w paczce papierosów i zostawiłem ją

w spokoju. Piekło mnie gardło.

— Nie uciekli z tamtej okolicy. To wykluczone.
— Przestań... Zagrzebali się w ziemi czy jak? I co ze mną? Nie jestem różdżkarzem ani

nie lubię przekopywać ziemi. Widać to po moim ogrodzie.

— Nie wiem...
Milczeliśmy kilka minut. Miałem kompletną pustkę w głowie, choć właściwie była w niej

jedna myśl, ale tak banalna, że aż nie chciałem o niej mówić. Wstałem i jeszcze raz
obejrzałem zarejestrowaną scenę napadu. Uderzyło mnie to, że na ekranie ani razu nie
pojawili się rabusie. Odwróciłem się do Sarkissiana i potworzyłem swój domysł:

— Musiał być przeciek...
Szarpnął się i uderzył pięścią w kolano.
— Nie było. To wykluczone. Ale z pewnością wszyscy będą tak myśleć. Nasza kochana

ojczyzna będzie skompromitowana w świecie, a CBI w kraju. To koniec firmy.

— Nie przejmuj się tym tak bardzo. — Wróciłem na fotel i jednak zapaliłem. — Żeby

istniało pojęcie sprawiedliwości, musi istnieć niesprawiedliwość. Są ze sobą nieodłącznie
związane, nie istnieją bez siebie. Dotychczas uważało się, że jeśli zniknie zbrodnia, zanikną
organa ścigania. Może zrobić odwrotnie: zacząć od policji, a przestępstwo samo zdechnie?

— Przeciek wykluczony — powtórzył, nie zwracając uwagi na moją błyskotliwą myśl.

Postanowiłem wygłosić ją kiedy indziej albo komuś innemu. — Nawet gdyby był, to poza
kilkoma osobami nikt nie znał całego planu. A bez tej wiedzy nie dałoby się aż tak
przygotować napadu. Mieliśmy przewidzianych pięć tras dopiero w ostatniej chwili komp
wylosował tę właśnie.

— No dobrze. Zacznijmy inaczej. Kim może być złodziej? Powinien zdawać sobie

sprawę z tego, że rozmiary kradzieży powodują, iż staje się ona przedsięwzięciem
bezcelowym. Kiedy kradnie się jeden czy kilka obrazów, to przejmuje się tym głównie
poszkodowany, natomiast reszta świata zaledwie tak sobie. Ale tutaj został okradziony
świat! No więc komu sprzeda się łup? Nie ma takiego bogacza, który byłby w stanie kupić
te dzieła, nie ma kraju, który pozwoliłby sobie na nabycie choćby jednego z nich. Zdobycz
jest, ale cieszyć się nią nie można. To tak, jakbym porwał prostytutkę z syfilisem. Chyba
że... — zakłuła mnie maleńka, ostra myśl.

— Chyba że to jakiś kolekcjoner wzbogacił swoje zbiory.
— O tym właśnie pomyślałem, ale chyba nie... Przecież prędze] czy później ktoś

zobaczy te obrazy. Nie da się tego ukryć... Ile tam było płócien?

— Dwa tysiące siedemset czterdzieści dwa.
— „Ja cie...!” jak mawia Phil. — Opadłem na oparcie fotela.
— Doug, możesz na mnie krzyczeć, ale daj mi kropelkę czegoś mocniejszego. Zlituj

się...

Patrzył na mnie chwilę niewidzącymi oczami, jakby nie rozumiejąc, co powiedziałem.

Albo jakbym popełnił świętokradztwo. W końcu poderwał się i machnął ręką. Może było to
tylko złudzenie, ale miałem wrażenie, że w jego spojrzeniu błysnęło coś żywszego.

— Dopóki nie zacząłeś pisać, nie zdawałem sobie sprawy, że tak dużo pijesz —

powiedział, otwierając jakąś kasetę w ścianie.

— Już po trzech pierwszych stronach powinieneś leżeć sztywny jak szyna

monokolejowa.

background image

— Już mi to mówiono. Ale wiesz, jak nie mam komu dać po ryju, jak nie ma jakiejś

pani do przelecenia...

— Właśnie... — Podał mi jedną ze szklanek. — Jak Pyma odnosi się do twoich

seksualnych harców na stronicach powieści?

— Tak jak w życiu. — Łyknąłem z przyjemnością. — Nie wierzy w nie.
— I słusznie.
— I słusznie.
— I dużo palisz...
— Tak. Kiedyś to rzucę.
— No to wtedy twoje powieści będą się składały z samych nieprzyzwoitych słów i

bójek.

— Będę pisał powieści eksperymentalne. Zaangażowane, artystyczne, literackie

kawałki, nudne i niepoczytne, ale wartościowe.

— Ale na razie życzę ci, żebyś napisał kolejną krwistą powieść o tym, jak rozwikłałeś

aferę z kradzieżą tysiąclecia.

— Dobrze. Posłuchaj...
Jednak zamiast zacząć mówić, zadumałem się. Jakaś myśl gwałtownie domagała się

zwerbalizowania. Usilnie oczyszczałem dla niej ścieżkę, aż wreszcie dojrzałem ją i
ucałowałem w oba policzki.

— Doug, mam pytanie...
— Słucham.
— Nie, mam pytanie, odpowiedź na które będzie rozwiązaniem zagadki.
— Nie jest to: „Kto to zrobił?” albo „Jak to zrobił?”, mam nadzieję?
— Nie Posłuchaj, to jest piękne pytanie. Jestem z niego dumny. Rzadko mi się to

zdarza, bo...

— Dawaj to pytanie! — wrzasnął wściekły.
— W jaki sposób złodziej zapewnił sobie bezkarność?
— W jaki sposób złodziej zapewnił sobie bezkarność... — powtórzył powoli.
— Tak!
— W jaki sposób złodziej zapewnił sobie bezkarność...
— Oczywiście. Inaczej rzecz ujmując: „Kto się nie boi całego świata?” Teoretycznie

rzecz traktując, możemy sobie pofantazjować, że istnieje taki kraj, który żyje w izolacji, nie
boi się nas i nawet nas nie lubi...

— Ale Wschód też został ogołocony...
— Aha... No to nieco inaczej: w jakimś izolowanym kraju, może w Albanii, może w

Hajdrze albo w Yagonie, żyje sobie bogacz...

— Tam nie ma bogaczy! — przerwał.
— Święta racja. No to krąg podejrzanych zawęził się.
— Do zera...
— Do zera... — Teraz ja powtórzyłem jego słowa, nie zastanawiając się nad nimi. —

Chyba jednak nie... — zaoponowałem słabo.

— Owen — Sarkissian wychylił się i w swój ulubiony sposób trącił moje kolano

wskazującym palcem. — Nie spodziewam się, żebyś po wyjściu stąd pojechał pod jakiś
znany sobie adres swoim ulubionym bastaadem, wyposażony w siedemnaście różnych
palników, od elephanta poprzez biffax po dwa drizzlery i tak dalej. Nie spodziewam się, że
jutro zwalisz mi na biurko kilka stalowych kaset i wskażesz kciukiem resztę na podwórku.

background image

Ale błagam cię, rzuć wszystko i zastanów się. Mam przeczucie, ze rutyna na nic się tu nie
zda. Musisz mi pomóc...

Nie drżał mu głos, ale czułem, że Doug nigdy i nikogo jeszcze tak usilnie o nic nie prosił.

Być może była to największa prośba w jego życiu. Trochę przeraziła mnie
odpowiedzialność, jaką mnie obarczał.

— Jeśli obiecasz mi tuzin butelek hausbarkera, to rozwiążę dla ciebie tę sprawę —

rzuciłem niedbałym tonem i nagle poczułem, że rzeczywiście tak będzie. Przysiągłem
sobie, że poświęcę resztę życia, ale nakryję złodzieja.

Uścisnąłem dłoń Douga i wyszedłem. Ten sam kierowca odwiózł mnie do domu. Była

szósta czterdzieści. Ponieważ oddycham inaczej niż Phil, Pyma nie obudziła się, gdy
wszedłem do sypialni. Zacząłem rozpinać guziki koszuli, ale zrozumiałem, że i tak nie
zasnę. Na dole syknęły drzwi, wypuszczając psa do ogrodu. Szybko zbiegłem po schodach i
wyszedłem na zewnątrz. Teba bawiła się w podgryzanie pięt panny Cooper, która właśnie
wsadzała do ziemi obsypaną owocami kępkę truskawek. Na mój widok uśmiechnęła się.
Zerknąłem przez ramię na okno pokoju Phila.

— On tak zabawnie dziwi się za każdym razem, gdy znajduje owocujące truskawki w

swoim ogrodzie... — powiedziała panna Cooper.

— Tylko czy nie nabawi się przeświadczenia o własnej potędze? Bo jeśli udaje mu się

wyhodować jesienne gruntowe truskawki, to może dojść do wniosku, że wszystko mu się
uda...

— Ooo, to pan nie zna własnego syna!
— Może... Do widzenia. Teba...!
Wyszliśmy na ulicę. Nie miałem zamiaru mówić pannie Cooper, że dawno temu Phil,

wiedziony jakimś przeczuciem, policzył jej szklarniowe późne truskawki i powiedział mi:
„Panna Cooper zamienia moje truskawki na swoje, z owocami. Bardzo ją ten dowcip
cieszy”. „Powinieneś chyba powiedzieć jej, że ją rozszyfrowałeś. To nieładnie: objadasz się
jej owocami”. „Ale ona ma radochę, jak ja się dziwię i objadam”.

W parku dość długo szukaliśmy odpowiedniego kija. Aportowanie jest zajęciem

poważnym, jeśli wykonują je istoty świadome tego faktu. W końcu Teba znalazła stosowny
patyk, mnie zaś udało się w drugim rzucie wpakować go w gałęzie gęstego modrzewia,
wobec czego pies udał, że o to właśnie chodziło i pobiegł obwąchać najświeższe ploteczki.
Usiadłem na ławce, gdzie zaczęła mnie nękać pewna myśl. Była absurdalna i natrętna,
jedno i drugie w równym stopniu. Gdy wróciliśmy do domu, wystukałem numer do
Sarkissiana. Powiedziałem mu, co wpadło mi do głowy.

— To idiotyzm — rzucił w słuchawkę. Zaraz potem rzucił również ją.
Po godzinie zadzwonił, żeby zapytać, czy nadal upieram się przy hipotezie, która

zaprowadzi nas do domu, w którym oszczędzają na klamkach.

O jedenastej, kiedy woda w basenie podgrzała się na tyle, żeby po wejściu do niej można

było normalnie mówić, zadzwonił znowu i zażądał, żebym zapomniał o moim pomyśle.
Powiedziałem, że mnie jest wszystko jedno, ale czekam na tuzin butelek piwa z browaru w
Meinz. Powstrzymał się od komentarzy. O pierwszej Pyma zaproponowała wyskok na
podmiejskie pieczenie ziemniaków — najnowsza moda prosto z Europy, i to chyba
Wschodniej. Powiedziałem, że czekam na ważny telefon. Sarkissian odezwał się kwadrans
później.

— Możesz to jakoś uargumentować? — zapytał. Jego glos zdradzał, że w tej chwili

niczego nie życzył mi tak serdecznie jak niepowodzenia.

background image

— To jedyny sposób, żeby zapewnić sobie bezkarność, to po pierwsze. Minie kilka lat i

można będzie ogłosić, że przypadkiem znaleziono kryjówkę z trzema tysiącami obrazów. I
zażądać czterystu z nich za zwrot reszty. Myślisz, że świat nie pójdzie na to?

— To są jałowe spekulacje!
— Ale to jest możliwe. Miałem tego dowody. Wiesz o tym...
— Wiem, ale jeśli masz rację, to jestem załatwiony!
— Myślę...
— Chcesz mi doradzić, żebym spokojnie czekał na ujawnienie skrytki? Kilka lat?
— Może kilkadziesiąt... — sprecyzowałem.
— Zabiję cię... — powiedział głosem pełnym zniechęcenia.
— Lepiej zabierz się do roboty. Dałem ci kierunek.
— A co ja mam zrobić? Co?
Usłyszałem, jak babka, której pieczenia miałem pilnować osobiście, ponieważ komp

zawsze robił ją gąbczastą, wycieka na rozgrzaną płytę.

— Zbuduj wehikuł czasu! — wrzasnąłem i wyłączyłem się. Pół godziny później, gdy

okazało się, że płyta grzejna jest nie do odczyszczenia, zamówiłem w sklepie dostawę
nowej i montując ją, uświadomiłem sobie z całkowitą jasnością, że rzucona w pośpiechu
myśl jest jedyną, która może doprowadzić do sukcesu w potyczce ze złodziejami z
przyszłości. I dlatego postanowiłem ją zrealizować. Niedługo potem zjawił się Doug i po
kilku zmarnotrawionych minutach, podczas których przyrównywał mnie i siebie do różnych
części ludzkiego ciała, oświadczył że wchodzi. Sądząc po jego minie, to, w co wchodził,
wglądało w jego oczach na stare, wypełnione po brzegi szambo. Potrzymał w dłoni kubek z
kawą i nie wypiwszy ani łyka, odstawił, krzywiąc się do własnych myśli.

— Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego upierasz się przy swoim pomyśle — powiedział,

kierując swoje słowa do dywanu pod stopami.

— Jeśli wykluczasz przeciek ze swojej firmy, jeśli jesteś pewien, że przestępcy nie

przedarli się przez zaalarmowane siły pościgowe, to mogli to zrobić tylko złodzieje z
przyszłości. Popatrz: ktoś dysponujący sprzętem do podróży w czasie wiedział dokładnie,
jak odbył się transport płócien, zgoda? Przeczytał o tym w gazetach sprzed lat. Tenże ktoś
mógł kilka minut po kradzieży załadować obrazy do wehikułu i zwiać do swoich czasów,
może być? I po trzecie: wiemy, że co najmniej jedna osoba, mam na myśli Heyrouda, za
kilkanaście lat skonstruuje takie urządzenie. Spotkaliśmy się już z jego wykorzystaniem
przez Guylorda, ale wcale nie możemy wykluczyć, że kto inny dokona tego samego
wynalazku, albo że kto inny skorzysta z efektów pracy Heyrouda. Wiem, kiedy został
zabity Guylord. Może po jego śmierci ktoś przejął tego blueballa z zamontowanym
stanowiskiem do podróży w czasie? Nie wiem. Mam tylko taką hipotezę. Może jest
fałszywa, ale aktualnie pasują do niej wszystkie znane nam fakty. Znajdź coś, co ją obali, a
wycofam się ze swojej propozycji.

— Postaram się...
— Nikt ci nie broni.
Chwycił kubek z kawą i podniósł do ust, ale znowu go odstawił, ledwie delikatna smużka

pary i zapachu dotarła do jego nozdrzy. Kilka sekund poruszał ustami, jakby wyłamywał
językiem dolne zęby. Pokręcił głową jak człowiek, który nie może pogodzić się z
przedstawionymi faktami.

— Jeśli masz rację, to powinniśmy natychmiast zabić Heyrouda — powiedział, nie

usiłując bodaj tonem złagodzić wymowy swoich słów. — Przecież jeśli ktoś dorwał się do

background image

jego wynalazku, to wszystko jest zagrożone: życie polityków, sejfy bankowe, skarbce...
wszystko. Jednocześnie złodzieje są bezkarni. Absolutnie bezkarni.

— Masz sporo racji, ale zapominasz, że w ich czasach również jest policja i CBI...
— Po tej aferze CBI może zostać rozwiązane!
— No tak...
— A my mamy czekać na reakcję tej przyszłościowej policji?
Pokiwałem głową i nagle roześmiałem się.
— Wiesz co? — parsknąłem do zaskoczonego i rozeźlonego Douga. — Przecież tam w

przyszłości my też będziemy. Może nie ma powodu do niepokoju?

— Poczekaj... — ożywił się nieco. — Jak to jest z tym czasem? Jeśli ktoś z przyszłości

dokonuje kradzieży w przeszłości, to czy w starych rocznikach można znaleźć informację o
kradzieży?

Zastanawiałem się chwilę.
— Nie wiem, cholera. Ten problem wydawał mi się zawsze zawikłany ponad miarę:

wnuk zabija dziadka, ktoś zabija sam siebie, ale późniejszego, ja zastrzeliłem Guylorda, a
jednocześnie mogę z nim rozmawiać, jeśli bardzo tego zapragnę... — Wzruszyłem
ramionami. — Na mój rozum przyszłość powinna być poinformowana o kradzieży. Nie
wiadomo tylko, z jakiej przyszłości przybyli do nas złodzieje. Nie wiem, czy dzieli nas od
nich dziesięć, trzydzieści czy sto lat. To jest bardzo ważne.

— Zapomniałeś dodać, że nie wiemy również, jak się do nich dobrać... ponuro uzupełnił

Sarkissian.

Milczałem. Kawa zdążyła nieco przestygnąć i można już było ją pić bez obawy o

poparzenie przełyku. Przechyliłem kubek pięć czy sześć razy i tyleż razy gorący,
aromatyczny napój, radując zmysł smaku, spłynął do żołądka.

— Owen... — Sarkissian wychylił się i puknął mnie palcem w kolano. — Mówiłem

przed chwilą, że nie wiemy, jak się do nich dobrać — powiedział z naciskiem. — Dlaczego
milczysz?

— Och, nie jest aż tak źle — rzuciłem niedbałym tonem.
— Nie powiesz chyba, że masz pomysł?
— Powiem.
Pomysł był w bardzo niemowlęcym wieku, żył od jakiejś minuty czy dwóch. Wpadł mi

do głowy, czy raczej wykluł się, czy też skonkretyzował, przy drugim łyku gorącej kawy.

— No to powiedz...
— To jest zgrubne bardzo... Mniej więcej tak: musimy znaleźć ślady wcześniejszego

pobytu tych przestępców w naszych czasach.

— Myślisz, że tu byli?
— Jestem pewien. Musieli przyjrzeć się okolicy, musieli zaminować szosę, może

zaangażować jakichś ludzi... Nie wiem dlaczego, ale jestem przekonany. Byli tu już
wcześniej. W okolicy musiały zostać po nich jakieś ślady, a ty powinieneś je odnaleźć. To
podstawowa rzecz, bez niej nie mamy co brać się do roboty.

— A co jest dalej? Heyroud?
— Oczywiście, ale musimy wiedzieć, dokąd mamy się udać. Bez określenia czasu nie

mamy szans. Zresztą... — westchnąłem.

— Pamiętam, że Guylord mówił coś o kłopotach z podróżami w przyszłość. Módlmy

się, żeby się mylił, albo żeby Heyroud nie pokazał mu wszystkich kart.

background image

Przez dwie czy trzy minuty w salonie panowała cisza. Doug po raz trzeci sięgnął po

kubek i w końcu napił się kawy.

— Fajnie byłoby prowadzić taką sprawę, gdyby nie te cholerne dzieła sztuki —

powiedział cicho.

— Bez wątpienia...
— Czy nie mogli tego zrobić po prostu jacyś... — rozłożył ręce, szukając

odpowiedniego słowa.

— Tacy nasi rodzimi, swojscy rabusie? — podpowiedziałem. — Z naszych ciepłych

czasów?

— Aha...
— Może i mogli. To znaczy, mogli próbować. Ale naszym by się to nie udało. To nie

megalomania, ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej podoba mi się mój pomysł...

— To akurat mnie nie dziwi... — powiedział Sarkissian. Ucieszyło mnie, że zdobył się

na uszczypliwość. Bezwolny, załamany Doug działa na mnie przygnębiająco.

— Zawsze kochałeś swoje pomysły.
Otworzyłem usta, przygotowując już do odpalenia ciężką ripostę, gdy uchyliły się drzwi.

Do salonu wpadła Teba, zaledwie o czubek nosa wyprzedzając Phila. Pełna wigoru para
runęła na Douga. Wyszedłem na ganek i widząc, że Pyma wcale nie niesie góry zakupów,
poczekałem na nią pod dachem chroniącym przed przykrą mżawką.

— Mamy gości? — zapytała, nadstawiając policzek.
— Nie... — cmoknąłem ją głośno. — Doug...
— Spaliłeś babkę? — wciągnęła powietrze nosem.
— Odrobinę...
— Za karę...
— Owen? — Sarkissian wybawił mnie z niesympatycznej sytuacji. — Cześć —

powiedział do Pymy i dokończył w moją stronę:

— Idę uruchomić swoje oddziały.

— Dobrze. Przemyślę wszystko jeszcze raz i dam ci znać.
— Masz pół godziny. — Zerknął na Pymę. — Wiesz, że musimy się spieszyć.
— Bardzo musimy.
— Cześć.
— Do zobaczenia.
Odczekaliśmy, aż Sarkissian wsiądzie do wozu i odjedzie. Weszliśmy do salonu, gdzie

Phil kończył drugi czy trzeci kawałek wybitnie nieudanej babki. Teba siedziała tuż przed
nim. Jej oddech niemal utrzymywał w powietrzu talerzyk z jeszcze jednym kawałkiem
ciasta. Pies ziewał i starał się patrzeć w naszym kierunku, jednym tylko okiem łypiąc na
talerz.

— Phil, daj psu trochę ciasta — powiedziała surowo Pyma. — Dlaczego ją męczysz?
— Męczę?! — oburzył się. — Ona zjadła już trzy kawałki, a ja tylko dwa!
— Ile? — Pyma wyrwała się z moich objęć. — Pięć?! To ile zostało?
— Dwa — zdziwił się Phil. — Dla was. Sprawiedliwie.
Przypomniałem sobie mój poranny wywód o sprawiedliwości. Westchnąłem i powlokłem

się do góry, całym sobą wołając o pomstę do nieba. W połowie schodów wymruczałem coś
o niewdzięcznych dzieciach, żarłocznych psach i skąpych żonach. Zamknąłem się w swoim
gabinecie i wyjąłem z barku dwie torebki mieszanki bakaliowej. Zanim plan działania
skrystalizował się w moim umyśle, puste opakowania wylądowały na podłodze.

background image

Głośnik odezwał się w chwili, gdy Nick Douglas wysiadł z zaparkowanej w ślepej uliczce

karetki. Pokiwałem dłonią, Nick szybko oddalił się i zniknął za rogiem.

— Tu Szóstka. Melmola zaczyna wciągać kombinezon. Chyba zaraz zaczniemy...
Pochyliłem się do mikrofonu.
— Daj znać, gdy będziemy potrzebni. Do tego czasu za chowaj milczenie — poleciłem.
Nick wyłonił się zza rogu, trzymając w dłoniach dwie tace z faszerowanymi naleśnikami,

jego zdaniem najlepszymi w całym mieście. Zdążyłem ugryźć dwa razy, Nick — trzy, gdy
głośnik syknął:

— Zwalił się jak długi. Obstawa właśnie sięga do telefonu. Nick przyspieszył tempo

konsumpcji. Nie mogłem pójść w jego ślady — piekło mnie w ustach i przełyku jak
gdybym łyknął napalmu. Z żalem popatrzyłem na zwinięty placek i wyrzuciłem go za okno.
Głośnik odezwał się tym razem innym, kobiecym głosem:

— Otrzymaliśmy wezwanie spod umówionego adresu. — Na kilka sekund zapadła

cisza, dziewczyna nie bardzo wiedziała, co robić z nietypowym zleceniem. — Czy
wszystko w porządku? — zapytała.

— W porządku, w porządku — uspokoił ją Nick. Wepchnął sobie do ust kawał

wielkości zimowego buta mojego syna i usiłując powstrzymać łzy, popatrzył na mnie
pytająco. Kilka razy wciągnąłem powietrze szeroko otwartymi ustami. Nick wykrztusił:

— Chedziemy?
— Możemy.
Trącił płytkę zapłonu, wolno wytoczył się z uliczki, przejechał kawałek zmagając się z

resztkami naleśnika i wdusił gaz, uruchamiając jednocześnie syrenę. Do posiadłości
Fardiego Melmoli dotarliśmy po trzech minutach. Przed bramą stał zwalisty, ciemnoskóry
brunet, który przyjrzał się nam uważnie, ale gdy machnąłem kilka razy dłonią, a Nick jechał
udając, że zapomniał o istnieniu hamulca, ochroniarz odskoczył i kiwnął ręką. Skrzydła
bramy rączo odskoczyły, wpadliśmy w szeroką aleję. Żwir bryznął spod kół, gdy Nick
wcisnął hamulec. Wychyliłem głowę przez okno.

— Gdzie jest poszkodowany? — wrzasnąłem do biegnącego za nami bruneta.
Sadził niezgrabnie dużymi krokami, machając jedną ręką. Drugą co trzy kroki wsuwał

pod poły lekkiej marynarki, ale wyciągał ją za każdym razem pustą. Czuł się niepewnie bez
gnata w łapie i precyzyjnych dyspozycji szefa. Dopadł drzwiczek i chwycił ramę okna.
Takim gestem policjanci kładą łapę na ramieniu podejrzanego, gdy chcą go poinformować
o aresztowaniu.

— W lewe rozwidlenie alei, za domem jest jezioro...
Nick wdusił gaz. Ochroniarz wykonał kilka olbrzymich kroków, wciąż trzymając się

ramy. Nick zachichotał, utrzymując prędkość. Brunet ryknął coś, uderzył biodrem o drzwi
karetki, huknęło metalicznie, musiał nosić tam jakiś ciężki, metalowy przedmiot, zarzuciło
nim i w końcu grzmotnął potężnie, przeturlał, odbijając się od ziemi i opadając na nią z
powrotem. Nick zdemolował żwirową aleję, ryjąc głębokie koleiny na rozjeździe.
Objechaliśmy spory pałac, nazywany tutaj domem, i znaleźliśmy się na trawniku wielkości
pola golfowego. Rozpościerał się od rzeczonego domu aż do sztucznego jeziora, łagodnie
opadając ku jego tafli. Nick jęknął z zachwytem i z dziką rozkoszą pognał na skróty przez
trawę. Grupka ludzi rozstąpiła się przed nami. Wyskoczyłem z karetki, jeszcze zanim się
zatrzymała. Wóz omal nie strącił do wody dwóch mężczyzn o wyglądzie pospolitych
zbirów lub tanich goryli. Skoro się jednak tu znajdowali, musieli należeć do rodziny
Melmoli. Pochylałem się już nad nim, leżał na plecach z zamkniętymi oczami, puls miał

background image

niemal niewyczuwalny. Nic dziwnego, po takiej porcji farecylium, wstrzykniętego do butli
z mieszanką tlenową, nawet wieloryb leżałby na trawniku ze śladową pracą serca.

— Sala operacyjna! — wrzasnąłem do Nicka. — Przynieście tlen z karetki! —

ryknąłem do bliższego z gorylowatych Melmolich. Pochylając się nad podobnym do nich z
urody, czy raczej jej braku, Fardim, pomyślałem, że musieli, cała rodzina, surowo
przestrzegać czystości rasowej, skoro ich brzydota nie rozpłynęła się w żadnej mieszance.
Ktoś uderzył dnem małej butli w trawę tuż obok mojej dłoni, zakląłem pod nosem, ale
powstrzymałem się od komentarzy. Nałożyłem na twarz Melmoli maskę i skinąłem na
Nicka.

— Dawaj nosze!
Gdy ułożył je wzdłuż leżącego ciała, kiwnąłem na najbliższego ze stojących. Kierowałem

przesuwaniem ciała Cygana i poderwałem się na równe nogi, gdy tylko spoczęło na
noszach. Wyszarpnąłem z gniazda mikrofon i wydałem szereg bezsensownych poleceń, a
potem, jakby nie wierząc własnym oczom, wytrzeszczyłem je, wrzeszcząc:

— Co on tu jeszcze robi? Do karetki! Biegiem!!
Bracia Fardiego rzucili się do wykonania polecenia. Wymruczałem jeszcze kilka słów do

mikrofonu, mrugnąłem na Nicka wskoczyłem do karetki i chwyciwszy bezwładną rękę
Melmoli, ryknąłem:

— Ruszaj się! Bo go nie wygrzebiemy z tej zapaści!
Nick dokumentnie zrąbał hektar murawy. Goryl, który usiłował nam towarzyszyć, omal

nie wpadł pod koła, gdy sypiąc żwirem pokonywaliśmy zakręt. Zanim ktokolwiek z
towarzystwa zdążył wsiąść do samochodu, wyjechaliśmy poza bramę, skręciliśmy w prawo,
potem dwa razy w lewo i zgrabnie wsunęliśmy się do olbrzymiego transcontinentala.
Zamknęły się klapy. Ślad po Fardim Melmoli, karetce i dwu osobnikach w białych
ubraniach zaginął. Zgodnie z planem.

Jeszcze tego samego przedpołudnia Doug Sarkissian przedstawił mi wykaz swoich

miejscowych agentek. Wszystkie były hipnotycznie uwarunkowane na hasła. Każda z nich
kiedyś tam zgodziła się wykonać zadanie i natychmiast o nim zapomnieć. Potem zajęli się
nimi hipnotyzerzy. Przejrzałem listę i wybrałem Annę Gelbart, pięćdziesięcioczteroletnią,
pulchną, sympatyczną na pierwszy rzut oka blondynkę. Była w domu, gdy przyjechaliśmy
do niej z Nickiem. Na hasło „Mid—Cztery—Dim” zareagowała prawidłowo — kaszlnęła,
potrząsnęła głową i zapytała:

— Co mam zrobić?
Instrukcję zrozumiała w lot, zarepetowała broń i rzuciła okiem na małe, złote cacuszko,

wypożyczone z gabinetu osobliwości CBI. Była gotowa. Podwieźliśmy ją na plac Caraibian
Sunset, gdzie wysiadła z wozu i energicznie przedzierając się przez tłum, skierowała kroki
do antykwariatu Sylvestra Killicka. Musiałem poczekać chwilę i — gdy zwolniło się
miejsce — zaparkowałem tuż przy drzwiach do ant—salonu. Po dziesięciu minutach
pojawił się Killick z wykrzywioną złością twarzą i zaraz za nim uśmiechnięta pani Gelbart,
zaciskająca w dłoni płaską torebkę, za którą ukrywała najmniejszy i najcichszy pistolet
maszynowy świata. Ta broń była moim zdaniem przekonywająca tylko na oko, w działaniu
— beznadziejna, ale Killick tego wiedzieć nie musiał. Annę popchnęła go lekko w naszą
stronę, Nick wyskoczył i otworzył tylne drzwi. Gdy Killick wsiadł, uruchomiłem blokadę i
zaraz potem z zamaskowanych otworów zaczął się wydobywać bezwonny gaz usypiający.
Zabrałem starszej pani pistolet i szepnąłem hasło kodujące. Annę Gelbart zmarszczyła brwi

background image

i rozejrzała się z niepokojem, nie pamiętając, po co ani dlaczego tutaj przyszła. Nie
wiedziała również, że w najbliższej loterii przytrafi się jej szczęśliwy los.

Wsunąłem się za kierownicę i ruszyłem. Z tyłu rozwalił się na poduszkach limuzyny

ziewający Killick. Nick popatrzył na niego przez ramię.

— To przedostatni... — stwierdził.
— Chyba tak. Sprawdźmy.
Trzy godziny wcześniej Stanley B.D.Y. Forrestal wsiadł do windy, która miała go

zawieźć na dach budowanego przez jego firmę elewatora portowego. Winda nie zatrzymała
się po osiągnięciu poziomu dachu — trzy cienkie, ale pewne liny, zaczepione o hak
szesnastopiętrowego dźwigu szybko przeniosły kabinę z wrzeszczącym Forrestalem na
drugi brzeg rzeki, gdzie wylądowała na placu wypełnionym policjantami. Porwany nawet
nie wyjmował broni, jego goryl również. Aktualnie wysypiali się w podziemiach jednego z
zamaskowanych centrów CBI.

Gene Winesting właśnie zsunął majteczki blondynce opartej zmysłowo o barierkę nad

basenem, gdy nad jego posiadłość dotarły balonem policjantki i zaczęły wołać o pomoc.
Gene, najbardziej przebiegła i ostrożna z naszych ofiar, przerwał na chwilę rozbieranie
blondynki, rozejrzał się dookoła, po czym zsunął swoje slipy i uśmiechnął się zachęcająco,
prezentując olśniewająco białe zęby. Dziewczyny zrzuciły linę, a gdy Gene chwycił ją i
przykleił się na dobre, uruchomiły aparaturę do alarmowego wznoszenia. Opadły na ziemię
dopiero siedem kilometrów dalej. Winestinga natychmiast uśpiono i załadowano do karetki.
Dziewczyny, uśmiechając się złośliwie z gondoli balonu, tłumaczyły pośpiech kolegów
kompleksami. Z Winestinga rzeczywiście był kawał chłopa.

Czterej pomniejsi szefowie różnej wielkości band zostali bardziej lub mniej wymyślnie

aresztowani, porwani, uśpieni i ułożeni do snu w podziemiach CBI.

— Został jeden — powiedziałem po wykonaniu tego myślowego rachunku sumienia. —

Wiem, że jest w mieście i sądzę, że uda mi się go po prostu zaprosić.

— Ja bym na miejscu Guylorda wygarnął do ciebie z czterech luf — przyznał się Nick.
— A chciałbyś znać dzień swojej śmierci?
— Przestań, te sztuczki z czasem, te paradoksy... — skrzywił się.
W milczeniu dojechaliśmy na miejsce spotkania czołówki przestępczej armii tej części

kraju. Wjechałem na podwórko, potem do garażu i wyłączyłem silnik. Dwaj nijacy
młodzieńcy wyciągnęli Melmolę i ułożyli na noszach. Jeden zerknął na mnie.

— Tak jak reszta: osobno. Pilnujcie, żeby sobie czegoś nie zrobił.
Podszedłem do telefonu. Guylorda złapałem dość łatwo, trudniej było przekonać go, że

zawdzięcza CBI życie, a jeśli nawet nie życie, to przynajmniej święty spokój. Niechętnie
zgodził się udzielić mi półgodzinnej audiencji na moim terenie. Zanim przyjechał,
wypaliłem trzy golden gate'y pod dwa spore bourbony, piłowany spojrzeniami Douglasa
Sarkissiana i Nicka Douglasa. Żaden z nas nie odzywał się aż do momentu, kiedy głośnik w
obudowie urządzenia o dumnej nazwie „Sekre—Star” zaanonsował Guylorda. Zerwałem
się i podszedłem do drzwi. Na progu olśniła mnie cenna myśl.

— Doug! Musisz uruchomić swoje archiwa i znaleźć wszystko, co masz o Yolanie

Heyroudzie.

Plasnął dłonią w czoło i pokiwał głową.
— Ależ cymbał ze mnie! — zawołał.

background image

— Idźcie do nasłuchu — rzuciłem i wyszedłem. Guylord czekał na mnie na parterze

budynku, którego tył wychodził na podpiwniczone podwórko. W tej piwnicy leżeli
pozostali bossowie podziemia. Nie ściskaliśmy sobie dłoni.

— Pewna instytucja — powiedziałem na wstępie — oczekuje od pana i kilku innych

osób daleko idącej pomocy w delikatnej i ważnej sprawie.

— Takie mgliste gadanie... — zaczął niechętnie.
— Chodźmy! — wskazałem drzwi. — Tam wszystko stanie się klarowne.
Prowadząc szefa arbitrażu przestępczego po podziemnych korytarzach czułem cały czas

na swoich plecach jego lodowaty wzrok i pożałowałem nawet przez chwilę, że go nie
przeszukałem. Pocieszałem się myślą, że Guylord własnoręcznie niczego nie załatwia. Nie
widziałem powodu, dla którego miałby robić wyjątek dla mnie. Wszedłem do dużej, dobrze
oświetlonej sali która miała stać się miejscem największego oficjalnego szantażu w historii
świata. Wskazałem Marcowi Guylordowi fotel, ale jego zainteresowały otwarte drzwi
dziesięciu małych pokoików. Tylko jeden z nich był wolny, w pozostałych umieściliśmy
nasze zdobycze. Czekałem cierpliwie, aż obejrzy wszystkie pomieszczenia. Nie okazywał
zdziwienia, opanowania mógłby mu pozazdrościć indiański wódz. Po przeglądzie pozwolił
sobie na pytające spojrzenie.

— Mogę to załatwić tylko z tobą — powiedziałem, zapalając papierosa i siadając w

fotelu. — Jeśli jesteś w stanie zmusić całą tę resztę do współpracy.

Zastanawiał się chwilę.
— Nie — powiedział. — Nie mam ochoty tłumaczyć się ze swojej działalności.
Miałem wrażenie, że chciał jeszcze coś dodać, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.

Być może nie chciał się przyznać, że nie ma aż takiej władzy, albo że boi się o tym
przekonać. Liczyłem się z tym. Wstałem i obszedłem salę dookoła, zamykając wszystkie
drzwi. Nic się nie zmieniło, ale wiedziałem, że Doug uruchamia w tej chwili sprężarki
tłoczące do pokoi neutralizator. Już po minucie usłyszeliśmy, jak poruszył się pierwszy z
obudzonych. Odczekałem jeszcze moment.

— Czekam tu na panów! — zawołałem.
Otworzyły się jedne drzwi, potem niemal jednocześnie dwoje następnych. Mężczyźni

lustrowali obecnych i uspokojeni znajomymi twarzami wchodzili do pokoju. Później na ich
obliczach pojawiało się zmieszanie. Nigdy dotychczas nie zgromadzili się w jednym
miejscu nie z własnej woli. Wskazywałem im krzesła przy stole. Najmniej chętnie
podporządkował się otulony w szeroki, jedwabny szlafrok Winesting. Czułem na sobie ich
ponure spojrzenia, w których sporą domieszkę stanowiła czająca się obietnica. Zerkali też
na siebie, jakby szukając sygnału czy otuchy.

— Proszę panów — powiedziałem w zupełnej ciszy. — Najpierw krótki wstęp.

Zebraliśmy tu, mówiąc: „zebraliśmy”, mam na myśli pewną poważną instytucję, bossów
podziemia tego regionu, a częściowo również kraju. Marc Guylord, szef arbitrażu, postać
niezależna, ale o wielkich możliwościach. Fardi Melmola — wskazałem Cygana — szef
„Purpurowej Róży”. Kontrabanda wszelkiego rodzaju, przerzut ludzi ze zmianą
osobowości, piractwo płytowe i video. To oczywiście nie wszystko, ale będę ograniczał się
do najważniejszych spraw. — Odwróciłem wzrok od Melmoli i popatrzyłem na Forrestala.
— Stanley B.D.Y. Forrestal stoi na czele „Padre Siciliano”, z pochodzenia Włoch.
Narkotyki, szantaż na ogromną skalę, oszustwa patentowe, szpiegostwo przemysłowe i tak
zwane „pikowanie mózgów”, czyli po prostu porwania i wymuszanie pracy. — Spojrzałem

background image

na kolejnego gościa. — Sylvester Killick. Narkotyki, prostytucja, fałszerstwa antyków i
dzieł sztuki.

Rzuciłem na podłogę niedopałek i rozgniotłem go obcasem. Nadal miałem skupioną

widownię, nad którą panowałem. Ominąłem wzrokiem dwóch pomniejszych bossów.

— Gene Winesting. Generał w tak zwanej „Afro Army”. Kasyna gry, zlecenia

likwidacyjne, napady rabunkowe, narkotyki. Zostało nam jeszcze kilku panów. Snowden:
szantaż, prostytucja; Myfflin: fałszerstwa komputerowe, kidnaping; Schoch i Creeger
działają podobnie: prostytucja, nielegalne kasyna.

Zapaliłem papierosa. Podrapałem się po karku. Przyjrzałem się obecnym. Nikt się nie

odezwał.

— Zgromadziliśmy tu panów, żebyście zrozumieli, że wiemy o was bardzo dużo. To co

wymieniłem, to tylko część danych, i w dodatku ogólnych. Jeśli ktoś sobie życzy, możemy
podać szczegółowsze. Proszę mi wierzyć, są wystarczające, żeby na długo wsadzić
wszystkich tu obecnych do solidnych pudeł.

— No to...? — nie wytrzymał Winesting.
— Zgoda, takie pytanie powinno paść — pokiwałem głową. — Należałoby was

wymieść i w kraju zapanowałby spokój. Oczywiście, podobnie jak i wy, wiemy, że nie jest
to takie proste. Jesteście ludźmi ustosunkowanymi, sporą część pieniędzy wypraliście,
ulokowaliście w różnego rodzaju uczciwych przedsięwzięciach. Wasze upadki odbiłyby się
na gospodarce kraju, nie mówiąc już o wstrząsie moralnym. Tak więc mamy sytuację
poniekąd patową. Jednakże, gdyby zaczęło się coś dziać, byłoby to bardziej nieprzyjemne
dla was niż dla instytucji, którą reprezentuję.

— I której jesteśmy do czegoś potrzebni... — rzucił kpiąco Killick. On pierwszy, może

tuż po Guylordzie, zrozumiał, że porwanie nie grozi im żadnymi nieprzyjemnymi
konsekwencjami.

— Tak, potrzebni. Bardzo potrzebni. Ale nie rozpaczliwie, nie budujcie sobie na tym

złudzeń, panowie. W każdym razie, muszę to powiedzieć, żebyście zrozumieli, że jesteśmy
gotowi na wiele. W razie nieprzejednanej postawy narazicie nie tylko siebie, ale i wasze
dzieci, wasze ulubione zwierzęta, wasze kolekcje, haremy, rodziców, że nie wspomnę o
posiadłościach. Jeśli wypowiemy sobie wojnę, to poleje się wszystko, nie tylko tania krew...

— Strasznie się wystraszyłem! — warknął Myfflin.
Siedzący najbliżej Forrestal rzucił mu krótkie spojrzenie, po którym Myfflin wypróbował

siłę swojego wzroku na blacie stołu. Forrestal poruszył wargami, jakby robił rozgrzewkę,
szybko zlustrował resztę porwanych.

— Powiedzmy, że nas rozmiękczyłeś...
— Na ty nie przechodziliśmy! — przerwałem.
— Powiedzmy, że nas pan rozmiękczył — powiedział beznamiętnie. — Co dalej?

Czego się po nas spodziewacie?

— Czy to coś na kształt deklaracji? — zapytałem uprzejmie.
— Powiedzmy...
— Została dokonana kradzież. Kradzież, której w żaden sposób nie można puścić

płazem. Łup jest tak duży, że aż bezsensowny. Mogę wam powiedzieć, o co chodzi, ale w
ten sposób będziemy w razie czego uważali, że przecieki wyjdą od was...

— Na razie nie musimy nic więcej wiedzieć! — szybko wtrącił Forrestal. Wyglądało, że

najszybciej rozważył „za” i „przeciw” i, chwilowo przynajmniej, przejął dowodzenie.

background image

— Nie zakładamy, że to wasza robota — powiedziałem. — Jeśli jednak tak jest, to im

szybciej nastąpi zwrot łupu, tym będzie lepiej dla wszystkich stron. Jak na razie,
przyjmujemy, że dokonali tego przyjezdni, ale nie mamy o nich zbyt wielu danych. A
musimy mieć. Inaczej... — wyciągnąłem z kieszeni papierosy i zapaliłem — ...rozpęta się
piekło. Mówię poważnie. Poleci wiele ważnych głów, co musi wywołać lawinę. Wszystkie,
wasze układy diabli wezmą, a nowych nie zdążycie zawrzeć. Tyle mam do powiedzenia.

Przez pół minuty panowała cisza, potem Forrestal mruknął coś, co chyba miało zwrócić

na niego uwagę obecnych. Rozwalił się w fotelu i zapytał:

— Możemy się naradzić?
— Tak, ale nikt nie opuści tego pomieszczenia bez deklaracji współpracy. Wystarczy

ustna. I nie żądajcie, żebym stąd wyszedł.

Guylord roześmiał się krótko. Wszyscy spojrzeli na niego.
— Znam tego pana — powiedział patrząc na mnie. — Jedną z metod jego dość dziwnie

prowadzonej działalności jest mówienie prawdy. Zwłaszcza jeśli jest górą. Sądzę, że
możemy przyjąć wszystko, co powiedział, za szczere przyznanie się „szacownej instytucji”
do jakiejś poważnej porażki. Kontynuując ten tok rozumowania, powinniśmy uwierzyć, że
idąc na dno, pociągnie ona i nas za sobą.

— Myślisz, że mają o nas dużo informacji? — przemówił Melmola. — I nie

wykorzystali tego wcześniej?

— Myślę, że mają — Guylord odwrócił się do Cygana i pokiwał głową. — Nie

wykorzystywali, bo nie leżymy w sferze ich zainteresowań. No i trzymali te swoje dane na
taką okazję jak ta. Policja i pokrewne służby zawsze uważają, że łatwiej jest pilnować
przestępców znanych niż tropić nowych.

— Ale o co chodzi?! — zniecierpliwił się Snowden. — Jak mamy im pomóc, jeśli nie

wiemy...

— Przymknij się... — Forrestal przerwał mu, zniechęcony. — Po co go tu

sprowadziliście? — zwrócił się do mnie z wyrzutem. — Siedzę przy jednym stole z tym
głąbem...

Snowden odetchnął kilka razy płytko, jakby przygotowywał się do długiego wrzasku.

Ograniczył się jednak do wydmuchania z siebie złości.

— No to co mamy wam dać? — skorzystał z ciszy Winesting. Wstałem i podszedłem

do konsolety. Na ścianie pojawiło się satelitarne zdjęcie styku dwu stanów. Pokazałem
punkt, w którym dokonano rabunku, a potem komp wykreślił na ekranie okrąg o promieniu
kilkunastu centymetrów.

— Wszystkie dziwne rzeczy, które działy się na tym obszarze w okresie ostatniego

półrocza. Dziwne, to znaczy: zaginięcia waszych ludzi, zdrady, wypytujący nieznajomi
wynajmujący ludzi, popisujący się nowoczesną bronią, dziwacy wszelkiego rodzaju.
Słowem, wszystko, co nie da się natychmiast wytłumaczyć. Bardzo nam zależy na
szybkości działania. Chcemy, żebyście wysłali tam wszystkich rozgarniętych ludzi, bez
względu na to, jakie straty poniesiecie. To by było na tyle. Kontakt przeze mnie: tele—
restante szesnaście szesnaście sześćdziesiąt jeden. Prosić pana Owena Yeatesa — dodałem
niespodziewanie dla samego siebie, nie przewidywałem przedstawiania się. Nawet nie
dlatego, żebym bał się zemsty, po prostu nie widziałem potrzeby, ale wydawało mi się, że
odczytuję w spojrzeniu Guylorda pytanie: „Ciekaw jestem, czy wystarczy ci odwagi?” W
takiej sytuacji nawet dżdżownica gryzie. — Opuszczam panów. Każdy z was może udać się

background image

w moje ślady, po wyrażeniu zgody, rzecz jasna. Korytarz wyprowadzi was na
powierzchnię, stoją tam cztery samochody. Odbierzemy je sami. Do widzenia...

— Do zobaczenia! — nie wytrzymał Snowden. Spieszył się i dlatego nie zabrzmiało to

wystarczająco groźnie.

— Czy ty nas masz za chór wujów? — usłyszałem, zanim zamknęły się za mną drzwi,

pytanie Winestinga.

Najbliższych kilka minut nie musiało być dla Snowdena miłe. Wszedłem do otwartej

kabiny windy i pojechałem do góry. W pokoju dowodzenia Sarkissian oderwał wzrok od
ekranu, na którym kłócili się wodzowie podziemia. Uśmiechnął się i podniósł
wyprostowany kciuk.

— Łyka mi lepiej daj! — sapnąłem i zwaliłem się na fotel. — Kiedy będę pisał

powieść... to tę scenę zakończę na słowie „kciuk”.

— Na czym?
— W każdym razie nie będzie w niej ani kropli alkoholu.
— No to twoje powieści staną się niestrawne — powiedział Doug, podając mi whisky z

lodem. — Mnie najbardziej smakują opisy picia. Sugestywne i smaczne.

— Dziękuję ci, przyjacielu...
— Wychodzą! — przerwał. — No, to teraz siedzimy i czekamy na wieści...
Spojrzałem na ekran przez szklankę. Ostry, złoty blask kołysał się w przezroczystym

walcu. Poruszyłem dłonią, świetlisty więzień zaczął się miotać o ściany.

— Wiesz co? — powiedziałem, mrużąc jedno oko, a drugiego nie odrywając od wnętrza

szklanki. — Kiedyś whisky miała nawet czterdzieści pięć procent mocy. To był kop, co?

— Dzięki Bogu, że to przeszłość. Wyobrażasz sobie siebie po kilku stronach powieści?
Westchnąłem. Łyknąłem i odstawiłem naczynie.
— Musimy mieć możliwość lotu na Księżyc w każdej chwili — powiedziałem.
Sarkissian pochylił się do mikrofonu, rzucił kilka słów, potem wyprostował się i popatrzył

na mnie.

— A co będzie, jeśli niczego się nie dowiemy?
— To nie będziemy musieli lecieć do Heyrouda. Nie mając danych o tym, skąd byli

złodzieje, nie mamy szans na ich znalezienie w przyszłości. Jest jeszcze cała masa różnych
innych „jeżeli”, ale to nie ma sensu...

— A nie można by skoczyć do przodu o sto lat, znaleźć w bibliotece książkę pod

tytułem „Historia największej kradzieży dwudziestego pierwszego wieku. Przebieg i
szczęśliwe zakończenie”? Mielibyśmy wszystkie potrzebne informacje...

— Na pewno. — Stłumiłem w zarodku potężne ziewnięcie, właściwie ziewnąłem, tyle

że nie otwierając ust, cofnąłem tylko żuchwę. — Obawiam się jeno, że Heyroud w ogóle
nie stworzył jeszcze „Expressu Po Czasie”. Będę się cieszył, jeśli istnieje jakiś niezdarny
prototyp. Nie sądzę, byśmy mogli do woli korzystać z wysoce niezawodnego sprzętu. Uu—
eech...! — Tym razem nie udało mi się ukryć senności.

— Gdybym ja miał tak pesymistyczne podejście do świata jak ty, to dawno już bym się

powiesił — powiedział z niesmakiem Sarkissian.

Do centrali wszedł Nick i kiwnął głową. Przeciągnąłem się, nie wstając z fotela.

Wyprężyłem maksymalnie nogi, wyciągnąłem do góry ręce i chwilę walczyłem z własnymi
ścięgnami.

— A ja wręcz przeciwnie — oświadczyłem.

background image

Wstałem, narzucając na plecy bluzę składającą się właściwie z samych kieszeni. Zrobiłem

to ostrożnie, w kilku z nich znajdowały się ciężkie przedmioty. Nawet początkujący
psychoanalityk dokonałby na ich podstawie stuprocentowo trafnej analizy mojej
osobowości.

— Jak to rozumieć? — zapytał Nick, marszcząc się w wysiłku myślenia.
— Właśnie wręcz przeciwnie.
— Przestańcie... — mruknął bez przekonania Doug. — Nie mam siły do takich zabaw.

Najlepiej z tym skończcie.

— A propos końca zabawy... — podszedłem do drzwi i zatrzymałem się, chcąc zapalić

papierosa. — Opowiadałem wam, jak siedziałem kiedyś w karcerze?

— W karcerze? — powtórzył Nick. — Myślałem, że spędziłeś w nim cały okres

służby?

Pokiwałem z politowaniem głową. Schowałem zapalniczkę i papierosy. Zaciągnąłem się.
— Miałem cztery doby karceru — powiedziałem do Sarkissiana. — To był karcer

polowy, rachityczna buda, właściwie dwa sracze bez szamb. W jednym siedziałem ja, w
drugim gość z obcego plutonu. Mieliśmy wyjść razem, z tym że on miał trzy tygodnie.
Wściekał się z nudów, wciągał mnie w rozmówki, usiłował grać bez pionków w szachy i
tak dalej. W końcu wymyślił grę akurat dla nas. Zaproponował, żebyśmy licytowali się
słowami z możliwie dużą ilością tych samych samogłosek. No i ja wygrałem...

Rzuciliśmy słuchawki niemal jednocześnie, tyle że on nieco wcześniej niż ja. Wyszedłem

z domu i pomachałem Pymie. W marszu, jeszcze przed furtką, zapaliłem papierosa.
Zdążyłem przejść kilkaset metrów, gdy z tyłu na zakurzonym glasfalcie szurnęły koła.
Obejrzałem się. Małe, dwumiejscowe cudeńko ze złomowiska. Kierowca jedną ręką drapał
się po głowie nie zdejmując kapelusza, drugą wskazywał mi miejsce obok siebie.
Jednocześnie dodawał gazu i popuszczał sprzęgło, bo samochodzik tańczył w miejscu,
jakby nie mogąc się doczekać prawdziwej jazdy. Mężczyzna miał śniadą cerę. Wsiadłem.
Ruszył, wciąż jeszcze drapiąc się po głowie, w związku z czym jego kapelusz wbił się w
szarą podsufitkę. Gdy zajął się wreszcie prowadzeniem, zobaczyłem, że podsufitka była w
tym miejscu wytarta albo tylko brudna. Strzepnąłem popiół przez otwarte okno.
Powtórzyłem tę operację, żeby sprawdzić, czy trzęsą mi się jeszcze ręce. Trzęsły się. Nie
mogłem tego zwalić na jakość nawierzchni.

— Jeśli masz jakąś broń czy coś takiego, to zostaw to juz tutaj. Szef lubi takie gesty

dobrej woli...

— Zostawiłem wszystko w domu, łącznie z dobrą wolą.
— Co?
— Mówię, że z broni mam przy sobie tylko portfel.
— Z twojego portfela szef nie zrobiłby nawet packi na muchy. — Zachichotał radośnie.

Skręciliśmy i poleciałem na pysk, gdy wbił stopę w pedał hamulca. — Przesiadkaa! —
zaśpiewał, wskazując ogromne, granatowe pudło merridla na pustych obręczach.

Wysiadłem i poszedłem w tamtym kierunku. Kierowca tego wozu siedział za kuloodporną

szybą. Nie poruszył się, gdy wsiadłem. Silnik musiał pracować, bo mężczyzna wcisnął
tylko pedał i od razu ruszyliśmy. Sięgnąłem do barku i bez pytania nalałem sobie trochę
koniaku. Pijąc drugą porcję rozpoznałem okolicę i zrozumiałem, do kogo jadę w gościnę.
Przy bramie nie było tym razem goryla, który wpuszczał karetkę. Pomyślałem, że dobrze by
było, gdyby leżał w szpitalu, takie typy bywają mściwe. Zaraz potem zaświtało mi, że

background image

Melmola również może być mściwy. Dokończyłem koniak. Na podjeździe czekała czwórka
oddelegowanych do powitania śniadych w ciemnych garniturach. Gdy wóz się zatrzymał,
dwóch z nich ulżyło swoim kieszeniom i skierowało ich zawartość w moją stronę.

— Zastanawiam się, czy wysiadać — powiedziałem do kierowcy. — To jest chyba

kuloodporny wóz?

— Spadaj stąd! — mruknął do przedniej szyby.
Drzwiczki od strony ciemnych ubrań otworzyły się, gdy wcisnął coś na konsoli.

Wysunąłem się na zewnątrz i ustawiłem na linii strzału. Dwaj nieobciążeni palnikami
Cyganie obeszli swoich kolegów, jeden po drugim spenetrowali moje ubranie i
skoncentrowali się na nadgarstkach, które uchwycili w wytrenowane dłonie. Z tyłu
zaskrzypiał żwir pod kołami merridla i był to jedyny dźwięk, jaki usłyszałem od dwóch
minut. Moje „kajdanki” pociągnęły mnie do przodu, lufy rozstąpiły się. Cała nasza piątka
pomaszerowała do pałacu.

Melmola pojawił się chwilę po tym, jak weszliśmy do salonu. A może poczekalni?

Przebiegł z zaaferowaną miną — wypadł z jednych drzwi, z tego szeregu po mojej prawej
ręce, i po przebyciu trzydziestu metrów zanurkował do jednego z kilkunastu innych
pomieszczeń. Po drodze zdążył zerknąć na mnie, udać, że poznaje mnie z pewnym trudem i
machnąć dłonią gdzieś za siebie i jakby w dół. Tuż przed zamknięciem drzwi, gdy kajdanki
wlokły mnie do zaoferowanego na gościnę pomieszczenia, Fardi Melmola wysunął czubek
głowy i krzyknął:

— Dokładnie pogadam z nim później!
Dodał coś jeszcze w nieznanym mi języku. Moi opiekunowie musieli jednak kończyć ten

sam kierunek filologiczny, bo odpowiedzieli niemal chórem, równie dla mnie
niezrozumiale. Mógł to być dialog: „Nie zapomnijcie odciąć głowy i oddać do
wypreparowania!” „Rozkaz, szefie!” Albo: „Dajcie mu kieliszek czegoś!” „Z cyjankiem,
ma się rozumieć?” Przeleciałem jeszcze kilka wariantów, zanim opiekun z lewej wsunął się
do czwartych z kolei drzwi w o wiele mniej ozdobnej części pałacu. Wciągnął mnie za
sobą, a ja pociągnąłem tego z prawej.

Zrewidowali mnie w milczeniu i o wiele dokładniej niż poprzednio. Dołączył do nich

jeszcze jeden, wyszarpnął z małej walizeczki laskę testera i wykonał nią dookoła mnie
kilkadziesiąt ruchów podobnych do magicznych gestów podrzędnego hipnotyzera. Na
koniec spróbował rozchylić mi laską zęby. Miałem wolne ręce. Szarpnąłem go na siebie,
podnosząc jednocześnie kolano. Uderzył o nie żołądkiem, głowa poleciała mu do przodu,
stuknął czołem nieco poniżej mojego mostku, jakby zabierał się do masażu serca.
Odepchnąłem go. Nadspodziewanie długo nikt się do mnie nie zabierał. Zanurkowałem za
walącym się na plecy elektronicznym magikiem. „Zanurkowałem” to dobre określenie —
któryś zdążył podciąć mi stopy, ale mając przed sobą obce ciało, nie bałem się upadku.
Odwróciłem się jeszcze w powietrzu. Dwaj mężczyźni, jeden z bezbronnych i jeden z
uzbrojonych, jak na komendę poruszyli zesztywniałymi ramionami i przysunęli się o pół
kroku. Poderwałem się szybko. Oceniłem reprezentantów obydwu drużyn. Nie bardzo
można było dostrzec ich słabe czy mocne strony, po prostu szykowali się nawpieprzać po
pysku komuś, kto ma mieć nawpieprzane.

— Gościa bić będziecie? — powiedziałem groźnie. — Za bicie gościa dostaniecie...
Jeden z dwóch rezerwowych szczeknął coś krótko i ci z pierwszej linii w końcu ruszyli.

Wykonałem kilka pokazówek — podskoczyłem do jednego i równie szybko odskoczyłem,
pomachałem rękami zakończonymi groźnie zaciśniętymi pięściami, błysnąłem małą serią

background image

zwodów, ale nie znalazło to żadnego odzwierciedlenia w ruchach egzekutorów. Opuściłem
dłonie i westchnąłem. Bójka nie miała sensu, stłukliby mnie po nerkach i jądrach,
zmiażdżyli twarz pod obcasami, a ja mógłbym co najwyżej podrapać im policzki.

