Stableford Brian Asgard 02 Najezdzcy z Centrum

background image

tytuł oryginału

INVADERS FROM THE CENTRE

Copyright © 1990 by Brian Stableford
Copyright © for the Polish Translation by Sławomir Studniarz,

Bydgoszcz 1990

projekt okładki

Janusz Tymecki

redaktor
Aleksandra Bartkowiak

redaktor techniczny

Dariusz Idkowiak

background image

ISBN 83-85175-20-2

EXPRESS BOOKS, Bydgoszcz 1991

1

C

zasem odnoszę niepokojące wrażenie, że cały wszechświat uparł się, by wtłoczyć moje życie
w ramy pokazowej opowiastki. Opierałem się temu z całych sił, ale przekonuję się, że
wszelki opór jest daremny. Obawiam się, iż los się na mnie uwziął, a przeznaczenie

background image

naznaczyło jakimś szczególnym posłannictwem.

Zdradzę wam teraz, jeśli pozwolicie, co doprowadziło mnie do tego niewesołego

przeświadczenia.

Jest ponoć takie stare chińskie przekleństwo, w myśl którego najgorszy los, jaki może

spotkać człowieka, to żyć w ciekawych czasach. Słyszałem o tym porzekadle od dawna,
jednak nigdy nie zastanawiałem się nad jego logicznymi następstwami, z których pierwszym
jest niewątpliwie to, że człowiek jest podobnie przeklęty, kiedy niczym ćmę do ognia ciągnie
go do ciekawych miejsc. W ten sposób, jako młodzieniec jeszcze, omamiony przez Mickeya
Finna, mego przyjaciela, przemierzyłem pół poznanego kosmosu, by dotrzeć do sztucznego
makroświata, do krainy „bogów techniki", któremu my, Ziemianie, nadaliśmy miano
„Asgard".

Rozmaici przedstawiciele galaktycznej społeczności, wywodzący się z bez mała trzech

setek człekopodobnych ras, od lat przekopywali górne poziomy Asgarda w poszukiwaniu
pozostałości dawnej cywilizacji. Centrala Koordynacji Badań skupiała wysiłki wielu spośród
tych zacnych ludzi — pod przewodnictwem i nadzorem Tetrów, pod wieloma względami
przodujących w galaktycznej społeczności. Nie przyłączyłem się do nich, woląc pozostać
panem samego
siebie i wędrować, dokąd dusza zapragnie po tej zamarzniętej i opustoszałej krainie.

To nie ja dokonałem przełomowego odkrycia, otwierającego dostęp do cieplejszych i

znacznie atrakcyjniejszych poziomów, kryjących się poniżej wierzchnich warstw skutych
lodem w wyniku jakiegoś niefortunnego kosmicznego wypadku. Odkrycia dokonał mój
towarzysz, Saul Lynd-rach, Ziemianin, zamordowany wkrótce potem przez siepaczy
pragnących wydrzeć od niego ów sekret. Wówczas to boleśnie uzmysłowiłem sobie drugie
logiczne następstwo tej dawnej chińskiej klątwy, a mianowicie, że człowiek może wplątać się
w nielichą kabałę, kiedy przez przypadek stanie się ciekawą osobą. W sposób całkowicie
przez siebie nie zawiniony, istotnie, stałem się nagle interesującą osobą.

Zainteresowali się mną mordercy Saula, bo tak się złożyło, że jako jedyny w tamtym

zakątku wszechświata potrafiłem czytać po francusku, a w tym języku właśnie sporządził swe
notatki Saul. Zainteresowało się też mną kilku przedstawicieli ziemskiej Gwardii Gwiezdnej,
która niedawno przybyła na Asgard po zakończeniu ludobójczej wojny z Salamandrią.
Dowodząca nimi Susarma Lear, w randze kapitana Gwardii, przeświadczona była, że
ogromny osobnik, któremu Saul wspaniałomyślnie udzielił schronienia, w rzeczywistości był
salamandryjskim androidem, skonstruowanym jako tajemna broń odwetowa przeciwko
ludzkiej rasie. Z czasem nabrała również przekonania, że jedyną osobą mogącą pomóc jej w
schwytaniu i unicestwieniu tego osobnika byłem ja.

Skracając przydługą opowieść (jeśli ktoś zechce, może przeczytać o tym w pierwszym

tomie moich wspomnień),

6

stwierdzić wypada, że zawzięcie ścigany przeze mnie oraz oddział Gwiezdnej Gwardii
android, przepadł we wnętrzu Asgarda. Naszym z kolei tropem podążała zgraja różnej maści
vormyrów i Spirellyjczyków nastawionych na rzeź.

I rzeź nastąpiła.
Kiedy wszystko w końcu rozstrzygnęło się, pani kapitan oraz jej wesoła czereda wyruszyli

z powrotem na Ziemię, przepełnieni dumą z powodzenia swej paskudnej misji. Ja pozostałem
na miejscu, by sprzedać sekret prowadzący do wnętrza Asgarda kupcowi oferującemu
najwyższą cenę.

Nie mogłem oswoić się z bogactwem. Przez całe życie balansowałem na krawędzi

ubóstwa, nie zaprzątając sobie głowy dalekosiężnymi planami, bo wystarczająco trudno
przychodziło mi kombinowanie, jak i skąd zapewnić sobie pełny talerz na nadchodzący
tydzień.

Pomyślne zrządzenie losu odmieniło tę sytuację i nagle zagroził mi przedwcześnie kryzys

wieku średniego, zajrzała w oczy straszna perspektywa „układania planów".

Czar Asgarda prysł nagle jak bańka mydlana. Choć do rozwiązania jego tajemnic było

background image

jeszcze daleko, sam proces już się rozpoczął, a wobec setek poziomów udostępnionych teraz
badaniu, zasługi, jakie mógłby wnieść pojedynczy człowiek, wydawały się znikome. Mimo
ż

e nigdy nie otarłem się o zagadkowe Centrum tego makroświata, czułem, że moja godzina

chwały już przeszła i przeminęła. Zacząłem więc intensywnie myśleć nad tym, co w całej
galaktyce mogłoby wzbudzić zainteresowanie nowobogackiego odludka, jakim wówczas
byłem.

Nieuchronnie naprowadziło mnie to na dom: układ słoneczny, pas planetoidów,

mikroświaty, Matkę Ziemię.

7

Nigdy właściwie nie odwiedziłem Ziemi. Jedynym jej odpowiednikiem pod względem

wielkości, na którym postawiłem stopę, był Asgard oddalony o ponad tysiąc świetlnych lat
od moich rodzinnych stron, od pasa pla-netoidów.

Zaczęło mi się wydawać podejrzane, że pognało mnie tak daleko od domu, a nigdy nie

zadałem sobie trudu odwiedzenia kolebki swego gatunku, odległej ledwie o nędzne kilkaset
milionów kilometrów od mego punktu wyjścia.

Postanowiłem więc odbyć pielgrzymkę na Ziemię. „Mistral", statek, na którym przybyłem

na Asgard w towarzystwie Mickeya Finna, Helmuta Belinskiego i Jeana Averaud, wciąż
tkwił podczepiony do rękawa, bezgłośnie podążając za tetrańskim satelitą na samym szczycie
Pierścieniorbity. Opuszczony i zaplombowany, nie wykazywał żadnych śladów zużycia,
rozkładu, ani kurzu. Właściwie należał do Finna, choć złożyliśmy się wszyscy, by wyposażyć
go należycie do dalekiej podróży na Asgard. Finn, Belinski i Averaud zginęli w wypadku
podczas jednej z wypraw w głąb Asgarda, kiedy akurat wypadała moja wachta na pokładzie.
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami statek odziedziczyłem ja. Tyle tylko przypadło mi w
udziale, oprócz rachunku za zaległe podatki Mickeya Finna.

Nastały wtedy dla mnie ciężkie czasy — co innego być jednym z czteroosobowej grupy w

ś

wiecie w większości zamieszkałym przez obce istoty, a co innego zostać zupełnie samemu.

Przywykłem do tego, a nawet w końcu polubiłem. Przystosowując się, wyparłem „Mistrala"
do jakiegoś mrocznego zakamarka świadomości, skąd nie

8

mógł mi się już naprzykrzać. Ale wciąż tam tkwił, wyczekując.

Wydałem część swojego skromnego majątku na przegląd i ponowne przysposobienie

statku do podróży. Reaktor termojądrowy dokładnie przejrzano, sprawdzono kompresor
przestrzeni. Nie znam się zupełnie na zagmatwanej fizyce sił ramowych, dzięki której
możemy bawić się origami* z przestrzenią, jeśli najdzie nas ochota, by przegryźć się na
drugą stronę wszechświata. Ale chciałem mieć absolutną pewność, że po wciśnięciu
odpowiednich przycisków statek wprowadzi mnie w końcu w przestrzeń układu słonecznego.
Zakupiłem nowe oprogramowanie nawigacyjne, a także, na wszelki wypadek, najlepsze do-
stępne programy wykrywania usterek. Następnie, rozkoszując się świadomością, że mogę
zaszaleć bez groźby popadnięcia w ubóstwo, zainstalowałem na pokładzie najnowszy krzyk
tetrańskiej organiki — zintegrowany układ termosyntezy wytwarzający żywność, utylizujący
odpady, regulujący skład powietrza, zapewniający bio-oświetlenie, a także do pewnego
stopnia zasilanie — wszystko przy wykorzystaniu wyłącznie techniki organicznej. Lecąc na
Asgard, musieliśmy zadowalać się zupą z bakterii i przetworami z grzybów. Jedzenie było
wstrętne, odór nie do wytrzymania.

Kiedy wszystkie prace dobiegły końca i statek został dostosowany do wymogów pierwszej

klasy, wyjechałem na Pierścieniorbitę i pożegnałem się za starym poczciwym

* origami — japońska sztuka układania rozmaitych form z papieru.

9

Asgardem. Nie wiedziałem, czy kiedykolwiek tam powrócę.

Niczego w zasadzie nie byłem pewny...

background image

Statki kosmiczne mkną bardzo szybko. Przy ich prędkości światło przypomina lepką,

cieknącą po stole melasę. Ale odległości w galaktyce nie są małe, w rzeczywistości są
niewiarygodnie olbrzymie. Tak więc podróż na Ziemię to nie byle przeprawa promem.
Ciągnie się miesiącami i staje się nużąca.

Miałem co prawda krążki z muzyką i tekstami. Miałem wstęgę do biegania, na której

mogłem poczuć ciężar swego ciała, i wiele innych przyrządów do utrzymania różnych części
ciała w bojowej formie. Dawało mi to zajęcie na jakiś czas, ale w końcu zmuszony byłem
rozejrzeć się za jakąś nową rozrywką, za przyjemnością, której uroków nigdy jeszcze nie
zakosztowałem.

Wtedy powziąłem zamiar spisania pamiętników, o których wspominałem wcześniej, i

natychmiast zacząłem je utrwalać.

Nie było to w pełni radosne przyżycie, bo nie jestem człowiekiem pióra i pisanie

przeważnie idzie mi opornie.

Jestem jednak przekonany, że odtworzone przeze mnie dialogi brzmią przyjemniej dla

ucha niż rzeczywiste wypowiedzi - swoboda twórcza może być niezłą zabawą!

Nie miałem zamiaru publikować swoich wspomnień

- przynajmniej na razie - ponieważ zawierały pewną bardzo drażliwą wzmiankę na temat

prawdziwego losu androida, którego, w swoim własnym mniemaniu, Susarma Lear
unicestwiła. Mimo to podanie zaistniałych faktów sprawiło mi pewną satysfakcję.
Zakończyłem swe dzieło

10

na kilka dni przed włączeniem dekompresora, umożliwiającego wejście statku w przestrzeń
układu słonecznego.

Gdy wynurzyłem się z „nory" kompresyjnej, przekonałem się, że statek zniosło daleko od

zakładanego celu podróży. Należało się zresztą tego spodziewać. Naprowadzenie statku
przez oprogramowanie nawigacyjne na tak znikomy cel jak układ słoneczny zakrawa niemal
na cud — nie należy oczekiwać, że zawiedzie cię ono prosto na przedproże wybranej
planety.

Od Ziemi dzieliło mnie więcej niż żabi skok, do pasa planetoidów było jeszcze dalej.

Jedynym godnym uwagi obiektem znajdującym się w dogodnej odległości okazał się
właściwie Uran.

Nigdy nie byłem na Uranie. O ile dobrze mi wiadomo, niewielu ludzi na nim gościło, choć

paru śmiałków zaczęło szperać wokół jego księżyców i pierścieni jeszcze przed moim
wyjazdem. Rutynowy przegląd dokonany przez przyrządy pokładowe przyniósł mi
informację o wykryciu w sąsiedztwie planety sztucznego tworu, mikroświata ochrzczonego
mianem „Goodfellow".

Statek mój został automatycznie zarejestrowany przez skanery satelity, a komputer

pokładowy przesłał wszystkie wymagane w takiej sytuacji dane, otrzymując w zamian
zwyczajowy ładunek bzdur na temat wielkości, cech szczególnych, zaludnienia, itd. Nie
zadałem sobie trudu wyświetlenia tych informacji na ekranie, ale zrobiłem z tego wyciąg
najistotniejszych faktów. „Goodfellowa" zamieszkiwało ośmiuset ludzi, wszyscy — prócz
dwunastu — to pracownicy cywilni. Zajmowali się podobno naukowym zbieraniem i
opracowaniem danych oraz sporządzaniem map. Miłe zajęcie, ale niezbyt pociągające.

11

Oni pierwsi nawiązali kontakt. Zakładałem, że po prostu ich urządzenia szybciej

przetrawiły wysłane przeze mnie dane, niż moje uporały się z informacjami otrzymanymi od
nich, albo że mieszkańcy mikroświata skrupultaniej przestrzegali zasad gościnności. Wysłali
mi zaproszenie, bardzo uprzejmie sformułowane. Przypuszczałem, że nie widują tam zbyt
wielu nowych twarzy, a w tak małym świecie wszyscy naprawdę dobrze się znają. Podróżnik
mający wiele do powiedzenia na temat zagadek wszechświata z pewnością będzie rozrywaną
w towarzystwie osobą.

Uznałem, że wytrzymam jakiś czas w roli lwa salonowego. Poza tym mikroświaty zwykle

obracają się wokół swej osi, wytwarzając całkiem przyzwoite pole grawitacyjne i choć nie

background image

będzie tam zbyt przestronnie, ściany nie będą tak na mnie napierać jak w mym małym,
skaczącym po gwiazdach kokonie. Zdecydowałem się na jedno- lub dwudniową wizytę.

Z pewnością nie zaszkodzi, zapewniałem sam siebie.
Niebawem miało się okazać, jak pochopnie można wysnuć całkowicie mylne wnioski,

kiedy zdarzy się żyć w ciekawych czasach. Zwłaszcza komuś, na kogo uwziął się los.

2

D

otarcie do mikroświata zabrało mi niemal dwa dni, przy czym kompresor przestrzeni
pracował na rzeczywiście niskich obrotach. Trzeba bardzo uważać, kiedy jest się w pobliżu
większych skupisk materii, a na

12

tak krótkich dystansach nie można wchodzić w kompre-syjne nory.

W drodze mój komputer oraz komputer „Goodfellowa" podtrzymywały towarzyską

pogawędkę, ale nadal pracujący kompresor uniemożliwiał jakikolwiek kontakt głosowy.
Kiedy można było wreszcie nawiązać dialog, uznałem, że nie warto zadawać sobie trudu, bo
wkrótce i tak miałem spotkać się z gospodarzami mikroświata twarzą w twarz. Pozostawiłem
urządzeniom uzgadnianie żmudnych szczegółów lądowania, zaś sam doprowadziłem się do
porządku i rozpakowałem ubiór wyjściowy. Na górę założyłem cieniutką warstwę ochronną,
ż

eby nie wysmarować się przy przechodzeniu do przegrody cumowniczej. Postęp cywili-

zacyjny podobno pozostawił brud daleko za sobą, w ziemskiej „studni" grawitacyjnej, ale
dobrze wiemy, jak jest naprawdę.

Gramoliłem się przez rękaw, myśląc o tym, jak dobrze będzie znowu poczuć na sobie

szarpnięcie porządnego ruchu wirowego. Wychodząc z drugiego końca, wybiegałem myślą w
przód, czyli do chwili, kiedy ogarnie mnie odczucie sztucznej grawitacji. Lądowisko mieściło
się, oczywiście, na osi obrotowej stacji i stało w miejscu, ale wiedziałem, że ożywcze
przyciąganie jest już o krok.

Wewnątrz przegrody, wypełnionej zadziwiającą ilością przyrządów, nie było nikogo.

Mieściła za to kilkanaście wielkich, sięgających półtora metra, stalowych pojemników o
ś

rednicy około jednego metra. Przeróżne tarcze pomiarowe walczyły o miejsce z napisami

ostrzegawczymi pośród plątaniny przewodów zasilających. Nie zwróciłem na nie większej
uwagi, kierując się wprost do włazu,

13

z którego schodziło się po serpentynie do mieszkalnych kwater stacji.

Byłem przekonany, że mieszkańcy mikroświata wysłali kogoś na spotkanie i ten ktoś czeka

teraz na mnie przy końcu serpentny.

Tak byłem zaabsorbowany swymi doznaniami związanymi ze stopniowym odzyskiwaniem

ciężaru ciała przy schodzeniu „w dół", że nie od razu spostrzegłem po zejściu z drabiny i
przekroczeniu włazu, że komitet powitalny nie całkiem odpowiada moim wyobrażeniom.

Uporządkowanie relacji „góra-dół" zajęło mi jedną lub dwie sekundy, po czym zacząłem

rozpinać górę kombinezonu, rozglądając się wokoło za jakąś przyjaźnie uśmiechniętą twarzą.

Ujrzałem ich kilkanaście, lecz żadna nie wyglądała zbyt przyjaźnie. Ze zdumieniem

spostrzegłem, że twarze związane były z ciałami odzianymi w mundury Gwardii Gwiezdnej.
Poniewczasie zorientowałem się, iż jedno z nich — w randze porucznika — trzyma
wycelowany we mnie rewolwer.

Merde, pomyślałem, chyba już raz to przeżywałem.

Spoglądanie z niewłaściwej strony na standardową broń Gwardii Gwiezdnej nie należy do

doświadczeń, które chciałoby się kiedykolwiek powtarzać.

Odruchowo, mimo że nie miałem na myśli próby ucieczki, odwróciłem się w stronę włazu,

background image

z którego przed chwilą wyszedłem. Jeden z gwardzistów zdążył już zajść mnie od tyłu i
zagrodzić drogę. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, gwardzista wyprowadził cios w okolice
mojej głowy. Poruszałem się za wolno i nie przywykłem jeszcze

14

na tyle do nowej grawitacji, żeby zrobić unik. Dostałem w szczękę, a uderzenie zwaliło mnie
z nóg i padłem niczym bezwładny tłumok u stóp porucznika. Łatwiej jest przyjąć taki cios w
strefie lekkiego ciążenia niż na dnie prawdziwej studni grawitacyjnej, lecz w żadnym
przypadku nie jest to przyjemne. Zabolało mnie, a ból fizyczny łączył się z upokorzeniem.
Chciałem odpłacić pięknym za nadobne, ale lufę rewolweru porucznika dzieliło teraz od
mego nosa ledwie kilka centymetrów.

— Blackledge — wycedził oficer. — Nie powinniście

byli tego czynić. Nikt nie kazał wam używać siły.

— Tak jest, panie poruczniku — odparł gwardzista Blackledge, dodając teatralnym szeptem

— ty draniu! Oczywiście, nie odnosiło się to do porucznika.

— Michaelu Rousseau — rzekł opanowanym głosem

porucznik — jesteś aresztowany pod zarzutem dezercji
z Gwardii Gwiezdnej ONZ. Zostaniesz przetrzymany
w ścisłym areszcie na stacji „Goodfellow" do czasu
przybycia krążownika Gwardii „Leoparda Sharka"*.
Wówczas zostanie ci przydzielony adwokat i odbędzie się
zgodnie z postanowieniami nadzwyczajnego prawa stanu
wojennego sąd. Twój statek podlega konfiskacie.

Nie zdążyłem jeszcze wstać i na wpół leżąc, na wpół siedząc, pomyślałem jedynie, że

„Leopard Shark" to idiotyczna nazwa dla okrętu wojennego.

Ale nie wypowiedziałem tego na głos.
Nie chciało mi się też wyjaśniać, że niełatwo będzie im zająć mój statek. Wewnętrzna

ś

luza powietrzna została tak

* Leopard (ang.) pantera, Shark (ang.) rekin.

15

zaprogramowana, by sprawdzać u każdego chcącego wejść na pokład wzór siatkówki oka,
nawet jeśli ten ktoś jest w stanie przedstawić właściwe hasło.

— Wstań — polecił mi porucznik.
Odstawił rewolwer, najwyraźniej zaspokoiwszy na jakiś czas swe melodramatyczne

ciągoty.

Podniosłem się, macając obolałe miejsce na szczęce. Nie polała się krew, choć

podejrzewałem, że będę miał cholernego siniaka.

— Nie sądzę, żeby zainteresowały was moje dokumenty

wypisu? — zaryzykowałem. — Widnieje na nich podpis
niejakiej Susarmy Lear, kapitana Gwardii Gwiezdnej.
Obawiam się, że nieczytelny, tym niemniej prawomocny.

Porucznik uśmiechnął się cierpko.

Wszystkie stacje układu zostały postawione na nogi, żeby cię ująć — odparł. —

Wiedzieliśmy o twoim powrocie, trzeba było zostać tam na końcu świata, u swych
ukochanych odmieńców. Wiedz, że jeśli jest coś, co może ludzi jeszcze bardziej do ciebie
zrazić, to zniewagi pod adresem kapitan Lear. Kapitan Susarma Lear to bohaterka.

Przypuszczam, że nie omieszkała o tym wspomnieć — rzuciłem z przekąsem.

Uznałem, że w takiej sytuacji mogłem pozwolić sobie na sarkazm. Nie sądziłem, by

Susarma Lear zdobyła się na podobną podłość i wykręciła mi tego typu numer. Zwłaszcza że
rozstaliśmy się w niezłej komitywie. Jednak mogła to być jej sprawka.

Po jaką choinkę, zastanawiałem się, rozesłała za mną listy gończe? Czy dowiedziała się, że

zataiłem przed nią informację o prawdziwych losach Myrlina?

background image

16

Niczym winowajca ujęty na gorącym uczynku, pomyślałem o wspomnieniach

stojących na półce obok innych krążków w mojej pokładowej bibliotece. Zacząłem
ż

ałować, że je utrwaliłem.

Na mikroświatach przeważnie nie ma więzień, wylądowałem więc w zwyczajnym

pomieszczeniu mieszkalnym zamykanym na specjalny zamek. Klitka miała standar-
dowe wyposażenie — pryczę i miniaturową łazienkę, podajnik żywności i kilka
ekranów zaopatrzonych w elektroniczne blokady.

Mogłem zażyczyć sobie wyświetlenia starych filmów z kaset video albo

bibliotecznej telegazety, ale nie mogłem z nikim się połączyć. Znajdowałem się w
miejscu ścisłego odosobnienia.

Odebrałem to jako policzek, tym razem wymierzony mej godności osobistej.

Zamiast potulnie pogodzić się z sytuacją, spróbowałem — mimo wszystko —
nawiązać kontakt z zewnętrznym światem. Na początku zażądałem rozmowy z
adwokatem, ale komputer nie chciał mnie połączyć. Spróbowałem więc sprowadzić
lekarza. Pytany o objawy, twierdziłem, że mogę mieć złamaną szczękę. Łatwo jest
oszukać sztuczną inteligencję, jeśli uda się pozyskać jej zainteresowanie. W niecałe
dziesięć minut później pojawiła się lekarka.

Nazywam się Mariyo Kimura — przedstawiła się, wyciągając rękę, żeby zbadać

moją brodę. — A ta szczęka nie jest złamana.

Czyżby? — zdziwiłem się. — Nie ma pani pojęcia, jak bardzo się z tego

powodu cieszę. Boli jak cholera.

Widać było, że mi nie wierzy.

1 - Najeźdźcy z Centrum

17

Proszę posłuchać — zacząłem — przykro mi, że to nie nagły wypadek, ale musiałem z

kimś porozmawiać. Gniotłem się w swojej łupinie zupełnie sam przez ponad pół roku i oto co
mnie spotyka, pierwsza napotkana istota ludzka usiłuje pozbawić mnie przytomności. Potem
wrzucają mnie tu i wygląda na to, że przyjdzie mi zgnić w tej dziurze. Według mnie takie
postępowanie jest okrutne i nieludzkie. Nie wiem, co u was uchodzi za normalne, ale może
pani mi powie, co mówi tutejsze prawo o moim obecnym położeniu. Próbowałem
porozumieć się z adwokatem.

Na stacji „Goodfellow" nie ma adwokatów — odparła doktor Kimura. — Są tu

niepotrzebni.

Macie za to na pokładzie oddział Gwardii? Czy on jest wam potrzebny?

Otworzyła torbę i zaczęła rozlewać jakiś płyn z ampułki na kłębek waty. Popchnęła mnie

do tyłu, aż przysiadłem na pryczy. Wiedziałem, że będzie piec — to medyczna tradycja
sięgająca odległych stuleci. Zniosłem ból jak mężczyzna.

— Panie Rousseau — powiedziała. — Nie wiem dokład

nie, co takiego pan przeskrobał, ani dlaczego porucznik
Kramin dostał rozkaz aresztowania pana zaraz po wylądo
waniu. Istotnie, nie pochwalam sposobu, w jaki pana tu
podstępnie zwabiono, ani też postępowania gwardzisty
Blackledge'a, który pana znokautował. Proszę jednak
wziąć pod uwagę naszą sytuację. Kiedy przebywał pan
daleko stąd, toczyliśmy długą wojnę. Co najmniej czter
dzieści razy salamandryjskie statki wtargnęły w naszą
przestrzeń. Przez położenie na obrzeżach układu, chcąc nie

18

chcąc, staliśmy się obiektem przeznaczonym do podbicia albo zniszczenia. Większość
z nas spędziła tu całe dziesięć lat trwania tej strzelaniny, to nasz dom, a transport
wewnątrz układu nie jest doskonały. Jeden pocisk, tyle tylko trzeba, by rozbić

background image

„Goodfellowa" w drobny mak. Z radością więc przystaliśmy na system obronny
Gwardii. Nie znajdzie pan wśród nas zrozumienia dla dezerterów.

Czy zmieniłby pani nastawienie fakt, że jestem niewinny?

Owszem. Ale to, niestety, trzeba jeszcze udowodnić, prawda?

Do tego właśnie potrzebny mi jest prawny reprezentant. Gwiezdna Gwardia

przeprowadza na mnie jakiś przewrotny eksperyment, jakąś dziwną wendettę, potrzeb-
ny mi adwokat z zewnątrz, a nie ich mianowany z urzędu obrońca. Nie jestem
dezerterem.

Nie drgnął ani jeden muskuł na jej twarzy, kiedy studiowała mnie swymi

ciemnymi oczami. Była niska

— najwyżej metr sześćdziesiąt pięć — i nie patrzyła na
mnie z góry, mimo że ja siedziałem, a ona stała.

— Tak? — spytała. — A więc co takiego robił pan

w czasie wojny, panie Rousseau?

To było podchwytliwe pytanie. Co miałem niby zrobić

— pognać do domu i zapisać się do armii na wieść
o podjęciu poważnych działań wojennych?

Nie chciałem się upewniać. Odpowiedź brzmiałaby pewnie: „tak".
Wojna zawsze wydawała się odległym zjawiskiem na Asgardzie, a w tamtych

kosmopolitycznych warunkach aż za łatwo przyjmowało się tetrański pogląd na
sprawy.

i*

19
W oczach Tetrów Ziemianie i Salamandryjczycy wyglądali jak dwie bandy barbarzyńców,
które powinny mieć więcej zdrowego rozsądku.

— Muszę przedstawić komuś moją wersję wydarzeń

— upierałem się grzecznie, lecz stanowczo.

Wyrzuciła watę do zsypu i zapięła torbę.
— Zobaczę, co da się zrobić — obiecała. — Nie sądzę,

ż

eby przyniosło to panu jakieś korzyści.

Miałem złowieszcze przeczucie, że miała rację.

I

nterwencja doktor Kimury w mojej sprawie przyniosła jednak pewne rezultaty. Musiała
pójść z tym do samej góry, bo moim następnym gościem był Ayub Khan, jedna z czołowych
osobistości tego mikroświata. Wysoki i przystojny, poruszał się z niewymuszonym
wdziękiem. Miałem przeczucie, że byłby zauważony, gdziekolwiek by się znalazł, w
mikroświecie czy na całej planecie.

Bardzo mi przykro — powiedział, co zabrzmiało nawet szczerze — że w taki sposób

musieliśmy powitać pana z powrotem w układzie słonecznym. Spędził pan dużo czasu jak
gdyby uwięziony w samotni, i tak się niefortunnie składa, że przyjdzie panu pobyć jeszcze
jakiś czas w podobnych warunkach nie z własnej woli. Ale mamy związane ręce. Gwardia

background image

Gwiezdna rości sobie jurysdykcję w tej sprawie, a ich atuty są nieodparte.

Zostałem powołany na Asgardzie po tym, jak nie-

20

słusznie oskarżono mnie o przestępstwo — zacząłem, choć wiedziałem już, że to daremne. —
Moje usługi miały być odsprzedane w myśl niewolniczego kontraktu ludziom, którzy w to
wszystko mnie wrobili. Prawda w końcu wyszła na jaw, a według tetrańskiego prawa
kontrakt zawarty pod przymusem jest nieważny. Gwardia przychyliła się do zalecenia Tetrów
i otrzymałem prawomocne dokumenty zwolnienia. Nie jestem dezerterem. Nie mogą mnie
aresztować.

Khan wzruszył ramionami.

Tutaj nie stosuje się prawa tetrańskiego, panie Rousseau. Pański przypadek zostanie

rozpatrzony zgodnie z przepisami ONZ. Sąd wojenny zapewne uwzględni wszelkie istotne
dla sprawy okoliczności.

Wciąż jeszcze rozstrzeliwują dezerterów? — spytałem.

Niezmiernie rzadko — zapewnił mnie. — W większości przypadków, po powrocie

muszą po prostu odsłużyć swoje w kompanii karnej.

Wspaniała perspektywa — stwierdziłem rozgoryczony.

Działania wojenne ustały — wyjaśniał mi Khan — ale Gwardii pozostało jeszcze wiele

do zrobienia. Każda międzygwiezdna wojna powoduje straszliwy bałagan. Trzeba
odbudować nasze kolonie, musimy też zająć się pozostałymi przy życiu Salamandryjczykami.
Nawet służąc w kompanii karnej, będzie wykonywał pan cenną i pożyteczną pracę.

Niewiele podniosły mnie na duchu te przydatne spostrzeżenia.

— Panie Rousseau — mówił Khan serdecznym tonem

21

— życzylibyśmy sobie, żeby czuł się pan u nas gościem mimo tej dość niezręcznej sytuacji.
Nie będzie pan płacił ani za wyżywienie, ani za korzystanie z naszego systemu
informacyjnego. Prawo wiąże nas tak samo jak pana i musimy działać w ramach, jakie
wyznaczają nam te okoliczności.

Bardzo przypominał mi dozorcę z mego ostatniego więzienia, Aquilę-69. Był tak samo

ceremonialnie uprzejmy.

Jestem panu wdzięczny — skłamałem. — Chciałbym zadać kilka pytań, jeśli to

możliwe. O ile dobrze rozumiem, Gwardia Gwiezdna została uprzedzona o moim zamiarze
powrotu do układu słonecznego i wszędzie rozesłano polecenie ujęcia mnie. Czy to prawda?

Tak sądzę.

Skąd dowiedziano się o mym spodziewanym przybyciu? Statku nie można było

zidentyfikować przed zwolnieniem kompresora, poza tym nie uprzedzałem nikogo o mym
zbliżaniu się. Kto kazał im na mnie czekać?

Nie mam pojęcia — odparł bez zająknięcia. — Domyślam się, że wiadomość musiano

nadać z punktu startu, kiedy pański statek znajdował się w drodze.

Sam też doszedłem do takiego wniosku. Wiadomość zawarta w impulsie kompresyjnym z

łatwością może wyprzedzić każdy statek. Impulsy takie są bardzo kosztowne i korzysta się z
nich oszczędnie. Nie mogła go wysłać Susarma Lear, bo jej statek opuścił Asgard na długo
przed moim. Z pewnością dotarła do układu słonecznego przed kilkoma miesiącami. Można
by jej przypisać nazwanie mnie dezerterem, ale w żadnym wypadku nie mogła wiedzieć, że
wracam do domu. Jeśli wiadomość nakazującą

22

Gwardii oczekiwać mnie wysłano z Asgarda, musiała być ona dziełem Tetrów. Skąd
Tetrowie wiedzieliby, że jestem poszukiwany i jaki by mieli w tym interes?

Doktorze Khan — przemówiłem grzecznie. — Wdzięczny byłbym, gdyby użył pan

swoich wpływów i dowiedział się, skąd Gwardia Gwiezdna wiedziała o moim powrocie.
Może to mieć fundamentalne znaczenie dla mojej obrony.

background image

Uczynię to z przyjemnością — zapewnił mnie.

— „Goodfellow" to cywilizowany świat i nie chciałbym,
aby miał pan o nas złe mniemanie.

Nie wyobrażałem sobie, jakiego rodzaju szczęśliwe wspomnienia mógłbym stąd wynieść,

ale nie ciągnąłem dalej tego wątku. Siadłem na pryczy i usiłowałem podnieść się na duchu,
wyliczając sobie swe atuty. Przynajmniej jestem jeszcze bogaty, pocieszałem się.

Wówczas zjawił się u mnie drugi gość.
— Witaj, Rousseau — odezwał się wchodząc przez za

bezpieczone blokadami drzwi. — Mały ten wszechświat, co?

Spojrzałem na niego z niekłamanym zdumieniem. Nie widziałem go już szmat czasu, ale

nie miałem najmniejszych kłopotów z jego rozpoznaniem.

Jezu Chryste! — jęknąłem. — John Finn.

Tutaj nazywam się Jack Martin — poprawił mnie.

— Wolałbym, żebyś o tym pamiętał.

John Finn był czarną owcą w rodzinie Mickeya. Znałem go trochę z czasów młodości

spędzonej wspólnie w pasie asteroidów. On i Mickey nie trzymali się ze sobą blisko. Podczas
gdy Mickey był potężny, nieśmiały i niezręczny, John był drobny, obrotny i co najmniej
niebezpiecznie sprytny. Przybył kiedyś na Asgard, opuściwszy układ

23

słoneczny z powodów, których nigdy do końca nie wyjaśnił. Miał jakieś pieniądze —
przynajmniej tyle, że starczyło mu na podróż w obie strony tetrańskim statkiem pasażerskim.
Ale Mickey wtedy już nie żył.

Wiadomość o śmierci brata zbytnio go nie zasmuciła — raczej rozzłościło go, że Mickey

zapisał statek mnie. Może gdybym był pewny, że jest wolą Mickeya, aby statek należał do
Johna, przekazałbym mu go. Ale nie byłem.

John spędził na Asgardzie około pół roku. Kilka razy wyprawiał się z grupą roboczą w

głąb poziomów, lecz nie zasmakował w tej pracy. Popracował trochę dla Tetrów nad
zachowanymi wytworami dawnej techniki, ale nie przyniosło mu to spodziewanych korzyści.
Wyruszył wreszcie w drogę powrotną. Bez słowa pożegnania.

Nie tęskniłem za nim.
Pocieszałem się w duchu, że przynajmniej to jakaś znajoma twarz i może okazać się nawet

pomocny.

Co ty tu w ogóle robisz? I jak udało ci się pokonać blokady?

Przyszedłem z wizytą — odparł buńczucznie. — A blokady elektroniczne to dla mnie

pestka. Zajmuję się tu utrzymaniem i naprawą urządzeń.

Pokręciłem głową, poruszony do głębi. John usiadł obok mnie na łóżku i założył nogę na

nogę. Chyba dobrze się bawił całą sytuacją...

— Po powrocie trzymałem się na obrzeżach — oznajmił

nonszalancko. — Nigdy nie przepadałem za wewnętrznymi
planetami. Jakiś czas pobyłem na Tytanie, potem na
Ganimedzie. Zaciągnąłem się na „Goodfellowa", żeby
przyjrzeć się tutejszym satelitom. Mili tutaj ludzie. Różne

24

mam zajęcia: lokalna „złota rączka", mechanik, pilot wahadłowca, operator pojazdów, coś w
tym stylu. To niewiele, ale zapełnia czas, póki nie znajdę czegoś lepszego. Opowiadam różne
ciekawostki na temat Asgarda. Podobno dotarłeś do Centrum? Spotkałeś Twórców?

— Niezupełnie — powiedziałem. — Zaszedłem daleko

w głąb. Zetknąłem się z ludźmi, którzy potrafili wyczyniać
niesamowite rzeczy za pomocą swych urządzeń. Nie mogę
powiedzieć, żebyśmy się za bardzo dogadali. Wciąż nie
wiem, kto zbudował Asgard i po co.

Bez wysiłku przyswoiłem sobie jego styl prowadzenia rozmowy. Poprosił o kawę.

Zamówiłem dwie filiżanki. Nie była tak smakowita, jak kawa wytwarzana przez mój

background image

tetrański system, czemu nie należało się zresztą dziwić.

Jesteś w tarapatach, Mike. Wciąż wołają na ciebie Mike?

Tak i jestem w tarapatach.

Gwardia Gwiezdna naprawdę chce cię załatwić. Oni nie rozsyłają tego rodzaju

sygnałów alarmowych za byle kim. Cały układ z niecierpliwością wyczekiwał twego
powrotu. Nie wiem, coś zmalował, ale na pewno z kimś ostro zadarłeś.

Z kapitanem Gwardii Susarmą Lear — wyjaśniłem. — W sumie to dość dziwne,

mógłbym przysiąc, że całkiem dobrze nam się układało do samego niemal końca. Choć nie
przepadała za mną, wydawała się gotowa zostawić mnie w spokoju. Chyba jej nie doceniłem.

Słyszałem o niej — powiedział Finn. — Cieszy się niezłą reputacją. Poprowadziła

kilka śmiałych wypadów na terytorium Salamandryjczyków. Ma cycki obwieszone me-
dalami. Wiesz, mógłbym ci pomóc.

25

Przyjrzałem mu się bacznie. Wciąż miał taką samą ściągniętą twarz, na której zapuścił

sobie wąsika. Wyglądał teraz jak paryski alfons z jakiegoś starego filmu. Nie lubiłem jego
sposobu bycia. Zawsze wydawało mi się, że przesadził na zajęciach umacniania pewności
siebie w szóstej klasie.

Mógłbyś? — odparowałem nieufnie.

Jasne. Mogę wyrwać cię i zabrać daleko stąd. Do każdego miejsca jakie sobie

wybierzesz w układzie, albo poza układem. Jeśli zdecydujesz się zostać w układzie, to tylko
na Ziemi. Nigdzie indziej nie ma tyle miejsca do ukrycia się. Nadal żyje tam ze trzy miliardy
ludzi. Mnóstwo zakątków, gdzie nie prowadzi się pełnej ewidencji. Twoi starzy pochodzili z
Kanady, tak? To niedobrze. Australia to zupełnie inna historia. Zakłady biotechnicz-nego
odsalania, rekultywacja pustyni... przyrost zaludnienia, mnóstwo pracy, mało pytań. Z
drugiej strony, może lepiej byłoby, gdybyś opuścił układ raz na zawsze. Masz jeszcze jakichś
przyjaciół na Asgardzie?

Chyba tak — odparłem bez większego przekonania. — Sądzę, że zniósłbym rozstanie z

układem na zawsze, gdybym musiał. W tych okolicznościach, jeśli znalazłbym się teraz na
pokładzie swojego statku, chyba bym nie czekał, aż postawią mnie przed sądem wojennym.

Cały czas spoglądałem mu prosto w twarz, czekając, aż odkryje wszystkie swoje karty.

Krążą słuchy, że się wzbogaciłeś — powiedział zdradzając się wreszcie.

Skąd biorą się te plotki? — spytałem. — Ni z tego, ni z owego stałem się nagle sławną

postacią. Krążą słuchy,

26

ż

e zszedłem w głąb Asgarda, spotkałem jakichś dziwnych ludzi. Krążą słuchy, że się

wzbogaciłem. Kto się za tym kryje, Johny?

Gwardia — odparł zwięźle. — Kilku z nich było z tobą tam na dole, tak? Wystarczy,

ż

eby nadać sprawie rozgłos, zwłaszcza że wmieszana była w to też pani kapitan. To ona jest

sławna. O tobie po prostu się mówi. Nawet dość sporo. Pochlebia ci to, Mike?

Nie bardzo. Wolałbym mniej się rzucać w oczy.

Znam ten ból. Mogę cię wydostać z „Goodfellowa". Opłaca się być znajomym

człowieka od sprzętu, wiesz chyba, co mam na myśli. Zamki nie stanowią problemu.

A ty po prostu pomyślałeś, że mógłbyś pomóc ze względu na dawną przyjaźń, tak? —

spytałem z nutą sarkazmu.

Nie — odparł bez ogródek.

Więc jaką wymyśliłeś sobie cenę?

Cóż — powiedział Finn. — Nie będzie to łatwe, a nawet narazić mnie może na pewne

ryzyko. Nie będę mógł tu zostać, prawda? Poza tym będę ścigany przez Gwardię Gwiezdną,
podobnie jak ty. Co wieziesz ze sobą na wymianę?

Część swojego majątku ulokowałem w metalach, część w najnowszym osiągnięciu

tetrańskiej organiki, a część w wekslach. Tetrańskie papiery wartościowe są najbardziej
godnym zaufania pieniądzem w całej galaktyce.

Pominąłem szczegóły dotyczące ilości.

— Tetrańskie weksle nie przydadzą mi się na nic

background image

— powiedział. — Zarejestrowane są na okaziciela, zbyt
łatwo je wyśledzić. Ale gdybyśmy byli razem, moglibyśmy
podzielić się po połowie wszystkim, prawda?

27

Chyba tak. Co prawda było to mnóstwo pieniędzy jak na opłacenie „człowieka od sprzętu"

za rozbrojenie kilku zamków. I wcale nie byłem pewien, czy chcę wchodzić w spółkę z
Johnem Finnem. Byłem jednak pewien jednego: że nie chcę odsłużyć dziesięciu lat w karnej
kompanii. Finn chował coś jeszcze w zanadrzu.

Chcę też połowy statku — dodał.

Statku?

—Cóż — tłumaczył cierpliwie. — I tak nie jest twój.

Należał do Mickeya. Powinien przypaść mnie. Po prostu
trochę późno się o niego upominam, to wszystko. Chcę
tylko połowy. Wszystkiego. Masz jakieś inne możliwości
wyboru?

Nie wiem — odparłem skwaszony. — Ale założę się, że mniej by mnie kosztowały.

Jasne — powiedział Finn. — Słyszałem, że masz ten pokój gratis?

Nie zetknąłem się z podobną propozycją od czasu, kiedy Jacinthe Smith zaoferowała się

wykupić mnie z więzienia na Asgardzie za pieniądze Amary Guura. Gdybym miał między
nimi wybierać, to raczej wolałbym zawrzeć układ z Finnem niż z Amarem Guurą. Oto
dylemat, jakiego nie życzyłby sobie żaden człowiek przy zdrowych zmysłach. Byłem znów
na deszczu, a zaproponowano mi jedynie skok pod rynnę.

— Jeszcze nie wiem, co zamierza ze mną zrobić Gwar

dia — oznajmiłem mu.

Roześmiał się.

— Jeśli zaczekasz, żeby się przekonać, będzie za późno,

ż

eby ich powstrzymać. Jest ich tylko dwunastu na stacji,

28

głównie dekownicy, którzy nie zostali przez przełożonych dopuszczeni do żadnej prawdziwej
akcji, bo nie wzbudzali odpowiedniego zaufania. Ale na pokładzie „Leoparda Sharka" jest
kilkuset zaprawionych w bojach żołnierzy Gwardii. Jak tylko dostaną cię w swoje ręce, nie
pomoże ani Superman, ani dobra wróżka. To twoja ostatnia szansa, Mike. Wóz albo
przewóz.

Marna to była szansa, a wyglądało na to, że innej nie ma.

O'kay — zgodziłem się z rezygnacją. — Przystaję na to. Wyciągnij mnie stąd, to

dostaniesz pół statku. I połowę forsy. Zakładam, że papierkową robotę mogę zostawić tobie.

Oczywiście — zapewnił mnie.

Z jego głosu biło samouwielbienie. Miał do tego prawo. Kiedy pomyślałem, ile kosztowało

mnie zarobienie tych pieniędzy, idea dopuszczenia go do udziału w nagrodę za otwarcie
drzwi wzbudzała we mnie niesmak. Lecz służąc w kompanii karnej, jaki mógłbym zrobić
użytek z bogactwa?

— Wyśpij się — powiedział Finn. — Muszę przy

gotować parę rzeczy i zwiewamy stąd. Nie robiłbym tego
dla byle kogo, ale ty to prawie rodzina.

Spróbowałem zdobyć się na uśmiech.

Nigdy nie miałem brata... Gdybym miał, nie chciałbym, aby był podobny do Johna Finna.
Mieć go za towarzysza to wystarczająco czarna perspektywa. Czasem jednak tak trudno o

przyjaciela, a na bezrybiu i rak ryba.

Wszechświat może ukazać nam swe nieprzyjazne oblicze, od czasu do czasu.

29

4

background image

N

ie jestem największym specem od ucieczek w całej galaktyce, choć mam za sobą kilka
doświadczeń w tej dziedzinie, na podstawie których mógłbym się pokusić o generalizację.
Tym niemniej z całym przekonaniem określić mogę cztery wymogi, od spełnienia których
zależy powodzenie ucieczki. Nie chcąc bynajmniej zachęcać do czynów przestępczych,
gotów jestem podzielić się owymi cennymi okruchami mej wiedzy...

Po pierwsze, ważne jest wybranie takiego momentu na ucieczkę, kiedy osoby trzymające

cię pod kluczem nie są tobą akurat zainteresowane. Taki stan rzeczy wynikać może z powodu
zamieszania, jakie twoi wspólnicy zgodzili się wywołać w celu odwrócenia uwagi. Ale
najprawdopodobniej będzie tak dlatego, że strażnicy pogrążeni są we śnie.

Po drugie, znacznie ułatwia sprawę, jeśli po wydostaniu się na zewnątrz możesz się

przemieszczać, nie zwracając niczyjej uwagi. Noc zapewnia osłonę, a zadbać trzeba o to, aby
nie dać się rozpoznać pierwszemu lepszemu przechodniowi.

Po trzecie, trzeba mieć jakiś przytulny i bezpieczny kąt, pojazd, który bez przeszkód

zawiedzie cię do wolności albo kryjówkę, gdzie bez ryzyka możesz schronić się przed
pościgiem.

Po czwarte, nigdy, ale to nigdy, nie dawaj wiary domniemanemu znawstwu swego

pomocnika, jeśli do tej pory wydawał ci się on niepoprawnym pechowcem.

Każdy po przestudiowaniu powyższych czterech kryte-

30

riów zorientuje się natychmiast, że wielki plan Johna Finna pozostawiał wiele do życzenia.
Jego umiejętność otwierania drzwi stanowiła ledwie punkt wyjścia i nie miała większego
znaczenia.

Pierwszy problem, jeśli nie chcesz wpaść nikomu w oko w mikroświecie, wynika stąd, że

jest on bardzo mały i sztuczny do cna. Nie ma cyklu dnia i nocy, i światła praktycznie nie
gasną. Drugi bierze się stąd, że każdy każdego zna z widzenia i obcy wybija się na tym tle jak
skaczący o tyczce. Przeciętny mikroświat posiada znikomą ilość ciemnych, zapomnianych
zakątków i przeważnie naszpikowany jest czujnikami i urządzeniami alarmowymi.
Mikroświat bez przerwy musi wystrzegać się awarii i uszkodzeń. Jeśli jego załoga
pochłonięta jest badaniami, trudno jest jej sypiać regularnie osiem godzin na dobę, nawet
jeśli te dwadzieścia cztery godziny miały jakieś szczególne znaczenie, ponieważ rozkład dnia
członków załogi wyznaczany jest przez harmonogram prowadzonych przez nich obserwacji.

Gdybym przemyślał to wszystko w spokoju, uzmysłowiłbym sobie, że plan ucieczki Johna

Finna wcale nie gwarantuje powodzenia. Na nieszczęście, nie zastanawiałem się nad tym
zbytnio. Przyjąłem po prostu, że Finn jest w stanie tego dokonać. Nie jestem łatwowierny, po
prostu nie otrząsnąłem się jeszcze po ostatnich okropnych wypadkach, czułem się wciąż
otępiały i oszołomiony.

Nie wiem, o której godzinie wrócił, nie wiem nawet, jaki czas obowiązywał na stacji.

Kiedy wyrwał mnie ze snu, dostrzegłem, że przyćmione światło jest odrobinę jaśniejsze, a
John Finn wciska mi do ręki jakąś broń.

31

Co to jest? — spytałem.

Paralizator — wyjaśnił. — Nieszkodliwa broń wydawana siłom policyjnym w

oświeconych krajach. Strzela cieczą, która przenika przez odzież. Skóra wchłania część
związków, a te działają rozluźniająco na mięśnie. Czujesz się po tym jak we śnie, w którym
chcesz się ruszyć i nie możesz. Działa czysto doraźnie. Pasuje?