— Czego chcecie? — zapytałem tego, który wydawał komendy.
— Najpierw prześwietlimy usta...
— Mój Boże?! No to trzeba było od razu mówić! Bo ja pomyślałem sobie, że... ech,

nieważne. Proszę! — otworzyłem usta szeroko jak tunel wąskotorówki z kopalni uranu.

Magik podniósł się w końcu i beznamiętnie wdusił mi laskę do ust. Spodziewałem się, że

spróbuje wyłamać mi nią kilka zębów, ale podszedł do sprawy jak rzemieślnik. Potem
wyszedł. Zaraz po nim zniknął jeden z palnikiem. Pozostali trzej kilkadziesiąt sekund
przyglądali mi się, potem, jakby na jakiś niewidoczny dla mnie sygnał, ruszyli. Dowodzący
polecił:

— Ręce do przodu! Złączone!
Wykonałem polecenie. Owinięto mi przeguby karykaturalnie grubą warstwą plastra z

rolki. Było tego tak dużo, że gdybym nawet miał obcięte dłonie, nikt by tego nie zauważył,
nawet ja sam. Resztą rolki, jakimiś pięcioma metrami, owinęli mi złączone kostki stóp.
Stałem teraz tylko dzięki dużemu wysiłkowi mięśni nóg i brzucha. Ci dwaj, co to szykowali
się na mnie, ominęli trzeciego i wyszli. Czekałem na jakieś dobre słowo z jego ust. Zbliżył
się i powiedział:

— Wiesz, co to jest honor?
— Tak.
— A szef wie jeszcze lepiej.
Odwrócił się i zrobił pół kroku, ale natychmiast cofnął się i pchnął mnie lekko. Waląc się

na plecy, machając, w myślach rzecz jasna, rękami, zdążyłem pomyśleć, że chyba sam bym
tak zrobił — kusi człowieka taka ludzka kukła. Grzmotnąłem na bok, a gdy się
przekręciłem, byłem w pokoju sam.

Jakoś udało mi się usiąść. Rozejrzałem się. Pokój przygotowany był przez jakiegoś

scenografa jako miejsce uwięzienia natrętnego detektywa: wąska prycza, wąski, pusty regał
przy drzwiach wąskie, umieszczone dość wysoko okno, drzwi bez zamka, klamki, ale i bez
wizjera. Przeturlałem się. Opierając się karkiem o brzeg pryczy i kopiąc nogami w podłogę,
wsunąłem się na średnio wygodne legowisko.

Przeanalizowałem zachowanie Melmoli. Najbardziej prawdopodobne wydało mi się to, że

chce mnie przestraszyć. Albo zabić... Trudno mi się było zdecydować na ostateczny
wniosek. Mogłem tylko mieć nadzieję, że Melmola podzieli moje niezdecydowanie. Z
nudów przemyślałem wszystko, co wiedziałem o kradzieży, potem wszystko, co
wiedziałem o Fardim Melmoli, wziąłem też pod lupę Heyrouda. Tego ostatniego tak na
wszelki wypadek, gdybym miał stąd wyjść. Zajęło mi to niemal godzinę. Akurat kiedy nie
miałem już o czym myśleć, otworzyły się drzwi i wszedł Fardi. W jednej ręce trzymał
grubego papierosa w czarnej bibułce, w drugiej szklankę z wódką. Alkohol musiał być
zamrożony — szklanka szybko pokryła się nalotem pary, no i zupełnie nie było czuć
zapachu. Majtnąłem nogami, co pozwoliło mi usiąść.

— Dlaczego ośmieszyłeś mnie przed moimi ludźmi? — zapytał.
— Och, nie bądź taką mimozą. Każdemu mogło się to przydarzyć. Jeśli chcesz, to mogę

porwać w taki sam sposób kilku twoich pracowników. Nie będą potem pyszczyć.

— Głupie... — ocenił po kilku sekundach zastanawiania się.

background image

Łyknął w sposób, jaki mi zawsze imponował: nie wlewał w usta porcji wódki, tylko pił

małymi łyczkami jak zimną wodę.

— Może głupie. Ale równie głupie jest przejmowanie się swoimi własnymi ludźmi.
— To nie są zaledwie moi ludzie, to moja rodzina, bliższa i dalsza. Taki układ zmienia

postać rzeczy...

— Wcale nie. Jeśli rodzina chichocze po kątach z powodu przygody głowy rodu, to

trzeba zmienić rodzinę.

— Albo głowę rodu.
— No to nie podsuwaj im tej myśli.
Pyknął kilka razy papierosa, aż jego koniec rozjarzył się na kształt lampki sygnalizacyjnej

i zaciągnął się tak głęboko, że nie zdziwiłbym się, widząc kłęby dymu wypływające z jego
skarpet.

— Czy zaprosiłeś mnie tutaj, żeby obgadać kwestie rodzinne, czy też może potrafisz

pomóc nam w wiadomej sprawie? — zapytałem.

Popatrzył na koniec papierosa, potem na mnie, wzrokiem człowieka, który zamierza

zgasić niedopałek na czyjejś twarzy. Dopił resztę wódki i odstawił szklankę na regał. Potem
podszedł do mnie i usiadł obok na pryczy.

— Znalazłem coś. Rzeczywiście. Ale z tobą nie będę tego roztrząsał, bo i tak

musiałbym powtarzać to komuś innemu.

— Lubię takie proste, klarowne informacje — powiedziałem. — Ale lubię też, jak

rozmówcy nie pieprzą bez potrzeby. Albo powiesz, co masz powiedzieć, albo daj mi
spokojnie zrobić rachunek sumienia. Poproszę również dużą porcję bitej śmietany,
papierosy, dwie podwójne whisky i księdza.

Melmola wstał i podrapał się po szczęce, potem zaciągnął się i wypuścił kilka kółek.
— Zrozum, muszę tak postąpić — powiedział tonem, jakim powierza się poufne

informacje. — Nawet jeśli cię trochę polubiłem i nawet jeśli grozi mi węszenie twoich
kumpli z U5L. Nawiasem mówiąc, bardzo sobie cenię, że nie grozisz mi, ich
natychmiastową zemstą. Jesteś fajny facet. Cóż... Raz się pomyliłeś. Głupie to życie...

Nie patrząc już na mnie, ruszył do drzwi i zniknął za nimi. Patrzyłem na kłąb

aromatycznego dymu rozpływający się w pokoju. Korciło mnie, żeby przesunąwszy się,
wejść w wonny obłok i zaciągnąć się głęboko, ale to nie tylko Cyganie mają honor.
Powstrzymałem się od tego, powstrzymałem od pośpiechu. Szarpnąwszy nogami, ułożyłem
się z powrotem na pryczy. Nie zdołałem wyciągnąć z Melmoli terminu zakończenia
rozmów w jego „domu”. To było dość ważne, choć nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak
bardzo. Spróbowałem podłożyć ręce pod głowę, ale nie było to wykonalne. Pokręciłem się.
Nie widziałem kamery, nie znalazłem ryjeczków mikrofonów, co i tak o niczym nie
świadczyło — cała ściana mogła być wyjściem kamery sensorowej, nawet ta z drzwiami
czy oknem. Minutę zmitrężyłem na próbę masażu dłoni i palców. Wstałem. Udało mi się
dość łatwo utrzymać równowagę. Nie wiadomo dlaczego, odchrząknąłem kilka razy i
ruszyłem suwo—skokami w kierunku drzwi.

Szklankę uchwyciłem w dłonie bez większego trudu. Ostrożnie przysiadając, straciłem

równowagę i zwaliłem się miękko na plecy. Kiwnąłem się, usiadłem, rozbiłem szklankę o
podłogę i zacisnąwszy jej denko między kolanami, zacząłem piłować w ekspresowym
tempie kilkanaście warstw plastra zmuszającego mnie do modlitewnego trzymania rąk.
Czas — start! Siedemdziesiąt sekund piłowania, małe skaleczenie, brak reakcji z zewnątrz.
Świetnie. Nogi... Z lekka ścierpnięte dłonie spisują się jak mogą. Czterdzieści sekund...

background image

Poderwałem się szybko. Jeśli ktoś mnie obserwuje, to za chwilę zjawi się tu sześćdziesięciu
krewnych Melmoli. Jeśli nie obserwuje, to... Założyłem, że nie obserwuje. Wykonałem
kilka skłonów, pomachałem rękami. Podniosłem szkło i ważyłem je chwilę w dłoni, potem
odstawiłem na regał. Zbliżyłem się do drzwi i przyłożyłem do nich ucho. Odebrałem — nie
licząc łomotu mojego serca — zero fal akustycznych. Delikatnie pchnąłem drzwi palcami.
Oparły się mojemu naciskowi. Pchnąłem całymi dłońmi, z całej siły. Akcja równa się
reakcji... Jeśli tak, to powinienem zostać pchnięty w drugą stronę? Czy opór to też pchanie?
A żeby to...

Wskoczyłem na pryczę i przyjrzałem się oknu. Nie wyglądało solidnie i to mnie

zniechęciło. Zeskoczyłem na podłogę i szybko pozbierałem kawałki plastra. Potem
ustawiłem się na wprost wejścia i starannie poprzyklejałem dłuższe z wybranych strzępów
do złączonych stóp, a potem, co było już trudniejsze, do przegubów. Zastukałem w drzwi
kostkami palców. Dopiero za dziesiątym czy jedenastym razem cofnęły się przede mną. W
prześwicie pojawił się znany mi już kajdanek. Tym razem miał w dłoni jakieś małe
strzelające świństwo. Zrobiłem kilka drobnych susów do tyłu, starając się nie zerwać plastra
na nogach.

— Muszę do WC — powiedziałem. — Poza tym palić mi się chce.
Mężczyzna wsunął się do pokoju. Dłoń z bronią powędrowała w dół. Wskazałem mu

brodą regał ze stłuczoną szklanką. Strażnik nie widział jej z miejsca, w którym stał.
Odwracał wolno głowę, usiłując nie spuścić ze mnie wzroku — częsty objaw nieufności —
w końcu jednak, chcąc nie chcąc, przeniósł spojrzenie na półki. Zrobił to.

Nie szarpałem się z więzami na rękach — złączonymi dłońmi walnąłem go w prawe

ucho. Udało mi się jednocześnie zerwać plastry z kostek. Głowa strażnika uderzyła o
ściankę mebla, niezbyt mocno, odbił się od razu i zaczął podnosić obie ręce. Mogłem już
jednak działać efektywniej i zrobiłem to: trzasnąłem go jeszcze raz, tyle że lewą, otwartą
dłonią. Prawą wyciągnąłem w kierunku broni i wyszarpnąłem mu ją, gdy oszołomiony
osuwał się na kolana. Przeskoczyłem przez niego i wyjrzałem na korytarz. Był pusty.
Szybko zamknąłem drzwi do swojej—już—nie—swojej celi i przez chwilę zastanawiałem
się nad wyborem kierunku. Przyprowadzono mnie z lewej, więc ta trasa była mniej
bezpieczna w razie pościgu. Poszedłem na palcach w prawo.

Ponieważ znajdowałem się na parterze, problem zasadzał się na znalezieniu okna.

Niestety, w tej części domu projektant postanowił zaoszczędzić na witrażach, których nie
szczędził od frontu. Korytarz miał klarowny, biurowy charakter, co łatwo osiągnąć, jeśli
wylewa się ściany i sufit emalią, a na podłodze zaszczepia ultratrwałą wykładzinę, odporną
na skutki dowolnej działalności człowieka. Drzwi były identyczne jak prowadzące do mojej
niedawnej celi i być może prowadziły do identycznych pokoi. Posuwałem się do przodu,
ściskając w garści zabraną strażnikowi broń. Doszedłem do przecznicy, gdzie musiałem
podjąć decyzję co do dalszego kierunku ucieczki. Wychyliłem głowę i rozejrzałem się w
obie strony. Z lewej, w identycznym ciągu, drugie z kolei drzwi były uchylone i dobiegał z
nich głos spikera telewizyjnego: „Przeciwnikiem naszego zawodnika jest czarnoskóry
bokser z Haiti. Naszego chłopca poznamy po czerwonych spodenkach...”

— Co za głupek! — powiedział ktoś, kogo nie widziałem. — Jak jeden jest biały, a

drugi czarny, to chyba nie muszę już patrzeć na majtki?

— Zamknij się! — warknął inny glos.
Skręciłem w prawo. Korytarz po kilku metrach zakręcał jeszcze raz. Mogłem pójść nim

dalej albo zejść po kilku schodkach. Wybrałem to drugie i po sforsowaniu drzwi znalazłem

background image

się w garażu. Musiał to być garaż dla wozów transportowych, bo poza jednym kabrioletem
stały tam jedynie furgonetki i półfurgonetki. Regały wzdłuż ścian zastawione były
pojemnikami i skrzynkami, na blacie stołu znalazłem etui z samozapłonowymi camelami.
Wciągnąłem przez nos powietrze i szybko zapaliłem. Wskoczyłem na maskę helpera i
wyjrzałem przez szyby. Pusto.

Stałem chwilę, paląc i zastanawiając się. Satysfakcję z uwolnienia się z celi śmierci psuły

mi różne myśli. Myślałem i patrzyłem i odwrotnie i nic z tego nie wynikało. Zeskoczyłem i
rozejrzałem się. Szukałem czegoś łatwopalnego, a gdy znalazłem pięciolitrowy pojemnik z
dekstryną, zgasiłem papierosa i przytargałem ją do kabrioletu. Wróciłem po camele i
jeszcze raz wyjrzałem przez okienko. Włączyłem silnik, wylałem trochę mieszanki na fotel
obok kierowcy, a potem cienką strużką wytyczyłem ścieżkę na tylne siedzenie, gdzie
zablokowałem otwarty kanister. Ostatni raz zlustrowałem otoczenie i szarpnąłem do góry
masywne, dobrze wyważone wrota. Wyjechałem na betanitowy podjazd, wykręciłem z
piskiem opon, wdusiłem gaz i efektownym poślizgiem wypadłem na żwirową aleję.

W oknie na pierwszym piętrze pojawił się jakiś smagły osobnik, który usiłował słownie

powstrzymać mnie przed dalszą jazdą, ktoś inny wypadł przez wąskie drzwiczki i usiłował
dokonać tego samego czynem, być może był to właściciel kabrioletu. Pociski poszły górą.
Pokonałem drugi zakręt i wyszedłem na prostą. Pamiętałem, że ma długość jakichś stu
metrów, potem ostry zakręt w lewo, tuż przed potężnym klonem, później aleja zawijała się
z powrotem w prawo i już bez wahania prowadziła do bramy, ale ten odcinek mnie nie
interesował. Rozpędziłem samochód, wrzuciłem luz, podkurczyłem nogi i trzymając
kierownicę jedną ręką, drugą wyszarpnąłem z etui garść cameli. Sypnąłem nimi na sąsiedni
fotel, starając się trafić w kałużę mieszanki. Błysnął wesoły, niebieski płomyk. Wóz zjechał
z drogi i pomknął po trawniku w stronę klonu. Szarpnąłem hamulec ręczny i pchnięty siłą
bezwładności, wysokim łukiem poleciałem do przodu. Nie udało mi się trafić w kępę
włochatej fluenalii, zahaczyłem tylko butami o czubki jej gałęzi. Niespodziewanie mój lot
się przedłużył — zaraz za fluenalią był niewielki parów. Rozpaczliwie machałem rękami,
usiłując korygować lot po zaskakująco długiej paraboli. Gdzieś z tylu i z góry dobiegł mnie
stłumiony wybuch, a gdy grzmotnąłem w końcu w miękką, wilgotną trawę, z miejsca, które
opuściłem kilka sekund temu, huknęło o wiele mocniej.

Przetarłem rękawem twarz — podczas lądowania pomagała mi przy wytracaniu

szybkości, poderwałem się na równe nogi i sprawdziłem stan posiadania. Ręce: sztuk dwie;
nogi: sztuk dwie; głowa: sztuk jeden. Albo nieco mniej, jeśli podchodzić do sprawy
obiektywnie. Pobiegłem parowem, zerkając co rusz w górę, potem, gdy oddaliłem się od
miejsca wypadku, wdrapałem się na jego zbocze i wyjrzałem. Pałac miałem na wprost
siebie, ale większą jego część, w tym podjazd, zasłaniały krzewy. Dokładnie widziałem
tylko fragment alei, po którym najpierw przejechał helper, potem yambollaya z dwoma
facetami na stopniach. Kolejni trzej pobiegli za nimi. Nietrudno było stwierdzić, że w
chwili uderzenia o drzewo wóz był pusty, nie miałem więc zbyt dużo czasu. Zerknąłem w
dół. Parowem mogłem się dostać pod kępę karłowatych sosen, spod której skokami i
czołganiem dałoby się od biedy dotrzeć pod sam dom.

Cztery minuty później leżałem pod sosnami, wdychałem mocny, żywiczny aromat i

lustrowałem najbliższe otoczenie. Kabriolet musiał się chyba jeszcze palić, bo w pobliżu
nie było nikogo. Poderwałem się i dobiegłem do rozłożystej kępy wysokich roślin, rzuciłem
się między łodygi i wylądowałem w cuchnącym bagnisku, w którym rozjechały mi się ręce.
Do następnej kępy krzewów pognałem ucharakteryzowany na smoka błotnego. Węch

background image

mówił mi, że nie mam się w tej odorosłonie czego i kogo bać, ale konserwatywny umysł
kazał zbliżać się do budynku powoli, systematycznie wykorzystując osłony. W ostatniej,
największej kępie zrzuciłem marynarkę i obawiając się, że Melmola może nie przeżyć
spotkania ze mną będącym w takim stanie, przetarłem chusteczką twarz i ręce. Zdobyczny
pistolecik schowałem do kieszeni spodni. Wyskoczyłem z krzaków i szybkim krokiem
pokonałem kilka metrów dzielących mnie od ściany domu. Przywarłem do niej plecami, jak
rozsądek i tradycja każe, rozejrzałem się i zacząłem się posuwać w stronę najbliższych
drzwi.

Dotarłem do nich bez przeszkód. Wsunąłem się do ho—lo—poczekalnio—hangaru i

pobiegłem na palcach w kierunku drzwi, za którymi znikały właśnie plecy Melmoli.
Usłyszałem jego głośne polecenie, wydane w nieznanym mi języku, ale ze znaną intonacją.
Zaraz potem dobiegł mnie trzask rzucanej z mocą słuchawki. Odczekałem kilka sekund,
chcąc upewnić się, że Melmola jest w pokoju sam, a potem delikatnie nacisnąłem klamkę i
zajrzałem do środka. Podłoga nakryta była puszystym dywanem. Fardi musiał siedzieć w
fotelu, tyłem do mnie, widziałem smugę aromatycznego dymu unoszącą się sponad
wysokiego oparcia. Wśliznąłem się bezszelestnie do pokoju, zamknąłem drzwi i kilkoma
susami dopadłem fotela. Na siedzeniu leżała popielniczka, z której unosiła się „smuga
aromatycznego dymu”.

— Nawet się nie zasapałeś! — powiedział ktoś z tyłu.
Oszczędziłem sobie pośpiechu. Odwróciłem się powoli, trzymając w ręku zdobyczną

broń. Melmola nie był uzbrojony. I był sam. Coś przestało mi się podobać w tej historii.
Gdy gospodarz zrobił dwa kroki w moim kierunku, bez przekonania wyciągnąłem w jego
stronę pistolecik. Popatrzył nań ze zdziwieniem, a potem ucieszył się teatralnie, posunął się
nawet do klaśnięcia w dłonie.

— Znalazłeś ją?!! Jakże się cieszę!!!
Podbiegł do mnie i bez trudu wyrwał mi pistolet z dłoni. Dość głośno, w każdym razie

zupełnie nie pod nosem, wypowiedziałem szereg ociekających ohydą słów. Większość z
nich skierowałem pod swoim adresem. Melmola przycisnął do piersi zapalniczkę i patrzył
na mnie z ogromną wdzięcznością.

— Tak się martwiłem — powiedział. — Tak się martwiłem... — powtórzył. — To

prezent...

— Przestań!
Odwróciłem się i poszedłem w kierunku ściany, pod którą, niczym w poczekalni gabinetu

prezydenta, stal szereg krzeseł z fantazyjnie powyginanymi nóżkami.

— Naprawdę bałem się, że coś się z nią stało... — tłumaczył kpiąco Melmola.
Wygłosiłem starą kwestię o całowaniu i dupie. Znał ją. Podszedł do barku i przyciągnął

go do mnie. Siadł dwa krzesła dalej, wyciągnął w moim kierunku papierośnicę, a gdy,
patrząc na jego podejrzane kopciuchy, pokręciłem przecząco głową, wskazał palcem barek
z szeregiem papierosów różnych marek. Z braku innych wziąłem moonlighta, Melmola
uprzejmie podał mi ognia z mojego pistoleciku i zajął się nalewaniem bourbona. Przedtem
zerknął na mnie pytająco, a ja skinieniem głowy utwierdziłem go w słuszności poczynań.

— Wet za wet — powiedział podając mi moją szklankę.
— Nie rozumiem po cygańsku!
Roześmiał się. Roześmiał się sympatycznie. Coraz częściej trafiałem na sympatycznych

przestępców—niepokojące zjawisko.

— Musiałem się jakoś odkuć, nie uważa pan? — przetłumaczył.

background image

— Proponuję, żebyśmy przystąpili do sedna, jeśli jakoweś istnieje — mruknąłem

zawzięcie.

— Cóż to, brak poczucia humoru?
Otworzyłem usta, po czym je zamknąłem. Byłem w pułapce. Westchnąłem, spróbowałem

bourbona.

— No dobrze. Odkuł się pan. Cieszę się. Jest mi lżej na duszy. Co dalej?
— Dalej? — powtórzył za mną. — Mam coś. Zdrowie... — Uniósł szklankę. —

Szukacie czegoś dziwnego, tak? Jednemu z moich dalekich znajomych przydarzyło się coś
dziwnego. Mianowicie trzy tygodnie temu siedział sobie spokojnie w pewnym lokalu, „Koh
—i—noor”, w Kansas, i popijał coś tam z kolegami, gdy nagle wszedł jakiś mężczyzna.
Znajomy nie zwrócił nań większej uwagi, właściwie nie zwrócił żadnej. Ktoś przy jego
stoliku powiedział coś o podobieństwie nowo przybyłego do innej znanej wszystkim osoby,
ale na tym się skończyło. Chwilę potem... A może woli pan opowieść z pierwszych ust?

— Wolę.
— Chwileczkę... — poderwał się i podszedł do biurka.
Mruknął coś do interkomu i wskazał mi gestem fotele po przeciwnej stronie.
Przesiadłem się z przyjemnością, krzesła były piekielnie niewygodne. Czekaliśmy w

milczeniu dwie minuty. Potem ktoś zastukał do drzwi. Melmola zawołał: „Wejść!” W
drzwiach stanął mężczyzna w jeansowym mundurku. Gospodarz zaprosił go do nas i
polecił:

— Opowiedz wszystko.
— To było siódmego września. Siedziałem z dwoma kolegami w „Koh—i—noorze”,

piliśmy piwo i tak dalej. — Tym „i tak dalej” skwitował zapewne jakieś lewe interesy. —
W pewnej chwili Rusty powiedział: „Ale facet jest podobny do Skipermana!” Johann
popatrzył gdzieś za mnie i potwierdził zdziwiony: „Noo!” Mnie się nie chciało odwracać,
zresztą nie znoszę Skipermana. Miałem z nim kiedyś krótką sprzeczkę, wybiłem mu
wszystkie jedynki, podobno też miał pękniętą czy złamaną szczękę. W każdym razie nie
rozglądałem się, powiedziałem im, żeby słuchali, co mam do powiedzenia i nie zawracali
głowy jakimiś szczeniakami. Johann na to, że właśnie w tym rzecz, że to nie szczeniak,
tylko jakiś o wiele starszy facet, może jego starszy brat. Obejrzałem się w końcu, ale tamten
gdzieś się przesunął, a ja przypomniałem sobie, że Skiperman nigdy nie miał brata. Sierota
z sierocińca, jeśli tak można powiedzieć. Więc dokończyliśmy rozmowę i już mieliśmy
wychodzić, ale powiedziałem, żeby poczekali jeszcze, bo muszę się odlać i poszedłem. No i
tam w kiblu czekał na mnie ten Skiperman—nie—Skiperman. To znaczy nie wiem, czy
czekał, stałem przed pisuarem, a on szedł z kabiny i po chwili miałem na karku wylot
jakiejś lufy, a na ramieniu trzęsącą się łapę tego gościa. Syknął mi do ucha: „Szoruj stąd na
podwórko!” Nie miałem przy sobie nawet noża, ruszyłem do wyjścia, a potem skręciłem,
gdzie kazał, i wyszliśmy na zewnątrz. Popchnął mnie do przodu, odwróciłem się i patrzę na
niego. Gębę rozdziawił od ucha do ucha, w łapie dygotał mu jakiś dziwny palnik, ale nie
wyglądał na zabawkę, więc stałem grzecznie i tylko się modliłem, żeby ktoś wyszedł na
podwórze i lutnął go w łeb. A on aż się trzęsie i mówi: „No i co, Lux? Nadała mi cię Bozia.
Wreszcie!” „Owszem, mam na imię Lux, ale to jakaś pomyłka”. Zachichotał i pokręcił
głową, „O nie! Żadna pomyłka! Jestem Skiperman. Hardy Skiperman, któremu wywaliłeś
zęby. Kilka nocy przez ciebie wyłem z bólu. Teraz ty będziesz wył”. „Hej! — wołam, bo
widzę, że łapa z bronią podjeżdża mu do góry. — Opamiętaj się, chłopie! Nie wiem, czy to
twój brat, czy ktoś inny, ale zapytaj go, to ci powie, że się po prostu biliśmy. Miałem

background image

złamane żebro. A w ogóle to on zaczął i miał nóż”. „Łżesz!” — ryknął. Rzeczywiście, z
tym nożem to skłamałem, ale musiałem coś gadać, żeby mnie od razu nie przeturlał. Więc
on wrzeszczy: „Łżesz! Nie miałem noża! Owszem, byłem pijany, ale nie tłucze się do
nieprzytomności gówniarza, który być może pierwszy raz w życiu spróbował czegoś
mocniejszego!” Cały czas wracał do tego, że to on jest Skipermanem. Rzeczywiście, fakty
znał bardzo dobrze, ale Skiperman powinien był mieć jakieś dwadzieścia lat, a ten miał
dobrze po czterdziestce. I wcale nie udawał, on w to wierzył. No a ja zrozumiałem, że teraz
mnie wykręci. Krzyknął jeszcze coś, że niby długo czekał i wtedy otworzyły się drzwi za
nim, wyjrzał Rusty i od razu się ustawił, co i jak: wyszarpnął palnik i strzelił mu w plecy.
Ten niby—Skiperman wykręcił się i odwrócił do Rusty'go — Rusty strzelił jeszcze raz,
Johann też. Musiał trafić w magazynek tego gnata, bo huknęło jakby wybuchł granat, tyle
że nie było odłamków, bo wszystkich nas by tam postrzępiło. Jak się podniosłem, to ten
Skiperman leżał już bez ruchu, poharatało go doszczętnie. Rusty był cały zachlapany krwią,
ja mniej, ale ja rzuciłem się za skrzynki, jak tylko Rusty strzelił pierwszy raz.

Lux odchrząknął i oblizał wargi. Siedziałem na pozór nieruchomo, ale czułem się tak,

jakby mi do jakiegoś ośrodka w mózgu przyłożono elektrodę i włączono słaby prąd:
dygotały mi koniuszki palców. Odetchnąłem bezgłośnie.

— Co się stało z ciałem tego gościa?
Lux zerknął na Melmolę, to znaczy — niby nie popatrzył wprost, ale nie było wątpliwości

co do jego oczekiwań. Melmola prawie niedostrzegalnie skinął głową.

— Rusty przyprowadził furgonetkę i zabraliśmy go. Pochowaliśmy...
— Pokażesz, gdzie? — Chciałem, żeby zabrzmiało to jak pytanie, ale byłem gotów

wyszarpać z niego tę informację w każdy możliwy sposób.

Znowu zerknął i przechwycił zezwolenie—polecenie Melmoli.
— Mniej więcej... jeżeli pamiętam. Była noc i szczere pole...
— Dobrze. Możesz od razu ze mną pojechać?
— Może — powiedział Melmola.
— Mogę — powiedział Lux, zupełnie już niepotrzebnie. Dopiłem bourbon i gestem

podziękowałem za następny.

Melmola wstał.
— Proszę się nie obrażać, ale gdybym nie pilnował swoich ludzi, już nie mówiąc o

pozostawionej w pokoju szklance, leżałby Pan tam do sądnego dnia.

Rzuciłem mu ponure spojrzenie.
— Gdybym się wybierał na wojnę, to nieco inaczej by to wyglądało — syknąłem.
— Może — poruszył brwiami. —Ale z tym...? — podszedł do mnie i dotknął moich

pleców. Gdy cofnął dłoń, trzymał w palcach cieniutką szpileczkę pilota. — Ten dom jest
naszpikowany aparaturą śledzącą, a przełączenie jej na naprowadzanie broni to kwestia
jednego ruchu palcem. Gdyby tylko wysunął pan nos z pokoju, odstrzelono by go panu
natychmiast.

— Chyba że ma się taki zegarek jak mój — wysunąłem lewą rękę i pokazałem

wielofunkcyjnego nailsona. Nie dodałem jednak, że nailson mógł mi co prawda pomóc w
obliczaniu podatku, wyznaczaniu faz Księżyca, ważeniu przesyłki poleconej i w kilku
innych rzeczach, nie wtrącał się natomiast do zakłócania pracy innym urządzeniom.
Melmola jednak kupił blef. Odwróciłem się do Luxa. — Idziemy?

— Ghm! — mruknął Melmola. — Jesteśmy kwita. A gdyby potrzebował pan kiedyś

wsparcia, to obejdzie się bez karetki.

background image

— Może...?
Kiwnąłem głową i ruszyłem w stronę drzwi. Lux podreptał za mną. Na podjeździe czekał

merridl, który przywiózł mnie tutaj kilka godzin temu. Ten sam kierowca, nieruchomy i
obojętny, zawiózł nas do centrum. Zadzwoniłem do Sarkissiana. Wóz z jego ludźmi zjawił
się po czterech minutach. W kwaterze centralnej fachowcy zajęli się Luxem, natomiast ja
zająłem się resztką whisky ze służbowej butelki Sarkissiana. Opowiedziałem Dougowi o
pobycie u Melmoli. Uśmialiśmy się obaj, przy czym ja nieszczerze.

Po powrocie do domu zaproponowałem Philowi nurkowanie w basenie, nie dodając, że

pod wodą zadaje mniej pytań.

Wietrzył chyba jakiś podstęp, ale — mimo że moja krew — nie był jeszcze tak zwierzęco

chytry. Zgodził się. Nurkowaliśmy ponad godzinę, po czym zostałem zasypany
siedemnastoma tysiącami pytań. Odpowiedzi na niektóre znałem.

Sarkissian zaprosił mnie na dziewiątą rano — wyniki ekspertyz miały być już gotowe.

Zjawiłem się w jego sztabie nieco wcześniej, niedługo po mnie dotarł tam również Nick.

Czekaliśmy prawie godzinę, rzucając co jakiś czas kilka jako tako sensownych zdań, bez

nadziei na sensowną odpowiedź. Cała nasza trójka zdążyła zaprezentować cały arsenał
zewnętrznych oznak zniecierpliwienia: było więc bębnienie po stole, nucenie, gwizdanie
(dwa rodzaje gwizdania — melodyjne i nie bardzo), spacery po pokoju, pukanie palcem w
ekran kompa, kopanie przyklejonej do podłogi zaschniętej grudki gumy do żucia, trzaskanie
stawami palców, postukiwanie paznokciami po górnych zębach, sondowanie ucha
koniuszkiem małego palca. Popielniczka omal nie załamała się pod stertą niedopałków.
Dwaj pracownicy Sarkissiana wypadli z pokoju wynosząc ze sobą obietnicę obcięcia
premii.

Za dwadzieścia dziesiąta zjawił się w pokoju brzuchaty okularnik. Nie zwracając uwagi

na ponaglające powarkiwania Douga, metodycznie rozłożył na stole kilkanaście kartek i
wsunął dysk do kieszeni kompa. Wytarł okulary ze starannością amsterdamskiego szlifierza
diamentów i przyjrzał się po kolei każdemu z nas. Gdy w końcu zwrócił się do Sarkissiana,
wyglądało to tak jakby właśnie dokonał wyboru i mianował go na jakieś odpowiedzialne
stanowisko.

— Hm—hm! Zacznę od analizy materiałów zebranych na zapleczu lokalu o nazwie

„Koh—i—noor”, który to lokal znajduje się w Kans...

— Do rzeczy! — przerwał mu nowo wybrany szef.
— W Kansas przy ulicy...
— DO RZECZY!!! — ryknął purpurowy Sarkissian.
— Jju—już...! — Okularnik podskoczył i zabełkotał. Chyba zakrztusił się własnym

językiem. — Analiza materiałów zebranych ze ścian budynków i z podłoża wykazuje
obecność substancji, których istnienia na tym podwórku nie da się wytłumaczyć. Są to
spieki ceramiczne i stopy spiekowo—metalowe, wanad i trzy rodzaje tworzyw
polimerowych, z których dwa znajdują się aktualnie na liście materiałów utajnionych ze
względu na zastosowanie w przemyśle komputerowym, wojskowym i kosmicznym, gdzie
są wykorzystywane na przykład do produkowania obudów pamięci warstwowych. Jeśli
chodzi o te ślady, można przyjąć, że około miesiąca temu na terenie obiektu o nazwie... —
zerknął na Douga i poprawił się szybko: — ...że nastąpiła tam eksplozja jakiegoś
urządzenia zawierającego wszystkie te komponenty. Można też założyć, że ktoś zdetonował
pojemnik z próbkami owych materiałów.

background image

Okularnik zacisnął usta i popatrzył na Nicka. Musiał zmienić zdanie co do Sarkissiana.

Delikatnymi, miękkimi ruchami złożył w równy stosik kartki, do których nawet nie zdążył
zajrzeć, po czym wyjął dysk i położył go na papierach.

Doug zgrzytnął zębami i założył górną wargę na dolną. Przypominał mi tą miną

ubiegłoroczny model forda, w którym tak właśnie wymodelowano frontowy wlot
powietrza. Ford nie umiał jednak cmokać, co uczynił Sarkissian i co przywróciło jego
ustom naturalny układ.

— Dziękuję — powiedział. — Proszę być w pobliżu aż do odwołania. Dokumentacja

zostaje tutaj.

Okularnik podniósł się, sapnąwszy dostojnie i wyszedł, skinąwszy głową Nickowi

Douglasowi. Doug plasnął dłonią w kolano.

— Jakby się zgadzało! — wymamrotał zdziwiony.
— To jeszcze nie powód... — zaczął Nick.
— Wiem — przerwał Doug. — Ale to pierwsza od tygodnia sensowna wiadomość.

Cieszę się z czego się tylko da.

— Wyniki ekshumacji też dzisiaj? — zapytałem, wiedząc jaka będzie odpowiedź.
— Zaraz będą! — mruknął niecierpliwie. Nie było to przekazanie informacji, a raczej

ponaglenie niewidocznych anatomów i laborantów. — Obieca... Oo! — Drzwi otworzyły
się i wszedł jeden z chłopaków Douga, z małą paczką w dłoni. — Masz...

— Szefie, to nie to! — szybko przerwał przybyły. — Przed chwilą dostarczył specjalny

posłaniec...

Sarkissian jednym ruchem zdemolował opakowanie. W twardej kopercie znajdował się

mały krążek dysku. Doug obejrzał go z obu stron i nie widząc opisu, wsunął do kieszeni
kompa. Na ekranie pojawiła się na kilka sekund standardowa siatka rastru, a zaraz potem
zobaczyłem samego siebie, przecinającego pracowicie plastrowe pęta na przegubach i
kostkach. Moje wcześniejsze domysły były trafne — Melmola miał jednak w moim pokoju
kamerę, i to niezłą, choć nie najwyższej klasy. Miał również obiektywy na korytarzu, a
wpięty w moje ubranie pilot uruchamiał je po kolei, gdy przemieszczałem się w budynku.
Zobaczyłem także... wszyscy zobaczyliśmy garaż i moją w nim działalność. Nick parsknął
krótkim śmieszkiem, gdy zapalałem papierosa, a potem powiedział:

— Nie przyszło ci do głowy, że papierosy mogły być spreparowane?
Popatrzyłem na niego zdziwiony.
— A kto miałby mi zrobić takie świństwo?
Na ekranie pojawił się kabriolet i pognał w kierunku bramy. Ktoś strzelał i teraz

zobaczyłem, dlaczego pociski poszły górą. Zapiekły mnie uszy, wstałem i
przespacerowałem się po pokoju.

— Ooo? — Sarkissian patrząc w ekran pokręcił głową z podziwem. — Ten skok to

całkiem, całkiem...

Wypaliłem papierosa, odwrócony tyłem do ekranu. Przyglądałem się planowi szosy, na

której dokonano napadu. Kropeczki mikroładunków układały się w jakiś wzór, choć komp
twierdził, że to tylko optymalne rozmieszczenie, z małą dozą chaosu i przypadku, akurat na
tyle, żeby nawet w razie zakłóceń plan mógł być zrealizowany.

— Koniec — usłyszałem głos Sarkissiana. — Całkiem udatnie to zrobiłeś...
— Wiem. Moim zdaniem zasłużyłem na czwórkę plus.
— Nie, to za dużo! — Nick osunął się w fotelu do pozycji półleżącej. — Upieram się

przy papierosach. Nikt normalny nie powinien w takiej sytuacji korzystać z cudzych petów.

background image

— Ponieważ sam jesteś złośliwy, to i innych podejrzewasz o równie podły stosunek do

otoczenia... — powiedziałem, ale sam czułem, że nie zabrzmiało to przekonywająco.

— Nick ma rację! — zdecydował Doug. — I...
— Już dobrze! — przerwałem. — Obiecuję nie palić cudzych papierosów i nie pić

cudzych trunków! A czy, waszym zdaniem, cudze kobiety też mogą być spreparowane?

Otworzyły się drzwi. Mężczyzna, który wszedł do pokoju, dostał się pod ostrzał

pożądliwych spojrzeń sześciorga oczu. Stanął przed Dougiem.

— Przekazano nam ciało mężczyzny w wieku około czterdziestu pięciu, czterdziestu

ośmiu lat. Zginął od trafienia trzema pociskami. Dwa z nich to kaliber zero trzydzieści pięć,
trzeci to zero czterdzieści dwa. Jeden z pocisków trafił najpierw w trzymane przez ofiarę w
rękach urządzenie, które eksplodowało. Prawa dłoń została urwana, lewa jest w znacznym
stopniu okaleczona. W jamie brzusznej mężczyzny jest spora dziura, wyrwana
najprawdopodobniej również na skutek owego wybuchu. Skontaktowałem się z ekipą
wykonującą badania miejsca śmierci ofiary. Wyniki potwierdzają się wzajemnie. W ciele
denata znaleźliśmy te same elementy, stopy i materiały, które w zadziwiającej kompozycji
występują na podwórku tej knajpy. Doszliśmy do wniosku, że pocisk, jeden z tych
trzydziestek piątek, spowodował eksplozję, która zabiłaby denata, gdyby nie zginął od
wcześniejszych trafień.

— Co możecie powiedzieć o nim samym?
— Ubranie i to co znaleziono w kieszeniach, nosi cechy przeciętnych wyrobów

masowej produkcji. Jedna rzecz może być zastanawiająca: wszystko to zostało zakupione w
jednym czasie, około czterech dni przed śmiercią właściciela. Znaleźliśmy nawet
nieusunięte metki ze znacznikiem kasowym. Zidentyfikowaliśmy ofiarę, choć tu powstały
pewne... — zająknął się — ...pewne niekonsekwencje. Jeśli posiłkować się danymi z
wywiadu, to ofiarą jest niejaki Hardy Skiperman, urodzony dwudziestego trzeciego lutego
dwa tysiące dwudziestego szóstego roku w Scormona, oddany do przytułku trzeciego marca
tegoż roku, wychowywany na koszt państwa aż do uzyskania pełnoletności. W wieku
siedemnastu lat, niecałe dwa lata temu, został pobity, w wyniku czego doznał pęknięcia
żuchwy i stracił cztery zęby. Udało nam się również uzyskać częściowe odciski palców.
Możemy, z dziewięćdziesięcioprocentową pewnością, przypisać je Hardy'emu
Skipermanowi. Natomiast w jaskrawej sprzeczności z tymi danymi stoi biologiczny wiek
denata. Dane komórkowe, szczegółowa, wykonywana po trzykroć, niezależnie od siebie,
analiza skóry, siatkówki oka, włosów i zębów wykazuje, że w chwili śmierci mężczyzna
miał czterdzieści pięć do czterdziestu ośmiu lat, z dwuletnim marginesem błędu. Nie
Potrafimy niestety wyjaśnić tej sprzeczności. Jeszcze jedna niejasna okoliczność to fakt, że
denat ma dwie blizny na żebrach Po lewej stronie, najprawdopodobniej efekt uderzenia
jakimś metalowym przedmiotem, dość ostrym, ale nie nożem, może szpadlem. Takich
śladów nie powinien mieć Skiperman, a przynajmniej nie miał tego do ostatniego pobytu w
szpitalu, gdy naprawiano mu szczękę. Dysponujemy kompletną dokumentacją przypadku.

Mężczyzna jakby odetchnął, rad, że przebrnął przez najgorszą część raportu. Oblizał

wargi. Sarkissian popatrzył na mnie, a potem na Nicka. Skubnął kilka razy brodę i skinął
głową.

— Dobrze. Dziękuję. Proszę przekazać ekipie, że najprawdopodobniej wszyscy macie

rację, nawet jeśli brzmi to trochę dziwnie. Jest to informacja tylko dla was. Dziękuję.

Mężczyzna odwrócił się i wyszedł. Poruszyliśmy się wszyscy jednocześnie. Nick

najszybciej zakończył poprawianie się w

background image

— Wytłumaczcie mi coś. Jeśli ktoś zostaje zabity w dwa tysiące trzysta piątym roku, to aż

do tego czasu żyją prawda? A co się dzieje, jeśli on z tego dwa tysiące trzysta piątego
przemieszcza się do dwa tysiące dwieście osiemdziesiątego drugiego i tam ginie? Znika w
dwa tysiące trzysta piątym i wszystkich poprzednich latach czy tylko od dwa tysiące trzysta
piątego począwszy?

— Chcesz odnaleźć drugiego Skipermana — powiedziałem.
— Niekoniecznie. Myślę, że i tak nie mógłby nam pomóc. Nikt nie wie, co będzie robił

za trzydzieści lat. Tak więc on nie zna swoich kolesiów, swojego szefa... — nagle umilkł i
wbił wzrok w podłogę, a czubki palców wskazujących w skrzydełka nosa.

— No? Mądralo, jak to jest z tym czasem? — zapytał Doug.
— Z nas wszystkich ty miałeś z nim najwięcej do czynienia.
— Nie kpij sobie. — Paczka golden gate'ów była pusta.
Miałem nadzieję, że w mojej bluzie będą jeszcze jakieś papierosy. Były, na szczęście.

Wróciłem na miejsce. Nick wciąż jeszcze ugniatał palcami nos, a spojrzeniem szukał
rozwiązania problemu we wzorze podłogowej wykładziny.

— Teoretycznie... — zaczął Doug — ...jeśli tutaj został zabity człowiek z przyszłości,

to powinien dalej żyć w każdym czasie, aż do momentu, z którego przybył do nas... Tak?

— Z tego, co mówisz, wynika, że nasze życie to ogromna ilość jakby stop—klatek, po

których wędrujemy, nieuchronnie zbliżając się do tej z napisem „The end”. Znaczyłoby to,
że istniejemy w nieskończonej liczbie egzemplarzy, z których tylko jeden ma świadomość?
Jakby w bardzo długim szeregu żarówek zapalała się zawsze tylko jedna, kolejna? —
zapytałem.

— Nie wiem. Co się mnie czepiasz? Dostaję odcisków na mózgu, gdy o tym myślę.

Jeśli to wszystko wygląda tak, jak powiedziałeś, to znaczy, że wszystko już było i
jednocześnie wszystko jest. A my możemy się szarpać, ile chcemy, a i tak nie wyrwiemy
się ze schematu, w który sami się kiedyś wpisaliśmy.

— Może jesteśmy tymi, którzy właśnie zapisują schemat dla następnych Owenów i

Dougów? — zapytałem, właściwie tylko po to, żeby nie zauważyli, jak bardzo nie podoba
mi się ta rozmowa o czasie.

— Słuchajcie... — Nick wyrwał się z zadumy. — Może ten stary Skiperman

skontaktował się z tym normalnym, dzisiejszym? Ja, gdybym przyleciał do czasów mojej
młodości, postarałbym się zobaczyć samego siebie, nie? Może podrzuciłbym sobie setkę
czy dwie...

Nabrałem powietrza, żeby go zbesztać, ale w trakcie tej czynności coś mnie oświeciło.
— Poczekajcie... Guylord mówił, że musi dość długo ładować swoją aparaturę. Dobrze

to pamiętam. I mógł tu przebywać nie dłużej niż dobę, a nawet znacznie mniej: nieco ponad
dwanaście godzin. Musimy założyć, że nasi przyjaciele wpadali tu co najmniej kilka razy,
żeby poznać trasę, przygotować drogę i ten wykop. Nie sądzę, żeby mieli dużo czasu na
swoje prywatne zabawy i na pewno mieli surowo przykazane pilnować tajemnicy, ale
ludzie to ludzie...

Przez chwilę panowało milczenie, coś jakby hołd złożony mojej wypowiedzi, potem

Doug zacisnął wargi i sapnął.

— Mamy więc dwa kierunki działania: jeden to wizyta u Heyrouda, drugi obejmuje

pracę na Ziemi. Tutaj trzeba znaleźć Skipermana i poszukać sprzętu, który był
wykorzystywany do nafaszerowania szosy i nakrycia dachem dziury, bo nie uwierzę, że
sprowadzali tu swoje maszyny.

background image

— Nie zapomnij, że mogły to być małe, poręczne wózeczki — sprzeciwił się Nick.
— Nawet jeśli — upierał się Doug. — Musieli mieć sporo miejsca na obrazy, sami też

zajęli co nieco. A ich chyba również fazuje zasada proporcjonalnego związku ilości
wydatkowanej energii i wielkości przemieszczanej masy.

— Dobra! To jest temat do rozważań, ale nie przesądza niczym żadnej sprawy.

Umówmy się co do dalszej roboty. Ja, popatrzyłem na obydwu przyjaciół — ...lecę do
Heyrouda. Myślę, że Doug przydałby mi się tam, żeby podeprzeć moją gadaninę
urzędowym autorytetem, ale z drugiej strony powinien pilnować spraw tutaj. Sądzę, że to
jest ważniejsze, bo może jednak nasi nowi przyjaciele od Melmoli znajdą coś dla nas?

— Co?
— Nie bardzo mam ochotę na lot — zaskoczył mnie Nick. — uprzedzając moją

propozycję.

— Lot to betka — powiedziałem. — Dwie przesiadki i gotowe.
— A na miejscu?
— Ojej... Wszystko! Można palić, są niezłe bary, no i połowę obsady stanowią zgrabne

kobietki.

— No właśnie, mówiłem, że nie mam po co tam lecieć...
— I będziesz ważył jedną szóstą tego co na Ziemi.
— A po cholerę mi to?
— No to już nie wiem, jak cię zachęcić. — Przerzuciłem bluzę przez ramię i spojrzałem

na Sarkissiana. — Na jakie hasło mam rezerwację?

— Na „Dwadzieścia cztery”.
— A może polecisz po prostu po to, żeby mi potowarzyszyć? Żeby mi nie było smutno?

— zapytałem Nicka.

— To co innego — zmarszczył brwi i rozszerzył nozdrza. Jego twarz nabrała

zdecydowanego, ostrego wyrazu. — Możesz na mnie liczyć.

— Owen... — Sarkissian wstał i podszedł do mnie. — Przed odlotem skontaktuj się ze

mną. Rzeczywiście powinieneś mieć jakieś papiery z prośbą o pomoc. Rozmawiałeś z
Heyroudem. Czy on nie sądzi, że mogłyby ci się przydać?

— Wątpię, ale chciałbym coś takiego mieć. Głupio by było wracać z niczym, nie

próbując każdego możliwego sposobu. Pieczęć z herbem prześmiesznie działa na ludzi.

Hall terminala, zdolny do przełknięcia kęsa z kilku tysięcy ciał ludzkich, wypełniony był

najwyżej w jednej szóstej. Mogliśmy się czuć jak mała przekąska, przystawka do
właściwego posiłku, który, przełknięty przez system trawienny terminalu: kasy, korytarze,
pakownie, punkty kontroli bagaży, serwis, był następnie upakowywany w poszczególne
porcje, żeby ulecieć na wschód, północ, zachód i południe. Może w postaci ekskrementów
gigantycznego pożeracza—transportera?

Rozejrzałem się po najbliższej okolicy i stwierdziłem, że Nick właśnie kieruje się w moją

stronę. Zapaliłem papierosa i wyciągnąłem do niego rękę. Uścisnął ją, ale niedbale,
mimochodem, jak gdyby uważał powitanie za czynność z lekka przeszkadzającą w
wykonaniu właściwej roboty. Było w tym trochę racji — przybyliśmy tu nie po to, żeby
powitać się serdecznie po dwugodzinnym niewidzeniu się — ale i tak zachował się
zastanawiająco. Pokazałem mu palcem jelito korytarza numer 221 i ruszyłem pierwszy.
Dogonił mnie po kilku krokach. Chwilę szedł milcząc, potem wskazał brodą gigantyczny
stereogram z twarzą Bie Stennema. Stennem miał na policzku odciśnięty ślad pulchnych,

background image

uszminkowanych warg. Uśmiechał się szeroko, wywracając białka, żeby zobaczyć brzeg
kapelusza, na którym umieszczono napis: „Do niebiańskiego się nie spiesz — odwiedź
ziemski. RAJ!”

— Temu to chyba na pysku usiadła menstruująca zebra... — powiedział Nick tonem tak

zawziętym, jakby komentował upadek Stennema nieśmiertelną kwestią: „Dobrze mu tak”.

Przez chwilę przyglądałem się Biemu, potem zerknąłem na Nicka, ale wtedy jeszcze

niczego się nie domyślałem. Było wcześnie rano, byłem niewyspany, piekło mnie w
okolicach mostka.

— Dlaczego akurat zebra?
— Przyjrzyj się jego zmarszczkom! — syknął. — Część pasków odbiła mu się na

gębie...

Wzruszyłem ramionami. Przełożyłem torbę do drugiej ręki i strzeliłem niedopałkiem w

kierunku popielniczki, wędrującej ponuro w poszukiwaniu roboty. Nick najwyraźniej nie
zamierzał kogokolwiek ani czegokolwiek oszczędzać. Zgrzytnął zębami.

— Czy polecimy z tą babunią?
Patrzył na sympatyczną, pulchną czterdziestolatkę o miękkich, zachęcających kształtach.

Nabrałem powietrza do płuc, Nick jednak wycelował już broń i walił z obu luf.

— Jeśli wszystkie pasażerki są w tym wieku, to połowa, mam nadzieję, odcumuje

jeszcze przed wejściem na orbitę. Przecież jej wiek można stwierdzić tylko na podstawie
analizy izotopu węgla!

Coś mi zaświtało w głowie, ale zanim zdążyłem się odezwać, dokończył:
— Chociaż wtedy mogło jeszcze nie być węgla. — Spojrzał na mnie. — Ile lat ma

węgiel?

Klepnąłem go w plecy.
— Ja też się bałem za pierwszym razem —— powiedziałem uspokajająco.
— Co ty opo...
— Ale szybko mi przeszło — zagłuszyłem jego fałszywe oburzenie. — Trochę

nieważkości, to rzeczywiście zaskakuje, a reszta...? Jakbyś jechał nocnym ekspresem.

— Odczep się!
— Już. Tylko powiedz, ile wziąłeś ze sobą, a powiem ci, kim jesteś.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Myślałem, że się obraził, ale on chyba tylko liczył.

Rzucił mi krótkie spojrzenie — miało nieco mniejszy ciężar właściwy niż to sprzed trzech
minut.

— Siedem... — mruknął.
— Ile???
— Siedem, właściwie sześć.
— Chyba zwariowałeś! Lecimy tam na dwa dni!
— Ale sam lot trwa cztery doby.
— No to ja pasuję — pokręciłem głową. — Nie wiesz, co to znaczy haftować w

nieważkości. Chcesz się zabawić w odrzutowiec... cóż, twój plan, twoje wykonanie.

Coś powiedział, ale wyprzedziłem go i podszedłem do hostessy, uśmiechającej się

zawodowo, ale miło, na tle potężnego zestawu końcówek kompowych, które miały
zapewne napełniać podróżnych zaufaniem do linii satelitarnych. Nickowi udało się mnie
dopaść dopiero na pokładzie modułu orbitalnego.

— Nic nie mogę na to poradzić — wyjąkał. Powietrze wydychane z jego płuc

natychmiast opadało na podłogę, tak było nasycone alkoholem. Nie mogłem go jednak

background image

potępiać, pamiętałem jeszcze swoje zesztywnienie, gdy pod garażem zaatakował mnie
mistrz spluwki i kiedy za łyk czegoś mocniejszego dałbym się pokroić na pasemka. — W
środku wszystko mi tak lata, że mam siniaki na każdym organie. Mam nadzieję, że nie będę
potrzebny do niczego poważniejszego niż pobieranie tlenu i wydalanie moczu...

— Uspokój się — powiedziałem. Omal nie poradziłem mu, żeby łyknął na

wzmocnienie. — Jutro przesiadamy się do promu i kilka godzin później jesteśmy w domu.

— Aha... — mruknął i powlókł się do swojej kabiny. Gdy zajrzałem do niego dwie

godziny później, leżał w pościeli, na brzuchu, z rozrzuconymi rękami i nogami. Przy koi
czatowały dwa kubełki z czujnymi pokrywami. Monotonny, wkradający się pod kopułę
czaszki głos zaczął już sączyć Nickowi informacje, które mogły w najbliższej przyszłości
uratować mu życie. „...Księżyc krąży wokół Ziemi z prędkością jednego i dwóch setnych
kilometra na sekundę, dokonując pełnego obrotu co dwadzieścia siedem i trzydzieści dwie
setne ziemskich dób. W czasie dnia księżycowego, trwającego ponad dwa tygodnie, jego
powierzchnia w paśmie równikowym nagrzewa się do stu trzydziestu stopni Celsjusza,
natomiast nocą temperatura spada do minus stu pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Średnia
odległość między Księżycem a Ziemią wynosi trzysta osiemdziesiąt cztery tysiące
kilometrów...” Cicho zamknąłem drzwi i poszedłem do barku. Teraz, gdy miałem Nicka z
głowy, uznałem, że mogę sobie pozwolić na jednego. Zanim dotarłem do źródła,
przypomniałem sobie, jak brzmi ciąg dalszy wykładu. „Promień Księżyca ma długość
tysiąca siedmiuset trzydziestu ośmiu kilometrów. Przyciąganie jest sześciokrotnie mniejsze
od ziemskiego, co w praktyce oznacza, iż człowiek, który na Ziemi waży osiemdziesiąt
kilogramów, na Księżycu będzie ważył około trzynastu. Będzie mógł skakać sześć razy
dalej i podnosić ciężary sześć razy większe...” Lekcje, których nie szczędzono mi podczas
pierwszej podróży na naszego satelitę, zaowocowały ugruntowaną wiedzą.

— Na pewno nie będę próbował — mruknąłem pod nosem. Barman przekręcił nieco

głowę, wyglądał trochę jak orzeł przyglądający się potencjalnej ofierze. Rzuciłem mu
wyjaśniająco:

— To ja sam do siebie.
Zmusił się do uśmiechu pełnego zrozumienia, którego wcale nie potrzebowałem.

Wracając do swojej kabiny, wstąpiłem po drodze do Nicka i wylałem do wanny zawartość
trzech z czterech pozostałych butelek. Nie jestem pewien, czy określenie „wylałem” jest
dostatecznie precyzyjne. Siedziałem na krawędzi wanny i pociągając raz po raz z jednej
butelki, wylewałem zawartość pozostałych. Cała operacja trwała około dwudziestu minut.
Porządnie poukładałem puste flaszki w kasecie, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem i
instrukcją wyrytą hipnopedycznie w moim mózgu. Wróciłem do siebie i zapadłem w sen.
Jeszcze zanim definitywnie odcumowałem, dotarło do mnie: „Księżyc świeci czterysta
pięćdziesiąt tysięcy razy słabiej niż Słońce...” Wydaje mi się, że zdążyłem jeszcze zakląć.

Leon Vermilla pofatygował się po nas łazikiem aż do modułu lądującego. Jego

beznamiętnej twarzy nie rozświetlił uśmiech. Nie krzyknął: „Owen, ty stary byku!”, nie
klepnął mnie po ramieniu, zresztą poklepywanie kogoś ubranego w kombinezon nie ma
wiele sensu. Obdarzył nas jednak jasnym, szczerym spojrzeniem, którego nie była w stanie
zmącić nawet połyskująca siatką drobnych rys szybka hełmu, dźwięcznym, również
szczerym głosem wygłosił krótką kwestię powitalną i ruszył pierwszy do pojazdu. Nick
poruszał się zgodnie z instrukcją, wbitą mu do głowy podczas snu. Widząc ponure
spojrzenia, jakimi obrzucał pejzaż, miałem ochotę rzucić kilka słów wyjaśnienia, tyczących
się widocznych budowli, tuneli łącznikowych, masztów, luster, pól baterii i innych

background image

elementów księżycowego krajobrazu. W pomieszczeniu śluzy zdjęliśmy skafandry.
Vermilla uścisnął dłoń Nicka, później moją.

— Druga wizyta detektywa w przeciągu pół roku? — powiedział na poły pytająco.
— Tym razem nie jestem tu w charakterze detektywa — zachłannie zaciągnąłem się

pierwszym od czterdziestu minut papierosem.

— Sprawy spadkowe — dodał Nick, tonem nie wiadomo dlaczego mściwym.
Zaskoczyło to Dona. Kilkanaście sekund wpatrywał się w nasze twarze, potem wskazał

dłonią korytarz.

— Macie kabiny obok siebie, dwadzieścia sześć i dwadzieścia siedem. Yolan będzie

wolny za jakieś półtorej godziny. Czaruje coś w wyjałowionej komorze, szkoda byłoby ją
zabagniać bez potrzeby.

— Akurat tyle potrzebujemy, żeby odpocząć. Idziemy. Ruszyłem pierwszy, starając się

przypomnieć sobie, jak się chodzi na Księżycu. Dwa razy omal nie fiknąłem kozła, ale
jakoś utrzymałem się w pionie — ściana była blisko. Obejrzałem się przez ramię. Don
zniknął już w najbliższym korytarzu, a Nick z zaciśniętymi zębami usiłował iść nie
odrywając podeszew od podłogi korytarza. To się nie mogło udać. I nie udawało się. Ale
posuwaliśmy się do przodu, z trudem co prawda, jak para pątników po miesiącu błądzenia
po pustyni, ale szliśmy. Pchnąłem drzwi kabiny Nicka i wszedłem, a gdy Nick wreszcie do
niej doszurał, przywitałem go trzymaną w dłoni piersiówką. Ostatnią z jego zapasu. Miło
było zobaczyć taki szeroki uśmiech. W milczeniu wypiliśmy dwie krótkie kolejki. Nick
odprężył się, rozpakował swoje ciało i poukładał je porządnie w wygodnym fotelu,
identycznym jak ten, w którym spędziłem kilka godzin z Ann Midmant podczas mojej
pierwszej wizyty na ziemskim satelicie. Zrzuciłem z siebie bluzę i rozwaliłem się na
pryczy.

— Dostarczono bagaże — odezwał się głos z kasety komunikatora.
Machnąłem niedbale dłonią, łyknąłem jeszcze kapinkę i podałem butelkę Nickowi.
— Tu nie kradną — powiedziałem. — Kwiat skautingu. A gdyby nawet, to nie mają

dokąd uciec.

Nick był w nastroju raczej konsumpcyjnym niż konwersacyjnym, zagulgotało mu w

przełyku.

— Zaraz po powrocie na Ziemię... — powiedział, sapnąwszy dziękczynnie po wytarciu

ust — ...zapisuję się na kurację. Tyle, ile wypiłem w trakcie...

— Przesadzasz! Po prostu w nieważkości procenty szybciej docierają do głowy. A poza

tym, powtarzam ci, że prawie wszystko wylałem. A że kac tu jest gorszy i twarz boli od
nadgorliwych pokryw kubełków... —wzruszyłem ramionami. — Cena używki...

Łyknąłem jeszcze raz i podniosłem się. Oddałem Nickowi butelkę z resztką alkoholu i

wyszedłem. Na korytarzu czekał wózek z dwiema torbami, zabrałem moją i poszedłem do
swojej kabiny. Odsłoniłem klawiaturę kompa, ale przypomniałem sobie, że tu, na Księżycu,
nie bawią się w palpację.

— Komp... Rozmowa z panią Midmant — zażądałem.
— Tak?! — usłyszałem niecierpliwy głos Ann.
— Hghm... Owen... Owen Yeates — powiedziałem do ściany.
— Aaa... Owen Yeates — powiedziała wolno i zaraz wróciła do poprzedniego

niecierpliwego tonu: — Witam serdecznie. O co chodzi?

— O nic, rzecz jasna. Nie ośmieliłbym się zakłócać ci spokoju, gdybym miał jakąś

sprawę. To by było trywialne, nie sądzisz?

background image

Ekran mrugnął i nagle pojawiła się na nim twarz Ann. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy.

Przekręciła lekko głowę i wysunęła koniuszek języka. Przesunęła nim po wargach.

— Równie trywialne wydaje mi się posiadanie na Księżycu dziewczyny, do której

można wpadać, ilekroć ma się tam coś do załatwienia.

— Mój Boże! Ann? Chyba nie oczekiwałaś ode mnie oświadczyn? — zapytałem.

Byłem zły, może nawet wściekły.

— Akurat! — parsknęła. Odsunęła się trochę od ekranu. Jej twarz na ułamek sekundy

rozmyła się i zaraz układ celowniczy namierzył ją ponownie. — To była kuracja. Trafiłam
na rozbitego, podłamanego faceta, w dodatku przystojnego i z tej części gatunku ludzkiego,
którą lubię...

— No to rzeczywiście tym razem nie mamy po co zawracać sobie głowy: jestem

poskładany, zrośnięty i zmieniłem przynależność gatunkową...

— Yhy. Widzę — pochyliła się do przodu. — Cześć!
Ekran zgasł. Stałem przed nim jeszcze kilka sekund, ale nic się nie działo. Opadłem na

fotel, zastanawiając się nad dalszymi krokami. W końcu wyjąłem z torby płaską
pocieszycielkę i rozebrany poszedłem z nią wziąć prysznic. Gdy uruchamiałem suszarkę,
usłyszałem głos Nicka:

— Jesteś gdzieś tam?
— Tum ci! Zaraz wychodzę. Na prawo od drzwi jest kaseta kompa, weź od niego dwie

kawy, co?

Wróciłem do pokoju owinięty w ręcznik, rzuciłem Nickowi płastugę i wyjąłem z torby

czyste ubranie. Kawa była ohydna. Połączyłem się z dyżurnym szefem kuchni i poprosiłem
o coś, co bardziej przypominałoby znany mi napój. Młodzian uśmiechnął się i obiecał
podzielić się własnym. Dodał też, że kiedyś usiłowali nauczyć komp parzyć kawę, ale
potem zrezygnowali, więc komp robi ją teraz według własnego widzimisię. Zapaliliśmy.

— Co to za facet, ten Heyroud?
— Kopnięty naukowiec, zupełnie jak z filmu. Na dodatek bez nóg i bez protez. Musi

być kimś, bo załoga dałaby się zgwałcić za niego. I ma hopla na punkcie czasu. To on
zbudował maszynę, którą posłużył się Guylord... Przecież wiesz...?

— Wiem, ale im więcej słucham na dany temat, tym łatwiej mi coś wygrzebać... —

Zaciągnął się. — Posłuchaj... Heyroud konstruuje wehikuł czasu, Guylord się nim
posługuje. Tak? Ale czy Heyroud, ten późniejszy, wie, że w takim to a takim roku zjawią
się u niego dwaj faceci z upoważnieniem CBI i poproszą o zbudowanie takiego urządzenia?
A może on w ogóle by go nie budował, gdyby nie my? Co?

— Idź, bo cię kopnę — powiedziałem od niechcenia. — Z tym czasem to taka

pozawijana sprawa... Te następstwa, konsekwencje... Nic nie rozumiem i na dodatek boję
się, żebyśmy czegoś...

— Zamówienie z kuchni — przerwał komp.
— Waśnie... — Otworzyłem drzwi, zabrałem tacę z niewielkim termosem i dwiema

filiżankami i trąciłem stopą wózek. Ruszyliśmy każdy w swoją stronę. To była rzeczywiście
prawdziwa kawa. W każdym razie nie kłóciła się z resztą bourbona z płastugi.

— A co będzie, jeśli Heyroud odmówi współpracy?
Powoli omiotłem wzrokiem sufit i ściany pokoju. Zerknąłem na Nicka. Zmrużył oczy i

ledwo dostrzegalnie pokiwał głową.

— Co będzie? Nie wiem. Nic nie będzie. To nie tylko kwestia jego chęci. Zawsze może

się okazać, że zbuduje ten swój wehikuł dopiero za piętnaście lat. — Zapaliłem nowego

background image

papierosa. — Komp! Przyspiesz cyrkulację powietrza! — Wypuściłem strugę dymu i
patrzyłem, jak wsysa ją żarłoczniejszy po komendzie represer. — Nic nie wiem, musimy
poczekać do rozmowy z Heyroudem.

— Popieprzona sprawa...
— Życie... — skonstatowałem. Nagle przyszła mi głowy głupia myśl, którą natychmiast

zapragnąłem się podzielić z Nickiem. To takie ludzkie: dzielenie się głupotą. — A dlaczego
nie mielibyśmy otworzyć firmy? Co? Byłbyś moim wspólnikiem?!

— Ja? Wspólnikiem? — roześmiał się. — Daj spokój... Poza tym, twoi wspólnicy

kończą... — przerwał i zarumienił się. — Przepraszam, Owen. Jestem kretyn...

Kopnąłem go czubkiem buta w łydkę.
— Nie, to ja jestem kretyn. Rzeczywiście coś w tym jest. Wszyscy moi wspólnicy

kończą przedwcześnie...

— Przestań! — Nick przetarł twarz dłonią. — Chyba się upiłem.— Powiem ci,

dlaczego nie mogę być twoim wspólnikiem... — Zawiesił głos i, podobnie jak ja, przeciągle
spojrzał na sufit i ściany pokoju.

— A żeby cię! — wrzasnąłem. — Poważnie? Kiedy? Uśmiechnął się nieśmiałym,

dziewiczym uśmiechem, nawet zarumienił się lekko. Plasnąłem go w kolano. Zaśmiał się
zakłopotany.

— I, bydlaki, nic mi nie powiedzieliście? Mnie?!
— Wiesz... Mój szef...
— Doug dostanie za swoje, to pewne...
— To nie tylko jego wina. — Zgasił papierosa i podrapał się po karku. — Mieliśmy

wyprawić huczny obrzęd inicjacji, ale akurat następnego dnia po podpisaniu wszystkich
papierów... Wiesz... Ten numer...

— A... Rzeczywiście niezłe wejście...
— Tak, nawet pomyślałem, że jestem Jonasz...
— A wiesz? Może... No to niech się martwi Sarkissian. — Ja... Z głośnika przy

drzwiach rozległ się melodyjny sygnał.

— Panie Yeates, oczekują pana w pokoju numer dwadzieścia cztery.
Poderwałem się z fotela. Nick zaciągnął się nerwowo, jakby miał za chwilę zejść pod

wodę, zgasił papierosa i ruszył za mną. Wykonując ruchy może niezbyt estetyczne, ale
skuteczne, dwie minuty później dotarliśmy pod drzwi pokoju Heyrouda. Otworzyły się, gdy
tylko dotknąłem klamki.

Yolan Heyroud siedział w swoim fotelu. Postarał się, by jego twarz nie zdradzała

zainteresowania, a może — co byłoby zrozumiałe po mojej jedynej z nim rozmowie —
niechęci. Jeśli w ogóle było na niej coś wypisane, to najwyżej lekkie zniecierpliwienie.
Zrobiłem trzy kroki w nieokreślonym kierunku, dając mu czas na decyzję: podać mi dłoń
czy dać sobie spokój. Odczekał kilka sekund i ruszył w naszą stronę z wyciągniętą ręką.
Uścisnęliśmy ją obaj i usiedliśmy. Yolan spojrzał na mnie pytająco. Podałem mu wyjętą z
kieszeni kopertę. Obrócił ją kilka razy, niby oglądając. W rzeczywistości zastanawiał się,
nie wiedziałem tylko nad czym. W końcu szarpnął pazurek, wyjął małą fiszkę i przeczytał
jej treść. Popatrzył na nas, potem jeszcze raz przeczytał posłanie szefa CBI.

— Można zweryfikować identyfikatory? — zapytał.
— Nawet trzeba, przy okazji dowie się pan, jaki mamy priorytet—powiedziałem. —

Tylko, jeśli łaska, proszę poczekać jeszcze kilka sekund, niech zniknie tekst.

background image

Skinął głową, wysunął żuchwę do przodu, wessał górną wargę. Milczeliśmy. Po

dziesięciu sekundach pokazał nam fiszkę, na której zostało tylko kilka cyfr i pieczęć —
identyfikator. Podjechał do potężnego zestawu końcówek kompa, wsunął kartkę w
szczelinę i odczytał z ekranu informację. Po chwili z otworu młynka sypnęło garstką
żółtawego pyłu.

— Aha... — mruknął. Podjechał do nas i popatrzył pytająco.
— Potrzebne nam jest dokładnie ekranowane pomieszczenie. Jeśli nie ma tu takiego...
— Jest — powiedział zniecierpliwiony. Machnięciem dłoni wskazał wszystkie cztery

ściany, podłogę i sufit.

— Proszę odłączyć komp, nawet kontrolę awaryjną, a my pomyszkujemy tu trochę.

Dobrze?

Sapnął wściekle, ale kiwnął głową. Wyjęliśmy z Nickiem cienkie rękawiczki z

wtopionymi w warstwę vicradu końcówkami czujników. Włożyliśmy okulary z
celownikami, wpięliśmy klipsy w uszy, a w gniazda na mankietach wetknęliśmy jincle.

Nick ruszył do ściany z drzwiami, ja zająłem się tą po jego prawej ręce. Nick skończył

wcześniej — miał do sprawdzenia mniejszą powierzchnię — ominął mnie i zabrał się do
następnej. Zerknąłem na Yolana. Cienkie linie celownika zniekształcały jego twarz albo
rzeczywiście uśmiechał się złośliwie. Dokładnie „przepatrzyłem” całą ścianę, z boku
wyglądało to, jakbym omiatał ją z pajęczyn albo jak gdyby adept pantomimy niezdarnie
przedstawiał scenę szukania wyjścia ze szklanej klatki. Heyroud parsknął niecierpliwie.
Skończyłem i odwróciłem się do niego.

— Proszę udostępnić ścianę z zegarkami i wyłączyć komp — poleciłem.
Ze złością dźgnął palcem w kilka klawiszy. Odsłoniło się kilkadziesiąt tysięcy zegarków,

zaraz potem komp żałośnie pisnął i wyłączył swoje końcówki. Podszedłem do zegarków.
Teraz pracowałem wolno, zaczęły mnie boleć trzymane w górze ręce. Dopiero teraz
zrozumiałem, jak ciężkie życie mieli lalkarze i jak ciężkie mają je ci, którzy usiłują
wskrzesić archaiczną dziedzinę sztuki, konstruując programowane i zdalnie sterowane
pupproty. Przetestowałem zaledwie około dwóch tysięcy urządzeń, gdy klips na moim uchu
drgnął i zapiszczał cichutko. Mignęło coś w celowniku na prawym szkle. Powoli
przesunąłem się w prawo. Wyłączyłem sygnalizator akustyczny. Cofnąłem się o pół kroku i
wykonałem rękami kilka ruchów, podobnych do hipnotyzerskich passów, ale czułość
przenośnego zestawu była zbyt niska. Ponownie zbliżyłem się do ściany i zacząłem
namierzać mikroba wolno i systematycznie. W końcu celowniki błysnęły radośnie.

— Nick... — zawołałem.
Usłyszałem za plecami jego kroki, zaraz potem cicho mruknął silnik fotela Heyrouda.

Nick wysunął dłonie i chwilę ruszał głową. Zrzucił rękawiczki, wyjął z kieszeni masywną
papierośnicę i otworzył ją. Wróciłem do ściany. Sprawdzałem kilka razy. W końcu nie
miałem już wątpliwości — płaski frilex, duży jak spodek, zamarły na osiemnastej
czterdzieści dwie i siedemnaście sekund, prócz skomplikowanego mechanizmu miał w
sobie jeszcze jakiś obcy element. Zdjąłem go i umieściłem w papierośnicy. Nick zatrzasnął
wieczko i odłożył kasetę. Sumiennie dokończyliśmy przeglądu. Potem identyczne badanie
przeszła podłoga, a na końcu sufit. Zajęło to nam dwadzieścia minut, ale ramiona bolały
mnie tak, jakbym przeniósł na nich sekwoję. Zwaliłem się na fotel, Nick zrobił to chwilę
później. Heyroud przyglądał się nam chwilę, a potem, jakby podjąwszy jakąś decyzję,
podjechał do barku.

background image

— Coś łagodnego... — ni to zapytał, ni to stwierdził. — Jeżeli mamy aż tak poważnie

rozmawiać...

— Poproszę na początek dwa piwa, a potem zdaję się na pana...
Siedzący bliżej Yolana Nick wyjął z jego dłoni dwie puszki i podał mi jedną. Syknęły

otwarte jednocześnie, my też niemal jednocześnie odetchnęliśmy po przyjęciu ich
zawartości. Tak właśnie — zachowujących się jak dwa zestrojone roboty — wyobrażają
sobie ludzie pracowników państwowej bezpieki czy CBI. Czekałem na jakiś dowcipny
komentarz Heyrouda, ale albo był mądry, albo przynajmniej delikatny. Zmieszał trzy drinki
w bardzo wysokich, schłodzonych szklankach, ustawił je na przyczepionej do wózka tacy i
przybliżył się do nas.

— Proszę i słucham.
Najpierw upiłem ze szklanki. Nawet nie dlatego, że jestem taki zachłanny na alkohol.

Próbnie rozgrywałem tę rozmowę kilkanaście razy, sam oraz przy pomocy Sarkissiana i
Nicka. I ciągle nie mogłem się zdecydować na ton: żądanie? szantaż? prośba? Akcent na
patriotyzm? na uczciwość uczonego? na zemstę za podsłuch?

— Podczas poprzedniej wizyty przekonałem się, że pańskim prawdziwym hobby i

namiętnością jest czas. Przyznał pan, że chciałby móc podróżować w czasie... Czy „po”
czasie, nie wiem, jak się powinno mówić... Może zapytam wprost: czy to jest już realne?

Zmarszczył brwi i nie spuszczając ze mnie wzroku, podrapał się po obłym zakończeniu

uda—kikuta. Świdrował mnie oczami kilkanaście sekund, wciąż drapiąc się po nodze.
Trwało to tak długo, że zacząłem podejrzewać, iż uruchamia detektor kłamstw.

— Może powtórzę pytanie? — zaproponowałem.
W milczeniu przeniósł spojrzenie na Nicka, ale przestał się drapać, co oczyściło go z

podejrzeń o ukryty w spodniach wykrywacz. W końcu mruknął niedowierzająco.

— Pytanie zrozumiałem... — powiedział powoli. — Pytanie zrozumiałem... —

powtórzył, wyraźnie chcąc zyskać na czasie i przemyśleć odpowiedź. Poczułem, że serce
zaczyna mi bić mocniej. Skoro nie śmieje się, nie wytrzeszcza oczu, nie patrzy na nas jakby
dopiero teraz zauważył wystające nam z głów czułki i organy płciowe zamiast nosów, była
szansa na uzyskanie prawdziwej informacji. Poderwał głowę i uśmiechnął się szeroko. —
Proszę o wstęp, który miał poprzedzić to pytanie! — zażądał.

— Dobrze — zgodziłem się natychmiast. — Dokonano przestępstwa na ogromną,

niespotykaną dotychczas skalę. Gdy wyjdzie to na jaw, będziemy jako kraj
skompromitowani aż do dnia sądu ostatecznego. Kto wie, czy nie runą nasze sojusze, czy
będziemy wiarygodni, czy nie odbije się to na gospodarce światowej, układzie sił i
stabilizacji politycznej. Podejrzewamy, że dokonała tego jakaś grupa z przyszłości. Cały ten
horror, który panu opisałem, to może być dopiero początek piekła. Jeśli się nie mylimy,
jeśli ktoś w przyszłości zdobył receptę na przestępstwa doskonałe, to możemy się obawiać
jeszcze gorszych rzeczy. Kto mu zabroni pojawiać się tu i mordować, na przykład,
przywódców krajów? Będziemy nawzajem oskarżać się o łamanie układów, aż w końcu
któraś ze stron nie wytrzyma i rypnie w drugą tym, czym będzie mogła rypnąć. Resztę
może pan sobie dopowiedzieć sam...

Heyroud wpatrywał się we mnie przymrużonymi oczami, oceniając prawdziwość mojej

wypowiedzi, może szczerość intencji. Co jakiś czas rzucał szybkie, kontrolne spojrzenie na
Nicka, spokojnie sączącego swój koktajl. Mnie on specjalnie nie smakował, zapaliłem, żeby
zabić jego dziwny, zbożowy posmak.

background image

— Hm... — zaczął w końcu Heyroud — ...dość... — Mówił, żeby wypełnić ciszę, i

dlatego, że wyraźnie oczekiwaliśmy jego odpowiedzi, ale właściwie wciąż zastanawiał się
nad moimi słowami. — Brzmi to mało prawdopodobnie. Może dlatego, że chyba nie
wszystko mi pan powiedział? — Milczałem, więc dokończył: — Na przykład, dlaczego
zwraca się pan do mnie? Nawet jeśli rzeczywiście przestępstwa dokonali złoczyńcy z
przyszłości, to dlaczego nie angażujecie kogoś innego? Skąd wiara właśnie we mnie?

Zapaliłem papierosa i odruchowo sięgnąłem po szklankę, ale zaraz ją odstawiłem.

Zerknąłem na Nicka, który niemal niezauważalnie skinął głową.

— Mógłbym dostać po prostu whisky? Albo... — olśniło mnie, zrozumiałem, skąd się

wziął posmak w koktajlu — ...albo coś sklepowego?

Yolan roześmiał się głośno, radośnie, jakbym sprawił mu przyjemną niespodziankę.

Wskazał barek, a gdy nalewałem sobie do szklanki małą porcję Danielsa, powiedział
filozoficznie:

— Jak moglibyśmy cenić koniak, nie wiedząc, co to bimber? Wróciłem na swoje

miejsce i łyknąłem. Nick spokojnie pociągnął ze swojej szklaneczki, popatrzyłem na niego
z podziwem.

— Panie Heyroud... Wiem, że pan interesuje się czasem, nie robi pan z tego tajemnicy i

sam mi pan to powiedział podczas mojej pierwszej wizyty tu, w bazie. — Heyroud pokiwał
głową, zgadzając się ze mną. — Wiem też, że skonstruował pan wehikuł czasu, czy jak tam
to nazwać...

— A to już jest bardzo interesujące. Bo ja, o ile wiem, mam nieco inne informacje na

ten temat...

— Zbuduje go pan za jakiś czas, za kilka czy kilkanaście lat. Nie wiem dokładnie,

kiedy... Proszę posłuchać: pański sponsor i pracodawca, Mark Richmond Guylord, jest
gangsterem. Dużą fiszą w tym interesie, nawet bardzo dużą. Być może należałoby mówić o
nim „był gangsterem”. Odchodzi, czy też odszedł, od swoich interesów, ale za jakiś czas
dojdzie do wniosku, że uczciwe życie bogacza jest niesłychanie nudne i wtedy rzuci się do
walki o władzę nad całym światem. Będzie już dysponował wehikułem czasu i wie pan, od
czego zacznie? —Yolan pokręcił głową. — Zacznie od korygowania własnej przeszłości,
żeby sobie ułatwić przyszłość. Jednocześnie dzisiejszy Guylord, nie mając, rzecz jasna,
pojęcia o działalności jego samego z przyszłości, zmusił mnie do wyjaśnienia, kto mu
bruździ. Krótko rzecz ujmując: udało mi się spotkać z Guylordem z przyszłości, stąd wiem
to wszystko.

Zaciągnąłem się mocno i łyknąłem z miną człowieka, który powiedział wszystko, co miał

do powiedzenia. Starałem się, żeby ta mina wypadła przekonująco — nie chciałem
opowiadać naprawdę wszystkiego, a przede wszystkim tego, że ja i Sarkissian zabiliśmy
Guylorda przyszłościowego.

Gospodarz znowu wbił paznokcie w kikut nogi, jego spojrzenie uczepiło się jakiegoś

punktu za moją głową. Popatrzyłem na Nicka, miał na twarzy wyraz aprobaty. Dokładnie
strzepnąłem popiół, pedantycznie oczyszczając stożek żaru. Yolan wrócił do dzisiejszego
czasu, do nas. Łyknął swojego bimbru, autentycznej księżycówki, i parsknął kilka razy. Nos
miał drożny, nie było więc pretekstu do wymigiwania się od zajęcia jakiegoś stanowiska.

— W innych okolicznościach... — zaczął, ale zaraz sam siebie poprawił: — Zresztą, co

tu mówić o innych okolicznościach, skoro są takie, jakie są... Przyznaję, pracuję nad
transtimem. Więcej, mam opracowany dość szczegółowy plan urządzenia, ale nie mam
pewności... nie mam absolutnej pewności, że będzie działało. Powinno. Ale, jak widzicie, to

background image

tylko przypuszczenie plus mocna wiara. Zdziałałem na pewno więcej niż ktokolwiek na
Ziemi, ale to może nie wystarczyć. Co wy na to?

— Biorę... — powiedziałem wolno.
— Tak myślałem — zachichotał. — Skoro przybyliście tu we dwóch, to chyba nie dla

asekuracji. Niech pan powie szczerze, a gdybym się nie zgodził?

— To trudno — powiedziałem szczerze..
— Miało być szczerze!
— Było.
— Nie było!
— Dobrze. Nie było.
— Świetnie! — ucieszył się. — Wiemy więc, czym dysponujemy. Ja mam do

zaoferowania przypuszczalnie działający transtime i pewną porcję dobrych chęci. A wy?

Wzruszyłem ramionami. Wyjąłem papierosa z ust, żeby odpowiedzieć. Wyprzedził mnie

Nick:

— A my mamy bardzo dużo dobrych chęci. Przypuszczalnie najlepsze dobre chęci na

całym świecie. Oferujemy też możliwości najbardziej rozwiniętego kraju na kuli ziemskiej
do przeprowadzenia prób z pańskim urządzeniem. Uważamy to za okazję również dla pana.

— Na pewno — zgodził się szybko Yolan. — Skorzystam więc z okazji. Pomogę wam.

I zapiszcie na moje konto dobrych uczynków, że nie musicie mnie ogłuszać, wiązać,
torturować i temu podobne. Aha? — Zajął się znowu swoim nieistniejącym kolanem. —
Mówił pan, że spotkał się z Guylordem? Tym z przyszłości. Jaki on jest? Jaki będzie?

— Niedobry. Zły. Be. Paranoiczny staruch, uosobienie żądzy władzy. Kilka trupów na

sumieniu. Wystarczy?

— Aż tak... — powiedział jakby do siebie, w każdym razie gdzieś w przestrzeń. — A

pan? Tak sobie pogadaliście i już?

Zaskoczył mnie. Odprężyłem się, gdy wyraził zgodę, opuściłem gardę. Zanim

otworzyłem usta, zrozumiałem, że pauza trwała za długo. Teraz nie uwierzy w żadną
odpowiedź. Z wyjątkiem prawdziwej.

— Ów przyszłościowy Guylord... nie żyje — wykrztusiłem.
Heyroud przestał się drapać, zamarł z dłonią na kikucie. Patrzył na mnie nieruchomym,

szklanym wzrokiem.

— Miałem z nim rozmowę — powiedział. — Ostrzegł mnie przed panem.
— Wiem. Ale to było cztery miesiące temu, zaraz po tym, jak mu o wszystkim

powiedziałem.

— Tak?! — Po raz pierwszy od początku rozmowy był naprawdę zdziwiony. — I nie

boi się pan zemsty?

Wzruszyłem ramionami. Ten gest ma tę zaletę, że może być odczytywany zawsze na kilka

sposobów. Najczęściej pytający sam wybiera sobie interpretację.

— No to i ja zaryzykuję. — Heyroud westchnął i ruszył swoim wózkiem do barku.

Zmieszał sobie jeszcze jeden księżycowy koktajl. Popatrzył pytająco na Nicka, który
pomachał przecząco dłonią. Wykonałem taki sam gest. — Będę musiał wyprowadzić się z
tej bazy do głównej... — powiedział, łyknąwszy świeżej mikstury.

— Nie. Musi pan wrócić na Ziemię.
— O nie! — Z hukiem odstawił szklankę na blat stołu. — Przyzwyczaiłem się do

zmniejszonego ciążenia...

background image

— Panie Heyroud — Nick zgasił papierosa i wstał. — Wystarczy kwestia transportu,

żeby wykluczyć budowę tego urządzenia tutaj. Nie wspomnę już o tym, że startować
musimy z Ziemi. I na pewno tylko tam... — wskazał kciukiem podłogę, pod którą, jego
zdaniem, znajdowała się Ziemia — ...możemy pana chronić ze stuprocentową
skutecznością.

Yolan Heyroud nabrał powietrza do płuc i wypuścił je powoli. Rozmowa z posiadaczem

racjonalnego umysłu ma swoje niewątpliwe zalety. Gospodarz spełniał ten warunek.
Następny kwadrans spędziliśmy na uzgadnianiu warunków.


Cztery godziny później Heyroud zadzwonił do mojego pokoju i poinformował, że zwinął

swoje interesy na Księżycu. My byliśmy gotowi już od dłuższego czasu. Odbyliśmy
rozmowę z Sarkissianem, przekazaliśmy wstępne informacje dla zaopatrzeniowców CBI
oraz pozdrowienia dla Pymy i Phila. Czuli się podobno dobrze w bazie piechoty w
Alcametcha. Zdążyliśmy również skasować jeszcze jedną małą płastugę. Wypiliśmy ją
chichocząc i poklepując się po plecach. Zabawialiśmy się w ten sposób około godziny, po
czym Nick pożegnał się ceremonialnie i zostałem sam. Pomaszerowałem do kuchni, gdzie
zaparzyłem kawę i wróciłem z termosem do kabiny. Wypiłem kilka filiżanek, potem
wytrzymałem kilka minut pod lodowatym tuszem i wróciłem do pokoju, akurat gdy
poczułem wyraźną ochotę na papierosa. Oddałem się jednemu z moich ulubionych zajęć —
po dobrym dniu, po dniu, w którym coś udało mi się załatwić, lubiłem przewinąć taki dzień
na umieszczonym gdzieś w mózgu ekranie. Nie miałem złudzeń, wiedziałem, że to nic
innego jak próżność, ale nie widziałem powodu, żeby jej nie łechtać, jeśli, po pierwsze,
potrzebuje tego i po drugie, jeśli jest za co. Minęło jakieś dwadzieścia minut i już niemal
zakończyłem seans słodkiej autoanalizy, gdy melodyjnie odezwały się drzwi. Zaraz potem,
jeszcze zanim zdążyłem zareagować, usłyszałem głos Ann:

— Mogę wejść?
Poderwałem się na równe nogi. Wślizgnęła się szybko, wyminęła mnie i opadła na fotel.

Z płaskiej kieszeni na biodrze wyszarpnęła płastugę podobną do tej, jaką pół godziny temu
wykończyliśmy z Nickiem.

— Muszę... — powiedziała ponuro do podłogi. Przekręciła zakrętkę ruchem tak

zdecydowanym, że gdyby kapsel rozsądnie nie puścił, urwałaby szyjkę butelki. Pociągnęła
długi, męski łyk. Popatrzyła na mnie i pokiwała głową. — A ty, jak widzę, nie musisz...
Tym razem nie trzeba cię składać — stwierdziła.

— Cieszę się natomiast, że ciebie trzeba — powiedziałem. Zresztą całkiem szczerze.
Usiłowała się napić, ale wybuchnęła szlochem. Wyciągnęła w moją stronę swoją

piersiówkę i gdybym jej natychmiast nie chwycił, puściłaby ją, nie przejmując się
wykładziną. Zasłaniając twarz jedną dłonią, drugą wyszarpnęła z torebki olbrzymią
chusteczkę i zaczęła ją obficie skrapiać łzami. Znalazłem w szafce drugą filiżankę, nalałem
do niej kawy i trochę wzmocniłem koniakiem. Ann, nie podnosząc głowy, rozkazała:

— Zgaś światło!
Wykonałem polecenie. Zanim wróciłem na fotel, zdążyła zniknąć w łazience. Zapaliłem

jeszcze jednego papierosa. Między innymi po to, żeby Ann nie musiała mnie szukać w
ciemnościach. Nie musiała. Miałem dzisiaj dzień, w którym realizowały się wszystkie plany
i zamierzenia. Dotarła do mnie bez trudu, usiadła na kolanach i wtuliła twarz w szyję pod
uchem.

— Nie chcę na Ziemię... — usłyszałem.

background image

— Hm...?
— Tam o ludziach można tylko poczytać, a tutaj oni jeszcze są.
— Hm???
— Tak! Tu przylatują ci, u których nie uległy jeszcze atrofii takie cechy jak lojalność,

szczerość, oddanie, poświęcenie...

— ...oraz tolerancja, ofiarność, wolność, równość i braterstwo. Kto ci naopowiadał

takich bzdur?

Milczała chwilę, potem westchnęła ciężko. Uświadomiłem sobie z pewnym zdziwieniem,

że moja prawa dłoń spoczywa na wyjątkowo kształtnej piersi. Uświadomiłem sobie
również, ze centralną część tej piersi stanowi twardniejący sutek.

— Tylko mi nie mów, że na Ziemi również to wszystko znajdę. Być może. Tylko tam

będę musiała tego szukać, a tu mam w zasięgu ręki. Teraz, kiedy Yolan wyjedzie...

— Jako psycholog powinnaś się cieszyć, że wrócisz do siedliska wszystkich możliwych

chorób. Tu przecież nie miałaś co robić.

Udało mi się przełożyć lewą rękę tak, że to ona spoczęła na piersi Ann, zaś prawa dłoń

ześlizgnęła się w dół po mocnym, twardym brzuchu. Dziewczyna westchnęła i podkurczyła
nogi. Dotknąłem jej stopy. Udało mi się znaleźć ustami usta Ann, ręka sama zainteresowała
się budową łydki, zewnętrznej powierzchni uda, wewnętrznej powierzchni uda... Skóra na
obu stronach ud wyraźnie różniła się gładkością: na zewnętrznej stronie była gładka,
napięta, chłodna; na wewnętrznej —jedwabista, miękka i gorąca. Moje palce przesuwały się
po niej z pewnym oporem, jakby usiłowała do nich przylgnąć. Mięśnie pod skórą drżały,
naprężały się i rozluźniały. Ann oderwała się na kilka sekund od moich ust.

— Czy naprawdę tylko łóżko jest prawdziwym pocieszycielem? — zapytała.
Odpowiedzieć mogłem dopiero po dwóch czy trzech minutach, kiedy odsunęła się ode

mnie po raz drugi.

— Jeśli natura zagwarantowała człowiekowi, jedynemu stworzeniu na Ziemi, stan

permanentnej rui, to coś musiała mieć na myśli. Pewnie to, żeby z tego korzystać...

— Twój cynizm...
— Wiem! — przerwałem, nieco zły rozwijającą się dyskusją i jednocześnie świadomy,

że sam w niej grzęznę. — Nie pasuję do Księżyca, tego raju wytapetowanego
najszlachetniejszymi z możliwych uczuć! Pogadamy o tym za chwilę...

Poderwałem się z fotela z Ann w ramionach, ułożyłem ją na łóżku i szybko pozbyłem się

ubrania. Gdy układałem się obok niej, szepnęła:

— Nie kładź się. Skorzystajmy jeszcze raz z księżycowych możliwości. Na Ziemi nie

będzie to takie łatwe...

Był to świetny pomysł. Wykorzystaliśmy swoje lekkie i mocne ciała chyba do

maksimum. W każdym razie nie pamiętam, żebyśmy czegoś nie robili. Na dwie godziny
przed odlotem promu Ann wyskoczyła do łazienki, a potem, wykorzystując moją
kilkudziesięciosekundową drzemkę, wyśliznęła się z pokoju. To również był świetny
pomysł. Alternatywą było mało przyjemne pożegnanie, zobowiązania, wymiana
telefonów...

Półtorej godziny później, jadąc łazikiem do promu, przypomniałem sobie swoją pierwszą

wizytę w bazie i to, że kiedy z niej odjeżdżałem, w jednym z iluminatorów kilka razy
mrugnęło światło. Uznałem wtedy, że to Ann żegna mnie tym ciepłym, żółtawym
pomrugiwaniem. Przylgnąłem do okna i czekałem. Większość iluminatorów była ciemna, a

background image

te, które się świeciły, były w tym konsekwentne. Nic nie pomrugiwało i nie żegnało mnie.
No i dobrze.

Na płycie terminalu czekały na nas dwa mikrobusy z wyposażeniem mogącym służyć do

transplantacji nerki. Wpakowaliśmy do jednego Heyrouda, do drugiego wsiadłem ja, Nick i
Sarkissian. Z przodu ubezpieczał nas wóz z agentami CBI, drugi pilnował naszych pleców.
W tunelu nastąpiła roszada — karetka z Heyroudem zamieniła się miejscami z naszą, a do
konwoju dołączyła jeszcze jedna. Ewentualni zamachowcy czy porywacze musieliby teraz
załatwić wszystkie pięć wozów, żeby mieć pewność skuteczności akcji. Szybko, ale bez
wzbudzania sensacji, ruszyliśmy po przelotowej arterii. Zanim dotarliśmy do jej wylotu,
lekarz zdołał uruchomić rezerwy tkwiące w organizmach moim i Nicka, mogliśmy więc
podzielić się z Dougiem wrażeniami i planami oraz wysłuchać relacji o jego dokonaniach.
Jeśli chodzi o mnie, pominąłem w meldunku ostatnie cztery godziny pobytu na satelicie.
Nick, mimo tlenu i farszu z kilku preparatów, wyglądał kiepsko, milczał i toczył okiem,
jakby pytając, gdzie tu jest bar.

— Powiem wam w skrócie, co zdziałaliśmy. Po pierwsze, mamy Skipermana. Już

półtorej doby katują go analitycy. Upuścili mu tyle krwi, że chyba nie jest w stanie
poruszać się samodzielnie, ale w zamian obiecują z maksymalną dokładnością określić
współczynnik starzenia się jego organizmu. Będzie my mogli w miarę dokładnie wyliczyć,
„z kiedy” do nas przybył. Udało się nam również znaleźć parę osób, które widziały jakiś
roboczy pojazd, który najwyraźniej wziął udział w maskowaniu niecki. Na razie nic więcej
nie mam. Mam tylko świadomość, że dzisiaj jest czternasty marca i do wystawy zostały
nam cztery tygodnie.

Sięgnął do pliku czasopism przymocowanych do ściany karetki masywnym klipsem,

wyszarpnął je i rzucił mi na kolana.

— Wygląda to, jakbyś miał do mnie o coś pretensje?
Potarł czoło dłonią. Cmoknął, kręcąc z niedowierzaniem głową.
— Przepraszam. Tak mnie to wszystko... — powstrzymał się od wulgarnego określenia.

— Czy Heyroud coś obiecuje? Konkretnego?

— Wiesz co... Szczerze mówiąc, nie powiedzieliśmy mu, ile ma czasu. On jest dość

pewny siebie, a ja bałem się, że kiedy mu powiem, że ma się uwinąć w trzy tygodnie,
powie: „Panooowie. Czy wy jesteście normalni?”. Strusia taktyka, ale wydaje mi się, iż
najważniejsze jest to, żeby on tu był. Może da się mu podłączyć jakiegoś innego geniusza?
W końcu mamy kilka osób, które wyciągnęliśmy z Krateru Zgubionego Czasu.

— Zobaczymy. Za godzinę będziemy w bazie. Od razu bierzemy go na szczerą

rozmowę i niech się już wreszcie coś rozstrzygnie... — Coś chyba jeszcze dodał, ale już
niezrozumiale, zbyt cicho i rozmyślnie bełkotliwie.

Poczułem zmęczenie, do głosu doszły zaległości w spaniu, których nie zdołałem nadrobić

w modułach, ani na promie. Być może w garści medykamentów przemycono również jakieś
pigułki nasenne. Zauważyłem szerokie ziewnięcie Nicka, dołączyłem do niego i w sekundę
później zasnąłem. Sarkissian obudził mnie, potrząsając za ramię.

— Zawołać noszowych? — zapytał.
Wsłuchałem się w siebie i odmówiłem. Nick również wyglądał rześko. Wysiedliśmy z

karetki zaparkowanej tuż przy wejściu do parterowego hangaru. Doug ruszył przodem.
Rozejrzałem się szybko, ale musiała to być chyba duża baza, jeżeli Phil nie zdążył jeszcze
dotrzeć tu, do miejsca, gdzie działo się coś ciekawego. Chyba że gdzie indziej działo się coś

background image

jeszcze ciekawszego. Obawiałem się trochę o magazyn broni, ale musiałem to odłożyć na
później.

Heyroud czekał na nas w swoim fotelu. Przedstawiłem mu Sarkissiana i skromnie

usunąłem się pod ścianę.

— Panie Heyroud, został pan wprowadzony w sprawę. Jeśli coś wydaje się panu

niejasne, to słucham...

— Nie — Yolan pokręcił głową. — Szczegóły warstwy, że tak powiem, kryminalnej

nie mają wpływu na całość. Nie interesują mnie. Dla mnie istotne są kwestie techniczne.

— Zaraz będzie tu mój pełnomocnik do spraw technicznych. Proszę podać mu wykaz

tego, co jest panu potrzebne. Może pan żądać nieomal wszystkiego. Pod jednym wszakże
warunkiem: musi się pan uwinąć w ciągu trzech tygodni.

— Dobrze — rzucił niedbale Heyroud.
Usłyszałem, jak trzy ogromne głazy huknęły o podłogę, a nasze trzy uwolnione od nich

serca zabiły radośnie i lekko.

— Świetnie — powiedział po prostu Sarkissian. — Czy zna pan kogoś, kto mógłby się

panu przydać do pracy?

— Potrzebuję jedynie dwudziestu dobrych techników. Wykaz sprzętu dam pańskiemu

pełnomocnikowi. Pewne rzeczy będzie trudno zdobyć, niektóre będą drogie, no ale
pośpiech jest kosztowny — wzruszył ramionami. — Nic na to nie poradzę.

— Zwrócił pan uwagę, że wymieniłem termin trzech tygodni? — upewnił się Doug.
— Oczywiście.
— Czy to znaczy... — nie wytrzymałem — ...że ma pan to urządzenie od dawna

gotowe?

— Od trzech lat — powiedział. — Na papierze, co prawda. Musiałem jednak kryć się

przed Guylordem. Nie bardzo wiem, dlaczego, ale postanowiłem na razie nikogo nie
wtajemniczać w tę sprawę. Dlatego powoli podkradałem pracodawcy pieniądze na budowę
małego prototypu. Skoro jednak panowie wolą od razu duży, to jeszcze lepiej.

— Znakomicie — skonstatował Sarkissian. — Reasumuję: w ciągu trzech tygodni... —

wciąż nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, oszołomiły go słowa Heyrouda, zapomniał o
wszystkich aktualnych i przyszłych kłopotach — ...zbuduje nam pan urządzenie, którym
będzie można wędrować w czasie. Tak?

— W jedną stronę.
— W jedną? — powtórzył Sarkissian. — To znaczy jak, tylko tam? — machnął ręką.
— W jedną stronę to znaczy w przyszłość. I, rzecz jasna, z powrotem. Mógłbym...

chyba mógłbym zrobić urządzenie działające wstecz, ale nie w tak krótkim czasie...

— Guylord mówił mi co innego... — wtrąciłem się. — Że pan mu powiedział, że nie da

się podróżować w przyszłość.

— Skoro tak mówił, to pewnie tak powiedziałem.
— Dlaczego?
— A czy ja wiem? Nie wiem, dlaczego zrobię coś tak, a nie inaczej. Może nie chciałem,

żeby Guylord czegoś się dowiedział czy coś zabrał. Nie wiem, powodów może być tysiąc...

— A mógłby mi pan jak najprościej wyjaśnić, dlaczego może pan zrobić transtime tylko

w jedną stronę?

Heyroud podrapał się po nieistniejącym kolanie, poruszył żuchwą i wargami, jakby

odgryzł sobie język i właśnie go przełykał.

background image

— Przystępnie? Nie. Albo... Tory kolejowe widział pan kiedyś? Takie stare, z szynami i

podkładami? No to właśnie to. Nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. Może pan
jeszcze, żeby zrozumieć, dlaczego nie mogę poruszać się w obie strony, wyobrazić sobie na
szynach jakieś zadziory, które nie pozwolą kołom obracać się do tyłu.

— Ja również mam pytanie — wstałem i zbliżyłem się do niego. — Wyobraźmy sobie,

że udaje się nam zbudować transtime i że wysyłamy ekipę, która odzyskuje skradzione
rzeczy. Staje się to faktem. Więc czy przestępca nie jest durniem, robiąc skok, który za
kilkanaście dni okaże się niewypałem? Przecież nic prostszego jak zajrzeć do roczników
czasopism i dowiedzieć się, że dokonano kradzieży, a jakiś czas potem łup został
odzyskany. Na miejscu złodzieja w ogóle bym nie zaczynał. I druga sprawa, skoro jednak
już się zaangażował, czy znaczy to, że nam się nie uda? Że on zna finał? Wie o swoim
sukcesie i o naszej porażce?

— Niee... To nie tak. Każda podróż, jeśli nie jest li tylko obserwacją, musi wprowadzić

pewne zmiany do rzeczywistości. Wyobraźcie sobie kilkaset linii równoległych. Połączcie
kilkadziesiąt z tych linii ukośnie skierowanymi odcinkami. Teraz załóżmy, że jedna z tych
linii to nasz czas, nasz świat. Posuwamy się po linii prostej, a po interwencji przeskakujemy
po skośnej do linii równoległej. To nie jest świat równoległy, to jest nadal nasz świat, tylko
nieco zmieniony. Sam pan mówił, że Guylord, kiedy zaczął modelować swoje życie,
zaplątał się w konsekwencjach swojego działania, co oznacza, że teoria jest słuszna.
Wystarczy? — pytanie skierował do mnie.

— Tak. Przynajmniej na razie. Dziękuję.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł „techniczny pełnomocnik” Douga. Wyszedłem

na zewnątrz. Dołączył do mnie Nick, a w dwie minuty później Sarkissian.

— Chodź, pokażę ci, gdzie mieszkasz — powiedział.
Powlekliśmy się nieregularną ulicą, rozszerzającą się i zwężającą co kilkanaście metrów.

Przydzielono mi połowę domu stojącego na grzbiecie solidnego bunkra. Ledwo weszliśmy i
ledwie Teba zdążyła wytarmosić wszystkie nogawki, a Phil złożyć lepkie całusy na sześciu
policzkach, ktoś zadzwonił do drzwi i pojawił się w nich sierżant przypominający suche
spaghetti.

— Proszę nosić przy sobie te alarmiki — zrobił dwa kroki do przodu i wyciągnął przed

siebie dłoń z trzema żółtymi perełkami alarmowymi. — Dotyczy pani Pymy Yeates, pana
Owena Yeatesa i pa... Phila Yeatesa.

Najwyraźniej nie wiedział who is who. Pomogłem mu, zabierając perełki.
— Zgniecenie spowoduje wysłanie patrolu... — wyrecytował sierżant, zanim zdążyłem

mu przeszkodzić.

Czekał, aż rozdam alarmiki. Podałem jeden Pymie, wsadziłem swój do kieszeni i

wzdychając wpiąłem trzeci Philowi. Sarkissian, opacznie rozumiejąc moją niechęć, pokazał
swoją perełkę i podał jedną Nickowi. Kompletny fioł.

— Za godzinę będę miał zaszczyt bawić cię... — powiedział do Pymy i przeniósł

spojrzenie na mnie — ...i ciebie, w mojej kwaterze. Musimy kiedyś porozmawiać na tematy
obojętne. Przy okazji przedstawię wam swojego nowo zwerbowanego pracownika — skinął
głową Nickowi. — Idziemy.

Godzinę później, zgodnie z instrukcją, skierowaliśmy się do budynku, w którym założył

kwaterę Sarkissian. Przebyliśmy może pięćdziesiąt metrów, gdy ostro zawyła syrena, a na
dachu naszego domu zaczęło pulsować ostre, niebieskie światło. Wyrwałem kij, który Teba

background image

trzymała w pysku i rzuciłem go z całej siły przed siebie, chwyciłem Pymę za rękę i
pociągnąłem biegiem za sobą.

— W nogi! — wrzasnąłem. — Phil wypróbowuje właśnie działanie alarmika. Niech się

sam tłumaczy.

— Może... — odkrzyknęła Pyma, sadząc obok mnie dużymi krokami — ...w końcu...

ktoś mu przyleje!

Największą radochę miała Teba, biegnąc obok nas. Nikt, jak się później okazało, nie

oberwał. Straciłem zaufanie do wojska.

I następnego dnia rano postanowiłem zamęczyć syna, załatwiając przy okazji zarzucone

od jakiegoś czasu sprawy integracji wewnątrzrodzinnej. Poszliśmy z Philem najpierw na tor
przeszkód. (Dwie godziny później przypomniałem sobie, że wychodząc z domu, puściłem
do Pymy porozumiewawcze „oko”, uświadomiłem sobie również, że nie odpowiedziała mi
tym samym, w jej spojrzeniu było raczej współczucie). Uruchomiłem tor i pokazałem
Philowi, jak należy pokonywać pułapki serwowane przez komp. Zanim odtworzyłem moje
normalne tętno i oddech, Phil zaliczył tor dwukrotnie. Nie były to czyste przejścia, ale
dążenie do perfekcjonizmu obce było mojemu dziecku. Potem zaliczyliśmy strzelnicę. Pół
tony małokalibrowych pocisków ugrzęzło w pogodnym niebie i nieco mniej w
kulochwycie. Potem przejechaliśmy się na kilku bojowych środkach transportowych,
skakaliśmy z wieży spadochronowej, lawirowaliśmy w ognioodpornych kombinezonach
pomiędzy słupami ognia, rzucaliśmy nożami i strzelaliśmy z kusz, jedliśmy obiad w
kantynie i jeszcze coś.

W domu padłem na kanapę i zamknąłem oczy. Phil głośno opowiadał Pymie o swoich

przeżyciach. Słuchałem jego relacji z pobłażliwym uśmiechem, odnotowując spore
rozbieżności między faktami i jego sprawozdaniem, gdy nagle usłyszałem:

— Aha! Mieliśmy pójść z tatusiem na bumpboard!
Dopiero kilkanaście sekund później dotarło do mnie, co oznaczają te słowa. Poderwałem

się i rzuciłem do drzwi. Zderzyłem się w nich z Philem, trzymającym przed sobą
nieszczęsny przyrząd.

— O! Nie śpisz już! To fajnie. Idziemy!
— Phil... Zlituj się, przecież miałeś chyba dzisiaj trochę rozrywek? — wymamrotałem.
— Trochę... — zgodził się. — Ale obiecałeś, że jak tylko będziesz miał wolny dzień, to

pójdziemy na deskę.

— Ale może nie dzisiaj, co? Poza tym tutaj nie ma takiego łagodnego, gładkiego

spadku!

Spojrzałem ponad jego głową na Pymę. W jej oczach było teraz wyraźniejsze niż rano

współczucie, ale nic więcej. Phil nabrał powietrza do płuc.

— Jest taki spadek! — zawołał. — Do basenu!
— Do basenu?! Chyba nie myślisz, że pójdę i spuszczę wodę tylko po to, żebyś ty miał

swój spadek na bumpboard?

— Dlaczego nie? Wiem, gdzie jest ten kran do spuszczania...
— Nawet nie próbuj! — krzyknąłem. — Mało było wczorajszej awantury?
— Jakiej awantury?
— Za zgniecenie alarmika. Nie obsztorcowali cię ludzie z patrolu?
— Nie — powiedział, zdziwiony moim podejrzeniem.
— Niee? A co im powiedziałeś?

background image

— Powiedziałem, że musiałem wypróbować tę perłę. Nie miałem pewności, że będzie

dobrze działać...

Popatrzyłem jeszcze raz na Pymę, ale nic się nie zmieniło. Chwyciłem czapkę z daszkiem.
— Dobra! — wrzasnąłem. — Idziemy spuścić wodę...
— Hurrraaa! — Phil wyskoczył w górę i wczepił się palcami w kieszenie na mojej

piersi. Zatrzeszczało. — Kochany tatuś!

— ...a potem wywrócimy wieżę spadochronową, rozstrzelamy czołgi, rozmrozimy

chłodnię...

— Ale po co? — zapytał poważnie. — Przecież sam mówiłeś, że każda zabawa musi

mieć swoje granice. — Zeskoczył na podłogę i przyjrzał mi się z uwagą. — Co
powiedziałeś? A, nie musisz mówić, i tak słyszałem. Powiedziałeś: „Zabić to mało”,
prawda? Idziemy? Teeebaa...

— Owen, możesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie?
Spojrzałem na Douga. Siedzieliśmy sami w pokoju dowodzenia. Nick załatwiał coś w

centrali. Skrzywiłem się, wzruszyłem ramionami i machnąłem dłonią. Wszystko to miało
oznaczać: „Jeśli musisz... Ale lepiej nie”. Zrozumiał chyba tylko pierwszą część
pantomimy.

— Czy ty coś masz do Heyrouda?
— Doug, jak pragnę... Czy to ma jakieś znaczenie?
— Może nie. Ale sam ciągle przekonujesz, że zamyślając poważną sprawę nie można

zaniedbywać drobiazgów, które mogą zawalić całą rzecz.

— Żeby tak wszyscy wsłuchiwali się w moje słowa... Rzeczywiście, nie przepadam za

Yolanem Heyroudem.

— A powód?
— Ależ ty lubisz piłować... Po prostu, gdyby Heyroud nie stworzył tego swojego

transtime'a, nie byłoby kradzieży. Już nie mówiąc o Guylordzie, którego zabiłem i z którym
teraz rozmawiam, co za każdym razem uruchamia wytwórnię szronu w moich koszulach...
Krótko mówiąc, nie lubię bezmyślności. Zakichanym obowiązkiem Heyrouda było
zastanowienie się, czy jego wynalazek może i jak może zaszkodzić światu. Im ktoś jest
ważniejszy, mądrzejszy, tym częściej i więcej powinien o tym myśleć. Im kto bardziej
wystaje ponad przeciętność, tym jest niebezpieczniejszy dla niej właśnie, dla świata, bo
świat to przeciętność.

— No... nie mogę ci odmówić pewnej racji... Ale nie można przewidzieć wszystkich

możliwości wykorzystania wynalazku...

— Może nie można, ale trzeba! Co mi z tego, że Marks mnie przeprosi?
— Kto?
— Nikt, to stary dowcip.
— A wziąłeś pod uwagę, że trzeba by rozważyć, co jest ważniejsze: zastosowanie

wynalazku w pozytywnym aspekcie czy jednostkowe wykorzystanie w jakimś
przestępczym celu? Przecież rozumując tak jak ty, można by powiedzieć, że długopis
wykorzystany do anonimów przyczynił się do tragedii iluś tam jednostek. Nie będę ci
przypominał, czym grozi specyficzne użycie szczepionki przeciw AIDS... Można i tak...

— To co innego. Tutaj z definicji mamy zabawkę niebezpieczną. Powiedz mi, po co

komu wehikuł czasu? Zwłaszcza że jego użycie za każdym razem wpływa na nasz świat.
Podglądanie i złodziejstwo, nic innego nie przychodzi mi do głowy.

background image

— Co do pierwszej sprawy nie ma pewności, to po prostu zabawa.
— Wiesz co? Mój ulubiony autor z końca ubiegłego wieku wykreował postać bohatera,

pisarza kawałków z dziedziny SF. Otóż ten pisarz opowiada pewnego razu taki utwór. Na
planecie Odalnoo mieszkają wszechświatowe prostytutki, będące w stanie zaspokoić
seksualny głód każdej istoty. Pewien Ziemianin trafia na Odalnoo i pamiętając opowieści
przygodnego znajomego, postanawia skorzystać z usług tych zmiennokształtnych cór
Koryntu. Prócz zmienności postaci mają one zdolność umiejscawiania swoich organów
płciowych w dowolnym miejscu ciała, a legenda głosi, że nawet poza nim. Nasz bohater
korzysta z możliwości zabawienia się z taką istotą, wali się potem w sen pełen
fantastycznych wspomnień, a gdy budzi się, żeby załatwić potrzebę fizjologiczną, okazuje
się, że jego członka nie ma na swoim miejscu. Znajduje go pod prawym kolanem. Pędzi do
miejscowego lekarza i dowiaduje się, że następstwem szalonej, jedynej w swoim rodzaju
zabawy z Odalnoonkami jest tak zwany „wędrujący członek”, który przemieszcza się w
cyklu mniej więcej dwudobowym. Przypadłość jest nieuleczalna i nie pomaga nawet
kastracja. Członek zanika w jednym miejscu i pojawia się w drugim, najzupełniej losowo.

Wstałem i poszedłem do drzwi. Jeszcze zanim do nich dotarłem, dogoniło mnie pytanie

Douga:

— A morał? — Odczekał trzy sekundy i dodał: — Nie baw się nieznanymi zabawkami,

jeśli nie chcesz chodzić z fiutem na czole?

— Bardzo dobrze! — Nie odwracając się, klasnąłem kilka razy w dłonie i dotknąłem

klamki.

— Owen? Przeczytałem wszystko, co napisał Vonnegut jr. i nie pamiętam, żeby Kilgore

Trout opowiadał tę historię.

— Miałem na myśli innego wybitnego twórcę, E.T.
— E.T. to był filmowy stworek!
— No to może E.D.?
Pchnąłem drzwi i wyszedłem. Zamknęły się za mną, ucinając głos Sarkissiana. Zresztą to,

co zdążyłem usłyszeć, nie rokowało interesującego ciągu dalszego.

Dwa dni spędziłem z Philem. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że mały ma zadziwiająco

dużo racji w swoich na pierwszy rzut oka nieszablonowych żądaniach. W rzeczy samej —
dlaczegóż by nie spuścić wody z basenu, skoro i tak nikt się w nim nie kąpie? Przejrzałem
swoje dzieciństwo i znalazłem w nim sporo zakazów. Pewnie dlatego do dzisiaj nie potrafię
się rozluźnić i bawić na całego. W sumie okazało się, że dzieci, w chwili kiedy wydają się
nam pozbawione hamulców albo nawet rozumu, posługują się swoistą logiką, która wcale
nie jest aż tak idiotyczna, pokrętna i nie do strawienia. W każdym razie zaczęliśmy się z
Philem rozumieć. Zresztą doroślał z każdym dniem.

Po południu, kiedy usiłowałem — korzystając z jego nieobecności — niezdarnie

wyartykułować Pymie swoje najświeższe obserwacje, zadzwonił Doug.

— Ekipa tych sępów podała nam w końcu przypuszczalny wiek Skipermana w chwili

jego śmierci — poinformował. — Z dokładnością do czterech lat. A więc miał trzydzieści
dziewięć, plus minus dwa. To nam daje rok dwa tysiące siedemdziesiąty czwarty. Plus
minus dwa, cholera.

Spojrzałem na Pymę. Pokazała mi język i wcisnęła w uszy kapsułki słuchawek

dystansowych.

— No to trzeba będzie celować w dwa tysiące siedem dziesiąty szósty rok? — ni to

stwierdziłem, ni to zapytałem.

background image

— Tak.
— A co na to Heyroud?
— Jemu jest wszystko jedno, „do kiedy” ma nas zawieźć. Jest pełen optymizmu. Fortes

fortuna adiuvat, powiada zacierając radośnie rączki.

— Masz coś do Heyrouda? — zapytałem jadowicie.
— Zaraz tu będzie. Trochę się wściekał, że odrywamy go od skalowania czy

kopiowania, czy czegoś tam jeszcze, ale obiecał przyjść.

Zareagowaliśmy z Dougiem identycznie — lekko kiwnęliśmy głowami. Nick prychnął,

jakby zdegustowany naszym nikłym zainteresowaniem, ale nie miał racji — nie da się przez
dwa tygodnie żyć z nerwami napiętymi jak przewody wysokiego napięcia mroźną zimą.
Podniecenie siadło, pozostało dręczące przeczucie czegoś ważnego, co ma nastąpić w
przyszłości. To coś najwyraźniej się zbliżało.

— Czy on powiedział coś jaśniejszego od pytyjskich sformułowań? — zapytałem tylko

po to, żeby przerwać ciszę. Po kilku dobach spędzonych z Philem każde kilka sekund
milczenia traktowałem jako zapowiedź nieszczęścia.

— Niewiele. Niewiele... — Sarkissian powiedział to w taki sposób, że ktoś nieznający

amerykańskiego mógłby pomyśleć, że padło ciężkie przekleństwo. — Jest wypełniony
optymizmem po korzonki włosów, po tym jak doprowadziliśmy drugą linię wysokiego
napięcia i zdobyliśmy drugi zestaw rdzeni kondesatorów startbolicznych. — Spojrzał na
mnie. — Nawiasem mówiąc, ten twój perrorysta zdążył się schować pod plandeką na trasie
brama—laboratorium.