Zabrałem broń. Potem dostałem od Finna kombinezon ze srebrzystego plastiku. On miał na

sobie dokładnie taki sam. Włożyłem go.

— W porządku — powiedział. — Nie sądzę, żeby coś

stanęło nam na przeszkodzie, jeśli zgramy to dobrze
w czasie. Pochyl głowę, jeśli ktoś nas zobaczy, może

background image

weźmie cię za jednego z moich chłopaków. Bałem się
przyciemnić światło, jak tylko coś jest nie tak, robi się
zamieszanie. Kierujemy się prosto do rękawa. To jakieś
kilkaset metrów. Trzymaj się za mną.

Skinąłem głową.
Finn stał przez chwilę, patrząc na zegarek. Upłynęły ze trzy minuty, nim powiedział:

— Ruszamy.
Narzucił szybkie tempo marszu. Nogi przez cały czas rwały się do truchtu. Zwalczałem

pokusę i trzymałem się z tyłu Finna. śałowałem, że nie przyniósł ze sobą czegoś do ukrycia
mnie w środku, ale nie ma tego rodzaju przenośnego sprzętu na mikroświatach. Koszy na
bieliznę raczej nie spotyka się poza starymi filmami.

Przebyliśmy trzy czwarte drogi, kiedy zdarzyło się to niezaplanowane. Z włazu wyszedł

nam naprzeciw wysoki, siwowłosy mężczyzna zapatrzony w informację wyświet-

32

loną na małym, przenośnym ekranie. Skuliłem się za plecami Finna, starając się zejść z linii
jego wzroku. Finn śmiało maszerował przed siebie i przywitał się serdecznie. Mężczyzna
mruknął coś w odpowiedzi, niemal nie odrywając wzroku od swego ekranu. Przez całe pięć
sekund przekonany byłem, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, dopóki sami nie
musieliśmy przecisnąć się przez właz. Korzystając z wolnej chwili, zerknąłem szybko za
siebie.

Mężczyzna przystanął i ze zdziwioną miną odprowadzał nas wzrokiem.

— Prędzej — popędziłem Finna. — Musimy spróbować teraz!
Wciąż wierzyłem, że nam się uda. Czekał nas tylko krótki bieg do serpentyny prowadzącej

na halę lądowiska. Nie byli w stanie nas dogonić, a nawet jeśli Gwardia wystawiła
posterunek, mieliśmy przecież paralizatory. Potem tylko przecisnąć się przez rękaw,
wskoczyć do środka i start — tak przynajmniej wtedy to sobie wyobrażałem. Nie sądziłem,
ż

e będą próbować nas strącić.

Dobiegliśmy do serpentyny, nie słysząc za plecami żadnych odgłosów wszczętego alarmu.

„Wspinaczka" zajęła nam chyba dużo czasu, ale jego upływ ulega zaburzeniu przy
przechodzeniu stref o różnej grawitacji. Finn biegł z przodu i rzucił się pierwszy w otwór
włazu z bronią gotową do strzału. Wyczekałem chwili, dokonując oceny sytuacji.

Przez myśli przelatywały mi rojenia, w których Finn obezwładnił straż, a straż Finna, tak

ż

e do statku dotarłbym sam. Gotów byłem przy takim obrocie rzeczy podjąć

2 - Najeźdźcy z Centrum

^3

ryzyko i z lekkim sercem wyprowadzić statek daleko poza układ słoneczny.

Nie przewidziałem, że wszystkie moje rachuby wezmą w łeb.
Rzecz jasna, tak właśnie się stało.
Przy lądowisku nie było żadnej straży. Kiedy wynurzyłem się z drugiej strony włazu,

zbadawszy uprzednio teren, Finn był już w połowie drogi do rękawa. Zdążyłem przeżyć
krótką chwilę radosnego uniesienia, które szybko zgasło, gdy Finn odbił się od ściany,
uderzył w jeden z tych zagadkowych zbiorników i zaklął siarczyście.

Komora powietrzna strzegąca wejścia do rękawa była szczelnie zamknięta. Jeśli wierzyć

wskazaniom instrumentów, rękaw był „zwinięty". U jego drugiego końca nic nie tkwiło.

— Zabrali ten cholerny statek! —jęknął Finn, wyraźnie

zbity z tropu nieoczekiwanym obrotem wydarzeń.

Serce we mnie zamarło.

— To niemożliwe! — upierałem się. — Przecież nie

mogli przejść przez komorę.

Nie było czasu na dalsze okazywanie zdumienia. Z tyłu, z serpentyny, którą dopiero co

pokonaliśmy, dochodziły odgłosy pogoni. Byliśmy ścigani.

Finn rzucił się z powrotem do odcinającej „schody" pokrywy. Zamknął ją, ponownie

zapierając się o jeden z wielkich pojemników, których obecność ułatwiała z pewnością
szybki obrót w warunkach nieważkości. Następnie zaczął wduszać przyciski na małej

background image

klawiaturze obok zamka. Nagle rozdźwięczały się dzwonki alarmowe, a ponad włazem
zaczęło migotać czerwone światło.

34

Finn odwrócił się do mnie, szczerząc w uśmiechu wszystkie zęby.

Narobiłem trochę zamieszania — oznajmił. — Systemy stacji przekonane są, że

nastąpiła awaria w hali lądowiska. Wszystkie przejścia są zablokowane. Nie mogą do
nas się dostać.

A czy my możemy się stąd wydostać? — zdobyłem się na błyskotliwe pytanie.

Nie bardzo — przyznał. — Ale nie chcemy przecież zabierać ze sobą

wahadłowca, prawda? Nie dolecielibyśmy dalej niż do Uranu. Potrzebny nam twój
statek.

Wydarzenia nadal rozgrywały się w zbyt szybkim jak dla mnie tempie.

A gdzie on do diabła jest? — spytałem.

Może być tylko w jednym miejscu. W brzuchu frachtowca. Nie mogli wedrzeć

się do środka, postanowili więc przetransportować statek na Oberona. Tam mieści się
dowództwo tutejszej Gwardii Gwiezdnej.

Zapowiedzieli mi, że go zajmą — wymamrotałem, czując się dość głupio.

Zdawało mi się, że wszystkie nadzieje zostały ostatecznie pogrzebane i pozostaje

nam tylko powrót do więzienia.

Finn nie poddawał się. Energicznie wduszał przyciski pod najbliższym ekranem

ś

ciennym. Spojrzał na mnie przez ramię i głową wskazał schowek.

Skafandry — powiedział. — Są tam w środku. Chyba wiesz, jak się je zakłada?

Pewnie — odparłem. — I co z tego?

— Musimy stworzyć zagrożenie, tym razem prawdziwe.
Otworzyłem usta, ale nie zdążyłem nic powiedzieć.

2*

35

Dzwonki alarmowe ucichły i zgasło czerwone światło. Finn klnąc rzucił się z
powrotem do włazu, waląc ponownie w klawisze kontrolujące blokadę. Bez rezultatu.
Nie był tu jedynym czarodziejem klawiatury. Roiło się od nich na stacji...

Obok zamka wisiał telefon. Finn zerwał słuchawkę z zaczepu. Wystukał jakiś

numer, którym mógł być jedynie kod alarmowy.

— Tu Jack Martin — warknął w słuchawkę. — Jeśli

ktokolwiek sforsuje właz, będziecie mieli na karku praw
dziwe zagrożenie. Będziecie musieli nauczyć się oddychać
w próżni. Mamy skafandry próżniowe i nie jesteśmy
w nastroju do żartów.

Odniosłem zatrważające wrażenie, że sprawy wymykają się spod kontroli. Pomysł z

groźbą uszkodzenia stacji wydał mi się raczej kiepski. Nie miałem pojęcia, jakie kary
wymierza się za tego rodzaju sabotaż, ale nie mogła to być drobnostka, nawet w
porównaniu z samowolnym opuszczeniem szeregów Gwardii. Pokrywa włazu nie
drgnęła. Nastał moment długiego wyczekiwania. Panowała nieznośna cisza.

Przynieś te cholerne skafandry! — krzyknął zniecierpliwiony Finn.

Do diabła, John — powiedziałem. — Tego rodzaju spraw nie puszcza się w

niepamięć. Może byśmy się poddali? Lepiej na tym wyjdziemy.

Rousseau, ty draniu! — powiedział uświadamiając mi, jak bardzo w tej sprawie

przeholował. — To wszystko twoja wina!

To było więcej niż krzywdzące stwierdzenie. Ja po

1

36

prostu, po wprowadzeniu w czyn pewnych decyzji, znalazłem się w opałach, on natomiast
wniósł swoją chciwość i lekkomyślność. Nagle zdałem sobie sprawę, że musiało za tym kryć
się coś więcej i to nie tylko chęć wzbogacenia się popchnęła go do próby zorganizowania mi

background image

ucieczki. Domyślałem się, że tak czy owak, musiał stąd się wynosić, bo w układzie zaczął mu
się palić grunt pod nogami. Zastanawiałem się, co takiego miał na sumieniu, żeby przyjąć
fałszywe nazwisko. Z pewnością coś poważnego.

Podszedł do komórki, otworzył drzwi, odsłaniając równy rząd skafandrów. Był również

zestaw lżejszych skafandrów — septycznych, przeznaczonych do pracy w biologicznie
skażonym środowisku.

Przynajmniej jeden skafander próżniowy musiał być skrojony na miarę Finna. Przyglądał

im się długo, potem zmienił zamiar i zaczął przetrząsać lżejsze skafandry. Wyjął jeden, podał
mi, wyciągnął drugi dla siebie i zaczął go zakładać.

Jesteśmy w kropce — wyznał udręczonym głosem, jak gdyby przeżuwał rozbite szkło.

— Pozostaje nam tylko jedno. Musimy odzyskać statek.

Co proponujesz? — spytałem.

Szantaż — odparł zwięźle. — Musimy pokazać, że nie rzucamy słów na wiatr. Problem

w tym, że nie jestem w stanie ewakuować żadnych pomieszczeń prócz lądowiska. Za dużo
zabezpieczeń. Mamy tylko jedno wyjście.

Zapiął skafander i schylił się po pistolet, który leżał dokładnie tam, gdzie go położył.

Widziałem przez przezroczystą przyłbicę jego hełmu utkwiony we mnie wzrok. Widać było,
ż

e intensywnie myśli.

37

Zadzwonił telefon obok włazu. Finn nie zareagował, więc ja podniosłem słuchawkę.

Martin? — spytał głos z drugiej strony linii.

Mówi Rousseau — sprostowałem.

Tu Ayub Khan. Co pan zamierza zrobić, panie Rousseau? Wie pan, że każde

uszkodzenie uderzy również w was w takim samym stopniu jak w pozostałe osoby na stacji.
Mogę pana zapewnić, że nie ma gdzie się schronić.

Pan Martin jest przekonany, że nie mamy nic do stracenia — powiedziałem. — Myśli,

ż

e skoro jest w to wplątany razem ze mną, Gwardia zastrzeli go tak jak mnie. Nie jest teraz

zbyt przychylnie nastawiony do świata.

Pan Martin ma chorą wyobraźnię — powiedział Khan. — Tu jest cywilizowany świat,

stacja naukowa. A Gwardziści nie są mordercami.

Finn zdjął hełm i wyrwał mi słuchawkę.

— Słuchaj, Khan — powiedział opryskliwym tonem. —

Wiesz równie dobrze jak ja, że nie mam nic do stracenia.
Wiesz już chyba, kim naprawdę jestem i za co jestem
poszukiwany. Nie zamierzam wybijać dziur w twoim
drogocennym mikroświatku, ale za to powyrywam wszyst
kie wtyczki od twoich cholernych inkubatorów, zaleję całe
lądowisko twoim ukochanym robactwem, a to nie tylko
zrujnuje ci pół twojej pracy, ale zrzuci na kark cholerny
problem odkażenia całej stacji. Rousseau i ja jesteśmy
w septycznych skafandrach. Czy teraz gotów jesteś zmienić
nastawienie i sprowadzić z powrotem frachtowiec z „Mist-
ralem" na pokładzie, żebyśmy mogli wsiąść na statek
i odlecieć? W ten sposób wszyscy będą szczęśliwi prócz
Gwardii. Rousseau i ja opuścimy układ, a ty dalej będziesz

38

pędzić swój skromny żywot i prowadzić cenne badania, o'kay?

Nie wiem, czy uzyskał jakąś odpowiedź. Po upływie pół minuty, Finn odwiesił słuchawkę.
Popatrzyłem na niego, a on na mnie.

Lepiej załóż skafander — powiedział.

Po co? — spytałem. — A w ogóle co jest w tych pojemnikach?

Pył zebrany z pierścieni... próbki z górnych warstw atmosfery Uranu... muł z Ariela i

background image

Umbriela.

— A co do diabła mają z tym wspólnego te robale?
Finn wzruszył ramionami.
— W tych pojemnikach pełno jest wszelkiego robactwa.

Wirusów, bakterii... Bóg wie czego jeszcze.

Chyba musiałem patrzeć na niego z politowaniem, jak na wariata.

— W pierścieniach Urana występują bakterie? To nie

możliwe!

Spojrzał na mnie krzywo.

— Jeśli chodzi o mnie, to się na tym nie znam — tłu

maczył lekceważącym tonem. — Ale założyłbym się o pół
naszego statku, że doktorowi Ayubowi Khanowi o wiele
bardziej zależy na zawartości tych pojemników, niż na
pielęgnowaniu dobrych stosunków z porucznikiem Kra-
minem i jego wspaniałymi komandosami.

Telefon zadzwonił drugi raz. Podniosłem słuchawkę.

Słucham? — powiedziałem.

Doskonale, panie Martin — odezwał się Khan, któremu najwyraźniej fatalnie

wychodziło rozpoznawanie głosów. — Frachtowiec przewożący wasz statek „Mistral"

39

dostał rozkaz powrotu. Wyląduje za około cztery godziny. Będziecie mogli wsiąść i odlecieć.

Mrugnąłem osłupiały i spojrzałem na Finna.

Miałeś rację! Zawracają go!

Wygraliśmy!

Uniesienie Finna nie zdołało pokryć zaskoczenia. Nie był wcale pewien, czy się uda.

Przyglądając mu się, teraz dostrzegłem, jak rośnie w nim samouwielbienie. Z pewnością
zaczynał uważać się za wielkiego spryciarza, jeśli kiedykolwiek miał co do tego wątpliwości.

— Dziękuję, doktorze Khan — odparłem, raczej drew

nianym głosem. — To niezwykle uprzejmie z pana strony.
Z radością zaczekamy.

Oczywiście, skłamałem. Nie było nam bynajmniej do śmiechu.
Ale za żadne skarby świata nie potrafiłbym dostrzec jakiejkolwiek innej możliwości

działania.

S

N

awet najlepsze plany myszy i ludzi, jak zapewnia nas poeta*, często prowadzą na manowce.
Tym bardziej nie należy oczekiwać, że lepiej powiodą się plany źle przygotowane.
Zrozumiałe jest więc, dlaczego perspektywa czterech godzin, jakie mieliśmy spędzić,
wyczekując powrotu na lądowisko naszego zbawczego statku, nie była pocieszająca.

40

* Robert Burns.

— Chyba nie sądzisz, że pozwolą nam się tak wymknąć?

— spytałem.

— Masz jakiś lepszy pomysł? — odburknął Finn.
Wciąż miał na sobie septyczny skafander, ale odłączył

hełm, żeby móc rozmawiać. Nie chciało mi się nakładać mojego.

Nie miałem lepszego pomysłu. Mówiąc szczerze, nie przychodziły mi do głowy żadne

background image

pomysły. Zupełnie straciłem też zaufanie do pomysłów Finna. Wydawało mi się, że ma zbyt
wybujałą wyobraźnię, która na dodatek często go ponosiła. Nie po raz pierwszy przeklinałem
swego pecha, który naprowadził mnie na Finna. Ze wszystkich znanych mi osób, które
przypuszczalnie mógłbym spotkać w mikroświecie krążącym wokół Urana, tylko Finn zdolny
był do takiego stopnia skomplikować mi życie. Wszyscy inni mieliby dość zdrowego
rozsądku i życzliwości, żeby zostawić mnie w spokoju.

— A właściwie dlaczego ostatnio podajesz się za Jacka

Martina? — zagadnąłem go.

Obdarzył mnie w zamian skwaszoną miną.

— Bo zwiałem z Gwardii — wyjaśnił. — Między innymi

dlatego.

Nie zdziwiło mnie to zbytnio.

To znaczy?

Nic poważnego. Kradzież — urwał, potem mówił dalej. — Dostałem bilet do wojska

po powrocie z Asgarda. Gdybym tam wytrzymał, nie ruszyliby mnie, ale nie mogłem znieść
tamtejszych warunków. Tych obrzydliwych niby-ludzi, mrocznych, zimnych wnętrz,
zamarzniętych jak cholera. Wróciłem, wywinąłem parę numerów, oszust-

41

wa komputerowe, i przybrałem fikcyjne nazwisko. Nie było trudno. Teraz już nie
można poruszać się po Ziemi czy po Marsie, nie znacząc przy tym swojego szlaku
jak elektroniczny skunks. W Australii zaczął mi się palić grunt pod nogami.
Musiałem wracać na planetoidy, potem i stamtąd trzeba było się wynosić. Tutaj
jestem od pół roku. Ayub Khan wie o mnie. I przymyka oczy, nie myśl, że to z
powodu swej wrodzonej szlachetności. Nawet nie jestem mu specjalnie potrzebny,
po prostu ze ściągnięciem kogoś na moje miejsce byłby kłopot. Lecz nie tylko prawo
mnie ściga. Szukają mnie też pewni ludzie. A kiedy polują na ciebie z dwóch stron...
dużo bym dał, żeby polecieć znów na Asgard, mimo że jest tak cholernie
zamarznięty. Albo może na jakąś kolonię. Nigdy nie byłem w kolonii. A ty?

To z ciebie niezły mały Napoleon zbrodni — powiedziałem. — Zawsze

wiedziałem, że zejdziesz na złą drogę, jeszcze za dawnych czasów. Mickey
przewraca się pewnie w grobie.

Nie tylko ja jestem poszukiwany za dezercję.

Ale tylko ty jesteś naprawdę winny.

Pewnie. Z ciebie prawdziwy bohater, Rousseau. Naprawdę przysłużyłeś się

starej, poczciwej Matce Ziemi, hen na obrzeżach galaktyki, odmrażając sobie tyłek
przy absolutnym zerze w trzewiach Asgarda. Czy to prawda, że twoi szefowie
opylali Salamandryjczykom superuzbrojone androidy bojowe?

To był chwyt poniżej pasa, ale rozumiałem jego punkt widzenia. Tetrowie istotnie

sprzedawali sprzęt wojskowy drugiej stronie, włącznie ze zdobyczami techniki,
które

42

umożliwiły im nasze badania prowadzone na Asgardzie. Może gdzieś po drodze także jedno
z moich odkryć przyczyniło się trochę do tego. Zastanawiałem się, czy Tetrowie sprzedawali
również środki wojenne nam. Byłoby to logiczne. Fakt, że ludzkie umysły podobno nie mają
biotechnicznej orientacji, podnosił atrakcyjność tetrań-skich systemów jako towaru do
nabycia.

Nieważne — powiedziałem. — Chyba żaden z nas nie jest szlachetnym Robin

Hoodem. Ale odtąd obaj jesteśmy wyjęci spod prawa. Chyba że zmienimy zdanie i się
poddamy.

Ho, ho — odparł Finn bez cienia uśmiechu.

Mówię poważnie — tłumaczyłem. — Mógłbyś załatwić mnie tym swoim

paralizatorem i zostać bohaterem. Powiedzieć im, że szantażem zmusiłem cię do udziału w

background image

ucieczce, bo znałem twoje prawdziwe nazwisko. Albo ja mógłbym załatwić ciebie swoim
paralizatorem i powiedzieć, że właśnie przekonałem się, jaki z ciebie szaleniec bez
skrupułów.

Nie spodobał mu się ten pomysł.
— Co takiego odkryłeś na Asgardzie? — spytał, zmie

niając temat na bardziej rozrywkowy.

Biorąc poprawkę na nasz aktualny nastrój, uznałem, że lepiej mówić cokolwiek, niż

milczeć.

— Odkryłem, że poziomy ciągną się daleko w głąb

— zacząłem bez większego zapału. — Są ich tysiące. Tam
na dole jest chyba więcej powierzchni niż na ojczystych
planetach wszystkich człekopodobnych ras razem wzię
tych. Gdyby były wszystkie zamieszkałe, wewnątrz Asgar-
da żyłoby mnóstwo ludzi.

43

Wiesz, co ja o tym myślę? — spytał.

Chyba tak — powiedziałem. — Słyszałem już wszystkie teorie krążące na temat

Asgarda. Ostatnio moją ulubioną jest teoria mówiąca, że Asgard to międzygwiezdna Arka
Noego uciekająca przed jakąś kosmiczną katastrofą, która zdarzyła się niezliczone eony temu
w czarnej galaktyce.

Jego mina zdradzała, że trafiłem za pierwszym razem. Rozglądał się wokoło za jakimś

pomysłem, by nie dać mi poznać, że się nie myliłem.

To może być Zoo — powiedział. — Albo mamy do czynienia z uchodźcami z naszej

galaktyki z dawnych czasów, zanim jeszcze jakakolwiek z obecnie istniejących ras wyruszyła
w kosmos. To nie może być czysty zbieg okoliczności, że wszystkie cywilizacje z tego
zakątka galaktyki są mniej więcej w równym wieku, tak mówią, i że wszystkie rasy są do
siebie podobne. Faceci z „Goodfel-lowa" uważają, że wszyscy mamy wspólnych przodków i
ż

e wszystkie nasze światy mogły być ukształtowane w odległej przeszłości przez jakiś

gatunek naszych przodków.

Słyszałem już podobne poglądy — powiedziałem.

A co ty o tym sądzisz, geniuszu? — spytał z drwiną w głosie.

Nic — odparłem zgodnie z prawdą. — Moglibyśmy znaleźć odpowiedzi na więcej

pytań, niż ośmielilibyśmy się zadać, gdyby udało nam się dostać do wnętrza Asgarda.
Widziałem tam na dole dość, by utwierdzić się w przekonaniu, że na głębszych poziomach
ż

yją istoty, przy których Tetrowie wyglądają jak jaskiniowcy. Tetrowie też to po-

44

dejrzewają i to ich martwi, bo bardzo im odpowiada pozycja lokalnych supergwiazd.
Uwielbiają nazywać nas barbarzyńcami. Nie wierzę, że chcieliby, aby ich wepchnięto do
tego samego worka. Zależy im na dowiedzeniu się, czym w istocie jest Asgard, ale nie jestem
pewny, czy odpowiedź przypadnie im do gustu.

Lubią, jak odwalamy za nich czarną robotę, nie? Boże, nie cierpiałem dla nich

pracować. Chociaż muszę przyznać, że nauczyli mnie paru rzeczy o blokadach
elektronicznych. Gdyby nie ta cholerna wojna, naprawdę byłbym w stanie się wybić.
Przyswoiłem sobie kilka sprytnych sztuczek na Asgardzie. Może i są z Tetrów małpiogębe
dranie, ale gotowi są podzielić się swoją wiedzą, kiedy im to pasuje. A może po prostu
otworzyli drogę do centrum Asgarda, żeby tacy frajerzy jak ty czy ja wyręczyli ich w
najniebezpieczniejszych pracach?

To tylko częściowo prawda — powiedziałem. — Gdyby byli w stanie ukryć przed

nami istnienie Asgarda, pewnie by tak zrobili. Ale nie oni jedni wiedzieli o Asgardzie, kiedy
zaczęli zakładać tam swoją pierwszą bazę. Wspieranie badań prowadzonych przez wszystkie
rasy galaktycznej społeczności służy ich interesom, a oni tymczasem mogą prowadzić za
kulisami swoją własną grę. Naprawdę zaangażowali się w ideę budowania pokojowej i

background image

harmonijnej współpracy między wszystkimi rasami galaktyki. Uważają, że to jedyny sposób
na zapewnienie przetrwania chociaż jednej z nich. Co do broni biotechnicznej, którą
odsprzedali Salamandryjczykom, nie sądzę, że chodziło tylko o zysk. Była to również próba
zmiany sposobu prowadzenia tej wojny, wyciszenia jej. Obawiają się broni

45

palnej, bo może spowodować zagładę całej planety. Genetyczne bomby zegarowe i misterna
biotechnika to bardziej w ich stylu, bo tego typu broń nie wywołuje katastrofy ekologicznej.

Prowadziłem rozmowę bez entuzjazmu. Za dużo czasu spędziłem na Asgardzie,

wymyślając fantastyczne historie na temat pochodzenia Asgarda i dumając nad innymi
zagadkami galaktycznego współistnienia. Dyskutowałem o tych sprawach z ludźmi znacznie
bystrzejszymi od Finna. Nie byłem w odpowiednim nastroju do wałkowania starego tematu
w celu oświecenia umysłowości, którą mimo wszystko nadal miałem za ubogą i
nieokrzesaną. Uważałem, że jeśli chce się dokształcić, powinien skorzystać ze swojego
teleekranu.

Zastanawiałem się, czy tam dokąd mieliśmy lecieć, będą jakieś teleekrany. Jeśli w ogóle

mieliśmy dokądś lecieć.

Opowiedz mi o tych wirusach i bakteriach na orbicie Urana — powiedziałem uznając,

ż

e jeśli mieliśmy rozmawiać, to możemy równie dobrze o czymś, co ciekawiło mnie. — Na

pewno nie ma tam więcej niż ze trzydzieści Kelvinow.

Coś koło tego — potwierdził. — W górnych warstwach dochodzi do stu dwudziestu.

W takiej temperaturze życie jest niemożliwe!

Zgadza się — odparł krótko. — Te robaki są zamrożone. Jakby były w lodówce. Po

rozmrożeniu są jak nowo narodzone. A przynajmniej część z nich.

Od jak dawna są zamrożone? I skąd do diabła mogły się tam wziąć?

To właśnie próbują rozgryźć chłopaki z „Goodfel-

46
lowa". Asgard nie jest jedyną zagadką wszechświata, wiesz. Nie trzeba wypuszczać się na
obrzeża galaktyki, żeby natknąć się na coś tajemniczego. Wielkie niewiadome kryją się
nawet na twoim własnym podwórku. Na pokładzie są Tetrowie, wiesz. Jeden z nich był
pokładowym bionaukowcem kilka lat temu, kiedy jeszcze szalała wojna. Wybył potem badać
komety.

Nie próbuj mi wmówić, że pył otoczki też jest pełen robaków — powiedziałem

zgryźliwie.

Niezupełnie — odparł. — Jest ich tylko trochę. Ale tutaj, jak mówią, jest większe

skupisko życia niż na Ziemi. Czyste szaleństwo, co?

Pokręciłem głową oszołomiony. Trudno było pogodzić się z faktem, że Uran zawierał

więcej biomasy niż Ziemia, a do tego zlodowaciałej na kość.

— Gdzie było to robactwo przed zamrożeniem? — po

nowiłem pytanie.

Widać było, że Finn dobrze się bawi.

— Właśnie tutaj — wyjaśnił łaskawie. — A przynaj

mniej takie wyjaśnienie jest ostatnio modne.

Nie mogłem tego pojąć. Po prostu wlepiłem w niego wzrok i czekałem.

Nie zawsze było tu tak zimno — wyjaśniał. — Dopiero od czasu, kiedy uspokoiło się

słońce. Miliardy lat temu, kiedy układ słoneczny dopiero powstawał, słońce było
niewyobrażalnie gorące. W tych stronach temperatura dochodziła swobodnie do trzystu
kelvinów. Wilgotno i ciepło, mnóstwo węgla i azotu. Nie bardzo nadawało się dla ludzi, ale
pasowało robakom.

Jezu! — wyrwało mi się, mimo że nie chciałem dać

47

Finnowi tej satysfakcji. — śycie istniało tu, zanim ostygła Ziemia? DNA i cała reszta?

background image

— Oczywiście — odparł zarozumiale. — A jak myślisz, skąd się wzięło życie na Ziemi?
Kiedy byłem mały, naopowiadano mi o drobinach życia wytwarzających się w gorącej

organicznej zawiesinie. Chodziło o to, że kiedyś przelewała się ona po oceanach pradawnej
Ziemi.

Teraz, oczywiście, teoria ta w obliczu nowych odkryć mocno się zestarzała. Nie trzeba

wielkiej wyobraźni, by zapuścić się jeszcze bardziej wstecz. W jaki sposób pierwotne
bakterie przedostały się do gorącej zawiesiny, unoszącej się na wodach nowo powstałego
Urana?

Przypuszczalnie przybyły z jakiegoś innego miejsca.
Nie powinno to stanowić zaskoczenia. Jak dopiero co wytknął mi Finn, fakt posiadania

przez wszystkie człeko-podobne rasy praktycznie identycznego ustroju biochemicznego,
nieodparcie wskazuje na ich wspólne pochodzenie. Niejasno zdawałem sobie sprawę, że
musiało się to rozegrać miliardy lat temu. Asgard wyglądał na zamrożonego od bardzo
dawnych czasów. Kiedy badałem system ekologiczny, który rozplenił się bujnie na jednym z
poziomów, zaryzykowałem tezę, że Asgard ma kilkanaście milionów lat. Obecnie
przypuszczenie to nie wydawało mi się tak szalone. Może gdybym przyłożył się solidnie,
byłbym w stanie sklecić teorię dającą Asgardowi miliardy lat. Czy to możliwe,
zastanawiałem się, że całe DNA występujące w galaktyce pochodzi z Asgarda?

Myślałem o tym. Nie miałem w sumie nic lepszego do roboty. Przez godziny czekania

spodziewałem się w każdej

48

chwili jakiejś malej przykrej niespodzianki. Myślałem, że komandosi Gwardii lada
chwila wyprysną skądś znienacka, siejąc zniszczenie ogniem miotaczy. Ayub Khan
istotnie mógł o wiele bardziej przejąć się groźbą utracenia dorobku wielu lat żmudnych
badań, niż faktem wydostania się na wolność dwóch dezerterów Gwardii. Ale po
ludziach pokroju Blackledge'a trudno się było spodziewać, że wzruszy ich los jakiegoś
robactwa z Uranu.

Moje doświadczenia z Gwardią mówiły, że nie będą się cackać z priorytetami

intelektualistów tutejszego mikro-świata.

Jednak nic się nie wydarzyło. Powinienem był wpaść na to, że to właśnie jest

najbardziej podejrzane, ale jakoś nie mogłem wszystkiego poskładać do kupy. Każdy
może palnąć głupstwo raz na jakiś czas, a ja właśnie przechodziłem kiepski okres.

Kiedy wreszcie upłynęły te cztery godziny, telefon ponownie zaćwierkał i

zostaliśmy poinformowani, że statek lada chwila przybije. Finn wydawał polecenia
władczym tonem człowieka, którego władza jest nienaruszalna. Zażyczył sobie, żeby
załoga frachtowca wychodziła z rękawa pojedynczo, bez broni i skafandrów.
Powiedział Ayubowi Khanowi, że będzie miał pojemniki w zasięgu ręki i gdy coś
pójdzie nie po naszej myśli, wypuści tę zarazę na wolność. Obserwowaliśmy na tablicy
przyrządów lądowiska rozwój wydarzeń, przybicie statku, podłączenie rękawa.

Wszystko szło jak w zegarku.

Patrzyliśmy cierpliwie, trzymając paralizatory w pogotowiu. Finn nabrał takiej

pewności siebie, że by móc rozmawiać, wciąż miał odłączony hełm. Myślał pewnie, że

3 - Najeźdźcy z Centrum

49
zdąży przypiąć go jedną ręką, drugą wypuszczając robactwo ze zbiorników.

Ja wprawdzie założyłem skafander, lecz podobnie jak Finn nie dopiąłem hełmu. Nie

wpadałem w euforię, ale też nie widziałem powodów do paniki.

Finn polecił mi zająć stanowisko obok włazu, żebym mógł zajść od tyłu każdego, kto

tamtędy przejdzie. Nie podobało mi się, że wydaje rozkazy, mimo wszystko zastosowałem
się do jego polecenia. Wydało mi się to rozsądną pozycją.

Nie wiedzieliśmy dokładnie, kto pojawi się w przejściu, bo nie wiedzieliśmy, kto pilotował

wahadłowca z moim statkiem w ładowni. Nastawieni byliśmy na kogoś w mundurze
Gwardii, więc nie zdziwiłem się zbytnio, kiedy pokrywa rozwarła się i w przejściu ukazała

background image

się postać odziana w czarny kombinezon z wymyślnymi galonami.

Zaskoczyło mnie natomiast, że była to kobieta. Miała zadziwiającą aureolę srebrzystych

blond włosów i mimo że zwrócona była do mnie plecami i nie mogłem dojrzeć jej twarzy,
zaczęło narastać we mnie straszliwe podejrzenie, zanim jeszcze postać przemówiła.

Była nieuzbrojona. Co więcej, trzymała ręce na biodrach, wyrażając swą postawą

całkowitą beztroskę. Z łatwością wyobraziłem sobie, z jaką pogardą na twarzy musi teraz
spoglądać na Johna Finna.

— Odłóż broń — powiedziała. — I odsuń się od zbiornika. Jeśli odkręcisz zawór,

osobiście dopilnuję, żeby każda chwila twego życia, jaka ci pozostanie, zamieniła się w
piekło. To samo dotyczy ciebie, Rousseau, jeśli jesteś na tyle głupi, żeby zaatakować mnie od
tyłu.

50

Uzmysłowiłem sobie nagle, że statek, którego przybicie tak grzecznie śledziliśmy na

tablicy, nie był wcale frachtowcem. To był „Leopard Shark". Ayub Khan poprosił nas po
prostu, abyśmy zaczekali, aż sprowadzi posiłki.

I zaczekaliśmy.

Mały ten wszechświat, co? — przemówiłem, z przygnębiająco kiepskim rezultatem

siląc się na dowcip. — Panie Finn, chciałbym panu przedstawić kapitana Gwardii Susarmę
Lear.

Drań! — powiedział Finn.

Przyjąłem wielkodusznie, że miał na myśli siebie. Dostrzegłem jego wyciągniętą rękę

sięgającą po zawór. Za chwilę całe lądowisko zalane zostanie plugawym robactwem z Urana.
Finn nie zapiął nawet swojego hełmu.

Pozostawało mi tylko jedno. Wystrzeliłem do niego z paralizatora, mierząc prosto w twarz.

Musiał wchłonąć pokaźną dawkę, bo niemal natychmiast zgiął się wpół. Zbiornik pozostał
nienaruszony. Kiedy Finn padał, na jego twarzy wstrząs wywołany zaskoczeniem powoli
ustępował miejsca wyrazowi żrącej nienawiści.

Nie miałem żadnych złudzeń, że skierowana była przeciwko mnie.

Susarma Lear odwróciła się i wyjęła mi z ręki pistolet.

To mi się właśnie w tobie podoba, Rousseau — powiedziała.

Jak przyjdzie co do czego, potrafisz się znaleźć.

3*

6

Z

szedłem za Susarmą Lear do korytarza „poniżej", gdzie czekało na nas trzech członków
miejscowego garnizonu pod dowództwem porucznika Kramina. Z ulgą przyjąłem
nieobecność wśród nich gwardzisty Blackledge'a. Kramin zasalutował energicznie. Sprawiał
wrażenie nieprzyzwoicie zadowolonego z samego siebie i szczerzył się od ucha do ucha.

Jego euforia nie trwała długo.
Susarma Lear obejrzała mnie dokładnie i przeszyła porucznika jednym ze swych

najlepszych spojrzeń Gorgony.

— Kto go uderzył? — zapytała.
Kramin wystraszył się.

Jeden z moich ludzi trochę przesadził przy aresztowaniu.

Mieliście go zatrzymać — powiedziała Susarma aksamitnym głosem. — A w

background image

szczególności mieliście uważać, żeby nie wyrządzić mu krzywdy.

To było dla mnie coś nowego. Mimo że nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, przyjąłem to z

zadowoleniem.

Potem Susarma Lear skierowała swój wzrok Meduzy na mnie.

A co ty do diabła wyprawiasz, Rousseau?

Próbowałem zwiać — odparłem, starając się wytrzymać jej spojrzenie jak

najspokojniej. — Udałoby się nam, gdyby jakiś drań nie podprowadził mi statku.

Poruczniku Kramin — zwróciła się do niego swym złowrogim, lecz łagodnym tonem.

— Co się stało ze statkiem?

52

Założyliśmy na niego kleszcze i wciągnęliśmy do ładowni frachtowca — wyjaśniał

Kramin nie do końca pewny, czy należy szczycić się teraz działaniem z własnej inicjatywy.
— Jest w drodze na Oberona. Major Kar Ping chciał... mu się przyjrzeć.

Czy zdaje pan sobie sprawę, poruczniku Kramin, jakie obowiązują obecnie przepisy

dotyczące zagrabienia mienia?

Zagrabienia!? Przecież ten człowiek to... — ugryzł się w język, przypominając sobie w

porę, do kogo się zwraca. — Major Kar Ping — zaczął jeszcze raz, lekko akcentując słowo
„major", pozostawiając resztę zdania w domyśle.

Kiedy jesteś w kropce, czym prędzej przekaż pałeczkę i zrzuć odpowiedzialność na

innego. Nie zwlekaj.

Susarma Lear wyjęła zadrukowaną kartkę z kieszeni spodni i wręczyła ją Kraminowi.

— Oto pańskie rozkazy, poruczniku — oznajmiła.

— Jest jeszcze jedna sprawa. Po lądowisku szybuje czło
wiek. Nie chcemy przecież, żeby w coś uderzył, prawda?

Wskazała kciukiem właz. Potem położyła mi rękę na ramieniu.
— Ja zaopiekuję się gwardzistą Rousseau — powie

działa.

Sądziłem, że zostanę zabrany z powrotem do swojej celi, ale okazało się to przejawem

nieuzasadnionego pesymizmu z mojej strony. Zamiast do celi jeden z gwardzistów Kramina
zaprowadził nas do kwatery gościnnej. Nie różniła się za bardzo od pomieszczenia, w którym
byłem więziony, ale była większa, z bocznymi drzwiami prowa-

53

dzącymi do salonu. W mikroświecie uchodziło to za szczyt luksusu. Kapitan Gwardii
Susarma Lear musiała być zaszczytnym gościem dla stacji. Rozejrzała się wokoło i poleciła
gwardziście przygotować wolny pokój.

— Urządzamy małe przyjęcie — poinformowała mnie.

— Dla ciebie zbliża się chyba pora śniadania, ale gos
podarzom byłoby miło, gdybyśmy dostosowali się do
miejscowego czasu. Od lat nie mieli takiej gratki. Przyjdzie
Ayub Khan, pewien dyplomata o nazwisku Valdavia,
a także tetrański bionaukowiec Nisreen-673. Chyba znasz
się na protokole na tyle, żeby się zachować, co?

Wtedy zacząłem sobie uświadamiać, że rzeczy mają się w rzeczywistości inaczej, niż to się

wydawało. Dezerterzy nieczęsto zapraszani są na proszone obiady elity.

Co się do diabła dzieje? — spytałem. — Najpierw wykręcasz mi podły numer,

ogłaszając, że jestem dezerterem, a teraz umieszczasz mnie na liście swoich gości. Stawiasz
cały układ w pogotowiu, żeby mnie aresztować, a potem traktujesz jak długo nie widzianego
przyjaciela, dlaczego?

Formalnie, jesteś wciąż dezerterem — powiedziała z przesadnym znużeniem w głosie.

Mówiąc to, wróciła do salonu i siadła na łóżku. Nie poprosiła, żebym usiadł, więc stałem.

— Miałam prawo cię zwerbować, Zwolnienie przekra

czało moje kompetencje. Z formalnego punktu widzenia.
Wbrew temu, co o niej sądzisz, Gwardia Gwiezdna strzeże

background image

swego honoru i w każdych innych okolicznościach zwol
nienie zachowałoby swą prawną moc. Naprawdę przykro
mi za tę nagonkę, to nie mój wymysł. Gdyby to ode mnie

54

zależało, zaczekałabym na powrót twojego statku i poprosiła grzecznie o współpracę. Ale
moi przełożeni nie byli przekonani, że na to przystaniesz, a w ciągu ostatnich lat wyzbyli się
zwyczaju grzecznego pytania. Po prostu ustalają, co ma być zrobione i wręczają rozkazy.
Stałeś się potrzebny i postanowili wyłowić cię z sadzawki za pomocą pierwszej lepszej
wymówki. Mówiąc „postanowili", mam na myśli Dowództwo Gwardii i polityków na Ziemi.
Jesteś teraz ważną osobistością, Rousseau.

Wyciągnęła kolejny plik kartek z kieszeni spodni i wygładziła je na łóżku. Odłożyła na

bok jedną dla siebie i wręczyła mi trzy pozostałe.

— Ta na górze unieważnia wszystkie obecne zarzuty

przeciwko tobie — wyjaśniała. — Przywraca ci czyste
konto w Gwiezdnej Gwardii. Druga potwierdza twój
ponowny pobór i przydział do zadań specjalnych. Trzecia
to patent oficerski.

Zgarnąłem na bok pierwsze dwie, żeby sięgnąć po tę najbardziej interesującą.

Przeczytałem ją szybko, potem drugi raz, wolniej. Nie mogłem uwierzyć w to, co wydawało
się stanowić jej treść.

— Czy to jakiś żart? — spytałem.

To było głupie pytanie. Ona nie była skora do żartów. Potrząsnęła głową.

Jeśli dobrze odczytałem, zostałem mianowany kapitanem Gwardii.

Jak dotąd to najszybszy awans przez wszystkie szczeble, jaki kiedykolwiek spotkał

gwardzistę — powiedziała. — Szybszy od jakiejkolwiek promocji na polu walki. Gdy
powołałam cię po raz pierwszy, byłeś zwykłym

55

mięczakiem, który znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Teraz jesteś
specjalistą i Gwardia Gwiezdna zamierza się o ciebie troszczyć, na swój własny sposób.

Później będzie czas spytać, od czego jestem specjalistą. Na razie bardziej intrygowały

mnie inne aspekty sytuacji.

— To oznacza — powiedziałem z lekkim uśmieszkiem

— że nie jesteś ode mnie starsza stopniem.

Ponownie potrząsnęła głową i pomachała kartką, którą

trzymała w ręku.

— Od tej chwili jestem podpułkownikiem — wyjaśniła.

— Nowe mundury wkrótce przyślą ze statku, żebyśmy
mogli godnie wystąpić na bankiecie.

Pokręciłem bezradnie głową.

Ale dlaczego?

Matka Ziemia nas potrzebuje i to, zdaje się, nawet bardzo. Powiedziano mi, że od nas

zależeć może polityczna przyszłość ludzkiej rasy. Nawet biorąc poprawkę na wojskową
przesadność, oznacza to, że naszym decydentom bardzo zależy, żebyśmy dobrze to rozegrali.
Przestaliśmy być pionkami, kapitanie Rousseau, dostaliśmy awans na figury.

Wyczułem, że nie chce mnie wyprowadzić z równowagi. Nie miała zaburzeń osobowości

typu Johna Finna, choć dysponowała niezłą kolekcją swych własnych odchyleń. Nie
chciałem tak stać, jak papuga powtarzając w kółko „dlaczego?", czekałem więc, aż przekaże
wreszcie wiadomość. Widocznie doceniła moje poczucie dyscypliny, bo przeszła od razu do
sedna.

— Kilka dni po twoim odlocie z Asgarda — zaczęła

56

background image

— dokonano inwazji na Miasto Pierścieniorbity. Bitwa, jaka się wywiązała, trwała parę dni.
Tetrańskie siły pokojowe nie były odpowiednio wyposażone do odparcia zalewu wrogich
wojsk. Pierścieniorbita uległa zniszczeniu. Uszkodzony został satelita, który wszedł na orbitę
zaniku. Wszystko co latało, pozbierało ocalałych rozbitków i flotylla małych statków
wypchanych ludźmi rozproszyła się w mgnieniu oka. Tetrowie zwrócili się do nas o pomoc;
potrzebny im każdy obeznany z dolnymi poziomami. A przede wszystkim chcą ciebie. Matka
Ziemia musi być tego pewna. Stosunki z Tetrami ostatnio są napięte z powodu naszej wojny,
a faceci z ONZ mają bzika na punkcie naszego moralnego kredytu wśród galaktycznej
społeczności. Upatrują w tym pewnie doskonałej okazji do odzyskania dobrej opinii u
galaktycznych prominentów. Prowadzono nawet rozmowy na temat wynajęcia przez ONZ
Gwardii Gwiezdnej w celu odbicia dla Tetrów powierzchni Asgarda. Gdzie indziej w
galaktyce znaleźliby zaprawionych w bojach żołnierzy z tak ciężkim uzbrojeniem?

— Nie lubią brudnej roboty — mruknąłem, przywołu

jąc w pamięci zawistne uwagi Finna. — Ale jakoś nie mogę
sobie wyobrazić Tetrów idących na taki układ. Są zbyt
dumni, by ścierpieć plotki, że przyjmują pomoc od bar
barzyńców. Jak, do diabła, mogli dać się wziąć przez
zaskoczenie? Tetrowie wiedzą o wszystkim, co dzieje się
w galaktyce. A kto byłby w stanie zgromadzić taką flotę,
ż

eby odbić im Asgard?... Aaa!

Oświeciło mnie, nim zdążyłem się ośmieszyć czekaniem na odpowiedź.
— Oni wyszli ze środka! Przebiliśmy się wreszcie na

drugą stronę i wetknęliśmy kij w mrowisko! O, Boże!

57

— Krążą słuchy — powiedziała, ważąc słowa — że

niektórzy Tetrowie obwiniają o to nas. Mnie i ciebie.
Uważają, że nasza mała ekspedycja w głąb poziomów była
nieco lekkomyślna. A na naszej podstawie istoty, jakie
napotkaliśmy, mogły wyrobić sobie niekorzystnie zdanie
o całej galaktycznej społeczności.

Zabrzmiało to złowieszczo. Szybko powiedziałem sobie w duchu, że to nie była moja

wina. Absolutnie. Może Susarmy, ale na pewno nie moja.

Ile było ofiar? — spytałem. Zaschło mi w gardle.

Nie można ustalić — powiedziała. — Brak łączności z najeźdźcami. Możemy przyjąć,

ż

e przejęli istniejący aparat polityczny i wytwórczy miasta bez większych trudności, i bez

konieczności uciekania się do nadmiernego przelewu krwi. Nie mogli napotkać większego
oporu, a Tetrowie polecili swoim złożyć broń, jak tylko zorientowali się, co się święci. Z
pewnością przekażą nam najświeższe wiadomości, kiedy dolecimy na Asgard. „Leopard
Shark" to najszybszy statek, jakim dysponujemy.

To rzeczywiście mogła być nasza wina — przyznałem zrezygnowany.

Wiem — odparła spokojnie Susarma Lear.

Już nie wydawała się tak wyniosła i harda jak przy naszym pierwszym spotkaniu.

Powodzenie jej misji albo to, co uznała za jej powodzenie, złagodziło trochę jej charakter,
pozwoliło spuścić z tonu.

Jesteś pewna, że Tetrowie chcą nas zwerbować? Może po prostu chcą nas wykołować?

A jak myślisz? — odparowała.

Pomyślałem, że muszą się bardzo bać. Rozsądek pod-

58

powiadał, że wojna z Asgardem to ostatnia rzecz, jakiej by sobie życzyli. Nie dlatego, że nie
przystoi to cywilizowanemu narodowi, lecz również z powodu obawy przed porażką. Jeśli za
tą inwazją kryli się budowniczowie Asgarda, wówczas Tetrowie mieli powody przypuszczać,
ż

e rasa, z jaką muszą się zmierzyć, stoi na rzeczywiście wysokim poziomie rozwoju. Nawet

jeśli twórcy Asgarda nie brali w tym udziału, gdyż, o ile powiedział mi prawdę, ludzie, z

background image

którymi zetknął się Myrlin, nie byli budowniczymi — to i tak najeźdźcy mogli wyprzedzać w
rozwoju jakąkolwiek galaktyczną cywilizację. Domyślałem się, że Tetrowie zechcą działać
bardzo delikatnie i istotnie mogli uznać, że ktoś obeznany z poziomami tak jak ja może im się
przydać.

Z Susarmą Lear podzieliłem się następującym spostrzeżeniem :

Sądzę, że będą chcieli wysłać nas z powrotem na Asgard. Domyślam się, że potrzebują

szpiegów, ludzi potrafiących poruszać się tam na dole. Będą chcieli nas zrzucić na
powierzchnię z dala od miasta, żebyśmy mogli zejść w głąb i wrócić do miasta drugim lub
trzecim poziomem. Będą chcieli, żebyśmy dowiedzieli się wszystkiego, co się da: kto, co,
gdzie, dlaczego.

Podobnie rozumowali moi przełożeni — powiedziała. — Myślą, że ta misja to dla nas

gratka. Chyba nie ma zbyt wielu ludzi z twoim doświadczeniem, którzy w czasie ataku
przebywali poza Asgardem. Twoje szczęście, że wtedy stamtąd odleciałeś.

Według mnie, „szczęście" nie było odpowiednim słowem. Może i stamtąd odleciałem, ale

daleko nie zaleciałem.

59

Nie podoba mi się to — stwierdziłem. - W ogóle mi się nie podoba.

Tak też podejrzewali oni — oświadczyła Susarma Lear. — Dlatego rozesłali wieści,

ż

eby aresztować cię w czasie pierwszego zetknięcia z lądem. Wiedzieli, że się wzbogaciłeś.

Musieli zaproponować ci ofertę nie do odrzucenia.

Miała w sobie dość przyzwoitości, żeby nie dać mi odczuć w swym głosie nadmiernej

satysfakcji. Nie miała zamiaru składać w imieniu Dowództwa Gwardii oficjalnych
przeprosin, ale jasno dała do zrozumienia, że nie aprobuje postępowania przełożonych.
Zastanawiałem się, czy nie ma w tym odrobiny dyplomatycznej przewrotności: „Przykro mi,
Rousseau, ważne osobistości uwzięły się na ciebie, jednak jestem twoim kumplem", ale jej
mina i zachowanie wskazywały, że mówi to, co naprawdę myśli.

A gdybym tak odmówił? — powiedziałem przypuszczającym tonem.

Czy zdajesz sobie sprawę, jakie grożą konsekwencje za odmowę wykonania rozkazu,

biorąc pod uwagę stan wyjątkowy, wciąż się utrzymujący?

Zaryzykowałem przypuszczenie, że mógłbym dostać „czapę". Susarma Lear przeczesała

stwardniałą ręką swe jasne, sztywne kosmyki i przytaknęła. Wydęła usta i spojrzała swymi
ogromnymi, niebieskimi oczami prosto w moje. Byłem w stanie wyobrazić sobie, w jak
dowolny sposób potrafiła posługiwać się wejrzeniem przy robieniu kariery — miała
niesłychanie silną osobowość.

— Razem jedziemy na tym wózku — powiedziała.
Mężczyzna bardziej podatny ode mnie mógłby zmięknąć

60

zupełnie po takim stwierdzeniu. Niektórzy uwielbiają władcze kobiety, a nawet ci o
nieco odmiennych gustach potrafiliby czerpać pewną przyjemność z przebywania w to-
warzystwie osoby tak uderzająco przystojnej jak Susarma Lear.

— W takim razie — powiedziałem — kiedy uda mi się z tego wyrwać, pomyślę o

tym, żeby i ciebie wydostać.

Potrafię sypać fałszywymi obietnicami jak pierwszy lepszy człowiek z ulicy.

7

W

ięc o to chodziło. Los pchał z powrotem na Asgard i gotów był na wszystko, byle tylko
dostarczyć mnie na miejsce.

Kiedy nasza formalna uroczystość dobiegła końca, zagoniono nas na pokład „Leoparda

background image

Sharka", który niebawem zanurzył się w najgładszą norę kompresyjną, na jaką mógł się
zdobyć, by zgodnie z programem lotu za czterdzieści dni osiągnąć rubieże Asgarda.

Zawsze uważałem podróże kosmiczne za najnudniejsze zajęcie, jakie kiedykolwiek

wymyślił człowiek. Pilot statku kosmicznego praktycznie nie musi nic robić, poza wydaniem
polecenia urządzeniom. Sztuczne inteligencje zawarte w oprogramowaniu zajmują się resztą.
Jednak Gwardia Gwiezdna stanowiła dla mnie całkowicie nowy styl życia, a nauka
wojennego rzemiosła nie pozostawiała wiele czasu na nudę.

61

Musiałem nauczyć się posługiwać najrozmaitszymi elementami wyposażenia Gwardii,

włączając w to broń o wszelkich rozmiarach i kształtach. Zająłem się przyswojeniem technik
walki, strategii przetrwania oraz metod obrony w obliczu przeróżnych niebezpieczeństw,
których moja bujna wyobraźnia pewnie nigdy nie byłaby w stanie podsunąć mi sama z siebie.

Pozostałe godziny każdego dnia spędzałem opowiadając przyszłym uczestnikom wyprawy

wszystko, co wiedziałem na temat poziomów. Szkoliłem ich w używaniu termo-skafandrów i
pozostałych elementów wyposażenia, tak pożądanych przez tamtejsze „hieny". Co prawda
część naszego sprzętu pokrywała się z wymyślonymi przez Tet-rów urządzeniami
zapewniającymi przetrwanie w górnych poziomach Asgarda, ale cel wyprawy był jedynym w
swym rodzaju środowiskiem, które uchroniło się od wszelkich działań wojennych
prowadzonych przeciwko Salamandryj-czykom.

Rzecz jasna, całe szkolenie przebiegało w warunkach normalnej grawitacji, ale żeby to

osiągnąć, „Leopard Shark" został wprawiony w ruch wirowy. Co do mnie, od wielu miesięcy,
z małymi wyjątkami, przebywałem w strefie lekkiej grawitacji, więc pod koniec każdego
dnia, spędzonego na krążowniku Gwardii, cierpiałem.

ś

ołnierze służb specjalnych, do których obecnie i ja się zaliczałem, byli jedynymi

pasażerami na pokładzie „Leo-parda Sharka". Nie mieliśmy nic wspólnego ze sprawami
sterowania i obsługi statku, a tytuł kapitana Gwardii został wprowadzony w celu odróżnienia
tej rangi od stopnia kapitana — dowódcy statku, zaliczającego się raczej do

62

wyższej szarży. „Leopardem Sharkiem" dowodził kapitan Khaseria, siwowłosy weteran o
nieco zgryźliwym usposobieniu. Reprezentował on „morski" odłam Gwiezdnej Gwardii.
Kiedy statek pogrążony był w norze kompre-syjnej, kapitan Khaseria obejmował funkcję
naczelnego dowódcy. Podlegała mu trzydziestoosobowa załoga „Leo-parda Sharka", która
miała za zadanie bronić statku i umożliwić mu dotarcie do miejsca przeznaczenia.

W czasie lotu kadra nie miała żadnej władzy — nasze zadanie zaczynało się w momencie

opuszczenia statku i podjęcia działań prowadzących do wykonania powierzonej misji.
Najwyższym stopniem oficerem na pokładzie była Susarma Lear. Mój dawny znajomy,
porucznik Crucero, obecnie kapitan Gwardii, nadal był jej prawą ręką. Mieliśmy trzech
młodszych oficerów, sześciu przydzielonych sierżantów i ledwie pięćdziesięciu gwardzistów,
o połowę mniej, niż wynosiła zaplanowana pojemność statku. Nie mieliśmy odbijać Asgarda,
zadanie miało charakter specjalny. Szkolenie ludzi nie było łatwe, a im więcej ćwiczyłem i
cierpiałem, tym mniej nęcąca wydawała się perspektywa zabrania ich w głąb Asgarda.

Zdarzały się jednak jaśniejsze chwile, kiedy mogłem powetować sobie dawne straty.
Porucznik Kramin i jego wesoła gromadka, po zwolnieniu z niezbyt zaszczytnego

obowiązku strzeżenia „Go-odfellowa", zostali przydzieleni do wzmocnienia „Leo-parda
Sharka". Oznaczało to, że miałem prawo wydawać im rozkazy, także gwardziście
Blackledge'owi. Lecz, niestety, nie ma już w obecnych czasach żadnych naprawdę ciężkich
prac na statkach kosmicznych. Gdyby nawet się

63

jakieś uchowały, przypadłyby załodze. Mimo to udało się wynaleźć kilka sposobów, by
obrzydzić Kraminowi i Blac-kledge'owi życie.

Sam fakt, że zostałem mianowany oficerem, przysparzał im tyle zgryzoty, co wszystkie

background image

prace, jakie udawało mi się na nich zepchnąć.

Roztyli się i stracili formę, dekując się na stacji „Good-fellow". Świadomość, że zawsze

mogę powiększyć trochę brzemię ich bólu i trosk, spychała moje własne problemy na drugi
plan.

John Finn też został zwerbowany pod przymusem, a przed kompanią karną uchronił go

wcześniejszy pobyt na Asgardzie i zyskane w ten sposób pewne rozeznanie w specyfice
pracy na poziomach.

Z Johnem Finnem sytuacja była inna. O ile Kramin i Blackledge nie znosili mnie, to John

Finn nienawidził. Wcale nie cieszyło go, że wybronił się przed kompanią karną, ani fakt, że
dostał w końcu to, czego tak żarliwie pragnął: darmowy przelot na Asgard. Uważał się za
człowieka pokrzywdzonego i oszukanego, i wmówił sobie, że to wszystko moja wina. Nie
próbowałem dręczyć go ani utrudniać mu życia, raczej cackałem się z nim. Jednak na sam
mój widok wrzała w nim wściekłość. Dość szybko postanowiłem, że za żadne skarby nie
zejdę na powierzchnię w towarzystwie Johna Finna. Na dole zbyt łatwo o wypadki.

Stosunki z pozostałymi układały się lepiej. Drugi z mych starych znajomych, gwardzista

Serne (obecnie sierżant), nie miał żadnych oporów, by być ze mną w dobrej komitywie.
Podobnie Crucero nie wydawał się zgorszony

64

ideą dzielenia ze mną swej rangi i całkiem łatwo zaakceptowaliśmy się wzajemnie, jak
równy równego. Pani pułkownik dbała o zachowanie należytego dystansu od reszty,
pielęgnowała troskliwie przysłowiową samotność dowodzenia, ale nie cisnęła nas
nadmiernie. Nie beształa przy wydawaniu rozkazów i nie traktowała mnie, co miało
miejsce wcześniej na Asgardzie, jakbym wypadł sroce spod ogona. Stanowiło to
przyjemną odmianę.

Rzadko widywałem naszych cywilnych pasażerów. Dyplomata nazwiskiem

Valdavia był chudym i ponurym mężczyzną, mówiącym ze środkowoeuropejskim
akcentem i bardzo drobiazgowym. Podejrzewałem, że wylądował tu, bo przypadkiem
znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, ale mogłem go nie
doceniać. Łatwo jest zlekceważyć polityków. Bardziej interesował mnie Nisreen--673,
tetrański bionaukowiec, ten jednak spędzał większość czasu w odosobnieniu,
zamknięty w swej kabinie.

Po wejściu „Leoparda Sharka" w norę kompresyjną nie mogliśmy nawiązać

łączności z macierzystym układem ani z Tetrami. Tuż przed startem stacja
przekaźnikowa przesłała nam całą wiadomość nadaną impulsem kompresyj-nym, lecz
dowiedzieliśmy się niewiele więcej ponad to, co już wiedzieliśmy.

Przed dotarciem na Asgard i skontaktowaniem się z Tetrami nie byliśmy w stanie

opracowywać żadnych szczegółowych planów. Mogliśmy jedynie zadbać o gotowość
do ich realizacji. Nie zapobiegło to naturalnie wielu gorącym dyskusjom na temat
zadania, jakie mieliśmy otrzymać i naszych szans przeżycia misji.

Nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony do naszych

4 - Najeźdźcy 7 Centrum

65
możliwości przedzierzgnięcia się w szpiegów doskonałych — mimo braku oficjalnego
potwierdzenia, że Tetrowie rzeczywiście chcą nas wykorzystać jako szpiegów. Napotkane
przeze mnie, przez wszystkie te lata spędzone na penetrowaniu drugiego i trzeciego poziomu,
ś

wiadectwa sugerowały, że pozostający w ukryciu Asgardyjczycy nie wyprzedzają peletonu

galaktycznych cywilizacji — wyróżniał ich jedynie styl, a nie możliwości techniki. Ale po
zejściu w głąb tego zamarzniętego makroświata ukrytym szybem przekonałem się, że pozory
były mylące. Głębiej, we wnętrzu Asgarda, istniały wyżej rozwinięte rasy, których
techniczne możliwości sprawiały, że nasze cywilizacje wydawały się być jeszcze w
powijakach. Jeśli to te istoty wychodziły teraz z ukrycia, żywiąc wrogie zamiary, nasza cała
galaktyczna społeczność mogła zawalić się tak łatwo jak domek z kart. Przy takiej
konkurencji garstka szpiegów z Ziemi niewiele mogła zdziałać. Na podstawie znikomej

background image

wiedzy, jaką posiadłem na temat supernaukowców, uważałem ich za istoty nieśmiałe i
miłujące pokój. Niedawna inwazja wskazywała, że mogłem się mylić. Być może zostałem
wywiedziony przez nich w pole. Przyłapywałem się na snuciu teorii na temat możliwej
przyczyny, jaka pchnęła ich do wojny z całą galaktyką, teorii, które przyprawiały mnie o
palpitację serca.

Nie byłem do końca przekonany, czy mogę polegać na swych wspomnieniach z wnętrza

Asgarda. Przecież osoba, która mnie wówczas oświeciła, w pamięci Susarmy Lear była
martwa. Jeśli jej wspomnienia tych wydarzeń były iluzją obliczoną na rozwianie
wątpliwości, podobnie mogło być z moimi.

66

Rzecz jasna, nie miałem zamiaru zwierzać się z tego Susarmie Lear. Nie chciałem

się zdradzić, że wiem albo wydaje mi się, że wiem, iż Myrlin żyje. To on mógł
poprowadzić atak na Miasto Pierścieniorbity, być może przewodząc całej armii istot
jemu podobnych. Całkiem prawdopodobne, że użyto go dokładnie tak samo jak mnie.
jako najemnego żołnierza.

Jeśli to prawda, to niech mnie diabli, ale nie spieszyło mi się wcale do zmierzenia

się z nim na polu walki. Był wielki i twardy, takim zbudowali go Salamadryjczycy. a
bogom podobni mieszkańcy Asgarda z pewnością byli w stanie uczynić go jeszcze
twardszym. Myśl o tym, że zostaniemy zrzuceni na powierzchnię, aby obserwować
ruchy armii złożonej z olbrzymich bojowników uzbrojonych przez supernaukowców, u
każdego wywołałaby ciarki.

Nie odczuwałem swej niechęci do zwierzenia się z powyższych obaw Susarmie Lear

jako przejawu nielojalności. Wolałem rozgrywać partię, nie zdradzając przedwcześnie
atutów i z niczym się nie wyrywać.

Niektórzy rodzą się ciekawymi ludźmi, inni dochodzą do tego sami, części zaś

zostaje to narzucone z zewnątrz. Lecz można próbować z tym walczyć, jeśli się chce.

P

aliłem się do przeprowadzenia rozmowy z tetrań-skim bionaukowcem Nisreenem-673,
ale okazało się to trudne. Częściowo dlatego, że miałem tyle różnych

4*

67

zajęć, częściowo dlatego, że Tetr rzadko kiedy wychodził ze swej kabiny, a częściowo także
dlatego, że Valdavia chciał, by wszelka wymiana informacji z Tetrem odbywała się przez
niego.

W końcu udało mi się zamienić z nim kilka słów i umówić na coś w rodzaju spotkania w

jego kabinie. Obaj, zdaje się, byliśmy równie zadowoleni z ustalenia terminu spotkania i
domyślałem się, że Tetr wcześniej zdobyłby się na wysłanie zaproszenia, gdyby nie
przestrzegał tak drobiazgowo jak Valdavia protokołu dyplomatycznego.

Pozwoliłem mu zadać na wstępie kilka pytań na temat Asgarda. Odpowiadając na nie,

zreferowałem mu, co wiem. Tetr nigdy tam nie był, a cała jego wiedza o Asgar-dzie
pochodziła ze zdezaktualizowanych już płytek pamięciowych. W sposób wybiórczy

background image

zrelacjonowałem mu swe przygody, przechodząc następnie do płynących z nich wniosków.

— Osoby utrzymujące, że nie ma tam więcej niż sześć poziomów, zawsze dysponowały

mocnymi argumentami — zauważyłem — ponieważ technika, której pozostałości
wydobywaliśmy na górnych poziomach, nie pozwalałaby na zbudowanie czegoś więcej.
Natomiast romantycy upatrujący w Asgardzie całkowicie sztuczny twór, musieli oddać
sprawiedliwość jego budowniczym, że ich potęga techniczna przewyższała o niebo wszystko,
na co stać całą galaktyczną społeczność. Oczywiście, nie możemy jeszcze stwierdzić, czy w
samym środku, pod pokrywą wierzchnich warstw, kryje się zwykła planeta. Nawet jeśli tak
jest, to i tak poziomy Asgarda stanowią szczyt techniki, o którym próżno marzyć, i nam, i
wam. Proszę sobie wyobrazić, ile

68

czasu musiało pochłonąć poskładanie tego systemu w jedną całość?

Stanowiłoby to godne podziwu osiągnięcie — odparł w charakterystyczny dla Tetrów

sposób.

A teraz wygląda na to — ciągnąłem — że Asgard może być o wiele starszy, niż

sądziliśmy. Fakt ten może rzucić interesujące światło na zagadnienie powstania ras w naszej
galaktyce. Rozumiem, że również badania prowadzone przez pana w pewnym stopniu są z
tym związane?

Wyciąganie ostatecznych wniosków byłoby przedwczesne — powiedział.

Nie miałem zamiaru pozwolić mu się tak wymigać. Podzieliłem się z nim swymi

poglądami i teraz oczekiwałem wzajemności.

Dowiedziałem się na stacji „Goodfellow", że na obrzeżach układu gwiezdnego Ziemi

odkryto życie oparte na mechanizmie DNA, mikroorganizmy zamrożone od miliardów lat —
wprowadziłem temat z całą otwartością, na jaką mogłem sobie pozwolić bez ryzyka urażenia
jego uczuć. — Tetrowie z pewnością mieli okazję przebadać tysiące układów gwiezdnych, w
których rozwinęło się życie. Ile z nich przypomina pod tym względem nasz?

Prawie wszystkie — odparł swobodnie. — Słyszałem o kilku odchyleniach od reguły,

ale myśmy skupili się na badaniu gwiazd tego samego słonecznego typu, których układy
planetarne są dość do siebie zbliżone.

To zdaje się sugerować, że życie nie rozwinęło się w żadnym z nich i tak naprawdę to

nie wiadomo, skąd na początku przywędrowało DNA?

Z pewnością nie mamy podstaw do snucia hipotez na temat najwcześniejszych

początków życia.

69

Nasi przodkowie zawsze sądzili, że życie wykształciło się na Ziemi — zauważyłem,

starając się wyciągnąć od niego więcej informacji. — Nawet kiedy wyruszyliśmy w kosmos i
napotkaliśmy inne rasy, nie rozstawaliśmy się z tą ideą, wymyślając teorię zbieżnej ewolucji.

Nasi naukowcy nigdy tak nie uważali — oznajmił z nutą dumnej wyniosłości, którą

Tetrowie tak lubią okazywać. Najlepszy sposób na wydobycie od nich pożądanych
wiadomości to schlebiać ich próżności.

Jak doszli do takiego wniosku? — zapytałem, starając się, aby w moim głosie

zabrzmiało odpowiednie przejęcie.

To prosta kwestia z podstawowego zakresu rachunku prawdopodobieństwa.

Elementarny chemiczny mechanizm życia jest bardzo złożony. To nie tylko sam DNA, ale
wszystkie związane z nim enzymy, poza tym różne rodzaje RNA zajmujące się powielaniem
kodu genetycznego. Łatwo było ustalić prawdopodobieństwo powstania takiego systemu
przez przypadkowe złączenie się cząstek. Po zestawieniu wyniku z obszarem naszej planety i
z okresem jej istnienia, stało się jasne, że szansa powstania tam albo na każdej innej planecie
ż

ycia, jest śmiesznie mała.

Stało się dla nas oczywiste, że chemia życia jest tak skomplikowana, iż jego

przypadkowe wykształcenie się wymagałoby ogromnych obszarów przestrzeni i niewiary-
godnie długich przedziałów czasowych. W najlepszym razie, biorąc pod uwagę wielkość
naszego wszechświata oraz przyjętą długość jego istnienia, i drogę, jaką ma do przebycia
ż

ycie, wychodzi, że szansa jego powstania wynosi jeden do dziesięciu. Wygląda na to, że

background image

zawdzięczamy swe istnienie wyjątkowemu szczęściu.

70

Nie poprosiłem go o przybliżenie mi zasad tej chwalebnej matematycznej kalkulacji, lecz

przyjąłem ów wynik z rezerwą. Łatwo uzyskać głupie odpowiedzi przy obliczaniu
prawdopodobieństwa, jeśli w proces zaangażowane są czynniki nie znane dokonującym
szacunku. Rażące nieprawdopodobieństwa są chlebem powszednim w badaniach naukowych.

Czy to tłumaczy, dlaczego biosystemy macierzystych światów wszystkich

galaktycznych ras są do siebie tak podobne?

Samo w sobie nie — odparł. — Gdyby mojemu i twojemu światu po prostu nadać ten

sam podstawowy ustrój biochemiczny w postaci bakterii czy organizmów podobnych do
wirusów, naturalna selekcja mogłaby wykształcić odmienne systemy. Wzór odtwarzany jest
tak ściśle, że owady tetrańskie bardzo przypominają w swej rozpiętości ziemskie; to samo
dotyczy innych rzędów. Oba te światy zostały więc „zasiane" więcej niż jeden raz.
Przypuszczamy, że nowy materiał genetyczny napływa niemalże bez przerwy z wysuniętych
rubieży do wewnętrznych regionów układów gwiezdnych. Stanowi to główne źródło
zmienności, na której może pracować naturalna selekcja. Sądzimy też. że w najnowszej
historii galaktyki, to znaczy w ciągu ostatniego miliarda lat, bardziej złożone garnitury
genetyczne pojawiały się ze dwa, lub trzy razy.

Więc uważa pan, że ludzki garnitur genów w rzeczywistości został zrzucony na znane

nam zamieszkałe światy przez jakieś obce boskie istoty, które wykorzystują całą galaktykę
jako coś w rodzaju plantacji?

Tetrowie nie mogą marszczyć brwi, ale patrząc na niego

71

domyślałem się, iż uważa, że grubo przesadziłem i najwyraźniej nie chce, aby jego
rozumowaniu przypisywano takie implikacje.

Nie zdołaliśmy wyodrębnić ludzkiego zespołu genów jako takiego — powiedział. -

Obecnie przyjęliśmy pogląd, że ostatni zasiew miał miejsce w czasie, kiedy na Ziemi
wymarły dinozaury. Takie drastyczne nieciągłości w procesie ewolucyjnym powtarzają się na
wielu światach. Ale nie ma powodów, aby przypisywać to jakimś obcym inteligencjom.

Lecz utrzymuje pan, że garnitur genetyczny ssaków przywędrował z zewnątrz, a nie

wykształcił się z DNA istniejącego uprzednio na Ziemi ani na Tetrze?

Wszystko na to wskazuje — przyznał.

Przez chwilę przyglądał mi się bacznie, zastanawiając się może, ile będę w stanie pojąć.

Miałem przeczucie, że zbliżaliśmy się do jego ulubionego „konika".

Czy wie pan, co rozumie się przez pojęcie „ciche" DNA?

Nie — odparłem.

Zacząłem obawiać się o dalsze losy naszej rozmowy. Pangalaktyczny „parole" został

pomyślany jako język łatwy w użyciu. Nie nadawał się do prowadzenia zawiłych dysput
naukowych, a moja ograniczona umiejętność posługiwania się nim mogła wkrótce napotkać
bariery nie do pokonania.

— Wasi genetycy, podobnie jak nasi przed kilkuset laty,

zdołali wreszcie zlokalizować na chromosomach ssaków,
włączając w to chromosomy ludzkie, geny odpowiedzialne
za produkcję wszystkich białek skadających się na ludzkie
ciało.

72

Zamilkł, więc powiedziałem:

W porządku, pojmuję.

Geny te tłumaczą obecność od pięciu do dziesięciu procent komórkowego DNA.

Reszta to, tak zwane, „ciche" DNA.

Chce pan powiedzieć — wtrąciłem, chcąc wykazać się inteligencją — że nikt nie wie,

background image

jaką spełnia funkcję?

Właśnie. Nasi uczeni sądzili przez jakiś czas, że składają się na nie geny sterujące

innymi genami. Musi pan wiedzieć, że budowanie organizmu to coś więcej niż chemiczna
produkcja. Rozwijając się w organizm, komórka jajowa nie tylko musi wytworzyć potrzebne
białka, ale także nadać im odpowiednią strukturę. Od wielu lat nasi biotechnicy usiłują
odnaleźć odpowiedź na pytanie, jak to się dzieje, że jajo jest tak zaprogramowane, aby
rozwinąć się w konkretny organizm. Dotąd odpowiedź umiejscawialiśmy w cichym DNA.
Nie udało się nam tego rozwikłać. Wasi biotechnicy też zaczynają odczuwać frustrację wyni-
kającą z bezradności wobec bariery tamującej postęp. Znaleźliśmy sposoby praktycznego
zastosowania naszej biotechniki, wiele udało nam się osiągnąć, mimo że nasze rozumienie
tych zagadnień jest tylko częściowe. Ale chcąc nie chcąc, jedna z podstawowych cech
chemicznej reprodukcji nadal pozostaje zagadką. Udało nam się natomiast ustalić, że „ciche"
DNA wielu, a może nawet wszystkich wyższych ssaków, składa się z genów, które ujawniają
się wyłącznie u form wyższych.

Ś

ledzenie tych ostatnich wywodów sprawiało mi pewne kłopoty i musiałem skupić się, by

pomyśleć. Nagle zrozumiałem, do czego zmierzał.

73

— To znaczy — powiedziałem — że praktycznie wszy

stkie geny, w których zakodowane jest ludzkie ciało, były
obecne w ssakach, kiedy pojawiły się one po raz pierwszy
na Ziemi albo na Tetrze? A cała ewolucja, jaka nastąpiła,
działa się częściowo za sprawą przebudzenia się „cichego"
DNA?

Zdziwił się.
— Ma pan rację, kapitanie Rousseau. Przynajmniej

w mojej opinii istnieje taka możliwość, choć trzeba jej
jeszcze dowieść. Uważamy, że ewolucja ssaków przebiega
zgodnie z wcześniej ustalonym programem, a ten musi
zostać przyswojony przez naturalną selekcję, żeby dopaso
wać się do lokalnych warunków. Ale w gruncie rzeczy
ewolucja inteligentnych człekopodobnych form na wszyst
kich światach galaktyki, była nieuchronną konsekwencją
pojawienia się na nich garnituru genetycznego ssaków.
Późniejsze miliony lat rozwoju można widzieć jako "od
słonięcie się" potencjału zawartego już w systemie DNA.

Uznałem to za dość niepokojące przypuszczenie. Nisre-en-673 nadal mi się przyglądał i

uświadomiłem sobie, że na tym nie koniec. Olśniwszy go wcześniej swą inteligencją, teraz
miałem przewidzieć następny punkt jego rozumowania. Zabrało mi to około minuty.

Ten rozdział nie jest jeszcze zamknięty — powiedziałem, dając ponieść się emocjom.

— Dziewięćdziesiąt procent ludzkiego DNA, a także DNA Tetrów, jest nadal „ciche". Nie
mamy pojęcia, jakie nieznane możliwości nadal kryją się w naszych komórkach!

Właśnie, nie mamy pojęcia — przyznał. — Ani też nie wiemy, jakiego rodzaju

bodziec byłby w stanie je

74

wyzwolić. Zaraz po odkryciu biotechniki nasi naukowcy byli przekonani, że staliśmy się
panami własnej ewolucji. Moje założenie było przedwczesne.

A więc pole jeszcze w pełni nie wzeszło — szepnąłem. — Możemy być zaledwie

pierwszymi mizernymi pędami, przezierającymi przez wiosenną glebę. Nie mamy zielonego
pojęcia, jaki jest nasz zaplanowany przystanek docelowy ani dlaczego tak się dzieje.

Zmuszony jestem wnieść zastrzeżenie co do pańskiego założenia, jakoby galaktyka

została rozmyślnie „zasiana" w jakimś określonym celu — powiedział Nis-reen. — Pańskie
wyobrażenie boskich siewców, mimo że kuszące, zdaje się nie znajdywać dowodów na swe

background image

potwierdzenie. Wciąż utrzymuje się możliwość, iż jakiś całkowicie naturalny proces
spowodował rozprzestrzenienie się genetycznego materiału po kosmicznej okolicy.

O, tak — przyznałem. — Pewnie dokonało tego stado skrzydlatych krów na

dorocznych wakacjach.

Nie wyczuł dowcipu. Nie ma w parole słowa na oznaczenie krowy, a nawet gdyby było,

trzeba by niesłychanego zbiegu okoliczności, aby Tetrowie używali określenia „gdyby krowa
miała skrzydła" dla wyrażenia absurdalnego nieprawdopodobieństwa.

Opuściwszy swój macierzysty układ, ludzie natknęli się na wyżej rozwinięte istoty w

postaci Tetrów. Łatwo było wysnuć wniosek o istnieniu jeszcze wyżej rozwiniętej rasy. Z
silnych pobudek ideologicznych Tetrowie nie kwapili się do tego. Przez nas, ludzi,
przemawiał antropocentryzm, kiedy przyjmowaliśmy bez zastrzeżeń pogląd, iż życie
rozwinęło się na Ziemi, przyznając sobie poczesne miejsce

75

w dziele stworzenia. Tetrowie, mimo że mądrzejsi, też posiadali własne tetrocentryczne
inklinacje.

Jeśli w ogóle można uzyskać odpowiedzi na te pytania — powiedziałem, tuszując

chwilową impertynencję — myślę, że mogą kryć się one we wnętrzu Asgarda. Tam, jak
sądzę, przebywa kilku doskonałych biotechników.

Chyba ma pan rację. A jeśli ewolucyjna przyszłość naszych gatunków wciąż czeka na

swe odsłonięcie w „cichym" DNA, to można założyć, że w głębszych warstwach Asgarda
napotkać możemy potencjał ten już uzewnętrzniony.

Nie wyglądał na zbytnio przybitego tą perspektywą. Może ciekawość naukowca brała górę

nad jego obawami jako przedstawiciela bardzo ambitnej w dziedzinie polityki rasy. Gotów
byłem założyć się, że znaleźliby się wśród jego ziomków tacy, którzy nie potrafiliby przyjąć
takiej możliwości z podobną pogodą ducha.

Po wyjściu Tetra z kabiny zacząłem bawić się w układanie scenariuszy, w których

przyznawałem Asgardowi kluczową rolę w mej teorii ogólnogalaktycznego zasiewu.

Może Asgard jest altaną siewcy. A może bankiem nasion. A może kombajnem

zbierającym żniwo.

Przypuśćmy, tłumaczyłem sobie, że galaktyka jest polem uprawnym, a głęboko we

wnętrzu Asgarda kryją się siewcy. Przypuśćmy też, choć na chwilę, że nie jesteśmy plonami,
które należy zebrać, lecz tylko chwastami! A nawet jeśli nie, to na ile możemy przewidzieć,
co wyniknie z naszej konfrontacji z istotami, którymi mamy nadzieję kiedyś się stać?

Postawiłem sobie pytanie, co by się wydarzyło, gdyby

76

nagle gromada neandertalczyków zjawiła się na Ziemi, oczekując zaproszenia do
wspólnego stołu. Nawet wówczas kwestia ta miała dla mnie złowieszczy wydźwięk,
choć nie mogłem zdawać sobie sprawy, jak rychło nabierze ona szczególnego
znaczenia ani jak straszne jej rozwiązanie implikować może przykład, któremu
wkrótce miałem stawić czoła.

9

N

im dolecieliśmy na Asgard, zdążyłem ponownie przystosować się do warunków normalnej
grawitacji, a moje mięśnie — nie bez pewnej pomocy ze strony lekarzy — zostały
przygotowane do zejścia w głąb poziomów i dania z siebie maksimum. Wszyscy zostali wy-
szkoleni w używaniu termoskafandrów i otrzymali na temat geografii Miasta Pierścieniorbity
tak pełne sprawozdanie, na jakie było mnie stać. Nie mógłbym z całym przekonaniem
stwierdzić, że palili się do akcji. Ale perspektywa kolejnego etapu ich niebezpiecznej służby

background image

nie była dla gwardzistów pierwszyzną. Jedynymi żołnierzami nie zaprawionymi w bojach
była garstka drobnych kanciarzy Kramina.

Napotkaliśmy w systemie Asgarda flotyllę małych statków — nie wszystkie z nich były

tetrańskie. Istniała wprawdzie prowizoryczna, naprędce sklecona stacja, ale nie przypominała
standardowego mikroświata. Od inwazji upłynęły miesiące. Tetrowie skrzętnie pozbierali
wszystkie

77

elementy, lecz odbudowy jeszcze nie rozpoczęli. Statki z zaopatrzeniem docierały z
tetrańskiego układu i kilku innych, położonych bliżej. Mimo to pomyślałem sobie, że nie
prędzej niż za rok będzie można zbudować bazę z prawdziwego zdarzenia, z pomocą której
Tetrowie będą mogli na nowo ustanowić przyzwoitą, trwałą siedzibę. Czy służyć będzie ona
jako placówka, przez którą społeczność galaktyczna będzie mogła wznowić przyjazne
stosunki z mieszkańcami Asgarda, czy też jako punkt wypadowy inwazji odwetowej,
niebawem się okaże.

Spotkania z naszymi gospodarzami, łącznie z naradami, odbywały się na pokładzie jednego

z ich statków. Manewrując podchodziliśmy bardzo blisko, aby można było rozpiąć między
statkami rękaw, a nasz nie był jedynym, jaki Tetrowie rozstawili. Nie wiem, jak wyglądało to
z zewnątrz - pewnie jak nawiewane przez wiatr okruchy złapane w postrzępioną pajęczynę.

Nikt z Gwardii Gwiezdnej nie brał udziału we wstępnych spotkaniach, tylko Valdavia i

Nisreen-673. Miałem niepokojące przeczucie, że Valdavia odgrywa rolę pośrednika
targującego się z Tetrami o przyzwoitą cenę za nasze usługi. Miałem nawet jeszcze bardziej
niepokojące podejrzenia, że Tetrowie również odbierają to w ten sposób. Cały ich społeczny
porządek opiera się na zawiłym systemie najemnych usług, na mocy którego jedni wykupy-
wali sobie ograniczoną władzę nad drugimi. Ludzie skłonni byli tłumaczyć słowo określające
ten system w „parole" jako „niewolnictwo", ale to tylko dało Tetrom powód do śmiechu z
naszego przerażenia wywołanego tą ideą. Z ich punktu widzenia zaprzedawanie się całkowite
lub częś-

78

ciowe było rzeczą normalną. Poza tym istniał też równoległy system quasi-feudalnych
obowiązków i powinności, w myśl którego Tetrowie w każdej chwili gotowi byli
przeistoczyć się w urzędników państwowych, a może nawet w personel wojskowy. Z tego
względu Nisreen-673 nie był zaskoczony ani oburzony tym, że oderwano go od jego badań
biologicznych i przydzielono jako łącznika do grupy ONZ-owskich notabli. Nie dawało mi
spokoju pytanie, jak zachowałby się Ayub Khan, gdyby ONZ wysłało mu polecenie
zostawienia Uranu i udania się na Asgard w roli dyplomaty.

Kiedy przetargi dobiegły końca (Valdavia starannie przemilczał szczegóły), pani

pułkownik, Crucero i ja wybraliśmy się na tetrański statek, by dowiedzieć się, czego
oczekują od nas Ziemia i Tetra. Gospodarze, jak zwykle drobiazgowo przestrzegający
dopełnienia formalności, powitali nas komitetem złożonym z czterech przedstawicieli.

Jeden z nich był mi trochę znajomy. Nazywał się Scarion-74, pracował w Urzędzie

Imigracyjnym.

To on właśnie usilnie zabiegał, aby skojarzyć mnie z Myrlinem. Z wielu powodów był

mniej znaczącym członkiem tetrańskiego komitetu i przypuszczalnie wszedł w jego skład,
ponieważ on i ja znaliśmy się wcześniej. Pozostali trzej przedstawili się jako Tulyar-994,
Alpheus--871 i Carmina-1125. Nisreen był nieobecny. Carmina reprezenowała tetrańską płeć
„piękną", choć nie wpadlibyśmy pewnie na to, gdyby nie omieszkała wspomnieć o tym.
Wszyscy Tetrowie mają okrągłe, pomarszczone twarze i czarną skórę, błyszczącą jak
wypolerowana. Na głowie rośnie im coś w rodzaju włosów, krótkich i czar-

79

nych, nie różniących się długością ani rodzajem u poszczególnych osób. Obie płci ubierają
się jednakowo; wydają się nie przywiązywać żadnej uwagi do zróżnicowania stroju za

background image

pomocą małych drobiazgów. Można ich rozpoznać po kształcie nosa lub po konfiguracji
znamion na twarzy, ale nie jest to łatwe. Wystrzegają się nadmiernej indywidualizacji i z
tego powodu nadają sobie oprócz imion również liczby. Nigdy nie zdołałem ustalić, czy ich
imiona mają coś wspólnego z naszymi imionami lub nazwiskami albo czy istnieje jakiś
związek między dwoma Tetrami o tym samym imieniu. Wiedziałem jednak, że wysokie
liczby wiążą się luźno z zajmowaniem wysokiej pozycji społecznej. Liczby czterocyfrowe
należały do rzadkości, nic dziwnego więc, że Carmina-1125 okazała się głównym mówcą.

— To dla nas wielki zaszczyt i jesteśmy wam bardzo wdzięczni za waszą chęć wsparcia w

tej tragicznej godzinie — zapewniła. — Jest to czas niepewności dla całej galaktycznej
społeczności i nie znam światów, które nie opłakiwałyby swych poległych synów i córek.
Badania nad Asgardem zjednoczyły we wspólnym wysiłku wszystkie rasy, symbolizując
panującą powszechnie harmonię. Ostatnie wydarzenia spadły na nas jak grom z jasnego
nieba.

Wszystko to niezwykle potoczyście spływało z jej ust w pangalaktycznym parole, języku

doskonale przystosowanym do tetrańskich organów mowy. Ludzkie języki, bardziej płaskie i
szersze, nie bardzo potrafią się uporać z pełnym zasobem sylab. Musimy zastępować niektóre
spółgłoski odbiegającymi od normy wariantami, a to sprawia, że wypadamy dość żenująco,
próbując posługiwać

80

się tym językiem. Niestety, nie ma innego sposobu na przetrwanie w ramach
społeczności. Trudno oczekiwać od Tetrów, by nauczyli się mówić po angielsku.

Z tego powodu oficjalna odpowiedź Valdavii na przywitanie była bardziej zwięzła,

niż wynikałoby to z jego naturalnych skłonności, a słowa nie płynęły z jego ust jak
werbalny miód.

— Z przykrością informujemy — wyjaśniała Carmina--1125, przemawiając

bezpośrednio do Susarmy Lear, może dlatego że Valdavia słyszał już te wiadomości —
ż

e nie udało nam się nawiązać kontaktu z istotami, które zawładnęły Miastem

Pierścieniorbity. Istnieje, oczywiście, bariera językowa, ale najeźdźcy nie podjęli jak
dotąd żadnej próby jej przezwyciężenia. Nasze komunikaty zbywane są milczeniem.
Wysłaliśmy na dół nieuzbrojonych emisariuszy, z których żaden nie powrócił, choć nie
mamy dowodów na to, że stało im się coś złego. Pod powierzchnią przetrwały jeszcze
na wolności grupki galaktyków, pracujących w bańkopułach założonych przez
Centralę Koordynacji Badań. Od czasu do czasu udaje nam się z nimi nawiązać
łączność. Wystrzegamy się jednak niebezpieczeństwa zwrócenia na nich uwagi
najeźdźców. Przez pewien czas po inwazji otrzymywaliśmy przekazy od naszych ludzi
w Mieście, ale ostatnio nie odebraliśmy żadnych. Za waszym pozwoleniem,
podsumujemy w kilku słowach, co wiemy o najeźdźcach.

Valdavia skinął głową, dając znak, żeby mówiła dalej. Pani pułkownik uniosła tylko

swą jasną brew. Wpadła już na dobre w swój dawny „twardy" sposób bycia. Carmina--
1125 skwapliwie przekazała pałeczkę Tulyarowi-994.

5 Najeźdźcy z Centrum

81

— Najeźdźcy przybyli spod spodu — powiedział.

— Wydostali się przez co najmniej pięć różnych punktów
na poziomie drugim i trzecim, korzystając z przejść,
z których istnienia nie zdawaliśmy sobie sprawy. Domyś
lamy się, że najeźdźcy już na długo przed atakiem koncent
rowali swoje wojska na poziomie trzecim i czwartym.
Prawdopodobnie znajdowali się tam, zanim pan Rousseau
przebił się do niższych poziomów i atak nie był od
powiedzią na jego wtargnięcie. Jest pewna zastanawiająca
zbieżność, której znaczenia nie możemy określić. Proszę
spojrzeć na to...

background image

Wyjął kilka arkuszy z teczki leżącej pod stołem.

Były to fotografie, przypuszczalnie wykonane po bitwie i przekazane przed

zablokowaniem łączności.

Najeźdźcy przypominali ludzi. Ze wszystkich ras przemierzających gwiezdne szlaki

galaktyki przedstawiciele tylko sześciu uchodzić mogą za ludzi. Rasa ludzka jest dość
zróżnicowana, wystarczy więc pomylić kilku reprezentantów rasy zbliżonej z paroma ludźmi,
aby mówić o występowaniu zbieżności. Najeźdźcy z fotografii mieli wszyscy jasną skórę —
twarze nawet ziemiste — i jasne włosy. Z rysów przypominali trochę neandertalczyków z
wysadzonymi łukami brwiowymi i spłaszczonymi nosa-mi, ale mogliby chodzić po ulicach
wielu miast na Ziemi, nie wzbudzając większego zamieszania, a w mikroświecie byliby mile
widziani przez wszystkich.

Uświadomiłem sobie nagle, że moja niedawna atrakcyjność wcale nie musi wynikać z

obycia z poziomami.

— Istoty zamieszkujące kiedyś pierwszy, drugi i trzeci

poziom przypominały wyglądem ludzi — zauważyłem.

82

— Wiedzieliśmy o tym od dawna. Nie ma powodów do zbytniego zdziwienia.

— Być może — zgodził się Tetr. — Niewykluczone, że

uda się zbieżność tę wykorzystać z pożytkiem dla siebie.
Pułkownik Lear łatwo można wziąć za jednego z obcych,
podobnie pana, kapitanie Rousseau. Przyda się to przy
zbieraniu informacji w trakcie prowadzenia rozpoznania.
Można założyć, że najeźdźcy chętniej nawiążą kontakt
z rasą, która jest bardzo do nich zbliżona, niż z tak
odmiennymi, na nieszczęście, Tetrami.

Trudno jest oddać subtelne odcienie znaczeniowe w „parole", ale jemu udało się

sprawić, że wyrażenie „na nieszczęście" zabrzmiało ironicznie nieszczerze. Dawał do
zrozumienia, jakoby najeźdźcy byli takimi samymi barbarzyńcami jak my i szybciej
znajdą wspólny język z nami niż z kulturalnym i cywilizowanym ludem Tetrów.

— Czy po to tu jesteśmy, by nawiązać kontakt? — spy

tała prosto z mostu Susarma Lear w parole, który nawet
na ludzką miarę zabrzmiał chropawo.

Cramina-1125 wmieszała się do rozmowy szybko, ale zręcznie.

Naszym zdaniem, grupa wasza powinna nawiązać kontakt tylko w sprzyjających

okolicznościach. Nasi dyplomaci wspomagani przez przedsawicieli kilku ras ściśle
przypominających najeźdźców, czynią jawne starania o nawiązanie dialogu.

Będziemy potrzebować pana Valdavii, który był już uprzejmy ofiarować nam

swą pomoc. Prosimy jedynie o to, byście wsparli nas w udrożnieniu przepływu
informacji między Tetrami pozostającymi w Mieście a obecnymi tutaj.

5*

83
Potrzebne są sprawozdania zebrane przez nich od czasu zerwania łączności. Wygląda na to,
ż

e będą również niezbędni jako pośrednicy w negocjacjach z najeźdźcami. Usilnie starałem

się dociec, co kryje się za tymi słowami i na czym Carminie-1125 tak bardzo zależało.
Pomyślałem, że jej słowa maskują poczucie prawdziwego zagrożenia. Przyczynę tych obaw
upatrywałem w przeświadczeniu, iż na tym nie koniec całej afery, że w głębi Asgarda kryją
się jeszcze zasoby ludzkie i środki wojenne wystarczająco obfite, by umożliwić
Asgardyjczykom wyruszenie na podbój gwiazd. Domyślałem się obaw Tetrów, iż najeźdźcy
w ogóle nie będą chcieli słyszeć o pokoju i rażąc „ogniem i mieczem", wedrą się do galaktyki
dokładnie tak, jak wdarli się do Miasta Pierścieniorbity.

— Czyim rozkazom podlegamy, będąc już na dole?

— spytała pani pułkownik, swą obcesową otwartością
ponownie lekceważąc wcześniejsze sugestie Valdavii.

background image

Dyplomata okazał zniecierpliwienie, lecz Susarma Lear zignorowała go.

— Działaniami będzie kierował Tulyar-994 — od

parła Carmina. — Mieszkał przez pewien czas na Asgar-
dzie i zna dobrze miasto. Pani, oczywiście, dowodzi swymi
gwardzistami, ale prosimy z całym szacunkiem o pow
strzymanie się od wszelkich posunięć nie uzgodnionych
wcześniej z Tulyarem-994.

Czyli, innymi słowy, rób, co ten facet każe. Susarma Lear nie zgłosiła sprzeciwu.

Jaki sprzęt zabieramy na dół? -- spytała.

Carmina-1125 dość miała w sobie bystrości, by skoja
rzyć „sprzęt" z eufemistycznym określeniem broni.

84

— Uważamy, że istniejące warunki nie zezwalają na

użycie broni — wyjaśniła. — Głównym naszym celem jest
nawiązanie przyjaznych stosunków z najeźdźcami, a wasza
misja temu właśnie ma służyć. Pragniemy uniknąć wszel
kich wrogich aktów. Powinniście za wszelką cenę starać się
działać potajemnie, nie ściągać na siebie uwagi, a przede
wszystkim nie zabijać.

Zdziwiło mnie lekko, kiedy Susarma Lear z kamienną twarzą skinęła tylko głową.

Valdavia musiał ją przestrzec przed Tetrami twardo stojącymi na tym stanowisku i pewnie
nakazał jej, by się nie buntowała. Nie dała po sobie poznać, że w razie konieczności stać ją
na podjęcie samodzielnych działań. Była teraz pułkownikiem, a pułkownicy szczególnie
muszą się wystrzegać otwartego okazywania niezadowolenia. Miała swoje rozkazy i
wiedziała — jeśli przyjdzie co do czego, będzie musiała przystać na wszystko, czego zażyczą
sobie Tetrowie.

Jeszcze jedna ofiara na ołtarzu Matki Ziemi.
Nie byłem pułkownikiem. Znaczyło to, że nie miałem prawa głosu, nie mówiąc już o

własnym zdaniu. Zostawiłem to na inną okazję.

— Interesy obu naszych ras i całej galaktycznej spo

łeczności są w tym względzie identyczne — dorzucił
Alpheus-871, którego rola sprowadzała się pewnie do
potakiwania.

Mój dawny znajomy, Scarion-74, „przytakiwacz" jeszcze niższego rzędu, dodał na tę samą

nutę:

— Jest naszym obowiązkiem służyć jak najlepiej.

Nie bardzo wiedziałem, jak przetłumaczyć to na normalny język. Według mnie brzmiałoby

to tak:

85

— Jesteśmy na posyłki, ty i ja, i nie mamy wyboru.
Miałem uczucie, że pewnie ma rację. Uśmiechnąłem się

w odpowiedzi, ale chyba nie zorientował się, w czym rzecz.

— Najbardziej pożądane byłoby — przemówiła Car-

mina-1125, pozornie zwracając się do Valdavii — gdy
byśmy mogli wyprowadzić część naszych ludzi z Miasta
i ustanowić szlak, po którym przemieszczaliby się w obie
strony niezauważeni. Śluzy powietrzne, stanowiące główne
drogi wylotowe z Miasta, są bez wątpienia ściśle strzeżone,
ale nietrudno chyba będzie znaleźć jakieś ustronne przej
ś

cia prowadzące do niższych poziomów.

Ta niezręczna przemowa miała po prostu na celu wywołanie pytania.
— Czy to jest wykonalne? — spytał mnie Valdavia.

background image

Wzruszyłem ramionami.
— Miasto ciągnie się na trochę niższych poziomach

— powiedziałem. — Centrala bez przerwy przywracała do
użytku nowe obszary. Otworzyła tam na dole olbrzymie
pola produkcyjne zaopatrujące Miasto w żywność. Obroń
cy mają więc do obstawienia rozległe tereny. Śluzy powiet
rzne są tylko na powierzchni, głębiej natomiast łącza
między podziemiami miasta a zamarzniętymi biostrefami
tworzą rozległą i nieregularną sieć plastikowych kopuł
ciśnieniowych. Niektóre zapory postawione zostały w ciem
nych zakamarkach i, choć nie możemy sforsować ich
z marszu bez włączenia alarmu sygnalizującego nieszczel
ność, moglibyśmy się przedostać, gdybyśmy zbudowali za
sobą własną plastikową ścianę. Przecież wszędzie nie
wystawili straży, choć z pewnością patrolują okolicę. A co
z pracownikami Centrali w rozproszonych wysepkach; nikt

86
nie kazał im tego spróbować? Mają cały potrzebny sprzęt gotowy do użytku.

— Nie byliśmy skłonni wydawać poleceń dotyczących

tego rodzaju operacji — odparł Tulyar-994. — Zresztą,
grupy pozostające jeszcze na wolności oddalone są znacz
nie od Miasta, prócz dwóch przebywających właściwie
w różnych halosystemach. Sądziliśmy, że najlepiej będzie
nie ściągać uwagi na grupę przebywającą najbliżej Miasta
do czasu sprowadzenia posiłków.