— A? To ty go tak nazwałeś? — ucieszyłem się. — Wczoraj przyszedł do mnie po

wyjaśnienie, kto to jest perrorysta, ale czujnie odmówił dalszych zeznań. Widocznie
wyczuł, że to nic pochlebnego.

— Nieodrodny syn... — roześmiał się Doug. — Nazwałem go tak, kiedy zdziwił się, że

nie chcę odpowiadać na czterechsetne pytanie. Nie miałem po prostu siły...

— Nie usprawiedliwiaj się — machnąłem dłonią.
Nick chciał coś dodać, zapewne również wyniósł jakieś doświadczenia z obcowania z

zakałą jednostki w Alcametcha, ale cichutko sapnęły drzwi. Heyroud wjechał swoim
wózkiem. Miał zniecierpliwioną minę anatomopatologa, którego oderwali od szczególnie
apetycznego ciała trzygłowego słonia. Ominął stojącego mu na drodze Nicka i wyhamował
za moimi plecami.

— Panie Heyroud... Hee—hmm... — zaczął Doug.
— Potrzebuję jeszcze ośmiu dni! — przerwał Yolan. — Za osiem dni będzie można

startować.

— Za czternaście dni otwarcie wystawy — miękko przypomniał Sarkissian.
— To nie ma znaczenia!
— Zakładając, że transtime będzie działał — wtrąciłem.
— Będzie!
— No to może zmarnujemy kilka minut naszego czasu na uzyskanie wyjaśnienia, skąd

się u pana bierze ta pewność — przekręciłem się w fotelu, tak żeby siedzieć twarzą w twarz
z Heyroudem. — Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale od sprawności pańskiego urządzenia
zależy powodzenie całego naszego planu.

— Trochę to nie jest tak — Heyroud rozciągnął wargi w uśmiechu, ale reszta twarzy nie

zmieniła wyrazu. — Gdybyście mieli inne ślady, to prowadzilibyście śledztwo dwutorowo,
nie oskarżajcie mnie o hamowanie jego postępów.

background image

— Żelazna logika! — pochwalił Sarkissian. — Tyle że trochę na wyrost. Nikt pana o

nic nie oskarża, wprost przeciwnie: jest pan naszą ostatnią deską ratunku. A wie pan, jak
bolesna jest utrata nadziei?

— Poczekajcie spokojnie te kilka dni...
— No to inaczej... — nie wytrzymał Nick — ...czy wyszedł pan już poza fazę

teoretyczną?

— Nie.
— Czy pańska teoria składa się z elementów już sprawdzonych praktycznie? Czy

można powiedzieć, że całość musi działać, ponieważ działają jej elementy składowe?

— Nie.
Następne pytanie, a brzmiałoby ono mniej więcej tak: „To skąd... masz... pewność, że to...

będzie działało?” zawisło w powietrzu, ale nie zostało wypowiedziane. Może dlatego, że
każdy z nas wykropkowałby inną liczbę słów. Heyroud znowu się uśmiechnął.

— Po prostu wiem, że to będzie działało.
— Pewien facet — powiedziałem, wiedząc, że ani Nick Douglas, ani jego szef, Douglas

Sarkissian, nie mają nic mądrzejszego do powiedzenia — po kilku piwach poszedł do WC,
bo wiedział, że inaczej...

— Powiedziałem, że za osiem dni będzie pan mógł startować! — przerwał Heyroud. —

Dwa dni wcześniej przeprowadzimy start próbny, może poślemy jakąś mysz albo coś
takiego. Osiem dni. A jeśli transtime będzie działał, to można wykonać ogromną liczbę
prób. Ustawimy go tak, że będzie wracał w tę samą minutę, z której startuje. To oczywiste...

W wypowiedzi Heyrouda zabrzmiały nowe i jakby nieprzyjemne nuty. Postanowiłem dać

szansę Sarkissianowi. Skorzystał z niej.

— Wskazując pana Yeatesa... — powiedział wolno — miał pan na myśli coś

konkretnego? Heyroud skinął kilka razy głową, nie odrywając ode mnie złośliwego
spojrzenia. Postanowiłem go usatysfakcjonować. W końcu budował dla nas wehikuł czasu.

— Domyślam się, że stawia pan warunek, żebym to ja odbył podróż w czasie?
— Tak — rzucił lekko.
Pokiwałem głową w stylu: „Nie mam pytań, Wysoki Sądzie”.
— To niemożliwe — powiedział Sarkissian, wyraźnie artykułując każdą głoskę. — Pan

Yeates jest, w myśl przepisów, osobą postronną. Uczestniczy w akcji z powodów różnych,
ale to nie on uda się w przyszłość...

— Założymy się? — zapytał Heyroud dziarsko, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Patrzyłem mu w oczy, ale widziałem, jak Sarkissian eksploduje za jego plecami. Zresztą
trudno było tego nie widzieć.

— Pan Heyroud... — włączyłem się szybko, żeby zastopować Douga — ...chce

osobiście rozliczyć się ze mną z pewnej rozmowy. Zakwestionowałem w niej prawo
uczonego do działalności bez kontroli jakiegoś rozsądnego gremium. Dlatego pan Heyroud
chce, żebym odbył tę przejażdżkę i przekonał się, że to nic groźnego, a przynajmniej żebym
musiał przyznać, że to jemu tę podróż zawdzięczam. To taka polemika z niewiernym
Tomaszem...

— Mnie to nie obchodzi! — Sarkissian stanął między mną i Heyroudem. Zawisł nad

uczonym, opierając się rękami o kolana. — Prywatne porachunki mnie nie interesują...

— Zostaw, Doug — przerwałem. — To nie do załatwienia. Pan Heyroud nie ustąpi. A ja,

szczerze mówiąc, i tak walczyłbym o bilet do przyszłości. Więc może uprośćmy sprawę i
postanówmy, że to ja pojadę. Dobrze?

background image

Sarkissian wyprostował się powoli i odwrócił w moją stronę. Miałbym kłopoty z

opisaniem wyrazu jego oczu. Wyglądało na to, że za dużo chciał jednocześnie powiedzieć,
uczucia kotłowały się w tym spojrzeniu jak tłum demonstrantów wywrzaskujących każdy
inne hasło. Skorzystałem z tego, że zasłaniał mnie przed wzrokiem Yolana i mrugnąłem
porozumiewawczo. Omal nie pokpiłem sprawy, bo intensywność jego spojrzenia jeszcze
bardziej wzrosła. W końcu błysnął błękitem oczu i w sekundę później uspokoił się. Byłem
pełen podziwu — normalny człowiek okopciłby sufit, upuszczając z siebie siarkę, ogień,
dym, a Doug po prostu sapnął cicho i cofnął się o krok. Odnotowałem w pamięci, że
musimy jak najprędzej porozmawiać. Pokpiliśmy sprawę, nie usiłując przewidzieć
wszystkich możliwych wariantów rozgrywki z Heyroudem i oto dostaliśmy nauczkę. Nie
powinniśmy dopuścić do następnej.

Heyroud przestał świdrować mnie wzrokiem, popatrzył na Sarkissiana i trącił sterownik

wózka. Zanim wyjechał z pokoju, zatrzymał się i uprzejmie zapytał, czy mamy jeszcze coś
do niego. Odpowiedział mu tylko Doug. Że nie. Zgrabnie to wyszło. Bo i po co wszyscy
mielibyśmy brać na barki ciężar grzechu kłamstwa?

Po czterech godzinach wytężonej pracy zjeżdżalnia do obszernego, wypełnionego wodą

dołu była gotowa. Croper i Lenoc, nowi znajomi Phila, sierżanci uniwersalnego plutonu
komandosów, pokazali klasę, zjeżdżając na stojąco. Ja zjechałem raz, tylko po to, żeby
zrobić przyjemność chłopakowi i zmęczony uwaliłem się w cieniu z kartonem piwa. Słońce
grzało nadspodziewanie mocno jak na tę porę roku, ale humor miałem kiepski. Zbliżyli się
Sarkissian z Douglasem. Doug przykucnął przy mnie, Nick wypił piwo na stojąco.

— Wydarzyło się coś czy po prostu macie do mnie interes? —— zapytałem.
— Jutro próbny start — zakomunikował Doug grobowym głosem.
— Nie biorę w nim udziału, toteż nie bardzo...
— Musimy porozmawiać — przerwał. — Trzeba przemyśleć parę spraw. Jestem

przekonany, że masz jakiś plan, ale chyba nie zaszkodzi, jak go omówimy w trójkę, żeby
uniknąć ewentualnych niespodzianek. Bez dyskusji. Do roboty!

Popatrzyłem na swoje dłonie. Prawą zdobiły dwa bąble, na lewej skrzyżowały się dwa

zadrapania. Coś strzyknęło mi w kręgosłupie.

— Powtórz te słowa — mruknąłem. — Stęskniłem się za nimi.
Podniosłem się i zaprowadziłem ich do domu. Zanim przekroczyłem próg, usłyszałem,

jak Phil pyta jednego z komandosów, czy da się zrobić pół salta do tylu i wylądować na
głowie. „Nie — padła szybka odpowiedź — można sobie połamać kręgi szyjne”. „Aha” —
powiedział mój syn, ale takim tonem, że Croper najprawdopodobniej zarumienił się ze
wstydu. Zdusiłem w sobie śmiech. Wskazałem Dougowi i Nickowi fotele i zamówiłem
kawę u Pymy.

— Masz rację—powiedziałem do Sarkissiana. — Trochę się zastanawiałem i

wymyśliłem jedną ważną rzecz. Miałem z tym do ciebie przyjść po próbie... —
Otworzyłem barek i pokazałem im jego szklane trzewia. Sarkissian odmówił. Zapaliłem i
ostrożnie usiadłem na kanapie. Pokręciłem szyją, ale nie poprawiło to jej stanu. —
Wyobraziłem sobie siebie w przyszłości odległej o trzydzieści lat i wiecie, co w tym jest
najgroźniejsze?

— Niewiedza — natychmiast odpowiedział Nick.
— Słusznie! Nie mamy pojęcia, jak się zachowywać, ale pal to diabli, można w końcu

udawać oryginała. Trzeba jednak wiedzieć, jak się poruszać w nieznanym świecie.

background image

— Dokumenty! — wstrzelił się znowu Nick.
— Tak jest... dokumenty i pieniądze.
— Pieniądze to nie problem — machnął ręką Doug.
— Oczywiście, założysz mi konto na jakieś hasło. Mając pieniądze, mogę zdobyć

papiery, ale zawsze zajmie to trochę czasu i mogę wpaść w jakieś tarapaty. Dlatego... —
uniosłem palec do góry — ...stworzysz również program, który na to samo hasło pokaże mi
wzorce, żebym nie musiał się wstydzić.

— Nie ma problemu. Będziesz miał pełną dokumentację.
— Zaraz! —. wtrącił się Nick. — A nie lepiej, żeby na hasło komp wydał Owenowi

komplet dokumentów? Prawo jazdy, licencję i co tam jeszcze nasi potomkowie wymyślą?

— Jesteś geniuszem! — wrzasnąłem. — Oczywiście! Założysz mi nowy życiorys.

Niech będzie Howen Reds. Detektyw, kilka lat za granicą, żebym mógł usprawiedliwić
ewentualne gafy. — Trzepnąłem dłonią w kolano. — Mamy urodziny Howena Redsa.
Trzeba to oblać, kamień z serca, kłopot z głowy! — Poderwałem się, ale zaraz opadłem z
powrotem. — Podaj mi coś znieczulającego — poprosiłem Douga.

— Zaraz — powiedział bez odrobiny litości. — To rzeczywiście znakomity pomysł i

będziesz miał tam wszystko, czego dusza zapragnie. Poza tym wybraliśmy trzech młodych
agentów ; uwarunkowaliśmy ich pod hipnozą. Jeżeli będziesz potrzebował pomocy, będą
do usług w kilka sekund po podaniu hasła.

— Tych swoich agentów wpychasz mi za każdym razem — skrzywiłem się. — Ale

niech będzie...

— No przecież to twoja szkoła! — oburzył się. — Sam ciągle powtarzasz, że nie można

zaniedbać żadnego drobiazgu, jeśli nie chce się dać szansy przeciwnikowi.

— On to mówi... — wtrąciła się Pyma, wchodząc do pokoju z tacą, na której niosła

dzbanek z kawą i filiżanki — ...żeby usprawiedliwić swoje przywiązanie do różnych
gadgetów. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że onegdaj nie poświęcił palca,
żeby na jego miejsce zamontować sobie wyrzutnię pocisków...

— Oj—joj—joj! — pokręciłem głową w fałszywym zachwycie. — Macie przewagę

liczebną, to możecie sobie na mnie poużywać. Ale to się zaraz zmieni... Pyma, kochanie...

— Nie, nie i nie! — rozstawiła filiżanki i zaczęła nalewać kawę. — Mam dosyć

wyprowadzania się z domu za każdym razem, kiedy ty zabierasz się do jakiejś roboty.

— Przecież tym razem nie się wyprowadziłaś... — Zrozumiałem, że plotę bzdury i

zamilkłem na kilka sekund, żeby dać czas mózgowi na znalezienie lepszego argumentu.

Pyma nie dała mi czasu.
— Może siedzę w swoim starym domu?
— Nie, ale...
— Bez „ale” — ucięła. — I poza tym, chciałabym móc kiedyś zdążyć opowiedzieć coś

moim przyjaciółkom, zanim wyjdzie książka. — Popatrzyła na Douga i Nicka. — Żeby
pochwalić się moim mężem, muszę przedtem przeczytać jego powieść — powiedziała
oskarżycielsko.

— Zmusza cię do czytania swoich powieści? — wytrzeszczył oczy Nick.
— Co za bydlę! — zawtórował Doug.
Cała trójka w kilka sekund poszatkowała mnie swoimi spojrzeniami na plasterki.

Rozsypałem się po podłodze i kanapie.

— No dobrze, zostań. Później wprowadzę cię w szczegóły...
— Nie trzeba — uspokoiła mnie. — Wiem wszystko.

background image

— Co za bydlaki... — powiedziałem do ściany. — Zgadzam się...
Przerwał mi tryl telefonu. Uruchomiłem odbiór.
— Pan Yeates? — rozległ się w głośnikach niecierpliwy głos Heyrouda.
— Słucham...
— Czy pan ma jakieś metale w organizmie?
— Metale...? — zastanawiałem się kilka sekund. — Chyba nie, w każdym razie nie

uruchamiałem składnicy złomu...

— A plomby? — przerwał mi.
— Jakieś mam, ale sama porcelana. Można wiedzieć, dlaczego pan pyta?
W tej samej chwili zrozumiałem, jaka będzie odpowiedź. Heyroud uwierzytelnił ją dwie

sekundy później:

— Chyba zapomniałem powiedzieć, że ten zestaw nie przeniesie żadnych metali. Uszło

to jakoś mojej uwadze, zresztą jest to niewielka niedogodność, prawda? Nawet nie musi
pan zmieniać plomb...

— Czy pan zwariował? — wrzasnąłem. — Mam ścigać tych...
— Eee... nie wiem... Ja tylko zapewniam transport. Do widzenia.
— Zaraz! — krzyknąłem, zanim zdążył się rozłączyć, ale nie zaczekał. Zaciągnąłem się

ostatni raz. Wyciągnąłem rękę w kierunku popielniczki i zerknąłem na Sarkissiana.
Zacisnął pięść i zmarszczył brwi. — Nie przejmuj się — powiedziałem. — Spodziewałem
się czegoś takiego. Już to przebolałem. A jeżeli przygotujesz mi tam pozwolenie na broń,
nie będę miał problemu z jej zdobyciem.

— Heyroud to jedna ze spraw, z którą przyszliśmy — odezwał się Nick. — Nie wydaje

ci się, że on piecze na tym transtimie jakąś własną pieczeń?

Pokiwałem z uznaniem głową.
— Bardzo dobrze — oświadczyłem. — Tak właśnie mi się wydaje. 1 dlatego

wrzeszczałem do telefonu. Niech ma wrażenie, że wszystko idzie po jego myśli.
Oczywiście nie powiemy mu, że znaleźliśmy sposób na zdobycie broni.

Sarkissian kwaknął, że to niby jasne, Nick prychnął. Podziękowałem im gestem.
— Owen... — zaczęła cicho Pyma.
— Ćśśś — położyłem palec na ustach i wytrzeszczyłem oczy. — Tylko nic nie mów.

Będę miał broń...

— Nie o to chodzi! — przerwała rozeźlona. — Myślę, że wiem, jak wykiwać Heyrouda.

Jeśli rzeczywiście coś knuje — zastrzegła się.

— To co innego.
— Czy nie wystarczy zakopać gdzieś jakiś pojemnik z wyposażeniem? I niech sobie

leży przez te trzydzieści lat? Jak tam dotrzesz, pójdziesz w odpowiednie miejsce i
weźmiesz, co będziesz chciał...

Zanim zdążyłem zamknąć usta, Sarkissian wyrwał moją żonę z fotela i niosąc na rękach,

podrzucając i łapiąc, obiegł z nią pokój. Gdy posadził ją w końcu, zarumienioną z
zadowolenia, Nick wysunął nogę i kopnął go w łydkę.

— Sam chciałem to zrobić. Geniusz! — pochwalił Pymę.
— I nie zadziera nosa jak jej mąż. Trzeba było rozmawiać z nią, mielibyśmy sprawę już

zamkniętą.

— Pewnie — skrzywiłem się. — A gdybyście rozmawiali z jej synem, to w ogóle nie

byłoby sprawy. Lizusy! Kawa wcale nie jest taka dobra.

background image

— Świetna! Znakomita! — wykrzyknęli jednocześnie i jak na komendę sięgnęli po

filiżanki, po raz pierwszy.

— Nie wymyśliłam tego sama — powiedziała Pyma. Przeczytałam to gdzieś...
— Właśnie — powiedział Doug. — Ważniejsze niż pisanie jakichś głupot jest czytanie

odpowiednich książek!

— Dobrze już. Ustalam hasło: „Dwadzieścia trzy zera”. Na wszystko: komp, kasetę i

tych agentów.

Wstałem i podszedłem do barku. Narada dobiegła końca. Po drugim drinku przestały się

odzywać moje skatowane mięśnie. W połowie trzeciego wrócił Phil. Lenoc, który go
odprowadził, pożegnał się szybko i błyskawicznie zniknął. Phil podejrzanie grzecznie
pobiegł do łazienki. Dopadłem go tam.

— Przeskrobałeś coś — powiedziałem ponuro.
— Nie! — zaprzeczył dziarsko.
— Popatrz na mnie! — zażądałem. — Latają ci oczy, znaczy, kłamiesz. Mów prawdę.
— Sierżant Croper... — sapnął i podrapał się starannie po przedramieniu. — On...
Mój domysł był tak absurdalny, że omal nie parsknąłem śmiechem.
— On... zrobił salto do tyłu na głowę... I jest w szpitalu.
Zamurowało mnie. Domysł był trafny i już nie śmieszył.
— Ale... Po co on to zrobił? — zapytałem.
— Chciał... on chciał udowodnić, że jest komandosem. A ja mu pokazałem piasek...

Żeby sobie nie zrobił krzywdy...

— No to czemu jest w szpitalu?
Westchnął głęboko i milczał. Wyraźnie wrócił myślami i do tamtego miejsca, i do tamtej

chwili.

— Mało było tego piasku...
Pogoniłem go do łóżka i starając się zachować powagę, powtórzyłem wszystko Pymie i

gościom. Wszystkim nam trzęsły się przepony.

— Przy takiej sile oddziaływania... — powiedział w końcu Nick — ...jest duża szansa,

że twój syn zostanie prezydentem. No i kto wtedy przeszkodzi ci w wykonaniu roboty?

— Jak to kto? Phil!

W kotlinie znaleźliśmy się sześć godzin po ekipie montującej transtime. Na miejscu

zastaliśmy duży drogowy train z przyczepą i grupkę techników. Od przebiegającej nie
opodal, zbudowanej w ostatnim tygodniu odnogi sieci wysokiego napięcia, dociągnięto już
grube kable zasilające. Wybrane miejsce znajdowało się jeszcze na terenie bazy. Jeżeli
próba okaże się udana, baza zostanie uszczuplona o ten właśnie teren, o czym niemal nikt
nie będzie wiedział. Zgodziłem się z Nickiem i Dougiem, że trudno byłoby mi
wytłumaczyć się z obecności na terenie należącym do wojska. Co prawda optymistycznie
uznaliśmy, że być może za trzydzieści lat nie będzie tu już żadnej bazy, ale i tak na wszelki
wypadek postanowiliśmy ją okroić.

Heyroud uwijał się wśród personelu. Wcale nie wyglądał na człowieka, który kilka

ostatnich lat spędził na satelicie z mniejszą grawitacją. Kontrolował wszystkie połączenia,
zamierał na chwilę z boku przyczepy, gdzie zainstalowano sporej wielkości stół sterujący, a
potem zrywał się i wzniecając kurz szerokimi oponami wózka, gnał gdzieś i sprawdzał,
kontrolował, testował, chwalił i rugał. Gdy podjechaliśmy, rzucił na nas okiem, skinął
głową i pomknął obsztorcować czwórkę energicznych chłopaków, rozpinających

background image

metalizowany dach nad ringiem. „Ring” usytuowany został nieco z boku od wszystkich
urządzeń, a przykrycia go dachem zażądał Sarkissian, obawiający się podglądu z powietrza.
Jądro transtime'a, jego czworokątną przestrzeń, otoczoną potrójną spiralą grubych rur,
„ringiem” nazwał Nick i nawet Heyroud tak właśnie określał teraz tę część urządzenia. Gdy
Nick zatrzymał wóz i wyłączył silnik, właśnie ów ring obejrzałem w pierwszej kolejności.
Nie zrobił na mnie większego wrażenia, nawet początkujący scenarzysta filmów SF
nadałby mu bardziej przekonujący kształt. Obejrzałem dokładnie rury, chociaż zapewne nie
byłbym w stanie określić rodzaju awarii, gdyby nastąpiła, po prostu obszedłem je dookoła,
popatrzyłem pod różnym kątem, omal ich nie poklepałem i skierowałem się w stronę
ciężarówki, przyczepy i miotającej się grupki ludzi. Heyroud przeciął swoim wózkiem tor
mojego marszu, zahamował i zagadnął:

— Zmieści się pan?
— Tak... myślę, że tak. A wystartuje toto? — zrewanżowałem się.
— Tak. Za dziesięć minut.
— Poczekam.
Wyminąłem go i podszedłem do Nicka i Douga. Stali odwróceni do mnie plecami, co

uznałem za korzystne w momencie, gdy zacząłem przypalać papierosa. Drżały mi ręce.
Nawet nie dlatego, że się bałem wycieczki w przyszłość, po prostu przypomniałem sobie, o
co gramy. Doug Sarkissian, poza pierwszą rozmową, podczas której powiadomił mnie o
kradzieży, nigdy więcej nie przypomniał wysokości zakładu w naszej grze. Mnie też nie
było to do szczęścia potrzebne, ale przez cały ten czas, wypełniony częściowo nudą
bezczynności, zabawami z Philem i wieczornymi, leniwymi rozmowami z Pymą, w
odległym zakątku mojej świadomości pomrukiwał brzęczyk. Może nawet nie alarmowy.
Przypominający. Teraz akurat go nie słyszałem, może zagłuszało go podniecenie.
Spojrzałem ponad ramieniem Nicka. Na małym stoliku stała niewielka kaseta z otwartym
wieczkiem, a na dłoni Sarkissiana czyścił wąsy niewielki, łaciaty szczur.

— No, Gadget. Za chwilę będziesz starszy o kilkadziesiąt lat. Podoba ci się to?
— Tak! — pisnąłem cicho.
Pojawił się Heyroud. Szarpnął ramię cienkiego pałąka, ustawił mikrofon na wprost ust.
— Obsługa zespołów cztery, pięć i sześć! Zameldować gotowość!
Kilkanaście osób skierowało się do skrzyni ciężarówki, trzej technicy podeszli do Yolana.

Wysłuchawszy ich meldunków, skinął głową.

— Zespoły trzy, dwa i siedem! — wezwał.
Znowu kilka osób zniknęło we wnętrzu salonu na kółkach. Heyroud nieco dłużej słuchał

raportów trzech kolejnych kierowników. Popatrzył na nas i pokazał dłonią, że mamy
odsunąć się na bok.

— Zespół jeden! — wywołał i pojechał w kierunku stołu sterującego.
Doug posadził Gadgeta na stoliku i ruszył pierwszy. Jeden z techników zabrał kasetę i

szczura i podszedł do Heyrouda. Obejrzałem się. Kotlina opustoszała. Na krótkim maszcie
tuż obok jednego z narożników ringu zaczęło pulsować ostre, niebieskie światło.
Zadeptałem niedopałek i zbliżyłem się do przyczepy. Technik właśnie wyjął zamkniętą
kasetę z wnęki w stole i pobiegł z nią w kierunku ringu. Heyroud wpił się wzrokiem w
ekran monitora.

— Mamy dokładny zapis składu powietrza zamkniętego wraz ze szczurem w

polimerowej kasecie — powiedział do aparatury przed sobą.

background image

Pomyślałem, że ta informacja była skierowana specjalnie do mnie. Widoczny na ekranie

technik wsunął się pod przewodami na czworokąt ringu, ustawił kasetę dokładnie na środku
i szybko wyczołgał się z powrotem. Wrócił do nas biegiem. Heyroud nawet się nie obejrzał.

— Do wozu! — syknął.
Technik rzucił się do ciężarówki. Tylko cztery osoby miały śledzić przebieg próby.

Personel nie miał pojęcia, nad czym pracuje, tak przynajmniej zapewniał Yolan. Przebiegł
palcami po klawiaturze kompa, odetchnął głośno, po raz pierwszy zdradzając podniecenie.
Kilka razy zacisnął dłonie w pięści, zatarł je niczym pianista startujący w konkursie
szybkości gry.

— Zaczynamy... — powiedział do siebie.
Wystukał na klawiaturze dwie sekwencje literowo—cyfrowe. Ekran główny zaczął pleść

dywan z ciągu kodów, mniejsze ekrany poszły w jego ślady. Odwróciłem się i zacząłem
obserwować ring. Trzy zwoje przewodów, mała kasetka, ostrzegawcze światło na maszcie.
Cisza. Mój oddech. Otworzyłem szerzej usta, żeby inni nie usłyszeli, jak sapię. Od stołu
dobiegły mnie jakieś dźwięki, potem usłyszałem klekot klawiszy i nieartykułowane
pomrukiwanie Yolana.

— Cztery... — rzucił przez zaciśnięte zęby — ...sekundy... Już...!
Kiedy powiedział „cztery”, powietrze nad ringiem drgnęło, tak jak drga nad rozgrzaną

autostradą, ale zaraz znieruchomiało. Pomyślałem, że coś się nie udało i w tej samej
sekundzie kaseta zniknęła. Z miejsca, na którym leżała, oderwał się mały obłoczek pyłu, a
kiedy opadł, kaseta znowu stała na swoim miejscu.

— Już po wszystkim — powiedział głośno Heyroud. Głos mu drżał. Odchrząknął, jakby

chciał coś dodać, ale powstrzymał się od ujawnienia zdenerwowania.

— Zabrać kasetę? — zapytał Nick.
— Spokojnie! — zatrzymał go Sarkissian. Wyciągnął z uchwytu mikrofon. — Dowódca

zespołu numer jeden!

Ten sam technik, który ustawiał kasetę, wynurzył się z wozu i zeskoczył na ziemię.

Podbiegł do nas szybko. Doug wskazał na szeroką szafę obok stołu sterującego.

— Kombinezon i zestaw analizatorów — rzucił. Technik wyciągnął z szafy żółty

kombinezon, błyskawicznie wciągnął go na siebie, szczęknął bagnetami zatrzasku hełmu i
chwycił laskę analizatora. Zbliżył jej szyszkowatą końcówkę do płytki testera, odczekał
chwilę i popatrzył na Sarkissiana. — Sprawdź wszystko dokładnie — polecił Doug.

Czekaliśmy dziesięć minut. Technik dokładnie obszedł miejsce eksperymentu, najpierw

testując glebę wokół niego. Przy trzecim obejściu zbliżył końcówkę do przewodów,
sumiennie sprawdził wszystkie zwoje i odwrócił się w naszą stronę. Heyroud, obserwujący
wyniki analizy na ekranie kompa, skinął głową. Doug machnął dłonią. Technik wsunął
końcówkę pod przewody, a potem wpełzł w ślad za nią. Starannie przetestowawszy kasetę,
wziął ją w ręce i biegiem wrócił do nas. Heyroud niemal wydarł mu skrzynkę z rąk i wsunął
do wnęki. Odczekaliśmy pół minuty.

— Tak — niemal zawył Heyroud. Odwrócił się z triumfującym wyrazem twarzy.

Zobaczywszy technika, skrzywił się niecierpliwie. — Dziękuję! Proszę wrócić na miejsce
oczekiwania! — Oddychał szybko i przebierał palcami po swoim kikucie. Gdy pracownik
wskoczył do ciężarówki i zamknął za sobą drzwi, Yolan przeniósł spojrzenie na nas, po
kolei patrząc każdemu w oczy. — Inny skład powietrza. Nie nasze — wysyczał. — I
zwierzę żyje... Czyli miałem rację.

background image

Skierował na mnie palący wzrok, co gorsza, Doug i Nick zrobili to samo. Brakowało

tylko, żeby zaczęli klepać mnie po ramieniu i ściskać dłonie.

— Proszę mi pokazać szczura — powiedziałem. Heyroud uśmiechnął się i wyszarpnął

kasetę z wnęki. Wieko odskoczyło, z wnętrza wyjrzał spiczasty, ozdobiony długimi wąsami
pyszczek Gadgeta. Nie wyglądał staro, wskoczył zręcznie na brzeg skrzyneczki i rozejrzał
się. Chwyciłem go w dłoń i podniosłem na wysokość oczu. Przez chwilę chyba mi się
przyglądał — trudno mieć pewność w przypadku istoty, która ma oczy jak małe, czarne
paciorki — w każdym razie znieruchomiał, a potem zabrał się do penetrowania wnętrza
mojej dłoni i końca rękawa.

— Za godzinę będę wiedział, jak on się ma naprawdę — powiedział Heyroud. — Ale na

pierwszy rzut oka wszystko jest w porządku.

— Chcesz go pociachać? — zapytałem.
Skrzywił się i cmoknął. Gadget na chwilę zamarł i chyba znowu popatrzył mi w oczy.
— Nie można by zostawić go przy życiu? To by było świństwo: przeżył własną śmierć

po to, żeby zaraz potem umrzeć. Czułbym się, jakby ten sam los czekał i mnie —
powiedziałem.

Wcale tak nie myślałem, plotłem, byle ocalić mu życie. Spróbowałem podrapać go za

uszami, ale nie bardzo mu się to spodobało. Heyroud wyciągnął dłoń i zdjął mi go z
ramienia.

— Można — powiedział. — Pobierzemy próbki krwi, tkanek, śliny. Będzie żył —

roześmiał się.

— Czy ta sama instalacja będzie obsługiwała drugi przebieg? — zapytał Nick.
— W zasadzie tak — Yolan wpuścił Gadgeta do kasety i przymknął wieczko. —

Oczywiście sprawdzimy całość. Jest kilka miejsc szczególnie wrażliwych, które trzeba
będzie wymienić. Obawia się pan, że przy większym obiekcie potrzebne będą większe
moce czy coś takiego?

— Tak.
— Nie, to bez znaczenia. To nie jest elektromagnes. Transtime, jeśli już działa,

przeniesie zarówno atom jak i... — zawahał się, szukając trafnego przykładu — ...czołg,
gdyby nie był z metalu. — Czekał chwilę na dalsze pytania, a potem uruchomił mikrofon i
wywołał personel. Pożegnaliśmy się i poszliśmy w kierunku naszego samochodu.

— Wybrałeś? — zapytał Doug, gdy wsiedliśmy do wozu.
— Tak — wskazałem palcem ciemną, charakterystyczną szczelinę w skale za trainem.

— Tam, tuż przy skale.

— Dobrze. Coś jeszcze czy wracamy?
Nic więcej nie przychodziło mi do głowy. Rozejrzałem się po okolicy. Ze strategicznego

punktu widzenia była dobra. Odludzie, ale blisko do szosy łączącej kilka poważnych
ośrodków przemysłowych.

— Dobra, jedźmy...
Sarkissian wyprowadził wóz na drogę i dopiero wtedy powiedział, nie kierując tych słów

do nikogo w szczególności:

— Ciekawe... Guylord, ten z przyszłości, mógł cofać się w czasie i to bryłą metalu...
Odczekał minutę i odpowiedział sam sobie:
— Ale to już Heyroud wyjaśnił. Musiał zbudować, kiedyś tam, inny transtime...
I dodał po następnych trzech minutach:
— Popieprzone to wszystko z tym czasem.

background image

A tuż przed bramą z wartownikami rzucił przez zęby:
— Heyroud musi wyszkolić co najmniej jednego mojego człowieka. Nie chciałbym,

żeby zaczął mi dyktować jakieś warunki po twoim starcie.

— Przecież Owena nie będzie tu tylko przez sekundę — zaoponował Nick.
Dopiero teraz dotarło do mnie, jak niewdzięczna może być taka podróż w czasie —

natyram się tam, urobię ręce po barki, a dla nich będzie to ćwierćsekundowa wycieczka w
przyszłość. Doug zacisnął zęby i potrząsnął głową.

— I tak każę mu wyszkolić jednego swojego — powiedział z zawziętością.
Wyglądało na to, że Doug Sarkissian natknął się na legendarny Kres Wytrzymałości.

Dotychczas ich drogi się nie przecinały. Postawiłem na Douga.

Start wyznaczyliśmy na szóstą wieczorem. Za dziesięć piąta przejrzałem swoje kieszenie i

rzuciłem pożegnalne spojrzenie na barek. Pyma przygarnęła się do mnie i powiedziała z
twarzą wtuloną w kieszeń mojej bluzy:

— Naprawdę nie wiem, gdzie on się podziewa. Powiedział, że idzie się bawić...
— Nie szkodzi — postarałem się, żeby zabrzmiało to przekonująco. — W końcu nie

będzie mnie tu pół sekundy.

Pocałowałem ją w kark i odsunąłem od siebie lekko. W tej samej chwili do pokoju wpadł

Phil.

— Ale miałem...
— Poczekaj! — przerwała Pyma. Była wściekła i szukała powodu do awantury.

Zawołała: — Przez ciebie sierżant Croper leży w szpitalu, a ty...

— Przecież ja byłem u niego! — wrzasnął Phil.
Długą chwilę patrzyliśmy na niego w milczeniu, potem Pyma odwróciła się do mnie.

„Przecież mały nie wie, że jego ojciec udaje się na wycieczkę do własnej starości” —
powiedziałem bezgłośnie. „Zgoda, ale...” — odpowiedziała w ten sam sposób.
Przyciągnąłem do siebie Phila i poklepałem po plecach. Drugą ręką przytuliłem Pymę.

— Jedziesz gdzieś? — zapytał.
— Tak, ale za dwie godziny wracam.
Na ulicy rozległ się pisk opon. Ucałowałem Pymę i Phila i wyszedłem. Tym razem

prowadził Nick. Sarkissian zaraz po wyjeździe z centralnego segmentu bazy wyjął z
wewnętrznej kieszeni wąską, prostokątną kopertę.

— Masz tu specjalny dokument podpisany in blanco przez prezydenta — powiedział i

zawiesił głos.

— Co mogę z tym zrobić?
— Co chcesz. Jest opatrzony pieczęcią i podpisem głowy państwa, nieważne, że

aktualnej. Jest to specjalna, niemożliwa do podrobienia folia. Wykonano tylko trzydzieści
arkuszy, twój ma numer trzy. Każdy komp może sprawdzić wiarygodność tego dokumentu,
wszystkie służby i wszyscy obywatele zobowiązani są do niesienia pomocy okazicielowi.

— Hm... — mruknąłem patrząc na cienką kopertę.
— Nie mrucz, to duża pomoc. Ale jednorazowa: wydrukowanego tekstu nie da się już

usunąć, a w dodatku musi dotyczyć konkretnej osoby.

— No to może daj mi ich kilka?
— Kretyn. Te trzydzieści arkuszy wykonano ponad sto lat temu, a zużyto jak na razie

dwa...

— Nie gorączkuj się — powiedziałem uspokajająco. — Żartuję. I dziękuję. —

Schowałem kopertę do kieszeni.

background image

— Owen... cholera... Możemy coś jeszcze zrobić?
— Przede wszystkim zmień ton. Jak patrzysz na mnie w taki sposób i mówisz drżącym

głosikiem, to zaczynają mi się trząść łydki.

— Tobie dopiero zaczynają, jemu trzęsą się cały czas — odezwał się Nick.
— Wywalę cię z roboty — spróbował zażartować Doug, ale ocena tej próby powinna

zawierać się między określeniami: „mizerny” i „żałosny”.

— Lepiej już siedźcie cicho — zaproponowałem. — Dowcip wyraźnie nie wsiadł do

tego samochodu...

Heyroud i instalacja czekali na nas w kotlinie. Było identycznie jak dwa dni temu: krzątali

się technicy, Yolan wyciskał ze swojego wózka maksymalną prędkość, tak że opony na
zakrętach niemal piszczały. Z odległości kilkunastu metrów widać było, jak błyszczą mu
oczy. Obrzucił mnie szklistym spojrzeniem, poczułem się, jakby mnie polakierował.

— Gotowy? — bez specjalnego zainteresowania patrzył ponad moim ramieniem.
— W tej chwili tak, ale jeśli przygotowania potrwają dłużej niż kilka minut, to zwieję

stąd — wyznałem szczerze.

Przyjrzał mi się uważnie. Zamrugał szybko, tak jakby chciał ukryć napływające do oczu

łzy.

— Wszystko będzie dobrze — powiedział zupełnie innym tonem. — Zobaczysz... —

przeszedł nagle na „ty”. — Wszystko jest sprawdzone i pewne. Przynajmniej jeśli chodzi o
to, co należało do mnie... — zakończył cicho.

Postarałem się nie przyglądać mu się zbyt uważnie, zresztą niemal natychmiast odjechał

swoim wózkiem do stołu sterującego. Podszedłem do Douga.

— Jak dokładnie pilnowaliście Yolana po mojej pierwszej wizycie na Księżycu? —

zapytałem.

— Nie bardzo—przyznał. — Nie było potrzeby. A dlaczego...
— Nic, nic — uspokoiłem go.
Podszedłem do traina i usiadłem w drzwiach. Patrzyłem na zabieganych techników, na

zapamiętale palącego Sarkissiana i na Nicka, ponuro gmerającego w piachu czubkiem buta.
Widziałem, że Doug złapał Yolana i gwałtownie usiłował go o czymś przekonać.
Usłyszałem, jak Heyroud syknął: „Albo on, albo nic z tego!” i zobaczyłem, jak Sarkissian
usuwa mu się z drogi, rzucając ponure spojrzenie w moją stronę. Dwa papierosy później do
wozu zaczęły spływać ekipy pomocnicze. Wróciłem do stołu. Dookoła ringu dreptały dwie
pary techników. W każdej parze jeden taszczył ciężki plecak, drugi końcówką w kształcie
dipola omiatał grube przewody. Obie pary zakończyły okrążenie, sprawdziły siebie
nawzajem i zaczęły zbliżać się w naszym kierunku. Yolan wychylił się i wskazał im dłonią
ciężarówkę. W chwilę później tylko nasza czwórka pozostała pod gołym niebem. Heyroud
odwrócił swój fotel i popatrzył ma mnie.

— Tak jak się umawialiśmy. Co cztery doby. Wystarczy stanąć na tym samym miejscu za

pięć szósta. Tak?

Skinąłem głową i poszedłem w stronę ringu. Jakaś malutka, podława myśl o

kapitulanckim wydźwięku usiłowała zdominować moje ośrodki ruchu. Zdusiłem ją,
zachowując władzę nawet nad nogami. Przeczołgałem się pod przewodami i stanąłem na
wymiecionej do czysta skale, na wyżłobionym po przekątnej ringu, głębokim na dziesięć
centymetrów rowku. Odwróciłem się. Poruszył się tylko Heyroud, Nick i Doug stali
nieruchomo, wpatrując się we mnie z ponurymi minami. Chciałem krzyknąć, żeby się
uśmiechnęli, ale nie zdążyłem. Przewody jakby drgnęły, poczułem, jak powietrze wokół

background image

zgęstniało i uderzyło we mnie miękką falą ze wszystkich stron. Obraz otoczenia rozmazał
się i zniknął.

Od dołu — w każdym razie pierwsze odczuły to moje stopy — poczułem, że coś jakby

szatkuje mnie na płaty. Miałem wrażenie, że na całe moje ciało założono twarde opaski
uciskowe.

Chciałem podnieść rękę, żeby zsunąć tę, która przechodziła przez środek twarzy, ale ręce

przykleiły mi się do boków. Udało mi się zadrzeć głowę do góry, ale opaska pozostała na
swoim miejscu i nadal nieprzyjemnie ugniatała czubek nosa. Z wysiłkiem zaczerpnąłem
powietrza, natomiast wydech nastąpił niemal samoistnie — opasujące ciało obręcze po
prostu wycisnęły zawartość moich płuc. Zaraz potem opaski zsunęły się w dół, a płaty, na
które zostałem pocięty zaczęły podjeżdżać do góry. Gdyby obserwował mnie ktoś z boku,
zobaczyłby, jak, niczym w animowanym filmie, rozciągam się do długości trzech metrów, a
potem kurczę do jednego. Zabrakło mi tchu i gdy już sądziłem, że kolejne rozciągnięcie
skończy się dla mnie omdleniem, opaski opadły, wzrok napotkał ściany kotliny, a powietrze
bez trudu weszło do moich wymęczonych płuc. Zachwiałem się i usiadłem na skale. Byłem
sam.

Odetchnąłem głęboko kilka razy i rozejrzałem się dookoła. Cztery znaczniki, według

których wracając miałem znaleźć ring, blado połyskiwały ze skał. Rowek, umyślnie
niechlujnie wyryty, nie różnił się niczym od innych, wyżłobionych przez erozję. Wstałem i
zrobiłem kilka kroków. Poczułem się nieco raźniej. Przetarłem twarz dłońmi, ścierając z
niej pot i poprawiłem wygląd za pomocą chusteczki.

Wszedłem na jedno ze wzgórz i zlustrowałem okolicę. Pusto. Wróciłem do kotliny i

skierowałem się do skały z ciemną, charakterystyczną szczeliną. Zacząłem kopać w ziemi
wydobytą z kieszeni, małą, plastykową szufelką. Po kilku minutach dotarłem do wieka, a w
chwilę później udało mi się odsłonić przycisk. Klapa stęknęła i otworzyła się, rozsuwając
ziemię na boki. Na wierzchu leżała piersiówka z „Jackiem Danielsem”. Spodziewałem się
czegoś w tym rodzaju, co wcale nie zmniejszyło mojej wobec Sarkissiana wdzięczności.
Włożyłem butelkę do kieszeni i szybko wyciągnąłem z kasety biffax special, dwa
magazynki i cieniutką nić, którą od razu wsunąłem w szew na lewym mankiecie. Po
opróżnieniu kasety wcisnąłem drugi przycisk zamontowany w jej wnętrzu i odsunąłem się
szybko. Klapa opadła. Zgarnąłem i wyrównałem ziemię i skierowałem się w stronę wylotu
z kotliny. Zatrzymałem się w pierwszym skalnym załomie, w którym znalazłem trochę
cienia i usiadłem na ziemi. Zapaliłem i łyknąłem. Wsłuchałem się w otaczającą mnie ciszę.
Próbowałem na węch określić czas, w jakim wylądowałem, ale powietrze nie niosło żadnej
informacji albo też mój nos jej nie wyczuwał. Wyciągnąłem przed siebie prawą dłoń i
przyjrzałem się jej uważnie — drżała lekko. Nie było na niej żadnych śladów po opaskach.
Bolał mnie nos, dotknąłem go i przekonałem się, że właśnie zaczął wypływać z niego
cienki strumyczek krwi. Przytknąłem chusteczkę i opadłem na plecy. Dwie minuty później
byłem już w porządku. Opróżnioną do połowy piersiówkę schowałem do kieszeni, zgasiłem
papierosa i przysypałem niedopałek warstewką suchej ziemi.

Stanąłem u wylotu kotliny i nie widząc nikogo, ruszyłem w stronę szosy. Było już dość

ciemno. Marsz mnie rozgrzewał albo raczej wypełniał energią, którą wyssał ze mnie
transtime. Pół godziny później zobaczyłem drogę, a właściwie bezgłośnie pędzące nad
ziemią światła. Pojazd jechał z prędkością, którą lubię — nie zdążyłem zobaczyć wozu ani
usłyszeć silnika, światła przemknęły przy wtórze świstu rozcinanego karoserią powietrza.
Do miasta miałem siedemnaście kilometrów. Zgodnie z planem miałem je przejść w ciągu

background image

nocy, ale teraz odechciało mi się spacerów. Zapaliłem i pociągnąłem łyczek. Jeszcze się
niby wahałem, ale w gruncie rzeczy byłem zdecydowany — muszę złapać jakąś okazję.

Dotarłem do szosy, wyszukałem na poboczu kilka sporych kamieni i poszedłem w

kierunku Bryneywater, zostawiając co kilkanaście metrów jeden kamień. Przeszedłem
jeszcze z pięćdziesiąt metrów i zatrzymałem się. Unosząc do góry piersiówkę sprawdziłem
jej zawartość — niemal jakbym spełniał jakiś toast — i zapaliłem jeszcze jednego golden
gate'a. Wiedziałem, że gdy tylko zobaczę światła, będę musiał wyrzucić papierosy i
butelkę, dlatego tak się spieszyłem z whisky. Zostawiłem jeszcze jeden łyk i wsłuchałem
się w noc. Było cicho. Nad szosą nie unosiła się woń smoły ani benzyny, zresztą było
chłodno, może dlatego powietrze wydawało mi się świeższe i czystsze niż trzydzieści lat
temu. Dotknąłem nosa, bolał trochę, ale już nie krwawił.

— Żebyś tylko nie zaczął, jak się pojawi jakiś wóz — ostrzegłem.
Nie słuchałem odpowiedzi, bo dostrzegłem w oddali błysk świateł. Zaciągnąłem się

mocno i wyrzuciłem niedopałek na pobocze. W tym samym kierunku poleciała paczka
papierosów, zapałki i — po chwili — pusta butelka. Na wszelki wypadek zapamiętałem to
miejsce, a w sekundę później, klnąc siebie w duchu, rzuciłem się i nerwowo je
przeszukałem. Szczęście w nieszczęściu, że szybko wszystko znalazłem. Podniosłem jakiś
kamień, wygrzebałem pod nim dziurę i usunąłem kompromitujące ślady. Zdążyłem jeszcze
otrzepać dłonie i wejść na szosę. Miałem nadzieję, że kierowca nie widział moich
gorączkowych manipulacji na poboczu. Zacząłem machać ręką. Chwilę potem musiałem
przesłonić oczy — potężne reflektory niemal odgięły mi głowę do tyłu. Dotarł do mnie
dziwny terkot, zupełnie jakby koła miały cienkie, drewniane obręcze bez opon. Terkot
zmienił nieco rytm przy pierwszym z kamieni, światła przesunęły się bliżej środka szosy.
Wóz zwolnił, ale wciąż jeszcze nie była to prędkość, która by mnie zadowalała — kierowca
raczej nie zamierzał się zatrzymać, chociaż na pewno już mnie widział. Całe szczęście, że
ludzie się nie zmienili, pomyślałem zgryźliwie. Pomachałem ręką i uśmiechnąłem się
przymilnie. Samochód ominął mnie i wyraźnie przyspieszył. Opuściłem ręce i splunąłem na
szosę. Niemal jednocześnie zapiszczały opony i wóz, któremu już życzyłem niezbyt udanej
jazdy, zatrzymał się i rozjarzył mocnymi tylnymi światłami.

Bez specjalnego pośpiechu poszedłem w jego kierunku, spodziewałem się, że tuż przed

moim nosem ruszy i ucieknie, ale aż tak źle nie było. Wewnątrz siedział starszawy gość i
mrużąc oczy przyglądał mi się przez szczelnie zamknięte okna. Podszedłem do samochodu
od strony pasażera, tak żeby podejrzliwy staruszek mógł rozmawiać na dystans. Poruszył
dłonią i szyba obsunęła się o pół centymetra. Oparłem się obiema dłońmi o dach i
pochyliłem, tak żeby zobaczył moją przyjazną twarz.

— Zabierze mnie pan do najbliższej stacji, motelu albo miasta? — zapytałem.
— A co pan tu robi? W promieniu dwudziestu kilometrów nie ma żadnej miejscowości.

Z bazy pan uciekł?

— Ależ nie — cmoknąłem i pokręciłem głową. — Pokłóciliśmy się z żoną. Wysiadłem

na stronę, a ta idiotka porwała wóz i odjechała. Jest bardzo impulsywna. Może już jedzie z
powrotem, bo łatwo jej przechodzi, ale ja już się trochę zmęczyłem. I zimno się robi...

— Za kilometr jest telefon... — powiedział stary, przeżuwając moją opowieść.
— Tak? No to nie ma sprawy — uśmiechnąłem się dziękczynnie. — Poradzę sobie.

Dziękuję.

— Niech pan wsiada.

background image

Zamek szczęknął jakimś silniczkiem. Wsunąłem się na siedzenie i roztarłem zgrabiałe

dłonie, głównie z tego powodu, że nie wiedziałem, co zrobić z drzwiami. Już po sekundzie
pochwaliłem siebie za przebiegłość — pisnęły ostrzegawczo i zamknęły się same. Stary
przyjrzał mi się uważnie, a potem trącił dłonią kierownicę. Światło zgasło i wóz ruszył do
przodu. Przyjrzałem się jego konsoli — sterowanie niemal jak w moich czasach, prawie
żadnych zegarów i wskaźników, zamiast nich mocna radiostacja i triangle Hi—Fi.
Oczywiście komp. Wóz był wspaniale ekranowany od szumu silnika, napęd pracował
niemal bezgłośnie.

— Nie zabrałbym pana — powiedział stary, krzyżując ręce na piersi i przechylając

głowę, żeby mnie lepiej widzieć. — Ale ten numer to jakby żywcem wzięty z mojego życia,
dlatego pomagam.

— To jest numer wzięty z każdego małżeństwa — powiedziałem, wyczuwając w

rozmówcy mizogina. Antyfeminista ukształtowany przez lata współżycia z dynamiczną
połowicą.

— Oczywiście! — ucieszył się. — Kto to wymyślił? — pisnął cienko. — Monogamia

to dobre dla łabędzi! Nie?

— Ich też żal — zagrałem w jego tonacji.
— A pewnie... Niech pan posłucha...
Wyłączyłem się, zostawiając na posterunku twarz ze szczerym spojrzeniem i kilka mięśni

szyi, odpowiedzialnych za kiwanie głową. Przyjrzałem się kierowcy. Jego ubranie nie
różniło się specjalnie od tych, które nosiło się trzydzieści lat temu. Gdyby nie samochód,
mógłbym zacząć się zastanawiać, czy aby nie jestem z powrotem w swoich czasach.
Oderwałem na chwilę spojrzenie od twarzy starego i rzuciłem okiem na jezdnię. Pokrycie
było odrobinę jaśniejsze od glasfaltu i co jakiś czas przecinały je prostopadłe do osi jezdni,
szersze i węższe pasy. Musiały służyć łamaniu monotonii jazdy, a może kryły w sobie
jakieś testery kierujących samochodami kompów. Przejechaliśmy cztery takie grupy pasów,
zanim pokazały się przed nami światła Bryneywater.

— ...ale można mówić i mówić — skarżył się stary. — Nikt nie słucha.
— Wie pan, jak to jest, wszyscy uważają, że dobre rady są dobre tylko dla radzących.

Dopiero potem przekonują się, że to nie tak.

— Właśnie! — ucieszył się. Obrzucił światła miasta nie przyjaznym spojrzeniem.

Odbierały mu wdzięcznego słuchacza. — Gdzie chce pan wysiąść?

— Przy najbliższym hotelu albo gdziekolwiek — poklepałem się po pustej kieszeni. —

Na szczęście mam pieniądze. Poradzę sobie...

— Oczywiście... — powiedział jakby z żalem. Chyba zakiełkowała w nim nadzieja na

wspólne wykończenie naszych żon.

Patrzyłem przed siebie, oceniając miasto. Architektonicznie było nieznacznie zmienione i

wyraźnie rozpierały je zasoby energii elektrycznej — pławiło się w ulewie światła i mimo
wieczoru i chłodu tętniło życiem. Albo wyłączyli im telewizję, albo wszyscy zwariowali.
Ludzie wyglądali na zadowolonych, nie to co moi współcześni, którzy pędzili... pędzą do
telewizorów, rzadko, jakby z obowiązku, spędzając chwilę na wolnym powietrzu. A i tak
musi ich do tego przekonać ukochany spiker.

— Może tutaj — wskazałem staremu plac po prawej stronie. —— Widzę ten hotel...

Serdecznie dziękuję.

— Nie ma o czym mówić — burknął i zatrzymał wóz. Wyskoczyłem i pomachałem do

niego przez szybę. Chciało mi się palić aż do obłędu. I pić, nawet wodę. Gardło miałem

background image

wymoszczone warstwą suchych, zakurzonych łodyg kukurydzianych. Rozejrzałem się. Sto
metrów ode mnie niagarą różnobarwnych świateł wabił przechodniów bank. W moich
czasach na taką iluminację mogły sobie pozwolić co najwyżej podrzędne dyskoteki i
podejrzane kasyna. Zresztą oszałamiająca reklama banku wyglądała niemal dyskretnie w
zestawieniu z lawiną obrazów i różnobarwnych plam, tryskających niemal pod stopy tłumu,
a czasami wręcz wylewających się na podświetlone chodniki.

Ruszyłem wolno w stronę banku. Przyglądałem się ludziom i coraz bardziej utwierdzałem

w przekonaniu, że trafiłem na jakieś miejscowe święto, festiwal kolorystów, ludyczną rewię
czy coś w tym rodzaju. W ubiorach nie dało się zauważyć żadnej tendencji, coś takiego jak
moda nie istniało — co osobnik, to inne ubranie: obnażające, tuszujące, luźne, opięte,
długie, krótkie. Do takiej różnorodności znakomicie pasowało również i moje, tak jak nie
raziłby tu burnus czy smoking.

Dotarłem do banku i wszedłem na barwny, ruchomy chodnik, wciągający przechodniów

do wnętrza. Tu było nieco spokojniej. Przykucnąłem, żeby poprawić zapięcie butów i
rozejrzałem się szybko, szukając kontomatów. Były. Odetchnąłem. Wszedłem do jednej z
kabin. Ze szczeliny pod ekranem bezgłośnie wysunęła się klawiatura. Radosny powitalny
tekst. Wystukałem „Dwadzieścia trzy zera” i z przyjemnością skonstatowałem, że jestem
posiadaczem dwóch milionów dolarów. Zażądałem książeczki czekowej i dziesięciu tysięcy
w gotówce. Bank zafundował mi jeszcze prezent w postaci portfela, w którym świetnie
mieściły się pieniądze, czeki i pisak. Tuż obok banku znalazłem bar, gdzie po dwóch
bourbonach z automatu odzyskałem czucie w przełyku. Miałem trochę kłopotów z
papierosami, nie znalazłem w skąpej ofercie golden gate'ów, natomiast camele wygrały
walkę z czasem. Nie smakowały mi, ale były.

Z papierosem w ustach, chyba jedyny palący w radosnym, rozwrzeszczanym tłumie,

rozpocząłem poszukiwania centrali kompów. Obszedłem bez efektu cały plac, zanim
zauważyłem, że co kilkanaście metrów na ścianach budynków znajdują się płyty
informacyjne. Dzięki jednej z nich dotarłem do wyludnionej centrali. Część sprzętu była
zdemolowana, i to chyba od dawna, widać ten rodzaj usług nie cieszył się tu specjalnym
powodzeniem. Udało mi się w końcu znaleźć czynną klawiaturę. Jeszcze raz użyłem hasła.
Musiałem czekać prawie dziesięć minut, zanim otworzyła się kaseta obok szczeliny
wrzutowej. Rozejrzałem się dookoła i wyszarpnąłem matową, plastykową kopertę z plikiem
papierów w środku. Licencja — niemal identyczna, ze starym zdjęciem, ale z innego niż
poprzednia materiału; prawo jazdy — również „stare” zdjęcie, imię i nazwisko, reszta
danych zakodowana w okrągłym paskowocieniowym kodzie; pozwolenie na broń, paszport,
karta uprawniająca do korzystania z zasobów informacyjnych policji. Schowałem to
wszystko do wewnętrznej kieszeni bluzy. Dopadło mnie zmęczenie, zapragnąłem chwili
wytchnienia. Zatęskniłem do małego, przytulnego pokoju, w którym mógłbym bez obawy o
wpadkę zapoznać się z otaczającym mnie światem.

Wyszedłem na zewnątrz i przedzierając przez wciąż pełen energii tłum dotarłem do

fasady hotelu. Niemal oślepiony, sforsowałem kurtynę świetlną i zdziwiony, że jeszcze nie
płonę żywym ogniem, skierowałem się do recepcjonisty, żądając pokoju. Oczekiwałem
jakichś problemów i byłem zdecydowany rozwiązać je przy pomocy biffaxa lub pliku
banknotów, ale wystarczył uśmiech. W pokoju zerknąłem łakomie na końcówkę kompa, ale
rozsądek zwyciężył — wyjąłem z kieszeni małą fiolkę z sześcioma kapsułkami. Połknąłem
białą i położyłem się do łóżka.

background image

Zgodnie z założeniem obudziłem się po dziewięciu godzinach, wypoczęty i świeży. Pół

minuty patrzyłem w sufit, przypominając sobie cały wczorajszy wieczór i przekonując
siebie, że wycieczka w przyszłość jest faktem, a nie sennymi urojeniami.

— Trzydziestoletni szczur... — powiedziałem głośno. — Powstań!
Usiadłem na łóżku i rozejrzałem się po pokoju. Najciekawszym sprzętem okazał się

olbrzymi wall—watch, zajmujący niemal całą jedną ścianę, spod którego wystawała
imponującej wielkości klawiatura. Wtopiona w ścianę szafa, pod oknem trzy fotele,
ustawione wokół niziutkiego stolika. Tuż obok równie niski walec, który mógł być
barkiem. Wyskoczyłem z łóżka, żeby to sprawdzić. Był barkiem. Przy okazji odkryłem, że i
stolik, i fotele, i barek można było podnosić i opuszczać, a wytrzymałość ich cienkich,
pneumatycznych czy hydraulicznych nóżek mogła doprawdy zaimponować. Łazienka
oferowała dość szeroki zestaw standardowych kosmetyków sieci hotelowej, ale nic
oszałamiającego. Zwiedziłem też ubikację i przekonałem się, że i w tej dziedzinie
cywilizacja specjalnie nie wykazała się pędem do doskonałości. Możliwość wykonania
analiz czy skorzystania z dobrodziejstwa masażu pleców istniała i w moich czasach. Może
tylko cienki jak arkusz kartonu ekran na drzwiach zdziwiłby kogoś, na przykład Phila.
Może.