Tłumaczyło się to mniej więcej tak: „Takiego wala. czekaliśmy na was, frajerzy".
— Kolejnym celem wyprawy — dodała Carmina-1125

— będzie przemycenie do Miasta różnych wymyślnych
urządzeń do prowadzenia inwigilacji, byśmy mogli kon
tynuować gromadzenie bieżących danych nawet wtedy,
kiedy zawiodą wszelkie inne sposoby. O ile wiem. jest
z wami człowiek obeznany z Miastem i mający pewną
praktykę w obsługiwaniu tego typu urządzeń.

Nie od razu połapałem się, o co jej chodzi. Zamyśliłem się nad implikacjami rzuconej

przez nią mimochodem uwagi o „wszelkich innych sposobach, które mogą zawieść". Potem
uświadomiłem sobie, że musi mieć na myśli Johna Finna. Przypomniałem sobie też, co
mówił o wykorzystaniu pobytu na Asgardzie do nauczenia się czegoś o tetrańskich
systemach zabezpieczających. Miałem zamiar to skomentować, ale nie dano mi szansy.

Kiedy wyruszamy? — spytała pani pułkownik, raz jeszcze błyskając swym wrodzonym

talentem przebijania się taranem przez gąszcz biurokratycznych ceregieli.

Jak najszybciej — poinformował ją Tulyar-994.

87

— Poczyniliśmy już niezbędne przygotowania. Jestem
do pani dyspozycji. Kiedy pańscy ludzie będą gotowi...
— zwrócił się bezpośrednio do mnie.

Susarma Lear spojrzała na mnie z ukosa.
Zdołałem przywołać nikły, szyderczy uśmiech i mruknąłem:

— Do boju, kamikadze.
Powiedziałem to, oczywiście, po angielsku. Pangalak-tyczny parole nie przewiduje tego

rodzaju wyrażeń. W gruncie rzeczy, to Tetrowie wymyślili parole, a oni zawsze wykorzystują
do swych celów innych jako kamikadze.

background image

10

Z

ostaliśmy podzieleni na trzy grupy, z których każda miała być przewieziona na powierzchnię
oddzielnym wahadłowcem. Te powinny wylądować poza linią horyzontu Miasta, w pobliżu
włazu umożliwiającego łatwy dostęp do poziomu pierwszego. Takich miejsc było mnóstwo,
odnalezionych i pieczołowicie odrestaurowanych przez grupy robocze Centrali. Prowadziły z
Miasta do biostrefy poziomu pierwszego, gdzie zostało zbudowane. Susarma Lear i ja
znaleźliśmy się w jednej grupie. Crucero objął dowodzenie oddziałem Gwardii w drugiej i tu
przydzielono też Finna. Jego usposobienie gwałtownie się polepszyło na wieść o tym, że
Tetrowie o nim nie zapomnieli i uznali jego znajomość urządzeń do prowadzenia podsłuchu
za wystarczającą, by udzielić mu dalszego

88

szkolenia i przydzielić dodatkowe obowiązki. Podbudowało to jego miłość własną, która w
ciągu ostatnich paru tygodni bardzo musiała ucierpieć, do poziomu nieznośnej dla otoczenia
zarozumiałości.

Drużyną Crucero dowodził Alpheus-871. Tulyar-994 i Scarion-74 przydzieleni zostali do

mojej grupy, co potwierdzało przypuszczenie, że Tetrowie uznają nas za trzon operacji i
przyznają największe szanse na powodzenie.

Każda ekipa przyszłych wywiadowców posiadała w swym składzie paru doświadczonych

szperaczy. W mojej byłem ja oraz pewien Turkan o imieniu, które w najlepszym razie byłem
w stanie wymówić jako — Johaxan. Nie spotkałem go wcześniej, ale był starym
pracownikiem Centrali, działającym na poziomach nawet dłużej ode mnie. Kiedy
Pierścieniorbita została roztrzaskana, on przebywał akurat na satelicie.

Przez większą część swej przedrozumnej fazy rozwoju Turkanowie musieli zamieszkiwać

lasy, ponieważ wciąż jeszcze mają długie ręce i zgięte nogi obdarzone sprawnymi palcami.
Nie noszą zbyt wiele przyodziewku. Ciała mają lekko owłosione, ich sierść zdobi dziwaczna
pstrokacizna brązu i zieleni. Niewiele człekopodobnych ras wykazuje tego typu ubarwienie
ochronne, gdyż z reguły są one wystarczająco proste, by nie chować się po kątach przed
drapieżnikami. Turkanowie jednak nadal przejawiają „umy-słowość ofiary" — cierpią na
dość ostre urojenia lękowe i bardzo wystrzegają się walki. Aczkolwiek myliłby się ktoś,
określając ich jako istoty zupełnie pozbawione instynktu agresji. Na swój sposób potrafią
bronić swoich

89

racji i cieszą się reputacją najlepszych kieszonkowców w galaktyce.

Jeśli chodzi o sprzęt, byliśmy całkiem dobrze wyposażeni. Każdy posiadał termoskafander.

trochę części zapasowych i wystarczającą na przetrwanie kilkunastu dni ilość pakietów
ż

yciodajnych.

Powiedziano nam, że w razie potrzeby otrzymamy dalsze zrzuty. Mieliśmy też różne

narzędzia do cięcia, sprzęt do stawiania bańkopuł i sanie, czyli wszystko, co potrzeba, by
szybko się przemieszczać.

Nim wyruszyliśmy, Susarma Lear zdołała widocznie odbyć z kimś rozstrzygającą rozmowę

na temat uzbrojenia, bowiem wydano nam broń, ale nie ostrą. Całe szkolenie w posługiwaniu
się bronią, jakie przeszedłem na pokładzie „Leoparda Sharka"' poszło na marne. Każdy z nas
otrzymał paralizator. W głębi poziomów nie będzie z nich większego pożytku niż z
pistoletów na wodę. Jednak w Mieście, zakładając, że w ogóle do niego dotrzemy, będziemy
mogli obronić się, nie wyrządzając nikomu trwałej krzywdy. Było to kolejne małe

background image

przypomnienie naszego celu — zaprowadzenia pokoju i harmonii na Asgardzie, w
galaktycznej społeczności i w całym wszechświecie.

Albo przynajmniej tak nas zapewniano.
Pani pułkownik raz tylko wyraziła swoje zdanie — na osobności — że nie należy do końca

ufać Tetrom i że nie ma zamiaru brać wszystkiego, co mówią, za dobrą monetę. Był to objaw
choroby zawodowej w najczystszym wydaniu, ale musiałem przyznać, że z Tetrów są
szczwane lisy i nie cofnęliby się przed popełnieniem po kryjomu jakiejś nie-

90

godziwości, gdyby pozwoliła im na to sytuacja. Zachowałem swój sąd dla siebie.

Desant kosztował mnie sporo nerwów, zwłaszcza lądowanie. Ciśnienie atmosferyczne na

powierzchni Asgarda jest niskie i nie można było w żaden sposób wyrzucić nas z
wahadłowca na spadochronach. Statek musiał nam towarzyszyć do samego końca,
wykorzystując atomowe silniki do osłabienia wstrząsu przy lądowaniu. Choć wahadłowiec
nie był duży, i tak jakikolwiek obiekt sunący w pobliżu powierzchni planety z ryczącymi
silnikami trudno uznać za dyskretny. Wspaniale jest po wylądowaniu znaleźć się za linią
horyzontu, ale opadając na spadochronie niełatwo jest się ukryć. Liczyliśmy na to, że
najeźdźcy nie dysponują sprzętem do wykrywania obiektów latających, a Tetrowie z
pewnością im w tym nie pomogą. Przecież radar i tym podobny sprzęt nie jest potrzebny
armii, która większość walk toczyła pod dwudziestometrowym sklepieniem, ale nerwy
nagminnie odmawiają poddania się nakazom logiki.

Po wylądowaniu musieliśmy oddać Tetrom sprawne naprowadzenie nas na cel.

Znaleźliśmy się praktycznie na pokrywie włazu, a zejście do podziemi zabrało nam dziesięć
„godzin" (w jednostkach miejscowych).

Pozostawiliśmy statek bez opieki. Pierwszym naszym celem było dotarcie do kolejnego

włazu, o dwa dni wędrówki w kierunku Miasta, gdzie mieliśmy rozstawić anteny
transmisyjne i założyć coś w rodzaju trwałej bazy wypadowej. Sądziliśmy, że dzięki temu,
nie będzie miało większego znaczenia, jeśli najeźdźcy jakimś cudem odkryją nasz statek.

91

Oczywiście, z powrotem musielibyśmy zabrać się autostopem, kiedy przyjdzie czas stąd

się wynosić.

Pierwszy etap okazał się łatwy. Właz sprowadził nas na przelotową trasę poziomu

pierwszego. Wysłaliśmy na zwiady dwóch gwardzistów i ruszyliśmy, ciągnąc za sobą sanie
ś

rodkiem drogi, ślizgając się po cienkiej skorupie lodu. Poziom pierwszy jest, rzecz jasna,

stosunkowo łagodny, temperatura rzadko spada poniżej dwustu trzydziestu Kelvinów, a
czasem podnosi się prawie do temperatury krzepnięcia.

Gdybyśmy podążali tą trasą do samego jej końca, obralibyśmy kurs prowadzący w prostej

linii do centrum Miasta, ale nie zamierzaliśmy posuwać się tak daleko. Po osiągnięciu
rubieży Miasta, chcieliśmy przeniknąć po kryjomu do jego zapomnianych bocznych uliczek.

Oświetlaliśmy sobie drogę reflektorami umieszczonymi na saniach, oszczędzając lampy na

hełmach. Wszyscy ciągnęliśmy kolejno sanie, łącznie z panią pułkownik i dwoma Tetrami.
Na tej wycieczce nie było pasażerów. Ułożyliśmy już plan odpoczynków. Kiedy
zatrzymywaliśmy się na postój, jedna osoba szła naprzód, aby zastąpić któregoś ze
zwiadowców. Wszystko grało jak w zegarku.

Pierwszego dnia nie napotkaliśmy żadnych trudności — najeźdźcy nie korzystali z tej

trasy, a jeśli wystawili na niej straże, to patrolowały one odcinek bliżej Miasta.

Drugiego dnia nie poszło nam już tak gładko.
Około 37.50 (przyjęliśmy czas wzorcowy Miasta, choć nie mieliśmy żadnej pewności, czy

zachowało ono swój dawny podział czasu od chwili przybycia nowych lokatorów) nasi
zwiadowcy donieśli o wykryciu czujnika świetl-

92

nego. Powiedzieli, że urządzenie jest dość prymitywne, lecz spełnia swoje zadanie.

background image

Mieli powody przypuszczać, że uruchomili czujnik, patrząc po prostu na niego i że

przekazał on Miastu informację o naszym nadejściu. Natychmiast musieliśmy zejść z trasy.

Nie była to w żadnej mierze klęska, bo znajdowaliśmy się wciąż daleko od Miasta i

dotarcie stamtąd patrolu trwałoby kilka godzin, nawet w szybkim pojeździe kołowym. Do
tego czasu pozostanie po nas tylko wspomnienie. Jednak odnieśliśmy wrażenie, że pierwszy
punkt na tablicy wyników został zaliczony na korzyść przeciwnika.

Późnym popołudniem znajdowaliśmy się już dostatecznie blisko, by zejść na poziom

drugi, gdzie temperatura przeważnie opada do odstraszających stu trzydziestu Kel-vinów.
Nie zamierzałem zapuszczać się niżej. Nie miało sensu narażanie na szwank ludzi i sprzętu w
naprawdę mroźnych regionach.

Obrałem sobie poziom trzeci jako miejsce odwrotu w razie wystąpienia trudności. Nie

miałem, oczywiście, pojęcia, czy najeźdźcy są w stanie sprawnie działać na poziomie trzecim
i czwartym. Może przywykli do operowania na ciepłych i jasno oświetlonych poziomach i
nie są otrzaskani z naprawdę zimnymi warunkami. Trudno jednak za bardzo liczyć na tę
ewentualność — przed atakiem na Miasto ich armia mogła na jakiś czas przyczaić się na
trzecim i czwartym poziomie.

Cała nasza wiedza sugerowała, że najeźdźcy z powodzeniem spędzają swe letnie wakacje

w rejonach zamarzniętych.

93

Co do mnie, wracając do krainy srebrzystych ścian i oblodzonych dróg, czułem się, jak

gdybym wracał w rodzinne strony. Miałem lepsze samopoczucie, przebywając na poziomie
drugim niż na pokładzie „Leoparda Sharka". Johaxan również czuł się swobodnie i robił
swoje, podnosząc na duchu gwardzistów, którym te nowe warunki były obce i nieprzyjazne.
Można by sądzić, że każdy, kto większą część życia spędził na pokładzie statku kosmicznego,
nie powinien być podatny na klaustrofobię, ale strefy Asgarda potrafią wzbudzić specyficzny
dla siebie niepokój. Co najdziwniejsze, najbardziej przestraszony wydawał się Scarion-74, a
przecież spędził wiele lat w Mieście, łącznie z jego podziemnymi odgałęzieniami. Jednak
nigdy przedtem nie zapędził się tak daleko w strefę głębokiego mrozu.

Ś

ciągnęliśmy z powrotem naszych zwiadowców i poruszaliśmy się gęsiego przez

niegdysiejsze ,.pola uprawne" poziomu drugiego. Sklepienie, zawieszone na wysokości około
piętnastu metrów, pocięte było siecią potężnego kiedyś elektrycznego oświetlenia. W Złotym
Wieku Asgarda światła te zalewały swym blaskiem dywany ze sztucznej fotosyntetycznej
substancji, miejscami urozmaicone jeziorami fotosyntetycznego płynu. Pod dywanami i
wokół wód znajdowały się maszyny przetwórcze gromadzące produkty sztucznej
fotosyntezy, a jeszcze niżej rozciągała się kolejna warstwa aktywnej fotosyntetycznej
substancji. Wszystko to w sumie składało się na skomplikowaną organiczną technologię, w
której istoty żywe odgrywały jedynie znikomą rolę. Nie trzymano nawet zwierząt
hodowlanych — wytwarzanie mięsa dla potrzeb mieszkańców było od początku do końca
wyłącznie sprawą organicznej fotosyntezy

94

— jeśli produkt tego rodzaju syntezy można nazwać „mięsem" w jakimś innym, poza
metaforycznym, sensie.

Teraz, rzecz jasna, cała maszyneria stała zdewastowana. Sprzęt niemal w całości został

rozgrabiony, zanim jeszcze wynieśli się stąd pierwotni użytkownicy, a cały system przestał
działać na długo przed „wielkim zamrożeniem". Pozostały resztki, wciąż świadczące o
wysoce rozwiniętym biotechnicznym systemie produkcji, którego były reliktami. Tetrowie
również posiadali na swej ojczystej planecie wiele podobnych systemów i słyszałem też, że
na poczciwej starej Ziemi powoli przeznacza się jałowe tropikalne pustynie na rozwój tego
rodzaju technologii.

Część kupujemy, oczywiście, od Tetrów, ale sami musimy prowadzić większość prac

badawczo-rozwojowych, ponieważ nie mamy zbyt wielu atrakcyjnych rzeczy na wymianę.

Drugiej nocy przetrząsaliśmy okolice w poszukiwaniu ustronnego miejsca na rozstawienie

background image

małej bańkopuły. Przeszukaliśmy kilka małych „osad", dawniej kwater mieszkalnych,
rozmieszczonych w cztero- i pięciopiętrowych blokach sięgających sklepienia. Już wiele razy
zdążyłem się przekonać, że nie nadawały się do rozbicia „obozu". Dawne siedziby
„halowców" z reguły bywały brudne i zapaskudzone, pokoje ogołocone, jak wszystko
dookoła, i pozostawione w stanie jeszcze większego rozkładu. Z otwarciem drzwi zawsze
były problemy, bo mechanizmy zamykające, zacięte od niepamiętnych czasów, nie dawały
się uruchomić. Mam za sobą wieloletnią praktykę w przecinaniu drzwi po to tylko, by
przekonać się, że po drugiej stronie nic ciekawego nie ma.

95

Najdogodniejsze warunki do zatrzymania się na noc oferował, jak uznaliśmy, leżący na

uboczu budynek, służący kiedyś przypuszczalnie za coś w rodzaju stodoły lub magazynu. W
ś

rodku było dostatecznie przestronnie do wzniesienia małej bańkopuły. Udało nam się

znaleźć zakątek otoczony zewsząd słupami i blokami, więc byliśmy z większej odległości
niewidoczni. Nigdzie w halach nie ma takiej otwartej przestrzeni, jak na powierzchni, po-
nieważ cała konstrukcja musi być zabezpieczona przed zawaleniem, ale pola produkcyjne są
na tyle przestronne, że można przeżyć ciężkie chwile, usiłując na nich się ukryć. Przezornie
wyszukaliśmy miejsce zapewniające dobre schronienie.

Mieliśmy ze sobą wystarczającą moc, aby podnieść temperaturę w środku plastikowej

bańki, jednak postanowiliśmy oszczędzać tlen i nie chcieliśmy zużyć całego jego zapasu na
stworzenie wewnątrz warunków do oddychania. Z tego powodu przygotowanie noclegu to
niezupełnie to samo, co rozbicie namiotu. Pozostaliśmy w termoskafand-rach, pakiety
chemiczne na plecach dostarczały naszym ciałom niezbędnych składników.

Nadal porozumiewaliśmy się przez radio na wspólnym paśmie, trudno więc było zachować

dyskrecję (wcześniej uzgodniliśmy z Susarmą Lear kilka zastrzeżonych częstotliwości, żeby
w razie konieczności naradzić się ze sobą w tajemnicy przed Tetrami). To była prawdziwa
ulga móc wreszcie odłożyć sprzęt, a następnie położyć się samemu w warunkach
sprzyjających na tyle, na ile można było w tej sytuacji liczyć.

— Czy najeźdźcy mogą nas wyśledzić, obierając za

96
punkt wyjścia miejsce, w którym uruchomiliśmy ich czujnik alarmowy? — spytał
mnie Tulyar-994, kiedy rozłożyliśmy się wygodnie.

To mało prawdopodobne — wyjaśniłem. - Nie sądzę, żeby domyślili się, gdzie

zeszliśmy z trasy przelotowej. Oczywiście, zostawiliśmy za sobą ślady, ale po
poziomie pierwszym w ciągu ostatnich dwudziestu lat przemieszczało się tylu
galaktyków, że nie sposób odróżnić ich tropów od naszych. Ze znakami, jakie
zostawimy przy schodzeniu na niższe poziomy, będzie inna historia. Wtedy należy
zachować szczególną ostrożność.

Mamy powody sądzić, że pola produkcyjne będą działać normalnie — zauważył

Scarion. — Będą na nich pracować robotnicy z wielu galaktycznych ras. Kiedy
pozbędziemy się skafandrów, nie powinniśmy rzucać się w oczy.

Z pewnością próbował pocieszyć bardziej siebie niż kogoś z nas. Tulyar wyznaczył

go do grupy mającej przeprowadzić pierwszy wypad w dolne rejony miasta. Nie był
teraz właściwy czas na podsycanie niepokojów, zachowałem więc swe mniej krzepiące
wnioski dla siebie. Zresztą, Tulyar postąpił chyba dobrze. Nasz plan na dzień pierwszy
zakładał jedynie nawiązanie jakichś wstępnych kontaktów, próbę przesłania
wiadomości do ważniejszych osób w Mieście i unikanie najeźdźców. Program ten
prezentował się dość skromnie, choć zawsze istniało niebezpieczeństwo, że nasze
komunikaty zostaną przechwycone, a my zdemaskowani.

Mieliśmy za sobą długi dzień, napracowaliśmy się solidnie. Zasnęliśmy w swoich

hamakach snem, eufemistycznie

6 - Najeźdźcy / Centrum

97

background image

zwanym snem niewinnych. Tylko czemu nie byliśmy winni, dokładnie nie wiedziałem.

11

N

ie mieliśmy kłopotów z dotarciem do Miasta na poziomie drugim. Wybraliśmy wcześniej na
mapie dogodne miejsce do wejścia na jego obszar i nie zakłóciły tego żadne incydenty. Do
Miasta przeniknąć mieliśmy, korzystając z wąskiego korytarza zaślepionego w połowie
długości plastikową ścianą. Wchodziliśmy na poziomie pierwszym, ponieważ różnice
temperatury i ciśnienia nie były tu tak znaczne, jak na drugim. Oznaczało to, że zapory do
sforsowania nie są zbyt trwałe i łatwo się z nimi uporamy.

Był to najbardziej ryzykowny etap naszej operacji. Po postawieniu za sobą ściany

uwięzimy się praktycznie w pułapce bez wyjścia. Jeśli ściągniemy uwagę podczas usuwania
zapory, nie będziemy mieli gdzie się podziać. Po pokonaniu przeszkody pozostaną do wyboru
różnego rodzaju komory wentylacyjne, ale jeśli zostaniemy wykryci wcześniej, to po nas.
Drugie wielkie niebezpieczeństwo polegało na tym, że kiedy wejdziemy na teren Miasta,
jakiś zabłąkany patrol może wykryć nasze dzieło, umożliwiając najeźdźcom zastawienie
zasadzki.

Postanowiliśmy, by w pierwszym wypadzie do Miasta wzięły udział cztery osoby. Tulyar-

994 i Susarma Lear zostali wyłączeni, zgodnie z zasadą, że nie należy narażać

98
już w pierwszym starciu własnej kadry dowódczej. Turkman też nie brał udziału,
ponieważ jemu przypaść miało zadanie poprowadzenia grupy z powrotem, gdyby mnie
coś się przytrafiło.

W ten sposób objąłem dowodzenie grupą wypadową składającą się ze Scariona-74,

sierżanta Serne'a i gwardzisty o nazwisku Vasari. Vasari był już wcześniej na
Asgardzie. Dostał wtedy pierwszorzędną robotę: kiedy zeszliśmy w głąb poziomów,
pilnował pojazdów. Praktycznie więc pod powierzchnię Asgarda nigdy nie trafił.

Wróciliśmy na poziom pierwszy zwyczajnym przejściem działającym na zasadzie

ś

luzy powietrznej. Zabezpieczenia w tego typu przejściach to przeważnie proste

urządzenia mechaniczne, więc czas ani zimno nie wyrządziły im większej szkody i
łatwo było pracownikom Centrali przywrócić je do stanu używalności. Tysiące takich
przejść zostało naniesionych na mapę w promieniu kilku kilometrów wokół peryferii
Miasta, choć zdecydowana większość łączyła poziom pierwszy i drugi. Ze
schodzeniem na trzeci jest trochę inaczej. Dodatkowo w tym rejonie bardzo trudno jest
dotrzeć do strefy czwartej, bo bezpośrednio pod Miastem nie ma żadnych większych
hal i na ile Centrala Koordynacji Badań zdołała ustalić, tamtejsze obszary wydają się
wypełnione.

Zaślepienie korytarza poszło nam szybko. Byliśmy stłoczeni w komorze wielkości

kabiny statku kosmicznego i musieliśmy rozpychać się przy posługiwaniu się sprzętem.
Taka ograniczona przestrzeń pozwala na oszczędne zrównoważenie temperatury i
ciśnienia, ale zwiększa niebezpieczeństwo wypadku przy cięciu. Większą część pracy

99
wziął na siebie Serne — działał szybko i sprawnie. Kiedy przeszliśmy na drugą stronę,
bardzo zręcznie ściągnął do siebie krawędzie rozcięcia. Trzeba by bardzo blisko podejść, by
dostrzec, że coś tam było robione. Pracowaliśmy przy świetle reflektorów — korytarz był
mroczny. Znajdowaliśmy się w dawnej dzielnicy mieszkaniowej, nie odbudowanej przez
przybyłych później kolonizatorów z galaktyki. Na polach produkcyjnych światła paliły się
bez przerwy, ale to miejsce było pewnie najbardziej opuszczonym zakątkiem, jakie

background image

oferowało Miasto. Zdjęliśmy skafandry i zostawiliśmy je w komorze razem z resztą sprzętu.
Wyciągnięcie przewodów, a zwłaszcza kroplówek odżywczych okazało się kłopotliwe i
bolesne. Pod pewnymi względami wygodniej i łatwiej byłoby pozostać w skafandrach. Lecz
bez nich mieliśmy wszelkie szanse uchodzić za mieszkańców Miasta, gdyby wypatrzył nas
patrol nowych jego władców.

Ubraliśmy się w rzeczy, które zabraliśmy ze sobą — nijakie kombinezony khaki, dość

luźne, żeby zamaskować paralizatory za pasem oraz brązowe buty wykonane przy użyciu
tetrańskiej organicznej technologii. Z radością odkryłem, że były wyjątkowo wygodne i
dopasowane do ludzkiej stopy. Próbowałem kiedyś nosić buty zaprojektowane na tetrańską
nogę, okazało się to niemożliwe. Nie widziałem nigdy stopy Tetra, ale sądzę, że ich palce
muszą być dziwacznie uformowane.

Wszyscy odpowiednio się odzialiśmy i ostrożnie ruszyliśmy mrocznym korytarzem przed

siebie. Drogę oświetlała nam wiązka z pojedynczego reflektora.

Przebyliśmy zaledwie trzydzieści metrów, gdy wystraszył nas jakiś szelest. Zamarliśmy.

100

— Tam ktoś jest! — wykrzyknął Scarion, zanim zdążyłem nakazać milczenie.

Serne i Vasari wiedzieli, oczywiście, że lepiej nie otwierać ust w takiej sytuacji.
Reflektor nie wykrył niczego szczególnego, kiedy biegliśmy w stronę źródła dźwięku.

Barwa odgłosu sugerowała, że mogliśmy mieć do czynienia z jakimś gryzoniem. Na

statkach kosmicznych podobno nie ma szczurów, ale niektóre galaktyczne ludy lubią zabierać
ze sobą w podróż inne formy życia, pewnie w charakterze pupilków. Miasto Pierścieniorbity
istniało już dostatecznie długo, by nabawić się własnej zbieraniny zdziczałych czworonogów,
ż

ywiących się odpadami z pól produkcyjnych i chowających w zakazanych miejscach,

dokładnie takich, jakie szczególnie nadawały się do naszych celów.

Po pewnym czasie usłyszeliśmy dalsze odgłosy. Tym razem też nic nie wypatrzyliśmy i nie

byłem w stanie określić, czy wydawało je jakieś małe stworzenie pierzchające w popłochu,
czy coś, a może nawet ktoś, większego. Mógł to być uciekinier z Miasta, który wziął nas za
najeźdźców.

Spojrzałem na Serne'a, żeby zasięgnąć jego rady, ale on tylko wzruszył ramionami. Nie

miało sensu wszczynanie pogoni. W końcu ruszyliśmy dalej — mieliśmy zadanie do
wykonania.

Dotarliśmy wreszcie do skraju strefy mroku i wyłączyłem reflektor. Wyjrzeliśmy z ukrycia

na rozległą połać organosyntetycznej substancji przypominającej pole sztucznej trawy,
pocięte liniami torów i chodników na sektory

101

w kształcie rombów. Sklepienie olbrzymiej hali jarzyło się jaskrawym światłem na
wysokości piętnastu metrów.

Wszystko zdawało się funkcjonować normalnie. Odcinki ściany nośnej zasłaniały nam

widok, lecz poprzez odstępy sięgaliśmy wzrokiem na kilkaset metrów w głąb hali. W oddali
ujrzeliśmy automatycznie sterowaną kolejkę wlokącą się po szynach, przystającą co jakiś
czas, by zabrać ładunek. W zasięgu wzroku nie było żadnej ludzkiej istoty.

Wzięliśmy ze sobą ulotki z wiadomością zapisane w języku Tetrów, które mieliśmy

przekazać jakiejkolwiek budzącej zaufanie osobie, mimo to, nie oburzyła mnie ani trochę
dotychczasowa nieobecność sprzyjających nam tubylców. Im dłużej się rozglądaliśmy, tym
lepiej.

Dałoby się jakoś wskoczyć na ten pociąg? — spytał Serne.

Pewnie — odparłem. — Ale mógłby nas zawieźć prosto w ręce najeźdźców. Mamy

dwie możliwości: wyruszyć pieszo chodnikami, co może wystawić nas na pewne
niebezpieczeństwo albo zejść pod powierzchnię do tuneli przecinających termosyntetyczne
zasobniki. Ja opowiadam się za chodnikami, po drodze będzie wiele sposobności do
zniknięcia z pola widzenia, pod warunkiem, że pierwsi dostrzeżemy przeciwnika.

Zaczęliśmy posuwać się przez pola produkcji żywności, kierując się do centrum Miasta,

choć nie mieliśmy zamiaru tak daleko się zapuszczać. Niebawem dostrzegliśmy pierwsze

background image

istoty, robotników obsługujących zautomatyzowane urządzenia. Wyglądali na galaktyków,
kilku było Zabara-nami. Pilnowałem jednak, żeby nie dać się zwieść po-

102

zorom. Nie wiedzieliśmy na pewno, czy wszyscy najeźdźcy przypominali wyglądem ludzi.
Być może tylko wojska uderzeniowe składały się z ludzi wykonujących najbardziej
niewdzięczne zadanie dla chlebodawców, których wyglądu nie mogliśmy znać.

Staraliśmy się nie rzucać w oczy do chwili osiągnięcia dogodnego stanowiska do

prowadzenia obserwacji obwodnicy okalającej peryferie Miasta. Obwodnica tętniła życiem
— przeważały zautomatyzowane pojazdy transportowe
przetykane wozami bojowymi. Opancerzone samochody
przejeżdżały w oddali w nieregularnych odstępach, ale czy
były to wozy patrolowe, czy też stanowiły część jakiegoś
przypadkowego przegrupowania wojsk, pozostawało w
sferze domysłów.

Podeszliśmy trochę bliżej i kiedy przechodziliśmy obok urywka muru, ujrzeliśmy

stojącego na torach humanoida sprawdzającego silnik zepsutego elektrowozu. Przyjrzeliśmy
mu się z ukrycia. Scarion-74 zidentyfikował go jako Ksyliana. Zetknąłem się z tą rasą
wcześniej — mieli śniadą cerę, odstające uszy i duże czarne, zawsze wyrażające smutek,
oczy. Niewiele o niej wiedziałem.

— Lepiej ja do niego podejdę — powiedział Scarion.

— Ciebie z pewnością wziąłby za jednego z najeźdźców.

— O'kay — zgodziłem się. — Ruszaj.

Tetr wyszedł z ukrycia i wspiął się na chodnik prowadzący do torów, po których jeździła

kolejka. Ujrzawszy go, Ksylian rozejrzał się niepewnie wokoło. Rozmawiali około piętnastu
minut, przez cały czas przygryzałem wargi w zniecierpliwieniu, potem Scarion odwrócił się i
przywołał nas. Nie sposób było poznać po zupełnie obcym wyrazie

103

twarzy Ksyliana, jak zareagował na nasz widok. Zdołaliśmy przycupnąć za kolejką, stając się
praktycznie niewidoczni dla przypadkowych przechodniów, po czym nastąpiła błyskawiczna
wymiana informacji.

— On mówi, że w Mieście panuje spokój — powiedział Scarion. — W pierwszych

godzinach inwazji stawiano krótkotrwały opór, ale oficerowie wojsk pokojowych otrzymali
od przełożonych rozkaz złożenia broni i zakończył się rozlew krwi. Początkowo najeźdźcy
wypędzili wszystkich galaktyków z domów i ustawili w szeregu na ulicach, później pozwolili
niemal wszystkim powrócić do zwykłych zajęć. Zatrzymali ruchome chodniki i zamknęli
kilka innych systemów Miasta. Mówi, że co najmniej dwadzieścia lub trzydzieści tysięcy,
ogromna siła, najeźdźców brało udział we wstępnych bojach. Od tamtej pory mogli
przerzucić do Miasta następne dwadzieścia tysięcy, ale nie możemy za bardzo polegać na
jego zdaniu. Przejęli część kwater mieszkalnych i wielu mieszkańców żyje teraz po trzech
lub czterech w jednym pokoju. Mówi, że bariera językowa sprawiała z początku olbrzymie
trudności. Nadal stwarza wiele problemów. Obcy potrzebują jego i innych galaktyków,
ponieważ nie znają się na urządzeniach. Boi się, że nie potrafi zrozumieć, czego od niego
oczekują. Najeźdźcy tak naprawdę nie zdołali jeszcze rozgryźć, kto co robi i jakie prace są
niezbędne do kierowania Miastem. Mówi, że są głupi i w ogóle nie rozumieją tetrańskiej
techniki; Tetrowie najwidoczniej nie chcą z nimi współpracować. Mają wielkie problemy z
utrzymaniem funkcjonowania Miasta, a ich własna technika jest prymitywna.

To mnie zdziwiło. Zakładałem, że mimo aparycji nean-

104

dertalczyków Asgardyjczycy muszą być przynajmniej tak rozwiniętą rasą, jak Tetrowie. Jeśli
Ksylian się nie mylił, to wyłącznie przewaga liczebna umożliwiła najeźdźcom opanowanie
Miasta. A teraz, kiedy już nim zawładnęli. nie mieli pojęcia, jak nim zarządzać.

On uważa, że zginęło więcej ludzi, niż wymagała tego sytuacja — ciągnął Scarion. —

background image

Podobno zastrzelono tysiące ludzi, ale nie jest pewny, na ile można tym pogłoskom wierzyć.
Wielu mieszkańców, zwłaszcza Tet-rów, wywieziono na niższe poziomy, nikt nie wie dokąd.
Ta zsyłka trwa, choć na to, żeby wywieźć całą ludność Miasta, trzeba lat. Prawdopodobnie
najeźdźcy chcieliby całkowicie przejąć kontrolę nad Miastem, ale galaktycy są im niezbędni,
ponieważ znają się na obsłudze urządzeń. Mówi, że nie sprawia mu większej różnicy, czy
pracuje dla Tetrów, czy dla intruzów, ale tych ostatnich się boi.

Jaki sprzęt dowożą na powierzchnię? — spytałem, kierując pytanie wprost do

Ksyliana.

Mówił parole z dziwnym akcentem, lecz nie mieliśmy problemów z wzajemnym

zrozumieniem.

Wozy opancerzone, dużo broni. Mocno główkują, próbując nauczyć się obsługi całej

maszynerii. Wielu z nich uczy się parole, wykorzystują do tego mieszkańców jako
nauczycieli.

Czy wszyscy wyglądają tak jak ja, czy są wśród nich jakieś inne rasy?

Wszyscy widziani przeze mnie byli podobni do ciebie. Choć słyszałem o innych ludach

zmuszanych do niewolniczej pracy na ich rzecz.

Człekopodobne?

105

Tak, ale nie wiem, do jakiej galaktycznej rasy są najbardziej zbliżone. Nie widziałem

ż

adnego z nich, a przy-najmniej nie zwróciłem uwagi.

Jak łatwo jest poruszać się na powierzchni? Czy moglibyśmy wyjść na ulice bez

narażenia się na schwytanie?

To raczej trudne. Starają się trzymać ludzi z dala od ulic. Wydają przepustki wypisane

dziwnym alfabetem. Ponieważ nikt nie rozumie ich języka, trudno te przepustki podrobić.

Czy rozmowy telefoniczne są bezpieczne, czy też są w stanie nas podsłuchać?

Nie wiem. Nie znają się na tetrańskich systemach łączności, ale posiadają własne

telefony.

Już wcześniej domyśliliśmy się, że rozmowy telefoniczne mogą być ryzykowne.
— Czy bezpieczne jest poruszanie się tu na dole?
Ksylian potrząsnął głową i nie byłem pewien, jak ten

gest zinterpretować.

— Może — odparł niezobowiązująco. — Pozwalają

ludziom pracować. Rozpaczliwie starają się utrzymać
i usprawnić produkcję żywności. Odkryli, jaki pokarm
najlepiej im służy i próbują zwiększyć jego produkcję, ale
nie wiedzą jak. Tetrowie nie chcą im pomóc.

Większość żywności wytwarzanej na polach produkcyjnych składa się z rozmaitych

gatunków „manny" — wieloskładnikowej odżywki ściśle dopasowanej do potrzeb ży-
wieniowych poszczególnych grup humanoidów. W Mieście Pierścieniorbity przebywało
wiele gatunków istot człeko-podobnych, tak że niezbędna stała się produkcja ośmiu do
dziesięciu rodzajów „manny". Jeśli kierować się wyglądem

106
zewnętrznym, najeźdźcom potrzebna była stara odmiana manny, produkowana w znacznie
mniejszych ilościach od ulubionej odżywki Tetrów, czy odmiany specjalnie przeznaczonej
dla istot wyłącznie mięsożernych jak vormyro-wie, albo ścisłych wegetarian jak Sleathowie.

Jest sposób na to, żeby rozejrzeć się na powierzchni — powiedział Serne.

Mianowicie? — spytałem.

Zatrzymać wóz bojowy, załatwić załogę i przebrać się w ich mundury. Potem

moglibyśmy najeździć się do woli.

Zbyt melodramatyczne. Może później.

Proszę, idźcie już — odezwał się Ksylian, sądząc, że jeśli doszliśmy już do etapu, na

którym mogliśmy rozmawiać między sobą, powinniśmy zabrać się stąd i przestać
przyprawiać go o zawał serca.

background image

Czy mógłbyś przekazać wiadomość jakiemuś Tet-rowi na powierzchni? — spytałem.

— Najlepiej jakiemuś o wysokim numerze.

Ksylian zastanowił się. Chyba chciał odmówić. Jednak jego pierwszym obowiązkiem była

lojalność wobec Tetrów i pomyślał, że Tetrowie najprawdopodobniej tu powrócą i znów
obejmą władzę. Kiedy ten czas nadejdzie, o wiele bezpieczniej będzie być tym, który
pomógł, niż tym, który odmówił.

— Spróbuję — powiedział, ponownie kiwając głową.
Scarion wyciągnął zawczasu przygotowany zapisany

tekst w języku Tetrów. Ksylian nie był w stanie odczytać go w większym stopniu niż
najeźdźcy. Sądziliśmy, że tak będzie bezpiecznie — Ksylian będzie w stanie wymyślić tuzin
powodów, dla których znalazł się w posiadaniu

107

kawałka papieru z niezrozumiałym tekstem, jeśli ktoś go o to spyta.

Niczym nie ryzykował, podejmując się jego doręczenia.
Ja także nie byłem w stanie tego tekstu odczytać, ale Tulyar wyjaśnił, że było to

zaproszenie na spotkanie i prośba o szczegółowe dane dotyczące sytuacji w Mieście.
Zakładaliśmy, że Tetrowie pozostający w Mieście nadal gromadzą informacje, choć kanały
ich przekazywania zostały zablokowane.

Ksylian schował kartkę do kieszeni, wiedząc, że była to cena za pozostawienie go w

spokoju.

Nie mieliśmy zamiaru stawiać wszystkiego na jedną kartę, więc ruszyliśmy dalej, by

nawiązywać kontakty w mniej więcej taki sam sposób. Nie dowiedzieliśmy się wiele
nowego, poza kilkoma zasłyszanymi pogłoskami, rażąco niewiarygodnymi, ale uzyskaliśmy
potwierdzenie spostrzeżeń Ksyliana. Wszyscy nasi rozmówcy byli zgodni co do tego, że
najeźdźcy pod względem technicznym byli prymitywnym ludem i że mieli cholerne kłopoty,
próbując rozgryźć, w jaki sposób przejąć kierowanie maszynerią pozostawioną przez Tetrów.
Najeźdźcy nie byli życzliwie usposobieni do Tetrów, ponieważ ci nie kwapili się z pomocą.

Zaniepokoiło mnie to. Tetrowie referujący nam zagadnienie musieli o tym wiedzieć, lecz

pominęli to. Zakładałem, że bali się najeźdźców z powodu ich domniemanej przewagi
technicznej, ale teraz wyglądało na to, że martwią się o swych ludzi tkwiących w rękach
barbarzyńców. Sądziłem też, że inwazja była odpowiedzią na moje wtargnięcie na niższe
poziomy, lecz nie było jak dotąd

108

ż

adnego dowodu na to, że między najeźdźcami a biotech-nicznie ukierunkowanymi

superistotami, które przygarnęły Myrlina, istnieje jakiś związek. Może najeźdźcy byli tylko
pionkami — jeśli tak, to dlaczego gracze nie ujawnili się, by pomóc im przezwyciężyć
techniczne problemy?

Mieliśmy jeszcze zbyt wiele zadań do wykonania, żebym mógł dłużej nad tym się

zastanawiać. Wręczyliśmy kilka następnych zaproszeń do przekazania Tetrom na powierz-
chni — jedno Zabaranowi, drugie Turkanowi. Nie zauważyliśmy żadnych Tetrów ani nie
zbliżyliśmy się na tyle do najeźdźców, by nas dostrzeżono.

Kiedy zbieraliśmy się w drogę powrotną do bazy, uważałem, że można uznać ten dzień za

umiarkowanie udany. Około sześć godzin spędziliśmy na plantacjach. Nie znaleźliśmy do
zjedzenia nic, co odpowiadałoby mnie, Sernowi czy Vasariemu, chociaż Scarion znalazł
sobie kilka przekąsek.

W drodze powrotnej przekonani byliśmy, że nic gorszego, nie po naszej myśli, nie może

się zdarzyć. Wybiegałem myślą w przód do następnego niebezpiecznego etapu — do
wyruszenia na umówione spotkanie w celu wybadania, co z tego wszystkiego wyszło.

Ale, jak zauważyłem wcześniej, plany mają okropną skłonność do wypaczania się.
Kiedy dotarliśmy z powrotem do szczeliny, przez którą wyszliśmy, nie było dwóch z

naszych czterech termo-skafandrów.

12

background image

N

ie trzeba było być geniuszem, by domyślić się, co się stało. Słyszeliśmy nawet, jak ktoś się
porusza, kiedy przeszliśmy na drugą stronę. Wyrzucałem sobie, że tak łatwo dałem wtedy za
wygraną. Spojrzałem na Serne'a Słyszałem niemal, jak mówi sobie w duchu, że powinniśmy
byli zostawić straż. Teraz to było aż za bardzo oczywiste, ale wówczas na to nie wpadłem ani
on mi tego nie podsunął.

To tyle, jeśli chodzi o wartość szkolenia Gwardii Gwiezdnej.

Jakiś samotny szperacz — stwierdziłem rozgoryczony — ukrywający się przed

najeźdźcami.

Musiało być ich dwóch — powiedział Scarion. — Zniknęły dwa skafandry.

Nie — obstawałem przy swoim. — Gdyby było dwóch, stracilibyśmy wszystko. Ten

zabrał tylko przyrząd do cięcia i dwa skafandry, tyle mniej więcej jest w stanie udźwignąć
jeden człowiek.

W pewnym sensie mieliśmy szczęście. Bystrzejszy złodziej ukryłby dwa skafandry i

przyrząd w jakiejś ciemnej norze i wrócił po resztę. Może ten nie miał tyle tupetu.
Najprawdopodobniej ucieszony porwał łup i czmychnął, upewniając się, że kiedy powrócimy
na scenę przestępstwa, on będzie już daleko, daleko stąd.

Uświadomiłem sobie nagle, że jego odejście w popłochu nie oznacza wcale, że nie wróci

wkrótce po resztę zdobyczy. Oznaczało to jedynie, że nie przybędzie sam.

Wystarczającym nieszczęściem było już to, że nasz kanał

111

przerzutowy do Miasta stał się bezużyteczny. Teraz na dodatek musieliśmy pogodzić się z
tym, że może okazać się magnesem ściągającym wszystkie okoliczne męty.

Wobec utraty dwóch skafandrów i dalszych kłopotów w zanadrzu, nasze możliwości

działania były ograniczone. Mogliśmy pozbierać resztę sprzętu i iść dalej, próbując znaleźć
inny, bezpieczniejszy przesmyk prowadzący do Miasta, ale to wydawało się bezcelowe.
Uznałem, że czas się rozdzielić. Dwóch z nas, odciętych w ten sposób od bazy, zostanie w
Mieście, podczas gdy druga dwójka podąży z niewesołą nowiną do pani pułkownik i Tulya-
ra-994.

— Te skafandry nie przydadzą mu się na nic — skarżył

się Scarion. — Kroplówka nie będzie pasować do jego
metabolizmu, jeśli nie należy do jakiegoś gatunku blisko
spokrewnionego z moim albo twoim.

Po zbadaniu okazało się, że wśród skradzionych skafandrów znalazł się skafander

Scariona. Drugi należał do mnie.

— Może nie będzie nim w pełni zachwycony — odpar

łem — ale ten skafander jest w stanie podtrzymać go przy
ż

yciu dość długo, by zafundować mu podróż w głąb

poziomów, jeśli taki jest plan złodzieja. Właściwie każdy
humanoid przeżyłby kilka dni w twoim lub moim skafan
drze. Ale złodziej nie będzie chyba sam z nich korzystał.
Podejrzewam, że zrobił to z myślą o czarnym rynku.
Najbardziej idiotyczne jest to, że pewnie sprzeda je komuś
stojącemu po naszej stronie, komuś, komu bardzo zależy
na przekazaniu informacji z Miasta, do którejś z kopuł
Centrali w nadziei, że stamtąd zostanie nadana do Tetrów

111

na orbicie. Jeśli nabywca zorientuje się, skąd pochodzą te skafandry...

Nie jest tak źle wtrącił Serne. W bazie są przecież zapasowe. Chcesz mój? Można w

kilka godzin donieść tu dwa skafandry. A ja poradzę sobie tu tak długo, jak będzie trzeba.

Nie zdecydowałem. Pójdziesz ty i Vasari. Alenie wracajcie tu, to zbyt ryzykowne.

background image

Turkan doprowadzi was do drugiego zaplanowanego punktu przerzutowego. Scarion i ja
udamy się tam bezpośrednio stąd, idąc od strony Miasta. To na tym poziomie, nie więcej niż
dziesięć kilometrów marszu. Spotkamy się jutro o... ten cholerny miejscowy czas... dokładnie
o 25.00.

Serne zmarszczył brwi.

— Nie mamy pewności, że ten drugi punkt jest bez

pieczniejszy od tego — zauważył.

Miał rację.

— Czasami — przypomniałem mu — trzeba po prostu

zaryzykować. Zresztą, mając tylko paralizatory do obrony,
nie będziemy w stanie stawiać tutaj oporu. Lepiej stąd się
wynieść. Przebywaliśmy tam cały dzień, na polach jest
stosunkowo bezpiecznie. Wolę działać w pełnym świetle,
niż siedzieć jak szczur w pułapce.

Serne nadal miał zastrzeżenia, ale przyznał mi rację. Kiedy założyli skafandry, Scarion i ja

przeszliśmy na drugą, „miejską" stronę zapory, żeby Serne i Vasari mogli na nowo ją złączyć
przed otwarciem tej zewnętrznej.

— Chyba powinieneś tam pójść — powiedział Tetr.

— Skafander sierżanta pasowałby na ciebie.

— Coś mi mówi — wyjaśniłem - że kapitan Gwardii

112

nie powinien zostawiać swej grzęznącej misji na łasce losu. Nie przystoi to chyba
gwardziście.

Ironizowałem, rzecz jasna, ale Tetr wziął to za doskonałą odpowiedź.

— Rozumiem - powiedział.

Kwestie służby i obowiązku są dla Tetrów o niskiej pozycji społecznej aż nadto

zrozumiałe.

Zaszeleściło coś nie opodal i kiedy błysnąłem reflektorem, wiązka oświetliła na

ułamek sekundy jakieś kosmate stworzenie czmychające w popłochu. Wypuściłem
oddech, powoli.

— Musimy wydostać się z tuneli — rzuciłem. — Bez

pieczniej będzie w świetle.

Szliśmy z powrotem mrocznym korytarzem, szybko lecz ostrożnie. Spóźniliśmy się.
Kiedy dotarliśmy do końca tunelu i wyjrzeliśmy z ukrycia na pola produkcyjne, od

razu dostrzegliśmy grupę humanoidów biegnących w naszym kierunku.

— Merde! — zakląłem.
Jedno spojrzenie wystarczyło, bym się upewnił, że gorzej nie mogliśmy trafić.

Pędziło ku nam trzech vormyrów i trzech Spirellyjczyków. Wyglądali tak szkaradnie i
nikczemnie, jak wszyscy ich ziomkowie. Ogarnęły mnie złowieszcze podejrzenia, że
nasze szanse na zwerbowanie ich do zaszczytnej walki przeciw obcym najeźdźcom
rysują się kiepsko. Najwidoczniej drań, który podprowadził nam skafandry, spiknął się
jakoś ze swymi kompanami.

Wycofaliśmy się trochę w głąb korytarza. Zastanawiałem się, czy mamy szansę

ukrycia się, ale odrzuciłem ten pomysł. Te hieny mogą być obeznane z terenem, a kiedy

- Najeźdźcy 7 Centrum

113

odkryją, że zniknęła reszta sprzętu, zaczną nas ścigać. Vormyrowie podobno dobrze widzą w
przyćmionym świetle i nie miałem ochoty bawić się z nimi w ciuciubabkę. Na naszą korzyść
przemawiało jedynie to, że może nie wiedzieli jeszcze o naszym powrocie. Mieliśmy szansę
wziąć ich przez zaskoczenie.

ś

ałowałem, że nie ma u mojego boku Serne'a albo Vasariego. Byli bitnymi żołnierzami,

potrafiliby swobodnie rozprawić się z całą tą zgrają. Scarion-74 był tetrańskim oficerem
imigracyjnym i walka zdecydowanie nie leżała w jego charakterze.

background image

— Musimy urządzić zasadzkę — powiedziałem.
Skinął nerwowo głową.
Czekaliśmy, trzymając paralizatory w pogotowiu. Moje samopoczucie dalekie było od

spokoju wewnętrznego. Jak udało mi się wcześniej dostrzec, jeden z vormyrów miał pistolet
igłowy i byłoby niedorzecznym optymizmem zakładać, że pozostali są nieuzbrojeni.