Wróciłem do pokoju i wyjrzałem przez okno. Plac, inaczej niż wczorajszego wieczora,

był niemal pusty. Przy krawężnikach przycupnęło kilka samochodów, wszystkie o dość
monotonnej i nudnej linii płaszczki, wszystkie z lustrzanymi szybami, niepozwalającymi
zajrzeć do wnętrza. Dwa czy trzy nie były samochodami w pełnym tego słowa znaczeniu —
wyglądały na poduszkowce. Przyprawiające o zapalenie spojówek reklamy spasowały w
pełnym świetle dnia, choć spodziewałem się zobaczyć, jak poradzono sobie ze słońcem,
przeszkadzającym w reklamowaniu skarpet. Widać nie wystarczyło sił. W zamian ruszyły
pełną parą chodniki, wciągające przechodniów do wnętrz sklepów. Żeby je ominąć, trzeba
by używać trzymetrowych szczudeł — bez tego spacer po placu nie miał sensu.

Ubrałem się i zapaliłem. Zanim zasiadłem do przeglądu programów, przez chwilę

zapoznawałem się ze sterownikiem telewizora. Przewidywaliśmy, że właśnie TV będzie
kopalnią informacji i było tak rzeczywiście — na czterdziestu dziewięciu kanałach można
było znaleźć wszystko, co interesowało widza: wiadomości, filmy muzyczne, sport, z
rozbiciem na gry zespołowe i dyscypliny indywidualne, reportaże, afery, filmy sensacyjne,
komedie i tak dalej, i tak dalej. Dotarłem do oferty miejskiej — kanał informacyjny i
program hotelowy. Zacząłem od informacji miejskich. Pulchny pedalista wskazał palcem
liczbę 678, pulsującą w prawym górnym rogu, i dokończył zdanie:

— ...ósma para. Obiektywizm wymaga, żeby przypomnieć, iż zdaniem obrońców

małżeństw zawodowych taki tandem profesjonalny wzmaga współzawodnictwo, wyklucza
brak zainteresowania pracą współmałżonka, na co tak gremialnie skarżą się zwłaszcza
panie, no i — co nie jest bez znaczenia — skraca czas pracy, ponieważ, jak wiemy, cały
czas działania tandemu podzielony jest na dwie osoby. Żony więc nie nudzą się w pustych
mieszkaniach, panowie nie powinni narzekać na przemęczenie i mogą spokojnie co drugi
dzień walczyć na golfowiskach.

Całą tę perorę okraszały scenki z zadowolonymi, uśmiechniętymi od ucha do ucha

kobietami i mężczyznami. Na zmianę siedzieli przy tym samym biurku albo prowadzili tę
samą ciężarówkę, ślicznie—idyllicznie. Idiotycznie. Telewizji wciąż brakowało
McLuhanów. Albo konkurencji.

— Przeciwnicy małżeńskich...

background image

Przełączyłem się na program hotelowy. Uśmiechnęła się do mnie zimna blondyna, ale

zaraz okazało się, że zimna wcale nie jest. Rzuciła w moją stronę:

— Zobacz, co lubi Farrah...
Po czym pokazała. Okazało się, że brakuje mi informacji o pozycjach, których ona by nie

lubiła. Call—girl zaprezentowała swoje możliwości, wymieniła cenę, uśmiechnęła się
obiecująco i zniknęła z ekranu. Pojawiła się druga. Trzecia. Siedemnasta. Nie różniły się
specjalnie od siebie, miały podobne zainteresowania, zbliżone możliwości, czyste karty
przeglądów medycznych. Dwudziesta pierwsza powiedziała do mnie:

— Na imię mam Wszystko Co Tylko Zechcesz... Wyłączyłem odbiornik. Nie byłem

pewien, czy dobrze robię, ale jak na razie nie zauważyłem w obecnym świecie niczego
zdecydowanie różnego od mojej rzeczywistości, a burczało mi potężnie w brzuchu.
Przyjrzałem się telefonowi, wdusiłem klawisz intercomu.

— Recepcja—informacja, słucham — usłyszałem męski głos.
— Śniadanie do pokoju — rzuciłem. — Lekkostrawne, ale obfite. Dużo mocnej kawy.

Aha! Papierosy! Macie golden gate'y?

— Pan pali? — zapytał recepcjonista. — Pokój będzie droższy o dwadzieścia procent...
— Co mnie to obchodzi — powiedziałem niecierpliwie. — Pytam o golden gate'y!
— Oczywiście, że nie mamy. Przecież nie produkuje się ich od ośmiu lat!
— Może w tej części kraju — wygłosiłem przygotowaną na tę i inne podobne okazje

kwestię. — Nieważne... Co macie?

— Brune, Camel, Dragon, Dubai, Free Finger...
— Marlboro? — przerwałem.
— Tak, są.
— Trzy paczki. I dwa kartony piwa. Dziękuję. Rozłączyłem się. Znalazłem kanał

informacyjny i spędziłem przy nim dwie godziny. Świat nie zmienił się specjalnie: pękały
jakieś tamy, których koszt i przeznaczenie wykluczały możliwość pękania; ludzkość
mieszała się i kipiała: jedni protestowali, inni aprobowali, część się przyłączała, część —
separowała. Większość była bierna, a mniejszość aktywna, ale czasami proporcje się
odwracały.

Wyłączyłem informację i spenetrowałem możliwości kompa. Zadowoliły mnie.

Wprowadziłem słowa kluczowe, czyli listę nazwisk wszystkich znanych malarzy.
Uczuliłem komp zwłaszcza na teksty, w których te nazwiska będą występowały w grupie,
w połączeniu ze słowami: „kradzież”, „napad”, „złodzieje”, „łup” i bliskimi znaczeniowo.
Kazałem wydrukować wszystkie dotyczące tego tematu artykuły prasowe oraz podać tytuły
pozycji książkowych, począwszy od trzeciego marca dwa tysiące czterdziestego piątego
roku. Dwie sekundy później z bezgłośnej drukarki zaczęły wypływać na pokój metry
cienkiej folii.

Zerknąłem na pierwsze teksty — sensacyjne informacje o kradzieży wszechczasów — i

zająłem się dokładnym przeglądaniem „New York Timesa” i dwu czołowych sensatek
moich czasów: „Opinion” i „Who—Where—What”. Wiadomości z ich łamów miały
pomóc mi wkomponować się w ten świat, w którym być może żyje jeszcze gdzieś
siedemdziesięcioletni Owen Yeates. Co jakiś czas zerkałem na szczelinę drukarki, z której
wciąż jeszcze wysuwała się wstęga gęsto zadrukowana informacjami, w których wartość
wątpiłem, ale których nie mogłem całkowicie zignorować. Po dwóch godzinach dotarłem
do połowy czerwca i zrozumiałem, że w ten sposób będę się wczuwał i wkomponowywał
około miesiąca. „NYT”, „O” i „3W” nie miały zamiaru zmniejszyć swojej objętości, a ja

background image

nie byłem w stanie zwiększyć swojej wydajności. Poszedłem na kompromis, odwracając się
od wall—watcha i poprawiając fotel, tak by nie widzieć wciąż tryskającego strumienia
informacji, komentarzy, złośliwego rozliczania policji, wiadomości o dymisjach et cetera, et
cetera... Wypiłem spokojnie dwie puszki piwa i choć do szczęścia brakowało mi dymu z
golden gate'ów, poczułem się całkiem dobrze. Brakowało mi również rozmówcy, może
dlatego zacząłem mówić sam do siebie.

— Całkiem dobrze, jak na...
Zmusiłem się do zamilknięcia. Jeszcze pół godziny milczałem, usta otwierając już tylko w

celach konsumpcyjnych. Potem wpadła mi w oko hotelowa papeteria, co nasunęło mi
pewien pomysł. Zapisałem na kartce zadrukowanej bladą reklamą hotelu kilka słów i
aktualną datę, zakleiłem kopertę i schowałem do kieszeni bluzy. Zerknąłem na jakby
wolniej płynącą wstęgę folii i wyszedłem z pokoju.

Recepcjonisty nie było, co sprawiło, że poczułem się jak w moich czasach, ale na

szczęście na imponującej wielkości ekranie znalazło się miejsce również na reklamę stacji
wynajmu samochodów. Dotarłem do niej w kilka minut. Zanim spostrzegł mnie pękaty
pracownik w szafranowych szarawarach i pstrej koszuli z bufiastymi rękawami, przybrałem
minę sceptycznego zgryźliwca i niecierpliwie, głośno odchrząknąłem. Podbiegł natychmiast
i uśmiechnął się wyczekująco. Plamy na jego koszuli przemieszały się i ustaliły już w innej
konfiguracji. Skinąłem głową w stronę samochodów.

— Coś z tego jest na chodzie? — zapytałem.
— Do wyboru — zatoczył dłonią półkole. Zwilgotniały mu oczy, a z piersi wyrwało się

ciepłe westchnienie. — Życzy pan sobie jakąś specjalną markę czy poda mi pan
wymagania, a ja sam coś wybiorę?

— Hm... — pozwoliłem sobie na chwilę zastanowienia, ale uważałem, żeby nie

przeholować. — Wygodny, szybki, trwały, jeśli pan rozumie, co mam na myśli.

— Samochód do akcji specjalnych? — zapytał szybko i zachichotał. — Chi, chi, chi...

Męska maszyna, co?

— Byle nie terenowy łazik!
— Po co tyle kpin z życzliwego Johannatasa? — Chwycił mnie za rękaw i pociągnął za

sobą. — Jest tu trafalgar jak marzenie. Baterii wystarczy na sześć godzin jazdy z
maksymalną prędkością, drugi silnik na etylokondensat. W sumie może pan przejechać z
jednego wybrzeża na drugie, zatrzymując się tylko dwa razy! Drugi w tym sezonie
współczynnik oporu, regulowane w niebywałym zakresie pneumatyki. Cudo...!

Zaciągnął mnie, tak jak się spodziewałem, przed jedną z wyciągniętych na ląd płaszczek i

wskazał ją dłonią. Pomyślałem, że wskazanie jednym palcem uznałby zapewne za
bluźnierstwo. Stojąc w miejscu i przekręcając głowę na wszystkie możliwe strony,
obejrzałem wóz. Na koniec rzuciłem okiem na boki i tył.

— Chciałbym, żeby pan zademonstrował zalety tej taczki.
— Z przyjemnością! — Miękko, niemal czule przysunął się do prawie niewidocznych

drzwi i musnął karoserię dłonią. Usłyszałem krótki, cichy szczęk, fragment boku skoczył do
wewnątrz i w górę, po czym zamarł, udając uniesione skrzydło ptaka. Grubasek zgrabnie
zapadł we wnętrze, a ja szybko podszedłem do wozu z drugiej strony, chcąc widzieć
kolejne operacje. Fotel okazał się wygodny, nawet nieco za wygodny, widoczność
znakomita. Pulpit oszczędny, ale z klasą. Na suficie ekran TV, na wprost mnie płytka Road
Radio, lodóweczka, może ciut za mała. Johannatas podniósł nieco swój fotel i przysunął go
bliżej kolumny kierownicy. — Zapłon... — powiedział i trącił palcem dekonsor. —

background image

Wsteczny... — pstryknął w mały klawisz i popatrzył na mnie. Najprawdopodobniej wziął
mnie za zupełnego nowicjusza, który postanowił zaimponować dziewczynie czy znajomym
z rodzinnej wsi. W gruncie rzeczy nie mylił się specjalnie.

Wóz nacisnął na moje plecy, pchnął mnie do przodu, a sam wyjechał płynnie pod wiszącą

już pod sufitem bramą. Mruknąłem coś aprobującego. Grubasek prychnął w stylu:
„Poczekaj, bracie. To dopiero początek!” Dwie minuty później byliśmy za miastem.

— Oczywiście standardowy connector z szosowym kompem oraz, tam gdzie można,

ręczne sterowanie. Pokażę panu, jak działają pneumatyki... — sięgnął do pulpitu. Poczułem,
jak unoszę się w powietrze niczym w kabinie diabelskiego młyna, zaraz potem gwałtownie
opadłem. — Można regulować wysokość i twardość zawieszenia podczas jazdy i na
postoju. Teraz... Niech pan patrzy, jakie ma odejście!

Wbił stopę w szeroką dechę akceleratora. Przygotowałem się na przyspieszenie, ale i tak

miałem wrażenie, że uderzam głową w miękką piankową ścianę. Cyferki na spidometrze
zmieniły się z osiemdziesięciu na dwieście czterdzieści. Napiąłem mięśnie karku,
ustawiłem głowę na właściwym miejscu i gwizdnąłem z podziwem.

— Biorę. Wracamy.
Grubasek znowu zachichotał, łagodnie wyhamował i zerknął na mnie.
— Zawraca w miejscu — poinformował.
Nie kłamał. Zresztą wyglądał na autentycznego maniaka. Mogłem mu wierzyć. Tylko

takim ludziom można wierzyć, chyba że stoi się im na drodze. Teraz chyba nie stałem.
Dopilnowałem, żeby zatrzymał wóz w takim miejscu, z którego mógłbym wystartować, nie
będąc przez niego widzianym.

— Formalności i jadę — powiedziałem.
— Abonament na wszystkie autostrady krajowe?
— Na wszelkie możliwe.
— Kolor zostawiamy?
— Tak.
— No to chodźmy podpisać papiery. Na ile?
— Na razie dwa tygodnie. Potem...
— Wystarczy przelew. Chodźmy.
Cztery minuty później ruszyłem tą samą trasą. Za miastem przetestowałem wóz,

podzielając zachwyt Johannatasa Upnuma. Co prawda bastaad...

Korzystając z pustej szosy, ostrożnie pobawiłem się zawieszeniem, potem kilkanaście

razy zawróciłem, w końcu skierowałem się w stronę miasta. Wróciłem do hotelu chyba w
ostatniej chwili, kilka minut później nie zmieściłbym się w pokoju. Trzy godziny spędziłem
na przeglądaniu kilometrowego pasma folii. Oderwałem przejrzany kawał, wbiłem go
pięściami do gardzieli pojemnika na śmieci i klnąc w duchu, poszedłem na obiad.

Następnego dnia rano, po trzech godzinach snu i po następnym kilometrze informacji, gdy

w końcu zdołałem większość wstęgi upchnąć w śmietniku i odnaleźć fotele i barek,
uznałem, że przegląd prasy ma tyleż sensu co uważne wpatrywanie się w prezentacje
miejscowych call—girls. Potrzebowałem pomysłu. Ćwiartki pomysłu. Jednej ósmej.
Potrzebowałem snu i ruchu, najlepiej jednocześnie. Załatwiłem to w ten sposób, że
najpierw poszedłem kupić sobie ubranie, a po powrocie zacząłem przypominać sobie
ćwiczenia, których wykonywanie zarzuciłem kilka lat temu. Na koniec wykonałem
kompleks mato—soe.

background image

Potrzebę snu zaspokoiłem ucinając niemal godzinną drzemkę w wannie. Znalazłszy w

kieszeni kopertę, którą włożyłem tam poprzedniego dnia, wyrzuciłem ją i ten sam tekst
napisałem na następnej kartce, uaktualniając datę. Zaklejoną kopertę schowałem znowu do
kieszeni. Włożyłem na siebie cienką piżamę i obniżyłem temperaturę w pokoju o sześć
stopni. Człowiek mający w perspektywie śmierć z zimna musi myśleć szybciej. Przez
pierwsze pół godziny wyglądało, że jestem odporny, w końcu zacząłem jednak odczuwać
pewną niedogodność zamarzania. Obniżyłem temperaturę o następne sześć stopni. Do zera
zostało tylko siedem, zatroskany komp usiłował na własną rękę podjąć kroki zaradcze.
Objechałem go ostro. Zaczęło być naprawdę zimno. Długą chwilę, zamiast myśleć, jak
poradzić sobie z nadmiarem informacji i brakiem tej najpotrzebniejszej, zastanawiałem się,
czy nie rozpalić ogniska z folii. Potem coś zastukało nieśmiało do mojego umysłu. Umysł
zainteresował się pukaniem.

— Kto tam? — zapytał.
— Idea.
— Nie potrzebuję — burknął rozczarowany Umysł.
— Potrzebujesz, potrzebujesz — zapewniła go Idea. — Każdy potrzebuje.
— Do czego?
— Jak to? Od dwu dni obijasz się po nie swoich czasach, wydajesz pieniądze na alkohol

i samochody...

— Jeden! Wynająłem! — pisnął Umysł.
— ...i nadal nie wiesz, co masz robić.
— A ty wiesz?
— Wpuść mnie, to się przekonasz — zamruczała kusząco Idea. — Nazywam się

Wszystko Co Tylko Zechcesz... — wytchnęła do dziurki od klucza.

— Aha?! Wiem, nie jesteś wcale Ideą tylko dziwką!
— No to co? „Idea” i „dziwka” są pojęciami zamiennymi. Przyznasz mi rację, jeśli się

chwilę zastanowisz.

Nie będę się zastanawiał. Nie potrzebuję ani jednej, ani drugiej.
— Kłamiesz. Potrzebujesz mnie, bo nie wiesz, co robić — zaśmiała się głośno. —

Potrzebujesz też kobiety. Popatrz w dół...

Drgnąłem i obudziłem się. Dygotałem z zimna. Popatrzyłem w dół. Zakląłem.

Podskoczyłem do kompa i przywróciłem normalną temperaturę w pokoju. I od razu mnie
olśniło. Nalałem sobie w nagrodę porcyjkę whisky i usiadłem przy klawiaturze.
Wywołałem mapę Stanów, dźgnąłem w Kansas, powiększyłem, zakreśliłem miejsce
napadu. Powiększyłem. Chwilę przyglądałem się szosie, na której nastąpił atak, a potem
obrysowałem odcinek zamknięty przez CBI pod pozorem remontu. Do szosy dołączyłem
piętnastokilometrowy pas terenów do niej przylegających. Potem kazałem w lokalnej prasie
wyszukać informacje dotyczące oznaczonego miejsca. Rozparłem się wygodnie i zdążyłem
raz łyknąć, zanim ruszyła drukarka. Bezgłośnie wysunął się ze szczeliny krótki odcinek
folii, potem, po półsekundowej przerwie, wstęga ruszyła znowu, po czym zamarła. Komp
mrugnął ekranem. Miał dla mnie komunikat: „Zbiór wyczerpany. Czekam na instrukcje”.
Zapaliłem marlboro. Z tej odległości nie mogłem odczytać tekstu, a bałem się wstać, żeby
nie spłoszyć jedynego pomysłu, jaki mi zakiełkował. Wypaliłem papierosa, dotarłem do
połowy zawartości szklanki i kresu cierpliwości. Wstałem. Z wyszarpniętym kawałem folii
wróciłem na fotel. Notatka miała objętość dwóch tysięcy znaków. Korporacja ETWIX
zamierza wykupić od władz stanowych prawie półtora tysiąca kilometrów kwadratowych

background image

jałowych, na poły pustynnych terenów. Indagowany w tej sprawie stanowy rzecznik
prasowy wyjaśnił, że sprawa jest już przesądzona. Korporacja, po pierwsze, dokładnie
przebada zakupiony teren, wydobędzie z niego wszystko, co się da wydobyć, po czym
przystąpi do jego rekultywacji. „Za cztery lata... — oświadczył butnie rzecznik — ...będą
się tu płożyły największe w tej części kraju arbuzy i dynie, planujemy też uprawę chmielu i
winorośli”. Druga, późniejsza i krótsza notatka informowała czytelników, że transakcja
doszła do skutku oraz że za miesiąc pustynię zaatakują zmasowane oddziały geologów,
którzy zweryfikują obserwacje satelitarne. Komunikat kończyły daty i numery „Kansas
Revue”. Data. Cztery miesiące temu. Jednym łykiem dopiłem whisky i podszedłem do
okna. Na plac zaczęła wylewać się wesoła, pstra, papuzia ludzka fala. Jak na komendę.
Oparłem się czołem o szybę i szukałem w tłumie odpowiedzi na drążące mnie pytania.
Tłum jednak zajęty był sobą. Odpaliłem papierosa od niedopałka poprzedniego. Zażądałem
od kompa książki telefonicznej „KR” i nazwiska autora interesujących mnie notatek.
Autora nie było. Trąciłem palcem numer działu miejskiego, przełączyłem telefon na pokój i
— czekając na połączenie — szybko nalałem sobie jeszcze jedną porcyjkę.

— Wada Casnell! Słucham? — krzyknęła jakaś zniecierpliwiona dziewczyna.
— Jeśli się pani śpieszy, zadzwonię później. Dzień dobry — powiedziałem.
— Ależ słucham... — mówiła teraz wolniej i ciszej, ale postanowiłem nie przedstawiać

się jej prawdziwym nazwiskiem.

— Chciałbym mówić z osobą, która jest autorem dwóch notatek o dokonanym przez

ETWIX zakupie ziemi w waszym stanie. To było jakieś cztery miesiące temu.

— ETWIX? — usłyszałem, jak pyka wargami, szybko zamykając je i otwierając. —

Nie było podpisu?

— Nie.
— Zaraz. Sprawdzę w naszym banku. Ktoś przecież wziął pieniądze.
Czekałem dwie minuty. W głośniku, niczym w dźwiękowym lustrze, odbijały się odgłosy

pracy redakcji dziennika. Nie różniły się niczym od znanego mi tła dźwiękowego
„Afternoon News”. Ktoś szukał taśm, co to je jakiś wał przemieścił, ktoś stukał w
archaiczną maszynę do pisania, bez wątpienia pozując na oryginała, dwie osoby przeszły
blisko słuchawki, na tyle blisko, że wyraźnie usłyszałem, jak jedna powiedziała: „A niech
mi wyliże przedział!”, a druga uznała propozycję za uzasadnioną. Kilka sekund później
zdębiałem, słysząc wyraźny chlupot strużki moczu w sedesie, ale zaraz potem ktoś siorbał,
musiała więc to być kawa.

— Halloo? — powiedziała inna dziewczyna.
— Tak?
— Proszę pana, pierwszą notkę, z dwudziestego dziewiątego listopada napisał Ringo

Poddebracher, a druga to po prostu tekst z kancelarii gubernatora. Czy to panu wystarczy?

— Jeszcze tylko telefon do Ringo Poddebrachera i nurkuję.
Podała mi, a ja od razu wystukałem go kompowi. Poddebrachera nie było w domu, resztę

informacji jego komp zachował dla siebie. Wyszarpnąłem z pamięci mojego urządzenia
adres Ringo. Mieszkał na przedmieściach Kansas — i tak bym tamtędy przejeżdżał.
Wyprostowałem się i pomachałem ramionami. Cztery godziny wolnej jazdy, trzy —
szybkiej. Zszedłem do recepcji i zapłaciłem za dwa tygodnie z góry. Z trudem przebiłem się
przez narkotyczny tłum i przyspieszyłem na szosie. Pod domem Poddebrachera byłem dwie
godziny i czterdzieści trzy minuty później. Johannatas miałby powody do dumy ze swojego

background image

pupila. Ringo w domu nie było. Wynająłem pokój w pobliskim motelu i zacząłem
pompować w siebie sen.

Śniadanie zjadłem w samochodzie — pstrąg z ryżem w sosie curry z kawałkami

egzotycznych jarzyn i całym mnóstwem białka zwierzęcego i roślinnego w różnych
postaciach. Po raz pierwszy coś mi się spodobało w tych czasach, automaty karmią tu o
niebo lepiej niż trzy dziesięciolecia temu. Jedząc przejrzałem miejscową prasę. Nudy.
Przypominano kierowcom, że zbliża się termin corocznej weryfikacji ciekłokrystalicznych
tablic rejestracyjnych, pół strony dywagacji na temat letniej pogody, drugie pół o mającym
nastąpić za dwa dni zaćmieniu Słońca, korespondencja własna z Paryża. Wyłączając komp,
skonstatowałem, że prasa codzienna osiągnęła szczyt swoich możliwości chyba już dość
dawno temu i bez jakiegoś jakościowego przewrotu „będzie nudna jak pięćdziesiąt,
trzydzieści i dziesięć lat wstecz. Nie moje zmartwienie. Zadzwoniłem do Poddebrachera i
tym razem komp podał mi inny numer telefonu. Wykorzystałem tę informację. Miły,
dziewczęcy, rozespany, ciepły głos, przeciągając głoski, może ziewając, powiedział:

— Riiingoo? Juuż...
— Halo! — mężczyzna był wyspany i zdecydowany. Pewnie krzątał się już przy

śniadaniu, podczas gdy ona piszczała do niego: „Kotkuu? Kochasz swoją dzidzięęę?”

— Dzień dobry. Pan jest autorem notatki w „Kansas Revue” o wykupieniu przez

ETWIX ziem w waszym stanie, prawda?

— Tak.
Strzelał do słuchawki krótkimi słowami, jakby zerkał przez cały czas na patelnię z

jajecznicą w ostatnim stadium smażenia.

— Czy mógłby mi pan poświęcić kilka minut? Właśnie w związku z tą notką?
— Zgoda, jeśli teraz — powiedział stanowczym tonem. Bezgłośnie udzieliłem mu kilku

rad. Coś sapnęło z głośnika.

Dzidzia chyba wisiała mu na ramieniu, może skubała wargami płatek jego ucha.
— Czy pan interesował się później tą sprawą? Czy tam się coś dzieje? Czy decyzja była

jakoś wcześniej sygnalizowana?

— Tak, po informacji stanowego rzecznika prasowego zmarnowałem jeszcze trochę

czasu, ale nie było tam nic ciekawego. Czy coś się dzieje...? Dwie ekipy wydłubują otworki
i modlą się do ekranów. A co do ETWIX, to jest to ich pierwsza inwestycja w naszym
stanie. Tyle wiem.

Zaczął się spieszyć. Albo jajecznica zaczynała się przypalać, albo dzidzia zajęła się ostro

uchem.

— Rozumiem... — powiedziałem wolno, zastanawiając się nad następnym pytaniem. —

To mi wystarczy. Serdecznie dziękuję.

Poddebracher pierwszy rzucił słuchawkę, musiało tam być gorąco. Skończyłem piwo,

sięgnąłem do klawiatury kompa i wystukałem „Dwadzieścia trzy zera”. Otrzymałem w
zamian listę kodów priorytetowych. Bez trudu włamałem się do policyjnych zasobów.
Dziesięć minut wertowałem dane o ETWIX, ale okazało się, że jest ich znikoma ilość,
firma nie znajdowała się w polu zainteresowania policji. Tyle samo dało mi przeszukanie
archiwów CBI. Albo była to rzeczywiście uczciwa instytucja, albo — jeśli posługiwać się
mentalnością powieściowych detektywów — była niesłychanie cwana.

Była dziewiąta rano, kończyły mi się papierosy, wypiłem ostatnią puszkę piwa i woziłem

ze sobą tylko szron. Wysiadłem z samochodu. Ulica i chodniki były puste, spały. Dziewiąta
rano powszedniego dnia. Z przeglądu prasy wiedziałem co prawda, że większość ludzi

background image

pracuje w domu, a wszyscy najwyżej po pięć godzin dziennie, ale tak opustoszałe ulice
kojarzyły mi się ze scenerią filmów katastroficznych lub — w wariancie optymistycznym
— z białymi nocami. Sto metrów od hotelowego parkingu natknąłem się na szpaler
automatów, przemierzyłem go w jedną stronę i wracając zacząłem łupić jego spiżarnie.
Odniosłem wszystko do wozu i przeszedłem się jeszcze raz. Tym razem nabyłem dwa pasy
z syntetycznej skóry i trysk z klejem. Poukładałem w trafalgarze zakupy, pociąłem pasy i
zmontowałem z nich prostą, ale efektywną uprząż na broń pod siedzeniem swojego fotela.
Biffax mieścił się tam bez problemu. Ruszyłem na poszukiwania poszukiwaczy skarbów.
Pół godziny później znalazłem się na pustej szosie, na której nieco ponad trzydzieści lat
temu dokonano napadu wszechczasów. Zjechałem na pobocze i wysiadłem. Uprzytomniłem
sobie, że w moich czasach nie pofatygowałem się na miejsce zbrodni, teraz ślady zapewne
przestygły co nieco. Ulżyłem pęcherzowi. Znalazłem wejście do sieci stanowej i
wywołałem satelitarne zdjęcie okolicy. Naniosłem na ekran siatkę współrzędnych i
zacząłem przeszukiwanie kwadratów. Gdybym miał do czynienia z ludźmi, a nie
krystalicznie zimnymi komputerami, dawno już ktoś wezwałby policję — poruszałem się
niezdarnie, nie miałem pojęcia o oczywistych rzeczach, pytałem o trywialne sprawy. W
takim skomputeryzowanym, pozbawionym ludzkiej kontroli świecie kapitalnie czułby się
szpieg albo kosmita. No i ja.

Siedemnasty kwadrat był tym poszukiwanym. Siedem baraczków w dwu rzędach, trzy

plus cztery, tuzin większych i mniejszych pojazdów. Zupełny bezruch. Okolica ta była
odległa ode mnie o dziesięć minut spokojnej jazdy. Wyciągnąłem rękę, żeby wyłączyć
komp i zamarłem. Dookoła mnie żywego ducha, musiałem więc przyjąć, że nikt nie pukał
w dach mojego wozu. Opuściłem rękę. Nic się nie zmieniło. Odczekałem chwilę, ale
jedyne, co przyszło mi do głowy, to sumienne przejrzenie całego terenu wykupionego przez
ETWIX. W jednym z kwadratów znalazłem małą budkę z anteną w kształcie dwóch
zachodzących na siebie liter Z. Kilka przewodów prowadziło do odsuniętych od centralki
czujników. Szkocka baza. Wsłuchałem się w ciszę i usłyszałem tylko ciszę. Ruszyłem do
obozu poszukiwaczy owoców matki ziemi.

Pięć kilometrów dalej, po siedmiu minutach jazdy wyludnioną szosą, zjechałem na lewe

pobocze. Na glasfalcie odbite były ślady terenowych opon. Ślady były wyraźne, odkurzone,
musiał po nich przelecieć poduszkowiec. Cokolwiek by powiedzieć o firmie, nie kryła
swoich poczynań. I nie manifestowała. Ogarnęło mnie przeczucie mylnego tropu.
Spłukałem je łykiem koniaku, ale musiał to być zbyt mały łyk. Wóz jechał miękko, niemal
nie odczuwałem wahnięć karoserii. Jeśli coś mi dokuczało, to niepewność własnych racji,
nieufność wobec obcego, jeszcze nie mojego świata, może też strach przed fiaskiem
operacji, w której przyczyny, skutki, czyny i ich następstwa wymieszały się w absurdalny
kłębek. Coraz mocniej dręczyła mnie obawa, że nieudolnie szarpię poszczególne nitki. Po
przejrzeniu prasy, po prześledzeniu zarzutów wobec sił porządkowych, jakimi wypełnione
zostały stronice gazet po podaniu informacji o kradzieży, zakiełkowało we mnie
przekonanie o wyższości złodziei nad połączonymi siłami Sarkissiana, moimi i Heyrouda.
„Jaki jest sens — pomyślałem, patrząc na koleiny przed maską wozu — tropienia
przestępców, skoro wiem z prasy, że nie zostali złapani? Z drugiej strony, tak przynajmniej
tłumaczył to Heyroud, wszystko to było można odkręcić. Ale skoro tak, to może można
odkręcić i to, co on robi?” Któryś z kolei raz zaplątałem się w paradoksie czasowym.
Przystąpiłem do jeszcze jednej potyczki ze zwątpieniem, wlałem w siebie sporą część
zawartości przysadzistej butelki W&T, zaciągnąłem się aż po czubek głowy. Trochę

background image

pomogło. Schowałem butelkę na kolejną czarną godzinę, która mogła nadejść za dziesięć
minut, wjechałem na szczyt pagórka niemal niewystającego z monotonnej płyty płowej
równiny i zatrzymałem się. Obóz był przede mną. Piętnaście metrów od przedniego
zderzaka wystawał ryjek jakiegoś czujnika. Przejechałem obok niego i zatrzymałem się
przy najbliższym budynku. Wysiadłem i rozejrzałem się. Drzwi jednego ze środkowych
domków uskoczyły w bok, odsłaniając głowę krótko ostrzyżonego mężczyzny, o twarzy
okolonej wiankiem potężnej brody. W pierwszej chwili pomyślałem, że stoi za jakąś
ścianką, ale gdy zrobił krok do przodu, wyjaśniło się, że ma na sobie kombinezon—
kameleon, zmieniający barwę w zależności od tła. Mężczyzna zeskoczył ze stopnia i
skierował się w moją stronę. Idąc marszczył brew i przyglądał mi się bacznie. Jego strój stał
się jaśniejszy i upodobnił się kolorem do barwy podłoża. Gdy tylko spuściłem wzrok z
kombinezonu i przeniosłem go na twarz brodacza, obraz reszty dala — z wyjątkiem
wystających z rękawów dłoni — rozmył się. Sunęła do mnie głowa i kołyszące się w
powietrzu dłonie. Powstrzymanie się od komentarza kosztowało mnie trochę wysiłku.
Postąpiłem krok do przodu i ukłoniłem się.

— Dzień dobry. Chciałbym chwilę porozmawiać z szefem ekipy.
— Jest zastępca — powiedział.
Miał głęboki, nieco chropawy głos. Za moich czasów zrobiłby karierę w radiowym kąciku

złamanych serc.

— Nazywam się Howen Reds, jestem prywatnym detektywem.
— Zastępca to ja — powiedział, jak gdyby nie słysząc, co mówię.
Zamilkłem i patrzyłem na niego, czekając na ciąg dalszy. Wsadził dłoń pod kombinezon i

podrapał się po barku. Był nieźle owłosiony — chrzęst szczeciny słychać było z odległości
trzech metrów. A przecież człowiek miał z biegiem czasu gubić owłosienie, ja już nawet
zacząłem.

— Prowadzę dochodzenie w sprawie kidnapingu — powiedziałem. Brodacz w

kameleonie wydawał się być zainteresowany głównie wyszukiwaniem co gęstszych kęp
włosów, w każdym razie w żaden sposób nie reagował na moje słowa. — Nad tym terenem
powinien był przelatywać flyer z porwanym dzieciakiem. Ponieważ nie było go w kabinie
po wylądowaniu, przypuszczam, że został zrzucony na spadochronie, albo że odbyło się tu
międzylądowanie.

Brodacz sapnął i — jak mi się wydawało — z wysiłkiem uwolnił palce z poplątanych

kudłów na ramionach. Nie przejmując się moją obecnością, uważnie zlustrował samochód,
potem sprawdził wzrokiem moje dłonie i na końcu głowę. Ilość włosów nie zaimponowała
mu.

— Pieprzenie — rzucił tym swoim nasączonym uczuciem głosem. — Nic nie

widziałem. Nic nie leciało.

Przeniósł spojrzenie ponad moją głowę, niemal jęcząc z wysiłku. Przemknęło mi przez

myśl, że męczy go biegunka. Powstrzymałem wybuch złości.

— Skąd ta pewność? — zapytałem. Wzruszył ramionami. — Zaraz... Może piwa? —

zapytałem.

Poruszył się, co można było odczytać na kilka sposobów. Obszedłem wóz i wyszarpnąłem

z lodówki pół tuzina zblokowanych puszek. Wyrwałem z bloku dwie i podałem mu jedną z
nich. Korciło mnie, żeby walnąć go w papę, na razie jednak otworzyłem piwo. Zrobił to
samo i wcałował się w otwór.

— Skąd pewność, że nic tu nie leciało?

background image

— Ekch! — beknął i popatrzył na puszkę z wyrzutem. — Siedzę na tym odludziu dwa

miesiące. Mam od cholery aparatury. Mógłbym odnotować rozkład lotów szarańczy i
kopulację dżdżownic.

— A czegóż wy tu szukacie?
Brodacz zgiął łokieć i na jego tle umieścił pusty pojemnik. Chwilę przyglądał się, jak

tkanina usiłuje dopasować się do barwnej plamy puszki, znowu beknął.

— Ja jestem zastępcą — powiedział. I kiedy już myślałem, że będzie mi to musiało

wystarczyć, dodał: — I nie wiem. Szef też nie wie. Mamy znaleźć skarb, ale tu nikt go nie
zakopywał.

Poczułem, że gdzieś z tyłu podjechał do mnie otwarty piec hutniczy. Poruszyłem

łopatkami, ale uczucie gorąca nie ustępowało.

— Czy to jakaś przenośnia? — wykrztusiłem.
Brodacz wyciągnął rękę, wyjął mi z dłoni blok i wyszarpnął z niego jeszcze jedno piwo.

Wychłeptał je z szybkością zbliżoną do rekordu świata i już bez eksperymentów z
kameleonem rzucił pod nogi.

— Jakaś firma wykupiła ten teren za grosze i zamierza na nim zrobić kokosy. Ktoś ich

wpuścił. — Tym razem bezgłośnie wypuścił powietrze. — Nic tu nie ma. Glina i pył.
Mówiliśmy to klientom już po sondowaniu satelitarnym, ale chcieli szczegółowych badań,
to mają.

— Niespecjalnie się spracowaliście... — rozejrzałem się po obozie.
— A bo już skończyliśmy robotę. — Bez pytania sięgnął znowu do bloku i przelał

zawartość jednej z pozostałych puszek do własnej rafinerii. — Teraz będą realizować drugi
wariant: użyźnianie gleby. Mają tu zrobić ogrody Semiramidy.

Wessał piwo, aż trzasnęło denko. Pokręciłem głową.
— Chłopie, ale masz sys! — powiedziałem z podziwem. Zrozumiał, co mam na myśli.

Popatrzył na trzymaną przeze mnie połówkę bloku. Popatrzył łapczywie. Od tego
spojrzenia po czułem ucisk w pęcherzu. — Macie tu gdzieś WC? — zapytałem.

— A tu... — wskazał głową barak, z którego wcześniej wyszedł.
Skorzystałem z ubikacji i z chwili czasu do namysłu. Podniecenie opadło. Słowa

kameleona o skarbie nie mogły być niczym innym jak banalnym, ironicznym
podsumowaniem nieudanej inwestycji. Wyszedłem przed barak. Brodacz upuścił kolejną
pustą puszkę i zręcznie kopnął ją w locie.

— A szef? — zapytałem.
— Trzy dni temu wyjechał z raportem. Mnie to kiśnie — wzruszył ramionami. —

Zgarnę nawóz, pogadam z najbliższym odpowiednikiem i zmieniam hals. — Znowu
wsadził łapę pod kombinezon. — Mam dość swojej małżeńskiej nadkwasoty — zakończył
cicho, jakby żona mogła podejść i podsłuchać.

— I cały ten teren musieliście sprawdzić? — powiedziałem z niedowierzaniem,

zataczając palcem koło nad głową.

— Ehe! Caluteńki. Półtora tysiąca kwadrakilów. My to... — znowu ściszył głos —

...robimy w dwa tygodnie. Ale nawóz wzięliśmy za dwa miesiące.

— Jasne — zgodziłem się. — Jak można skubnąć, to czemu nie...
— Głupiś! — rzucił beztrosko. — Trzech ludzi z firmy cały czas siedzi nam na karku.

Nikt nie próbuje ich kantować. Po co? Dość, że nadzwyczaj sumiennie wykonujemy
zamówienie. Mnie wystarczyłyby trzy dni, mam nosa. Ale... — Otworzył puszkę i wypił

background image

piwo dwoma łykami. Zacząłem się bać, że rzuci mi wyzwanie. — Rozumiem ich: jeśli chcą
zacząć to uprawiać, nie mogą sobie pozwolić na błędy.

— A ci ludzie z firmy... Są tu jeszcze?
— Pojechali z szefem. Może się z nimi spotkasz, jeśli jeszcze tu wrócą. Biała cliferia z

ogonem kojota przyczepionym do tylnego zderzaka.

Odwrócił się i poszedł z powrotem do baraku. Zabrał ostatnie cztery piwa, ale za to tuż

przed wejściem do domku sięgnął pod kombinezon i rzucił coś za siebie. Nie czekałem, aż
to coś doleci do mnie. Wskoczyłem do trafalgara i żeby sobie ulżyć, pokląłem na głos.
Nigdy mi to nie pomagało, dzisiaj też nie. Zanim kombinezon zdążył ponownie ściemnieć,
a brodacz zniknąć w otworze drzwi, wychyliłem głowę przez okno i wrzasnąłem:

— A niecka?
Odwrócił się i chwilę patrzył na mnie, jakby w nadziei, że wyjmę jeszcze jeden blok

piwa, a widząc, że tkwię nieruchomo w oknie, rzucił:

— Sie zasypie. Żałują, że nie ma takich więcej. Gdzieś muszą zsypać ten żużel, zanim

nawiozą humus.

Wszedł w strefę cienia. Kameleon błyskawicznie ściemniał i mężczyzna w pół sekundy

zniknął jak zdmuchnięty. Przez chwilę widziałem jeszcze głowę, potem drzwi warknęły,
jakby w ich tryby dostał się żwir i niczym kurtyna odcięły nas od siebie.

Minęło pół godziny, zanim znalazłem się nad brzegiem niecki, z której wyszli i w której

zniknęli rabusie. Stojąc na brzegu urwiska widziałem osiem betanitowych pali,
rozmieszczonych parami po obu stronach zagłębienia. To właśnie na nich umocowany był
dach, pod którym złodzieje mogli spokojnie przygotować się do akcji i równie spokojnie ją
zakończyć. Poza tymi palami, wrakiem jakiegoś wozu i dwoma śladami po ogniskach, dno
uderzało beznadziejną pustką i martwotą. Zresztą cały ten teren atakował człowieka ponurą
nijakością. Pustynia, normalna, zdrowa pustynia ma swoje oblicze — życie nie afiszuje się
specjalnie, ale istnieje w zdecydowanej formie. Tutaj natomiast szarość i bylejakość
wysuwały się na pierwszy plan, jak w azjatyckiej dzielnicy nędzy czy w opuszczonym,
rozwalającym się domu. Dłuższy spacer po tym terenie mógł odebrać chęć do życia, w
każdym razie na mnie podziałał przytłaczająco. Nie bez znaczenia pozostawało zapewne
moje nastawienie i przeczucie porażki, coraz mocniej, natrętniej sygnalizujące swoją
obecność. Usiadłem i zapaliłem.

Przypomniałem sobie rozmowy z Nickiem i Dougiem i staranność, z jaką wszyscy trzej

unikaliśmy rozważań na temat szans utrafienia akurat w okres, w jakim złodziej, rozmyślnie
lub przypadkowo, ujawni fakt posiadania kolekcji. Udawaliśmy, że wierzymy w nasz fart,
może próbowaliśmy wymusić na losie, żeby tak posterował biegiem wypadków, jak nam to
będzie potrzebne. W każdym razie konsekwentnie trzymaliśmy się teorii, że najtrudniejszą
sprawą będzie dotarcie do przyszłości, później sprawa będzie już prosta jak Czwarta
Autostrada. Zgarnąłem kupkę żwiru i zacząłem rzucać w dół, celując we wrak samochodu.
Celność rzutu oznajmiał światu brzęk blachy. Działo się tak co drugi, trzeci raz. Wszystko
się sprzysięgło, żeby mnie irytować. Rzuciłem całą garść kamyków. Część trafiła w
pogiętą, pordzewiałą blachę.

Mógłbym poszukać Owena Yeatesa A.D. 2076 albo takiegoż Sarkissiana. A co będzie,

jeżeli już nie żyjemy? Ten pomysł rozważałem kilka tysięcy razy i tyleż razy umysł
reagował jednoznacznie, i tak samo jeżyły mi się włosy na karku, i w mgnieniu oka
wysychało gardło. Zaraz, pomyślałem, a może... Dzisiejszy Owen Yeates powinien

background image

wiedzieć, że właśnie w tej chwili siedzę pogrążony w rezygnacji. Powinien pomóc mi
jakoś, podsunąć wskazówkę, natchnąć wiarą. Przecież wystarczyłoby, myślałem z goryczą,
pełen pretensji do samego siebie, żeby zadzwonił do hotelu i anonimowo dodał mi otuchy.

— Świnia jestem — powiedziałem głośno i wcale mi nie ulżyło.
Chyba że... Chyba że nie ma już Owena Yeatesa...? Może nie ma też Sarkissiana i Nicka.

Może...

— Tfu! Żeby...
Zerwałem się na równe nogi, kopnąłem żwiro—glino—pył i powlokłem się do wozu.

Opadłem na siedzenie, wystawiając nogi na zewnątrz. Na złość światu wyrzuciłem
papierosa i natychmiast zapaliłem nowego. W polu mojego widzenia znalazł się ekran
kompa. Uniosłem prawą rękę i małym palcem wystukałem wezwanie.

— Komunikacja z klawiatury czy foniczna?
— Foniczna... — powiedziałem.
— Ustal hasło, od którego rozpoczynać będziesz każdorazowo kolejną sekwencję

dialogu. Dotyczy wozu bez pasażera.

— Trójka.
— Kod przyjęty.
— No to powiedz mi... — Podrapałem się po brodzie. — Czy możesz znaleźć w spisie

ludności... Nie. Zapomnij o tym. — Otworzyłem lodówkę i wsadziłem do niej rękę. Po
omacku sprawdziłem zawartość, ale duchota i zniechęcenie odebrały mi chęć nawet na
drinka. — Czy możesz sam wyjechać na szosę?

— Tak. Tą samą drogą czy inną?
— A jest jakaś różnica?
— Droga, którą przyjechałeś, jest chwilowo zablokowana. Zbliża się biała cliferia SRR

sześćset pięćdziesiąt dziewięć „U” siedemdziesiąt osiem. Wyminięcie wykluczone z
powodu piasku.

Usiadłem i spojrzałem przez ramię. Najpierw zobaczyłem smugę pyłu, odrywającą się od

podłoża i rozszerzającą w miarę nabierania wysokości, potem na ostrzu tego wiru pojawił
się biały, smukły samochód, który zbliżał się, wycelowany w moją stronę niczym lufa
czołgu na stabilizatorach. Skojarzenie z czołgiem chyba zadziałało — wsunąłem nogi do
wnętrza i powiedziałem:

— Mapę okolicy! Szybko!
Oderwałem na chwilę wzrok od cliferii, ale ekran tak był porysowany szczegółami mapy,

jak twarz stulatka zmarszczkami. Nieczytelny.

— Pokaż mi tylko drogi, wybierz tę, na której będziesz miał przewagę na cliferią.
— To jest samochód o pół klasy lepszy od trafalgara — przyznał komp.
— No to wybierz jakaś krętą drogę! Cliferią podjechała bliżej i zatrzymała się.
— Kiedy powiem „start”, wykonasz zwrot o sto osiemdziesiąt stopni najszybciej jak

możesz i pełnym gazem ruszysz do przodu. Przejmę prowadzenie, kiedy dotknę
kierownicy. Ogólny kierunek jazdy... — rzuciłem okiem na ekran z mapą — ...szosa do
Buffalo Canyon.

Cliferia stała nieruchomo. Fotochromowe szyby uniemożliwiały skontrolowanie wnętrza

wozu, ale opanowało mnie przeświadczenie, że są tam co najmniej dwie osoby, może nawet
więcej. Jeśli się nie myliłem, to nie mogły mieć wobec mnie dobrych zamiarów — nikt nie
sprzecza się tak długo o to, kto ma wyjść i porozmawiać z kierowcą innego samochodu.

background image

Można natomiast zastanawiać się, jak najlepiej go podejść. Ale tę hipotezę należało poddać
czynnej weryfikacji.

— Start... — Niemal zwaliłem się na drugi fotel. Stuknąłem tyłem głowy o szybę w

drzwiach, zaparłem się nogami o podłogę.

— Podgląd na szybę.
Z tyłu eksplodowała kurzawa. Przyjrzałem się mapie i sięgnąłem po biffax. Jego ciężar

natychmiast przeważył stertę wątpliwości, wypadły z samochodu przez rurę wydechową,
jeśli trafalgar takową posiadał. Uświadomiłem sobie, że jak niczego na świecie pragnę,
żeby cliferia naprawdę zamierzała mnie zaatakować. Gdy licznik przeskoczył
dziewięćdziesiątkę, zobaczyłem na tylnej szybie maskę białej damy. Gnała za mną,
wyraźnie nadrabiając opóźnienie na starcie. Wcisnąłem połówkę papierosa do popielniczki,
poprawiłem się w fotelu i chwyciłem kierownicę. Trafalgar przekazał mi prowadzenie
bardzo sprawnie, miękko, wóz nie zboczył z trasy ani o centymetr. Wbiłem stopę w szynę
akceleratora i lekko skręciłem kierownicę.

— Daj na mapę nasz znacznik — mruknąłem do kompa.
Pędziliśmy w kierunku wybranej wspólnie drogi, zaczynającej się ni z tego, ni z owego i

kończącej się na Siódmej Stanowej. Ruch kierownicy zaowocował nowym kłębem
kurzawy, ale cliferia śmiało się w nim zanurzyła. Mogli mieć ekran na podczerwień, a ja nie
siedziałem w bastaadzie wyposażonym w niespodzianki dla natrętnych pościgowców. Do
wylotu szosy miałem jeszcze niecałe trzy kilometry, wahnąłem kierownicą, najpierw
oddalając się od celu, a potem, kiedy cliferia męczyła się jeszcze w pyle, skręciłem z
powrotem. Akcelerator zaparł się o podłogę. Zyskałem kilkanaście metrów. Skręciłem, ale
to już nie zmyliło ścigających. Zobaczyłem, jak otwiera się okno z prawej strony,
zacieśniłem skręt, żeby karoseria cliferii zasłoniła mnie przed okiem wychylającego się z
okna mężczyzny. Nie mogło to trwać wiecznie — jeżeli chciałem trafić na szosę, musiałem
podstawić swój bok na strzał. Mężczyzna wychylił się, ale jeszcze nie strzelał, poprawiał
swoją pozycję. Wykorzystałem to na wykonanie manewru, dzięki któremu wprawdzie
wykręciłem tak, jak chciałem — w bok od wylotu, ale który jednocześnie pozwolił pogoni
zbliżyć się na odległość pięćdziesięciu metrów. Strzelec uniósł rękę z czymś
przypominającym broń krótką, ale o dziwnie długiej lufie. To coś mogło być celne. Cliferia
prawie się nie kołysała. Wszystko sprzyjało przeciwnikom.

— Czy można włączyć drugi silnik? Czy to zwiększy prędkość?
— Tak, ale niezborność taktów zrujnuje oba napędy.
— Nie dyskutuj! Szybko!
Wozem szarpnęło, do niskiego mruczenia elektronapędu dołączył tuberkuliczny charkot

napędu spalinowego. Mężczyzna strzelił, pocisk musnął karoserię z mojej prawej strony i
czterdzieści metrów przede mną wzbił się mały obłoczek kurzu. Odczekałem dwie sekundy,
jednocześnie wdusiłem akcelerator i skręciłem w prawo, a potem — mocniej — w lewo. Do
szosy zostało mi pięćset metrów. Ścigający wygrzebywali się z chmury pyłu
nadspodziewanie długo, strzelec dwa czy trzy razy nacisnął spust. Wszystko poszło obok,
ale mógł mieć jeszcze dużo tego świństwa.

— Pokaż mi, czym można ręcznie sterować...
Cały panel przede mną odskoczył, przekręcił się i zapadł gdzieś pod szybę przednią.

Zobaczyłem trzy szeregi identycznych dźwigienek oznaczonych cyframi.

— Czy możliwe jest awaryjne zrzucenie pneumatyków?

background image

— Tak. Przednie: dźwignia numer cztery; tylne: numer pięć. Odtwarzanie ciśnienia

potrwa piętnaście minut, przy unieruchomionym samochodzie.

— Cudownie!
Licznik wahał się, wskazując sto trzydzieści dziewięć, sto czterdzieści, zupełnie jakby

stukał czołem w szybę odgradzającą go od wyższych wielkości. Wpadłem na rozjeżdżoną
deltę wylotu szosy. Zacisnąłem zęby i modląc się o długie życie dla konstruktorów,
hutników i monterów — pod warunkiem, że dobrze zrobili swoją robotę — przeleciałem
muldy w stylu idiotycznym. Trzy sekundy później zrobili to moi prześladowcy. Początek
szosy wyglądał korzystnie — łagodny półkilometrowy skręt w lewo. Strzelec wychylił się
mocno i pyrknął serią. Jeden pocisk trafił w spojenie tylnego słupka, huknęło mocno. Drugi
ugrzązł w karoserii, chyba nad lewym przednim kołem. W normalnym samochodzie z
moich czasów zastanawiałbym się, co poszło: chłodnica, pompa paliwowa? W tym nie
miałem kiedy zajrzeć pod maskę, nie wiedziałem nawet, gdzie są umieszczone silniki.
Zwolniłem.

— Gdzie jest wyłącznik świateł stopu? — krzyknąłem.
— Dźwignia osiemnaście.
Wyłączyłem „stopy”. Cliferia była już tak blisko, że widziałem, jak kamyki spod moich

kół uderzają w jej maskę. Blondyn z rozwianymi włosami wrzasnął coś i ponownie uniósł
lufę. Wpadłem na krótki prosty odcinek. Uderzyłem w dźwignię numer pięć i najmocniej
jak mogłem wbiłem stopę w pedał hamulca. Puściłem kierownicę i zapadłem w fotel,
właściwie usiadłem na podłodze, plecami opierając się o brzeg siedzenia. Coś potężnie
walnęło w tył trafalgara, głowa odskoczyła mi do tyłu, przed oczami pociemniało, ale udało
mi się zobaczyć, jak przez przednią szybę przelatuje podwozie cliferii. Rzuciło mnie dla
odmiany do przodu i huknąłem brodą w kierownicę. Cliferia zaryła nosem w szosę, odbiła
się, pół sekundy gnała do przodu z zadartym dziobem, w końcu jeszcze raz grzmotnęła
przodem i wjechała na grzbiet stoku, wzdłuż którego jeszcze przed chwilą pędziliśmy.
Zatrzymałem się, szarpnąłem drzwiczki. Cliferia wykonała w powietrzu pół śruby i zaczęła
koziołkować w dół. Biegłem za nią z biffaxem w ręce, zastanawiając się, czy kondensat, o
którym wspomniał Johannatas, może eksplodować. Nie eksplodował. Cliferia zakończyła
ewolucje, zatrzymując się na boku. Wpadłem na nią z rozpędu, zawahała się i opadła na
koła. Nie musiałem otwierać drzwi — brakowało wszystkich szyb. Kierowca siedział w
miarę normalnie, w pasach, ale zalaną krwią twarz odwrócił do tyłu w taki sposób, że
musiało mu się udać rzucić spojrzenie na własne plecy. Ostatnie. Strzelec utrzymał się w
samochodzie tylko do połowy. Druga część jego ciała kilkakrotnie dostała się między
karoserię i podłoże podczas koziołkowania. Żeby go obszukać, musiałbym mieć sito i wąż
strażacki. Otworzyłem drzwiczki od strony kierowcy i pobieżnie przeszukałem kieszenie
jego kamizelki. Puste. Wsunąłem się do wozu, niemal klękając na kolanach trupowi, i przez
chusteczkę otworzyłem skrytkę. Nic. Obszedłem wóz dookoła. Ogon kojota jeszcze trzymał
się zderzaka. Zderzak trzymał się karoserii. Nadzwyczaj mocny wózek. Schowałem pistolet
i wróciłem do trafalgara. Po drodze natknąłem się na broń, z której strzelano do mnie dwie
minuty temu. Była zalana krwią, lufa była złamana. Zostawiłem ją tam, gdzie leżała.

— Samochód w porządku? — zapytałem.
— Można kontynuować jazdę. Przez dziesięć minut proszę nie przekraczać prędkości

czterdziestu kilometrów na godzinę. Muszę odtworzyć ciśnienie w pneumatykach. Poza
tym informuję, że zawiadomiłem pana Johannasasa Upnuma o uszkodzeniach. Jest na linii.

background image

— Z kim trzymasz? — mruknąłem. — Połącz mnie... Dzień dobry! — zawołałem

raźnie, gdy usłyszałem sapanie w głośnikach. — Wie pan, że miałem niemiłą przygodę? A
samochód spisał się znakomicie...

— Nic dziwnego! — roześmiał się triumfująco. — Szacunkowe koszta wynoszą dwa i

pól tysiąca — dodał tym samym tonem.

— Jak je panu przekazać?
— Jak to? Przecież jest ubezpieczony — zdziwił się, a ja bezgłośnie zrugałem siebie za

głupotę. — Dobrze, że się panu udało. Komp zrelacjonował mi tę zabawę. Bardzo chytre,
bardzo! — pochwalił.

— Mam nadzieję, że to zostaje między nami?
— Nawet Torąuemadę zdziwiłaby moja odporność na pytania.
— No to serdeczne dzięki. Do zobaczenia.
— Powodzenia — rzucił i rozłączył się.
Sięgnąłem do lodówki i spróbowałem się ochłodzić przy pomocy obniżenia temperatury

od wewnątrz. Zapaliłem i poczułem się wspaniale. Jakaś wredna, mała, zjadliwa myśl
odezwała się wprawdzie: „A jeśli to po prostu byli amatorzy mocnych wrażeń? Albo
chłopcy spod znaku Mechanicznej Pomarańczy? Hę?”, ale tak ją kopnąłem, że ze świstem
zniknęła za horyzontem. Zanim jeszcze przepadła, dobiegł mnie jej wrzask: „Zabiłeś dwóch
ludzi!” Schowany gdzieś pod kopułą czaszki usłużny kawałek egoizmu odkrzyknął
natychmiast: „To może miałem dać się podziurawić?!” i zamerdał ogonkiem. Poklepałem
go po głowie i poczęstowałem solidną porcją bourbona. Chwilę potem drugą nalałem sobie.

Zarząd ETWIX miał siedzibę na Placu Liftmeyera. Znalazłem hotel, z okien którego

mógłbym, gdybym chciał, wpatrywać się w główne wejście do budynku. Nie potrafiłem
opanować tej chęci, tak samo jak nie potrafiłem jej wytłumaczyć. Wynająłem apartament, a
gdy znalazłem się w pokoju, nawet nie podszedłem do okna. Zapadłem się w fotelu.
Poruszył się i zapytał cichym, sympatycznym głosem:

— Czy życzy pan sobie masaż?
Kosztowało mnie sporo wysiłku, żeby nie zerwać się na nogi z przekleństwem na ustach.
— Nie. I na przyszłość nie odzywaj się nieproszony.
Zapaliłem. Rozsiadłem się wygodnie. Wrzuciłem zapałkę do oczekującej już na nią

popielniczki. Natrętność sprzętów kojarzyła mi się z bezczelnymi boyami, wymuszającymi
napiwki, by później pogardliwie uśmiechać się na korytarzu. Dość wprawnie nawiązałem
kontakt głosowy z kompem i jeszcze raz kazałem podać sobie wszystkie dane o ETWIX.
Nazwiska, przede wszystkim nazwiska. Wczytywałem się w długie szeregi nazwisk
członków zarządu, później poważniejszych akcjonariuszy, potem ważniejszych
pracowników, mniej ważnych pracowników, szeregowych pracowników. Niemal
nauczyłem się ich na pamięć, ale żadne z nich nie odezwało się echem w moim mózgu.
Podkarmiłem popielniczkę czterema niedopałkami, ale żadne z nas nie podskoczyło z
radości. Brakowało mi twórczej myśli, wobec czego musiałem zacząć coś robić, bo tylko w
ten sposób można wydusić z siebie pomysły. Zjechałem do podziemi, do centrum
handlowego. Tylko dwa czy trzy sklepy obsługiwane były przez ludzi, ominąłem je.
Najpierw zatrzymałem się w salonie Zeissa. Miał wygodne fotele, a blat stołu natychmiast
rozkwitł powitalnym tekstem.

— Mocną lornetę i aparat... — zawahałem się, ale dokończyłem, używając

archaicznego określenia: — ...fotograficzny.

background image

— Proszę sprecyzować: błona światłoczuła, trwałe jednokrotne odbitki, dysk cyfrowy?
— Dobrze, konkretyzuję: aparat fotograficzny z teleobiektywem, najwyższa klasa,

odbitki muszą być również najwyższej jakości. Duża pojemność.

— W takim razie proponujemy YUP—L, pojemność dysku pięć tysięcy sześćset

sześćdziesiąt jednostek. Pełna kompatybilność...

— Dobrze, może być. Lorneta również dużej mocy, noktowizor. Aha! Statyw i łącza.

Ile będę czekał?

— Półtorej minuty. Jaką życzy pan sobie formę rozliczenia?
— Z konta.
Ekran zgasł, ale gdy tylko oparłem się łokciem o stół, pojawił się na nim tekst. Rzuciłem

okiem.

„Druga Kongregacja Poszukiwaczy Prawdziwej Charyzmy. Szukasz pociechy? Wątpisz?

Brak ci pewności we własnych poczynaniach? Ciąży ci balast własnych dokonań?”

Wytrzeszczyłem oczy. Wszystko pasowało do mnie jak ślimak do własnej muszli.

Zaschło mi w gardle.

„Dla takich jak Ty, jak My! Uruchomiony przez DKPPC program odpustów da ci szansę

znalezienia w każdym momencie pociechy wypływającej z Pokuty! Program ma wpisanych
ponad trzy tysiące grzechów standardowych oraz możliwość kompilowania ich w różnych
układach. W razie wystąpienia grzechu indywidualnego, program wskaże najbliższy
merytorycznie grzech, żebyś mógł natychmiast rozpocząć Pokutę, którą dokończysz w
dogodnym dla Ciebie czasie i miejscu. W takim przypadku otrzymasz zaświadczenie,
którego zawartość pokutnicza odjęta zostanie od wyznaczonej przez Patrona. Oto lista.

Aberracja modlitewna. Abiuracja incydentalna. Abiuracja powtarzalna. Ablacja wiary...”
Z podłogi wysunął się lekki, obłych kształtów automat na szerokiej podstawie. Podjechał

do mnie i zachęcająco otworzył kopułkę, pod którą przyniósł coś, co musiało być lornetą i
drugie coś, co na zasadzie wykluczenia statywu i przewodu nazwałem roboczo aparatem
fotograficznym. Wiara firmy w moją inteligencję rozśmieszyła mnie, zarechotałem i szybko
zamilkłem, speszony konsekwentnie prezentowaną listą grzechów standardowych.
„Anestezja wobec przejawów Charyzmy. Angeulisme...” Szybko wystukałem na
podsuniętej klawiaturze swój kod bankowy, poczekałem, aż komp go zweryfikuje i
wyskoczyłem z zakupami z salonu. Skorzystałem z automatyzacji trafiki tytoniowej,
wstydliwie schowanej w odległym kąciku i wyjaśniłem ostatecznie sprawę golden gate'ów.
Umarły nieodwołalnie sześć lat temu. Zrobiło mi się żal samego siebie, również tego siebie,
który właśnie teraz się męczył. Wydarłem z łap automatu zamówione Marlboro, dokupiłem
paczkę czarnych Dragonów. Wrzuciłem do urny rozliczeniowej dziesiątkę i nie czekając na
resztę, pełen niesmaku wyszedłem na korytarz. Objuczyłem zakupami najbliższy
transporter i pomaszerowałem do sekcji odzieżowej. Udało mi się znaleźć w miarę
normalne ubranie — spodnie miały tylko dwie nogawki, koszule nie śpiewały, bielizna nie
pieściła podbrzusza, skarpety nie mierzyły temperatury, a buty nie bawiły się w
wyznaczanie azymutu. Wszystko miało trwałe, niezmienialne kolory i musiało leżeć na
samym dnie podziemnego magazynu, skoro nawet komp sumitował się za zwłokę w
dostarczeniu zamówionych towarów. Rosła we mnie złość. Dopiero gdy wyszedłem
purpurowy po godzinnej gorącej kąpieli, uzupełnionej szklaneczką whisky, nieco pogodniej
spojrzałem na świat.

Dwadzieścia minut później ustawiłem przy oknie lornetę i aparat. Przyjrzałem się sobie z

boku i obiektywnie stwierdziłem, że wyglądam śmiesznie. Ale nie śmiałem się. Z dwóch

background image

opakowań po dyskach wykonałem zgrabne rusztowanie, na którym zacząłem umieszczać
kolejne papierosy, w miarę ich zapalania. Musiałem stoczyć małą bitwę z popielniczkami,
które odważnie ruszyły do walki o popiół. Mnie też był potrzebny, musiałem więc
przewrócić je wszystkie i trzymać na dystans. Kwadrans później zaniechałem walki,
zgarnąwszy pół szklanki czarnego popiołu. Popielniczki szamotały się, usiłując podnieść
swoje owadzie ciała, fotel skoczył do stołu, ale było za późno. Doszedłem do porozumienia
z kompem, czego owocem była mała igłowa drukarka zaoferowana mi poza zestawem
standardowym. W torbie wypełnionej zawartością kasety z kotliny znalazłem kopertę z
prezydenckim dokumentem, wkręciłem ją do drukarki, z której usunąłem pojemnik z
tuszem i ustawiłem drukarkę na sztorc. Posypując kartkę popiołem wystukałem potrzebny
mi tekst, zdmuchnąłem niewykorzystaną nadwyżkę, sprawdziłem, czy litery się trzymają i
zapakowałem dokument do przezroczystej koperty. Część planu zrealizowałem. Dla relaksu
popatrzyłem chwilę przez lornetę i zrobiłem zdjęcie jakiejś Chineczce wychodzącej z wrót
ETWDC. Dla uzyskania wprawy pobawiłem się aparatem, a kiedy udało mi się w kilka
sekund wykadrować napis na oprawie okularów dziewczyny, uznałem, że osiągnąłem cel.

Teraz, żeby przejść do kolejnej części krystalizującego się planu, powinienem sprawdzić,

kim w hierarchii służbowej jest Doug, ale jeszcze w swoich czasach przysiągłem, że
prędze) dam sobie uciąć rękę, niż sprawdzę, jak potoczyły się losy którejkolwiek ze
znanych mi osób. Gdyby ktoś mnie zapytał, dlaczego gwałcę własną, nietemperowalną
ciekawość, odpowiedziałbym, że takie podglądanie przyszłości wydaje mi się ohydniejsze
niż koprofagia czy obmacywanie pięcioletnich dziewczynek. Gdyby o to samo zapytał
któryś z przyjaciół, mógłbym dodać, że według teorii Heyrouda, a jak dotychczas nie
mieliśmy powodu wątpić w jej słuszność, każda, najdelikatniejsza nawet ingerencja
pozostawiała po sobie ślad. Nie chciałbym wrócić do swoich czasów i przekonać się, że
Sarkissian pracuje jako linoskoczek w cyrku, a Owen Yeates skończył na szubienicy w
Meksyku.

Włożyłem na siebie czyste ubranie, cholera, musiałem przyznać, że było wygodne, i

uruchomiłem komp.

— Połącz mnie z...
Właśnie. Najlepsze byłoby CBI, ale a nuż trafię tam... Policja będzie bezpieczniejsza.

Tylko z kim? Komendant? Rozniesie się. Ale niższe szarże mogą być wychowane w duchu
totalnej subordynacji. Może jakaś komórka specjalna?

— Kasuję. Daj mi schemat policji miejskiej. Mam priorytet „Dwadzieścia trzy zera”.
Przyjrzałem się schematowi. Od razu rzuciły mi się w oczy trzy odstające od

znormalizowanej drabiny sekcje i natychmiast znalazłem swoje przeznaczenie — Oddział
Prewencji Terrorystycznej. Kochany terroryzm! Nie wyginął, złociutki! Poczekał na
rozdartego niepewnością Owenka. Moje ty...!

— Połącz mnie z komendantem Oddziału Prewencji Terrorystycznej. Stop! Jak on się

nazywa?

— Thunderbird Hittelman. Łączyć?
Na pewno nie znałem żadnego Thunderbirda, a tym bardziej człowieka, który mógłby

nazwać syna jak model samochodu sprzed dwóch wieków. Chwilę przypominałem sobie,
jak też nazywał się przezabawny wozik, którego plastykową karoserię mogły rozerwać na
strzępy dwie niegrzeczne dziewczynki: wagant? birbant? Trabant! Tak, trabant!
Rozśmieszyła mnie myśl, że mógłbym dać synowi na imię Trabant. Trabant Yeates.

background image

Postanowiłem jak najszybciej zapomnieć o tym sposobie nadawania imion dzieciom.
Zresztą Philowi imię znalazła Pyma. A gdyby tak Pyma miała na imię...

— Dość! Hee... Połącz mnie z panem Hittelmanem. Z wizją.
Czekałem pół minuty. Thundie musiał pewnie dopić kawę albo dopiąć rozporek. Uderzyła

mnie trafność własnych domysłów, gdy zobaczyłem jego niezadowoloną minę. Zachowując
śmiertelną powagę na obliczu, skłoniłem szybko głowę.

— Dzień dobry. Mówię z szefem OPT?
— Tak — Na widok mojej kamiennej twarzy zainteresował się wyraźnie.
— Chciałbym spotkać się z panem. Zajmę kilka minut, ale miejsce musi być absolutnie

ekranowane.

— Dość zastanawiająca propozycja, nie uważa pan? — powiedział, trochę bez sensu jak

na szefa komórki antyterrorystycznej. Chyba że to pytanie uruchamiało nagrywanie
rozmowy.

— Dziwne, że pan się dziwi. Nie macie lokalu na spotkania z konfidentami?
Teraz zdziwił się naprawdę.
— Konfidentami? — powtórzył. — Człowieku, kto teraz tak mówi? Gdyby któryś ze

świerszczy to usłyszał, zerwałby z nami kontrakt!

— Nazewnictwo chyba nie ma znaczenia? — powstrzymałem się od otarcia potu z

czoła. — Gdzie i za ile? To musi być dzisiaj, jak najszybciej. Nie będę pana zanudzał
gadaniem, że sprawa jest poważna i wymaga zdecydowanego działania.

— A gdybym tak dowiedział się, z kim mam przyjemność? — podrapał się po brodzie,

chyba tylko po to, żeby rzucić spojrzenie w dół.

— Proszę natychmiast utajnić naszą rozmowę — powiedziałem z naciskiem, —

Mógłbym postarać się o kontakt bez zdradzania swoich personaliów, a skoro tego nie robię,
to okazuję zaufanie panu i pańskiemu profesjonalizmowi. Natychmiast proszę skasować
nagranie. Gdzie i o której?

Wygłosił serię krótkich, energicznych chrząknięć, poruszył szybko ręką.
— Za godzinę zaczyna się mecz Wieżowców z Jamnikami. W kasie będzie na pana

czekał bilet, na pana nazwisko... —— Miałem rację, zlokalizował mnie podczas rozmowy.
— Miejsce z prawej zajmie mój człowiek. Zaprowadzi pana do mnie.

— Dobrze.
Część z tej godziny spędziłem oglądając co ciekawsze fragmenty spotkań futbolowych.

Przepisy pozostały bez zmian, piłkę nafaszerowano sensorami, gigantyczne ekrany
zalewały widzów potopem danych, „...przebiegł z piłką tyle to a tyle centymetrów, po czym
podał ją z siłą...”, „kopnięcie nadało piłce przyspieszenie...”, „ciała... i... zderzyły się z
siłą...” Sama gra miała jednak chwytające za serce momenty.

Trzydzieści minut przed meczem sprawdziłem, jak można się dostać na stadion,

zostawiłem trafalgara w rękach hotelowego serwisu i częściowo pieszo, częściowo — już
na terenie Sportpolu — ruchomym chodnikiem dostałem się pod kasy stadionu. Praktycznie
całe ogrodzenie było jedną wielką kasą, która pośpiesznie połykała opłaty i znikała,
przepuszczając kibica. To, co dwa dni wcześniej wziąłem za oszołomienie barwnymi
karnawałowymi strojami, okazało się wypływać wyłącznie z mojej ignorancji i
prowincjonalnego zacofania. Pozazdrościłem daltonistom. Uskoczyłem z drogi piątce
młodzianów wbitych w nadmuchiwane, grube materace. Biegli nie zwracając najmniejszej
uwagi na pierzchający w popłochu tłum, co kilkanaście metrów rzucali się głową do
przodu, odbijali od glasfaltu — który tu zachował się w charakterze podłoża — lecieli

background image

bezwładnie, jakimś cudem lądowali na nogach i pędzili dalej. Zaczynało docierać do mnie,
że idąc na mecz tak spokojnie, muszę być w tłumie widoczny jak dziewica na placu
Czterech Wiatraków. Na tle napisu „Bar Duch” wyciągnąłem rękę do góry i ryknąłem:

— Do grobu!
— Śmierć! — zawtórowała para czterdziestolatków, idąca po mojej prawej stronie.
— Na strzępy! — uzupełniłem.
— Na strzępy! — podchwyciły jakieś głosy z tyłu. Uświadomiłem sobie, że nie wiem, o

jaką drużynę idzie.

Musiałem operować ogólnikami.
— Niech żyje masakra!
— Mas—sa—kra!
— Masa—kra!
— MASAKRA!!!
Ryk buchnął z kilkuset gardeł. Przykucnąłem pod pozorem poprawienia skarpety. Udało

mi się zniknąć z oczu tym z epicentrum wrzasku, który sam wywołałem. Powstrzymałem
się od zapalenia papierosa, byłem chyba jedynym niewolnikiem nałogu w tym cholernym
tłumie. Odczekałem chwilę. Musiałem mieć pewność, że nie chwyci mnie za ramię
gładkomózgi, żądny krwi zwolennik jednej czy drugiej drużyny i nie zażąda kontynuacji
drapieżnej litanii. Zachowując dystans, ominąłem największe skupisko kibiców i
podszedłem do szeregu kas—wejść w stosunkowo mało oblężonym fragmencie płotu.

— Howen Reds — mruknąłem konfidencjonalnie do otworu automatu.
Z poziomej szpary natychmiast wysunął się różowy żeton, zupełnie jak język z buzi

niegrzecznego dziecka. Wzorem innych kibiców przyłożyłem żeton do dekonsora i
wszedłem na teren stadionu. Straciłem kilkanaście minut na wiosłowanie w pełnym
zawirowań i mylących prądów tłumie, zanim wpłynąłem do pożądanej odnogi. Jeszcze
trochę deptania po piętach idących przede mną i obijania własnych pięt przez idących z tyłu
— i wreszcie dopadłem swojego miejsca. Trzy fotele z prawej były jeszcze wolne.
Hittelman zwlekał, być może sprawdzał, czy nie przyprowadziłem ze sobą ochrony, może
niepotrzebnie wygłupiałem się w alei. Rozejrzałem się dookoła, ale tutaj również nikt nie
palił. Przechwyciłem snujący się między rzędami automat z napojami, zabrałem mu cztery
puszki piwa i od razu wypiłem dwie. Bez papierosa nie smakowało.

— Przepraszam... — usłyszałem.
Hittelman przeszedł przede mną i wszedł po schodach na koronę stadionu. Westchnąłem i

zabierając ze sobą pozostałe dwie puszki piwa, ruszyłem za nim. Jak na komendę rozległa
się syrena. Wieżowcy rzucili się na Jamników, rozwarło się kilkanaście tysięcy gardzieli,
buchnął wrzask. Wysuszyłem jedną puszkę. Byłem jedynym stojącym na schodach
„kibicem”, jedynym opuszczającym sektor. Ryk stadionu zabrzmiał jak pożegnanie.
Wypiłem drugie piwo.

Spodziewałem się, że Hittelman zaprowadzi mnie do jakiejś ciasnej, dusznej pakamery z

żarówką w oprawie na gołym drucie i zamknie za nami drzwi z walcowanej blachy 0,4,
pokrytej kilkoma warstwami złuszczonej i nieczyszczonej od wieków farby. Zeszliśmy na
poziom szatni i gabinetów odnowy, pokonaliśmy kilka zakrętów. Zamknęła się za nami
cienka, szklana tafla. Pokój był jasny, czysty i ponury jak trzeźwy grabarz. Hittelman
natychmiast dostosował się do otoczenia — zasiadł za biurkiem, pewnie wstawionym tu
specjalnie na okoliczność konfidencjonalnej rozmowy, i zerknął na końcówkę kompa, przy
czym wykonał tę prowokację umyślnie, ale i niezdarnie. Jeśli spodziewał się, że zacznę

background image

bełkotać coś o tajemnicy spowiedzi, to musiałem go rozczarować. Ponieważ nie było
drugiego krzesła, przysiadłem na rogu biurka i wyciągnąłem w kierunku Hittelmana paczkę
Marlboro. Zakrztusił się i poderwał na równe nogi. Radośnie skonstatowałem, że głupota
glin jest równie niezmienna jak pracowitość Japończyków.

— Zabierz mi to sprzed oczu! — wrzasnął. — I przestań odgrywać scenki z filmowego

czwartorzędu!

— Dlaczego? — zdziwiłem się, wsadzając papierosa do ust. — Pan, jak widzę, świetnie

zna swoją rolę...

Zapaliłem papierosa, wypuściłem próbny kłąb dymu i zaraz potem cztery kółka. Jedno

trochę mniej udane od pozostałych. Czekałem na standardowy ciąg dalszy. Hittelman
zdziwił mnie, grając właśnie tak, jak się spodziewałem.

— Posłuchajcie no, detektywie. Bez zgrywy. Może na Hawajach był pan kimś. Tu nie.

Jeśli coś wiesz, sprzedawaj. Znasz poprawkę do konstytucji, mówiącą o obowiązku
współpracy...

Zeskoczyłem z biurka, tupnąłem nogą, żeby nogawka spodni ułożyła się dobrze na

wierzchu buta. Zrobiłem dwa kroki w kierunku drzwi.

— Właśnie na tym będę bazował, oskarżając pana o zaniedbywanie obowiązków

służbowych. Która to poprawka? — zerknąłem na niego przez ramię.

— Hej? — zareagował błyskawicznie. Zacząłem podejrzewać, że wygłupiał się przez

cały czas. W przeciwnym przypadku powinien był dłużej stygnąć. — Możemy pogadać
spokojnie?

— Wyłącznie spokojnie...
— No to ja już jestem spokojny.
— A ja byłem przez cały czas. — Nie mogłem się po wstrzymać, żeby nie zakończyć

tej części rozmowy swoją kropką nad „i”.

— Dobra. Stoję na tle białej flagi. Co jeszcze mam zrobić? Wróciłem do biurka i nie

siadając rozejrzałem się po pokoju.

Hittelman westchnął teatralnie i podszedł do ściany z kompem. Wyszarpnął z kasety pod

blatem—klawiaturą składane krzesło i delikatnie postawił je obok mnie. Podziękowałem
mu skinieniem głowy. Usiedliśmy jednocześnie.

— Jeśli powiem panu, że zajmuję się sprawą wagi państwowej i oczekuję od pana

pomocy w najwyższym stopniu dyskretnej, to nie wystarczy to, żeby pan mi tej pomocy
udzielił, prawda?

Zmrużył oczy i przesunął żuchwę tak, że mógłby trafić górną siódemką na dolną dwójkę.

Patrzył na mnie przez chwilę. Puściłem jeszcze cztery kółka. Wszystkie udane.

Po takim początku spodziewam się, że masz coś, co mnie przekona. Tak przynajmniej

sądzisz... — powiedział.

— Owszem. Pokazać?
— Po co? Wierzę. Więc pokaż.
Wyjąłem z kieszeni matową kopertę, z niej z kolei wyciągnąłem kopertę z folii i, nie

ujawniając listu, pokazałem Hittelmanowi.

— Proszę udzielić Howenowi Redsowi wszelkiej niezbędnej pomocy, bez wnikania w

sedno prowadzonej przezeń sprawy. Obowiązuje bezwzględna tajemnica. Pieczęć, podpis
— wyrecytowałem z pamięci. Zanim Hittelman zdążył zareagować, wstałem i podszedłem
do kompa. Wsunąłem list do szczeliny czytnika i uruchomiłem program weryfikujący.
Przećwiczyłem to w domu, poszło znakomicie. Komp, odpowiednio do wagi sprawy,

background image

poświęcił na sprawdzenie sześć do siedmiu sekund. „Autentyczność papieru (arkusz numer
trzy), podpisu i pieczęci niewątpliwa” — zawyrokował.

Wyszarpnąłem arkusz ze szczeliny, skasowałem tekst i schowałem kopertę do kieszeni.

Spojrzałem pytająco na Hittelmana. Znowu przesunął żuchwę, ale tym razem tylko
odrobinę: czwórka—dwójka.

— Coś stary ten podpis — powiedział. — Hoxholt urzędował trzydzieści jeden lat temu.
— Ile według pana mam lat? — zapytałem bezczelnie. Gdyby to on mnie o to zapytał,

miałbym problemy.

— Trzydzieści dwa.
— Naprawdę mam trzydzieści dziewięć, zajmuję się tą sprawą od niemal trzydziestu lat,

bez kilku dni — powiedziałem, uświadamiając sobie, że tak naprawdę, skłamałem tylko
podając wiek. — Czy jeszcze będziemy o tym mówić? — zakończyłem, podkreślając
słowa: „o tym”.

— No dobrze, i tak mi pan więcej nie powie. — Nie mógł się zdecydować, w jakiej

formie ma się do mnie zwracać. — W czym mogę pomóc?

— Po pierwsze, proszę dopilnować, żeby z historii świata zniknęła informacja o

naszych kontaktach. I po drugie, chciałbym, żeby pan prześwietlił pod każdym z
możliwych kątów konsorcjum ETWIX. Potrzebuję informacji o jego działalności z
ostatnich trzydziestu lat, wszystko, co tylko da się wygrzebać. I o jego szefach. I tu też, ile
się da do tyłu i maksimum danych aktualnych: kontakty, przyjaźnie, inwestycje, koligacje,
koterie. Rozumie pan? Proszę rozumować tak: jestem przekonany, że oni maczali w tym
palce. Muszę tylko znaleźć supełek.

Strzeliłem niedopałkiem w stronę kompa, nieco spóźniona popielniczka podskoczyła i

zgarnęła go do swojego wnętrza. Pożegnał się ze światem cichym sykiem. Popatrzyłem na
szefa OPT. Znowu sprawdzał robotę swojego dentysty. Zaświerzbiła mnie pięść.

— Dobrze. Czy to pilne?
— Pilne — powiedziałem i zastanowiłem się. Do pierwszej możliwości powrotu na

pewno nie zdążę, druga za sześć dni. Też byłby cud, gdybym coś zdziałał. — Mogę dać
maksimum cztery dni. Ale zastrzegam sobie natychmiastowy spływ informacji, bez
jakiejkolwiek kontroli.

— To co, mam panu przekazać swoich ludzi?!
— Hum... No, nie. Wystarczy, jeżeli obieca pan nie interesować się raportami.
— A może przydałbym się na coś?
Udawałem, że się zastanawiam. Pokręciłem przecząco głową.
Przykro mi, ale nie. Nie mogę wprowadzić pana w szczegóły, a bez tego nie odróżni pan

informacji istotnej od błahej. Chociaż...? — Przyszedł mi do głowy szczęśliwy pomysł,
musiałem trochę udobruchać Hittelmana. Przy okazji mógł pomóc. — Gdyby pan zajął się
niedawną transakcją ETWIX? Co? Kupili półtora tysiąca nieużytków. Chciałbym wiedzieć,
czy aby ktoś za tym nie stoi.

— Chyba nie chodzi o podatki?
— Niee... Sam interes jest legalny, ale dość kiepski dla ETWIX. Ciekawi mnie,

dlaczego mimo to dokonali zakupu. Może byli tylko pośrednikami, a wtedy bardzo by mnie
interesowała trzecia strona transakcji. Rozumiemy się?

Ustawił zęby we właściwych miejscach: jeden—jeden i tak dalej. Skinął głową. Podniósł

się i wyciągnął dłoń. Powstrzymałem uśmiech i pożegnałem się z całą powagą. Przy
drzwiach przypomniałem sobie o jeszcze jednym szczególe.

background image

— A! Zadba pan o to, żeby nasz kanał do hotelu był czysty.
— Przecież wszystkie kanały z policją są bez przerwy ekranowane? — zdziwił się.
Spociłem się na sucho. Zawyłem w duchu. Poczułem jakiś niewidzialny palec stukający

mnie w czoło. Machnąłem ręką.

— Strzeżonego Stwórca strzeże — powiedziałem z naciskiem.
— Mam trochę doświadczenia.
Wyszedłem szybko. Piętro wyżej dopadł mnie i otoczył ryk tysięcy gardeł. Wydawało mi

się, że słyszę: „Śmierć! Śmierć!” Na wszelki wypadek splunąłem przez lewe ramię.
Skrzyżowałem palce. Omal nie poszukałem najbliższego kompa, żeby zapytać, co jeszcze
mógłbym zrobić. W hotelu spłukałem incydent spokojną szklaneczką ginu ochrzczonego
tonikiem. Na psa urok. Telewizja otulała snem równie skutecznie jak trzydzieści lat temu.
Mimo to nikt nie wpadł jeszcze na pomysł uruchomienia specjalnego programu
usypiającego.

Poranek rozpoczął się tradycyjnie. Wyrzuciłem do śmietnika „starą” kopertę z tekstem i

wczorajszą datą, identyczną informację z aktualną datą przeniosłem na świeżą kartkę i
zakleiłem kopertę. Rzuciłem okiem na komunikat o wprowadzeniu do mojego prywatnego
banku informacji siedemnastu oddzielnych zapisów i poszedłem do łazienki. W pierwszych,
najszybciej zrealizowanych informacjach, spodziewałem się powtórzenia wiadomości, z
którymi się już zapoznałem, dlatego bez pośpiechu zanurkowałem na pół godziny do
wanny, po czym, również się nie śpiesząc, zgarnąłem zarost. Chwilę wpatrywałem się w
swoją twarz, pobawiłem się lustrem, ustawiając je raz na odbicie idealne, w którym prawa
strona była prawą stroną i zaraz potem na znane mi, zwykłe, lustrzane. I w jednym, i w
drugim przypadku widziałem napiętą twarz osobnika, który siłą woli powstrzymuje się
przed wybuchem, poza tym osobnik miał worki pod oczami, mimo ośmiogodzinnego snu,
niezbyt okazałą czup... Zamarłem. Przejechałem po czubku głowy dłonią.

— Komp... Komp! Czy istnieją skuteczne środki na porost włosów?
— Osiemdziesięcioczteroprocentową skutecznością wykazuje się Rems cztery. Inne

środki, które uzyskały niższą prze...

— Stop! Natychmiast daj mi na ekran informacje o Remsie i również natychmiast

zamów porcję na tydzień intensywnej kuracji, z dostawą do pokoju.

Ubierając się przejrzałem reklamówki, ale nie wzmocniły we mnie wiary w skuteczność

tego specyfiku.

Humbug — mruknąłem, oglądając obrazek przedstawiający dziecko polewające karoserię

smukłego robinsona, który na następnym obrazku gnał po autostradzie, powiewając długim
futrem.

Tym niemniej — choć opadł już ze mnie zapał — wtarłem w skórę głowy jedną ampułkę

dość przyjemnie pachnącego preparatu i zgodnie z instrukcją połknąłem dwie drażetki.
„Alkohol w nadmiernych ilościach nie jest wskazany w trakcie stosowania Remsa—IV —
osłabi działanie specyfiku”. Nie sztuka być owłosionym abstynentem. Zarośnięty pijaczyna
to co innego.

Rzuciłem okiem na pierwsze strony raportów. Tak jak się spodziewałem, miałem już o

tym pojęcie. Machnąłem ręką na robotę i postanowiłem zjeść co nieco. Zjechałem na dół,
zaparkowałem w restauracji.

— Pół szklanki soku pomarańczowego, pół ananasowego. Kromka ciemnego, najlepiej

podsmażonego bez tłuszczu chleba, może być BB — popatrzyłem na kelnera.
Postanowiłem grać ekscentryka, dzięki czemu moje ewentualne wpadki nie będą

background image

wpadkami. Jak na razie działało to bez zarzutu. Kelner bez zmrużenia oka połknął nazwę
nieistniejącego pieczywa. Zobaczymy, kto kogo, obiecałem mu w duchu. — Cztery
plasterki chudej wołowej szynki, najlepiej z bydła rasy capetown. Dwie parówki, tylko bez
wymion i tej reszty, zwykłe, cielęce — zerknąłem do karty. — Zestaw sosów numer dwa,
bez olejku bananowego. Aha! Trzy tosty z pszennej bułki, macie pewnie kajzerki. Bukiet z
jarzyn, chude masło, tylko broń Boże nie z tubki! Dwa piwa — zakończyłem.

Tak jak się spodziewałem, piwo go ustrzeliło. Stał chwilę, patrząc mi w oczy, mimo że

niedbałym ruchem ręki odesłałem go do wykonywania obowiązków.

Zapaliłem papierosa i nie zwracając uwagi na kilka przeciągłych westchnień, zatopiłem

się w lekturze kupionej za ciężkie pieniądze papierowej wersji „Horizont”. Oszacowałem,
że mam już jako tako wyrobioną reputację, ale dla pewności zjadłem wszystko, co zostało
podane. Nie miałem odwagi upewnić się, czy graham rzeczywiście był wyimaginowanej
marki BB i czy wyhodowano specjalnie dla mnie bydło rasy capetown.

Zapłaciłem rachunek gotówką, co miało wzmocnić efekt, mruknąłem tylko coś o

wątpliwościach dotyczących parówek, ale tupet kelnerów, tak jak i kilka innych rzeczy, nie
podlega ewolucji. Ober zrobił minę, którą zmienić mogą tylko miliarderzy, machnąłem ręką
i poszedłem do baru. Nie widziałem jeszcze hotelu naprawdę wysokiej klasy w tych
czasach, ten był zaledwie standardowy, ale wystarczyło mu środków na zaangażowanie
człowieka do baru. Ucieszyło mnie to — w przeciwieństwie do zgryźliwych, bezczelnych
kelnerów, barmani byli w ogromnej większości ludźmi pogodnie usposobionymi do świata,
a spora ich część godziła sympatyczny zawód z filozoficznym podejściem do przejawów
życia na planecie Ziemia. Potrafiłem znaleźć z nimi wspólny język, jakkolwiek by te słowa
rozumieć. Poddałem optycznej weryfikacji wycierającego lśniące szklanki, operetkowego
Włocha. Wsunąłem się na stołek. Podjechał nieco wyżej i zamarł w oczekiwaniu na
dyspozycje. . Pozostawiłem go w niepewności.

— Coś lekkiego, aromatycznego — zadysponowałem.
— „Hobson choice” czy zamówienie specjalne?
Musiałem wytrzeszczyć oczy, bo trącił palcem blat przed sobą. Spod mojego łokcia

popłynęła struga liter. „Tomasz Hobson, oberżysta z przełomu XVI i XVII wieku.
Zajmował się wynajmem koni, a w obawie przed zajeżdżeniem najlepszych zwierząt
wprowadził ścisłą rotację — najbardziej wypoczęty koń oczekiwał jeźdźca tuż przy wejściu
do stajni. Można było wybrać albo tego konia, albo żadnego. Wybierz, co ci oferują, albo
nic”.

Powstrzymałem się od komentarza, machnąłem przyzwalająco ręką. Zapaliłem.
— Szybki leniuch — oświadczył barman, stawiając przede mną wysoką, ciemną

szklankę, wypełnioną gęstą, purpurową cieczą. Wystawał z niej ustnik rurki. Kątem oka
widziałem, że barman, przecierając kieliszki, nie spuszcza ze mnie spojrzenia. Sięgnąłem
po szklankę i pociągnąłem. Za pierwszym razem nie udało mi się wessać cieczy do ust.
Zrozumiałem, że drugie słowo nazwy nie dotyczy klienta, tylko samego drinka. Kolejne
podejście zaowocowało wyjaśnieniem pierwszego słowa. Rurka zrobiona była z lodu, kisiel
wpływał do ust rzeczywiście zimny, ale wymuszał pośpiech. Jednym słowem, koktajl z
gatunku tych nie do picia, a do śmiechu, fajny zwłaszcza pod koniec upojnej zabawy, kiedy
śmieszne wydaje się nawet wylanie za dekolt mazagranu.

— Dobra, napiłem się jak wielbłąd. A propos, znasz dowcip o facecie podrasowującym

wielbłądy? Nie? No, to w pewnej oazie szef biwakującej karawany dowiaduje się, że
pracuje tam gość, który podrasowuje wielbłądy. Przyprowadza do niego swoje zwierzę,

background image

fachowiec poleca wprowadzić garbusa na kanał, po czym dwoma trzymanymi w ręku
kamieniami uderza w jądra zwierzęcia. Wielbłąd z przeciągłym rykiem zrywa się i wali w
niesamowitym tempie przez pustynię. Zaskoczony właściciel pyta: „Ale jak ja go teraz,
dogonię?” „Właź na kanał” — proponuje fachowiec. — Popatrzyłem barmanowi twardo w
oczy. — Jeśli dowcip ci się spodobał, to szybko daj mi coś z archiwalnych zapasów. Jeśli ci
się nie spodobał, zrób to jeszcze szybciej: znam jeszcze dwieście osiemdziesiąt dwa
dowcipy. Równie słabe.

Poruszył krótkim, czarnym wąsikiem, odstawił kieliszek. Trącił sterczący przed brzuchem

drążek i odjechał w bok. Kilka sekund manipulował przy czymś niewidocznym,
wyprostował się i uruchomił swój barmani latający dywan. Postawił przede mną rżniętą w
fasety szklankę, pociągnąłem nosem.

— No! Zostało tylko pięćdziesiąt dowcipów.
Skłonił głowę i wrócił do swojego wycierania. Gin mieli zupełnie jak my — cierpki,

mocny, ogłuszający aromatem, podszczypujący w język. Wypaliłem do niego drugiego
papierosa. Położyłem na barze dziesiątkę, nie przesadzając w żadną stronę. Barman zrobił
to, co robią wszyscy barmani od kenozoiku począwszy — skłonił dystyngowanie głowę,
który to ruch zdmuchnął banknot z kontuaru.

W holu zamknąłem się w kabinie z kompem i zrobiłem to, co dawno już powinienem był

zrobić —— sprawdziłem ceny podstawowych produktów, przynajmniej tych, które wciąż
rozprowadzali ludzie. Alkohole nie podrożały specjalnie. Trwogą napawała tylko cena i
wybór papierosów. Przy okazji dowiedziałem się, że trafalgar czeka już w garażu, ale
zażądałem pojazdu hotelowego z kierowcą. Półtorej godziny jeździłem po ulicach, aż
znalazłem duży, parkowo—leśny masyw w południowo—zachodniej części miasta.
Kazałem kierowcy czekać, a sam zafundowałem sobie godzinny spacer. Zmusiłem mózg do
pracy zarówno podczas marszu po alejach, a potem żywiołowym gąszczu, jak i podczas
półgodzinnego wylegiwania się na obrzeżu małej polany, otoczonej najwyższymi w
okolicy, dwudziestoletnimi sosnami, bukami, brzozami kanadyjskimi i orzeźwiającymi
swoim aromatem trodensjami. Bardzo ucieszyłoby mnie odkrycie ogona albo mały,
nieudany zamach, ale nikt nie zgłaszał pretensji do życia Owena Yeatesa, starego Howena
Redsa, zdenerwowanego, pełnego rozterek, zagubionego, ufnego. Złośliwego. Szukającego
punktu zaczepienia do wyładowania się na jakimś naiwnym złodziejaszku malowideł.
Wypełnionego oczekiwaniem jak sterowiec helem.

— Wracamy wolno do hotelu, trasą dowolną, byle inną od tamtej — powiedziałem do

kierowcy.

Skinął dostojnie głową i ślicznym ruchem wyprowadził wóz z parkingu na szosę. Wiózł

mnie z płynnością, której musiałbym się uczyć kilkadziesiąt lat. Na dachu mógłby wozić
jajka luzem. Jazda fascynowała, ale tylko przez kilka minut, później stawało się to
śmiertelnie nudne, jak wieczorek taneczny kończący konkurs na Najcnotliwszą Dziewczynę
Stanu.

Włączyłem komp i zacząłem dyktować słowa kluczowe do poszukiwań asocjacji w

raportach OPT: nazwiska autorów skradzionych obrazów, słowa typu „kolacja”, „galeria”,
„koneser dzieł sztuki” i pochodne. Dodałem do tego słowociąg od „kradzież”, dołączyłem
kilka dat. Na końcu, po krótkim zastanowieniu, dodyktowałem: „CBI”, „policja”, nazwisko
moje i Sarkissiana. Zastanawiałem się przez chwilę. Myśl była dość głupia, ale skoro już się
pojawiła, należało się nad nią zastanowić. Przynajmniej zastanowić. Zrobiłem więcej — nie
zastanawiałem się. Dopisałem nazwiska Heyrouda i Guylorda. Poleciłem kompowi

background image

wyłączyć dialog i przystąpić do przeszukiwania danych. Zablendowałem okna i opadłem na
siedzenie. Jutro mogę wrócić do swoich czasów, pomyślałem. Odpocznę, naradzimy się we
trójkę. Sarkissian może tu wysłać jakiegoś swojego bystrego chłopaka, któremu udzielę
mnóstwa bezcennych wskazówek. Będzie wiedział, jak się ubrać, na jakie papierosy się
przestawić i jak prowadzić foniczny dialog z kompem. Mogę też wrócić ja, wzbogacony o
doświadczenie i odpoczynek. Kilka godzin bez nieustannego łapania spojrzeń
przechodniów i serwisantów: sypnąłem się czy nie? Kilka golden gate'ów. Każdy normalny
człowiek zrozumie mój stan, nikt nie będzie myślał o wybaczeniu słabości — nikt nie uzna
tego za słabość. Nikt? Jeden na pewno. Znam bydlaka dobrze, pierwszy wita mnie rano,
pierwszy, i najczęściej jedyny, wytyka zmarszczki w kącikach oczu i bruzdy wzdłuż nosa,
chichocze patrząc na kolejne uczepione grzebienia włosy: „To akurat dobrze ci wychodzi,
Owen”. Znamy się. On powie: „Skitrałeś się. To musiało kiedyś przyjść”. To mój grabarz.
Kiedy tak powie, umrę, a on zostanie. Będzie wolno schodził z tego świata, wściekły na
wszystkich i wszystko. Jedyna istota, którą mógłbym naprawdę znienawidzić. Ja. Nagi.
Czujny. Nie do zaskoczenia. Może Pymie udało się kilka razy podejść go, może jeszcze
komuś, ale to incydenty. Pilnował się lepiej niż wszystkie systemy strażnicze świata razem
wzięte. Największy mój skarb. Moja sprężyna, mój ładowany ciekawością, próżnością i
pychą silnik.

Długim westchnieniem zakończyłem małe autodafe.
— Akurat! — rzuciłem w powietrze, tylko po to, żeby podciąć skrzydła ciszy. Trąciłem

mikrofon. — Pod komendę policji. Miejską.

Dwa miękkie manewry i zatrzymaliśmy się. Powinno się raczej powiedzieć: kula ziemska

wyhamowała pod naszymi stopami.

Wysiadłem. Prosto przede mną w karnym czworoboku stało kilkaset metrowej wysokości

walców, pomalowanych w skośne, żółto—czerwone pasy. Widziałem je już wcześniej na
ulicach miast, ale podejrzewałem, że są słupami reklamowymi, a teraz okazało się, że mają
jakieś znaczenie dla pracy policji. Te tu były pewnie wyłączone, ale i tak posłałem im
promienny uśmiech.

Maszerując do drzwi budynku, zapoznałem się jednocześnie z wyglądem wozów

najwyraźniej pościgowego przeznaczenia i miejskich. Zaimponował mi zwłaszcza mrożący
krew w żyłach widok utrzymanego w mrocznych kolorach, ośmiokołowego pojazdu,
którego przód obciążały potężne kleszcze, najeżone tarczkami elektromagnesów i
talerzykami przyssawek. Nazwałem go w myślach rakarzem. Doganiał uciekiniera, chwytał
w swoją bezlitosną kończynę i niedbale hamował ósemką swoich szerokich opon o
podwyższonym współczynniku tarcia. Zagapiłem się na potwora, przez co do holu wdarłem
się na czworakach, usiłując nie wytrzeć nosem kurzu z pierwszych metrów policyjnego
królestwa. Może miało to nawet swoje dobre strony — podniosłem się, udając
zakłopotanie. Otrzepując dłonie, rozejrzałem się uważnie i dopiero wtedy pomaszerowałem
do śmiejącego się w przeponę dyżurnego.

— Chciałbym porozmawiać z którymś z miejskich detektywów, najlepiej z mojego

pokolenia — powiedziałem do usiłującego utrzymać powagę policjanta. — Nie bierz pod
uwagę mojej wywrotki, to nie wiek ją spowodował.

Uznał to za przyzwolenie, wymknęło mu się krótkie parsknięcie. Kiwnął głową i zerknął

na poszatkowany na mniejsze i większe czworokąty blat przed sobą. Ekran był chytrze
porysowany bruzdami, z mojej strony widziałem tylko barwne plamy. Może zresztą jakieś

background image

znaczenie miały okulary na jego nosie, pierwsze, jakie tu zobaczyłem. Chwilę zastanawiał
się, dotknął jednej z plam.

— Czwarta kondygnacja, pokój czterysta dwa. — Sięgnął do szeregu gniazd i wyjął

płaską fiszkę. — Zaprowadzi pana. — Podał mi ją i dodał: — Proszę trzymać się trasy i
potwierdzić pobyt u sierżanta Keina. Do niego pana kieruję.

Pod palcami wyczułem chwytliwą szczelinę, przyłożyłem fiszkę do kieszeni i

pomaszerowałem do trzech pasów wyciągów. Bez trudu dotarłem na piętro, przy
aprobującym akompaniamencie wskazówek przewodniczki. Przed pokojem czterysta dwa
rozejrzałem się, odetchnąłem głośno, wytarłem lekko spocone dłonie i trąciłem klamkę.

Dyżurny dokładnie wypełnił moją prośbę. Sierżant Kein był zapewne w moim wieku, nie

stosował Remsa—IV, ale miał wydajną polerkę do łysiny. Rzucił na mnie jedno spojrzenie,
nosem wskazał nad podziw wygodny fotel przed swoim biurkiem, co nie przeszkodziło mu
niewiarygodnie szybko obrabiać klawiatury. Nie uzyskałbym polowy jego szybkości,
gdybym nawet na oślep walił w klawisze. Powstrzymałem się od komplementów. Mogło
się okazać, że nie awansował z powodu nieprzystosowania do wszechobecnej
komputeryzacji. Usiadłem. Chwyciłem się za kieszeń i zapytałem:

— Można palić?
— Yhy. Wreszcie ktoś normalny... — mruknął, nie odrywając wzroku od

przepisywanego tekstu. — Mogę jeszcze pół minuty?

— Ale tylko tyle!
Zapaliłem i kusząco rzuciłem marlboro na biurko. Spod blatu wysunęła główkę

popielniczka i podstawiła się pod dłoń z papierosem. Obojętnym spojrzeniem obrzuciłem
pomieszczenie. Dość wyraziście różniło się od pokoi zapracowanych glin, których znałem.
Gdyby pod jedną ze ścian ustawiono leżankę, uznałbym je za sanatoryjny pokoik — wall—
watch, do rozmiarów którego już przywykłem, trzy donice z roślinami, w tym dwie
obsypane kwieciem, na prawo od drzwi ściana pokratkowana delikatnymi rysami
szczelnych, mniejszych i większych drzwiczek. Nad głową — to też już wcześniej
widziałem tu na dole — maszerujący lampion. Nie mogłem jednakże wykluczyć, że
aktualne sanatoria wyglądają zupełnie inaczej. Może leczą się w wannach hibernacyjnych
albo wypłukują cywilizacyjne stresy ciężką pracą w hucie typu skansen? Kein oderwał na
sekundę palce od klawiatury, odczekał i stuknął ostatni raz gestem mima.

— Już — powiedział zadowolony z siebie. Wyszarpnął gdzieś spod blatu czarny

sześcian, strzelił sobie w otwarte usta papierosem i szybko przypalił. — Mogę w czymś
pomóc?

Wyjąłem z kieszeni licencję i podałem mu. Nie poświęcił jej ani pół spojrzenia, wcisnął w

czytnik i dopiero z ekranu przeczytał dane. Zwrócił mi prostokąt plastyku i przybrał
pytający wyraz twarzy.

— Potrzebne mi są dane o Hardym Skipermanie. Kein skinął głową. Poza tym nie

poruszył się ani o jotę.

— Czym się zajmuje, z kim się przyjaźni. Cała otoczka... Ponownie skinął głową.
— Przy tym chciałbym wiedzieć, co pan prywatnie myśli o sprawie sprzed trzydziestu

lat, kradzieży tych dwóch tysięcy płócien. Dookoła takich rzeczy zawsze snują się pewne
mgliste, nieuchwytne ploteczki, domysły...

Tym razem raczył skinąć głową kilka razy. Zaciągnął się mocno i wypuścił dym tak, że

zanurzył się w nim czubek jego nosa. Zamilkłem i również zająłem się papierosem. Kein
pękł po minucie.

background image

— A w zamian? Wzruszyłem ramionami.
— Nic. Przynajmniej na tym etapie śledztwa. Potrzebuje pan mojej wyświechtanej

historyjki o dyskrecji, dobru klienta i tak dalej?

Jeszcze raz skinął głową. Omal nie zaproponowałem, żeby położył się na tylnej półce

mojego samochodu i kiwał głową do wozów z tyłu.

— Dobrze. Nie lubię takiej współpracy, ale skoro moi przełożeni uznali, że mamy panu

pomagać... Dobrze — powtórzył. — Za godzinę prześlę panu...

— Niech pan uruchomi drukarkę teraz — przerwałem. — Od chwili, kiedy wymieniłem

nazwisko Skipermana, po pańskim ekranie płyną dane. Właśnie przestały. Odbija się to w
szkiełku zegarka.

— Nieźle — pochwalił, sięgając do kompa. Z drukarki wysunął się arkusz folii.
— A pan znakomicie czyta nie odrywając wzroku od gęby rozmówcy —

zrewanżowałem się.

Chwyciłem folię i przeleciałem ją wzrokiem. W znanych policji danych nic specjalnie

mnie nie oszołomiło. Najciekawsze było przedostatnie zdanie: „21 października zaginął bez
wieści, brak informacji o wyjeździe z kraju”.

— Panie Reds... — Kein oparł łokcie na blacie stołu i pochylił się do mnie. — Czy

pańskie prośby łączą się ze sobą?

— A gdybym potwierdził, uwierzyłby pan? — Pomachałem arkuszem z nijakim

życiorysem Skipermana. — Hardy Skiperman dokonuje kradzieży wszechczasów, po czym
znika z trzema tysiącami płócien.

Nie uwierzyłbym, ale zdążyłem zerknąć też na pański życiorys. Raczej ma pan powody

do dumy, dlatego serio traktuję wszystko, co pan mówi.

— Och...! Dajmy spokój. Tak na serio to od chwili kradzieży nie ustaję w pościgu za

złodziejami. Przedwczoraj przyjechałem do Kansas, bez żadnych intencji, ot, powrót do
miejsca zbrodni. Ale z biura dostałem polecenie na poszukiwanie Skipermana. Ktoś nie
zdążył odebrać pożyczki od Hardy'ego. Więc połączyłem dwie sprawy w jedno. A czy pan
mi w to uwierzy, to już zupełnie inna sprawa...

Sierżant Kein skinął głową, oczekiwałem tego gestu, dlatego zamiast się roześmiać,

kaszlnąłem tylko i zgasiłem papierosa.

— Czy odpowie mi pan szczerze? Czy w związku z moim zainteresowaniem

Skipermanem też zaczniecie go szukać? — zapytałem. — Pytam, bo już kilka razy
przeszkadzaliśmy sobie nawzajem. Jeśli wy jeszcze raz się nim zajmiecie, to ja dam sobie
spokój i przekażę wam klienta...

— Nie. On nas nie interesuje. Natomiast gdyby coś się wykryło... będę wdzięczny.
— Wiem, to standardowe zakończenie rozmowy. Ale nie odpowiedział pan na drugie

pytanie: aura wokół kradzieży?

— Żadnej. Nic. Wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju cisza. Nie spotkałem się jeszcze z

czymś takim.

— Dlatego minęło trzydzieści lat, a w najlepszych muzeach świata straszą nas kopie lub

białe prostokąty na ścianach. No dobrze... Ale... Zaraz potem nie mieliście jakichś
niespodziewanych zgonów, może całej serii? Przecież żeby uzyskać taką szczelność,
główny macher musiał najniższe piętro piramidy wspólników uziemić, to elementarne. Być
może później poszedł wyżej, ale na początek, tuż po fakcie, musiał skosić kilkunastu ludzi.
Hę?

background image

Kein strzepnął popiół, kilka sekund rysował czubkiem papierosa jakiś wzór na dnie

popielniczki.

— Dwa miesiące po kradzieży... — wsadził wskazujący palec do ucha, energicznie nim

pogmerał, a potem jednym rzutem oka wprawnie ocenił wydobycie. — ..w powietrzu
rozleciał się na strzępy mały flyer. Mogło w nim być dwanaście osób plus pilot.
Zidentyfikowaliśmy siedmiu. Wszyscy z okolic marginesu, jeszcze go nie przekroczyli, ale
ocierali się o niego przez cztery dni w tygodniu. Na pewno jeszcze ktoś był, ale flyer spadł
do oceanu. A ponieważ w zeszłym tylko kwartale zaginęło cztery tysiące osób... —
Westchnął i wyprostowawszy się, opadł plecami na oparcie swojego fotela.

— Jasne... — nie pytałem o to, kto wynajął flyer, ani o inne rutynowe sprawy, na pewno

wszystkich dopatrzono. — Cóż... — Podniosłem się. — Szczere podziękowania. —
Wsunąłem arkusz folii do kieszeni. — Mieszkam w hotelu Riviera.

Skinął głową. Wyszedłem. Na dole oddałem fiszkę dyżurnemu. Ostrożnie przekroczyłem

próg. Wróciłem do samochodu, nie zaszczycając spojrzeniem parkingu — patrzyłem pod
nogi. Poleciłem powrót do hotelu i zabrałem się do solidnego, litera po literze, czytania
krótkiego policyjnego życiorysu Skipermana. Już sama jego nienadzwyczajna długość
dobrze świadczyła o Hardym. Mój byłby o wiele dłuższy, ale powszechnie wiadomo — w
walce o sprawiedliwość rodzi się niesprawiedliwość.

Zrezygnowałem z obiadu. W garażu przesiadłem się do „swojego” trafalgara, chwilę

przyglądałem się planowi miasta. Sumiennie przejrzałem kieszenie.

Przyjaciółka Skipermana mieszkała na Rumba Avenue. Wbrew oczekiwaniom okazała się

wysoką Malajką, a nie Latynoską. Była niemal mojego wzrostu. Od jej ramion spływało w
dół kilkanaście pasów tkaniny, o szerokości mniej więcej kilku centymetrów. Strój pozornie
okrywał ją szczelnie, ale słaby przeciąg poruszał jego elementami, na mgnienie oka
odkrywając tu i tam fragmenty ciała. Piersi miała tak wysokie, że w pustej przestrzeni pod
nimi, a właściwie pod luźno zwisającym materiałem, mogło się ukrywać klocowate cielsko.

— Dzień dobry. Zajmę pani, o ile można, kilka minut. Można? — zerknąłem ponad jej

ramieniem do mieszkania.

— Teoretycznie tak. Ale o co chodzi?
— O Hardy'ego Skipermana.
Coś błysnęło w jej ciemnych oczach. Odwróciła się i poszła przodem. Dzięki temu

ruchowi mogłem stwierdzić, że jej figura daleka jest od modelu kloca. Zamknąłem drzwi,
nie odrywając wzroku od idącej przede mną Joany Ti. Wstęgi, szarfy czy paski poruszały
się nie zawsze zgodnie z moim życzeniem, zrozumiałem, że to będzie ciężka rozmowa.

— Czym mogłabym pana poczęstować? — zapytała Joana. Miałem pewien pomysł, ale

powstrzymałem się od jego zaprezentowania.

— Tym, co przyrządzi pani sobie.
— Nie sądzę, żeby pan dał radę to wypić — uśmiechnęła się. — Mieszanka ziół

pomagająca w spalaniu tłuszczu. Jestem modelką w Akademii Plastycznej.

— W takim razie na pewno wezmę od pani przepis na te zioła. Jak widzę, są

nadzwyczaj skuteczne.

— Najlepiej działają poprzedzone koniakiem.

background image

— No to może od tego zacznijmy. — Z przyjemnością przyglądałem się, jak pochyla

się nad niskim barkiem.—Zawsze zazdrościłem artystom, ale dopiero teraz zrozumiałem
przyczynę tej zazdrości.

— Jestem uodporniona... — Wyprostowała się i podeszła do mnie, niosąc dwa

pozbawione podstaw kieliszki z jasnozłotą cieczą. Podała mi jeden i usiadła na kanapie.
Wygłupiłem się, zgadzając się na fotel. — Na taki lakier — dokończyła wypowiedź. —
Pozowałam już czterem rocznikom. Ci chłopcy to dopiero mają języki naoliwione. Ale
warunki kontraktu są jednoznaczne, chociaż powszechnie mówi się: „Zrobiły na niej
dyplom trzy roczniki”. Sztuka z jednej strony, a błoto z drugiej.

Uniosła swój kieliszek i zanurzyła usta. Uświadomiłem sobie, że patrzenie jej w oczy i

widzenie jednocześnie wszystkiego, co przy każdym ruchu się odsłania, nie sprawia mi
żadnej trudności. Zaraziłem się tym od Keina. Podałem jej licencję.

— Szukam Hardy'ego Skipermana.
Rzuciła okiem na dokument. Znowu umoczyła usta w koniaku. Najwyraźniej lubiła ten

alkohol. Coraz trudniej przychodziło mi się koncentrować.

— Wyparował dwa lata... trochę mniej, rok i osiem miesięcy temu.
— Bez pożegnania?
— Bez.
— Hm... A co to był za człowiek?
— Nic ciekawego — powiedziała i popatrzyła wyzywająco. — Na pewno nie królewicz

z bajki. — Oparła głowę na brzegu kanapy i wbiła spojrzenie w sufit. — Zaskoczyła nas
kiedyś ulewa. Staliśmy razem prawie godzinę w bramie. Był mokry, jakby skoncentrował
się na nim cały deszcz. Zabrałam go tu na drinka, pozwoliłam zostać. Tylko niech mi pan
nie mówi, że zasługuję na coś lepszego — rzuciła skośne, malajskie spojenie. — Mam
dwadzieścia sześć lat i żadnych szans. Mogę tylko użyć życia, ale nie chcę. To znaczy, nie
chcę na okrągło. Hardy zaspokajał moje samicze ciągoty: gotowałam mu, trochę
zrzędziłam, co jakiś czas wyrzucałam go i przyjmowałam przeprosiny. Roczna gra. Spał na
kanapie. Nie przychodziłam do niego, ale to ja byłam stroną aktywną, on ledwo za mną
nadążał. A ja... Jak wszystkie kobiety, nie nadążam za cywilizacją. Wyzwolenie nie idzie w
parze z obiadkami, firaneczkami, dzieciuszkami, cholera.

Jednym łykiem dokończyła swój koniak i energicznie poderwała się z kanapy. Mignęła

szczupła, agresywna noga. Po raz pierwszy w życiu zamarzyło mi się, żeby koniak wpływał
na mnie uspokajająco. Łyknąłem. Działał jednak po staremu. Panna Ti wróciła na swoje
miejsce nie patrząc na mnie. Pozbierałem do kupy resztki samokontroli.

— Z czego żył? — zapytałem, żeby wyrwać ją ze spowiedniczego nastroju. Przeżyłem

kilka takich scen w życiu i wiedziałem, czym się kończą. Albo wyrzucano mnie z domu,
pokrywając tym zakłopotanie i wstyd, albo występowałem w charakterze taśmy
korekcyjnej, wymazującej w łóżku bolesne fragmenty życiorysu.

— Zasiłek i dorywcze prace. Był konserwatorem sprzętu geologicznego. — Uniosła do

ust kieliszek i popatrzyła na mnie przez szkło. — Dobrze, że mnie pan zawrócił na
właściwą drogę. Wracam do Hardy'ego. Dwa miesiące przed zniknięciem wpadł do
mieszkania jak huragan, miał furę niepotrzebnych prezentów i jeszcze trochę gotówki.
Powiedział, że załapał się na duże badania, prawie roczny kontrakt. Wyjechał na dwa
tygodnie, wrócił na dwa dni i wyjechał jeszcze raz. Więcej go nie widziałam.

— Żadnych listów? Telefonów?

background image

— Nic. To znaczy... nie odzywał się półtora miesiąca, a potem zadzwonił do mnie do

Akademii. Powiedział, że ma plecak pieniędzy, żebym się spakowała i czekała na niego
następnego dnia. Od razu wyjeżdżamy na długie, piękne wakacje, powiedział.
Nieodwołalnie. Byłam trochę zła, ale z grubsza poskładałam rzeczy. Ale już się nie pojawił.
Przestał być —— zakończyła dziwnie, ale niewiarygodnie celnie.

— Dlaczego pani tak powiedziała? — zapytałem.
— Moja praprababka była wioskową czarownicą. Coś z jej umiejętności odzywa się

czasem i we mnie.

Popatrzyła na mnie, było to półminutowe spojrzenie, mocne jak przęsło mostu i

bezapelacyjne jak nadejście świtu po nocy.

Postanowiłem, że od tej chwili będę należał do tej części mężczyzn, którzy dają

stanowczy odpór tego rodzaju spojrzeniom. Nie wiedziałem tylko, że jest to takie trudne.
Wspomogłem postanowienie dwoma łykami koniaku.

— Czyli dzień, w którym telefonował, był...
— To niezupełnie tak. To nie była bezpośrednia rozmowa, telefon odtworzył nagranie.

Co prawda, z tego co mówił, wynikało, że nagrał to tego samego dnia...

— A kiedy pani zawiadomiła policję?
— Tydzień później. Przyjechali po trzech godzinach, rozmawiali ze mną dziesięć minut,

przejrzeli rzeczy Skipermana i, ponieważ zażądałam tego, zabrali je. Tak wyglądało nasze
pożegnanie.