Co gorsza, miałem okropne podejrzenia, że wkrótce mogą się dowiedzieć, z kim mają do

czynienia. Amara Guur nie był typem człowieka otoczonego gronem przyjaciół, ale pojęcie
wendetty wśród vormyrów nie opierało się na więzach przyjaźni. Gdyby mnie rozpoznali,
tym bardziej żarliwie łaknęliby mojej krwi.

— Załatw najpierw trzech vormyrów — szepnąłem do

Scariona. — Spirellyjczycy są niebezpieczni, ale vormy
rowie są gorsi.
Skinął głową na znak zrozumienia. Zaraz kiedy wyłonili się zza zakrętu i ich sylwetki
rysowały się wyraźnie w świetle hali, wystrzeliłem w kie-

114

runku uzbrojonego w iglaka vormyra. Naciskałem spust, starając się zbryzgać mazią,
ilu tylko się da. Scarion-74, zdaje się, w panicznym rozgorączkowaniu raził jeszcze
szybciej.

Sęk jednak w tym, że efekty rażenia paralizatora nie zawsze są widoczne od razu.

Johnowi Finnowi strzyknąłem w rozchylone usta, a nawet on zginał się powoli.
Bardziej wstrząs niż środek paraliżujący obezwładnił go na tyle, że nie mógł odpłacić
mi tym samym, chociaż wciąż jeszcze zachowywał przytomność umysłu.

Ci natomiast mieli szybki refleks, a poza tym część ładunku musiała przesiąknąć

przez odzież. Wtargnąwszy w mrok korytarza z jaskrawo oświetlonej hali, praktycznie
byli ślepi, ale nie musieli widzieć, by zdobyć się na reakcję.

Posiadacz iglaka został trafiony czysto i nie zdołał z niego wystrzelić, mimo że

wyrwał go z kabury. Jeden ze Spirellyjczyków dobył staroświeckiego rewolweru. Nim
zdążył odwieść kurek, nogi ugięły mu się w kolanach.

Pozostali, niestety, uzbrojeni byli w noże i szybko zaczęli wymachiwać ostrzami.

Jeden z vormyrów rzucił się na mnie szczupakiem. Błyskawicznie podrywając nogę,

kopnąłem go w przeponę, poprawiłem cios waląc go z boku kantem dłoni. Czający się
za jego plecami Spirellyjczyk o mały włos by mnie dopadł, ale jego pchnięcie przeszło
obok, ponieważ potknął się o ciało vormyra. Uderzyłem go tylko raz, potem dawka
cieczy pozbawiła go przytomności.

Udało mi się, a mogło skończyć się inaczej.
Scarion-74 nie miał tyle szczęścia.

7*

115

Kiedy wszyscy padli, przestałem strzelać. Ładunek od jakiejś chwili i tak był wyczerpany.

Scarion leżał razem ze szkaradami. Nadzieja, że on też został trafiony jakimś zabłąkanym
bryzgiem mazi, zgasła we mnie niemal natychmiast. Musiałem wyplątać go z objęć padłego
vormyra. a kiedy kopniakiem strąciłem ze Scariona jego ciało, dostrzegłem, że śmiertelnie
krwawił z rany zadanej nożem w pierś. Próbował coś powiedzieć, ale ostrze przebiło płuco i
kaszlnął tylko krwią. Nie byłem w stanie mu pomóc, zmarł w chwilę później.

Wyłuskałem paralizator z zastygłej owłosionej ręki — posiadał jeszcze niewielki ładunek.

Wsunąwszy go za pazuchę, odrzuciłem swój na bok.

Potem skierowałem uwagę na sześciu zbirów. Wszyscy leżeli bez czucia. Trąciłem

jednego butem, nie chcąc ryzykować zabrudzenia rąk cieczą, która wciąż mogła przylegać do
ich odzieży. Podniosłem bez przekonania iglaka i rewolwer.

Wiedziałem, że odejść tak po prostu byłoby z mojej strony lekkomyślnością. Logiczną

rzeczą byłoby naszpikować igłami leżące ciała i zaciągnąć je potem dalej w głąb mrocznego
korytarza, dostarczając gryzoniom solidnego, smacznego posiłku. Seme nie wahałby się ani
chwili, podobnie Susarma Lear. Istniała przecież możliwość, że natknę się jeszcze kiedyś na

background image

te „ślicznotki", które wcale nie będą miały zamiaru powiedzieć „dziękuję", lecz od razu
skoczą mi do gardła.

Ale nie mogłem tego zrobić, nie mogłem tak po prostu ich zabić, kiedy leżeli bez czucia.

Przeklinałem siebie za to, że jestem mazgajowatym głupcem. Nie byłem dumny ze

116

swojej słabości. Wiedziałem, że przynoszę ujmę mundurowi Gwardii.

Zabrałem iglaka i rewolwer i zostawiłem ich. żeby to odespali.
To krótkie, brutalne starcie osłabiło mnie. Nogi uginały mi się w kolanach i nie mogłem

opędzić się od widoku tryskającego krwią torsu Tetra. Dobrze, że od dłuższego czasu nie
miałem nic w ustach. Czułem się wystarczająco fatalnie i bez tego, choć wiedziałem, że
wymiotować nie będę.

W miarę jak posuwałem się szybko naprzód wąskim chodnikiem, którym wcześniej

szliśmy razem, mdłości ustąpiły miejsca palącemu pragnieniu. Musiałem wetknąć głowę w
jeden z kanałów nawadniających sztuczne pola uprawne, żeby łyknąć trochę nasyconej
minerałami wody. Rozjaśniło mi to nieco umysł i przypomniało, że hieny nie są jedynym
zagrożeniem, którego należy się strzec. Nic dobrego nie mogło wyniknąć z lekceważenia
najeźdźców.

Usadowiłem się w rowie na skraju pola, żeby poukładać sobie wszystko w głowie.

Próbowałem skupić się na odtworzeniu z pamięci planu Miasta, nad którym tyle ślęczeliśmy
z Tulyarem.

Miejsce wybrane przez nas jako drugie najdogodniejsze do przeniknięcia na obszar Miasta

było, jak powiedziałem Serne'owi, odległe o niecałe dziesięć kilometrów. Mógłbym to
przejść w kilka godzin. Byłem przekonany, że odnajdę to miejsce nawet w ciemnościach.
Przy odrobinie szczęścia poszłoby łatwo, lecz nadmierna pewność siebie to głupota. Jeśli
rabusie byli tu, mogli być również tam. Nie sposób ustalić, ilu mieszkańców pierzchło przed
inwazją w mrocz-

117

ne zakamarki Miasta. Poza tym, stale musiałem wystrzegać się najeźdźców.

Ruszyłem dalej z bardziej rozsądnym nastawieniem, kierując się do umówionego z

Sernem punktu.

Samopoczucie miałem kiepskie. Pogorszyło się jeszcze, kiedy przeklinałem swego pecha,

zadając sobie pytanie, czym zasłużyłem na tak złe traktowanie ze strony okrutnego losu.
Resztki optymizmu wykruszyły się, teraz oczekiwałem najgorszego.

Jak wiele z mych smętnych przeczuć, tak i to miało się wkrótce ziścić.

13

D

rugie miejsce, z góry wyznaczone przez nas jako dogodny punkt przeniknięcia do podziemi
Miasta, bardzo przypominało pierwsze. Był to zaślepiony tunel w labiryncie korytarzy na
skraju pola produkcyjnego.

Tetrowie przywrócili tutaj pola do użytku dokładnie tak jak w okolicach naszego

pierwszego punktu przerzutowego. Na bazie systemu pozostawionego przez halowców
zbudowali własny, ale nie wykorzystali w żaden sposób kwater mieszkalnych na skraju pola.
Zostawili je w stanie dewastacji, nie instalując żadnego oświetlenia. Według naszych
obliczeń, korytarze te powinny być równie opustoszałe teraz, jak od niezmierzonej ilości lat.

Ale nie były. Kwatery zajęli najeźdźcy.
Już z daleka dostrzegłem, że chodniki i drogi kolejowe

118

background image

roją się od umundurowanych neandertalczyków. Zszedłem niżej, do ciasnych tuneli pod
warstwą fotosyntetycznych dywanów, gdzie zbierano plon całej produkcji, ale i tam było
mnóstwo najeźdźców. Powęszyłem trochę po okolicy. Podchodziłem możliwie jak najbliżej,
nie narażając się na ryzyko zdemaskowania, nim zrozumiałem, dlaczego jest ich tak wielu.

Był to zakątek pola uprawnego, może jedyny w swoim rodzaju, gdzie Tetrowie zwykli

wytwarzać odmianę manny najlepiej nadającej się na ludzki pokarm. Ludzie nie byli jedyną
rasą, która odżywiała się tą wersją jednoskładnikowej diety. Spożywali ją również bardzo do
nas podobni Kythajczycy. Dla wielu innych ras była ona niestrawna. W zasadzie każdy
gatunek preferował smaki i konsystencje stosowane we własnej odmianie manny.

Ksyliański informator uprzedził nas, że najeźdźcy mają kłopoty z wytwarzaniem żywności.

Jeśli w tym zakątku wytwarzany był najbardziej odpowiadający im pokarm, nic dziwnego, że
zjeżdżali się tutaj, usiłując wykombinować, w jaki sposób przestawić inne działy systemu na
produkcję ludzkiej odmiany manny.

Najeźdźcy mieli chyba cholerne kłopoty z wyżywieniem wojsk. Podróż na górę z

poziomów, które zamieszkiwali, była pewnie udręką, a ich elewatory — przeciążone wielką
ilością przerzucanej żywności, a także wozów bojowych i żołnierzy. Jeśli chcieli utrwalić
swoją władzę nad Miastem i sprawnie nim zarządzać, musieli zacząć produkować żywność
na miejscu. Naglącą potrzebą chwili musiało być dla nich opanowanie zarówno
wykorzystywanej tu tetrań-skiej biotechniki, jak również systemów sterujących trans-

119

portem i dystrybucją manny. Garstka kolejek automatycznych, posapując łagodnie,
obsługiwała obszary położone poniżej wielkich punktowców, stanowiących trzon dzielnicy
mieszkaniowej Miasta. Z pewnością wystarczała do przewozu żywności dla dwóch setek
ludzi, pięciuset Kyth-najczyków i kilku reprezentantów innych ras na dokładkę. Ale
najeźdźcy chcieli wprowadzić do Miasta dziesiątki tysięcy żołnierzy, a każdy wie, że armia o
pustym żołądku nie wałczy.

Zauważyłem kilku Tetrów w towarzystwie agresorów. Ich obecni panowie, zdaje się,

usilnie starali się z nimi porozumieć, lekcje języka zaczynały dawać pierwsze wyniki.
Przynajmniej niektórzy spośród najeźdźców potrafili posługiwać się parole. Ale znajomość
natury Tetrów podpowiadała mi, że problemy ze słownym kontaktem nie zostaną tak szybko
przezwyciężone. Jak mówi stare przysłowie: Możesz doprowadzić konia do wody, ale nie
zmusisz go, by pił. Można nauczyć się rozmawiać z Tet-rami, ale nie można zmusić ich, żeby
rozumieli. Gotów byłem się założyć, że Tetrowie starali się być jak najbardziej grzeczni i
skorzy do pomocy, nie dopuszczając jednak nigdy do tego, by najeźdźcy uzyskali od nich
potrzebne im informacje.

Im dłużej ich obserwowałem i im więcej widziałem ich własnej techniki, tym słuszniejsze

wydawało mi się stwierdzenie Ksyliana: najeźdźcy byli prymitywnym ludem. Ponieważ tak
bardzo byli do nas zbliżeni wyglądem, łatwo było wziąć ich za ludzi z naszej przeszłości.
Wszystko wskazywało na to, że nie są nawet tak rozwinięci jak my. Mogliby zabłąkać się z
naszego dwudziestego, a najwyżej

120

dwudziestego pierwszego wieku. Batalion Gwardii wyposażony w standardową broń
rozniósłby na strzępy trzy-ałbo czterokrotnie przewyższający go liczebnie oddział
neoneandertalczyków.

Rachunek ten nie dawał mi spokoju. Łatwo było zrozumieć, w jaki sposób armia

barbarzyńców wykorzystując przewagę zaskoczenia, zdołała zawładnąć Miastem Pierś-
cieniorbity. Nie posiadało ono obrony w pełnym tego słowa znaczeniu, nie licząc małego
korpusu oficerów pokojowych. Ale nie mogłem pojąć, jak taka armia mogłaby utrzymać
panowanie nad Miastem, gdyby Tetrowie przeprowadzili odpowiednio zaplanowane
powstanie. Zacząłem zastanawiać się, czy wyznaczone nam zadanie otwarcia linii
komunikacyjnych nie jest sposobem na ustanowienie szlaków do przemycania na obszar
Miasta chemicznej lub biologicznej, czy też innej broni w celu wsparcia zbrojnego buntu.

background image

Jeśli istotnie tak było, nic dziwnego, że Tetrowie nie wspomnieli o tym. Nie mogłem

opędzić się od podejrzeń co do sposobu, w jaki wyrobili w nas przekonanie, że najeźdźcy są
o wiele bardziej rozwinięci, niż okazali się być w rzeczywistości. Musieli znać prawdę, o ile
otrzymywali informacje z Miasta przez jakiś czas po inwazji. Coś w sposobie
zorganizowania tej operacji wyraźnie nie grało. Cała sprawa śmierdziała na kilometr.

Znalazłem kryjówkę za stertą pustych skrzynek pod połacią fotosyntetycznego dywanu.

Miejsce wydawało się korzystne z racji przechowywania tu żywności, a ja zaczynałem
odczuwać głód. Niestety, wyglądało na to, że trudno mi będzie zdobyć coś do jedzenia,
ponieważ

121

magazyn tętnił życiem. Na skraju otwartej przestrzeni mieścił się końcowy przystanek
kolejowej linii. Podjeżdżały tam po ładunek pociągi, a w pobliżu znajdowała się wielka
konsola komputerowa, poprzez którą były ustalane trasy pociągów. Był to jedynie mały
podsystem. Główne centrum kontroli ruchu dla całości odległe było o trzydzieści kilometrów.
Ale każdy system komunikacji tej wielkości wymaga wielu wejść wprowadzających
informację oraz pomniejszych systemów kontroli dokładnie z tego samego powodu, dla
którego system nerwowy nie może się obejść bez pęków komórek czuciowych i zwojów
nerwowych. Wcale więc nie zaskoczył mnie widok grupy umundurowanych najeźdźców
stojących przed ekranem i pogrążonych w rozmowie z dwoma galaktykami.

Galaktycy byli Kythnajczykami. Dziewięćdziesiąt procent galaktycznych ras utrzymuje, że

nie potrafi odróżnić ludzi od Kythnajczyków, choć nam wzajemnie nie sprawia to kłopotów.
Tuż po wylądowaniu na Asgardzie usłyszałem z ust swego rodaka, że podobieństwo
Kythnajczyków do nas nie jest jeszcze wystarczającym powodem, by im ufać. Może tamci
mówili to samo o ludziach.

W każdym razie, moje własne doświadczenia z Kythnajczykami nie nastrajały do nich

przychylnie. Ostatnim, z jakim miałem do czynienia, była Jacinthe Siani, pracująca dla
Amary Guura. Zważywszy to, wydało mi się niemal pewne, że Kythnajczycy są wobec
najeźdźców o wiele bardziej usłużni niż Tetrowie.

Po krótkiej obserwacji pogrążonej w rozmowie przy konsoli grupki, doszedłem do

przekonania, że współpraca najeźdźców z Kythnajczykami nie przynosi zbyt wiele

122

korzyści. Ci ostatni prawdopodobnie niezbyt znali się na tetrańskiej technice. Może nauczyli
się obsługiwać systemy na powierzchni, przydatne w codziennym życiu, ale ten świat był im
całkowicie obcy.

Próbowałem zbliżyć się do nich, by podsłuchać, o czym mowa, kiedy przybyła następna

grupa. Składało się na nią dwóch najeźdźców w bardziej strojnych mundurach, pewnie
oficerskich, i cywil, którego początkowo też wziąłem za okupanta. Dopiero kiedy usłyszałem
urywek rozmowy prowadzonej w parole, zorientowałem się, że to człowiek. Nie znałem go,
ale tak samo nie znałem dwustu pięćdziesięciu ludzi przebywających na Asgardzie, więc
mnie to nie zdziwiło.

Widok człowieka podniósł mnie trochę na duchu, po raz pierwszy od dłuższego czasu.

Miałem nadzieję, co zakrawa na paradoks, że okaże się on skończonym kolaborantem,
nikczemnym zdrajcą galaktycznej sprawy. Jeśli rzeczywiście nim był, prawdopodobnie mógł
się swobodnie poruszać w pojedynkę. Oznaczało to, że i ja mógłbym dojść, dokąd chcę, nie
ryzykując, że zostanę aresztowany czy rozstrzelany na miejscu.

Kiedy wytężałem słuch, żeby usłyszeć choć trochę z rozmowy, mój entuzjazm nieco

przygasł. Rodak nie kwapił się do pomocy. Bardzo grzecznie usiłował wytłumaczyć swym
rozmówcom, że nie jest inżynierem-biotechnikiem, lecz pilotem statku kosmicznego i nie ma
zielonego pojęcia o wytwarzaniu manny.

Nastąpiła wymiana zdań między nowo przybyłymi a resztą. Potem wszyscy się oddalili,

przechodząc do początku linii kolejowej. Do pociągu doczepiony był wagon pasażer-

123

background image

ski. Najeźdźcy wsadzili do niego Kythnajczyka i człowieka pod eskortą sześciu strażników.
Oficerowie, którzy przyprowadzili człowieka, pozostali na miejscu.

Patrzyłem, jak podchodzą z powrotem do konsoli. Sądzę, że się kłócili. Pomyślałem, że nie

mogą znaleźć nikogo, kto potrafił lub chciałby wyjaśnić, jak zrobić to, na czym im tak bardzo
zależało. Tracili z tego powodu cierpliwość, a bali się kombinować przy komputerze na
własną rękę, by nie zawalić całej operacji ani nie sknocić czegoś w inny sposób. Do tej pory,
zdaje się, opanowali ręczne sterowanie pociągami i to wszystko.

Nie jest łatwo przejąć wysoce zautomatyzowane miasto, kiedy nie rozumie się języka ani

urządzeń. Z drugiej strony, ci faceci przez wszystkie te miesiące nie poczynili chyba żadnych
postępów. Głupi — tak nazwał ich Ksylian. Teraz łatwo było zrozumieć, dlaczego tak sądził.
Ciekawe, na ile byłbym w stanie im pomóc, gdybym się tego podjął. Człowiek szybko
przyzwyczaja się do techniki, jak do najnormalniejszej rzeczy pod słońcem, zwłaszcza że do
dyspozycji jest zawsze tetrański mechanik. Przyszła mi do głowy myśl, która mnie
zatrwożyła: ze swymi zainteresowaniami pewnymi rodzajami systemów elektronicznych
człowiek pokroju Johna Finna mógłby się okazać o wiele przydatniejszy dla najeźdźców niż
ja.

Zerknąłem na zegarek. Z oburzeniem odkryłem, iż czas płynie szybciej, niż sądziłem. Była

22.50 i do naprędce ustalonego spotkania z Sernem brakowało nieco ponad pół godziny.

Czy mam jakąś szansę, zastanawiałem się, mimo wszystko dotrzeć tam na czas?

124

Naszła mnie okropna pokusa, żeby popełnić coś rozpaczliwie nierozważnego. W

paralizatorze Scariona było jeszcze dość ładunku na załatwienie obu oficerów.

W mundurze najeźdźców, pomyślałem, mógłbym przedrzeć się przez tłum i dostać do

korytarzy.

Istniała szansa, że wiodący do zapory odcinek tunelu nadal jest ciemny i porzucony. Może

tylko tak sobie wmawiałem. A tu nadarzała się wyjątkowa okazja do wywołania jakiegoś
zamieszania dla odwrócenia uwagi. Podobnie jak mój nieszczęsny rodak, przesłuchiwany
przez najeźdźców, nie byłem inżynierem-biotechnikiem, ale o wiele łatwiej jest uszkodzić
automatyczny system, niż zmusić go do działania po naszej myśli. Jak John Finn na stacji
„Goodfellow", pomyślałem o stworzeniu małego zagrożenia.

Chyba moja osobowość przesiąkła w końcu duchem powierzonej mi misji i zaczynałem

rozumować jak komandos Gwardii. Zresztą miałem już dość chowania się po kątach. Teraz
odezwała się utajona dotąd, ale zawsze istniejąca we mnie żyłka ryzykanctwa, inaczej w
ogóle nie przyleciałbym na Asgard.

Dwóch oficerów za bardzo pochłoniętych było rozmową, by zauważyć moje podejście. A

kiedy jeden z nich dojrzał mnie kątem oka, było już za późno. Oddałem dwa czyste strzały
wprost w ich obnażone twarze. Jeden jęknął, kiedy strzyknąłem mu mazią w oko, obaj usiło-
wali dobyć szabli, ale ich systemy nerwowe skapitulowały, nogi ugięły się pod nimi i obaj
padli u mych stóp.

Najpierw skierowałem się do konsoli i przestudiowałem klawisze oraz wyświetlone na

ekranie symbole. Udało mi

125

się przywołać schemat całej sieci z naniesionymi w postaci światełek pozycjami pociągów na
powierzchni i pod ziemią. Miałem na tyle rozsądku, żeby nie próbować spowodować
prawdziwej katastrofy. Chodziło o to, żeby oszukać urządzenia, iż stało się coś strasznego,
chciałem uruchomić wszystkie systemy awaryjne.

Wprowadziłem sygnał ratunkowy i poinformowałem komputer, że tuż przed jednym z

pociągów wyrósł zaślepiony tunel. Odpowiednie światełko znieruchomiało: komputer
włączył automatyczne hamulce. Potem zawiadomiłem go o wybuchu pożaru w podziemiach,
zagrażającym życiu wielu istot. Nie musiał mi uwierzyć na słowo, miał własne czujniki
przeciwpożarowe, ale nie został zaprogramowany do podejmowania ryzyka. Interweniował
do czasu sprawdzenia informacji.

background image

Gdzieś w oddali rozdźwięczały się dzwonki alarmowe.
Próbowałem wymyślić coś innego — głębokie pęknięcie na poziomie drugim... wypadek

wymagający pomocy medycznej .

Zacząłem już spoglądać lękliwie w stronę głównego pomieszczenia magazynu, gdzie w

którymś z kilku przejść lada chwila mogli pokazać się ludzie. Uznałem, że nie czas na dalsze
ceregiele. Wyjąłem iglaka zabranego jednemu z zabójców Scariona. Odsunąwszy się na
bezpieczną od rykoszetów odległość, nacisnąłem spust. Naszpikowałem metalowymi
drzazgami całą konsolę: klawiaturę, ekrany, skrzynki rozgałęziające.

W tę awarię uwierzył na pewno. We wściekłym jazgocie rozdzwoniły się wokół mnie

sygnalizatory alarmowe. Zata-szczyłem ciało jednego z oficerów za skrzynki, żeby zyskać

126
kilka minut, nim zrobi się zbiegowisko. Ściągnąłem mu bluzę i spodnie. Okazało się to
nadspodziewanie trudne, bo miałem do czynienia z bezwładną masą, na dodatek o
nieporęcznym kształcie. Kiedy zacząłem wdziewać na siebie jego strój, nie zadając sobie
trudu ściągnięcia wpierw swojego, z drugiego końca magazynu zaczęli nadciągać gapie.
Zostawiłem całą broń nieprzytomnego najeźdźcy, oprócz szabli oficerskiej, i wyszedłem z
ukrycia krokiem człowieka zdecydowanego, który wie, dokąd idzie. Wszędzie było mnóstwo
ż

ołnierzy okupanta, poza tym paru cywilów i garstka galaktyków. Pomaszerowałem po

prostu do bocznych drzwi i wyszedłem. Nikt nie pisnął ani słowa. Wątpię, czy w ogóle ktoś
mnie zauważył. Uwaga wszystkich skupiona była na potrzaskanej konsoli i oficerze.

Na górze nikt nie miał pojęcia, co się dzieje. Ludzie biegali po chodnikach we wszystkich

kierunkach. Nie chciałem być gorszy, więc również zacząłem biec, tylko że ja wiedziałem
dokąd. Przedostałem się przez pola do korytarzy przecinających jednolitą masę, na której
wspierały się wierzchnie warstwy Asgarda. Rozmyślnie przebiegłem obok oddziału
ż

ołnierzy, starając się ze wszystkich sił, by wyglądać jak człowiek wysłany z pilną misją,

którego nie należy pod żadnym pozorem zatrzymywać.

Szło jak po maśle przez całe dziewięć dziesiątych dystansu dzielącego mnie od miejsca

spotkania. I wtedy, w wąskim korytarzu uniemożliwiającym wyminięcie, wpadłem wprost na
całą gromadę wrogich żołnierzy. Wyróżniało się wśród nich dwóch z tak fantazyjnymi
ozdobami na kurtkach, że z pewnością bili o głowę mizerotę, którego mundur sobie
przywłaszczyłem.

127

Właśnie jeden z nich: wielki, łysy jak kolano mężczyzna, warknął coś do mnie. Nie wiem,

co powiedział i wszystko, na co się mogłem zdobyć, to stanąć i udawać głupiego. Nie miałem
dokąd uciec, nie można było przecisnąć się bokiem. Kiedy zbierałem się do odwrotu,
dowódca warknął na mnie po raz drugi.

Poczułem na sobie chwyt i mocne szarpnięcie do przodu. Sposób, w jaki na mnie patrzył,

zdradzał jednoznacznie, że łysy wysnuł właściwy wniosek. Miałem za mało wystające łuki
brwiowe, co tym bardziej rzucało się w oczy, że nie byłem w stanie zareagować na jego
wezwanie. Nie bez znaczenia był też pewnie fakt, że zajmował się przewozem ludzi na dół.
Domyślił się szybko, że muszę być przedstawicielem gatunku homo sapiens.

Do tej pory dumny byłem ze swej śmiałości. W żyłach buzowała adrenalina, szczyciłem

się swą błyskotliwością. Ale nagle zrobiło mi się niedobrze i zacząłem czuć się bardzo,
bardzo głupio.

Wokół wyrosły lufy karabinów i zewsząd otoczył mnie wrogi tłum. Wyrzuciłem puste ręce

do góry w gorączkowej nadziei, że odczytają właściwie tę oznakę kapitulacji. Pozwoliłem
odpiąć szablę od pasa, nie próbując nawet po nią sięgać.

Nie cackali się ze mną, szturchańcami popychali do przodu. Może byli głupi, ale potrafili

zliczyć do dwóch na tyle dobrze, by domyślić się, kto odpowiedzialny jest za wszystkie
alarmy, nadal rozbrzmiewające wokoło. Nie mogli wiedzieć, dokąd się kierowałem, więc
Serne powinien być względnie bezpieczny, ale ja miałem być potraktowany jak dywersant.

background image

128

Kiedy popędzali mnie naprzód, rozmyślałem, w jaki sposób najeźdźcy postępują z

dywersantami. Przypomniałem sobie, że na Ziemi kiedyś ich rozstrzeliwano.

14

N

a koniec, rozdziawszy mnie uprzednio z przywłaszczonego munduru, wepchnęli mnie do
kiepsko oświetlonego pomieszczenia, w którym stał stół i para krzeseł. Nie obchodzili się ze
mną zbyt grubiańsko. Dowiedzieli się już chyba, że nie zabiłem oficera, któremu zabrałem
mundur. Obszukali mnie, ale nie miałem przy sobie nic, co mogłoby posłużyć jako
wskazówka w ustaleniu tożsamości albo pochodzenia.

Przesłuchanie zaczęło się dopiero mniej więcej po godzinie. Nie mogłem się zorientować,

czy chwilowy chaos, którego byłem sprawcą, nadal przysparzał im kłopotów. Taki brutalny
atak nie zdołałby w całej rozciągłości wyeliminować systemu Tetrów. Przypuszczałem
jednak, że Tetrowie nie będą skorzy do pomocy w tym niewdzięcznym zadaniu poskładania
całego galimatiasu z powrotem do kupy. Zdawałem sobie sprawę, że mimo to moja osoba nie
będzie najeźdźcom miła, zwłaszcza że uderzyłem prosto w kluczowy dla nich cel.

Na przesłuchaniu zjawiły się dwie osoby, nie dlatego że chciały odgrywać przede mną

Pixie i Dixie, ale ten, który mówił parole, musiał przekazywać wszystko drugiemu, który tym
językiem nie władał. Nie przeszkadzało mi to, wszystko z tego powodu przeciągało się.

8 - Najeźdźcy z Centrum

129

Mimo że przesłuchanie musiało odbywać się w zwolnionym tempie, atmosfera daleka była

od sielanki.

Nie obce im było poczucie wystudiowanej dramaturgii. Na wstępie cisnęli na stół

rozładowany paralizator, dając do zrozumienia, że za pomocą swych małych sprytnych
móżdżków dokonali przynajmniej pierwszego kroku w kierunku rozszyfrowania kim jestem,
co przeskrobałem i na czyją szkodę.

— Jak się nazywasz? — zapytał ten władający parole.
Był mniej więcej w moim wieku i mojego wzrostu, miał

bladą cerę, jasne włosy i jasnoniebieskie oczy. Kompan był starszy, siwowłosy, a jego oczy
miały ciemniejszy odcień. Ziemskie niebo i morze znałem jedynie z kaset video, ale zacząłem
nazywać ich w myślach „Morskooki" i „Niebieskooki". Gdyby nie ten drobny szczegół,
można by wziąć ich za braci.

Jack Martin — odparłem, niemal bez namysłu.

Gdzie mieszkasz?

Przedtem mieszkałem w punktowcu w sektorze trzecim, ale ostatnio nie bywam w

domu.

A gdzie?

Tu, na dole. Kiedy wjechały czołgi, uznałem, że lepiej się gdzieś zaszyć.

Srogo na mnie spojrzeli, ale nie nazwali prosto z mostu kłamcą.

Z czego żyjesz?

Byłem szperaczem, schodziłem na dół, na trzeci i czwarty poziom, szukając

zachowanych artefaktów. Ale ostatnio dół wypadł z obiegu. Nie sądzę, żebyście chcieli
utrzymać Centralę Koordynacji Badań, odkąd przejęliście tu władzę.

130

Kiedy jasnowłosy przekazywał moje słowa kompanowi, obaj zachowywali kamienne

twarze. Nie byłem pewny, czy potrafią wyczuć sarkazm. Niemal wszystkie
człekopodobne rasy posiadają takie pojęcie, ale trudno jest nawet dwóm ludziom,
wywodzącym się z różnych kręgów kulturowych, być na sto procent pewnym, czy

background image

druga strona kpi, czy też nie. Morskooki wyjął plik kartek z kieszeni i obaj studiowali je
jakąś minutę. Usiłowałem zachować spokój, wmawiając sobie, że muszę, jak na
kapitana Gwardii Gwiezdnej przystało, znosić cierpienia z godnością.

Jesteś człowiekiem? — padło następne pytanie.

Tak.

Twoja rasa bardzo przypomina naszą — zauważył Niebieskooki. — Ale

słyszałem, że przywędrowaliście tu z jakiegoś odległego świata.

O jakieś tysiąc lat świetlnych — poinformowałem go. Wiedziałem, że pojęcie

„roku świetlnego" będzie dla niego dość mgliste, tym bardziej że jego krajanie muszą
mieć zupełnie inne wyobrażenie wszechświata. Nie zażądał dalszych wyjaśnień,
widocznie słyszał to wcześniej.

Sporządziliśmy listę wszystkich ludzi, o których wiadomo, że są mieszkańcami

Miasta. Nie ma wśród nich żadnego Jacka Martina.

Wytrzymałem spokojnie jego spojrzenie.
— Nikt nie wie, ilu ludzi przebywa w Mieście i nikt nie

zna wszystkich nazwisk. Szperacze przychodzą i odchodzą.

Tak naprawdę Tetrowie znali chyba dokładną liczbę i nazwiska wszystkich żyjących

tu ludzi. Ale musiałem zaryzykować i przyjąć, że najeźdźcy nie uzyskali swobodnego
dostępu do kartotek Urzędu Imigracyjnego. Nie

8*

131

drążyli dalej tego tematu. Już bardziej czułem się panem sytuacji, choć moi rozmówcy nadal
gniewnie marszczyli brwi.

Dlaczego ukradłeś mundur i zniszczyłeś komputer?

Chciałem dostać się do waszych magazynów, musiałem jakoś odwrócić uwagę.

Potrzebowałem żywności, broni, odzieży. Byłem zdesperowany. śycie tam na pustkowiu jest
ciężkie. Kręci się mnóstwo paskudnych typów: vor-myrów, Spirellyjczyków i im podobnych.
Zetknęliście się chyba z vormyrami?

Odbyli w związku z tym krótką naradę.

Czy jeszcze wielu żyje... tam na pustkowiu, jak to ująłeś? — spytał ten o jaśniejszych

oczach.

Pewnie setki. Miasto rozpościera się na wielkim obszarze. Na dole jest wiele

mrocznych zakamarków, nie wykorzystanych przez Tetrów. Mnóstwo terenów wymarzonych
na kryjówki.

Czy tam właśnie ma swoją siedzibę ruch oporu sprzeciwiający się naszej okupacji?

Czy tam planuje się akcje dywersyjne?

Wątpię — odparłem spokojnie. — Trzymam się z dala od innych ras. Ukatrupiliby

mnie pewnie równie chętnie jak wy.

Po krótkiej wymianie zdań ponownie skierowali na mnie swój zatroskany wzrok.
— Rzeczywiście, rozstrzeliwujemy dywersantów, panie

Martin — rzekł Niebieskooki. — W przeszłości trak
towaliśmy członków twojej rasy wielkodusznie. Wierzy
liśmy, być może był to błąd, że z uwagi na tak ścisłe
podobieństwo, będziemy mogli bez przeszkód nawiązać

132

braterskie stosunki. Powiedziano nam, że Tetrowie uciskali was i nie macie powodów, by
dochować im wierności. Mimo tych zapewnień, nie uzyskaliśmy ze strony ludzi żadnej
prawdziwej pomocy. A teraz łapiemy ciebie, jak usiłujesz wykoleić pociągi dowożące nam
ż

ywność. Podaj choć jeden istotny powód, dla którego mielibyśmy wstrzymać twoją

egzekucję?

Miło z ich strony, że dali mi szansę, ale nie byłem pewien, czy potrafię spełnić ich

ż

yczenie.

— Wkroczyliście do Miasta, strzelając na prawo i lewo.

background image

Słyszałem pogłoski, że wywozicie ludzi gdzieś na dół do
jakichś obozów koncentracyjnych. Nic dziwnego, że się
przed wami ukryłem. Gdybym miał pewność, że będę
dobrze traktowany, jeśli okażę się wam przydatny, może
zgłosiłbym się dobrowolnie, ale jak miałem taką pewność
zdobyć? Pomyślałem, że spróbuję przetrwać na własną
rękę, zobaczę, co z tego wszystkiego wyniknie. Każdy
z was postąpiłby podobnie na moim miejscu. Ale jeśli
jest coś, w czym mogę być wam przydatny, oczywiście że
wolę to, niż zostać rozstrzelany.

Nie mogłem opędzić się od przeświadczenia, że zaprezentowany argument wypadł marnie

w porównaniu z tym, co życzyłbym sobie powiedzieć. Ale pierwszego lepszego Jacka
Martina trudno podejrzewać o bardziej błyskotliwą obronę.

Czy ukrywałeś się w nadziei, że Tetrowie rozpoczną kontrofensywę? — spytał mój

rozmówca.

Raczej nie — odparłem zdawkowo. — To nie w ich stylu. Będą starali się przekonać

was, byście zostali przyjaciółmi i pewnie im się to uda. Każdego udaje im się nakłonić do
przyjaźni, prędzej czy później.

133

A czy ty masz wielu przyjaciół wśród Tetrów?

W ogóle mam mało przyjaciół. Nie jestem przyjacielskim typem.

Starałem się zagrać nieszkodliwą i całkowicie niegroźną jednostkę, choć nie chciałem, by

byli o tym do końca przekonani. Mogło się to okazać niewłaściwą taktyką. Może
powinienem był wkraść się w ich łaski, zapewniając, jak wiele jestem w stanie dla nich
uczynić. Rozumowałem jednak w następujący sposób: to obudzi w nich podejrzenia, a mnie
chodzi przede wszystkim o to, aby to oni przedłożyli mi jakąś propozycję. Podejrzewałem, że
to dość prawdopodobne. Wyraźnie polowali na kolaborantów pośród ras najbardziej
zbliżonych do nich wyglądem. Zdradzali w ten sposób szowinizm, który Tetrowie bez
wątpienia uznaliby za barbarzyński. Zastanawiałem się, jakie ten fakt mógł rzucić światło na
zagadnienie różnorodności ras występujących na niższych poziomach.

Tymczasem Morskooki i Niebieskooki ponownie się naradzali. Chyba niezupełnie się

zgadzali. Na podstawie dotychczasowych znikomych doświadczeń z najeźdźcami, skłonny
byłem uważać ich za kłótliwą nację.

Ten pistolet został wyprodukowany przez ludzi? — spytał Niebieskooki, kiedy

przerwali swą cichą sprzeczkę.

Zgadza się.

Nie zabija?

Nie zabija istot z naszym typem metabolizmu. Niektóre, bardziej odmienne rasy źle

znoszą ten anestetyk.

Mimo że nie zabiłeś oficera, do którego strzelałeś — rzekł jasnowłosy ważąc słowa —

nadal pozostajesz winny przestępstwa karanego śmiercią. Zgodnie z naszym prawem,
powinienem kazać cię rozstrzelać.

134

Z wdzięcznością odnotowałem słowo „powinienem".

— Cóż — rzekłem tonem człowieka zdecydowanego grać

bohatera do końca. — I tak nie miałem przed sobą większej
przyszłości. Wiedziałem, czym ryzykuję. C'est la vie.

To ostatnie powiedziałem, oczywiście, po francusku. Jasnowłosy poprosił o wyjaśnienie i

udzieliłem mu go. Kiedy przekazał to kompanowi, odniosłem wrażenie, że siwowłosemu
zaimponował mój fatalizm.

Pogratulowałem sobie, dyskretnie, założenia dobrej przynęty, choć daleki byłem od

okazania pewności siebie. Zawsze mogli wziąć mnie za słowo i rozstrzelać.

Morskooki wygłosił dość długie przemówienie w swym ojczystym języku. Jego towarzysz

kiwał tylko głową i od czasu do czasu chrząkał przytakująco. Następnie, zwracając się do
mnie, Niebieskooki rzekł:

background image

To dla nas bardzo dziwne miejsce, zamieszkałe przez wielu dziwnych ludzi.

Rozumiemy, że dokonaliście podboju naszego świata w całkowitej nieświadomości. Dlatego
staramy się przeciwstawić mu raczej w dość wyważony sposób. Lecz Tetrowie, podobnie jak
wszystkie inne galaktyczne rasy, muszą zrozumieć, że Asgard należy do nas. Jesteśmy
gotowi go bronić. Zamierzamy nawiązywać, w miarę możliwości, przyjazne stosunki z
innymi rasami. Do tego potrzebna jest pomoc. Mimo że dopuściłeś się zbrodni, jesteśmy
gotowi okazać łaskawość. Jeśli zgodzisz się na pełną współpracę z nami, unikniesz śmierci.
Ale ostrzegam, musisz pomagać nam ze wszystkich sił, żebyśmy puścili w niepamięć twoje
wykroczenia. Czy zgadzasz się na to?

Dlaczego nie? — odparłem lekko. — Oczywiście, że tak.

135

Czy wiesz, jak naprawić szkody, które wyrządziłeś?

Nie bardzo — przyznałem. — Ale od lat korzystam z tetrańskiej techniki i mam głowę

na karku. Potrafię pomóc wam dojść do ładu z Miastem i jego systemami. Poza tym, znam
Tetrów na tyle, by pomóc wam odpowiednio się nimi zająć.

Mamy już sposoby na wyciśnięcie z Tetrów tego, o co nam chodzi — wycedził przez

zaciśnięte usta.

Domyślałem się, że już dość się cackali i zaczynają stosować surowsze metody

przesłuchiwania. Tetrowie, jak wszyscy, są wrażliwi na ból. Opanowanie sytuacji przez
najeźdźców pozostawało teraz tylko kwestią czasu. Ciekawe, czy Tetrowie planują jakieś
kroki w celu uchronienia swego ludu przed torturami czy zagładą. Może ich pojęcie
obowiązku jednostki wobec ogółu było tak przemożne, że usprawiedliwiało w ich oczach
bierność i czynienie jedynie dalszych wysiłków dyplomatycznymi kanałami w celu
nawiązania przyjacielskich stosunków.

— Pierwszym twoim zadaniem — rzekł jasnowłosy

mężczyzna — będzie odpowiedzieć na wiele pytań, które
dotąd pozostały nie wyjaśnione. Stawiamy czoła całkowicie
nowej dla nas sytuacji. We wcześniejszych doświadczeniach
nie było żadnej zapowiedzi tego, na co natrafiliśmy w
Mieście, ani tego co, jak wiemy, istnieje poza kopułą.
Wiele jeszcze musimy poznać, a ty możesz nas sporo
nauczyć. Ale ostrzegam, nasza cierpliwość wyczerpuje się.
Nie obchodzi nas za bardzo, czy będziesz żył, czy nie.
Jeśli odkryjemy, że nie pomagasz nam ze wszystkich sił,
zostaniesz rozstrzelany na miejscu. Inni też nam po
magają, a im więcej się od nich dowiemy, tym mniej
przydatny stajesz się dla nas ty. Pojmujesz?

136

— Pojmuję — przyznałem obojętnie. — Ale lepiej

odpowiada mi się na pytania, kiedy w brzuchu nie burczy
mi z głodu.

Nie bardzo spodobał mu się mój ton, ale jego niezadowolenie złagodziło trochę

zrozumienie.

Jesteś głodny i chciałbyś coś zjeść?

Tak jest — było to chyba moje jedyne całkowicie prawdziwe stwierdzenie.

W takim razie zaprowadzę cię do kantyny. Spotkasz tam kilku innych, którzy dla nas

pracują. Potem zaczniesz spłacać zaciągnięty u nas dług wdzięczności.

Niebieskooki wstał i rozmawiał przez kilka minut z nadal siedzącym siwowłosym

mężczyzną. Następnie, uzyskawszy widocznie aprobatę dla swej propozycji, ręką wskazał
drzwi, proponując tym samym, żebym wyszedł pierwszy.

Zaraz za drzwiami natknąłem się na lufy karabinów dwóch strażników. Cofnąłem się o

krok, by puścić mego oprawcę przodem.

Rozluźnili się, kiedy przemówił do nich, ale nie odsunęli broni na bok. Ruszyli za nami,

wpadając w rytm naszych kroków, kiedy odchodziliśmy korytarzem.

background image

Zainstalowane przez okupantów prowizoryczne oświetlenie rzucało intensywnie żółty

blask, odmienny od ulubionego przez Tetrów jaskrawobiałego. Przyjrzałem się żarówkom
nanizanym na przyczepiony do sufitu kabel. Niebieskooki uznał to za krytykę.

— Liche to — przyznał. — Ale to są odłączone po

ziomy, gdzie nie możemy korzystać z systemów zasilają
cych naszych przodków. Godne pożałowania. Bliżej Cent-

137

rum rzeczy wyglądają o wiele inaczej, tam motorem napędowym cywilizacji jest moc
naszych przodków.

Z przyjemnością kontynuowałbym tę rozmowę, ponieważ chciałem mu zadać co najmniej

tyle samo pytań, ile on mnie. Dochodziliśmy jednak do większego pomieszczenia,
zaadaptowanego na kantynę, z tuzinem podłużnych stołów i setkami składanych krzeseł.
Panował w nim niesamowity gwar. Kantyna była wypełniona po brzegi żołnierzami.
Domyślałem się, że muszą jadać na zmiany. Z ogromnych waz serwowano gorące potrawy:
porcje smakowitej manny z kilkoma dodatkami mającymi zbliżyć wydawane tu jedzenie do
potraw, jakie pewnie w domu gotowały im matki. Gdy poczułem zapach, obficie pociekła mi
ś

linka. Kuchnia Tetrów nigdy na mnie tak nie działała, nawet kiedy bywałem wściekle

głodny. Na tej podstawie można było wysnuć rozsądny wniosek, iż najeźdźcy, a zwłaszcza
ich fizyczne i biochemiczne ustroje, istotnie mają z nami wiele wspólnego. Od zejścia z
pokładu „Leoparda Sharka" nic porządnego nie jadłem. Termoskafandry wprawdzie są tak
zaprojektowane, aby przez jakiś czas podtrzymać przy życiu, ale nie są w stanie zaspokoić
estetycznych zachcianek podniebienia.

Skręcało mnie w środku na myśl o wielkim żarciu, ale wiedziałem, że muszę się pilnować,

dopóki na nowo nie wpadnę w nawyk jedzenia.

Tłum był tak gęsty, a umysł miałem na dodatek zaprzątnięty innymi sprawami, że nie

zwróciłem większej uwagi na grupę siedzących przy jednym ze stołów Kythnaj-czyków.
Dopiero kiedy jeden, a właściewie jedna z nich, wstała i utkwiła we mnie wzrok,
spojrzałem na nią

138

z roztargnieniem. Nie bardzo wiedziałem, co się święci, dopóki oskarżycielsko nie
wycelowała na mnie palca. Wzięła pod rękę Niebieskookiego i odciągnęła na bok.
Ś

ciszonym głosem nadawała mu coś gorączkowo do ucha.

Stałem jak wryty. Nic innego nie mogłem w tej sytuacji uczynić. Lufy karabinów obstawy,

zatoczywszy łuk, mierzyły w moją pierś. Uświadomiłem sobie, że po raz kolejny pech spłatał
mi cholernego psikusa. Kythnajską kobietą była Jacinthe Siani — okaz domorosłej
zdrajczyni, jeśli gdziekolwiek się takowa uchowała. Wiedziała aż za dobrze, kim naprawdę
jestem. Mogła też wiedzieć, że odleciałem z Asgarda jeszcze przed inwazją. Moja obecność
„tutaj" i „teraz" stanowiła więc dla niej niespodziankę najwyższej klasy. Gorączkowy szept
przycichł, a oczy Niebieskookiego nie wydawały się już blade, kiedy przeszył mnie
zdumionym wzrokiem. Spoglądały na mnie bardzo, bardzo surowo.

Cóż, panie Rousseau — przemówiła mściwie Jacinthe Siani. — Tym razem, zdaje się,

moje zeznania nie oczyściły ciebie z zarzutów.

To jeszcze nic pewnego — odparowałem z całą zuchwałością, jaką mogłem z siebie

wykrzesać. — Ja też sądzę, że nie mogę nic dobrego o tobie powiedzieć.

Nie mogłem jednak zapanować nad swym przerażeniem. Całe ich zaufanie tak

pieczołowicie przeze mnie budowane legło w gruzach. Wyglądało na to, że nic już nie
uchroni mnie przed rozstrzelaniem. Albo czymś jeszcze gorszym.

139

15

background image

S

posób, w jaki obchodzili się ze mną teraz, zdradzał wyraźną natarczywość. Co dziwne, nie
wyprowadzili mnie z kantyny, tylko odciągnęli w róg pomieszczenia i posadzili za stołem, na
którym postawili obiecany posiłek. Niebieskooki nie zasiadł ze mną do jedzenia. Odszedł
pobzykując jak rozdrażniony szerszeń wraz z nie-odstępującą go na krok Jacinthe Siani.
Kiedy jadłem, strażnicy bacznie mi się przyglądali. Nie pozwoli sobie na luz. Widocznie
otrzymali surowe rozkazy nie spuszczania ze mnie oka.

Na długo przed końcem posiłku zjawił się z powrotem Niebieskooki, a oprócz niego

starszy, niższy mężczyzna z wysadzonymi łukami brwiowymi, które nawet według ich miary,
musiały być wydatne. Wyglądał na naprawdę grubą rybę. Jadłem dalej, podczas gdy oni
omawiali zaistniałą sytuację. Pomyślałem sobie, że jeśli mam zginąć, to nie muszę umierać o
pustym żołądku. Apetyt jednak nie za bardzo mi dopisywał. Nie zdążyłem zjeść wszystkiego,
kiedy dali znak, że czas się zabierać.

Popędzili mnie z powrotem korytarzem, a potem na otwartą przestrzeń, gdzie na

najbliższym odcinku torów stał podstawiony wagon pasażerski. Wepchnęli mnie bez-
ceremonialnie do środka. Ze mną weszli Niebieskooki, nowy dostojnik, Jacinthe Siani oraz
dwóch żołnierzy.

Czy nie prościej byłoby rozstrzelać mnie na miejscu? — zwróciłem się do mężczyzny

o bladoniebieskich oczach, gdy ruszyliśmy.

Nie zamierzamy pana zabijać, panie Rousseau —

140

oznajmił. — Posiada pan zbyt wiele cennych informacji. Ale możemy traktować pana
jedynie jak szpiega i wroga. Zabrzmiało to złowieszczo, jak zapowiedź tortur.

Wróciłem, bo poprosili mnie o to Tetrowie — pospieszyłem z wyjaśnieniem. — Tak

samo jak szpiegiem, jestem też ich rzecznikiem. Tetrom bardzo zależy na nawiązaniu
dialogu. Pragną przyjaźni, nie rozumieją, dlaczego ignorujecie ich wezwania. Kiedy
dotrzemy na powierzchnię, będę więcej niż szczęśliwy, mogąc wystąpić w roli pośrednika,
jeśli chcecie.