— Czy to prawda, że miał przednie zęby sztuczne? — zapytałem, ciekaw, czy

rzeczywiście wie o nim wszystko.

— Tak, pogubił je w jakiejś bójce z młodości. To jedna ze spraw, o których lubił

mówić.

— Jakich miał znajomych? Zna pani któregoś z nich?
Pokręciła głową.
— Bardzo, bardzo przelotne znajomości, nieciekawe. Takie, na jakie skazany jest ktoś

bez pracy. Skiperman nie rozwodził się na ich temat, a ja nie nalegałam.

Założyła nogę na nogę. W średniowieczu zrobiłaby karierę: skuteczniej niż taran

otwierałaby swoim kolanem wrota oblężonych twierdz. Dostałem meldunek, że część mojej
załogi rzuciła się do szukania białej flagi, druga część od środka wyłamywała bramę.
Odstawiłem kieliszek. Wstałem, mimo że fotel ściągał mnie w dół z siłą pół kilotony.

— Cóż... — Znalazłem słowo, którego emisja nie wymaga specjalnego wysiłku.

Gorączkowo przypomniałem sobie, czy znam jeszcze jakieś takie, co to dają się
wypowiedzieć nawet w pędzącej z przyśpieszeniem pięć G rakiecie. — Dziękuję. Mam już
pełny obraz...

— Pomogło to panu w czymś? — zapytała wstając.
O wiele łatwiej rozmawiało mi się z nią, gdy stała nieruchomo.
— Nie bardzo — przyznałem szczerze. — Ale więcej się nie spodziewałem. Dziękuję

— powtórzyłem.

Wyminąłem ją i pomaszerowałem do drzwi. Z każdym zyskanym centymetrem dystansu

do niej czułem się lepiej. Całe szczęście, że praprababka nie nauczyła jej niczego więcej.
Przy drzwiach odwróciłem się, żeby posłać standardowy pożegnalny uśmiech.

— Nie poprosi mnie pan, żebym dała znać, gdybym coś sobie przypomniała? Zawsze

tak się robi.

background image

— W miernych powieściach i archiwalnych filmach — odpowiedziałem. — Poza tym

trudno mnie złapać w biurze, unikam go od czasu, gdy się dowiedziałem, że w miejscu
pracy umiera sześćdziesiąt procent obywateli Stanów. Do widzenia.

Wypadłem na klatkę schodową i dopiero tam pozwoliłem sobie na głębokie, pełne ulgi

westchnienie. Zbiegając po trzech schodkach na ulicę, czułem się wolny i radosny. Dopiero
w hotelu, w wannie, zanurzony w eukaliptusowym obłoku piany, poprzez szum wody
usłyszałem cichutko rzucone pytanie: „I z czego, Owen, właściwie się cieszysz?”

Włączyłem muzykę, znalazłem kanał z kawałkami mojej młodości i udawałem, że

wprawiam się w dobry nastrój. Dwie puszki piwa nadspodziewanie dobrze wywiązały się
ze swojego zadania. Potem rozśmieszył mnie komp, przypominając, że powinienem trysnąć
na łeb kolejną porcję Remsa i połknąć następne dwie drażetki. Bez ścisłego przestrzegania
warunków kuracji firma nie gwarantuje pozytywnych efektów. Dodał również — jakby bez
wiary we własne słowa — że alkohol osłabia skuteczność działania specyfiku. Dobry,
samouczący się komp. Rzuciłem okiem na nowe informacje od Hittelmana i odłożyłem je
na później. Poszedłem poznęcać się nad kelnerem. Zjadłem wszystko, co zamówiłem.
Bezpłatnie nauczyłem barmana robić drink o wdzięcznej nazwie „Koń z kopytami”.
Wymyśliłem go ad hoc i kolejny raz przekonałem się, że mam do tych rzeczy dryg.

Zanim zabrałem się do studiowania raportów OPT, ostrożnie starłem z mojego

bezcennego prezydenckiego dokumentu popiół zastępujący tusz i stwierdziłem z
zadowoleniem, że w ten sposób mogę z niego korzystać w nieskończoność. Zasiadłem do
czytania. Co godzinę odkładałem wstęgę informacji i pakowałem wszystko, co wydawało
mi się tego godne, do rejestru własnej pamięci. Uruchamiałem kojarzenie, wypijałem
puszkę piwa i wracałem do roboty. Skończyłem przed drugą w nocy kolejny raz zmieniłem
datę w zapisie, kolejny raz wyrzuciłem starą i schowałem nową kopertę. Nawet nie
włączyłem telewizora, zapadłem w sen jak w gęsty kisiel.

Komp obudził mnie o dziesiątej. Wyrwany ze snu głośnym sygnałem, przeleżałem w

łóżku dziesięć minut, bezowocnie starając się przypomnieć sobie myśl, którą — jak mi się
wydawało — trzymałem zębami przez całą noc. Otworzyłem gębę tuż przed przebudzeniem
i uleciała, dała się wciągnąć przez pracujący na maksymalnych obrotach represer.

Goliłem się, unikając patrzenia sobie w oczy. Zawsze mnie to rozpraszało. W połowie

brody przypomniałem sobie, o czym chciałem pamiętać. Pobiegłem do pokoju i wywołałem
archiwa CBI. Wyciągnąłem z nich dane największych bossów podziemia, tych, których
ściągnęliśmy na rozmowę, wprowadziłem nazwiska ich, ich zastępców oraz co
znaczniejszych orbitantów i dołączyłem do listy słów kluczowych do wyszukiwania
powiązań. Dokończyłem golenia, nastawiony do siebie znacznie przychylniej. Zjadłem
śniadanie w pokoju. Przejrzałem dwa raporty z późnych godzin nocnych. Bez znaczenia.
Była jedenasta. Siedem godzin do powrotu transtime'a.

Musiałem zdecydować, co robić dalej. Teoretycznie, i było to bardzo kuszące

rozwiązanie, mogłem wrócić, odetchnąć i znowu skoczyć tutaj. W tym czasie komp
bawiłby się w gromadzenie danych, przestępcy nabieraliby pewności — a ja sił. A potem
wpadłbym tu na cztery dni, podziękował maszynie i wyprowadził złodziei na czyste wody.
Finita la comedia, w najlepszym hollywoodzkim wydaniu. Poszukałem na wardze okruchu
tytoniu, ale go tam nie było. Nie mogło być, jeżeli paliło się papierosy z filtrem, splunąłem
więc niczym. Wykasowałem ze świadomości fakt istnienia zegarków i jakichś tam godzin
osiemnastych. Podszedłem do aparatu i lornety, idiotycznie wpatrujących się w okna
ETWIX. Zrobiłem zdjęcie portierowi, potem uwieczniłem całującą się przy oknie parę.

background image

Powiększyłem odbitkę tak, że całą płaszczyznę zdjęcia wypełnił sutek. Odczepiłem lornetę
i spenetrowałem przy jej pomocy całe otoczenie, ulicę, samochody, okna. Mogłem zrobić
jeszcze kilka zdjęć o tematyce erotycznej, choć godzina była dość wczesna.

Przejrzałem swoje notatki. Dorysowałem kilka znaków zapytania. Około dwunastej

rzuciłem się na łóżko i zacząłem jeszcze raz, inaczej. Co bym robił, będąc złodziejem? Do
pewnej chwili wszystko było jasne i zgadzało się z faktami. Robię skok. Wykonawcy nie
muszą nawet wiedzieć, co, gdzie i KIEDY kradną. Wystarczy na przykład uśpić ich i
wmówić, że podczas snu przeniesieni zostali do innej części kraju. Chociaż nie —
Skiperman najwyraźniej wiedział, KIEDY jest. Może się urwał? Bez znaczenia. I tak ekipa
musiała ulec rozpyleniu. Dziwne, że sami na to nie wpadli. Dobra. Załatwiłem ekipę.
Najprawdopodobniej wykończyłbym jeszcze egzekutora (egzekutorów?). Tak się pewnie
stało, ale nie da się uczepić tej nici. W każdym razie zostałem sam na sam z największą w
historii kolekcją obrazów. Kolekcja nie ma sobie równych, nie może mieć. I niczemu nie
służy. Chyba że schodzę co jakiś czas do piwnicy i samotnie napawam się widokiem moich
skarbów. Duża musiałaby być ta piwnica. Szczelnie chroniona. Nie, zbyt duże ryzyko
przypadkowego odkrycia. Wystarczy powódź czy trzęsienie ziemi. Nie będę przecież
siedział na okrągło nad kolekcją. Stać się niewolnikiem własnej chciwości? Chciwości?

Właśnie — czego bym zażądał w zamian za zwrot? W ramach precedensu nawet

bezkarności — i zapewne zagwarantowano by mi ją. Pieniądze? Złoto? Tfu! Po cholerę,
mając...

Zamarłem, skamieniałem. Kilka minut siedziałem nie oddychając, wpatrując się w

pulsujący w rogu wall—watcha kursor. Dwie staruszki mogłyby mnie w tym czasie
wynieść, przewieźć na brzeg Kanionu Kolorado i zrzucić w dół. Nie dolatując na dno,
chwyciłem znowu oddech. Spadanie było zajęciem wyczerpującym, trzęsły mi się ręce, z
trudem odkorkowałem butelkę z JW, niemal ćwiartkę wylałem na rękę. Zimny strumyczek
dotarł do łokcia, a gdy uniosłem szklankę do ust, poczułem, jak strużka rozlanej po ręce
whisky dopływa mi pod pachę. Nalałem jeszcze i wypiłem. I jeszcze łyk, pal diabli
czuprynę! Kopniakami przestawiłem meble, żeby nie przeszkadzały w spacerze, siódmą
zapałką przypaliłem papierosa i rozpocząłem marsz. Chodziłem pół godziny i im więcej
metrów miałem za sobą, im więcej spaliłem szarych komórek, tym bardziej byłem pewny
swego. Tak dalece, że skasowałem moją hipotezę i postanowiłem jeszcze przez dwa dni
działać w dotychczasowy sposób, ostatnie dwie doby zostawiając sobie na wariactwo.
Wziąłem zimny prysznic i wyszedłem w popołudniowy tłum. Postanowiłem dowiedzieć się
więcej o świecie, w którym będę kiedyś żył.

Po trzech dniach pobytu w tym obcym kraju, może nie tyle obcym, ile kraju, do którego

wróciłem jak po dłuższej nieobecności, wydał mi się on już nie tak niebezpieczny jak
pierwszego wieczora. W gruncie rzeczy nie różnił się zbytnio od świata z moich czasów —
jeszcze bardziej rozszerzone granice tolerancji, jeszcze bardziej zatarte różnice między
rasami, jeszcze bardziej rozkręcony przymus konsumpcji. Wystarczyło poznać znaczenie
kilkunastu słów: „nugretty”, „scrabs”, „leniować”, żeby nie czuć się obco. Zamierzałem
wziąć ze sobą aparat, ale po krótkim namyśle uznałem, że nawet robienie zdjęć jest
pewnego rodzaju ingerencją w ten świat, a przecież przyrzekłem sobie, że uczynię
wszystko, żeby moja wycieczka dotyczyła wyłącznie mnie. No i jeszcze złodzieja.

Tematem dnia było zbliżające się, mające nastąpić za dwa dni zaćmienie Słońca.

Przemysł optyczny gorączkowo rzucił się do zbijania forsy. Lunety, lunetki, filtry,
przystawki, przesłony, obiektywy — każdy z artykułów w kilkudziesięciu wariantach

background image

jakościowych i cenowych — sypały się na potencjalnych klientów, czego ci zupełnie nie
zauważali. Kupowali i wyglądali na zadowolonych. Można było sobie kupić, całkiem
niedrogo, szyby do okien ze specjalnego, przyciemnionego szkła. Producent szczerze
przyznawał, że przydadzą się po raz drugi za sześćdziesiąt dwa lata. I to był decydujący
argument. Kupowali. Niemal wszyscy pozakładali ciemne okulary, choć jeszcze wczoraj
okularnik na ulicy wzbudziłby ich zainteresowanie. Skorzystałem z mody, nabyłem okulary
i mogłem wreszcie spokojnie strzelać spojrzeniami na wszystkie strony. Wkrótce tak
swojsko poczułem się w barwnym, luźnym, pędzącym do wydania forsy tłumie, że na
widok budki telefonicznej postanowiłem zadzwonić do Pymy. Oprzytomniałem dopiero po
trzech krokach, kiedy budka zachęcająco otworzyła drzwi i zaczęła paplać coś o radości
wypływającej z faktu... i tak dalej. Cofnąłem się i natychmiast z nieoczekiwaną siłą napadła
mnie ochota do skontaktowania się z kimś bliskim. Przecież niemożliwe jest — upierał się
jakiś fragment mojego umysłu — żeby rozmowa telefoniczna zmieniła cokolwiek!
Zadzwoń do Phila! No?!

Odwróciłem się i odmaszerowałem od natrętnej myśli, choć wczepiła się łapami w drzwi

budki i niczym pasmo gumy ciągnęła mnie z powrotem. W końcu zerwała się.
Zanurkowałem w największy tłum. Ciżba wpływała do ekskluzywnego magazynu „Pollys
Meadow”. Tu się kupowało, zwiedzało, psioczyło na ceny i obliczało, kiedy upragnione
artykuły zejdą z ekspansywnych witryn „Pollys” do poziomu mocy nabywczej narodu.
Przepchnąłem się do bocznego wyjścia, udało mi się pokonać napór idącej od czoła fali i
wyszedłem na parking. Westchnienie ulgi było z rocznika 2045, dobry rocznik na
westchnienia, nauczyłem się ich podczas nielicznych akcji zakupów z Pymą — połowę z
nich spędzałem właśnie na przysklepowych parkingach. Przycupnąłem na masywnym
zderzaku jakiejś półciężarówki i zapaliłem papierosa. Dopiero w chwilę potem
uświadomiłem sobie, że nie ma tym razem na kogo czekać, ale nie podnosiłem się. Co kilka
sekund ktoś przechodził w kierunku salonu, w podobnym rytmie wypadali stamtąd
uszczęśliwieni posiadacze czegoś tam. Pędzili do samochodów, wyprzedzając objuczone
większymi i mniejszymi zakupami transporterki, pakowali się do wozów i odjeżdżali,
żegnani wymyślnymi, za każdym razem innymi tekstami. Potem osierocone wózki albo
czekały, żeby przywitać kolejnego klienta, albo — jeśli były potrzebne wewnątrz — gnały
do roboty. Te socjologiczne obserwacje zajęły mi połowę papierosa. Niekiedy w
chromowanej burcie zaparkowanego bokiem do mnie urrepa przemykały odbicia takich
samych scenek rozgrywających się za moimi plecami. Wrzasnęło jakieś przygniecione czy
strofowane dziecko. Zobaczyłem odbicie jakiegoś mężczyzny wychylającego się zza tyłu
półciężarówki, które umknęło po ułamku sekundy. Zamarłem, sprężyłem się wewnętrznie,
zaciągnąłem się jeszcze raz. Nie odrywając spojrzenia od lustrzanego boku urrepa,
poruszyłem głową, jak gdybym się rozglądał. Mężczyzna wychylił się znowu, minimalnie,
ale udało mi się go zlokalizować.

Nie musiałem sięgać do kieszeni, żeby stwierdzić, że nie mam w nich broni. Nie

spodziewałem się akcji już dzisiaj, wobec czego zostawiłem biffaxa w trafalgarze. W
kieszeniach miałem tylko trochę gotówki, za mało, żeby można nią było kogokolwiek
znokautować, na nosie okulary, którymi nie dałoby się wysadzić w powietrze parkingu, a w
ustach papierosa, broń groźną co najwyżej dla niedowidzących, rozpalonych seksualnie
świetlików. Wybrałem papierosa — wypuściłem długą strugę dymu, którą obserwator
musiał zobaczyć i zanurkowałem pod ciężarówkę. Zobaczyłem jego stopy. W rekordowym
tempie przemknąłem pod samochodem, odwróciłem się i szerokim, najmocniejszym na jaki

background image

mnie było stać, sierpowym kopem podciąłem mu nogi, zaraz potem wyskoczyłem spod
karoserii i przydusiłem go do ziemi. Przydusiłem tylko na ułamek sekundy, wyszarpnął
rękę z uścisku i bez skrupułów wbił mi palce w oko. Mimo że trzasnąłem go w skroń tak, że
nawet oślepiony widziałem, jak trzepnął głową w betanit, oddał cios. Zostało mi do
dyspozycji jedno oko i jedno ucho. Szarpnąłem łokciem i trafiłem w czubek jego brody.
Chyba nie odczuł tego zbyt boleśnie. Nie udało mi się kopnąć go w podbrzusze, udało mi
się natomiast przyjąć na kość policzkową na szczęście niezbyt mocny sierpowy. Zaczynało
mi to wyglądać na przydługie okładanie się, co nie było moim ulubionym sposobem
rozstrzygania walki. Grzmotnąłem go czołem w twarz, uderzyłem łokciem w grdykę,
kopnąłem kolanem jeszcze raz, teraz nieco celniej, bo zareagował stęknięciem, ale nie
zabrał ze sobą sekundanta, który rzuciłby ręcznik. Udało mi się trafić go w dołek, zerwałem
się i od razu musiałem podskoczyć, bo zawirował w miejscu, usiłując podciąć mi nogi.
Jednocześnie sięgał do kieszeni, w której już w parterze wyczułem coś nieprzyjemnie
twardego. Mocny kopniak wybił mu z dłoni matową, połyskującą mętnie jak oszlifowane
żeliwo broń, drugi trafił w wyprostowane palce sięgające moich nóg. Coś trzasnęło, zawył.
Przekręcił się na bok i obejmując jedną ręką połamane palce drugiej, odsłonił brzuch —
skorzystałem z tego bez skrupułów. W połowie piruetu moja pięta trafiła go w dołek i
wybiła całe powietrze z jego płuc. Zajął się oddychaniem przez skórę, co, sądząc po minie,
nie szło mu najlepiej, a ja przetarłem łzawiące oko i poszedłem podnieść jego broń.

Leżała około dziesięciu metrów od nas, na brzegu szerokiego pasma transportowego.

Przebyłem połowę drogi, gdy usłyszałem pisk opon i zobaczyłem, jak niemal nie buksując,
rusza na mnie płaski, ostry jak brzeg kartki przód jasnozielonego wozu. Zrobiłem dwa
rozpaczliwe susy, dzięki długości których przeskoczyłem przed maską, odbiłem się od
ściany i rzuciłem się z powrotem między samochody. Zielony naleśnik nieznanej mi marki
atakował tym razem tyłem. Znowu milimetry dzieliły nas od spotkania. Gdyby kierowca
zdążył otworzyć drzwi, wpadłbym mu do wozu. Lawirowałem między samochodami, wciąż
słysząc wizg silnika. Pochyliłem się i dzięki temu uniknąłem kulki posłanej przez osobę
trzecią. Zacząłem kluczyć, wychylając się co jakiś czas. Niemal za każdym razem gdzieś
obok mnie stłumione stęknięcia kwitowały trafienie w jakąś karoserię. Musiało ich być co
najmniej czterech, jeden wyeliminowany, wiec zostało trzech. Pochyliłem się i tym razem
długo nie wysuwając nosa, nurkowałem między rzędami samochodów.

Przedostałem się na sam brzeg parkingu i rozejrzałem się. Tył zielonej żylety zobaczyłem

jakieś trzydzieści metrów od siebie, poza tym nie widziałem nikogo. Z drugiej strony —
serce zabiło mi mocniej — przodem do wylotu parkingu stał kabriolet trafalgar. To musiał
być prezent opatrzności albo pułapka szatana. Zerknąłem do tyłu, a nie widząc jeszcze
pieszego pościgu, wycofałem się i pod osłoną karoserii dotarłem do trafalgara. Miękko,
bezszelestnie przelałem się do jego wnętrza. Cicho szemrała muzyczka, niemal zagłuszając
szelest silnika. Usłyszałem głos kobiety, która stała nie opodal, zasłonięta filarem: „Tak,
tak! Muszę pędzić, do jutra”. Trąciłem dźwignię startową i runąłem do wylotu garażu.
Dotarłem doń bez przeszkód. Przy ostatnim filarze, właśnie gdy go mijałem, eksplodował
cicho betanit, ale ja byłem już na zewnątrz. Roześmiałem się głośno, miał to być głośny
śmiech. Miał to być długi śmiech, ale nie był. Wsteczny monitor pokazał mi wypadającą z
garażu zieloną brzytwę i w tej samej chwili sterta pakunków z tylu poruszyła się.

— Mamoo, zwalił mi się cały do...
Głowa sześcio—, siedmioletniej dziewczynki wychyliła się ponad oparcie fotela.

Zobaczyłem jej duże oczy, powiększające się jeszcze na widok obcego wujka za

background image

kierownicą. Cudem ominąłem pędzący na wprost mnie wóz. Przestałem patrzeć na małą,
całą uwagę skupiając na prowadzeniu. Johannatas Upnum nieźle mnie wpuścił, reklamując
trafalgara jako męski model. Zielony doganiał mnie w oszałamiającym tempie, zresztą, jak
dotychczas, każdy kto chciał mnie dogonić, robił to bez wysiłku. Obiecałem sobie, że przy
najbliższej okazji sprawdzę, co tu się dzieje na rynku samochodowym, ale żeby móc tej
chwili doczekać, musiałem wbić piętę w dechę gazu i wykonać kilka manewrów, które
rzuciły małą na siedzenie.

— Jak się nazywasz? — krzyknąłem.
— Nie powiem...
— To nie mów, ale posłuchaj. Ukradłem samochód twoje mamie, ale go zwrócę. Jestem

złym człowiekiem, ale ścigają mnie jeszcze gorsi...

— Policja? — zawołała.
— Nie...
— Nie podzieliliście stref wpływów?
Skręciłem w prawo, zniwelowałem poślizg, ale wpadłem dla odmiany na chodnik i

gnałem nim przez chwilę. UFO za mną straciło ma tym zakręcie jeszcze więcej.

— Tak! — krzyknąłem do małej. — Oni są niebezpieczni rozumiesz? Dlatego przy

najbliższej okazji zahamuję, a ty wyskoczysz z wozu. Dobrze?

Odpowiedziała coś, ale musiałem rzucić wóz w lewo, w prawo i jeszcze raz w lewo, żeby

uniknąć czołowego zderzenia, a właściwie trzech czołowych zderzeń. Mała podniosła się i
pokazała wściekłą buzię w monitorze.

— Nie! — wrzasnęła. — To samochód mamy!
— Jest ubezpieczony! — odwrzasnąłem. — I na pewno mama by wolała, żeby

rozwalono jej wóz niż żeby któryś z pocisków trafił w jej córkę.

Skręciłem w lewo i wpadłem — cudem nie taranując pękatej limuzyny — w szereg

walących na zachód samochodów. Teraz o powodzeniu ucieczki decydowała zrywność
wozu, który musiał na kilku metrach zwiększać prędkość o kilkanaście kilometrów, żeby
skorzystać z chwilowej luki w szeregu z lewej, skoczyć do przodu o jeden lub dwa
samochody i czekać na kolejną okazję. Niestety, trafalgar — może dlatego, że
czteromiejscowy — był mułowaty bardziej niż drogowy walec. UFO dzieliły ode mnie
tylko cztery pojazdy, a aleja nie miała na najbliższym odcinku żadnych osiągalnych dla
mnie odgałęzień. Zostało mi kilka sekund. Rozejrzałem się dokoła. Z lewej wolno
wyprzedzał mnie gotujący się z niecierpliwości kabriolet, emitujący muzykę z mocą, która
w moich czasach wystarczała do nagłośnienia stadionu. Puściłem kierownicę, odwróciłem
się gwałtownie i chwyciwszy małą za ramiona, przerzuciłem ją błyskawicznie do kabrioletu
z trójką dziewczyn. Zobaczyłem, jak otwierają usta, ale nie czekałem na osiągnięcie
porozumienia.

Strzeliłem prawymi drzwiami w lewy bok jadącego obok mnie wozu, a gdy ogłuszony

kierowca zaczął hamować, wpadłem w wytworzoną lukę i zrównałem się z kanciastym jak
na obecną modę volvo. Zobaczyłem, że jezdnię od chodnika dzieli dwumetrowej szerokości
pasmo gęstego żywopłotu. Przesunąłem się na siedzenie obok, przeskoczyłem na dach
volvo i jednym susem, nie dając ścigającym czasu na otwarcie ognia, rzuciłem się w
żywopłot.

Odczekałem pięć sekund, zanim ostrożnie wysunąłem czubek głowy z wybitej własnym

ciałem dziury w metrowej grubości dywanie barvenitty. Sześć pasm wozów szczelnie
wypełnionych ciałami nadal sunęło do przodu. Zgodnie z moimi przewidywaniami, komp

background image

pozbawionego kierowcy samochodu musi wyprowadzić go gdzieś tam, gdzie nie będzie
zakłócał ruchu. Moi prześladowcy jechali grzecznie, wpasowani w metalowy strumień. Z
całą pewnością co najmniej jeden z nich zajęty był obsługą telefonu. Wygrzebałem się z
zielonej roślinnej rzeczki płynącej obok żelaznego potoku, doprowadziłem do porządku
garderobę i oddaliłem się bez pośpiechu.

Na bar natrafiłem jeszcze nie mając pojęcia, co będę robił za chwilę. Pełna automatyzacja,

bezludzie dające być może zyski wieczorami, a najpewniej w nocy, albo w ogóle.
Wybrałem z karty szkocką wódę, zapłaciłem gotówką i usiadłem na niewygodnym stołku z
widokiem na ulicę. Do połowy drinka wspominałem bieganinę po parkingu i niezbyt
stylową jazdę po mieście. Drugą połowę poświęciłem na zastanawianie się nad
przyszłością. Musiałem dokupić drugą porcję — przyszłość była skomplikowana,
oferowała tyle wariantów, że musiałem wziąć jeszcze jeden drink, żeby z grubsza je
ogarnąć.

Przyszłość najbliższa: wracać do hotelu czy nie? Zależało mi na broni, Rems był do

nabycia w byle sklepiku. Raporty byłem w stanie zniszczyć nie zbliżając się do pokoju, a
ich zawartość mogłem przesłać pod dowolny wskazany adres. Wóz mnie już nie
interesował, zwłaszcza że nie miałem pewności, czy nie stał się cięższy o niewielki
ładunek. Co do dalszych planów... Tu komplikacje stały się wyraźniejsze. Wyrazistość ich
pogłębiła trzecia szklaneczka. Poprzestałem na niej. Nie mogłem samokrytycznie oprzeć się
następującej konkluzji: muszę żyć z dnia na dzień, ponieważ im dalej sięgam w przyszłość,
tym więcej muszę wlać w siebie alkoholu.

Wyszedłem na ulicę. Wciąż dręczył mnie dylemat: zaspokoić chęć posiadania broni czy

kierować się rozsądkiem? Zatrzymałem się przy najbliższym informacie. Znalazłem w
pobliżu magazyn z bronią i skierowałem się w jego stronę. Jeśli moi przeciwnicy mają
trochę oleju w głowie, to szukają mnie wszędzie, tylko nie tu, skąd powinienem uciekać z
prędkością światła. Byle tylko nie mieli tyle oleju, żeby rozumować tak, jakby go nie mieli.

Przy wejściu do sklepu musiałem okazać licencję, za to później komp poinformował

mnie, że cały asortyment jest do mojej dyspozycji. Od razu sprawdziłem literę „B”. Biffax!
Jest! Pogłaskałem ekran kompa. Zamówiłem jeden egzemplarz i dwa pudełka nabojów.
Dowiedziawszy się, że strzelnica jest piętro niżej, opłaciłem wejście, założyłem na głowę
szczelny kask i wywaliłem oba pudełka do tuzina tarcz. Nic się nie zmieniło — mogłem
być w miarę pewny jedynie pierwszego strzału, następne zaczynały omijać cel. Zdjąłem
kask. Zapaliłem papierosa.

— Brak panu koncentracji — powiedział komp. — Po pierwszym strzale przestaje panu

zależeć na kolejnych trafieniach.

— A ty skąd to wiesz?
— Nie odłączył pan sond.
Zajrzałem do wnętrza kasku. Fakt. Wyściółka usiana była błyszczącymi cętkami.

Podszedłem do stolika z przyborami do czyszczenia broni.

— Jeśli chce pan skorzystać z mojej rady... — komp elegancko zawiesił głos. — Proszę

spróbować się skoncentrować, a potem oddać jeszcze serię przy mojej pomocy.

— Możesz pomóc?
— Tak. Mając zapisy najlepszych pańskich strzałów, mogę korygować następne.
Chwyciłem nos w dwa palce i szarpnąłem. Utrzymał się na swoim miejscu. Zgasiłem

papierosa.

background image

— No to daj mi jeszcze naboje!
Załadowałem magazynek, włożyłem na głowę kask. Popatrzyłem na świeżą tarczę.

Wykonałem trzecią sekwencję mato—soe i wypróżniłem magazynek. „Dwanaście strzałów.
109 punktów”.

— Ha! Pomagałeś mi cały czas?
— Nie — usłyszałem. — Tylko przy strzale numer dwa, trzy i cztery.
— Dziękuję.
Zdarłem kask i odłożyłem na stół. Szybko wyczyściłem biffaxa, sprawdziłem na sucho

działanie części, nieco popuściłem sprężynę spustu i załadowałem oba magazynki.

— Proszę uiścić opłatę za usługę i dwie paczki nabojów — odezwał się komp, gdy

skierowałem się do drzwi. Wsunąłem mu piątkę z dużym napiwkiem.

Dwie przecznice dalej dokonałem następnego zakupu. Za sto klocków nabyłem szarego

victima. Sprzedawca przekonywał mnie, że to jeden z szybszych wozów na rynku.
Uwierzyłem mu — identyczny victim, tyle że zielony, ścigał mnie dzisiaj po ulicach
miasta. Teraz prędkość mieliśmy równą. Przed piątą zakończyłem zakupy. Mogłem teraz
pognać do kotliny i jeszcze bym zdążył na kolację w domu, ale nawet nie sprawdziłem na
ekranie kompa trasy przez miasto. Zatrzymałem się przy najbliższym bankomacie i
zawarłem transakcję kupna — sprzedaży samochodu. Sprzedał Howen Reds, kupił Lou
Hirp. Sprawdziłem, czy po transakcji zmieniły się numery rejestracyjne i zadowolony
ruszyłem na poszukiwania najbliższego hotelu. Postanowiłem pozostać w tej dzielnicy.

Trochę się najeździłem, zanim udało mi się znaleźć mocno średnią klasę, obsługa

mieszana. Recepcjonista — człowiek, boy — automat. Wynająłem dwa pokoje po
przeciwnych stronach korytarza. W pierwszym włączyłem muzykę i rozpakowałem się
wyjąłem z kieszeni biffaxa i położyłem na stoliku. Potem wyszarpnąłem z gniazda
klawiaturę kompa, położyłem ją na kolanach i usiłując nie trzaskać klawiszami, połączyłem
się z kompem w Rivierze. Po minucie zameldował o zniszczeniu wszystkich znajdujących
się w pokoju danych na folii i przesłaniu ich do aktualnego miejsca mojego pobytu. Połowę
informacji przejrzałem jeszcze przed kolacją. Ciężkie, martwe meldunki topornych
policjantów: nazwisko, adres, stan konta, rodzina, praca, znajomi, koniec. Takie dane nie
wystarczyłyby mi nawet do wykrycia samego siebie. Poskromiłem niecierpliwość,
porządnie zwinąłem folię w cienki rulon.

Zamówiłem kolację do pokoju, a ponieważ nie jadłem obiadu, poszerzyłem trochę jej

zakres. Nie dotyczyło to trunków. Wypaliłem papierosa, usiłując doszukać się w tych
czasach czegoś miłego. Bez trudu znalazłem: Joana Ti. Nie szukałem już innych zalet
końca dwudziestego pierwszego wieku. Po prostu wypaliłem do miłych myśli dwa
papierosy i wróciłem do raportów. Trzeci omal mnie nie zabił: załomotało mi w skroniach,
z jednoczesnym szumem w uszach, mój prywatny dwutakt zakrztusił się jak silnik
śniegołaza po nocy arktycznej. Po raz pierwszy z sympatią pomyślałem o służbie zdrowia,
to mi pomogło. Przeczytałem jeszcze raz krótki raport. Pieczołowicie odłożyłem go na bok
i jak burza przeleciałem resztę. Nie liczyłem już na nic więcej, dla mnie sprawa stała się
jasna, pozostały tak zwane detale — znalezienie miejsca pobytu sprawcy, wymuszenie
zeznania i już. Zaraz! A transport powrotny? Przecież nie mogłem wrócić i powiedzieć
Dougowi: „Okay, Doug. Za trzydzieści lat niejaki Hittelman otrzyma anonim, po którym
odnajdzie wszystkie obrazy i aresztuje sprawcę. Wytrzymamy te ćwierć wieku”. Nie, to
odpada.

background image

Zgarnąłem całą folię i wcisnąłem w kasetę śmietnika. Wziąłem prysznic, wypiłem dwie

mocne kawy i z bronią w wewnętrznej kieszeni bluzy opuściłem hotel. Prócz boya nikt tego
nie zauważył. W samochodzie połączyłem się z Hittelmanem i zadałem mu kupę roboty.
Dwie godziny później dostałem część odpowiedzi na zadane pytania. Wśród nich tylko
jedno było naprawdę ważne, ale na odpowiedź na nie musiałem długo czekać. Dopiero o
trzeciej rano, gdy już znałem miasto lepiej od nestora miejscowych taksiarzy, komp
Hittelmana dostarczył mi potrzebnych danych. Jazda po nocnych ulicach była o tyle
sensowna, że dowiedziałem się, iż mogę zaparkować wraz z samochodem na pokładzie
luksusowego promu, który popłynie z prądem niemal idealnie w pożądanym kierunku. O
lepszej przystani nie mogłem marzyć.

Zdążyłem dopaść do kasy sześć sekund przed jej zamknięciem. Po mnie nikt już nie był w

stanie niezauważalnie wjechać na pokład parkingowy. Rugałem sam siebie i nazywałem
kretynem, ale wytrzymałem kwadrans na pokładzie, żeby sprawdzić, czy ktoś nie spróbuje
dostać się na prom potajemnie, mimo że nikt nie zamierzał mi zapłacić za pilnowanie
spokoju pasażerów. Zresztą orgia zaczęła się, zanim jeszcze odbiliśmy od przystani. Mniej
więcej tego się spodziewałem. Ale wyraźnie mniej.

Prawdziwy miłośnik—przyrody byłby wniebowzięty — gęsta trawa oszałamiała

świeżym, łąkowym zapachem. Z okiem oddalonym zaledwie o kilka centymetrów od
gęstwiny źdźbeł widziałem dwie krzątające się po jednym z nich mrówki, od nagrzanej
słońcem ziemi biło ciepło, suche, z posmakiem pyłu. Dzień zbliżał się do cezury za jaką
przyjęto uważać południe, było gorąco. Nie tylko ja odczuwałem upał, lufa wbita w mój
kark rozgrzana była zupełnie nie jak w powieściach, gdzie bohater najczęściej czuje na
swoim karku przeraźliwie zimny metal. Ja mógłbym najwyżej powiedzieć, że przeraźliwie
czuję lufę. Człowiek, który wbił mi ją w zagłębienie na styku szyi i czaszki, zrobił to tak,
jakby chciał nabić mnie na koniec broni, podnieść z trawy i potrząsnąć, żeby opadły
uczepione moich kolan i łokci suche badyle.

Poczułem rękę wsuwającą się pod połę mojej kurtki. Palce miały nieco kłopotu z

wyłuskaniem biffaxa, ale ich właściciel był uparty, ponawiał próby, aż uchwycił rękojeść
na tyle pewnie, że wyjął nowiutkiego, nieużywanego jeszcze do poważnych zadań bliźniaka
tego, który wypoczywał w trafalgarze.

— Ręce! — zażądał napastnik. Była to pierwsza próbka jego głosu i nie wniosła do

sprawy żadnego nowego czynnika: głos nijaki, normalny, mogący służyć kaznodziei,
hutnikowi, szeryfowi czy nawet mnie, w każdym razie tchnął zdecydowaniem. Nie
sprawdzałem wiarygodności tego wrażenia. Wykręciłem ręce do tyłu, gdzie błyskawicznie
na ich przeguby opadły jakieś koliste uchwyty, to samo poczułem na kostkach, po czym
wbijający mi kolano w środek pleców, dokładnie między nerkami, napastnik zeskoczył ze
mnie.

— Idziemy!
Podkurczyłem kolana, odbiłem się barkiem od pachnącej łąki i wstałem. Zobaczyłem

młodego chłopaka, najwyżej osiemnaście, dziewiętnaście lat, ale broń trzymał pewnie. Inna
sprawa, że wyglądała na lekką i wypracowaną przez stylistów. Może trochę za bardzo
bajerancka, trochę jak wyposażenie Hickorys Army z ulubionego filmu Phila, ale nie
miałem wątpliwości, że jest skuteczna. Zresztą — na tę odległość, przy moich skutych
rękach i nogach, skuteczna byłaby nawet rakietka do ring—ranga.

— Idziemy — powtórzył napastnik.

background image

— Ciekawe jak? Ze skutymi nogami? — zaoponowałem.
— Co ci, wał głowę zastąpił? — zdziwił się. — Przecież to inercjały.
Wzruszyłem ramionami, że niby co mi za różnica, ale szybko zerknąłem w dół. Uchwyty

na kostkach łączył zaskakująco cienki wąż, poruszyłem nogą i przekonałem się, że wąż się
rozciąga. Dodałem tę informację do nazwy, czego wynikiem był pierwszy uczyniony
przeze mnie krok. Poruszyłem rękami. Jeżeli ruch był powolny i rozciąganie kajdanków
„inercjałów” odbywało się z odpowiednią siłą; pozwalały one na marsz i rozsuwanie rąk.
Piekielny wynalazek — gdy tylko wykonałem nieco szybszy i mocniejszy ruch,
natychmiast zacieśniły uchwyt i dopiero minutę później zareagowały na kolejną próbę
rozciągania. Musiałem przyznać, że w tym zabezpieczeniu rzeczywiście byłem niegroźny
dla otoczenia.

Zeszliśmy ze wzgórza. Na masce victora siedział znajomy mojego pogromcy. Trzymając

w ustach kciuk obgryzał paznokieć, a właściwie szukał czegoś do obgryzienia. Gdy
podeszliśmy bliżej, zerwał się błyskawicznie, trzasnął mnie w wątrobę i dołożył w twarz.
Inercjały ochoczo przyłączyły się do poniewierania Howena Redsa — szarpnęły ku sobie
wszystkie cztery obręcze, skutkiem czego nie miałem innego wyjścia jak runąć na plecy,
machając bezradnie stykającymi się w przegubach dłońmi i niemal nie poruszając
unieruchomionymi całkowicie stopami. Obaj mężczyźni roześmiali się. Radośnie. Zrobili to
tak odruchowo, tak beztrosko i zaraźliwie, że niemal im zawtórowałem. Jeśli coś mnie
powstrzymało, to fakt, że zacząłem obawiać się ich intencji. Jeśli chcieli po prostu zabrać
mi forsę i zabić, to nie było powodu do śmiechu, z mojej — rzecz jasna — strony. Jeśli
mieli zabić bez zabierania pieniędzy — jeszcze gorzej. Najbardziej urządzałoby mnie,
gdyby zamiast pieniędzy zabrali mnie i postawili przed obliczem szefa.

— Rozkuj mu nogi — polecił ten, który obgryzał paznokieć.
— Po co?
— Ostrzegam, że paznokcie na stopach mam krótko przycięte, nie użyjesz sobie —

odezwałem się, leżąc na plecach.

— Rozkuj go, powiedziałem. — Wyjął kciuk z ust i wytarł go o koszulę. — Będzie

szybciej wstawał. Pośpiesz się, babo!

Przyjrzałem się młodzieńcowi. Wcześniej wyraźnie zmyliła mnie gładka skóra twarzy,

proste, gęste włosy; szczupła sylwetka. Teraz udało mi się dojrzeć znikome pierwszorzędne
cechy płciowe, których nie zauważyłem wcześniej. Biedny Owen, rozbrajają cię
dziewczynki, które zaczynają dzień od porcji kaszki manny...

Dziewczyna zupełnie mnie zlekceważyła — schowała pistolet do kabury pod lewą pachą.

Pochyliła się nade mną, teraz poczułem zapach delikatnych perfum, chwyciła za bluzę na
piersi i postawiła mnie na nogi. Była męsko silna. Naparłem na kajdanki ręczne i
rozciągnąłem je nieco, podczas gdy dziewczę zdejmowało te z nóg. Nie próbowałem jej
kopnąć, bo przede wszystkim byłaby pierwszą kopniętą przeze mnie kobietą, ale pomijając
moje zahamowania, to jej swobodne zachowanie musiało wynikać z przekonania o
nieskuteczności takiego ataku. Podnosząc się wykonała krótki zamach kajdankami, trafiając
mnie dokładnie tam, gdzie chciała. Przeraźliwy ból wstrząsnął moim kroczem, odruchowo
szarpnąłem rękami, ale inercjały szarpnęły również, o wiele skuteczniej. Pochyliłem się, z
czego skorzystał manikiurzysta — zrobił krok i rąbnął mnie hakiem z przysiadu. Celował w
nos, ale udało mi się nieco przekręcić głowę, tak więc pięść wylądowała na lewej kości
policzkowej. Drugą ręką płasko huknął mnie w ucho.

background image

Fiknąłem kozła w bok i na wszelki wypadek przeturlałem się dalej, nie zamierzając

podstawić się pod kopa. Wcześniej zauważyłem, że nosił buty na cienkiej, płaskiej
podeszwie, cienkiej, płaskiej i sztywnej jak płat blachy. Mógł czubkami tych półbutów
zrobić niezłą kratownicę na moim ciele. Ale nie śpieszył się. Ja również. Odwróciłem się na
plecy i przekręciłem, żeby nogami bronić się przed kolejnym ciosem. W prawym uchu
słyszałem wyraźny szum fal, potrząsnąłem głową, ale nieprzyczepiona do ucha muszla nie
odczepiła się. Podciągnąłem kolana i wytarłem płynący z lewego oka strumyk łez o
nogawkę spodni. Dziewczyna rzuciła kajdanki koledze i zrobiła dwa kroki w moim
kierunku.

— Tym razem już cię uderzę — ostrzegłem. Manikiurzysta parsknął beztroskim

śmiechem. Cisnął inercjałami w moją stronę, a gdy po uniku podniosłem głowę,
zobaczyłem wylot lufy najwyraźniej wydajnego pistoletu maszynowego, skierowanego
nieco w bok ode mnie. Pociski — tak jak przypuszczałem, w dużej liczbie opuszczające
lufę — przeorały łąkę z mojej lewej strony, przejechały obok stóp, których nie miałem siły
nie podkurczyć i zakończyły spulchnianie gleby na wysokości głowy po prawej stronie.
Potrząsnąłem głową, żeby strząsnąć piasek i pocięte źdźbła trawy.

— Wstawaj — powiedziała dziewczyna — bo ja się do ciebie zabiorę.
Uwierzyłem, że może to być gorsze od kopniaka manikiurzysty. Wzruszyłem ramionami i

zanim zdążyłem rozciągnąć wargi w odpowiednim uśmieszku, leżała już na mnie wbijając
dwa palce w dolne części moich gałek ocznych. Lewe, czynne ucho doniosło, że ktoś z
naszej trójki wrzeszczy radośnie, potem wrzask został zagłuszony przez szum morza w
uchu prawym i wtedy zrozumiałem, że to nie jest wrzask radosny i że to ja krzyczę.
Spróbowałem szarpnąć głową, ale była wciśnięta w ziemię, a każda próba ruchu na boki
potęgowała ból odpowiedniej gałki ocznej. Dziewczyna odbiła się kolanem od mojego
dołka i zeskoczyła ze mnie. Ból ustał niemal natychmiast, ale kaskady łez uniemożliwiały
mi zobaczenie czegokolwiek. Przycisnąłem twarz do kolan.

— Większej suki niż ty nie widziałem — powiedział manikiurzysta. W jego głosie

podziw mieszał się z wyraźnym strachem. — Znajomość z tobą, Fiona, sprawia, że mam
ochotę rozwalić wszystkie baby świata.

Usłyszałem krótki, miękki śmiech kobiecy.
— Zacznij od niej — wykrztusiłem.
Fiona roześmiała się głośniej i jeszcze swobodniej. Przeprosiłem w imieniu mężczyzn

wszystkie kobiety nazwane kiedykolwiek sukami. Podniosłem głowę i przez zasłonę łez
popatrzyłem na duet przed sobą.

— Wstawaj — zaproponowała Fiona.
— Namolna... — mruknąłem. Oderwałem plecy od podłoża i usiadłem w kucki.

Wstałem. — I co dalej?

— Masz ty szczęście, że... — zaczął mężczyzna.
— Brock...? — Umiała syczeć nawet przy wymawianiu głoski „r”.
Brock zatrzasnął gębę i zaraz ją otworzył, żeby wsadzić między zęby resztkę paznokcia.

Fiona podeszła do victora. Oparła się łokciem o dach karoserii.

— Jedziemy — zakomunikowała. Przyjrzała mi się uważnie. Ze zdziwieniem

stwierdziłem, że gdy jest spokojna, robi wrażenie nijakiej, mdlej i obojnaczej, natomiast w
jakiś przedziwny, szatański sposób ładnieje, rzucając się do zadawania bólu. Szczególna
mutacja, może produkt zanieczyszczenia środowiska czy od wieków aktualnego problemu
dziury ozonowej, raz większej, raz mniejszej.

background image

— No? — rzuciła. Odczekałem, aż zaczęła pięknieć i dopiero wtedy ruszyłem do wozu.

Brock usiadł za kierownicą. Fiona wsunęła się obok mnie na tylne siedzenie i uśmiechnęła
się radośnie, może nawet obiecująco, może inaczej, ale i tak wstrząsnął mną dreszcz. Brock
przez lukę w zaroślach wyprowadził victora na szlak, który wybiłem kołami w gęstym
dywanie traw i ziół. Ślady opon widoczne były jak księżyc w pełni na bezchmurnym niebie.
Nic dziwnego, że mnie tak szybko nakryli. Pół dnia ślepiłem przez lornetę na posiadłość i
— proszę, goście.

— Zapaliłbym — powiedziałem do Fiony.
— To ci pomaga? — zapytała, zainteresowana odpowiedzią.
— Owszem.
Poklepała mnie po piersi, znalazła paczkę marlboro, wsadziła papierosa do moich ust i

przytknęła do jego końca zapaloną zapałkę. Zaciągnąłem się z rozkoszą, zachłannie.
Spodziewałem się, że wyszarpnie mi papierosa z ust i wyrzuci po pierwszym sztachu albo
że przypali mi policzek, ale nie, to by było zbyt prostackie. Dała mi wypalić do końca.

Wyjechaliśmy na glasfalt, żeby po kilku minutach skręcić w odnogę prowadzącą

bezpośrednio do posiadłości. Brama zaczęła się otwierać, gdy byliśmy pięćdziesiąt metrów
od niej. Starałem się nie wyglądać na zaciekawionego, ale nie marnowałem czasu na tępe
gapienie się na podsufitkę. Dość szczegółowo przyjrzałem się płotowi, przyjąłem do
wiadomości istnienie po obu stronach drogi, już wewnątrz posiadłości, jakichś słupków —
mało dekoracyjnych, a więc pełniących inne funkcje. Przed samochodem coś błysnęło,
Brock zwolnił trochę, ale Fiona rzuciła się do przodu i trąciła go w ramię.

— Gazu — rozkazała.
Wąż usiłował usunąć się z drogi. W ostatniej chwili, widząc, że nie zdąży, podniósł łeb i

chyba zdołał ukąsić zderzak, zanim koło rozwalcowało część jego ciała.

— To już twój czwarty w ciągu dwu dni — powiedział Brock. — Dostaniesz kiedyś za

swoje.

— Nie lubię ich — Fiona wzdrygnęła się. Jak najprawdziwsza, delikatna kobieta.
— Żmije nie lubią rywalek — powiedziałem i szybko wyplułem niedopałek na podłogę.

— Interesowałem się kiedyś herpetologią...

Przechwyciłem uważne spojrzenie Brocka w monitorze wstecznym, popatrzyłem na

Fionę. O dziwo, nie wyładniała, więc albo nie zrozumiała mojej aluzji, albo niewiele ją ona
obchodziła. Może jakieś znaczenie miał fakt, że nie byliśmy już na łące. Wóz przejechał
kratownicę z czerwonego metalu. Ciągnęła się jak okiem sięgnął, również przez trawnik po
prawej i lewej. Musiała być użyteczna jako sygnalizacja, a może obrona przed wężami.
Podjechaliśmy pod budynek, skręciliśmy w lewo i szeroką pochylnią zjechaliśmy poniżej
poziomu gruntu. Otworzyły się jedne z ośmiu wrót garażu. Brock zatrzymał samochód.
Fiona wyjęła kajdanki i ponownie skuła mi nogi.

— Jeśli spróbujesz cokolwiek zrobić, skuję ci nogi i ręce razem i będziesz musiał się

turlać czy czołgać, czy jak tam sobie poradzisz.

— Będę koziołkował.
— To niemal pewne — powiedziała spokojnie, od niechcenia.
Przestałem ją podniecać. Odebrałem to jako porażkę w nieustającej, damsko—męskiej

wojnie. Wygramoliłem się z wozu, starając się jak najdelikatniej poruszać nogami.
Kajdanki pozwoliły mi rozsunąć stopy na dość znaczną odległość, stanąłem w rozkroku i
rozejrzałem się. Na sekundę straciłem Fionę z oczu, a gdy wracałem spojrzeniem do niej i
Brocka, uderzyła mnie kantem dłoni w sam czubek nosa. Udało mi się utrzymać się na

background image

nogach. Poczułem na wargach ciepło. Parsknąłem, rozpylając kropelki krwi na najbliższe
otoczenie.

— Wiedziałeś, że tak się musi skończyć twoje podskakiwanie...
— Wiedziałem — przyznałem.
— No to nie mogłam cię rozczarować. I czekam, kiedy mnie znienawidzisz.
— Doczekała się glizda, aż ją zaswędziała... — mruknąłem i znowu prychnąłem.

Ponieważ nie zareagowała na moją rymowankę, dodałem: — Nic dziwnego, że Brock
obgryza paznokcie. — Popatrzyłem z kolei na niego. — Nażresz się kiedyś jakiegoś gówna
i zdechniesz w męczarniach.

Byli nieźle zgrani — Fiona skoczyła za moje plecy, a Brock szybko przysunął się o krok,

nieco w bok ode mnie, i zanim zrozumiałem, jaki będzie następny manewr, zgiął się wpół i
odchylił w bok, prostując jednocześnie lewą nogę. Trzasnął mnie podbiciem stopy w dolne
żebra. Fiona podparła mi plecy, żebym nie upadł. Co najmniej dwa prawe żebra okazały się
być wykonane z niewystarczająco trwałego materiału — trzasnęły, a obręcz bólu zaparła mi
dech w piersiach. Stęknąłem i pochyliłem się do przodu. Udało mi się złapać nieco
powietrza. Zobaczyłem, jak na podłodze, tuż przed moimi stopami, rozbijają się krople krwi
z nosa, plamiąc czysty betanit. Jednocześnie poczułem, że Fiona chwyta mnie od tyłu za
łokcie i przyciska do siebie. Moja lewa dłoń trafiła między jej uda i na kilka sekund została
tam uwięziona. Dziewczyna wykonała kilka szybkich ruchów biodrami, roześmiała się
beztrosko, choć wydało mi się, że brzmi w tym lekkim śmiechu nutka szaleństwa, i
odsunęła się.

— Idziemy — powiedziała i pchnęła mnie do przodu.
Zrobiłem szeroki, kaczkowaty krok, prostując się i jednocześnie oglądając do tyłu.

Miałem nadzieję, że Fiona zobaczyła w moich oczach pogardę, musiała zobaczyć, było jej
tam tyle, że mógłbym zalać nią cały ten garaż. Może i zobaczyła, ale pewnie była na takie
spojrzenia odporna, tak jak ja na bankowe monity. Trąciła mnie znowu, zrobiłem następny
krok, następny. Pokonywałem przestrzeń, odchylając się na boki, kiwając, suwając stopami.
Czułem się odrobinę poniżony, chociaż tłumaczyłem sobie, że paranoja nie może być
obraźliwa. Otworzyłem usta, żeby jakoś się odkuć, ale zamknąłem gębę. Pociągnąłem
nosem, z chlupotem wciągając gęstniejącą krew.

Brock szedł przede mną, zupełnie nie interesując się moim sposobem poruszania się, nie

obejrzał się nawet wtedy, gdy zacząłem zdobywać trzy schodki. Weszliśmy w korytarz,
którego ponura gładź ścian i ich siwa barwa mogła wpędzić w katatonię najbardziej
odpornego osobnika. Jeśli Fiona często tędy chodziła, to była poniekąd usprawiedliwiona.
Brock dotarł do pierwszych, a może jedynych drzwi, otworzył je i odsunął się. Wszedłem i
usiłowałem zatrzymać się zaraz za progiem, ale szczupłe, dziewczęce dłonie pchnęły mnie
dość mocno. Wykonałem dwa udane skoki na rozstawionych nogach, trzeci nie miał szans
powodzenia — coś zablokowało mi prawą stopę. Runąłem na twarz, ale nawet gdyby udało
mi się upaść na bok, niczego by to nie zmieniło. Brock nie wchodził do celi. Został na
zewnątrz i nawet przymknął drzwi, mógł więc nie dotrzeć doń trzask złamanego z drugiej
strony żebra. Zaraz potem Fiona niczym rasowy wrestlingman upadła na kolano,
przygważdżając nim moją głowę. Dziewczyna była mocna — zdołała odwrócić mnie na
brzuch i kilka razy mocno kopnąć, czubkiem buta celując w odbytnicę. Szarpnąłem się
najmocniej jak mogłem, przekręciłem i machnąłem z całej siły nogami. Dawno już nie było
jej w tym miejscu. Stała przy drzwiach ze szczęśliwym uśmiechem na kocim, pięknym w
tej chwili pyszczku.

background image

— Wpadnę do ciebie w nocy — powiedziała rozmarzonym głosem.
— Mam okres... — wychrypiałem — ...nic z tego. Prychnęła ironicznie.
— Tandeta!
Odwróciła się zwinnie i wyszła z celi. Drzwi zaterkotały, jakby przesuwały się po

nienasmarowanej zębatej szynie i zostałem sam. Pod sufitem rozbłysło światło.
Przewróciłem się na brzuch i przypadłem płonącym policzkiem do chłodnej, wylanej
gładkim plastykiem podłogi. Zmieniłem kilka razy okład, przykładając na zmianę oba
rozpalone policzki do podłogi. Nie bardzo wnikałem, co w nich tak buzuje — złość czy
zwykły ból.

Odczekałem kilka minut. Podziękowałem Owenowi Yeatesowi, który wpadł na pomysł

zabrania ze sobą samouczynniających się blokerów. Dzięki nim pięć minut po wyjściu
Fiony poczułem się zupełnie znośnie. Uważałem, żeby nie dało się to zauważyć: jęknąłem
kilka razy ruszając głową, pozgrzytałem zębami.

Wypoczywałem pół godziny. Potem postękując usiadłem i pokazałem obserwatorom, jak

zwalczam zawrót głowy. Nie próbowałem wstawać. Pracowicie rozciągnąłem na pół metra
kajdanki ręczne i po kilku minutach miałem ręce znowu z przodu. Mogłem podczołgać się
do szerokiego tapczanu. Wdrapałem się nań i wytarłem twarz w gruby materac.

Ostrożnie obmacałem głowę, sprawdziłem, czy mam na miejscu uszy. Nie odmówiłem

sobie przyjemności rzucenia w przestrzeń kilku rynsztokowych sekwencji. W końcu
wyjąłem z kieszeni papierosy i z ogromną przyjemnością zapaliłem jednego. Gdybym był
bardziej przewidujący, kazałbym wykonać koszulę z podwójnej wodoodpornej tkaniny i
pomiędzy jej warstwy wlałbym buteleczkę koniaku. Żal mi się zrobiło tego pomysłu, na
który nie wpadł jeszcze szalejący w wyszukiwaniu takich praktycznych rzeczy, obficie
wyposażony w kompy i ludzi, przemysł lekki. Już chociażby dla realizacji, może
opatentowania tej idei warto było wyrwać się z rączek makabrycznej Fiony.

Wypaliłem marlboro. Popatrzyłem na zegarek — wskazywał za kwadrans pierwszą.

Dokładnie tak, jak w przepysznym dowcipie: „Żona pyta męża: — Która godzina,
kochanie? Mąż: — Za piętnaście minut będzie pierwsza, skarbie. Żona: — To za piętnaście
minut, a ja pytam, która jest teraz!”.

Przeliczyłem papierosy. Osiemnaście sztuk. Zapałek trzy razy tyle. Położyłem się na

tapczanie i wypaliłem następnego papierosa, patrząc w sufit. Potem, przyciskając
przedramiona do połamanych żeber, usiadłem i po chwili wypełnionej cichymi jękami i
rzucanymi przez zęby przekleństwami zacząłem rozglądać się po pokoju. Zmarnowałem tak
kilka minut, można było przewidzieć, że nic albo niewiele więcej odkryję. Dostrzegłem
wąską, uchylającą się zapewne, klapę pod sufitem. Mogły się pod nią kryć wszelkie
możliwe świństwa, od wylotów rur z zimną wodą począwszy, poprzez lufy
samonaprowadzających śrutówek aż do projektorów załadowanych sześćdziesięcio—
godzinnymi kasetami z przeglądem wyników jedynej wytrwale uprawianej dziedziny
ludzkiej twórczości.

Wstałem i tym swoim kaczym chodem, który zaczynał mi wchodzić w krew, obszedłem

cały pokój, obstukując zgiętym palcem ściany. Starałem się robić to przekonująco, zresztą
uchybienia w sztuce aktorskiej obserwatorzy powinni złożyć na karb potłuczonego umysłu i
nadwerężonych mięśni. Przyłożyłem ucho do drzwi i nasłuchiwałem długo, po czym
doczłapałem do pryczy i ostrożnie — końce połamanych żeber zgrzytały zaczepiając się o
siebie, słyszałem to nawet — ułożyłem się na plecach. Szarpnąłem mocno rękami, kajdanki
natychmiast ukarały mnie skróceniem łącznika, co akurat było moim celem — pod

background image

pozorem obmacywania obręczy i prób zsunięcia ich sprawdziłem, czy mam jeszcze w
mankiecie swoją cud niteczkę i zadowolony z oględzin zamarłem w bezruchu.

Niemal godzinę spędziłem na bardziej lub mniej jałowych rozmyślaniach. W efekcie

poczułem senność. Uznałem, że jest to sposób na spędzenie czasu w niewoli równie
rozsądny jak inne, albo nawet nieco bardziej. Skoncentrowałem się, wykonałem dwudziestą
sekwencję ćwiczeń mato—soe. Zupełnie świadomy, jak zawsze w takim przypadku,
zapadłem w sen.

Obudził mnie metaliczny terkot drzwi. Świadomość błyskawicznie podsunęła sposób

działania — jęknąłem cicho i podniosłem głowę. Udawanie, że śpię, nie miało sensu.
Postarałem się wyraziście oddać wysiłek i ból towarzyszący siadaniu na tapczanie. Drzwi
zamknęły się za Fioną same. Mogła mieć przy sobie sterownik, ale prawdopodobniejsze
było zaprogramowanie kompa na jej osobę. Nie widziałem, żeby miała przy sobie broń, ale
już wiedziałem, że jest piekielnie szybka i że czerpie z bicia prawdziwą rozkosz, co jest
motywacją lepszą nawet niż walka o własne życie. Przyjrzała mi się uważnie. Podeszła
bliżej i zupełnie naturalnym gestem, jakby to nie ona kilka godzin temu młóciła mnie po
pysku, wyciągnęła dłoń i delikatnie dotknęła mojego policzka. Wytrzymałem i nie
poruszyłem się.

— Już pewnie tylko ćmi — stwierdziła.
Przyjrzałem się jej — coś dziwnego błyszczało w jej oczach. Poruszyła wargami, ale nic

nie usłyszałem. Przysunęła się i nagle, zbyt szybko jak dla mnie, ale miękko, usiadła na
moich kolanach. Korzystając z tego, że siedzę nieruchomy jak sfinks, zarzuciła mi ramiona
na szyję i wtuliła nos gdzieś między mój bark i ucho.

— Nie ruszaj się — usłyszałem cichy szept. Poczułem jej dwa lekkie pocałunki. —

Pomogę ci się uratować, tylko cicho. — Pocałowała jeszcze raz moje ucho, czułem jej
oddech na swojej szyi, stawał się coraz gorętszy. — Nie rób żadnych głupstw, jesteśmy
podglądani, szef lubi takie widoczki: ofiara i oprawca. Rozumiesz?

Poruszyłem nogą, tak jakbym chciał ją zrzucić na podłogę. Zerwała się błyskawicznie i

już stała krok ode mnie, napięta, gotowa do działania, zła, ale jeszcze niezdecydowana, co
powinna zrobić. Opanowała się. Uśmiechnęła.

— Nie podobam ci się? Milczałem.
— Naprawdę ci się nie podobam? — Była wściekła, była znowu piękna, wchodziła

znowu w trans, w którym ładniała fizycznie, a moralnie staczała się na dno. Sięgnęła wolno
do szyi i zaczęła opuszczać nieznanego mi typu suwak.

Poprawiłem pozycję strategiczną — usiadłem opierając się plecami o ścianę, poruszyłem

nogami, które miały odegrać główną rolę w mającej nastąpić za chwilę potyczce.
Postarałem się wywołać na twarz uśmiech, który zdążył już doprowadzić do pasji kilka
osób.

— Zrywa) się stąd, wywłoko — powiedziałem. Uśmiechnęła się odrobinę szerzej, jej

dłoń zjechała jeszcze niżej. W szczelinie błysnęła czernią jakaś połyskująca tkanina, ciasno
opinająca jej pierś. Fiona rozpięła się do końca i, coraz ładniejsza, szarpnęła koszulkę,
której podstawowym zadaniem, jak mi się wydawało, było krępowanie jej biustu, zrzuciła
ją na podłogę i na kilka sekund zamarła. Miała całkiem ładne i dość, w każdym razie
wystarczająco, spore piersi. Zapomniałem, że miałem jej dokuczyć i sprowokować. Dopiero
gdy sięgnęła do paska spodni, odwróciłem się i splunąłem pogardliwie.

— Nie znam nic gorszego niż mały, niezaspokojony kurwiszon — powiedziałem do

ściany. — Nic gorszego i nic bardziej niesmacznego...

background image

Zaśmiała się chrapliwie, pochyliła i zaczęła zsuwać ciasne spodnie z łydek. Już płynęła po

wielkiej rzece znieczulenia—podniecenia, rzece zbyt szerokiej, by słowa jakiegoś tam,
przeznaczonego na odstrzał, Howena Redsa mogły dotrzeć do niej, zażywającej rozkoszy
na środku nurtu. Wydarła jedną nogę z nogawki, oddychała płytko, szybko, głośno.
Obrzuciłem ją powolnym, zniechęcającym spojrzeniem.

— Lubię cycate blondyny, a ty byś dużo musiała pompować, zęby wejść w orbitę moich

zainteresowań. Zsuwaj się, flądro...

Wyprostowała się wolniutko. Niechętnie wychodziła z tej swojej rzeki odurzenia, powoli

opuszczała nurt oszołomienia i coraz wyraźniej docierało do niej, kto jest temu winien.
Patrzyła na mnie chwilę, ale z całą pewnością mnie nie spostrzegała. Podniosła drugą nogę,
z której nie zdążyła jeszcze zedrzeć spodni, teraz zdjęła je jednym ruchem, wyłuskała coś z
kieszeni i rzuciła. Mała kulka uderzyła w ścianę nad moją głową. Poczułem jakiś
zatykający oddech zapach i zsunęła się na mnie chłodna kurtyna. Widziałem wszystko
ostro, tylko nie mogłem poruszyć głową. Szarpnąłem się. Fiona pochyliła się, pociągnęła
mnie za stopy, przez co przesunąłem się na brzeg tapczanu. Opadłbym na plecy, gdyby nie
chwyciła mnie za koszulę i nie przytrzymała. Narkotyk usztywnił mnie w siedzącej pozycji.
Dziewczyna przez kilka sekund przyglądała się swojemu dziełu. Byłem w pełni świadomy,
tyle że zakuty w kamienną powłokę cielesną, niepoddającą się skurczom mięśni.
Ultrarealistyczna rzeźba, „Siedzący Owen Yeates”, autor: Fiona Wyuzdana, 2076 rok n.e.

Przysunęła się bliżej. Musnęła sutkiem moje usta. Jeszcze raz, i jeszcze. Nasilała tempo

ruchów i ich siłę, czułem, jak sutek zesztywniał, zdrewniał, niemal miażdżył mi wargi.
Przed oczami przesuwało się tam i z powrotem młode, jędrne ciało, widziałem mały
pieprzyk tuż nad piersią, czułem zapach podniecenia i potu. Fiona syknęła. Poczułem, jak
zsuwa się na moje prawe udo, obejmuje je swoimi i ściska. Chwyciła za koszulę na moich
plecach i mocno wbiła moją twarz między swoje piersi. Siedząc na moim udzie, zaczęła
przysuwać się do mnie i odsuwać, najpierw wolniej, potem coraz szybciej, jej oddech
stawał się coraz głośniejszy, przechodził w charkot. Szarpnąłem się, brakowało mi
powietrza. Owen Yeates uduszony piersiami sadystki—nimfomanki. Onanistki.

Jęknęła i odsunęła się na sekundę, chwyciłem darowany mi przez los łyk powietrza,

poprawiłem drugim haustem. Chrypiałem nie gorzej od łapiącej wiatr w żagle orgazmu
masturbantki. Stopniowo odzyskiwałem zdolność myślenia, stłumioną chwilowo przez
żądzę tlenu. Zacząłem uświadamiać sobie, że za chwilę mój nos zostanie złamany o mostek
dziewczyny, ale nic nie mogłem na to poradzić. Na szczęście zaczęła podskakiwać, racząc
aparaturę podsłuchową całą gamą szlochów, a oko kamery — spazmatycznymi drgawkami.
Stłumiłem torsje, obawiając się uduszenia własnymi wymiocinami. Mocny zapach samicy
wypełnił mi nozdrza, unieruchomione gałki oczne zapiekły, potem pieczenie nieco osłabło,
gdy spod powiek trysnęły łzy. Po raz drugi przez tę samą kobietę zalewałem się łzami.
Krzyknęła głośno, powtórzyła okrzyk ciszej, jakby bawiła się we własne echo, zafalowała i
opadła twarzą na mój bark. Całą minutę albo więcej uspokajała się, nieruchomiała,
oddychała coraz ciszej. Mój oddech zdążył już wrócić do normy i znowu zaczął nabierać
tempa, tym razem z powodu duszącej mnie nienawiści. Fiona zsunęła się z mojego uda,
opadła na podłogę, przytuliła policzek do nieruchomego kolana, a dłoń położyła
pieszczotliwym gestem na moich genitaliach.

— A ty nic, biedaku... — powiedziała cicho. — Zaraz będziesz się mógł ruszać,

powspominasz sobie... — Podniosła twarz i popatrzyła mi w oczy, widziałem to, mimo że
miałem wzrok skierowany na ścianę. — Zawsze to coś, prawda?

background image

Podniosła się i ustawiła tak, żebym ją widział. Oczy jej błyszczały, na spoconej skórze

twarzy migotały świetliki — odbicia światła z sufitowej tafli. Patrzyła chwilę, potem
zaczęła się ubierać. Przeszedł mnie dreszcz i zrozumiałem, że zesztywnienie dobiega kresu,
ale się nie poruszyłem. Modliłem się, żeby paraliż ustąpił, zanim Fiona się ubierze. Miała
jednak znakomicie wyliczony czas — akurat kiedy poczułem mrowienie w palcach i
nabierałem powietrza, żeby się na nią rzucić, pochyliła się błyskawicznie, uderzyła kantem
dłoni w łącznik kajdanków, który w mgnieniu oka skrócił się do dziesięciu centymetrów, a
prostując się kopnęła, wiedźma, taki sam łącznik inercjałów nożnych. Mogłem teraz tylko
rzucić się głową w przód, ale nawet poprzez purpurową kurtynę ogarniającego mnie szału
widziałem pulsujący mi przed oczami napis: „Bez sensu”. Pogodziłem się z doznanym
upokorzeniem, obiecałem sobie satysfakcję i uśmiechnąłem się pogardliwie.

— Już lepiej, prawda, kotku? — zaćwierkała, ale takie gadanie nigdy nie robiło na mnie

wrażenia. Sam byłem mistrzem w docinaniu bezbronnym. — Będziesz mnie wspominał tej
nocy, co?

— Co „wspominał”?
— Och, nie udawaj! — Z wysiłkiem wciągnęła na siebie krępującą piersi bluzkę i tę

drugą, wierzchnią. — Fajnie było — powiedziała tonem, jakim powierza się tajemnicę. —
Mogę powiedzieć, że lepszej zabawy w życiu nie miałam. Chociaż... — dopięła spodnie i
odsunęła się o pół kroku — ...muszę ci się przyznać, że odczuwam to za każdym razem. Za
każdym razem wydaje mi się, że to był raz najlepszy. Rozumiesz coś z tego?

Nie odpowiedziałem.
— Uwielbiam tę zabawę z ludźmi, którzy, jak określa się w dętej literaturze, są

naznaczeni piętnem śmierci. To jest...

Rozłożyła ręce, niezdolna do znalezienia odpowiedniego określenia.
— Brandzlowanie — dokończyłem. — Po prostu. Większość ludzi z tego wyrasta,

część ma jakiś feler i to im przeszkadza. To zboczenie, nekrofilia.

Zachichotała. Była szczerze ubawiona. Zrozumiałem, że ma nade mną przewagę. Że

wszystko co powiem, traktuje, zgodnie z prawdą zresztą, jak próbę bezsilnego odkucia się.
Postanowiłem zamknąć, po raz pierwszy w życiu naprawdę, gębę i nie dawać jej
satysfakcji.

— Mów, mów... Tak się słodko przy tym odprężam — powiedziała.
— Żadna kobieta nie lubi, kiedy mężczyzna odwraca się po wszystkim do ściany, nawet

jeśli to trup.

Wyjąłem papierosy, pogmerałem w kieszeni w poszukiwaniu zapałek. Robiłem to w

przekonaniu, że wyrwie mi jedno i drugie, ale zdawała sobie sprawę, że zdradzi się ze
swoją bezsilnością. Wytrzymała. Zadarła do góry głowę i ignorując mnie zupełnie,
pokręciła nią, wzdychając i mrucząc: „Rozkosz spełniona, powspominajmy”. Przejechała
dłonią po piersiach. Sutki, nawet przez ciasne warstwy tkaniny, oznaczały wypukłościami
swoje istnienie. Zapaliłem i wypuściłem dym, odwracając głowę.

— A może jednak naprawdę to był najlepszy raz? — powiedziała do siebie. — Jesteś

dość dobrze zbudowany, akurat szerokie uda, mocna klatka piersiowa... Szkoda...

Odwróciła się i wyszła. Pracowicie rozciągnąłem obie pary kajdanków i ułożyłem się

znowu na łóżku. Śmierdziałem stosunkiem, ale gdyby nawet w celi była łazienka, nie
widziałem możliwości wzięcia prysznica bez zdejmowania ubrania. Ta głupawa myśl —
stwierdziłem to z zaskoczeniem — uspokoiła mnie i odprężyła. Wypaliłem papierosa,

background image

analizując otrzymaną od Fiony informację. Wynikało z niej, że jestem przeznaczony do
wycofania, nie powiedziała tylko, kiedy nastąpi złomowanie.

Może wpadła tu kwadransik przed egzekucją, może kilka godzin? Może zadowolą się

strzałem, może ta skomplikowana zboczenica zażąda dekapitacji albo powolnego
patroszenia pod miejscowym znieczuleniem. Postarałem się zmienić tok myślenia, inaczej
sam wymyśliłbym sobie śmierć nie do przeżycia. Wyplułem tlący się już filtr.

Pozwoliłem sobie wykluczyć zabicie mnie bez chwili chociażby rozmowy z szefem.

Ludzie pewni, że ofiara nie może nic im zrobić, muszą, po prostu muszą popatrzeć jej
przedtem w oczy. Może chodzi o to, żeby przestraszona, załamana, złamana psychicznie
świadomością sytuacji zaczęła lżyć oprawcę, co pozwoli mu znaleźć dla swego czynu
minimum usprawiedliwienia? Cokolwiek byłoby motywem, niemal nigdy nie obywa się
bez ostatniego spotkania. Czy to jest dla mnie sprzyjająca okoliczność? Tak, nie mam
innych sprzyjających.

Na wszelki wypadek, gdybym się jednak pomylił i nie dane mi było rozmawiać i znaleźć

w tej rozmowie szansy, postanowiłem nie spać już tej nocy. Elegancko byłoby podsumować
jakoś swoje istnienie, należy zostawiać po sobie porządek, a tu i teraz nie mogłem liczyć na
niczyją pomoc. Zwłaszcza że postanowiłem zrobić również porządek w myślach. A w tym
już naprawdę nikt nie mógł mi pomóc.

Gdy Brock pojawił się w celi, miałem jeszcze trzy papierosy i dwadzieścia cztery zapałki.
— Pić mi się chce — powiedziałem zamiast „dzień dobry”.
Stał dwie sekundy nieruchomo, potem podszedł do ściany i dotknął jej. Fragment muru

zapadł się, odsłaniając niszę. Gdy podszedłem, zobaczyłem cienką rurkę kranu. Wsunąłem
w niszę ręce, chwilę zmywałem z nich pamięć o Fionie, potem po prostu własny pot i
zapach papierosów, w końcu stuliłem dłonie i napiłem się. Zaburczało mi w brzuchu.

— Dasz coś zjeść? — zapytałem. — Palenie na czczo jest niezdrowe, piecze mnie

później zgaga jak jasna cholera.

— Idziemy do szefa — rzucił krótko. Sięgnął do kieszeni i upuścił pod moje nogi płaski

krążek. Obejrzałem go i przeniosłem spojrzenie na Brocka. — No co? —zapytał
niecierpliwie. — Kajdanki! — brodą wskazał moje stopy.

Skrzywiłem się w duchu. Przysunąłem stopy do krążka.
— Przejdź nad nim! — jęknął zniecierpliwiony Brock. — Detektyw od siedmiu boleści:

kajdanków nie widział. Z czym ty się pchałeś? No, z czym?

— Nie mówi się „szczym”, tylko „szczamy”. Albo kulturalniej: „siusiamy”.
Przesunąłem nogę nad krążkiem, kajdanki zwiotczały i odpadły. Pochyliłem się, żeby

uwolnić ręce i natychmiast tego pożałowałem. Brock parsknął triumfującym śmiechem.

— Głupiego szukasz? Cha, cha, cha! Przecież potrzebny jest drugi sterownik. Uczył

mnie będzie, jak się mówi! — dokończył z pogardą. — Suwaj się! W lewo!

Wyszedłem z celi. Starałem się iść normalnie, stawiając stopy w niewielkiej odległości od

wyimaginowanej osi, ale moje nogi, jakby były jednoimiennymi biegunami magnesu,
odsuwały się od siebie, zmuszając mnie do kaczego chodu. Całą więc uwagę
koncentrowałem na dolnych kończynach. Szliśmy dość długo, podjechaliśmy ze dwa piętra
do góry, znowu kawałek korytarzem. Wyraźnie wkroczyliśmy już na teren szefa. Podłoga
wykonana była ze szlachetnych gatunków drewna, tak pomyślałem, bo plastykowa imitacja
byłaby czymś ohydnym; wzdłuż szerokich okien całe kilometry donic i skrzyń z kwiatami,
pewnie kupowane z metra. W połowie długachnego korytarza czekała na nas Fiona. Gdy

background image

podszedłem bliżej, uśmiechnęła się, wysuwając koniuszek języka. Trąciła wierzchem dłoni
drzwi. Weszła pierwsza, ja za nią, na końcu Brock.

Pokój był duży, choć widziałem już większe. Sufit, niczym w turystycznym namiocie

sprzed dwu wieków, składał się z dwu płaszczyzn, uciekających do góry na środku pokoju i
opadających w stronę okien, do węższych ścian. Jedno z okien miało przyciemnione szyby.
Przypomniałem sobie o zapowiadanym na dziś zaćmieniu słońca. Pod ścianą przeciwległą
do drzwi znajdowało się gigantyczne biurko. Można by na nim urządzić orgię i przez całą
noc nie natknąć się na upatrzoną partnerkę. Kilku, może kilkudziesięciu artystów musiało
zdrowo się napocić, żeby wytapetować wszystkie boczne powierzchnie płaskorzeźbami w
drewnie. Obejrzenie wszystkich scenek zajęłoby normalnemu człowiekowi dwa tygodnie,
w przyśpieszonym tempie — dwanaście dni. Zauważyłem jeszcze jakieś szafy czy gabloty,
fotele, kanapę. Ktoś z tyłu, nie wiedziałem, Fiona czy Brock, trącił mnie w plecy.

— Podejdź do fotela, usiądź i pochyl się.
Wykonałem dwa pierwsze polecenia, ale nie pochyliłem się. Dziewczyna oplotła z tyłu

moją szyję, nacisnęła przedramieniem i wysunęła przed twarz drugą dłoń z jakimś
pojemnikiem. Poczułem słaby, znany mi już zapach. Pochyliłem się. Brock zręcznie założył
na jedną z kostek obręcz kajdanków, przełożył je między nogami fotela i zapiął drugą
obręcz. Zaraz potem puściła mi szyję i szarpnęła moją lewą rękę w dół, jej towarzysz zrobił
to samo z prawą. Inercjały opadły i zaraz zatrzasnęły się z powrotem. Nie mogłem teraz
wstać, musiałem siedzieć mocno pochylony do przodu, jakbym chciał do ukrytego w
czołowej ścianie biurka mikrofonu przekazać konfidencjonalną informację. Patrzyłem z
dołu na Fionę.

— No to zwiewajcie i zostawcie mnie sam na sam z szefem.
Podeszła i przycisnęła moją głowę do swojego brzucha. Usiłowałem ją ugryźć, ale

oczywiście zdążyła wciągnąć brzuch i pacnęła mnie otwartą dłonią w tył głowy.

— Mało ci jeszcze? Tyy...
Omal nie udało się jej spowodować pierwszego w czasach nowożytnych zerwania

inercjalnych kajdanków — dysponowałem dwiema tonami szału, zabrakło tylko sześciu
gramów. Pech.

Odskoczyła ode mnie. Miała poważną twarz, jej oczy odczytywały coś z bezgłośnie

wypowiadających rozkazy, niewidocznych dla mnie ust. Skinęła głową, rzuciła mi ostatnie
— postarała się, żebym zrozumiał, że to ostatnie — spojrzenie i szybko wyszła. Zamknęły
się drzwi, bo odgłos jej kroków zamilkł raptownie. Usłyszałem inne kroki i w polu mojego
widzenia pojawiła się jakaś postać. Zobaczyłem ją kątem oka, ale udawałem, że jestem
zajęty wyjmowaniem papierosów. Gdy wsunąłem prawą rękę głęboko pod fotel, gdy
złożyłem się wpół jak scyzor, gdy podciągnąłem lewą rękę do góry, wyłamując ją ze
stawów, udało mi się sięgnąć do kieszeni, wyjąć paczkę papierosów i zapałki. Kiedyś
zapalałem jedną ręką, prawą. Teraz zrobiłem to lewą, za czwartym razem. Przez cały ten
czas gospodarz stał nieruchomo. Zaciągnąłem się i podniosłem głowę. Popatrzyłem na
niego.

Pół roku temu opisała go barmanka: starszy, dystyngowany pan, tchnący dostojeństwem i

fortuną. Krótko, ogólnikowo i dość celnie. Widziałem go raz w tej postaci, w tym wieku i
zapamiętałem bardzo skutecznie. Patrzył na mnie z dziwnym wyrazem twarzy — z
nienawiścią, radością, satysfakcją. Jeszcze kilka uczuć emanowało z ostrych, zdecydowanie
rzeźbionych rysów, ale trudno je było zdefiniować. W końcu stał przed swoim własnym
zabójcą, co nie udało się dotychczas żadnemu człowiekowi. Nie chodzi oczywiście o moją

background image

sytuację — ja również stałem przed swoim potencjalnym zabójcą, ale on stał przed zabójcą,
który już swego czynu dokonał. Już, ale jeszcze nie.

— Jesteś... — odezwał się Guylord.
Nie doczekał się odpowiedzi, prawie na pewno jej nie potrzebował. Ale i tak musiałem

coś powiedzieć.

— Jestem. Spodziewał się pan?
— Tak. Od kilku dni. Po wizycie w niecce i wzięciu pod lupę ETWIX. Czy to

naprowadziło na mój trop?

Było mi cholernie niewygodnie, ale przysiągłem sobie, że prędzej kopnę się w tyłek,

zanim poproszę Richmonda Marca Guylorda o cokolwiek, z rozkuciem na czele.

— Nie, to już były ostatnie gwoździe. Jeśli mam być szczery, to gdy tylko wpadliśmy

na myśl, że kradzieży obrazów mogli dokonać przestępcy z przyszłości, mgliście zaczął mi
chodzić po głowie właśnie pan. Przecież to się samo narzucało. Poza tym mój umysł ma
taką cechę, że stara się posuwać po najłatwiejszej drodze. Tak więc, jeśli znałem jednego
człowieka, który mógł cofać się w czasie, to dlaczego miałbym szukać innego, skoro
wszystko mi pasowało?

— Aż tak jestem łatwy do rozszyfrowania? — zakpił z przekąsem.
— Yhy. Dwa do drugiej to cztery. Bogaty, wyposażony w sprzęt, żądny władzy i

zemsty. Coś jeszcze?

Mruknął coś, po czym obszedł dookoła swoje biurko, a nie był to krótki spacer, i usiadł w

fotelu. Podwyższył trochę siedzenie. Mogłem go widzieć tylko zadzierając głowę tak, że
trzeszczały mi kręgi szyjne. Szarpnąłem się w bok i zwaliłem na podłogę. Podniósł jeszcze
trochę swój fotel. Oparł łokcie o blat, splótł palce. Z boku musiał wyglądać jak klasyczny
wysoki urzędnik.

— Czy mi się to podoba, czy nie, imponujesz mi trochę.
Już raz to słyszałem. Wtedy, kiedy trzymał mnie na muszce laserowej strzelby.

Przesunąłem papierosa do kącika ust.

— Już mi pan to mówił. Coś o nieszablonowym myśleniu, szerokich horyzontach i

jeszcze o czymś tam. To miały być ostatnie słowa uznania w moim życiu. Już niemal
widziałem promień lasera w swoich flakach.

— Właśnie! Mógłbyś mi opowiedzieć o tym spotkaniu? — zainteresował się.
— Nie.
— Może będziesz rozmowniejszy, jeśli jakoś poprawię ci pozycję?
— Po co? Przeżyłem gorsze.
— Ale przeżyłeś! A tej nie przeżyjesz...
Wstał i podszedł do okna. Komp na biurku zaciurkał perliście. Guylord drgnął, jakby

chciał się obejrzeć, ale nie zrobił tego. Długą chwilę patrzył przez ciemną szybę, ja paliłem
leżąc na boku na podłodze. Udało mi się tak ułożyć ręce, żeby kant siedzenia fotela nie
wbijał mi się w przedramię. Guylord westchnął i wrócił do biurka.

— Zabił pan wszystkich uczestników rabunku? — zapytałem.
Wydął wargi, pyknął wypuszczając powietrze.
— Oczywiście.
— A obrazy?
Roześmiał się wesoło. Po pierwszej fali śmiechu przyszła druga, potem trzecia. Musiało

to być szczególnie zgrabne zagranie. Był z niego dumny, a ja dosypałem do tej dumy
drożdży.

background image

— Nie doszedłeś do tego?
— Panie Guylord, wypiliśmy razem kilka drinków. Napiłem się nawet dzięki panu

„Białego AYO”, ale na „ty” nie przechodziliśmy. Zachowajmy do końca pewne formy,
dobrze?

— Ho, ho! No, dobrze, panie Yeates. Powtarzam pytanie: nie wpadł pan na to?
— Booże! Nie wpadłem!
— Są o dzień wcześniej od kradzieży!
— Hę?!
— Po prostu cofnąłem się o dzień względem czasu akcji i zostawiłem je w niecce.

Sprytnie?

— Sprytnie — przyznałem. Rozejrzałem się i nie widząc popielniczki, zapytałem: —

Mogę rzucić peta na dywan?

Skinął głową. Wyplułem niedopałek, najdalej jak mogłem.
— Pogubiłem się już w tych paradoksach — powiedziałem. — Dobrze, jeszcze jedna

sprawa: Heyroud powiedział, że nie może zrobić transtime'a cofającego się w czasie.
Okłamał nas?

— Nie sądzę. Wiesz... wie pan, będę to musiał wyjaśnić. Może to mnie oszukał,

twierdząc, że nie może posuwać się w przyszłość. Pytałem go, ale mnie zbył. Teraz zajmę
się tym energiczniej. Może kiwa obie strony: wam powiedział, że tylko do przodu; mnie, że
tylko do tyłu. A tymczasem może i tu, i tu. To teraz nieistotne.

Komp ćwierknął znowu. Guylord zerknął na blat i zerwał się z fotela.
— Zaćmienie! Obejrzymy sobie, co?
— Proszę bardzo. Mnie to nie bawi, ale nie będę żądał wstrzymania zjawiska.
Guylord dotknął oparcia fotela i przesunął go pod okno. Nie patrzył już więcej w moją

stronę, na kilka minut zapomniał o człowieku, który z jego rozkazu miał umrzeć.
Zaabsorbowało go znacznie bardziej interesujące wydarzenie — zaćmienie Słońca. Może
powinienem był mu powiedzieć, że żadne zaćmienie nie jest warte śmierci nawet jednego
człowieka, ale nie dałoby się w tym oświadczeniu ukryć ordynarnego partykularyzmu.
Dałem więc sobie spokój, przekręciłem się na plecy i zapaliłem ostatniego papierosa.
Ostatni papieros, pomyślałem. To brzmi, jakbym zamierzał rzucić palenie. Ułożyłem się jak
mogłem najwygodniej. Dym cienką, rozchwianą strużką odrywał się od rozżarzonego
końca i ulatywał do góry. Ciekawe, czy ktoś nas podgląda, pomyślałem. Chyba nie,
Guylord na pewno nie wtajemniczał szeregowych, nawet zaufanych, zbirów w swoje
tajemnice, plany i możliwości.

Na pokój padł cień. Guylord — dotychczas widoczny na tle okna — jakby zmniejszył się,

jego kontury straciły ostrość. Przyczyną była zapadająca w niesamowitym tempie ciemność
za oknem. Nie bardzo mnie interesowała — zachowując kamienną twarz, zastanawiałem
się, jak pozostać przy szkodliwym nałogu ale musiałem zauważyć, że była inna niż
zapadający od tysiącleci zwykły, codzienny zmierzch. Była czarna, nieprzyjemna. Może na
takie odczucie wpłynęło moje położenie i pewne podświadome skojarzenia. Może szarość
zmierzchu miała inną barwę bo zmiany następowały stopniowo, dając czas na
przystosowanie się wzroku i innych zmysłów do pożegnanie światła. Słupek popiołu spadł
mi na nos, odruchowo szarpnąłem się w bok. Niemal już nie widziałem kolan, w chwilę
potem na pewno już ich nie widziałem. Można było tylko odgadnąć zarysy mebli na tle
jasnych ścian. Zamknąłem oczy.

— Fantastyczny widok! — zawołał Guylord.

background image

— Wierzę panu, proszę bawić się dobrze. Za mnie też — rzuciłem, nie otwierając oczu.
Zamilkł. Przez zamknięte powieki widziałem rubinowe światełko, gdy zaciągnąłem się i

rozjarzył się koniuszek papierosa. Potem — nie wiem, ile upłynęło czasu — zrobiło się
jaśniej, usłyszałem, jak Guylord wstaje i przesuwa z powrotem fotel. Otworzyłem oczy.
Mrok ustępował, w końcu dzień pełnią światła uderzył w okna, obmył wszystkie zakątki i
niepodzielnie zapanował w pomieszczeniu. Marc zerknął na blat biurka.

— Nie próbowałeś się uwolnić? Skorzystać z ciemności? Co z twoją... przepraszam, co

z pańską przemyślnością? — wyraźnie podkreślił „pańską”.

— Zostawiłem w swoich czasach.
— Coś takiego! — Teatralnym gestem plasnął w dłonie. — Nie? Tak sprytnie

zabezpieczył się pan przed moją zemstą... Rzeczywiście długo żyłem w obawie, że dowiem
się, kiedy umrę z pana ręki. A potem, po kilku latach, kiedy ten strach osłabł, postanowiłem
dać sobie spokój, a wie pan, dlaczego? Głupia sprawa, pomyślałem sobie: „A co będzie,
jeśli zabiję Yeatesa i nic się nie stanie? Jakże będę wtedy żałował tych kilku lat spędzonych
w obawie przed zemstą zza grobu!”. I w końcu machnąłem ręką.

— Niepotrzebnie — uniosłem na chwilę głowę.
— Nie rozumiem. To znaczy, rozumiem, że chce pan coś przez to powiedzieć, ale nie

wiem co.

— Powiedziałem, że swoją przemyślność zostawiłem w swoich czasach —

powtórzyłem, kierując słowa do sufitu.

— Nie bawmy się w zagadki—zgadywanki!
— Kto tu mówi o zabawie? Chyba że chodzi o zabawę w małego mordercę.
Usłyszałem, że maszeruje wokół swojego biurka i podchodzi do mnie. Pojawił się w polu

widzenia, ale na tyle daleko, że mogłem go najwyżej opluć.

— Jeśli masz mi coś do zakomunikowania, to zrób to teraz. Za minutę może być za

późno.

— Tak. No to komunikuję: jeśli uważa pan, że przyjechałem tu z gołymi rękami, to jest

pan tak głupi, że aż mi żal własnego czasu.

Rzuciłem mu jedno krótkie spojrzenie, zakwaszone drwiną. Wytrzymał je bez widocznej

reakcji.

— Jeśli nie wrócę do siebie, to kilka zaufanych osób ma przykazane pana zabić. Zna

pan moich przyjaciół, ale na pewno nie wszystkich. A na pewno nie zna pan wszystkich
dobrych egzekutorów. Zresztą... W każdym razie pan mnie przeżyje o kilkanaście godzin
bezwzględnych, że je tak nazwę.

— Bzdura — powiedział spokojnie.
— To samo mogę powiedzieć o pańskich obietnicach.
— Nie wierzę.
— Wolnemu wola. A propos woli, dość łatwo mnie złapaliście. Widział pan kiedyś

kurczaka, który sam wpychałby sobie rożen w tyłek? I jak to się ma do pańskich słów o
mojej inteligencji?

Kątem oka widziałem, że zamyślił się, patrząc na mnie, nieruchomy jak posąg. Zrobiłem

zeza, żeby ocenić, ile mi jeszcze zostało papierosa. Trzy, cztery zaciągnięcia, pięć
oszczędnych. Pociągnąłem delikatnie i wciągnąłem dym gdzieś do łydek. Guylord odwrócił
się i zniknął, ale usłyszałem trzask jakiegoś klawisza czy wyłącznika, a potem
niesamowicie sympatyczny bulgot i łapczywe siorbnięcie.

— Udało ci się. Odwlokłeś trochę wykonanie wyroku.

background image

— Phi! „Wyroku”. A kimżeż pan jest, do fiuta miękkiego? Wyrok to czeka na ciebie!

— krzyknąłem.

Zaciągnąłem się ostatni raz i splunąłem niedopałkiem gdzieś przed siebie. Miałem

nadzieję, że uda mi się trafić w biurko.

— Napompuję cię rodzynkami i wyśpiewasz całą prawdę!
— Akurat! Może jestem hipnotycznie zakodowany?
— Przygotowałeś się do rozmowy...
— Nie tylko do rozmowy.
Zbliżył się znowu. Oczy w bladej twarzy błyszczały mu złością. Pociągnął łyk z

zachłannością a la Owen Y. Szklanka zatańczyła mu w ręku — zauważyłem to.

— Jakby... — urwał i zamyślił się. Na kilka sekund spojrzenie mu zmętniało. Potem

przeszły mnie ciarki, zaiskrzyła w nich radość. — Wiesz co? — zapytał cicho, wymawiając
słowa powoli, jak ktoś, kto ma do zakomunikowania coś nieprzyjemnego dla rozmówcy, a
przyjemnego dla siebie. — Po prostu skoczę w miesiąc poprzedzający ten, w którym się
poznaliśmy i tam cię zabiję. Może być?

— Może, może! — uśmiechnąłem się protekcjonalnie.
— Też się zabezpieczyłeś?
— Mamy Heyrouda, coś ci to mówi? — Przeszedłem również na „ty”. — Jeśli nawet

nie bierzesz pod uwagę faktu, że każda ingerencja odbije się na tobie. Przekonałeś się o tym
na własnej skórze. Nie powiem, że to ja wymyśliłem. Akcja równa się reakcji.

— To wszystko pic!
— Owszem. Tylko ty nie wiesz i nie dowiesz się, czy mówiąc to, mówię prawdę. Stary

numer: jeśli zawsze kłamię, to czy mówiąc, że kłamię, też kłamię?

Zacisnął wargi. Już wcześniej zbielały mu tak, że prawie przestałem je widzieć, teraz,

zaciśnięte, zniknęły zupełnie. Nos zbliżył mu się do czubka brody, zmieniła się cała twarz,
niemal przestał przypominać znanego mi R.M. Guylorda.

— Dzięki, że to powiedziałeś — wykrztusił. Dygotała mu szczęka. Trzęsły się ręce. —

Rzeczywiście, przez chwilę się wahałem. Teraz już nie. Zabiję cię. Jak psa. Będziesz...

— Już znam ten tekst. Pomogę ci nabrać prawdziwej pewności. Chcesz? Powiem ci,

dlaczego powinieneś się po śpieszyć. Chcesz czy nie?

— Zamknij się — kopnął mnie z całej siły w bok. Nawet sześćdziesięciolatek może

kopnąć boleśnie, jeśli jest naprawdę wściekły. Ucieszył mnie ten fakt. — Już po tobie!

— Mam do ciebie list — powiedziałem. — W kieszeni. Po lewej stronie. Gdyby twoje

boczniaki przeszukały mnie dokładnie, już wcześniej wiedziałbyś, co cię jeszcze dzisiaj
czeka.

Rzucił szklanką w moją twarz, ale haniebnie spudłował. Podbiegł do mnie i nerwowo

zapuścił rękę pod moją bluzę. Wyszarpnął kopertę. Dłonie trzepotały mu tak, że byłby
prawdziwą ozdobą parady werblistów. Nie patrzyłem na niego, bałem się, że skoczy mi na
grdykę. Usłyszałem, że odsuwa się ode mnie. Ciężkim teraz, starczym chodem chwiejnie
poszedł w kierunku biurka, obszedł je, opierając się dłonią o jego blat i opadł na fotel.
Dopiero wtedy szarpnął języczek replomberka i wyjął kartkę, która rano zastąpiła inną, o
identycznej treści, ale z wczorajszą datą. Zgiąłem się i wyszarpnąłem z mankietu nić.
Zwinąłem ją szybko w kłębek. Teraz musiałem ogrzać ją ciepłem dłoni, aby zapoczątkować
topnienie warstwy zabezpieczającej.

background image

— Czytaj — powiedziałem. — „Niniejszym informuję, że Richmond Marc Guylord

dokończył żywota piątego lipca dwa tysiące siedemdziesiątego szóstego roku. RIP”.
Przetłumaczyć ci skrót?

Jeszcze przez kilkanaście sekund trzymana przez niego kartka zasłaniała mi jego twarz.

Opadła, odsłaniając siną maskę, w której spazmatycznie otwierały się i zamykały usta. W
ich kącikach zebrało się trochę spienionej śliny. Grdyka podskoczyła mu kilka razy.
Podniósł rękę na wysokość piersi, białka błysnęły trupią bielą, zadarł głowę do góry i zwalił
się za biurko.

Przekręciłem się na bok, chwyciłem za końce nici i zacząłem gorączkowo piłować nią

kajdanki nożne. Nić ślizgała się. Żeby warstewka ochronna spłynęła, trzeba temperatury
odrobinę wyższej niż ciepło ciała, ale gdy zacząłem piłować, już po kilku sekundach
poczułem, jak wzrasta opór. Końcówki zgrubiały, pozwalając mocniej złapać uchwyty.
Pracowałem jak szalony. Szarpnąłem nogami, upiłowałem jeszcze trochę i poczułem, jak
nogi uwalniają się ze swojej obsesyjnej bliskości. Wykopnąłem spod siebie fotel,
poderwałem się na kolana, na nogi, podbiegłem do leżącego za biurkiem Guylorda. Nic nie
wskazywało na to, żeby mógł mi w najbliższej przyszłości zaszkodzić. Spojrzałem na blat i
omal nie ryknąłem z radości. Leżały na nim dwa znane mi już krążki. Przejechałem
kajdankami nad jednym i drugim, puściły. Chwyciłem oba i przyłożyłem najpierw do
jednej, potem do drugiej kostki. Uwolniłem nogi, podpaliłem list i roztarłem na podłodze
popiół. Przeszukałem pobieżnie biurko, ale broni nie znalazłem. Wróciłem do swojego
fotela, wyłamałem jedną z nóg. Rozejrzałem się po gabinecie. Nic więcej nie miałem...
Miałem! Pobiegłem na palcach do barku, chlusnąłem z pierwszej lepszej butelki do
kieliszka, omal nie rozszlochałem się dziękczynnie. Przeszedłem obok nieruchomego
Guylorda, zatrzymałem się i sprawdziłem tętno. Jeśli je jeszcze miał, to dobrze przede mną
ukryte. Zostawiłem go na dywanie, przysunąłem się do drzwi. Chwilę zastanawiałem się
nad wyłączeniem kompa, może instalacji alarmowej, ale uznałem, że to może być trudne
nawet dla fachowca. Zostawiłem komp w spokoju, tak jak i jego pana, wsłuchałem się w
ciszę na korytarzu. Delikatnie nacisnąłem klamkę.

Wysunąłem się na korytarz, uzbrojony w drewnianą pałę, najprostszą, najstarszą broń,

zajmującą pierwsze miejsce na liście najbardziej niezawodnych narzędzi człowieka. Prócz
tego mój prywatny arsenał wzbogacony był o plan, który błyskawicznie wykrystalizował
się zaraz po tym, jak uwolniłem się z pęt. Plan kazał szybko przemierzyć korytarz w
odwrotnym niż poprzednio kierunku. Do windy dotarłem bez przeszkód, sama usłużnie
ruszyła na moje spotkanie, gdy znalazłem się sześć metrów od niej. Nie odskakiwałem,
patrząc na otwierające się drzwi, zacisnąłem pałę i przygotowałem się do ataku. Kabina
była pusta. Zawierzyłem swojej pamięci, która podpowiadała, że z mojej celi
przejechaliśmy dwie kondygnacje, a cela była na poziomie garaży. Gdy winda stanęła,
usunąłem się z otwartej przestrzeni, trzymając palec nad przyciskiem, ale ten korytarz
również był pusty.

Pognałem w kierunku garażu. Przed schodkami usłyszałem jakiś dźwięk, szurnięcie buta.

Zamarłem. Po krótkiej chwili ktoś odkaszlnął i znowu zapanowała cisza. Przesunąłem się
wzdłuż ściany, zajrzałem do garażu. Brock stał tyłem do mnie, z rękami opartymi na
biodrach. Wymarzona sytuacja, ale odczekałem jeszcze kilka sekund. Musiałem mieć
pewność, że nie ma przy nim piekielnej Fiony z bronią w zgrabnej rączce. Brock westchnął.
Dałem dwa długie susy i — ponieważ poruszył się, jakby zamierzając się odwrócić —
rzuciłem się szczupakiem, sięgając końcem nogi fotela czubka jego głowy. Starałem się tak

background image

wyważyć cios, żeby nie bawić się potem w cucenie. Udało mi się idealnie — Brock
zachwiał się, zatańczył na szmacianych nogach, jęknął, ale nie upadł. Chwyciłem go za
ramię, odwróciłem i wpakowałem mu pięść w żołądek. Potrzebowałem go przytomnego,
ale niezdolnego do oporu. Zgiął się, uderzając tyłkiem w bok mojego trafalgara,
wyprostowałem go lekkim podbródkowym i jeszcze raz scentrowałem w dołek.
Przykucnąłem przy nim, łkającym, i przeszukałem go gruntownie. Nie miał biffaxa, ale
miał jakiś nieznany mi pistolet. Schowałem go za pasek i podciągnąłem Brocka do pionu.
Przytrzymałem go za gardło, niezbyt skrupulatnie odmierzając siłę uścisku.

— Gdzie jest blueball szefa? — syknąłem.
— Ta... ta...
Wyszarpnąłem pistolet i wbiłem mu go w wątrobę.
— Umiem liczyć tylko do trzech, potem kończę z tobą. Raz... dwa...
— Tam... — wychrypiał, wywracając oczy w kierunku jeszcze jednych drzwi.
Pchnąłem go.
— Przy pierwszym podejrzanym ruchu strzelam! A podejrzanym ruchem może być

każdy. Ty sam zdecyduj, czego byś nie robił na swoim miejscu.

Zataczając się dotarł do drzwi i otworzył je przykładając dłoń do dekonsora.

Przytrzymałem go i zajrzałem ponad jego ramieniem do środka. Stało tu tylko pięć
samochodów, dwa nienaturalnie błyszczące roycey, dwie współczesne płaszczki i...
granatowy blueball. Ten sam. Pchnąłem Brocka w jego stronę, zajrzałem do środka i
widząc tablicę rozdzielczą jakby żywcem wymontowaną z pulpitu dowodzenia łodzi
podwodnej, przytrzymałem jeńca.

— Zamknij drzwi!
Cofnąłem się razem z nim, a kiedy wykonał moje polecenie, bez skrupułów trzepnąłem go

pałą w łeb. Kiedy osuwał się na podłogę, ja byłem już przy blueballu. Usiadłem za
kierownicą i zacząłem studiować kompleks sterujący. Mogłem to zrobić dużo wcześniej,
jakieś piętnaście lat temu, ale wtedy wydawało mi się, że afera kończy się i nie natknę się
na ten wóz już nigdy w życiu. Pomyliłem się. Przyjrzałem się sterownikowi i odetchnąłem.
Jeśli się wiedziało, do czego służy, to reszta nie stanowiła problemu. Heyroud
zaprojektował to w sposób genialny i prosty, genialnie prosty. Nie powinienem mieć
kłopotów. Teraz zerknąłem na deskę rozdzielczą wozu, tylko dla porządku. Była z moich
czasów. Wskaźnik energii zamarł na „Full”. Wyskoczyłem z samochodu, podbiegłem do
wrót i wcisnąłem starter.

Gdy brama bezszelestnie ruszyła w górę, wróciłem do blueballa i wyjechałem na podjazd.

Wypadłem na aleję dojazdową i przyspieszyłem. Poczułem, jak na twarzy rozgaszcza mi się
radosny uśmiech i wtedy zza urny wyskoczyła Fiona. Musiała juz wcześniej zobaczyć, kto
prowadzi, bo zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, rzuciła się i wylądowała na masce wozu.
Jedną ręką wczepiła się w wycieraczkę, drugą usiłowała wsunąć pod siebie. Przyciskała
piękną w tej chwili twarz do szyby i uśmiechała się ekstatycznie. Wbiłem nogę w pedał
gazu. Przeskoczyłem kratownicę, skorzystałem z hamulca, skręcając jednocześnie
kierownicę w lewo i Fiona nie utrzymała się na obłej powierzchni maski. Odpadła od
blueballa, ale widziałem, że już w trakcie lotu wyciąga swój pistolet. Wystartowałem do
bramy, nie mając pewności, czy Guylord wzmocnił karoserię swojego wozu.

W ekranie wstecznym dojrzałem zrywającą się na równe nogi dziewczynę. Wyciągnęła

ręce do przodu i strzeliła. Pocisk zrykoszetował po dachu, a ona nagle podskoczyła. Coś
błysnęło przy jej nodze. Zatrzymałem wóz i obejrzałem się. Fiona strzeliła kilka razy w

background image

ziemię, tuż obok swoich stóp. Połyskujący srebrzyście wąż wyskoczył w górę i opadł,
niecały metr od jej stóp. Dziewczyna zatoczyła się, podniosła znowu ręce i wycelowała w
moją stronę. Teraz wyglądała tak pięknie, że omal nie wypadłem z wozu, żeby do niej
podbiec. Piękna Fiona, śmiertelnie piękna. Piękna jak śmierć. Zachwiała się. Zobaczyłem,
że druga połyskująca srebrem smuga uderza w jej łydkę, oplata ją i błyskawicznie pełznie w
górę. Broń nadal spoglądała w moją stronę, ale nie byłem zdolny do wykonania
jakiegokolwiek ruchu, niczym pisklę patrzyłem w oczy śmierci i czekałem na ekstazę
zgonu. Fiona wyprężyła się, rzuciła mi jeszcze jedno spojrzenie, już chyba niezupełnie
świadome, i runęła na trawnik.

Odwróciłem się. Brama czekała, żebym wyjechał. Skorzystałem z propozycji i wypadłem

na drogę. Zerknąłem do tyłu, wiedziałem, że muszę zamknąć bramę, żeby łuskowate bestie
Guylorda nie rozpełzły się po okolicy, ale nie musiałem nic przedsiębrać — wrota
zamknęły się same. Kurtyna zapadła. Przyspieszyłem.

Całą trasę pokonałem jednym skokiem. Zatrzymałem się tylko raz. Za to do końca

przebiegu trułem się wyśmienitymi marlboro. Strasznie mnie po nich suszyło, co dwa
papierosy musiałem wlać w ustrój puszkę piwa, a ponieważ natychmiast parowało, więc
powtarzałem operację. Późnym wieczorem dotarłem do niecki. Zaparkowałem na jej dnie i
dałem sobie pół godziny na odpoczynek i przemyślenie jeszcze raz całości planu, upiłem do
tego dwa niewielkie kubeczki „Old Doga”. Potem zabrałem się do programowania
transtime'a. Była to robota precyzyjna, ale prosta. Trzy minuty później znalazłem się we
wczoraj poprzedzającym napad. Zastałem tam stos różnej długości metalowych rur. Udało
mi się je przewieźć w dwóch rzutach. Trzy tysiące pojemników, na szczęście lekkich.
Poskładałem je pod jedną ze skarp i przysypałem warstwą piasku. Otrzepałem dłonie.

Na peryferiach Kansas skoczyłem w przyszłość, skorzystałem z archiwów CBI i

wróciłem do czasów, kiedy świat ozdabiał dwudziestotrzyletni Owen Yeates. Cztery
godziny później czekałem już na Rodgera Trynora pod bramą jego domu. Gdy wyszedł,
dogoniłem go, klepnąłem w ramię i grzmotnąłem w szczękę, zanim jeszcze do końca się
odwrócił. Uderzył plecami w ścianę domu i ruszył na mnie. W pijanych oczach rozbłysła
tępa wściekłość. Zrobiłem unik, zamocowałem mu na szczęce drugi sierpowy, chwyciłem
za ramię i szarpnąłem z powrotem. Lewą przećwiczyłem żołądek i zakończyłem dyskurs
hakiem w czubek brody. Zwalił się jak kłoda. I to było wszystko, co miałem do załatwienia
w 2023 roku.

Wsiadłem do blueballa i najszybciej jak mogłem pognałem z powrotem. Teraz już do

domu. Wierzyłem, że w jutrzejszych gazetach nie pokaże się nota o wypadku w centrum
miasta, spowodowanym przez Rodgera Trynora, który, pijany po całonocnym zażywaniu,
przejechał zgromadzony na chodniku tłumek przechodniów. Większość ofiar odniosła tylko
drobne obrażenia. Poza jedną osobą. Siedmioletniemu Yolanowi Heyroudowi koła
autobusu zmiażdżyły obie nogi od stóp do kolan. Interwencja lekarzy ograniczyła się do
amputacji. Jak donosiła gazeta, wykonał ją zespół doborowych chirurgów. Zrobiłem
wszystko, co mogłem, żeby nie mieli okazji się popisać.

Gdy na horyzoncie pojawiła się łuna miasta, skręciłem w obwodnicę, przejechałem nią

dwanaście kilometrów i wjechałem w Szosę Leśną. Bez trudu trafiłem na boczną drogę,
później zjechałem na trawę. Zatrzymałem się w tym samym miejscu, w którym osiem
miesięcy temu Guylord usiłował mnie przeciąć promieniem lasera, w tym samym miejscu,
gdzie zaprogramowany wcześniej bastaad wystrzelił w jego kierunku kilka tysięcy
stalowych szpilek. Sprawdziłem dokładnie datę, wszystko się zgadzało. Za kilka godzin

background image

Sarkissian zadzwoni do mnie z informacją o kradzieży. A może nie zadzwoni? Zacząłem
znowu gubić się w natłoku przypuszczeń, jak zawsze, kiedy dochodziłem do rozważań, co
będzie, jeśli zmieni się coś w przeszłości. Zdałem się na intuicję. Zdrowy Heyroud
powinien inaczej ułożyć sobie życie i miałem nadzieję, że jest to interwencja, która nie
bardzo zmieni los innych wplątanych w to osób. W każdym razie nic lepszego nie przyszło
mi do głowy. Wyszedłem z wozu, rozejrzałem się. Wyszukałem w bagażniku płaską
walizeczkę z narzędziami i przedziurawiłem zbiornik. Odczekałem chwilę, zapaliłem
chusteczkę i rzuciłem na tylne siedzenie. Zaprogramowałem transtime'a tak, żeby
wylądować we właściwym dniu, w dniu, w którym zadzwonił do mnie Doug, i
wprowadziłem drugi program, który miał przenieść blueballa do jego czasów, gdzie
zakończy swój żywot. Wrakiem niech się martwi starszy pan Sarkissian. Wcisnąłem „start”
już w kłębach dymu.

Otwierając oczy nie miałem pewności co do prawdziwej przyczyny przebudzenia —

erekcja czy dzwonek telefonu? Sygnał telefonu był o wiele słabszy od sygnału z rdzenia
kręgowego, ale gdy zacząłem wyplątywać się z pościeli, zauważyłem na chassis aparatu
żółte oczko, które wskazywało na drugi stopień głośności. Posłuszny komp proponował
wszystkim dzwoniącym w nocy wysłuchanie krótkiej historyjki o zmęczeniu pana Owena
Yeatesa, który serdecznie uprasza o wyrozumiałość i przemyślenie, czy sprawa jest na tyle
ważna, aby zakłócać panu Yeatesowi nocny wypoczynek. Dopiero wtedy, gdy rozmówca
wykazywał się natarczywością, której współczesne domowe kompy nie potrafią jeszcze
neutralizować, domowa katarynka elektroniczna przystępowała do delikatnego budzenia.
Zanim wyciągnąłem dłoń w kierunku telefonu, sygnał stal się jeszcze głośniejszy.
Zerknąłem na Pymę i przyłożyłem słuchawkę do ucha.

— Th... Tak?
Usłyszałem glos Douga Sarkissiana.
— Owen, chcę ci zadać jedno z najgłupszych pytań.
— Już ci odpowiadam: nie śpię.
— To tak jak ja.
— Yhy. Wyczułem to po głosie.
— A nie zapytasz, dlaczego?
— Dlaczego?
— To dłuższa opowieść. Przygotowałem duży dzbanek wybornej kawy. Nie zdołam jej

wypić sam...

— Takie gadanie było dobre w czasach, kiedy kawa po chodziła z przemytu, ale nie

wiem, czy w ogóle były takie czasy. Aktualnie mam w domu duży zapas.

— Dobra, ale ja muszę ci coś powiedzieć...
— Boże, jesteś w ciąży!
— Długo będziesz tak paplał? Obudzisz Pymę.
— Ją może obudzić tylko trzęsienie ziemi albo zbyt cichy oddech Phila. — Wstałem i

zrzuciłem na podłogę spodnie od piżamy. — Za trzy minuty schodzę do samochodu.

— Czeka już na ciebie mój chłopak.
— Jak większość obywateli uważam, że na rozdmuchane potrzeby CBI idzie za dużo

pieniędzy. Stawki nocne są u was dość wysokie, czyż nie?

Siedem minut później przywitałem się z Dougiem.
— Jest sprawa — powiedział.

background image

Przerwał mu sygnał telefonu. Sarkissian zgrzytnął zębami i sięgnął po słuchawkę. Kilka

sekund utrzymywał się na jego twarzy wyraz złości, po czym brwi podjechały mu do góry,
usta otworzyły się i zamknęły dopiero, gdy Doug odłożył słuchawkę. Dobrą minutę patrzył
na mnie w osłupieniu, a potem wyrwał mi papierosa z palców i zaciągną] się tak mocno,
jakby chciał przez tytoń wyciągnąć z pomieszczenia całe powietrze.

— Nic... nie... rozumiem... — wykrztusił, wypuszczając dym z płuc.
— Ja też.
Zapaliłem drugiego papierosa. Ziewnąłem.
— Owen... wiesz co? Ale to poufne... — rzucił niedopałek na podłogę i zgasił go

podeszwą buta. — Skradziono wszystkie wiezione na wystawę z okazji trzechsetlecia
Konstytucji obrazy, niemal całą światową czołówkę. Nasza firma dostała apopleksji, a teraz
obrazy się znalazły! Leżą sobie w miejscu, które było bazą wypadową złodziei. Rozumiesz
coś z tego? Ukradli i zwrócili.

— Lubią ryzyko. Albo chcieli wam coś zasugerować — ziewnąłem jeszcze raz. —

Rozumiem, że nie ma już sprawy?

— Całe szczęście, że nie. Przepraszam cię, gdybym wytrzymał jeszcze kilka minut, to w

ogóle bym cię nie budził. Ale wiesz, byłem w rozpaczy. Pomyślałem, że ty masz czasem
takie pomysły — Chwycił mnie za ramiona i potrząsnął radośnie.

— Jutro zapraszam ciebie i Pymę do Nicka. Jest od tygodnia agentem CBI. Oblejemy

niespodziewane zakończenie afery wszechczasów.

— Cieszę się, że tak nazwałeś wyrwanie mnie ze snu. Bardzo celnie. Cześć.
Wróciłem do domu akurat w chwili, kiedy mój sen wyfruwał przez okno. Zdążyłem go

jeszcze zobaczyć, ale nie udało mi się go złapać. W hallu przysiadłem, nie rozbierając się,
na kanapie. Teba zbiegła po schodach na dół i wtuliła pysk między moje kolana.

— Chyba zupełnie zgłupiałaś? — powiedziałem z wyrzutem. — Spacer o czwartej

rano?

Szczeknęła cicho i radośnie podbiegła do drzwi.
Spacerowaliśmy do piątej. Przez ten czas plan powieści miałem już gotowy. Najbardziej

kłopotliwe były podróże tam i z powrotem, te wszystkie paradoksy i konsekwencje. Po
powrocie do domu zaparzyłem kawę, po której żółw stepowałby lepiej od Freda Astaire'a.
Była gęsta, niemal można ją było jeść łyżką. Ale właśnie takiej łaknąłem. Wyłączyłem
telefon, uruchomiłem końcówkę kompa i wystukałem:

„Otwierając oczy nie miałem pewności co do prawdziwej przyczyny przebudzenia —

erekcja czy dzwonek telefonu?”

— Macie... — powiedziałem do krytyków. — Używajcie, sępy.
Około dziesiątej do gabinetu weszła Pyma. Na progu ziewnęła apetycznie. Podeszła na

palcach i pocałowała mnie w ucho.

— Co piszesz?
— To się będzie nazywać „Flashback 2. Okradziony świat”.
— Flashback 2? Przecież nie było takiej sprawy?
— No to co? Raz mogę pofantazjować do oporu.
— Aha, już to widzę! Kartki będą ociekały alkoholem, a biuściaste blondynki posypią

się spomiędzy stron przy każdym dotknięciu książki.

— Ładne masz o mnie zdanie.
— Sam je stworzyłeś. No, idę. Zrobić ci kawy?
— Dużo.

background image

— Dobrze...
Zdjęła dłonie z moich ramion i nagle głośno jęknęła:
— Owen?!
— Rrany... Co jeszcze?
— Słuchaj! Rosną ci włosy! Naprawdę! Dopiero teraz to zauważyłam!
Przejechałem dłonią po czubku głowy, gotów do ostrej riposty. Palcami wyczułem twardą

szczecinę. Sprawdziłem jeszcze raz.

— No to co... — wykrztusiłem. — Każdemu rosną...

edited by vv0jtas


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dębski Eugeniusz Yeates 03 Flashback
Dębski Eugeniusz Yeates 02 Ludzie z tamtej strony czasu
Dębski Eugeniusz Yeates 01 Podwójna śmierć
Myślę, więc jestem, czyli zdumiewający świat Pana Cogito
04 Dziwny jest ten świat
Dębski Eugeniusz Hoża młynarka
Debski Eugeniusz Upior z playbacku
Dębski Eugeniusz Smoczy duch
Debski Eugeniusz Nihil Novi
Debski Eugeniusz Kolacja na koszt szefostwa
Dębski Eugeniusz Hondelyk 05 Wydrwiząb
Dębski Eugeniusz Hondelyk 02 Z powodu picia podłego piwa
Debski Eugeniusz Czy to pan zamawial tortury
Debski Eugeniusz Smutnego Marhalda Okrutny Koniec
Debski Eugeniusz Z powodu picia podlego piwa
Debski Eugeniusz Szklany szpon
Debski Eugeniusz Smoczy duch
Debski Eugeniusz Interview na Sakramenckiej Dziwce

więcej podobnych podstron