Nie jedziemy na powierzchnię, panie Rousseau — odparł. — Zdążamy w odwrotnym

kierunku. Nie chcemy pospiesznych kontaktów z kimkolwiek spoza Asgarda. Kiedy
należycie się przygotujemy, będzie mnóstwo czasu na zajęcie się Tetrami. Tymczasem
martwią nas inne pilne kwestie. Z pewnością zainteresuje nas, co ma pan do powiedzenia i
zaręczam, że wyśpiewa pan wszystko, co pan wie.

Zaczynałem już oswajać się z myślą, że jestem interesującą osobą. Jakby wszyscy

mieszkańcy wszechświata zapragnęli nagle rozmawiać z Michaelem Rousseau, nie
przyjmując do wiadomości jego odmowy. Zdałem sobie sprawę, że Jacinthe nie
zdemaskowała mnie jedynie jako tetrańskiego szpiega, ale jako faceta, który spenetrował
niższe poziomy i rozmawiał z supernaukowcami.

Moje dotychczasowe obserwacje najeźdźców utwierdzały mnie w przekonaniu, że według

standardów galaktyki są oni wiejskimi burkami. Musieli już odkryć, jacy z nich
prostaczkowie w porównaniu z innymi rasami galaktyki. Wiedzieli, że Tetrowie wyprzedzają
ich o niebo, choć czynili, zdaje się, wszelkie wysiłki, by wieść o tym nie

141

dotarła do Tetrów z zewnątrz. Jacinthe Siani powiedziała im, że mają sąsiadów we wnętrzu
Asgarda, o wiele bardziej rozwiniętych od Tetrów. To pewnie spowodowało, że grają na
zwłokę, odrzucając propozycje dialogu z Tetrami. śywią nadzieję, iż uda im się pozyskać
sprzymierzeńców, z pomocą których będą trzymać w szachu cały wszechświat.

Przekonani byli, że kiedy zmuszą mnie do mówienia, będę im w tym dziele pomocny.

Niestety, nie uwierzą chyba w niewielką ilość rzeczy, które mogę im ewentualnie
zaoferować... a ich niewiara może mnie drogo kosztować, jeśli posuną się do przemocy jako

background image

ś

rodka perswazji.

Zastanawiałem się, jak bardzo zbici z tropu i zaniepokojeni są ci pyszni zdobywcy

Asgarda. Musieli przeżyć mocny wstrząs, najpierw odkrywając wszechświat, a potem
dowiadując się, że nie są jedynym pasożytem w trzewiach tego makroświata.

— Nie macie chyba pojęcia, kto zbudował Asgard, co?

zagadnąłem jasnowłosego, patrząc mu prosto w twarz.

Na ilu poziomach możecie działać? Dziesięciu... dwudziestu?

— Nie docenia nas pan, panie Rousseau — odparł

spokojnie, odwracając wzrok, by przyjrzeć się mijanym
polom uprawnym za oknem pociągu. — Kontrolujemy
ponad sto biostref na ponad pięćdziesięciu poziomach. To
prawda, że nie zdołaliśmy właściwie oszacować wielkości
Asgarda, zanim niespodziewanie wyszliśmy na powierz
chnię. Nawet teraz nie wiemy, w jaki sposób ustalić, jak
daleko w głąb sięgają poziomy. Wiemy jednak, że to nasi
przodkowie zbudowali Asgard. Odzyskanie dostępu do ich

142

wiedzy to tylko kwestia czasu. Istnieje prawdopodobieństwo, że wy i my mamy wspólnych
przodków i że, tak jak my, również utraciliście dostęp do posiadanej przez nich wiedzy. Jeśli
to prawda, okazuje się, że nasze interesy się pokrywają. Powinniście czynić wszelkie
starania, by pomóc w skontaktowaniu się z naszymi wspólnymi kuzynami, których ty już
spotkałeś w głębiach Asgarda.

Zerknąłem na Jacinthe Siani. Jak większość Kythnaj-czyków, miała oliwkową skórę i

sztywne czarne włosy. Jej oczy były ciemnobrązowe. To ona odstawała od reszty
towarzystwa, mimo że wielu zrodzonych na Ziemi ludzi bardziej różniłoby się od
Niebieskookiego i jego ziomków niż ona.

— Czy wasi przodkowie są również jej przodkami?

— spytałem.

Całkiem prawdopodobne — przyznał Niebieskooki.

A Tetrów?

To mało prawdopodobne.

Obawiam się, że nie — uświadamiałem go. — Mamy powody sądzić, że wszyscy

jesteśmy rodzonymi braćmi i siostrami. Nasz wspólny przodek różni się od nas tak bardzo jak
przodek łączący twoją lub moją rasę z Tetrami.

Albo przodek, pomyślałem, którego ja dzielę razem z krową, z rodzaju tych bez skrzydeł.
— Nie znam się na tych sprawach — powiedział.

— Jestem tylko żołnierzem. Będzie miał pan okazję
wkrótce porozmawiać z osobami, które się na tym znają.

Ponownie zabrzmiała w jego głosie groźba.

— Tetrowie wiele wiedzą na ten temat — zapewniałem

go. — Gdybyście tylko chcieli nawiązać właściwe stosunki,

143

można by zorganizować wymianę poglądów między waszymi i tetrańskimi ekspertami.
Gdybyście połączyli swój i ich potencjał, na pewno bylibyście w stanie rozgryźć, kto
zbudował Asgard, kiedy i po co. Tego wszyscy pragnęlibyśmy się dowiedzieć.

— Nie mnie o tym decydować — uciął rozmowę.
Następnie przekazał starszemu mężczyźnie dokładną

treść rozmowy. Przeniosłem swoje zainteresowanie na Jacinthe Siani.

— Dobrze cię traktują? — spytałem.
Uśmiechnęła się, dziwnie przypominała w tym kotkę.
— Nieźle. Lepiej niż wśród niektórych starych znajo

mych.

background image

Nie zdziwiło mnie to wcale. Sporo wiedziałem na temat osób, z jakimi zwykła się

zadawać.

— Cholera — ulżyłem sobie. — Czy musisz być tak

bezwstydnie dumna z tego, że mnie w to wpakowałaś?
Nigdy nic ci nie zrobiłem. To ty kiedyś chciałaś mnie
załatwić, pamiętasz?

— Pamiętam wszystko — zapewniła mnie.
Uznałem, że po prostu nie pała do mnie zbytnią

sympatią. Tak jak paru innych. Mogę z tym żyć.

Z pojazdu szynowego przesiedliśmy się na kołowy, który powiózł nas na przełaj ze

znacznie większą werwą. Mknął bezgłośnie, prawdopodobnie na jądrowych komórkach
paliwowych. Podejrzewałem, że najeźdźcy nie wynaleźli tych komórek. Zacząłem nawet
przypuszczać, że w gruncie rzeczy sami niewiele stworzyli. Pomyślałem, że to rzeczywiście
barbarzyńcy, a ich technika na macierzystych poziomach opiera się głównie na odkrytych
przez nich elemen-

144

tach gotowych, które nauczyli się wykorzystywać do swych celów. Przyznanie swoim
przodkom zasługi urządzenia świata, w którym żyli, było wybiegiem dla ratowania
twarzy. Nawet w głębi Asgarda byli po prostu małymi zagubionymi chłopcami. Bez
względu na to, ile biostref zdążyli podbić w trakcie swoich wypraw.

Kiedy się odkryje, jakim w istocie są prymitywnym ludem, nietrudno sobie

wyobrazić, jak nędznie muszą się prezentować światy, nad którymi sprawują pieczę.

Po takiej konkluzji nie dziwiło mnie już wcale, że nasza podróż w głąb poziomów

nie przebiegała bynajmniej gładko. Nie było żadnego szybu komunikacyjnego pro-
wadzącego bezpośrednio na dół aż do miejsca naszego przeznaczenia. Opuszczaliśmy
się o trzy, cztery poziomy naraz, po czym ponownie przesiadaliśmy do samochodu lub
pociągu, który dowoził nas do kolejnego punktu zjazdowego. Wszędzie panował duży
ruch i zacząłem sobie zdawać sprawę, jakim niesamowitym wyczynem musi być w tych
warunkach przerzucanie wojsk, a przez to, jak bardzo narażone na niebezpieczeństwo
są ich oddziały w Mieście Pierścieniorbity.

Od chwili osiągnięcia poziomu dwunastego (o ile nie pomyliłem się przy liczeniu

poziomów, które przeskakiwaliśmy) nie zauważałem już żadnych skupisk
galaktycznych jeńców. Gdziekolwiek by spojrzeć, byli tylko i wyłącznie najeźdźcy,
nieprzebrane ich rzesze: sami, z małymi wyjątkami, mężczyźni w mundurach, wszyscy,
bardzo bladzi. Nie mogłem opędzić się od wspomnienia Myrlina i bio-techniki, która go
stworzyła: przyspieszony wzrost, przymusowe faszerowanie umysłu. Doskonały sposób
na wy-

9 - Najeźdźcy z Centrum

145

hodowanie własnych żołnierzy. Zaciekawiło mnie przelotnie, czy w taki właśnie sposób
zostali wyprodukowani ci żołnierze, naszpikowani iluzjami na temat swego pochodzenia i
natury. Ale to nie miało sensu. Nic w zachowaniu neoneandertalczyków nie wskazywało na
to, że kieruje nimi jakaś rasa panów.

W drodze na dół obejrzałem małe wycinki około trzydziestu różnych poziomów.

Ostatecznie wylądowaliśmy chyba na pięćdziesiątym drugim. Możliwe, że pomyliłem się o
dwa w jedną lub drugą stronę. Wierzchnie warstwy były zupełnie wymarłe, brakowało oznak
ż

ycia. Piąty i szósty poziom przypominały pierwszy i drugi. Były bardzo zimne, choć nie tak

jak trzeci i czwarty. Nie sposób upewnić się co do temperatury panującej na zewnątrz
hermetycznych pojazdów, w których przemierzaliśmy obszary na tych poziomach, ale
musiało być dobrze poniżej temperatury krzepnięcia.

background image

P

oziomy oznaczone przeze mnie jako trzydzieste różniły się od dwudziestych jaskrawym
oświetleniem i gęstością zaludnienia. Za każdym razem, po opuszczeniu któregoś z
budynków kryjących w sobie szyby komunikacyjne, wyjeżdżaliśmy na ruchliwe ulice miast
— na szerokie drogi z fasadami wysokich po sklepienie domów po obu stronach,
chodnikami, sklepami. Domyślałem się, że stanowiły one serce imperium najeźdźców. Były
to poziomy,

146

które podbili i skolonizowali w zamierzchłej przeszłości. Nie potrafiłem rozpoznać ich
macierzystego poziomu, a moje pytania pozostawały bez odpowiedzi. Niebieskooki
posprzeczał się ze starszym oficerem i siedział z nadąsaną miną i zaciśniętymi ustami.
Jacinthe Siani trzymała mnie na dystans, pragnąc pokazać swym nowym przyjaciołom,
ż

e twardo stoi po ich stronie.

Bardzo rzadko dostrzegałem na ulicach przedstawicieli innych ras, choć z pewnością

widziałem teraz znacznie więcej kobiet i cywilów. Pod względem fizycznym gatunek
neoneandertalczyków wykazywał niezwykle małe zróżnicowanie. Przypuszczałem, że
wszyscy oni wywodzili się z ograniczonego zasobu genów. Pasowało to do popularnej
teorii, w myśl której Asgard był Arką, a jego liczne środowiska zostały zawczasu
urządzone do zasiedlenia przez potomków kilku wybranych jednostek. Może wszyscy
najeźdźcy pochodzili od jednej pary, od jakiegoś Adama i Ewy. Teraz jednak byli tak
liczni, że musieli zająć kilkanaście nowych środowisk, prócz tych wyznaczonych im
pierwotnie jako ich Eden.

Rzecz jasna, kolonizacja nie polegała jedynie na zajmowaniu dziewiczych obszarów.

Gdyby odkrywali tylko puste tereny, teraz dysponowaliby może ledwie milionem
wozów bojowych i armią złożoną z dziewięćdziesięciu dziewięciu procent męskiej
populacji. Nie natrafiłem jednak na ulicach na żadne świadectwa zdradzające los
ujarzmionych ras. Kilku egzotycznych osobników, jakich widziałem, mogło być ich
niewolnikami albo znaturalizo-wanymi niedobitkami zgładzonej rdzennej ludności.

Kiedy krążyliśmy po ulicach miast, umilałem sobie czas odrobiną spekulatywnej

matematyki.

9*

147

Przypuśćmy, że bladoskórzy pseudoneoneandertalczycy niedawno zasiedlili dwadzieścia

halosystemów, każdy o powierzchni nie mniejszej od wszystkich lądów Matki Ziemi. Przy
wydajnej produkcji żywności mogliby podwajać liczbę ludności co czterdzieści lub
pięćdziesiąt lat, więc do końca następnego stulecia musieliby zająć kolejne sześćdziesiąt
halosystemów, z końcem drugiego stulecia następnych czterysta osiemdziesiąt. Ile czasu
zabrałoby im zasiedlenie całego Asgarda? Kiedy natrafiliby na kogoś, kto położyłby kres ich
grze? A skoro Asgard rzeczywiście liczył sobie miliony lat, dlaczego któraś z jego ras nie
rozprzestrzeniła się na tyle, by zapełnić cały ten makro-świat?

Próbowałem poruszyć tę kwestię z mymi oprawcami, ale jasnowłosy mężczyzna siedzący

z nadętą miną nie kwapił się do rozmowy. Uprzytomniono mu w sposób dobitny, że jego

background image

zadaniem jest konwojowanie mnie do miejsca przeznaczenia, a nie oświecanie mego umysłu.

Poniżej czterdziestego poziomu nastąpiły dalsze zmiany. Agresorzy, zdaje się, mieli takie

same kłopoty ze zjazdem na dół ze swych macierzystych poziomów, jak z podróżą w górę.
Ponownie ich miasta wchłonęły ubogie zabudowania ciągnące się wzdłuż dróg
przecinających mało zachęcające tereny. Ale te niższe poziomy nie były ciemne i ponure.
Wręcz odwrotnie, wiele z nich jaśniało i kipiało życiem. Jeśli wierzchnie warstwy Asgarda
można przyrównać do tundry lub stepu, te stanowiły dżunglę, mokradła i sawannę.

W czasie jednej z dłuższych podróży (około sześćdziesięciu kilometrów) od jednego

szybu do drugiego,

148

pociłem się tak obficie, że zatęskniłem za skafandrem izotermicznym z jego wyważoną
kontrolą temperatury. Jechaliśmy wozem bojowym, jak na większości poziomów do końca
nie ujarzmionych, gorące światło z wysokości trzydziestu metrów tak rozpalało metalowy
pancerz, że czułem się jak w piekarniku.

Tereny po obu stronach drogi spryskano jakimś herbicydem, a nowa roślinność dopiero

nieśmiało wypuszczała pędy pośród zbrązowiałych i wysuszonych okazów dawnej flory.
Dostrzegaliśmy jednak w pewnej odległości sięgające niemal sklepienia drzewa,
rozpościerające swe olbrzymie dłoniaste liście. Liście te, tworząc gęsty baldachim, wchła-
niały obfite promieniowanie niemal u jego źródła. Do niższych pięter docierało ono w
postaci zwichrowanych zygzaków wąskich promieni światła. Nie mogłem uwierzyć, że
dziwne, bujne poszycie podtrzymywane było przy życiu jedynie przez to rozproszone
ś

wiatło, które widocznie w zupełności wystarczało. Doszedłem do wniosku, że większość

przygruntowej roślinności miała termosynte-tyczne właściwości i czerpała energię z samego
podłoża.

Nigdy przedtem nie widziałem naturalnego systemu organicznego. Dziwiłem się, że

rośliny nie są białe, jak się należało spodziewać, lecz pokryte wzorami i barwami
tworzącymi najrozmaitsze niesamowite zestawienia. Jak kwitnące rośliny na Ziemi, tak i
termosyntetyczne ich odpowiedniki zewoluowały w ścisłej współpracy z owadami. Zwabiały
zapylające je owady na wszelkie możliwe sposoby, oddziaływując na ich wzrokowe i
węchowe zmysły.

Był to gwarny las, rozbrzmiewający trelami, które początkowo brałem za nawoływanie

ptactwa. Ale w trakcie

149

jednej z niezmiernie rzadkich rozmów z Jacinthe Siani dowiedziałem się, że w tym
ekosystemie nawet rośliny były obdarzone głosem. Tutejsze ptaki, jak mówiła, spasione i
nieruchawe, naśladowały kwiaty, imitując ich wygląd zewnętrzny i śpiew, by zwabić ofiary
do swych wygłodzonych dziobów.

Zastanawiałem się, czy najeźdźcom udało się odszukać urządzenia sterujące temperaturą w

tych biostrefach. A jeśli tak, to dlaczego po prostu nie przykręcili trochę termostatów, aby
tereny stały się dla ludzi bardziej dostępne? Czy jak zagorzali konserwatyści, pozostawili
sprawy ich własnemu biegowi, nie chcąc swą ingerencją doprowadzić do ekologicznej
katastrofy? Bardziej prawdopodobne było, że zostawili tak ten system, bo nie wiedzieli, jak
go zmienić. Naprawdę przypominali gromadę neandertalczyków, która niespodziewanie
trafiła na ulice Nowego Jorku XXI wieku. Mogliby uchodzić za miejscowych,
przywdziewając odzież, a nawet żyć z rozboju, wykorzystując swą toporną broń, ale nie
mieliby pojęcia, jak cokolwiek działa.

Ale gdzie podziewali się strażnicy Zoo, którzy nie powinni dopuścić do wyrwania się tych

dzikusów z przeznaczonych dla nich klatek? Gdzież, ach gdzież są panowie Valhalli?

Kiedy przemierzaliśmy kolejny tropikalny rajski ogród, zastanawiałem się, przez jakiego

rodzaju istoty rozumne jest on zamieszkany? Biostrefy nie są chyba tylko gigantycznymi
wiwariami, chociaż jak dotąd nie widziałem ani jednej człekopodobnej istoty przemykającej
w zaroślach. Najeźdźcy, co prawda, nie wywarli na tych terenach swego

background image

150

kolonizacyjnego piętna, ale łatwo mogli wyrobić sobie wśród miejscowej ludności opinię
okrutników i ci ostatni woleli nie pokazywać się im na oczy. Przychodziły mi do głowy
wyobrażenia łagodnych pigmejów, plemion żywiących się kwiatem lotosu, bystrych facetów
wymyślających instrumenty muzyczne do zwabiania motyli i pszczół.

Im głębiej zjeżdżaliśmy, tym wszystko stawało się dziwniejsze. Z zadowoleniem

odnotowałem fakt, że rozmieszczenie poziomów nie odpowiada prostej zasadzie: im dalej,
tym goręcej. Gdyby tak było, poziomy zaczynałyby się od absolutnego zera, a przy
pięćdziesiątym byłoby za gorąco dla jakiejkolwiek formy życia. Marnie rysowałyby się w
takiej sytuacji szanse napotkania dalej czegoś ciekawego.

Ale ciążenie ledwo zaczynało słabnąć i wiedziałem, że kojąca kraina, w której stoczyłem

pojedynek z Amara Guurem, znajduje się o wiele niżej.

Pod tropikalnymi biostrefami rozciągały się nieco chłodniejsze, których ekosystemy nie

były tak rozbuchane. Niektóre wyglądały na nadające się już do podbicia, choć nie zdradzały
więcej śladów obecności najeźdźców niż tropikalne cieplarnie powyżej. Ci, których udało
nam się dojrzeć, nosili maski oraz odzież ochronną. My nie musieliśmy, chronił nas
nieprzepuszczalny, jak sądziłem, pancerz pojazdu.

Towarzysze podróży nie chcieli wyjaśnić, dlaczego poziomy czterdziesty trzeci i piąty,

mimo swego niewinnego wyglądu, nie nadają się do kolonizacji. Maski i szczelne
kombinezony przywodziły na myśl pogłoski szerzone przez galaktycznych badaczy o
pysznych światach, które okazywały się śmiertelnymi biochemicznymi pułapkami. Kiedy

151

zbierze się kilku galaktyków, przytaczane przez nich opowieści podróżników nie są warte
funta kłaków. Co najwyżej jedna na sto kryje w sobie ziarno prawdy. Wysłuchałem ich
wiele: bawiły mnie, a także oddawały jakieś poczucie tajemniczości wszechświata.

Można by sądzić, że ponieważ wszystkie planety typu Ziemia opierają się na takim samym

biochemicznym ustroju i posiadają bardzo zbliżone zasadnicze grupy form życia, bardzo są
do siebie podobne. Otóż, to tylko częściowo prawda. Choć nawet wytrawni podróżnicy
często przez całe życie nie natrafiają na świadectwa wskazujące, że tak nie jest. Niewiele ras
humanoidalnych odwiedza się nawzajem na swych ojczystych planetach. Co prawda, od-
wiedzają swoje macierzyste układy, ale w cywilizowanych układach rzadko kiedy występuje
potrzeba schodzenia na dno studni grawitacyjnej. Doświadczony podróżnik zwiedza
dwanaście do piętnastu światów, lecz rzadko zdarza się turysta, który rzeczywiście postawił
stopę na więcej niż trzech planetach.

Naprawdę egzotyczne światy to — rzecz jasna — te, na których życie się nie rozwinęło

albo rozwinęło, lecz w całkowicie odmiennych warunkach. Światy te są często dla
zwiedzających niedostępne. Nie dlatego, że tubylcy miotają w nich włóczniami; tamtejsze
związki organiczne są dla nich śmiertelną trucizną. Biostrefy mijane przez nas, według mych
obliczeń, na poziomie czterdziestym trzecim i piątym mogły należeć do tego właśnie rodzaju.
Nie mogłem jednak, mimo najszczerszych chęci, dostrzec żadnych oznak wskazujących,
dlaczego są one tak niebezpieczne. Roślinność zachowała zielony kolor, a przeważająca jej
część wciąż wyglądała na drzewa, trawy, krzewy i kwiaty.

152

Natomiast poziomy czterdziesty siódmy i czterdziesty dziewiąty uległy intensywnej

kolonizacji. Na poboczach dróg kwitły skupiska najeźdźczej ludności, mimo że panujące
temperatury nadal zaliczały się do rzędu wysokich. Pięćdziesiąty, choć dane nam było ujrzeć
jedynie jego wyrywki, okazał się prawdziwym cudem. Jego oświetlenie, było jednolite i
bardzo przyćmione. Przypominało raczej mglisty zmierzch niż gwiaździstą noc. Ale panujące
tu ciepło zrodziło bogate życie, przypuszczalnie opierające się niemal wyłącznie na
termosyntezie.

Niełatwo wyobrazić sobie rodzaj planety, lub tylko jej połaci, na której mogłyby zaistnieć

podobne warunki. Może byłoby to dopuszczalne na planecie ze stromym nachyleniem

background image

osiowym, spowitej mgłą, na wykazującym znaczną aktywność obszarze wulkanicznym. Ale
trudno sobie wyobrazić, aby tereny takie nie ulegały zmianom wystarczająco długo, by
mogło rozwinąć się na nich życie w postaci bogatej flory i fauny.

Można by sądzić, że w tego rodzaju ekosystemie nie występują żadne barwy —

przyćmione światło sprzyja jedynie powstawaniu różnych odcieni szarości. Ale w tym
przypadku to się nie sprawdzało. Wiele tutejszych roślin wypuszczało kolorowe kwiaty i
rodziło kolorowe owoce, którym same dostarczały światła. Była to kraina gwiazdkowych
choinek obsypanych mnóstwem własnego wytworu bioluminescencyjnych bajecznych
lampionów. Również wiele owadów obnosiło ze sobą swe własne światełka. Gdziekolwiek
by spojrzeć, przelatywały roje świetlików, a na „ziemi" jarzyły się wstęgi świecących
robaków.

153

Zdałem sobie sprawę, że to co się tu działo, było w pewnym sensie odwróceniem

charakterystycznego dla Ziemi ukierunkowania procesów życiowych. Tam, paliwem,
ź

ródłem energii było dla niższych form życia światło, natomiast wyższe organizmy

wytwarzały swą własną ciepłotę. Tu zaś podstawowym paliwem było ciepło, a naj-
inteligentniejsze organizmy posługiwały się światłem do przekazywania informacji. Może
przychodziło im to tak lekko jak ziemskim stworzeniom wydzielanie zapachów. Nigdy o
czymś takim nie słyszałem i byłem oczarowany. Natomiast moi towarzysze podróży,
znudzeni, ledwie zerkali przez szczelnie zamknięte okna pojazdu. Minęliśmy po drodze kilka
budowli, ale żadnych przechodniów. Pomyślałem, że to może kolejna biostrefa, w której
można oddychać bezpiecznie wyłącznie poprzez maski filtrujące.

Ani mężczyzna o bladoniebieskich oczach, ani Jacinthe Siani nie chcieli udzielić mi

wyjaśnień na temat tego zjawiska, Zdałem sobie sprawę, że jedyna jej uwaga, o muzykalnych
roślinach, prawdziwie świadczyła, ile trzeba, by obudzić jej ciekawość. Co do najeźdźcy,
mimo iż był „tylko" żołnierzem, zdawał się całkowicie obojętny na piękno i czar właściwy
tajemnicom, jakie kryl w sobie Asgard. Dla niego wszystko wydawało się oczywiste, nic nie
znaczyło w kategoriach nawiedzonych teorii na temat Asgarda i boskich istot, które go
zaprojektowały.

Prymitywna umysłowość, rozmyślałem, zapatrzona w mądrość domniemanych przodków,

nie dbająca o postęp swej własnej wiedzy. A mimo to ludziom tym może powieść się
przepędzanie Tetrów z Asgarda i spustoszenie rozległych obszarów tego makroświata.

154

Jeśli kiedykolwiek brałem poważnie możliwość zdradzenia Tetrów i oddania swego losu w

ręce najeźdźców, teraz wiedziałem, że nie mógłbym tak postąpić. Potrzebowałem
sprzymierzeńca, któremu prawdziwie leżało na sercu zgłębienie tajemnic Asgarda.

Po migawkach ekosystemów na poziomie pięćdziesiątym nie mogłem doczekać się

dalszych widoków. Następny etap zjazdu doprowadził nas, według moich obliczeń, do
poziomu pięćdziesiątego drugiego. Był równie niesamowity, a kiedy zmieniliśmy środek
lokomocji przed pokonaniem skomplikowanej śluzy powietrznej, wiedziałem już, że
atmosfera jego pozbawiona jest tlenu. Pojazd, do którego wsiedliśmy, przypominał
hermetyczny miniaturowy statek kosmiczny.

Na zewnątrz pieniło się życie bujniejsze niż w poprzednich środowiskach wodorowych.

Tam, oprócz bagnistej powłoki na powierzchni, przeważały formy lotne. Natomiast na tym
poziomie występowało wiele form drzewiastych w kształcie dendrytów. Wzdragam się przed
użyciem słowa „drzewa", ponieważ bardziej przypominały twory koralowe, poskręcane i
wijące się we wszystkie strony, pozbawione listowia. Nie tworzyły lasu, bowiem rosły w
odstępach, ale część z nich, na wzór lotnego środowiska na poziomie pięćdziesiątym, rodziła
coś w rodzaju świetlistych owoców. Występowały też latające lub, ściśle mówiąc, szybujące
stworzenia, bowiem nie dostrzegałem ani nie słyszałem niczego, co przypominałoby trzepot
skrzydeł, kiedy przefruwały z jednego koralowca na drugi.

Rosło też jakieś poszycie, na które składały się przeważnie kulkowate twory różnej

background image

wielkości, często skupione

155

w grona. Nie wyobrażałem sobie, na jakim metabolizmie opierają się te organizmy.
Wiedziałem o istnieniu w konwencjonalnych ekosystemach bakterii rozwijających się
wyłącznie w środowisku beztlenowym, ale nie słyszałem o żadnych tkankowcach, wyżej
zorganizowanych bytach, obywających się bez tlenu. Musiało tu natąpić radykalne
odwrócenie podstawowego mechanizmu DNA, jeśli ten rodzaj życia miał cokolwiek
wspólnego z naszym.

Krótko jechaliśmy przez te tereny, ledwie kilka kilometrów. Dotarliśmy w końcu do

ogromnego muru z oknami, ciągnącego się w obie strony w mrok. Przedostaliśmy się przez
system śluz, ale zamiast przed kolejnym wielkim elewatorem zaparkowaliśmy nasz pojazd w
nawie. Kiedy wysiadaliśmy, naprzeciw nam wyszli uzbrojeni żołnierze. Zdałem sobie
sprawę, że dalej nie pojedziemy. Byliśmy u celu.

Czasomierz na nadgarstku pokazywał czas w jednostkach miejscowych, ale licząc w

ziemskich godzinach, podróż nasza trwała prawie dwa dni.

Przy takim mnóstwie atrakcji za oknem nie docierało do mnie w pełni, jak bardzo jestem

zmęczony. Dopiero teraz z wolna zacząłem sobie zdawać sprawę, że spałem ledwie sześć w
czasie czterdziestu ośmiu godzin jazdy.

Początkowo dziwiło mnie, że cel naszej podróży znajduje się w tak wrogim otoczeniu. Ale

wkrótce zrozumiałem, jaką logiką kierowali się najeźdźcy. Jakie miejsce lepiej nadawało się
na więzienie ścisłego nadzoru niż budynek otoczony zewsząd atmosferą, w której nie można
oddychać? Na pewno zniechęcało to do podejmowania wszelkich prób ucieczki.

156

Po dotarciu na miejsce nie mogłem uwolnić się od natrętnej świadomości beznadziejności

mego położenia. Na głębokości pięćdziesięciu poziomów nie mogłem żywić najmniejszej
nadziei na uwolnienie przez Tetrów. Susarma Lear nigdy nie będzie w stanie mnie odszukać,
nawet gdyby chciała wraz z Gwiezdną Gwardią pospieszyć mi na ratunek. Jak gdyby nie dość
było mych męczarni, podejrzewałem, że moi oprawcy zażądają ode mnie o wiele więcej
informacji, niż jestem w stanie im udzielić. Z pewnością nie zamierzali pobłażliwie
traktować niedostateczności mych odpowiedzi.

17

P

óźniej przekonałem się, że więzienie było bardzo zatłoczone, choć zaraz po przyjeździe tego
się nie widziało. Korytarze zionęły pustką, wszyscy siedzieli pozamykani w swych celach.
Nawet strażników kręciło się niewielu. Chyba nie trzeba było ich dużo, zważywszy, że
wszelkie marzenia o buncie lub ucieczce z góry skazane były na niepowodzenie.

Warunki obozowe były skromne, tyle byłem w stanie po drodze dostrzec. Ściany lśniły

zimnym, metalowym blaskiem, drzwi celi, nie kończące się szeregi w odstępach ledwie
sześciometrowych, niczym między sobą się nie różniły.

Przyszłość rysowała się w czarnych barwach, kiedy tak szedłem prowadzony pod eskortą

do wyznaczonego mi miejsca. Ale gdy otworzywszy drzwi, strażnicy wepchnęli

157

mnie do środka, z ulgą stwierdziłem, że nie jest aż tak źle, jak myślałem. Pacjenci tej dziwnej
instytucji rozmieszczani byli po dwóch w jednej celi. Naszym oprawcom starczyło na tyle
pomyślunku, by kojarzyć swych ze swymi. W obozie przebywał tylko jeden człowiek, więc

background image

natychmiast zaprowadzono mnie do jego celi.

Kiedy zatrzasnęły się za mną drzwi, człowiek ów spojrzał na mnie z nieskrywanym

zdumieniem, jakby moje zjawienie się graniczyło z cudem. Ucieszyłem się na jego widok.
Pomyślałem, że w tej zabitej dechami dziurze stanowi on najlepszą możliwą namiastkę
przyjaznej duszy.

— Cześć, Alex — przywitałem go. — Mały ten wszech

ś

wiat, co? O której godzinie podają do stołu?

Przyjemnie było popatrzeć, jak przez jego twarz przebiegają, jeden za drugim, grymasy

całkowitego zaskoczenia.

Rousseau! — wybąkał wreszcie, jak gdybym był co najmniej świętym Mikołajem albo

diabłem wcielonym.

Możesz mi mówić Mike — zachęciłem go.

Przecież wyjechałeś jeszcze przed inwazją — stwierdził głupawo. — Powinieneś być

już na Ziemi.
Używał parole: angielski nie był jego ojczystym językiem i nie posługiwał się nim
nieproszony. Rozejrzałem się czujnie dokoła.

— Czy to miejsce jest na podsłuchu? — spytałem po

angielsku.

Pokręcił znużony głową, bardziej w oszołomieniu niż przecząco.

— Wątpliwe — odparł w tym samym języku. — Moim

skromnym zdaniem, to barbarzyńcy. Jeśli pominąć tech-

158

nikę, którą bezrozumnie przejęli, stoją mniej więcej na poziomie ludzi z pierwszej
połowy XX wieku.

Cóż — stwierdziłem. — Teraz to i tak bez znaczenia. Po prostu nie jestem do

końca pewny, ile ci neandertalczycy o mnie wiedzą, ani ile powinienem im powiedzieć.
Jacinthe Siani wskazała mnie jako faceta, który dostał się na dół zapadnią Saula
Lyndracha. Spaliła historyjkę, którą dla niepoznaki zmyśliłem na miejscu. Interesują się
mną z powodu mych odkryć w głębi Asgarda. Tylko to ich chyba powstrzymuje przed
rozstrzelaniem mnie jako tet-rańskiego szpiega. Staram się nie puszczać pary z ust, ale
nie wiem, co zamierzają oni. Co ty im powiedziałeś?

Zapewniam cię — oznajmił sztywno — że nie powiedziałem im absolutnie nic i

nie zamierzam w przyszłości zmieniać zdania. Mogą, ze względu na powierzchowne
podobieństwo, traktować mnie jako najbliższego krewnego swego gatunku, ale to
dowodzi jedynie, jak

bardzo są nieokrzesani.

Nie mogłem się z tym nie zgodzić. Zawsze można było polegać na poczuciu godności

Aleksandra Sovorova. Podobnie znana też była jego awersja do półśrodków. Jeśli
postanowił milczeć, nie pisnął ani słowa do sądnego dnia.

Usiadłem na wolnej pryczy i wierzchem dłoni otarłem czoło. Byłem zgrzany, trochę

bolało mnie gardło. Dotąd przypisywałem swe nie najlepsze samopoczucie zmęczeniu,
ale teraz zaczęły dokuczać zatoki.

— Masz jakąś chusteczkę? — spytałem. — Chyba się

przeziębiłem, a przejechałem co najmniej z pół świata.
Tutejsze zaplecze medyczne nie odpowiada zapewne tet-
rańskim normom?

159

Raczej nie — podał mi ostrożnie chusteczkę. Nie miało sensu unikanie bezpośredniego

kontaktu; jeśli mieliśmy dzielić celę, będziemy musieli podzielić się też wirusami.

Domyślam się, że któryś z ziemskich znajomych wydał ciebie jako kogoś, kto

background image

najprawdopodobniej zna się na technice Tetrów? — dociekałem. — Zwrócili się więc o
pomoc, nie spodobała im się twoja aspołeczna postawa i zesłali cię na dół na małą
resocjalizację.

Coś w tym stylu — potwierdził.

Torturowali cię?

Nie. Do tej pory próbowali pozyskać mą współpracę za pomocą argumentów i

przekupstwa. Najstraszniejsze groźby ciskają pod adresem Tetrów. Chyba przekonali się, że
nie wiem zbyt wiele.

Ulżyło mi. Mam tylko nadzieję, że zastosują podobną taktykę wobec mnie. Argumenty

i przekupstwa mogę znieść.

Mam nadzieję — odezwał się lodowatym tonem — że nie zamierzasz współpracować z

tymi niecnymi mordercami.

To zależy, co będą chcieli wiedzieć. Jestem w pewnym stopniu upoważniony do

rokowań. Który z Tetrów ma najwyższy numer w obozie?

Jest jeden o nazwisku Vela-822 — odparł nieco podejrzliwie.

Czy jest jakaś możliwość dotarcia do niego?

Oczywiście. Dwa razy dziennie odbywają się zajęcia ruchowe i więźniowie bez

przeszkód mogą się ze sobą kontaktować. Czy są jakieś szczególne powody, dla których
chcesz się z nim widzieć?

160

Mówiłem ci. Jestem szpiegiem Gwardii Gwiezdnej. Tetrowie wynajęli mnie,

a także Susarmę Lear i oddział gwardzistów, do zbadania sytuacji na dole i
ustanowienia linii komunikacyjnych.

A jak spodziewasz się przesłać swój meldunek z powrotem? — spytał

zgryźliwie. — Nadzór w obozie jest rozluźniony, ale wcale nie musi być ścisły.
Nawet gdybyś zdobył skafander próżniowy, nie miałbyś dokąd się udać, chyba że
do szybu. A gdyby udało ci się pojechać w dół lub w górę, w obu przypadkach
napotkasz okupowane przez najeźdźców poziomy.

Więc nikt nie ucieka?

Nikt nawet nie próbuje — zapewnił mnie.

W takim razie — stwierdziłem — będę musiał wydostać się stąd drogą

perswazji. A jeśli pociągnie to za sobą konieczność podzielenia się z nimi mą
wiedzą, pójdę na to. Musimy przygotować się do ponoszenia ofiar.

Nim zacząłem, nie zdawałem sobie sprawy, że będę musiał poczynić plany mniej

więcej w tym guście. W gruncie rzeczy jeszcze w ogóle nic nie planowałem. Ale
Alex Sovorov zawsze drażnił swym nieznośnym sposobem bycia i nie miałem
zamiaru zdradzać się, że nie wiem, jak trzeba lub można postąpić.

Spojrzał na mnie niepewnie, nie do końca przekonany, czy powinien okazać

dezaprobatę. Miał przed sobą nowy dylemat. W przeszłości, ilekroć się stykaliśmy,
był święcie przekonany, że zasługuję na naganę.

Pracujesz dla Tetrów? — dopytywał się.

Zgadza się. Mają kłopoty z nawiązaniem kontaktu z naszymi sympatycznymi

gospodarzami. Wysłali na po-

10 - Najeźdźcy z Centrum

161
wierzchnie trzy grupy zwiadowców, by dowiedzieć się, co jest grane. Miałem pecha i
wpadłem jeszcze na pierwszym etapie. Miejmy nadzieję, że innym dopisało szczęście. Ale
tak dla mej własnej satysfakcji, byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciał podzielić się ze mną
swą wiedzą. Zakładam, że twoje postanowienie ignorowania najeźdźców nie dotyczy
zwracania uwagi na inne rzeczy?

Oczywiście, że nie — zapewnił mnie. — Niestety, nie udało mi się dotychczas

background image

zgromadzić zbyt wielu danych. O ile bardzo chciałbym porozmawiać z rdzennymi Asgar-
dyjczykami, na przeszkodzie stanął tu brak wspólnego języka. Niektórym z nich zależy na
nauczeniu się parole nie mniej niż najeźdźcom, ale mają ograniczone możliwości. Część z
nich poczyniła postępy w czasie zajęć ruchowych, ale lingwiści okupantów obcują z
kolaborantami przez całą dobę i lepiej opanowali parole.

Nie szkodzi — powiedziałem. — Nie oczekuję cudów. Zacznijmy od obozu. Ilu

przebywa tu więźniów i kim oni są?

— Nie zdołałem poczynić dokładnych obliczeń...
Jego pedanteria działała na mnie trochę zniechęcająco.

Zastanawiałem się, czy nie lepiej położyć się teraz spać i spróbować sensowniejszej
rozmowy rano. Zaczynała mnie boleć głowa, ale nie dawałem za wygraną.

Daj spokój, Alex. Po prostu chcę się zorientować w sytuacji. Co to za miejsce?

Cóż — zaczął. — Sądzę, że przebywa tu ze dwa tysiące osób. Zdecydowana większość

to przedstawiciele ras pozagalaktycznych. Według moich obliczeń jest ich co najmniej
tuzin. Jedną dziesiątą stanowią galaktycy,

162

w większości Tetrowie. Zdaje się, że najeźdźcy sprowadzili tu przynajmniej po jednym
przedstawicielu każdej rasy występującej w Mieście Pierścieniorbity. Jest to w równej
mierze ośrodek kształcenia jak i miejsce odosobnienia. Całkiem prawdopodobne, że ściągają
tu każdego, kogo chcą przez dłuższy czas przesłuchiwać. Przypadki znęcania się nad
więźniami nie są częste, ale nie jestem w stanie określić pełnego zakresu przeprowadzanych
tu czynności śledczych. Na razie wyciąganie wniosków byłoby przedwczesne.

O, merde — mruknąłem. Mogłem się tego spodziewać. Położyłem się i spojrzałem na

niego, podkładając pod głowę poduszkę.

Jesteś zmęczony — zauważył.

Miło było widzieć, że nie jest całkowicie niezdolny do wyciągania wniosków.

Nie powiedziałeś, o której tu podają do stołu — przypomniałem.

Działamy w oparciu o cykl dobowy nieco dłuższy od tetrańskiej normy. Najeźdźcy,

zdaje się, dzielą dobę na czterdzieści jednostek. Nie mam pojęcia dlaczego. Światła włączane
są o jednostce zero, gasną o dwudziestej piątej. Jadamy w czasie pierwszej, jedenastej i
dwudziestej pierwszej jednostki. Ćwiczymy między piątą a szóstą i piętnastą a szesnastą
jednostką.

Spróbuję zapamiętać — obiecałem.

Po dłuższej chwili, kiedy dotarło w końcu do jego zakutego łba, że nie jest dla mnie zbyt

ż

yczliwy, odezwał się łagodniejszym tonem:

— Co z nami będzie, Rousseau? Czy Tetrom uda się

doprowadzić do naszego uwolnienia?

10*

163

Dlaczego Tetrowie mieliby się tak tobą przejmować? — spytałem odwzajemniając

trochę jego złośliwą zgryź-liwość. — Mimo twej cennej pracy na rzecz Centrali, Tetrowie
mają ciebie w nosie. A teraz, kiedy zawiodłem w powierzonej mi misji, pewnie i ja obchodzę
ich niewiele więcej. Na twoim miejscu, Alex, zacząłbym główkować, jak samemu sobie
pomóc. To właśnie mam zamiar zrobić.

Aha — odparł beznamiętnie. — W takim razie życzę ci szczęścia.

Potrafię wyczuć, kiedy ktoś nie jest ze mną szczery. Niestety, pomyślałem, może potrzeba

mi będzie szczęścia, i to mnóstwo, a także czegoś więcej. Przymknąłem oczy, próbując
pomyśleć, jaką obrać taktykę, kiedy znowu zaczną się pytania, co bez wątpienia wkrótce
nastąpi. Nie mogłem zebrać myśli. Byłem wyczerpany, pociągałem nosem, daremnie
próbując oczyścić zatoki.

Ze wszystkich głupich miejsc na złapanie przeziębienia, pomyślałem, musiało się to

przytrafić akurat tutaj, gdzie nie mogę liczyć na właściwą opiekę lekarską.

Los wciąż zdawał się rozdawać mi najgorsze karty. Zdałem sobie sprawę, że chyba

powiedziałem Alexowi prawdę. Wypadliśmy z rozgrywki na dobre i nie było nikogo, kto

background image

chciałby nas wprowadzić do niej z powrotem. Jeśli nie rozegram tej partii właściwie,
pomyślałem, mogę spędzić tu długi, długi czas.

18

D

ruga faza przesłuchania rozpoczęła się o wiele przyjemniej od pierwszej. Nowy rozmówca
lepiej władał parole od mego starego znajomego o oczach koloru ziemskiego nieba i z
pewnością nie był „tylko żołnierzem". Nawet mi się przedstawił. Nazywał się Sigor Dyan.
Ubrany był na czarno, jak wszyscy mężczyźni noszący mundury, ale nie miał epoletów, co
delikatnie podkreślało, że był wystarczająco ważną osobistością, by stać ponad wojskową
hierarchią. Skórę miał białą, przeciętne jasne włosy, ale interesujące oczy, o lekko
purpurowym odcieniu, barwy pośredniej między jasnoniebieską a typową dla albinosów
różową. Jego łuki brwiowe nie były zanadto wysadzone, miał stosunkowo proste czoło, co
wszystko razem nadawało mu bardzo ludzki wygląd.

Przyjął mnie w gustownym pomieszczeniu. Poprosił, żebym spoczął na sofie, sam zaś

usiadł na kanciastym krześle z podwyższonym siedzeniem. W rezultacie spoglądał na mnie z
góry, mimo że byłem od niego wyższy o dobre trzy centymetry. Między nami stała niska
ława ze szklanym blatem, a na niej dwie filiżanki i imbryk z parującym napojem.

Bez pytania nalał nam obu po filiżance i podsunął mi jedną. Posmakowałem ostrożnie.

Napój był zielony i słodki, jak herbata miętowa z cukrem. Złagodził trochę ból gardła, który
ostatnio bardzo mi dokuczał. Była to, oczywiście, pora, w której obchodzono się ze mną jak
w jedwabnych rękawiczkach, ale wiedziałem, że muszę wystrzegać się żelaznej pięści.

165

Nazywa się pan Michael Rousseau? — zaczął.

Zgadza się — wychrypiałem.

Pochodzi pan z planety zwanej Ziemią?

To kolebka mego gatunku. Ja urodziłem się w mikroświecie w pasie planetoidów. To

rzadkie skupisko ogromnych skał, jeszcze bardziej oddalonych od naszej gwiazdy niż
macierzysta planeta. Wiecie coś o gwiazdach słonecznych?

Uczymy się. Asgard, jak sądzę, dzieli od pańskiego macierzystego świata ogromna

odległość, tak wielka, że nie jestem w stanie tego sobie wyobrazić. Przywykliśmy do
wyrażania odległości raczej w małych jednostkach. Odkryliśmy, że nasze horyzonty myślowe
są bardziej zawężone, niż moglibyśmy przypuszczać.

Mam nadzieję, że wasi żołnierze nie cierpią na agorafobię?

Uśmiechnął się.

Niestety, tak. Wielu z nich praca na powierzchni sprawia trudności. Wydaje się nam,

ż

e nawet kopuła Miasta Pierścieniorbity przykrywa niesamowicie rozległą przestrzeń. Zaś

poza kopułą... może jest pan w stanie sobie wyobrazić, jakim wstrząsającym przeżyciem jest
pierwsze spojrzenie na niebo.

Być może — przyznałem. Ale nie mogłem, przyszedłem na świat w pasie planetoidów,

wzrastałem pod niebem, przy którym wszystkie inne wydają się niegroźne.

Co pana sprowadziło na Asgard, panie Rousseau? — spytał uprzejmie.

Nie chciałem go zrażać. Zbyt marnie się czułem na dyskusję, ale starałem się zachować

dziarską minę i opanować swoje dolegliwości.

166

śą

dza przygód — wyjaśniłem. — W którymś momencie przychodzi taki czas, że stać

cię na kupno statku kosmicznego i nagle cała galaktyka staje otworem. Mikro-świat zaczął
mnie męczyć swą zaściankowością, a pas planetoidów niewiele ma do zaoferowania, poza
milionami krążących po orbicie głazów. Miałem przyjaciela, który pragnął odbyć
romantyczną wyprawę. Asgard jest Romantyczny, i to przez duże ,,R": największy i najdziw-
niejszy świat w całym poznanym kosmosie. Wieści o jego istnieniu ledwie zaczęły do nas

background image

wtedy docierać. Stanowił wielką tajemnicę, ostateczną zagadkę. Ludzie zrodzeni w kosmosie
wyglądają na zewnątrz... rzadko wracają na Ziemię. Dla nich Ziemia to zamknięta
przeszłość... społeczność galaktyczna, oto przyszłość. A co was sprowadziło tutaj?

Pewien talent do języków. Ale może nie chodziło panu o mnie, może pyta pan, co

sprowadziło tu mój lud?

Warto byłoby wiedzieć — przyznałem.

Początkowo — zaczął — konieczność odkrywania nowych obszarów, poza tymi, które

przydzielono nam w rdzennej biostrefie, wypływała z prostych napięć demograficznych.
Zajmowaliśmy pierwotnie biostrefę o powierzchni około trzydziestu milionów kilometrów
kwadratowych, ale nic w sposób znaczący nie hamowało naszego przyrostu naturalnego. Nie
wiemy, jak liczni byliśmy na początku, ale kiedy odkryliśmy sposób na dotarcie do innych
ś

rodowisk, było już nas sześć miliardów. Groziło podwojenie populacji w czasie nie

dłuższym niż życie jednego człowieka. Przez większą część naszej historii, a właściwie
prehistorii, jako że nie mamy żadnych zapisów

167

z tego dłuższego okresu naszego tutaj pobytu, braliśmy nasze otoczenie za rzecz zupełnie
normalną. Dopiero za życia ostatnich generacji zabraliśmy się do nauki, by dowiedzieć się,
jak wykorzystać technikę, która się za nią kryje... Sądziliśmy, że rozwijamy się w bardzo
szybkim tempie, gdy zapuszczaliśmy się poniżej i powyżej naszego ojczystego poziomu. Nie
napotkaliśmy żadnych zamieszkałych poziomów równie rozwiniętych jak nasz. Odkryliśmy
wiele praktycznie bezludnych poziomów. Poziomy takie jak ten stanowiły dla naszej
ekspansji w dół poważną przeszkodę. Niżej rozciągają się podobne. Łatwiej i korzystniej
wydawało się więc pójść w górę, dopóki nie natknęliśmy się na zamarznięte poziomy.
Wyglądało na to, że będzie to bariera nie do przezwyciężenia, ale dotarliśmy do niższych
poziomów Miasta. Wydawało się, że to upragniona furtka... Nie mogliśmy przecież wiedzieć
przed wysłaniem tam wojsk, jakie przykre rewelacje nas tam czekają.

Umilkł wyczekująco. Nie chciałem go zawieść, podjąłem więc wątek jego wywodów.
— Odkryliście, że mimo wszystko nie jesteście panami

Stworzenia. I nie wiecie teraz, jak sobie z tym poradzić.

— Jesteśmy... niezdecydowani — przyznał.
Sprawiał wrażenie czekającego na coś więcej. Uznałem,

ż

e nie zaszkodzi, jeśli to rozwinę.

— Będę strzelał — powiedziałem. — Niewiele wiecie

o Asgardzie, nie mówiąc już o wszechświecie. Nie macie
pojęcia, skąd się tu wzięliście. Kiedy wasi pradziadowie
zaczęli pomału orientować się, w jakim żyją świecie,
naturalnie przyjęli, że został on w całości stworzony dla

168

nich, urządzony dla potrzeb ich rosnącej populacji. Oddawali tę zasługę swym przodkom.
Wasze wyprawy i podboje mogły niektórych spośród was nastawić wobec tego sceptycznie,
ale nic nie burzyło waszej wiary w uprzywilejowaną pozycję... dopóki nie wkroczyliście do
Miasta Pierś-cieniorbity. Weszliście z zamiarem posiekania na kawałki garstki barbarzyńców
pędzących, jak wy, pasożytniczy żywot w oparciu o pradawną technikę, po czym
uświadomiliście sobie, że to zupełnie inna para kaloszy. Ale musiał to być wstrząs...

„Para kaloszy" niezupełnie dawała się przetłumaczyć na parole, ale wyczuł, o co chodzi.

Przenikliwy z pana człowiek, panie Rousseau — przyznał. Chyba szczerze się ucieszył.

Może doskwierał mu brak intelektualnej konwersacji, skoro Alex Sovorov ani Tetrowie nie
chcieli z nim rozmawiać.

Dlaczego nie nawiązujecie rokowań z Tetrami? — spytałem prosto z mostu. — Nie są

skorzy do odgrywania patetycznych aktów zemsty. Potrafią wybaczyć błąd popełniony w
nieświadomości. W gruncie rzeczy naprawdę zależy im na rozstrzygnięciu pokojowym, ko-
rzystnym dla obu stron.

Tak też zapewniali nas nasi tetrańscy goście — powiedział. — Ale musi pan spojrzeć

background image

na sprawy z naszego punktu widzenia. Co by się stało, gdybyśmy zawarli pokój z Tetrami?
Chcieliby uzyskać dostęp do poziomów, nad którymi sprawujemy pieczę, by móc
kontynuować swe pokojowe badania. Niewątpliwie, w zamian obdarzyliby nas swą techniką,
podzielili wiedzą. Zaangażowaliby się w nasze przedsięwzięcia, zainteresowali naszymi
biostre-

169

fami. Już teraz uważają się za panów Asgarda, ponieważ dzięki swej technice potrafią
budować na jego powierzchni miasta, penetrować jego wnętrze. Jeśli damy im wolną rękę i
pozwolimy dotrzeć, gdziekolwiek zechcą, i robić, co im się podoba, Asgard stanie się
naprawdę ich. To oni nauczą się posługiwać i kierować techniką naszych przodków. To nie
będzie w porządku. My jesteśmy spadkbbier-cami, wszystko to należy do nas. Musimy
czynić, co tylko w naszej mocy, by utrzymać nad tym władzę.

Ponownie urwał wyczekując. Zachowałem się fair i spróbowałem spojrzeć na sprawy z

jego punktu widzenia. Musiałem mu oddać pewną słuszność.

Jeśli pozwolicie Tetrom przejąć stery nad waszymi poziomami — zacząłem powoli —

będą mieli większe szanse niż wy, by rozszyfrować, na jakiej zasadzie działa Asgard.
Technika jego twórców, zawarta w samej konstrukcji tego makroświata jak i w systemach
dostarczających biostrefom energii, o niebo przewyższa tetrańską... A jeśli równocześnie z
Tetrami przystąpicie do tego dzieła, i tak oni odkryją to wcześniej. Rozumiem teraz, dlaczego
wszystko chcecie zatrzymać dla siebie. Otacza was zewsząd najwymyślniejsza i
najpotężniejsza w całym wszechświecie technika... gdybyście tylko potrafili ją zrozumieć i
opanować, wyprzedzilibyście nie tylko Tetrów, ale każdego. Sęk w tym, że jej nie
rozumiecie, nie rozumiecie nawet techniki, którą przejęliście po Tetrach w Mieście Pierś-
cieniorbity, prawda?

Asgard należy do nas — rzekł Sigor Dyan. — Tutaj jest nasze miejsce. Mieszkańcy

Miasta mówią chyba o nas jako o „najeźdźcach", ale to nieprawda. Tak naprawdę, to oni są
przybyszami w naszym świecie. Czy tak nie jest?

170

Rozumiem, że tak musi to wyglądać z waszego punktu widzenia — przyznałem

ostrożnie.

O ile się nie mylę, pańska rasa toczyła niedawno wojnę z innym gatunkiem, zwycięską,

nawiasem mówiąc — powiedział. — Czy to prawda?

Tak.

O co toczyła się ta wojna? Uśmiechnąłem się do niego krzywo.

Chodziło o „roszczenia terytorialne" — bąknąłem.

Waszym przeciwnikiem była, jak sądzę, rasa człeko-podobna, ale powiedziano mi, że

nie przypominała waszej tak ściśle jak nasza?

To też prawda — potwierdziłem czujnie.

Jeśli byliby podobni do was tak jak my, czy nie sądzi pan, że obie rasy mogłyby w

pokojowy sposób przezwyciężyć spór?

Wątpię — odparłem sucho. Była to ciekawa kwestia, ale nie chciałem udawać, że mam

na nią gotową odpowiedź.

Twój gatunek stoi niżej pod względem techniki od Tetrów. Bez wątpienia, jesteście

bardziej rozwinięci od nas, ale musicie znaleźć sobie miejsce w społeczności galaktycznej
zdominowanej przez Tetrów. Czy, bazując na tym, co pan wie o tej społeczności, uważa pan,
ż

e ludzkość kiedykolwiek dorówna Tetrom, że pozwolą oni, zważywszy ich obecną pozycję

hegemona, kiedykolwiek dogonić się innej rasie?

Przełknąłem łyk zielonego płynu. Wywody Dyana były w sumie aż za mądre. Jego pytania

należały do takich, na które najlepiej odpowiadać dalszymi.

171

Jak pan sądzi, jakie macie szanse, jeśli dojdzie do konfliktu zbrojnego? — zapytałem.

— Tetrowie szczycą się łagodnością, ale założyłbym się, że potrafiliby ściągnąć tu jakąś

background image

niesamowitą broń, jeśli zostaną do tego zmuszeni.

Nie wątpię — odparł Dyan. — Jeśli w opowieściach ludzi o waszej Gwardii

Gwiezdnej tkwi choć połowa prawdy, to nie wątpię, że moglibyście obrócić w perzynę
Miasto Pierścieniorbity, a my nie bylibyśmy w stanie go utrzymać. Ale czy Tetrowie
naprawdę będą chcieli zbombardować Miasto, gdzie żyje tak wielu ich rodaków. Jaki mieliby
z tego pożytek? Na niższych poziomach mamy dwadzieścia miliardów ludzi. Odbicie Miasta,
bez jednoczesnego zniszczenia, byłoby trudne. Nie mówię, że niemożliwe, choć nie bardzo
widzę, jak można by tego dokonać. A nawet gdyby Miasto Pierścieniorbity padło, co potem?
Nadal mamy dwadzieścia miliardów ludzi. Jak pan sądzi, ile czasu zajęłoby waszym
najeźdźczym armiom dotarcie do dziesiątego poziomu... nie mówiąc już o pięćdziesiątym?

Z pewnością myślał o tym dłużej niż ja. Jego argumenty wydawały się podejrzanie mocne.

Gdyby galaktycy próbowali zająć siłą małe imperium najeźdźców, mieliby na karku kupę
roboty. Odbicie Miasta to jeszcze nie wszystko, co potem? Czy Tetrowie mogliby wysyłać
swych badaczy w głąb poziomów zamieszkałych przez wrogo nastawione obce istoty?
Wiedziałem aż za dobrze, jak ciężko było Centrali przetrzeć szlak w dziele poznania ludu
ongiś zamieszkującego wierzchnie warstwy Asgarda, mimo iż jej jedynym przeciwnikiem
było zimno. Być może, pomyślałem, neandertalczycy są w stanie zyskać czas

172

potrzebny im do nadrobienia zaległości. Może są w stanie trzymać Tetrów w szachu, nawet
nie przez lata, ale przez całe pokolenia, samemu ze wszystkich sił dążąc do opanowania,
prawdziwego opanowania techniki otaczającej ich na każdym kroku, wrośniętej w samą
tkankę ich ograniczonego wszechświata.

W porządku — zgodziłem się — Nie wpuścicie Tetrów do Miasta... i na poziomy,

które kontrolujecie. Ale nie macie żadnego wpływu na to, co dzieje się gdzie indziej,
prawda? Wasze imperium rozciąga się jedynie w linii prostej z góry na dół. Jeśli dojdzie do
konfliktu zbrojnego, Tetrowie zaczną szukać we wszystkich pozostałych biostrefach poziomu
pierwszego. Sprowadzą o wiele więcej ludzi, niż kiedykolwiek skierowali do pracy w
Centrali. Możecie przewyższać ich liczebnie nawet milion do jednego, ale sam pan przyznał,
ż

e są dużo od was bystrzejsi. Mogą ten wyścig wygrać, a jeśli wyjdziecie wszyscy, by ich

powstrzymać, kosztować to was będzie mnóstwo ofiar, może nawet dwadzieścia miliardów
istnień. Czy naprawdę chcecie takiej wojny?

Przywykliśmy do walki — oświadczył zimno. — Poddanie się obcym przybyszom i

wyrzeczenie się dziedzictwa byłoby nikczemną zdradą naszych przodków.

Korciło mnie, by zakwestionować jego założenie dotyczące, tak zwanych, „przodków", ale

nie chciałem go drażnić. Milczałem, próbując złagodzić trochę pogłębiający się w
następstwie zaciętej dyskusji ból głowy.

— W każdym razie — kontynuował aksamitnym gło

sem Sigor Dyan — trzeba uwzględnić jeszcze inne czynniki
sytuacji, prawda? Wiemy o istnieniu zamieszkującej As-

173

gard rasy o wiele bardziej rozwiniętej od Tetrów lub od nas. Całkiem możliwe, że nasi
przodkowie jeszcze żyją, głęboko pod nami, w sercu jego świata. Gdyby wyłonili się
nagle, spiesząc nam z pomocą, sytuacja uległaby radykalnemu przeobrażeniu, prawda,
panie Rousseau?

Wówczas uświadomiłem sobie, być może poniewczasie, dlaczego mój widok tak

ucieszył najeźdźców, kiedy Jacin-the Siani zdemaskowała mnie jako człowieka, który
spenetrował poziomy. Jak to sobie wykoncypował Sigor Dyan, byłem tym, który
rozmawiał z ich praojcami, mesjaszem komunikującym się z ich bogami. Do tej pory
nastawiałem się na rodzaj przymierza, przy założeniu, że najeźdźcy widzą w swych
sąsiadach z dołu potencjalnych sojuszników. Nie dotarło do mnie, że ich sposób patrzenia
na sprawy przydawał mi znacznie większego znaczenia. Nie uśmiechała mi się rola
mesjasza. Ze wszech miar, to niebezpieczne zajęcie.

background image

O mało bym się wygadał, że Aleksander Sovorov i co i najmniej tuzin Tetrów

przebywających w obozie również zna położenie zapadni Saula Lyndracha, ale ugryzłem się
w język.

Nie wiedziałem, ile im do tej pory powiedziano. Jeśli wszystkie informacje pochodziły od

Jacinthe Siani, wówczas ich wiedza na ten temat była żałośnie niepełna. Prawdopodobnie nie
wiedzieli, jaki układ zawarłem z Centralą, mogli też nie mieć pojęcia, że droga do Myr-
linowskich superbiotechników została odcięta na dobre. Nie wolno mi było zapominać o
maksymie, że nierozważna paplanina drogo kosztuje, a jej ceną mogło być, między innymi,
moje życie. Musiałem bardzo uważać do czasu,

174

kiedy dowiem się, czego ode mnie oczekują i ile dokładnie w ich opinii jestem w stanie
przekazać.

Nie macie żadnych istotnych powodów, by przypuszczać, że istoty żyjące tam na

dole to wasi przodkowie — zacząłem niepewnie. — Może są po prostu kolejną rasą
wszczepioną w środowisko tak jak wy. Ich techniczna wyższość nic nie znaczy. Niech
pan spyta sam siebie, panie Dyan, jeśli są tylko jeszcze jedną osadzoną tu rasą, czy
lepsza okaże się współpraca z nimi, czy z Tetrami?

Na tego rodzaju pytania, panie Rousseau, mamy nadzieję, pan udzieli odpowiedzi

— odparł głosem słodkim jak napój, którym mnie częstował, napój, który po wypiciu
pozostawiał w ustach dziwny, nie do końca przyjemny posmak.

19

W

czasie najbliższych zajęć ruchowych, kiedy jeszcze wolno mi było swobodnie się poruszać,
pewnie abym miał czas wszystko sobie przemyśleć, znalazłem okazję, by zamienić kilka słów
z Velą-822.

Spotkaliśmy się przy jednym z wielu okien widokowych. Rozmawiając mogłem więc

przenosić wzrok z pomarszczonej twarzy Tetra na rozciągające się za oknem tajemnicze
pustkowie. Kłębiasta, oleista mgła ograniczała widoczność do dziesięciu, może piętnastu
metrów, ale dostrzegałem w pobliżu kępy drzewiastych tworów. Widać też było, choć
niewyraźnie, niewielkie stworzenia pomyka-

175

jące pośród gałęzi. Barwne światełka, ozdabiające drzewiaste twory, wysyłały w mgłę ciepły
blask, tworząc tęczowe smugi, w których pląsały i ulatywały roje świetlików. Dlaczego to
tutaj jest?, zastanawiałem się. Czy jest czymś tak niezwykłym w dziele stworzenia, że stało
się przez to cenne?

Vela-822 wykładał mi zasady polityki przyjętej przez Tetrów z Miasta Pierścieniorbity.

Zasadniczo, strategia nasza opiera się na spokoju i rozwadze z domieszką wytrwałości

i pewnego kuszącego oddziaływania. Staramy się jasno przedstawić korzyści, jakie zarówno
rasy galaktyki, jak i mieszkańcy Asgarda odnieśliby ze zbliżenia stanowisk. Jednocześnie
podkreślamy niezbędne normy zachowania, by złożona galaktyczna społeczność mogła trwać
w harmonii i pokoju. Odmawiamy udzielenia najeźdźcom informacji na temat naszej
techniki, naszych odkryć na Asgardzie, czy położenia pozostałych naszych baz pod
powierzchnią. Najeźdźcy muszą wpierw zawrzeć z nami układ i przywrócić sprawną łączność
ze statkami w przestrzeni.

Cóż — uznałem, że mogę spróbować przydać sobie prestiżu, sypiąc nazwiskami —

Carmina-1125 i Tulyar-994 przewidzieli waszą strategię, starając się dopasować do niej swe
własne posunięcia. Kłopot w tym, że najeźdźcy ignorują wezwania. A bez dalszych
informacji trudno się zdecydować na kierunek działań. Przy odrobinie szczęścia jedna z

background image

naszych grup zdoła niebawem przywrócić łączność, więc wasi ludzie na orbicie o wszystkim
się dowiedzą. Ale niełatwo przewidzieć, co dalej. Pan lepiej potrafi rozstrzygnąć, czy
Carmina-1125 uzna za właściwe rozpoczęcie pewnych kroków wojennych.

176

Nie ma sensu ciągnąć Tetrów za język. Nie dadzą się złapać na przynętę założoną

jedynie przez człowieka.

— Bez wątpienia, Carmina-1125 podejmie najtrafniej

szą decyzję — odpowiedział. — Czy możemy przyjąć, że
pan, podobnie jak doktor Sovorov, zastosuje się do
naszych zaleceń w tej materii? Wielu pańskich rodaków
aktywnie współdziała z najeźdźcami. Całe szczęście, że
ledwie paru Kythnajczyków czy ludzi jest w stanie udzielić
im skutecznej pomocy.

Nie mogłem wyczuć, czy miał na myśli, że ja też nie jestem kompetentny, ale było

mi to obojętne. Przez chwilę przypatrywałem się kłębiastej mgle, zastanawiając się, czy
także ta biostrefa rozciąga się na powierzchni dziesiątków milionów kilometrów
kwadratowych i jakie niesamowite zróżnicowania można by w tym ekosystemie
napotkać, przemierzając całe to terytorium.

Wreszcie otworzyłem usta.

— Ze współpracy można wyciągnąć pewne korzyści

— powiedziałem. — Jak sam pan zauważył, niewielu mych
rodaków potrafi objaśnić najeźdźcom waszą technikę, tak
więc nie możemy wyrządzić wiele zła. Natomiast spróbu
jemy zdobyć zaufanie tych ludzi. Musimy pamiętać, że
poczynione w czasie zajęcia Miasta mimowolne odkrycia,
zburzyły cały ich światopogląd. Kiedy moja rasa wyruszyła
po raz pierwszy poza obręb układu słonecznego, wiedzieliś
my już sporo na temat wszechświata, a przede wszystkim,
ż

e jest on zamieszkały. Kontakt z galaktyczną społeczno

ś

cią nie był zupełnym zaskoczeniem. Ci ludzie przeżyli

wstrząs na znacznie większą skalę. Może podnosi ich na
duchu fakt, że są tak bardzo do nas podobni. Może przez

11 - Najeźdźcy z Centrum

177

kontakt z naszą rasą stopniowo oswoją się z myślą o kontakcie z całą galaktyką. Może
kładziemy teraz zasadnicze podwaliny pod to zbliżenie.

Dumny byłem z siebie. Uważałem, że moja przemowa ze swym wyrafinowaniem i

chytrością godna była Tetra. Vela-822 z pewnością nie przyzna mi racji, jak każdy Tetr nie
przyzna zręczności komuś innemu.

— To niebezpieczny kurs, panie Rousseau — zauważył.

— Nie wolno zapominać, że wy, ludzie, nie macie wprawy
w zabiegach dyplomatycznych. Lepiej chyba milczeć, niż
próbować polityki przyjaźni, która łatwo może przynieść
więcej szkód niż korzyści.

Innymi słowy: „Nie próbuj być za sprytny, człowieczku. Za mały jesteś".

— Nie jestem pewny, czy będą bez końca traktować

was uprzejmie — odparłem, nie bez pewnej mściwości.

— Sądzę, że jesteście narażeni na poważne niebezpieczeń
stwo. Może należy udzielić tym ludziom kilku odpowiedzi,
a tym samym odwieść ich od zamiaru wydobycia infor
macji przemocą od was.

Twarze Tetrów nie są pozbawione wyrazu, ale niełatwo z nich czytać nawet komuś, kto

spędził wśród nich wiele czasu. Nie mogłem zorientować się, czy był rozczarowany,

background image

zirytowany, czy też mówił sobie w duchu, że tego właśnie należało się spodziewać po
parszywym barbarzyńcy.

Nagle u mego boku wyrósł Aleksander Sovorov. Zdawał się wiedzieć, o czym właśnie

mówiłem, choć wypowiadając te słowa, z pewnością znajdowałem się poza zasięgiem jego
słuchu.

— To niezwykle ważne, Rousseau — rzekł surowo

178

— wiedzieć dokładnie, wobec kogo ma się zobowiązania.
Przez swoją lekkomyślność zaprzepaściłeś niegdyś jedyną
okazję porozumienia się z wysoce rozwiniętą rasą żyjącą
na niższych poziomach. Byłoby nieszczęściem, gdybyś
i teraz nieodwracalnie nadwerężył naszą pozycję w galak
tycznej społeczności.

Celowo odwróciłem się od nich, by spojrzeć przed siebie za okno. Przysunęli się

nieznacznie, przysłaniając mi widok z obu stron, jak para zasłon.

— Chodzi o to, Alex — odezwałem się z całą wyrozu

miałością, jaką mogłem w sobie zebrać — że nie jesteś
w stanie dostrzec całości obrazu. Zresztą, jestem teraz
w Gwardii i lekkomyślność to moja specjalność.

Sovorov i Vela-822 spojrzeli na siebie. Tetr lekko skłonił głowę i odszedł.

Vela i ja gawędziliśmy trochę wczoraj, kiedy byłeś na przesłuchaniu — zaczął

Sovorov. — Staraliśmy się ustalić, jak najlepiej mógłbyś w tej sytuacji postąpić.

To bardzo miło z twojej strony — mruknąłem ochryple. — Tetr o wie muszą być

z ciebie dumni. Ze swego ludzkiego „przytakiwacza" numer jeden. Bardzo lubią
przytakiwaczy. Kiedyś nadadzą ci pewnie honorowy numer. Może nawet aż trzynasty.

Nie chce mi się wierzyć — rzekł lodowatym tonem

— że Tetrowie wybrali ciebie na szpiega. Musieli być
naprawdę zdesperowani.

— Zgadza się — potwierdziłem. Wciąż patrzyłem po

nad jego ramię na poskręcane dendryty z barwnymi
lampionami i na ruchliwe ogniki pląsające wśród gałęzi.

Czy ten rodzaj życia oparty jest na DNA, Alex?

spytałem.

179

Tak sądzę — odparł sztywno, niezadowolony ze zmiany tematu.

Daj spokój, Alex. Jesteś przecież naukowcem. Musi cię to intrygować. To

niesamowite i zarazem piękne zjawisko. Może jesteś tu dość długo, by przywyknąć do tego
widoku, ale chyba nie opuściła cię zupełnie ciekawość?

Wzruszył ramionami.

Ładne to — przyznał. Ale możemy tylko się temu przyglądać. Jeśli chcesz danych na

temat jego biologii, zwróć się do swych nowych przyjaciół. O ile, oczywiście, zadali sobie
trud zbadania tego. Mam wrażenie, że tylko ogień broni palnej jest zdolny na dłużej przykuć
ich uwagę.

Czasami, Alex, sprawiasz takie wrażenie, jakby zagubiła się gdzieś nie tylko twoja

mądrość, lecz na dodatek twój urok osobisty. Obawiam się, że grozi ci niebezpieczeństwo
stracenia z oczu zasadniczego powodu swego tutaj przybycia. Przyleciałeś na Asgard, aby
poznawać, prawda? Przyleciałeś się uczyć. Wiem, że irytują cię fantastyczne opowieści o
Centrum, ale twoja postawa, zdaje się, całkowicie wytłumiła wyobraźnię. Czy nie zadajesz
sobie nigdy pytania, po co w ogóle istnieje Asgard i jaką rolę odgrywa w wielkim
powszechnym dziele stworzenia?

Nie ma sensu stawianie pytań przed uzyskaniem danych umożliwiających

sformułowanie odpowiedzi — odparł zachowawczo.

Być może kompletnie się myli, pomyślałem. Trzeba najpierw stawiać pytania, a im

background image

większe, tym lepiej.

— Czy wiesz — spytałem — że na orbicie wokół Uranu

krąży stacja badawcza zajmująca się wydzielaniem z jego
atmosfery i pierścieni organicznej materii? Wydobyli tony

180

tego: DNA we wszystkich zestawieniach. Według pewnego tetrańskiego naukowca, z którym
miałem przyjemność rozmawiać, znajduje się ono tam od pierwszych dni istnienia naszego
układu słonecznego. Wówczas przez krótki czas było tam ciepło. śycie jest starsze od
naszego układu, Alex, a może nawet całej galaktyki. Tkwi w obłokach pyłu
międzygwiezdnego. Czasem ulega zamrożeniu, ale to nic mu nie szkodzi. Kręci się po prostu
w pobliżu, aż nastaną w okolicy dogodne warunki do rozmnażania się i rozkręca się na nowo.
Spływa na dno wszystkich studni grawitacyjnych wszechświata, a gdziekolwiek natrafia na
sprzyjające warunki, mnoży się i mnoży, najszybciej jak potrafi, pozwalając naturalnej
selekcji wybrać najsprawniejsze formy do miejscowego użytku. Gdziekolwiek może
przyczynić się do powstania ekosfery, tam ona powstaje. Uzgadnia własną gospodarkę
energetyczną z dominującym środowiskiem fizycznym, doprowadzając do pewnego rodzaju
chemicznego kompromisu.

Tetr ten uważa, że DNA powstało samorzutnie w niesamowicie zamierzchłej przeszłości,

mam na myśli dziesięć miliardów lat, i rozmnażało się tak długo, aż osiągnęło etap, na
którym owoc jego twórczego wysiłku przenika cały wszechświat. Według niego podstawowy
ludzki garnitur genów wykształcił się bardzo dawno temu w jakimś zakątku wszechświata, a
do naszej galaktyki przywędrował w postaci ogromnego obłoku setki milionów lat temu, by
obsiać wszystkie lokalne układy gwiezdne mniej więcej w tym samym czasie.

W związku z tym Asgard musi być dziełem oddzielnego stworzenia, zrodzonym w jakiejś

innej galaktyce w nie-

181

wyobrażalnie dalekiej przeszłości. A mimo to jego mieszkańcy, a może nawet twórcy, są
naszymi, a także Tetrów, najbliższymi kuzynami. Jeśli tak, to jaką funkcję może spełniać?
Czy został wysłany, by obsiać galaktyki? Czy zawiera te pierwotne kompleksy genów, które
następnie rozproszyły się po całej galaktyce? Czy też zjawił się tutaj, uciekając przed czymś?
Czy uchronił w ten sposób tysiące ekosfer nieznanych światów przed jakąś niewyobrażalną
zagładą? Gdzie podziewają się jego budowniczowie? Dlaczego pozwalają, by cały ich piękny
makroświat ulegał zdziczeniu, a całe jego poziomy wymarciu lub opuszczeniu? Dlaczego
pozwalają, by zjawiały się zastępy ołowianych żołnierzyków śniących o wielkich podbojach?
Co tu jest grane, Alex? Przecież obchodzi cię to, prawda?

Po tym wszystkim miał przynajmniej tyle przyzwoitości, że nie zadarł nosa burcząc: —

Nie wiem.

— Nic nie słyszałem o Uranie — usłyszałem. Tak więc

pytanie, czy galaktyka została obsiana, postawił w zupełnie
innym świetle. Teoria zbieżnej ewolucji zaczęła wyglądać
podejrzanie.

Wskazałem głową zagadkowy las na zewnątrz, na jego cudowne bajeczne światełka.

— Tam zbieżna ewolucja niewiele zdziałała — po

wiedziałem. — Jest to jakieś...

Urwałem w połowie zdania i przełknąłem ślinę. So-vorov wpatrzony był w moją twarz, nie

w las. Musiał odwrócić się, by ujrzeć to, co ja. Nie zdążył. Za późno spojrzał we właściwym
kierunku.

Co to było? — spytał.

Jeśli to, co myślę — wyjaśniłem — mamy do

182

czynienia ze zbieżną ewolucją. Wydawało mi się, że między drzewami widzę sylwetkę

background image

humanoida.

— Nie — stwierdził. — Tam nic takiego nie ma. Ten system opiera się na niskim

poziomie energii. Nie byłby w stanie utrzymać żadnej ruchliwej formy większej niż twój
palec. Niedostateczna wydajność ekologiczna, bardzo słabe łańcuchy żywieniowe.

Jego uwagi dowodziły, że mimo wszystko dokonał pewnych przemyśleń na temat swego

otoczenia. Przywrócił mi wiarę w naturę ludzką i jej ciekawość poznawczą. Nadal byłem
przekonany, że przez chwilę widziałem człekopodobną istotę. Z powodu mgły trudno było
ocenić odległość, podobnie jak wielkość, ale odniosłem wrażenie, że widziałem coś dużego i
masywnego, bardziej przypominającego wielką małpę niż człowieka.

Otworzyłem usta, by zapytać Alexa, czy strażnicy nie mieli zwyczaju wałęsać się po

okolicy w skafandrach próżniowych, ale nie było mi to dane. Podeszło do nas dwóch
neandertalskich żołnierzy i bez zbędnych ceregieli kiwnęli, bym z nimi poszedł. Widocznie
oczekiwał mnie Sigor Dyan. Tym razem, podejrzewałem, zażąda odpowiedzi.

Niestety, nadal nie wiedziałem, jakich udzielić odpowiedzi. Niemiłosiernie łupało mnie w

głowie, ilekroć próbowałem wymyślić jakąś sensowną strategię.

Niewiele brakowało, bym lada chwila padł bez czucia, zostawiając cały ten żałosny

interes. Ale szedłem dalej ze swą obstawą na spotkanie z inkwizycją.

20

K

iedy z powrotem doprowadzili mnie przed oblicze Sigora Dyana, wszystko wyglądało tak jak
poprzednio, z wyjątkiem płynu, jaki dał mi do picia. Nowy napój był brązowy i mętny,
przypominał trochę zupę z małży. Opiłem się dość sporo tej zupy w młodości, ponieważ
zamknięte ekosfery mikroświatów na planeto-idach, nie urozmaicone jeszcze wtedy
importowaną tetrań-ską biotechniką, często wykorzystywały w swych obiegach
przetwórczych sztucznie hodowane skorupiaki. Mięczaki, zdaje się, przewyższają pod
pewnymi względami inne organizmy. Ich smak pozostawia jednak wiele do życzenia, nigdy
nie przepadałem za zupą z małży.

Pociągnąłem parę łyków z filiżanki i odstawiłem ją na dobre. Wciąż odczuwałem mdłości

i miałem podwyższoną temperaturę. Łudziłem się, że może zaczynam dochodzić do zdrowia,
ale gorączka nie ustępowała i nadal ciekło mi z nosa. Ból głowy zdawał się wciąż miarowo
narastać.

— Osobiście — powiedziałem Sigorowi Dyanowi —

nie przywiązuję specjalnego znaczenia do tego, po której
jestem stronie. Nie odpowiada mi sposób prowadzenia
interesów przez Tetrów, ale mogę z nimi pracować. Z wami
chyba też bym mógł. Powiem wam, gdzie szukać zapadni
prowadzącej do niższych poziomów, o której wspomniała
wam Jacinthe Siani.

Sigor Dy an uśmiechnął się wyrozumiale.

— Znamy już położenie wszystkich baz założonych

przez Centralę Koordynacji Badań, włącznie z tą zbudo
waną wokół szybu, o którym pan mówi, od poziomu

184

trzeciego w dół. Może w oczach Tetrów jesteśmy dzikusami, ale nie jesteśmy głupi.
Potrafimy odczytać znalezione w siedzibie Centrali mapy. To tyle, jeśli chodzi o zachowanie
tajemnicy.

Więc do czego jestem wam potrzebny? — spytałem bez owijania w bawełnę.

Niestety, poza mapami, niewiele jesteśmy w stanie pojąć. Nie potrafimy odczytać

pisma Tetrów, nie umiemy poradzić sobie z ich systemami przechowywania danych. Wiemy

background image

tylko tyle o pańskich odkryciach w czasie tej wyprawy, ile powiedziała nam Jacinthe Siani.
Dlaczego Tetrowie nie nawiązali kontaktu z napotkaną przez pana rasą, jeśli istotnie miało to
miejsce?

To oni nie chcieli się z nami porozumieć. Podobnie jak wy, byli zaskoczeni,

dowiadując się o istnieniu wszechświata. Pan pewnie jest w stanie lepiej ode mnie zrozumieć
wstrząs, jaki przeżyli. śyli w styczności z poziomem, do którego doprowadził nas ten szyb,
ze zdziczałą ekosferą, zaludnionym przez prawdziwych dzikusów. Po spotkaniu z nami
postanowili się wycofać i odciąć. Tak przynajmniej powiedzieli.

Jak wyglądali? Przypuszczam, że przypominali ludzi?

Ja też tak sądzę, choć rozmawiałem tylko z pośrednikiem.

Pospiesznie przytoczyłem historię Myrlina, który, jak wyjaśniłem, został przez nich

przygarnięty. Starałem się maksymalnie uprościć całą opowieść, ale pod naciskiem jego
pytań musiałem uzupełnić ją szczegółami. Nie kłamałem, a odpowiedziawszy na wszystkie
pytania, powiedziałem praktycznie całą prawdę, jaką znałem. Nie oznaczało to, że we
wszystko uwierzył.

185

Z tego, co pan mówi — podjął wątek mojego wywodu — wynika, że istoty te wiedzą

niewiele więcej od nas na temat twórców Asgarda?

Tak mi powiedzieli — zapewniłem go. — I nie ma najmniejszego powodu

przypuszczać, że są waszymi przodkami. Całkiem możliwe, że są jeszcze jedną rasą, taką jak
wy, która osiągnęła po prostu większy postęp w zrozumieniu otaczającej ich techniki.

To pan tak twierdzi. I nie wie pan jak nawiązać z nimi kontakt? Bardzo to wygodne,

jak gdyby starał się pan za wszelką cenę przekonać nas, że nie usłyszymy od pana żadnych
rewelacji.

Nie wiem, czy zyskacie coś, kontaktując się z tymi istotami albo z jakąkolwiek inną

rasą żyjącą poniżej waszego imperium. Może zdobędziecie sprzymierzeńca, który stanie po
waszej stronie przeciw Tetrom. Może odnajdziecie nawet waszych przodków. Sami dobrze
wiecie, że nie ma co do tego żadnej pewności. Nie istnieją żadne boskie gwarancje, że
wyjdziecie z tego zwycięsko.

Chyba zdawał sobie z tego sprawę. Z pewnością nie chciał wdawać się w trudną dyskusję

na temat domniemanych przodków. W kwestii pochodzenia swego gatunku był raczej
agnostykiem, bez względu na to, w co wierzyła reszta. Po krótkiej przerwie sprowadził
rozmowę na bardziej praktyczne tory.

Ta broń, którą posiadają, „wyciszacz", jak ją pan nazwał, czy galaktycy posiadają coś

podobnego?

Owszem. Podobnym wynalazkiem dysponują Tet-rowie, a także parę innych ras. Nie

działa na wszystkich humanoidów, czasem trzeba ją dostroić do szczególnych

186

właściwości mózgu danego gatunku. Zasadniczo, polega ona na użyciu błyskawicznie po
sobie następujących bodźców oddziaływujących na zmysły w celu wywołania reakcji
obronnej ofiary. To wzrokowy odpowiednik zastrzyku wywołującego narkozę. Ale ta broń
paprze i razi, kogo popadnie. Nie potrafi namierzyć pojedynczej osoby i nie można tak po
prostu wyświetlić jej na ekranie telewizyjnym. Trzeba naprawdę ją odpalić. Za drugim razem
ś

wietnie wykorzystali do tego całe niebo. Pierwszym razem do zadania ciosu użyli czegoś w

rodzaju robota.

Gdzie w Mieście Pierścieniorbity można znaleźć powiększone wersje tej broni?

Teraz pewnie już ich nie znajdziecie. Wyciszacze wmontowane były w systemy

zabezpieczające. Podejrzewam, że obróciliście je w złom, gdy zniszczyliście Pierś-
cieniorbitę...

Jedno mnie w pańskiej opowieści niepokoi — wyznał. — Zastanawiam się, czy ocucili

pana tylko po to, by wysłuchał pan opowieści swego przyjaciela. Może pana okłamali?

Nie wiem — odparłem. — To wszystko mogły być kłamstwa.

Mogły być, istotnie — zauważył tonem zdradzającym, że nie do końca mi ufa.

background image

Ja również nigdy nie byłem do końca pewny całej tej historii, choć nie lubiłem się do tego

przyznawać. Wróciłem z głębin Asgarda przeświadczony, że nie ma faceta bystrzejszego ode
mnie. Byłem dumny ze swego małego sekretu. To oni mogli zrodzić we mnie to anielskie
samopoczucie, w ten sam sposób, w jaki dorośli prze-

\f

kupują dzieci cukierkiem. Może Myrlin naprawdę nie żył, a ja okazałem się frajerem.

Wysmarkałem się i wierzchem dłoni otarłem brwi. Pociłem się obficie. Miałem wrażenie,

ż

e mój mózg poraziła łagodna dawka „wyciszacza".

Dziwi mnie jeszcze jedno — odezwał się Dyan po krótkiej przerwie, w trakcie której

popijał swoją porcję brązowej zupy. — Jeśli istoty te tak bardzo nas wyprzedzają w rozwoju,
dlaczego nie wiedziały nic o wszechświecie? Dlaczego nie zbadały gruntownie Asgarda, jeśli
już od tak dawna potrafią przemieszczać się między poziomami? Byłoby niezwykłym
zbiegiem okoliczności, gdyby okazało się, że podobnie jak my dopiero od niedawna
penetrują poziomy i dotychczas zbadali ich niewiele.

Niekoniecznie — sprzeciwiłem się. — Trzeba pamiętać, że ich macierzysta baza

znajduje się wiele niżej od waszej. Poza tym, Myrlin sugerował, że są nieśmiertelni.
Oznaczać to może, że już dawno przestali się rozmnażać. Raczej wątpliwe, żeby
nieśmiertelnej rasie zagrażały tak trywialne problemy jak niebezpieczeństwo przeludnienia.
Jeśli ich populacja na macierzystym poziomie jest ustalona, nie mają żadnego praktycznego
interesu w ekspansji na inne poziomy. Ciekawość poznawcza nie stanowi tak silnego napędu
jak żądza podbojów. Może zajmują się penetracją poziomów od czasu obejmującego
dziesiątki tysięcy waszych pokoleń, ale do tej pory zdołali zbadać tylko tyle poziomów co
wy.

Skinął w zamyśleniu głową, popijając z filiżanki.

— Niech pan jeszcze spróbuje — zachęcił mnie. — Przy

188

takiej gorączce powinien pan dużo pić. Czy poprosić lekarza, aby pana zbadał? To może
przynieść ulgę.

Nic mi nie jest — mruknąłem. — To zwykłe przeziębienie.

Czy czuje się pan na siłach odpowiedzieć na kilka dalszych pytań?

Chyba tak — powiedziałem i zaraz tego pożałowałem.

Postaram się ograniczyć do sedna sprawy. Wdzięczny jestem panu za to, że zechciał

podzielić się ze mną tymi wszystkimi informacjami. Ale są też inne kwestie, o które chcę
zapytać. Chciałbym, aby opisał pan szczegółowo wszystkie plany, ustalone z pracodawcami
przed powrotem na Asgard. Potrzebujemy potwierdzenia tego, co już wiemy na temat grup
zwiadowczych zrzuconych z orbity: ich składu osobowego, celów, baz, jakie zamierzały
wykorzystać, punktów przerzutowych do Miasta. Jest pan w stanie temu podołać?

Gdybym nie czuł się tak fatalnie, z pewnością wstrząsnęłoby mną. Ale w tej sytuacji

niewiele mnie to obeszło.

Więc Jacinthe Siani wiedziała, że odleciałem z As-garda — powiedziałem

zrezygnowany.

Nie, ale został pan ujęty jako pierwszy z całej grupy. Schwytaliśmy już pozostałych i

niektórzy z nich poszli na współpracę. Informacje o waszej misji doszły mnie dziś rano.
Część pańskich towarzyszy dołączy do pana jutro. Sądzę, że wiemy już dość, by zgarnąć
pozostałych, ale, gwoli sprawdzenia, byłbym zobowiązany, gdyby zechciał pan napisać
wszystko, co pan wie.

Popatrzyłem na niego naburmuszony, żałując, że jestem w nienajlepszej formie do

podjęcia decyzji.

189

— Jako oficer Gwardii Gwiezdnej — rzekłem w końcu

— nie mogę powiedzieć nic, co naraziłoby mych towarzy
szy na niebezpieczeństwo. To kwestia wojskowego honoru.

background image

Tylko trochę ironizowałem. Susarma Lear mogła nie być mą ulubienicą we wszechświecie,

ale wzbraniałem się przed wydaniem jej.

— Jak pan uważa — odparł lekko, zdradzając, że

posiadał już te informacje. — W gruncie rzeczy, nie czuje
się pan chyba najlepiej do podjęcia tak pracochłonnego
zadania. Sądzę, że mimo wszystko poproszę lekarza, aby
pana zbadał. Nie chcemy przecież, żeby...

Nagle opuściła go cała niefrasobliwość. Teraz patrzył na mnie zupełnie inaczej. Mogłem

czytać z jego twarzy jak z ludzkiej. Sprawiał wrażenie porażonego nagle jakimś wyraźnie
paskudnym domysłem.

Przełknąłem ślinę. Bolało mnie gardło. Zaczynało kręcić mi się w głowie. Pot ściekał z

czoła na brwi i spływał w kąciki oczu, zlewając się w gorzkie łzy. Musiałem oprzeć się o
skórzane obicie sofy.

— Całkiem możliwe, panie Rousseau — odezwał się

głuchym głosem — że wasi tetrańscy zwierzchnicy wysłali
was po to, byście zostali złapani.

Chciałem otworzyć usta i zaprzeczyć, ale „nie" uwięzło mi w gardle, bynajmniej nie

dlatego, że mnie bolało. Zaczynało kiełkować we mnie straszliwe podejrzenie.

Wiele razy stawiałem sobie pytanie, jak Tetrowie zamierzali walczyć ze zdobywcami

Miasta Pierścieniorbity. Próbowałem rozważyć wszelkie możliwości. Ale zapomniałem, że
Tetrowie różnią się od nas, ludzi. Nie gustują w ciężkim sprzęcie. Lubują się natomiast w
biotechnice.

190

Przede wszystkim rozumują kategoriami broni i wojny biologicznej.

Przyszło mi do głowy, niestety poniewczasie, że najlepszym sposobem na wprowadzenie

broni wirusowej pod kopułę, może nawet jedynym, jest użycie żywych nosicieli. A jeśli dany
wirus miał być starannie dobrany do określonego ustroju biologicznego, by porazić wroga o
wiele dotkliwiej niż samych Tetrów, wówczas nosiciele musieli być maksymalnie zbliżeni do
celów.

Nagle mnóstwo elementów zagadkowej układanki zaczęło do siebie pasować. Tetrowie

otrzymywali informacje przez kilka dni po ataku, posiadali zdjęcia, a może nawet wyniki
genetycznej analizy tkanki najeźdźców. Pewnie dysponowali już wszystkim do
przeprowadzenia szybkiego i skutecznego kontrataku, poza grupą sprytnych nosicieli, którzy
mieli wprowadzić zarazę do Miasta.

Wiedzieli, jak prymitywni są najeźdźcy, jak dalece nie przygotowani do zwalczenia

epidemii wirusowej. Wiedzieli, jak łatwo będzie ich własnym ludziom przejąć władzę nad
Miastem, gdyby siły okupanta uległy totalnemu osłabieniu.

Więc wykorzystali nas. Wynajęli Gwardię Gwiezdną, wynajęli mnie, karmiąc tą na wpół

wiarygodną historyjką o potrzebie ustanowienia łączności, gromadzenia danych... podczas
gdy potrzebowali nas jedynie do roli zainfekowanych koni trojańskich.

— O, merde — zakląłem ostro. — To dranie.
Widziałem po wyrazie twarzy Sigora Dyana, że nie do końca wierzy w mą niewinność.

Wydawało mi się, że nadarza się wspaniała okazja, by przerwać tę nierówną

191

walkę i odpuścić sobie. Poddałem się więc zawrotom głowy i gorączce, pogrążając się w
nieświadomość.

21

M

background image

oje wspomnienia późniejszych wydarzeń są, rzecz jasna, nieco mgliste. Gorączka nie
wywołała wprawdzie majaków, nie dręczyły mnie zwariowane sny. Wywierała jednak na
mym organizmie takie piętno, że ciągle popadałem w stan półśpiączki.

Najeźdźcy usiłowali zadać mi kilka pytań, ja usiłowałem na nie odpowiedzieć. Nie byłem

jednak zbyt elokwentny i nie sądzę, żeby mieli z tego jakąś frajdę. Nie odstawiono mnie z
powrotem do celi, lecz przeniesiono do czegoś w rodzaju izolatki. Wszyscy, którzy mnie
teraz dotykali, nosili gumowe rękawiczki i maski chirurgiczne. Nawet w swym żałosnym
stanie wiedziałem dobrze, że to musztarda po obiedzie. Odkąd trzasnąłem pierwszego ich
ż

ołnierza, przechodziłem przez ręce mnóstwa innych. Zaraza pewnie już spokojnie

dojrzewała w wielu organizmach. Jeśli Tetrowie istotnie wszczepili mi biologiczną bombę
zegarową, w co nie wątpiłem, zadbali o to, by miała ładny zapalnik z opóźnionym działaniem
i nie ujawniła się przedwcześnie. Wciąż wyrzucałem sobie, że nie przejrzałem ich perfidnych
knowań.

Tetrańska biotechnika na usługach medycyny osiąga świetne rezultaty i nie wątpiłem, że

broń wirusowa okazałaby się skuteczna nawet wobec ras zbliżonych do ludzkiej.

192

Najeźdźcy natomiast nie potrafią pewnie leczyć jej objawów. Tak więc ja, nieszczęsna żywa
broń, miałem cierpieć wraz z nimi.

Musiałem leżeć w łóżku, znosząc skutki gorączki przez dobrych kilka dni. Początkowo nie

zauważałem nawet, kiedy przywożono nowych pacjentów. Stopniowo, poma-lutku, docierało
do mnie, że znam tylko jedną osobę o bujnych blond włosach takich jak te, które porastały
głowę rzucającą się i kręcącą na poduszce nie dalej niż pięć metrów ode mnie.

W ten sposób rozwiązał się problem zdemaskowania Susarmy Lear przed najeźdźcami.

Została już wydana, prawdopodobnie zgodnie z zamysłem Tetrów, by zacząć szerzyć swe
zarazki na prawo i lewo.

Pamiętam, niezbyt składnie pomyślałem wtedy, że to wielka szkoda, gdyż kawaleria USA

nie pospieszy mi już na odsiecz.

Na pewnym etapie musiałem być na tyle przytomny, by obejrzeć pozostałych dwóch

pacjentów tu przywiezionych, bo gdy odzyskałem pełnię władz umysłowych, wiedziałem
kim są.

Byli to Seme i John Finn.

Chciałbym pochwalić się, że okazałem się najtwardszy i pierwszy zwalczyłem skutki

choroby, ale tak nie było. Prawdę mówiąc, jeszcze cierpiałem bardzo, kiedy inni zaczęli
dochodzić do siebie. Wiele wysiłku kosztowało panią pułkownik wyrwanie mnie którejś
nocy ze snu.

Dalej, cholera jasna — powiedziała potrząsając mną brutalnie.

Pozwól mi umrzeć — wyrzęziłem.

193

12

- Najeźdźcy z Centrum

Nie umrzesz, ty cholerny głupcze. Co wolisz: żebym strzeliła cię w pysk, czy oblała

zimną wodą?

Ani to, ani to — odparłem zatroskany.

Więc weź się w garść.

Podrzucała moją głową na wszystkie strony, najwyraźniej próbując wskrzesić we mnie

trochę czucia.

— Na litość boską, przestań — jęknąłem.
Przestała i odetchnąłem z ulgą. Włączyła lampkę nocną

i wycelowała wąski promień światła prosto w moją twarz, sprawdzając, czy jestem też
obecny duchem i uważam.

Już w porządku? — spytała. — Serne na razie odpada, ale wygląda na to, że obaj z tym

chłystkiem Finnem przeżyją. Czy najeźdźcy powiedzieli ci, że podejrzewają Tetrów o
posłużenie się nami do przemycenia wirusa do Miasta?

background image

Byłem przy tym, jak doszli do tego wniosku.

Czy to prawda?

Wiesz tyle co i ja — wyznałem. — Ja w to wierzę. A ty nie?

Czy to miejsce jest na podsłuchu?

Jezu Chryste, Susarma, nie mam pojęcia. Alex So-vorov uważa, że są na to za głupi, ale

to ciemniak. Poza tym, oni nie znają angielskiego, przestań, psiakrew, udawać Jamesa Bonda.
Czy mamy w ogóle coś do ukrycia?

Tylko jedno — zapewniła mnie. — Przed odlotem z układu dostałam polecenie

zbadania, czy jest możliwość dogadania się z najeźdźcami, jeśli przyniesie nam to większe
niż propozycje Tetrów korzyści. Jeśli rzeczywiście posłużyli się nami do wszczęcia wojny
biologicznej, skłon-na jestem zrewidować swe stanowisko w kwestii, po której stanąć stronie.

194

Wydaje mi się — powiedziałem — wedle wszelkich znaków na niebie i na ziemi,

ż

e nie warto zdradzać teraz Tetrów. Najeźdźcy tej wojny nie wygrają, choćby nawet

było ich dwadzieścia miliardów.

Salamandryjczycy stale próbowali z nami takich sztuczek. Nauczyliśmy się sobie

z nimi radzić. Jeśli wiesz, z czym masz do czynienia, nie jest trudno się obronić. Może
najeźdźcy mogliby wygrać, z naszym poparciem.

Nie z Tetrami — upierałem się. — Mogło być przecież jeszcze gorzej. To tylko

grypa, a nie francuska choroba. Może to i podły numer, ale mogli rozegrać to jeszcze
podlej. Ich celem nie było zabicie, lecz unieszkodliwienie najeźdźców.

Uważasz, że pomyślane to było jako uderzenie ostrzegawcze, by pokazać

najeźdźcom, jak dalece ich przewyższają?

Co to ma za znaczenie? — jęknąłem. Zastanawiałem się, czy obudziła mnie po

prostu na przyjacielską pogawędkę, czy miała do obgadania coś naprawdę ważnego.
Ciało ciążyło jak ołów i łupało mnie w głowie.

Chyba dostrzegła, że nie czuję się najlepiej, bo przeszła do sedna.

— Przywieźli nas od razu tutaj — zaczęła. — Nie

widzieliśmy zbyt wiele również w czasie końcowego etapu
naszej podróży. Ile ty zdołałeś zaobserwować? Jakie są
szanse ucieczki stąd?

Zdobyłem się na pusty śmiech. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że trudno byłoby

mi się wtedy zdobyć na coś innego.

— Nie pilnują za bardzo drzwi — wyjaśniłem. — Mo-

12*

195

glibyśmy po prostu wyjść na zewnątrz. Sęk w tym, że atmosfera pozbawiona jest wolnego
tlenu. Nawet gdybyśmy mieli skafandry, nie mielibyśmy dokąd pójść, chyba że do szybu,
którym zjechaliśmy. A wokół szybu, miliony najeźdźców.

Nie wystraszyła jej za bardzo moja wizja.

Gdybyśmy tak mogli udać najeźdźców — zaczęła i urwała. — Ilu ludzi jest jeszcze

tutaj? — spytała po chwili.

Tylko Alex Sovorov, ale on nie nadaje się do niczego. Zresztą, za dzień lub dwa na

pewno zachoruje, dzieliliśmy jedną celę. Nigdy mi tego nie podaruje.

Spojrzała na pozostałe łóżka.

Możemy jemu zaufać? — spytała pokazując głową na Finna.

Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, niż mu zaufam. — Pewnie wygadał już wszystko,

co wie i wysłali go tu, by regularnie składał im meldunki o nas. Może nie znają się na
podsłuchu, ale mając Finna nie muszą. To kapuś do szpiku kości.

Jej twarz przybrała znany mi już wyraz zawziętości pomieszanej z obrzydzeniem. Znowu

spojrzała na mnie. Ze zdumieniem odnotowałem zmianę na jej twarzy. Może nie była to
przyjazna mina, takowej nie miała w swym repertuarze, ale zdradzała oznaki zatroskania
mym samopoczuciem.

— Prześpij się trochę — zarządziła głosem, w którym

background image

dało się wyczuć wielkie zmęczenie. — Rano udawaj
nieprzytomnego. Nie chcę, żeby wiedzieli, że wracamy do
zdrowia.

Uznałem, że nietrudno będzie grać chorego, nie wierzyłem w mój powrót do zdrowia.

196

Rano czułem się jednak o wiele lepiej. Po przebudzeniu odkryłem, że ból i uczucie

dezorientacji wreszcie ustąpiły. Wprawdzie radością życia nie tryskałem, ale nie czułem się
jak po przepuszczeniu przez szatkownicę. Czułem, że stać mnie na w miarę składne
rozumowanie i zacząłem dostrzegać wokół siebie rzeczy.

Po raz pierwszy zauważyłem pielęgniarkę, która karmiła mnie łyżką przy śniadaniu i

delikatną, wprawną ręką poiła. Nie należała do rasy najeźdźców, wywodziła się z któregoś z
pozostałych gatunków zamieszkujących As-gard, podobnie jak większość pomocniczego
personelu tego więzienia. Nie odezwała się ani słowem, a z pewnością zauważyła, że po raz
pierwszy jestem w pełni świadomy. Mało prawdopodobne, by choć trochę mówiła parole.
Jednak odniosłem wrażenie, że mnie zrozumiała, kiedy podziękowałem za pomoc przy
jedzeniu.

Zauważyłem też lekarza, który rano mnie badał, sprawdzając tętno i temperaturę,

oglądając w świetle latarki moje źrenice. Starałem się, jak mogłem udawać chorego, ale moje
ciało nie potrafiło chyba oszukiwać. Zaraz po wyjściu lekarza odwiedził mnie Sigor Dyan.
Zerknął przelotnie na Susarmę Lear i przysunął sobie krzesło do mego łóżka.

Cieszę się, że z panem już lepiej — rzekł obojętnie.

Dzięki — odparłem słabym głosem.

Daje to nadzieję, że nasi żołnierze też wyzdrowieją. Na razie wirus dziesiątkuje szeregi

naszych wojsk w Mieście. Sam zaczynam odczuwać jego skutki na sobie. Za dzień, dwa
wyląduję w tym albo podobnym łóżku.

A gdzie ja wyląduję?

Pokręcił głową, dając do zrozumienia, że nie powziął jeszcze decyzji.

197

O niczym nie wiedzieliśmy — tłumaczyłem. — Jeśli

Tetrowie istotnie zrzucili nas w celu wywołania epidemii,
postąpili tak bez naszej wiedzy.

— Chciałbym panu wierzyć. Ale nie mam pewności.

Jeśli nasi ludzie zaczną umierać...

Zrozumiałem, co ma na myśli.
— Chcemy odpowiedzieć atakiem na atak — oznajmił.

— Bardzo dotknęło nas to, co się stało. Jeśli mówi pan
prawdę, to musi czuć się tak samo dotknięty. Jeśli chce
pan odzyskać nasze zaufanie, musi nam pan powiedzieć,
jak zaatakować Tetrów.

Rozumiałem jego stanowisko. Z całym prawdopodobieństwem potrafiłem lepiej ich

zrozumieć niż Tetrowie. Planując to uderzenie, Tetrowie myśleli nie tylko o ułatwieniu
przewrotu w Mieście. Obmyślili je również jako sposób na ostudzenie ich gorących głów i
pokazanie, że prędzej czy później będą się musieli z Tetrami dogadać Nie było to zbyt
mądre. Tetrowie zawsze wyszydzali głupotę barbarzyńców, ale kiedy trzeba było
przewidzieć możliwą reakcję tych, tak zwanych, barbarzyńców, nie błysnęli wcale
inteligencją.

Z drugiej jednak strony to, że rozumiałem jego stanowisko, nie oznaczało, że je

podzielałem. Nic dobrego nie mogło wyniknąć z objęcia represjami więzionych tu Tetrów,
czy wyrżnięcia ich w Mieście Pierścieniorbity.

— To niezbyt mądry pomysł. To wyście przecież zaczęli,

prawda? Dlaczego nie możecie uznać, że jesteście z Tetrami
kwita? Nie pozwolą, by ich lekceważono. To dla nich tez
sprawa honoru. Jeśli ich zaatakujecie, całkiem możliwe, że
was zmiażdżą. Dużo rozprawiają o rozkoszach pokoju

background image

198

i harmonii, ale to dlatego, że świetnie wiedzą, iż nie mają się czego obawiać i żadna forma
zbrojnego wystąpienia nie jest w stanie im zagrozić.

Popatrzył na mnie osowiały. Sądząc po jego spoconym czole, nie czuł się zbyt dobrze.

Może to mąciło mu jasność osądu. Ale dwudziestomiliardowe imperium to nie błahostka i
rozumiałem, dlaczego nie pociągała go perspektywa ugięcia się przed kilkoma tysiącami
Tetrów.

— Panie Rousseau — powiedział. — Niech pan się

lepiej zdecyduje, po której jest pan stronie. I niech pan
będzie gotów to okazać. O poddaniu się nie ma mowy.

Kiedy wyszedł, spojrzałem na Susarmę Lear. Podciągnęła się na łokciach i utkwiła we

mnie zamyślony wzrok. Za tymi dużymi niebieskimi oczami przebiegało właśnie intensywne
myślenie.

Jeśli nie będziemy ostrożni — powiedziałem — wpadniemy jak garść ziarna między

ż

arna.

Trzeba postępować tak, jak pozwalają okoliczności — zauważyła. — Możemy

sprawiać wrażenie, jakbyśmy byli po ich stronie, a będziemy tylko po swojej własnej.

Był to jedyny możliwy do przyjęcia punkt widzenia i nie zamierzałem go podważać.
Chwilę później powróciła pielęgniarka, niosąc szklankę wody. Usiadłem w łóżku, żeby się

napić. Nie miało sensu dalsze udawanie. Stała przy łóżku, czekając cierpliwie. Miała
niebieskawą cerę, duże oczy, szpiczaste uszy, a zamiast włosów mysie futerko. Jej twarz
budziła we mnie zaufanie. Sprawiała wrażenie jedynej osoby w całym mym otoczeniu, ze
strony której mogłem się absolutnie niczego me obawiać. Uśmiechnąłem się z wdzięcznością
i z poważaniem skłoniłem głowę, oddając szklankę.

199

Odbierając ją ode mnie, przekazała mi w zamian zwiniętą kartkę. Zachowałem

przytomność umysłu. Mimo zaskoczenia schowałem ją w zaciśniętej dłoni i wsunąłem pod
koc. Rozwinąłem ją powoli ukradkiem, nie mając najmniejszego pojęcia, czego się
spodziewać.

Wiadomość była prosta: cztery skafandry i urządzenie naprowadzające będą czekać na

was przy dziesiątej śluzie trzy jednostki po wygaszeniu świateł. Ktoś po was wyjdzie. Będzie z
wami dwóch Tetrów. Zastosujcie się do poleceń, a wszystko będzie dobrze.

Wiadomość nie była podpisana.
Nie należało się temu dziwić.
Zastanowiło mnie natomiast, że była napisana w języku angielskim.

22

P

amiętacie zapewne wymienione przeze mnie cztery kryteria, od spełnienia których zależy
powodzenie podejmowanej próby ucieczki. Otóż, jestem przekonany, że potraficie, sobie
wyobrazić, ile trudności nastręczało mi rozpatrzenie naszego położenia w więzionym szpitalu
neo-neandertalczyków pod kątem tych właśnie kryteriów.

Jeśli chodzi o dwa pierwsze wymogi, od razu spostrzegłem, że sprostanie im powinno

pójść dość gładko. W przeciwieństwie do mieszkańców ,,Goodfellowa", najeźdźcy dość
niewolniczo przestrzegali rozkładu dnia i po zapadnięciu zmroku nie zadawali sobie trudu
zachowywania

background image

200

nadmiernej czujności. Co więcej, epidemia, którą ze sobą przywlekliśmy, zaczynała już
zbierać żniwo wśród naszych sympatycznych gospodarzy, wywołując w ich szeregach
znaczne zamieszanie. Wierzyłem bardzo, że zdołamy dotrzeć do wskazanej śluzy łatwo i
bezpiecznie.

Jednak trzecie i czwarte kryterium w tej grze były wielkimi niewiadomymi. Czy mogliśmy

znaleźć jakieś przytulne i bezpieczne schronienie? Czy w ogóle mieliśmy dokąd pójść?
Jakiego rodzaju to dokądś mogłoby być? Miło ze strony naszego tajemniczego
korespondenta, że zapewnił nas o przydzieleniu nam, oprócz czterech skafandrów mających
ustrzec nas przed wrogą atmosferą, również urządzenia naprowadzającego, ale dokąd miało
nas ono doprowadzić?

Jakby nie dość było zagadek, kolejną niewiadomą, nad którą łamałem sobie głowę, była

tożsamość naszego wybawcy. Spoza naszej izolatki wiedziałem tylko o jednej osobie z
całego obozu, która potrafiła pisać po angielsku. Był nią Alex Sovorov. Jednak nie
przychodził mi na myśl nikt mniej od niego nadający się do roli mózgu takiej operacji. W
zawodach życiowych nieudaczników Alex Sovorov mógłby samemu Johnowi Finnowi
poplątać szyki, a nawet go zwyciężyć. Ale Finn był przynajmniej chytrym krętaczem,
natomiast za Alexem nie przemawiała nawet nieuczciwość.

Przy pierwszej sposobności wysunąłem się z łóżka i przekazałem kartkę Susarmie Lear tak

ukradkowo, jak ją otrzymałem. Zerknąłem w stronę Finna, dzieląc się z nią swymi
podejrzeniami, że należy zachować dyskrecję nawet wśród swoich. Finn nie podniósł jeszcze
swej szpetnej gęby

201

i nie zwracał na nas uwagi, ale sądząc ze sposobu, w jak; przyjmował pokarm, nie był w
gorszej formie ode mnie Oznaczało to, że udawał tylko nieprzytomnego. Krętactwo
przychodziło mu tak lekko i naturalnie jak oddychanie Kiedy Susarma Lear czytała
wiadomość, wsunąłem się między nią a Finna, aby mogła poruszać ustami bez obawy, że
podejrzy ją Finn. W ten sposób, jak sądziłem nie będzie w stanie podsłuchać prowadzonej
szepten, rozmowy.

Kto to przysłał? — padło na wstępie oczywiste pytanie.

Nie wiem — wymamrotałem. — O ile nie nadszedł w tym czasie świeży transport

więźniów mówiących po angielsku, mógł ją przesłać tylko Alex Sovorov. Ale nic chce mi się
wierzyć, że to on się za tym kryje, choć może być pośrednikiem. Gdybym miał zgadywać,
powiedziałbym, że tę ucieczkę zorganizowali Tetrowie, a on po prostu przekazał od nich
wiadomość.

Dlaczego Tetrowie mieliby nas uwalniać? — spytała

Kto wie? Może z wdzięczności? Posiadają silne poczucie obowiązku, nawet wobec

swych niewolników i innych różnej maści królików doświadczalnych.

Naprawdę w to wierzysz?

Nie jest to takie łatwe. Spotkałem się wcześniej z Velą-822 i nie zrobił na mnie

wrażenia zdolnego do obmyślenia całej tej operacji. Ale z Tetrami nigdy nic nie wiadomo.
Jednak ktoś ją przysłał. Czy naprawdę mamy tak wiele do stracenia?

Wydęła usta. Na to pytanie było więcej niż jedna z możliwych odpowiedzi.

202

Jeśli zdecydujemy się na skok, czeka nas skok w ciemność. Musimy zadać sobie to

zwyczajowe pytanie, jak źle jest nam w tym deszczu i pod jaką rynną możemy w rezultacie
wylądować.

Idziemy na to? — spytałem.

Po raz pierwszy z kimś się w jakiejś sprawie konsultowałem. To chyba służba w

Gwiezdnej Gwardii zaczynała wywierać na mej duszy piętno. Zamiast podjąć własną
niezależną decyzję, ja, wolny elektron, czekałem na wskazówki od przełożonego. Choroba
naprawdę może dokonać spustoszeń w człowieku.

background image

Psiakrew, jasne, że tak — postanowiła. — Jak inaczej, cholera jasna, dowiemy się, co

jest grane? Powiem Sernowi.

A co z nim? — skręciłem głowę lekko w tył, wskazując faceta za plecami.

Obdarzyła mnie jednym ze swych najznakomitszych piorunujących spojrzeń.

Uważam, że nie można temu skurczybykowi ufać — wyraziła swą opinię,

niedwuznacznie dając do zrozumienia, że bez względu na to, czy Finn wyzdrowieje, czy nie,
nie zostanie na tę wycieczkę zabrany.

Może właśnie dlatego lepiej go zabrać — sugerowałem. — Póki jest z nami, możemy

mieć go na oku. Jeśli go zostawimy, kto wie, jaki numer wywinie?

Wzruszyła ramionami.
— Chyba wciąż jeszcze pozostaje pod moim dowódz

twem. Nie wiem, jak długo był w ich rękach, nim wysłali
go tu na dół, ani co zdążył wyśpiewać. Niepotrzebnie
w ogóle go zabraliśmy, mimo całego jego obycia z po-

203

ziomami i domniemanej wiedzy na temat tetrańskich systemów inwigilacji. Trzeba było go
wysłać do kompanii karnej, gdzie jego miejsce.

Nie chciałem tego podważać. Gdybyśmy tylko wtedy wiedzieli, dlaczego Tetrowie nas tak

potrzebują...

Jak myślisz, co się dzieje teraz na powierzchni? — spytała.

Pewnie toczy się tam walna bitwa. Tetrowie oraz wszyscy ich poplecznicy starają się

jak najlepiej wykorzystać epidemię w Mieście Pierścieniorbity. Mieli całe miesiące na
rozpracowanie systemu zaopatrzenia najeźdźców i jego czułych punktów. Na powierzchni
lądują już pewnie statki z pomocą. Z tego co wiem, Tetrowie opracowali sposób na przejęcie
władzy na dziesięciu do dwudziestu poziomach poniżej Miasta. Może nawet znają sposób na
dotarcie tu na dół i uwolnienie nas. Nie przeceniałbym raczej ich zdolności do prowadzenia
skutecznej walki, już nie.

A my sądziliśmy, że może będą chcieli wynająć Gwardię Gwiezdną — stwierdziła

rozżalona.

Zawsze wiedzieliśmy, co sądzą o Gwardii — przypomniałem jej. — ,,Banda

niezdarnych barbarzyńców*".

Nie musiałem dodawać, że wiedzieliśmy już, do czego w ich oczach nadawała się nasza

Gwardia. Wypominanie tego teraz nie miało sensu. Wyobraziłem sobie, jakie targają nią
uczucia. Susarma Lear przesiąknęła Gwardią do szpiku kości, a zniewaga ze strony Tetrów
musiała zapiec o wiele dotkliwiej niż jakikolwiek fizyczny ból. Jej duma sprawi, że odtąd
będzie nienawidzić Tetrów. A nienawiść ta miast osłabnąć, z pewnością nasili się, jeśli

204

wiadomym będzie, że to Tetrowie, bez specjalnego wysiłku, zadbali o ułatwienie nam
ucieczki. Tetrowie postąpili tak, jak postąpili, powodowani wyłącznie własną dumą.

Wróciłem do łóżka, dręczony niewesołym przeczuciem, że ktoś po prostu nas nabiera.

Trudno było doszukać się jakiegoś sensu w tej propozycji ucieczki, a rozmyślanie nad tym
groziło powrotem bólu głowy. Postanowiłem zdrzemnąć się trochę, by odzyskać siły. Mimo
wszystko, w słowach Susarmy Lear tkwiło trochę prawdy. Chcąc dowiedzieć się, co jest
grane, musimy pójść za piłką.

Tuż przed zaśnięciem przypomniała mi się postać, którą dojrzałem z okna w czasie

rozmowy z Alexem Sovorovem. Nagłe przypuszczenie, że mógł to być człowiek w skafan-
drze, nabrało pokrzepiającej wymowy. Czy to możliwe, że mamy tam przyjaciół?

Zbudziłem się na wieczorny posiłek i po raz pierwszy rzuciłem się na jedzenie z wilczym

apetytem. Była to niezawodna oznaka mego prawdziwego powrotu do zdrowia. Pielęgniarka,
zdaje się, z zadowoleniem przyjęła tę zmianę — nie musiała już mnie karmić, wręczyła mi
tylko talerz i łyżkę. Spostrzegłem, że wszyscy trzej moi współtowarzysze niedoli siedzą
przytomni w łóżkach. Posiłek stanowiła zupa, którą karmili mnie od początku - pływało w

background image

niej trochę nieznanych warzyw i kawałki podłego mięsa. Ale po raz pierwszy nie
przeszkadzał mi jej smak.

Po jedzeniu pozostałem w pozycji siedzącej i zastanawiałem się, czy można by nawiązać

jakąś niewinną pogawędkę. Serne wstał z łóżka. Śmiesznie wyglądał w przy-kusej koszuli,
ledwie zakrywającej mu uda. Ciekawe, czy

205

przed ucieczką będziemy mogli zaopatrzyć się gdzieś w jakąś odzież?

Sprawdziłem pod łóżkiem i ucieszyłem się, znajdując na miejscu swoje tetrańskie buty ze

sztucznie hodowanej tkanki. Brakowało natomiast kombinezonu. Powędrował pewnie do
prania. Myśl o ucieczce w koszulach nocnych, butach i skafandrach była tak niedorzeczna, że
aż za-bawna, choć mało zachęcająca.

Serne podszedł do Susarmy Lear i zaczął z nią roz-mawiać. Finn również wstał,

postanowiłem więc dołączyć do nich. Nagle otworzyły się drzwi i Finn drgnął w po-czuciu
winy. Serne spojrzał tylko za siebie — jego twarz pozbawiona była uczuć — na dwóch
posługaczy, którz\ wtoczyli do pokoju piąte łóżko. W ślad za nim pojawił się Alex,
wyglądający tak, jakby za chwilę miał się przewrócić. Posłał mi jadowite spojrzenie, pełne
nieskrywanej odrazy, podczas gdy dwaj posługacze pomagali mu ściągnąć spodnie i założyć
koszulę. Nie zrażony, poczekałem, aż się oczyści pole i podskoczyłem go przywitać.

Przykro mi, Alex — powiedziałem. — Skąd mogłem wiedzieć?

Chodzą słuchy, że to akt zemsty ze strony Tetrów — wychrypiał. — Czy to twoja

sprawka?

Niezupełnie — wyjaśniłem. — Sami to wykombinowali, bez naszej wiedzy.

To nie może być prawda — zastrzegł się.

Pewnie. Złapaliśmy z Finnem wirusa na stacji „Goodfellow" — pokpiwałem. — Czaił

się w pierścieniach Uranu przez miliardy lat, czekając, aż przeleci tamtędy ktoś, kogo będzie
mógł zarazić. Teraz jest wreszcie wolny.

206
Wybawiony ze sromoty wyczekiwania w stanie głębokiego zamrożenia, aż słońce stanie się
nową.

Mówiąc to, spojrzałem za siebie na Finna, ale on akurat patrzył pilnie w przeciwną stronę.

Korzystając z okazji, mruknąłem zduszonym głosem:

— Kto kazał ci przekazać nam wiadomość?

Jego kiepski stan w znacznym stopniu udaremnił mu oddanie na twarzy wyrazu tępego

niezrozumienia, ale starał się, jak mógł.

— Jaką wiadomość? — spytał.
Na szczęście pytanie nie zabrzmiało głośno, głos miał ochrypły i płytki oddech.
— śadną — uciąłem szybko. — Nie ma o czym mówić.
Obróciłem się i stanąłem twarzą w twarz z Susarmą

Lear. Obserwowała mnie niczym jastrząb. Mimo że nie słyszała naszej rozmowy, jej
umiejętność wnioskowania pozwoliła domyślić się jej rezultatu.

A propos — dodałem. — Czy przybyli do obozu jacyś nowi? Na przykład, ktoś z

Gwiezdnej Gwardii?

Nie widziałem nikogo — zapewnił mnie. — Naprawdę jest mi to obojętne.

Wyświadczysz mi przysługę, Alex? Połóż się spać, po prostu połóż się spać i zapomnij

o wszystkim, co się dokoła dzieje.

Mam taki zamiar — przyznał żałośnie.

Patrząc na niego, nie można było mieć co do tego wątpliwości.

Zaczekałem na następną okazję, by porozmawiać z Susarmą, kiedy Finn leżał w łóżku i nie

zwracał na nas uwagi. Odgadł chyba, że coś się święci, ale nie wiedział co.

207

Wtajemniczenie go nie było chyba mądrym posunięciem.

To nie Alex przesłał tę wiadomość — poinformowałem ją, potwierdzając jej

background image

wcześniejsze domysły.

Nie zmienia to w niczym naszej sytuacji — zauważyła. — W dalszym ciągu musimy

czekać. Może są tu inni. o których ani ty, ani on nic nie wiecie. Psiakrew, to może być jeden
z naszych. Nie wiem, ilu zgarnęli, gdzie i kiedy Serne i ja wpadliśmy w zasadzkę razem z
Johaxanem. kiedy szliśmy na spotkanie w zaznaczonym na jednej z tych głupich ulotek
miejscu. Wiedziałam, że to poroniony pomysł.

Miała, oczywiście, rację. Mogli być jacyś inni. Z pewnością znaleźli się tacy, którzy

współpracowali z najeźdźcami, albo tylko udawali. Może Sigor Dyan miał tu jeszcze innych
informatorów, którzy próbowali grać podwójną rolę, jak ja. Kiedy zaczęła się zabawa, w
Mieście Pierś-cieniorbity przebywało około dwustu ludzi. Istniała szansa, że ktoś z nich miał
dość oleju w głowie, by odegrać rolę dobrej wróżki. Jeśli tak, to nie mogłem się doczekać, by
go poznać. Nie wątpiłem, że we właściwym czasie dowiemy się prawdy.

Tymczasem jednak, nie pozostawało nam nic innego jak leżeć do góry brzuchem i zbierać

siły na ciężką przeprawę.

23

P

rzez całe godziny panowała cisza i mrok, kiedy czuwaliśmy, udając śpiących. Czasem
ucinałem sobie nawet drzemkę, ale ilekroć łapałem się na zbytnim fol-

208

gowaniu sobie, natychmiast otrząsałem się ze snu. Budziłem się na najlżejszy odgłos.
Dwa albo trzy razy byłem pewien, że się otwierają drzwi, ale to tylko ponosiły mnie
nerwy. Na długo przed nadejściem wyznaczonej godziny zniecierpliwiło mnie to
wyczekiwanie.

Kiedy drzwi wreszcie się otworzyły naprawdę, jedyne światło, jakie rozbłysło,

pochodziło z maleńkiej latarki, trzymanej przez osobę praktycznie dla nas niewidzialną.
Ów nieznajomy skierował na mnie światło, bym mu się przyjrzał i wręczył mi ubranie.
Biorąc je, lekko otarłem ręką palce niewidocznego ofiarodawcy. Były owłosione i
zakończone szponami. Nie należały ani do człowieka, ani do najeźdźcy.

— Załóż to — przemówił obcy mrukliwym szeptem. Mówił parole z ciężkim

akcentem, a więc barbarzyńca, nie Tetr.

Spostrzegłem więcej skaczących promyków światła i domyśliłem się, że mieliśmy

więcej gości. Nie mogłem dokładnie policzyć ilu, ponieważ promyki co chwila zanikały
przesłaniane ciałami osób trzymających latarki. Wcisnąłem na nogi spodnie i zmieniłem
koszulę nocną na coś lżejszego. Potem lekko zsunąłem się z łóżka i po omacku
zacząłem szukać butów.

Kiedy byłem gotowy, owłosiona ręka wzięła mnie pod ramię i poprowadziła do

drzwi. Reszta też była już chyba gotowa. Zabierali Susarmę, Serna i Finna. Słyszałem,
jak Serne ostrzega Finna, że skończy jako trup, jeśli będzie hałasował, opóźniał lub
robił cokolwiek ponad to, co mu każemy. Serne potrafi być groźny, kiedy wpada w taki
nastrój. Nie wątpiłem, że Finn go posłucha. Zresztą, mogło mu zależeć tak samo, jak
nam na wydostaniu się stąd.

- Najeźdźcy z Centrum

209

— Ja prowadzę — odezwał się jeden z kosmatych przybyszów. — Za mną, szybko.

Zachować milczenie.

Korytarz na zewnątrz był mroczny, ale ogniki latarek stanowiły dla nas pewien punkt

odniesienia. W tej części więzienia nie było żadnego oświetlenia, ale niebawem dotarliśmy
do zakręcającego korytarza prowadzącego wzdłuż okien widokowych, przez które sączyły się

background image

blade smugi kolorowych świateł.

Przemykając pod oszkloną ścianą spostrzegłem, że nasi przewodnicy byli wysocy i

szczupli, z wydłużonymi kończynami jak u gibbonów. Widziałem paru przedstawicieli tej
rasy w czasie zajęć ruchowych, nim złożyła mnie choroba. Domyślałem się, że należą do rasy
ujarzmionej i wypartej przez najeźdźców, kiedy ci ostatni rozszerzali swe małe imperium. Ich
doskonałe więzienie nie wydawało się już takie doskonałe, a ich panowanie nad rasami,
których biostrefy zagarnęli, może również nie było tak niezachwiane.

Dotarliśmy do odpowiedniej śluzy, gdzie jak nam obiecano, znaleźliśmy pewną ilość

skafandrów. Nie były to wysokowydajne skafandry ciśnieniowe, jakich się używa w próżni
kosmicznej, ale lżejsze i luźniejsze plastikowe kombinezony. Ich regulatory składu powietrza
i systemy usuwania odpadów nie były szczególnie skomplikowane. Każdy z nich posiadał po
prostu dwie butle tlenu podlegającego recyrkulacji. Ich widok nie napełnił mnie entuzjazmem
ani wiarą w przyszłość. Zapas tlenu starczy może na cztery godziny, nie więcej. Po upływie
tego czasu musimy znaleźć się w miejscu, gdzie można już bezpiecznie oddychać powietrzem
atmosfery.

210

Nagle, perspektywa wyprawy we wrogiej atmosferze do nieznanego celu — nie

wiedzieliśmy nawet dokąd w ogóle się udać — przestała mnie pociągać.

O co w tym wszystkim chodzi? — zagadnąłem włochatego humanoida, który nas

tu doprowadził. — Dokąd się wybieramy?

Nie ma czasu — odparł, a może odparła? Odniosłem wrażenie, że jej (jego)

znajomość parole była nieco ograniczona.

Zakładać skafandry! — rozkazała chrapliwym szeptem Susarma. Rzuciła

wszystko na jedną szalę i nic nie mogło jej teraz powstrzymać. Była to filozofia
ż

yciowa, która uczyniła z niej bohaterkę już za życia. Miałem nadzieję, że tym razem

nie uczyni z niej martwego bohatera.

Musiałem ściągnąć buty, by założyć skafander, ale potem włożyłem je z powrotem na

plastikowe stopy kombinezonu. Być może czekała nas długa wędrówka i nie chciałem
pokaleczyć sobie nóg. Kiedy zmagałem się ze skafandrem, śluza wypełniła się jeszcze
bardziej. Przybyło kilku nowych i choć z powodu panującego mroku trudno było
zgadnąć kto, przypomniałem sobie, że w notatce była mowa o Tetrach.

Wewnętrzne wierzeje śluzy zawarły się i rozbłysło światło. Mrugałem jak oszalały,

walcząc z oślepiającym blaskiem, usiłując rozeznać się w sytuacji. Zgodnie z obietnicą
było z nami dwóch Tetrów, którzy właśnie gramolili się do swych kombinezonów,
kosmate zaś istoty pozostały na zewnątrz. Niełatwo odróżnić jednego Tetra od drugiego,
ale jeden z nich zwrócił na mnie uwagę i zareagował tak, jakby mnie poznał.

13*

211

— Tulyar? — strzeliłem, nie do końca pewny, czy to

rzeczywiście on.

Niebezpiecznie jest przypisywać Tetrowi jakieś uczucia na podstawie jego miny, ale ten

spojrzał na mnie tak, że odniosłem wyraźne wrażenie, że z pewnością nie jest tu panem
sytuacji. Wyglądał na zagubionego, a nawet wystraszonego.

Rousseau! — odezwał się, wybaczając mi nietakt, jaki popełniłem zwracając się do

niego po imieniu, pomijając numer.

Czy wiesz...?

Mogło to być fascynujące pytanie, ale Tulyar urwał je w połowie, kiedy rozdzwoniły się

nagle sygnały alarmowe. Obaj Tetrowie szybko wdziewali na siebie kombinezony, a na
dźwięk dzwonków w panice jeszcze przyspieszyli. Wywnioskowałem, że Tulyar-994 i jego
towarzysz nie lepiej ode mnie wiedzą, co jest grane. Więc za tą ucieczką nie kryli się
Tetrowie.

Odwróciłem się, by podzielić się mym cennym domysłem z Susarmą, ale ona była

zaabsorbowana czym innym. Głowiła się nad przedmiotem, który tuż przed zniknięciem
wcisnęli jej do odzianej w plastik ręki kosmaci nieznajomi. Jak na urządzenie

background image

naprowadzające, nie było zbyt wymyślne. Był to po prostu stary, poczciwy kompas z
rozkołysaną igłą, zawsze wskazującą jeden kierunek, choćby nie wiem jak mocno kręciło się
obudową. Wiedziałem, że ta nie pokazuje bieguna północnego.

Ś

luza działała w oparciu o dwa cykle — wpierw ziemska atmosfera wymieniana była na

azot, a następnie na mieszankę panującą na zewnątrz. Tłoki pracowały sprawnie,

212

ale sekundy wlokły się bez końca. Nawet w hełmach i odgrodzeni komorą słyszeliśmy
nieustannie jazgoczące dzwonki. Serne nerwowo przyglądał się swym rękom, żałując pewnie,
ż

e nic nie może nimi zdziałać. Zapiąłem kombinezon, podobnie jak Tetrowie. Choć

mogliśmy się słyszeć podnosząc głos, szanse na prowadzenie zrozumiałej konwersacji były
znikome. Spojrzałem Tulyarowi w twarz, próbując coś z niej wyczytać, ale w jego oczach nie
malowało się już nic, co można by uznać za wyraz jakiegoś uczucia.

Wreszcie zostały zwolnione zewnętrzne wierzeje, które dopchnęliśmy do końca,

przeciskając się na drugą stronę. Pobiegliśmy szukając osłony we mgle i wśród „drzew".

Z początku liczyłem na to, że mamy kilka minut przewagi, nim śluza zakończy następny

cykl, ale zapomniałem, że są przecież inne, i to mnóstwo. Neoneandertal-czycy mogli
wcisnąć się do którejś z nich.

Nie upłynęły więcej niż dwie minuty, kiedy drzewiasty twór po lewej nagle się rozprysł,

obsypując nas swymi szczątkami. Trafiła go zaledwie pojedyncza kula, ale trzon tej
„rośliny" był pewnie kruchy jak szkło — nie musiała ona przy normalnym trybie życia
stawiać czoła jakimkolwiek ostrym naciskom z zewnątrz.

Kiedy zapuściliśmy się głębiej w las, oddaliśmy przewodnictwo Susarmie, która posiadała

jedyne urządzenie wskazujące nam drogę. Z początku lawirowała między poskręcanymi
rozgałęzieniami dendrytów, obsypanych przeróżnymi barwnymi lampionami. Lecz kiedy
odgarniała na bok czubki gałęzi i te pękały, nie hamując w niczym jej pędu, obrała mniej
zygzakowaty kurs. Nadal nie mogła

213

przedzierać się środkiem splątanych zarośli, ale mniej już zwracała uwagi na sterczące
końcówki, choć ostre odłamki nadal stanowiły pewne zagrożenie dla skafandrów. Biegnąc,
dosłownie wyrąbywaliśmy sobie drogę. Na myśl o spustoszeniu, jakie sialiśmy w tym
kruchym, niemal kryształowym świecie, czułem się nieswojo. Ale szkody wyrządzane przez
wymierzone w nas kule najeźdźców były dziesięciokrotnie większe. Więcej więc było we
mnie złości niż poczucia winy.

Zewsząd napierały na nas przypominające owady szybujące stwory, które jakby wydawały

się niezdolne do zejścia nam z drogi. W zmąconym półmroku odnosiło się wrażenie, że
brniemy przez zwały miotanych wichrem liści i skaczących ogników. Kiedy dendryty
rozpadały się, ich światełka nie znikały nagle jak wyłączone, lecz gasły powoli rozpływając
się w nicość, a więc ślad, jaki za sobą zostawialiśmy, stopniowo przechodził w szarość.

Ucieszyłem się niezmiernie, kiedy wynurzyliśmy się z kolorowego lasu, wychodząc na

teren, na którym nie musieliśmy już dokonywać aktów tak jawnego wandalizmu. Ale ze
względu na pościg, któremu staraliśmy się ujść, zmiana nie wyszła nam na dobre. Mgła
zrzedła, a grunt stał się miękki i grząski, przez co zwolniliśmy. Na naszą korzyść
przemawiała jedynie zamiana drzewiastych dendrytów na wielkie, bulwiaste kopce, które
mogły skryć nas przed wzrokiem tropiących nas najeźdźców.

Mało było wokół barw — w tym monochromatycznym pejzażu przeważały odcienie

szarości. Bioluminescencyjne „kwiaty" należały tu do rzadkości — rosły w małych
przysadzistych kępach pośród grzybiastych wzgórków. Nie

214

miałem żadnych wątpliwości co do tego, że te kopce są formą życia, ponieważ ich skórę
przebiegały lekkie zmarszczki. Poza tym lśniły jak skóra żaby. Rosło tu ledwie kilka
drzewiastych tworów, na których nie wykształciły się żadne światełka. Gałęzie ich obwisały
martwo, a ich bladość sugerowała, że są uschnięte. Nie było jednak podstaw, by

background image

przypuszczać, że coś, co w innym systemie uchodziło za objaw choroby, tu nie mogło
oznaczać zdrowia i żywotności.

Również fruwających stworzeń było tu mniej. Mniejsze stwory, przypominające świetliki,

trafiały się bardzo rzadko, a większość tutejszej fauny stanowiły szybujące stwory wielkości
rozpostartej dłoni, przywodzące na myśl wycięte z krepy motyle i ważki.

Strzały padały rzadziej. Naszym prześladowcom trudniej było nas dojrzeć. A kiedy opadły

w nich pierwsze lekkomyślne porywy, zaczęli oszczędzać amunicję. Serne, który z pewnością
baczniej ich obserwował, pokazał mi na palcach, że jest ich tylko sześciu. Ale Susarma, na
przemian kurcząc i prostując palce lewej ręki, przypomniała nam, że wkrótce nadciągną
posiłki. Mogliśmy porozumiewać się ze sobą krzykiem, nawet mimo plastikowej osłony
hełmów, ale trudno byłoby cokolwiek zrozumieć, poprzestaliśmy więc na języku migowym,
jakim posługują się ludzie pracujący w próżni kosmicznej. Znać było po minie Susarmy, że
martwi ją lepkość podłoża. Nietrudno było zgadnąć dlaczego. Jeśli najeźdźcy wprowadzą do
akcji czołgi, to o wiele łatwiej niż my pokonają tego rodzaju teren.

Problemy nasze powiększało jeszcze dodatkowo to, że

215

Tulyar oraz drugi Tetr już teraz nadążali za nami z widocznym wysiłkiem. Nawet Finn był na
tyle sprawny i szybki, by dotrzymać kroku Susarmie. Tetrowie nie oddają się jednak
ć

wiczeniom ciała, a przynajmniej Tulyar był cywilem nawykłym do wszelkich wygód, jakie

niesie ze sobą wysoko rozwinięta cywilizacja. Widziałem, jak Susarma dwukrotnie spojrzała
na nich z namysłem. Domyślałem się, co chodzi jej po głowie.

Do jakiego stopnia sami mogliśmy się narażać, by Tetrowie mogli pozostać z nami? Jak

bardzo obeszłoby nas, gdyby się odłączyli, a co za tym idzie, zgubili, zważywszy, że my
mieliśmy jedyny kierunkowskaz?

Nie spojrzała na mnie po radę. Nie wierzyłem w jej chęć pomocy Tetrom. Sam nie byłem

pewny, czy i mnie na tym zależało. Kto by się ośmielił zarzucić, że zawdzięczałem
cokolwiek Tetrom, a zwłaszcza Tulyarowi-994?

W czasie pierwszej godziny nic na lepsze się nie zmieniło. Strzelanina ustała, ale nie

mieliśmy powodów sądzić, że wymknęliśmy się naszym prześladowcom. Nie gnaliśmy już
przed siebie, tratując wszystko, co stawało nam na drodze, ale wciąż zostawialiśmy widoczny
ś

lad. Czasem szary muł był tak miękki, że zakrywał odciski stóp zaraz po naszym przejściu.

Czasem był twardy jak polistyren, więc nie wydeptywaliśmy w nim żadnych widocznych
ś

ladów, ale przeważnie był w stanie pośrednim. Najeźdźcy prawdopodobnie nie mieli

doświadczenia w tropieniu, ale nie trzeba było być Cochisem, by odczytać znaki i
powiedzieć im, którędy iść.

Pod koniec pierwszej godziny maszerowaliśmy raźnym krokiem. Tulyar z drugim Tetrem

nadal się nas trzymali,

216

objawiając jednak wyraźne oznaki wyczerpania. Otaczały nas teraz białe, kulkowate twory, z
których wiele pokrytych było zawiłymi wzorami ciemnej szarości i czerni. Trudno było
określić, czy te ciemne ornamenty były wyspecjalizowaną tkanką należącą do tego samego
organizmu, czy jakąś pasożytniczą naroślą.

Bulwy te ani nie spoczywały na podłożu, ani z niego nie wyrastały, będąc raczej zlepkiem

protoplazmatycznej papki, po której stąpaliśmy, a której ciepło czułem nawet przez
podeszwy. Miałem wrażenie, jakbym stąpał po jakiejś olbrzymiej powłoce pokrytej
marmurkiem, która nabrzmiewała w nieregularnych odstępach, tworząc wielkie purchawki.

Łatwo było sobie wyobrazić, że jesteśmy jak maleńkie pasożyty przemieszczające się po

skórze ogromnej, pokrytej łuskami bestii. Z właściwą sobie fantazją próbowałem tę iluzję
podkreślić, wyobrażając sobie, że bulwiaste twory to brodawkowe naroślą na skórze jakiegoś
potwora --albinosa. Kule te miały od jednego do trzydziestu metrów średnicy, największe
wznosiły się wysoko ponad głowami, dotykając niemal przyćmionego sufitu.

Nie odważyliśmy się zatrzymać dla odsapnięcia. Serne zrównał się z Susarmą. Stykali się

od czasu do czasu hełmami, by zwiększyć swą słyszalność. Ich głosy dochodziły mnie w

background image

postaci stłumionych pomruków. Umykała mej uwagi również większość gestów, jakie sobie
przesyłali. Ale domyślałem się, że rozważają taktyczne możliwości działania. Serne pragnął
chyba zdobyć dla nas jakąś broń. Był zdania, że dwóch wytrawnych komandosów z łatwością
dorówna sześciu dzikusom uzbrojonym w nędzne pukawki.

217

Domyślałem się, że pomysł ten mógł Susarmę coraz bardziej pociągać, w miarę, jak

posuwaliśmy się dalej naprzód, nie napotykając żadnych oznak świadczących, że zbliżamy
się do celu. Wiedziała jednak, że nie ma czasu na urządzanie wymyślnej zasadzki. Nie
mieliśmy pojęcia, ile jeszcze przed nami drogi, a zapasu tlenu starczało jeszcze na trzy
godziny.

Gdybym był w pełni sił, tempo marszu nie sprawiałoby mi kłopotów, ale dopiero co

wykaraskałem się z ostrej gorączki i czułem, jak nogi słabną mi w kolanach. śołądek zaczął
odmawiać mi posłuszeństwa, bałem się, że zwymiotuję w środku plastikowego kombinezonu,
a to żadna przyjemność, poza tym może być groźne. Nie trzeba beztlenowej atmosfery, by
zadławić się na śmierć, kiedy ciało zaczyna kombinować na własną rękę.

Po Susarmie Lear i Sernie nie znać było, że dokuczały im podobne dolegliwości, ale po

pewnym czasie spostrzegłem, że zwolnili nieco. Mogli w ten sposób dawać Tetrom szansę,
ale bardziej prawdopodobne było, że również u nich choroba zaczęła zbierać swe pokłosie.
Ku memu oburzeniu, Finn nie zdradzał oznak niedomagań.

Wkrótce opadło mnie wyraźne uczucie deja vu, kiedy przypomniały mi się okoliczności

mej ostatniej ucieczki na stacji „Goodfellow". Szybko zacząłem żałować, że w ogóle
opuściłem przytulne i bezpieczne zacisze mej celi. Tłumaczyłem sobie, że najeźdźcy gotowi
byli traktować mnie jak dobrego przyjaciela, dopóki nie zniechęciła ich plaga, którą
bezwiednie wśród nich rozpętałem. Teraz, z powodu niewdzięczności, jaką okazałem
wyrzekając się ich gościnności, gotowi byli mnie zabić. I to za co? Nadal nie miałem pojęcia,
dokąd zmierzamy, ani po co.

218

Nagle ujrzałem wyraziście całe swoje życie, odkąd z Susarmą po raz pierwszy utknęliśmy

w trzewiach As-garda, mając na karku pogoń, jako jeden wielki, niesamowity sen.

Być może, pomyślałem, za chwilę się obudzę z bólem głowy po tym głupim wyciszaczu i

przekonam się, że z powrotem jestem w punkcie wyjścia.

Niestety, tak się nie stało. Natomiast cały odcinek nieba sfałdował się nagle i zaczął po

kawałku spadać na grzybiastą dżunglę niby czarna ulewa. Przez ułamek sekundy naprawdę
wyglądało to jak działanie wyrafinowanego wyciszacza, jakiego użyli przeciw nam
przyjaciele Myrlina, ale to nie było to. Huk i wstrząs, jaki nastąpił tuż po strzaskaniu
sklepienia, pozwalały się domyślać przyczyny. Najeźdźcy wystrzelili do nas pocisk z czegoś
w rodzaju czołgu. Źle wyliczyli kąt nachylenia lufy i kula, zatoczywszy odrobinę za wysoki
łuk, rąbnęła w niebo.

Dotknęło mnie to do żywego jako wysoce niespor-towe zagranie — to tak, jakby się

chciało łowić ryby w wannie ościeniem. Ale nie należało raczej wątpić w skuteczność tej
metody, nawet gdyby tylko dalej walili w niebo, zwalając na nasze nieszczęsne głowy tony
złomu.

Przerażenie dodało mym nogom sił, o jakie wcześniej się nie podejrzewałem i zacząłem

biec. Pobiegliśmy wszyscy. Są takie chwile, kiedy trzeba po prostu dać się ponieść panice i
zawierzyć przyszłość kapryśnemu losowi, nawet jeśli dobrze wiemy, że los chce nam
dokopać.

219

24

C

background image

hyba dopiero czwarty wybuch zwalił mnie z nóg, choć łoskot, wstrząsy i czarna nawałnica
odłamków zaczynały już mi się zlewać przed oczami w jeden nieustający zamęt. Głowa tak
mnie bolała, że myślałem, iż rozsadzi mi czaszkę i mózg tryśnie niczym szary wulkan.
Padłem na wznak, twarzą w białawą papkę, która przylgnęła do mych kończyn jak lep na
muchy. Przez dłuższą chwilę usiłowałem się poderwać, ale niedaleko rozerwał się kolejny
pocisk, strącając kawał sklepienia.

Miałem już tego dość, próbowałem wetknąć głowę w kleistą, protoplazmatyczną maź w

nadziei, że pochłonie mnie całego. Było mi obojętne, czy mnie oblepi, udusi, czy strawi.

Znowu gdzieś grzmotnęło, dalej niż poprzednim razem. Poczułem, jak głowa leci mi na

boki, kiedy coś rąbnęło w mój hełm. Maź oblepiła mi przyłbicę, przesłaniając wszelką
widoczność. Uniosłem lekko głowę i zacząłem zeskrobywać błoto palcami. Coś odtrąciło mą
rękę na bok i przycisnęło głowę z powrotem do „ziemi".

— Nie podnoś się, psiakrew, ty cholerny głupcze!

Słowa zabrzmiały z pogłosem, jakby docierały do mnie głęboko pod wodą. Mimo

niskiego, głuchego tonu basso profundo zdołałem rozpoznać osobisty wdzięk i poetycki
język mego dowódcy.

Strzelanina przycichła. Poczułem, jak podpełza bliżej i nasze ciała się zetknęły. Potem

objęła mnie, jakby chciała się przytulić. Nie był to z jej strony wylew uczuć, chciała po
prostu, żeby nasze hełmy się zetknęły, umożliwiając przeprowadzenie bez większych
przeszkód narady wojennej.

220

— Nie wiedzą dokładnie, gdzie jesteśmy — powiedziała.

— Ale wiedzą, w jakim kierunku się posuwamy. Podej
rzewam, że dranie chcą zwalić na nas całe sklepienie,
podziurawić nam skafandry odłamkami.

Podjąłem następną próbę zeskrobania mazi z przyłbicy. Na zewnątrz było dużo ciemniej,

może dlatego, że odcinek sklepienia nad naszymi głowami przestał w ogóle świecić.
Doznałem przelotnej wizji, w której cały ten kram walił się nam na głowy. Ujrzałem, jak
makroarchitektura całego tego świata dokonuje nieskończenie drobnej poprawki, miażdżąc i
eliminując poziom pięćdziesiąty drugi z labiryntu Asgarda na zawsze. Wyobrażałem sobie,
ż

e po zwaleniu sklepienia pozostanie jedynie cienka warstwa organicznej papki

zakleszczonej w imadle o przerażającej trwałości. Oczywiście, to się nie mogło wydarzyć.
Mizerny pocisk wystrzelony z działa nie mógł wyrządzić większej szkody poza strąceniem z
wierzchniej warstwy kilku odłamków. Pod tą cienką warstwą kryła się absolutnie nie-
naruszalna substancja.

— Teraz wprowadzą do walki piechotę, żeby nas dobić.

Trzymaj się, Rousseau odezwała się po minucie.

Na tym urwał się nasz bliski kontakt i Susarma Lear mnie zostawiła.
Usiadłem, by się rozejrzeć. Trudno było cokolwiek zobaczyć — sklepienie nad nami nie

działało. W powietrzu fruwały rozmaite szczątki, a mgły dodatkowo zasnuwał jeszcze czarny
dym. Jednak wbrew znanemu przysłowiu, żadnego ognia nie było. Do ognia trzeba wolnego
tlenu.

Z wysiłkiem dźwignąłem się na nogi, ciągle przecierając przyłbicę.

221

Ze zmąconego półmroku wyłoniła się jakaś postać, sześć, siedem metrów ode mnie. Mogła

być kimkolwiek, gdyby nie trzymała w ręku karabinu. Musiała spostrzec mnie w tym samym
czasie co ja ją. Zareagowała błyskawicznie, przykładając karabin do ramienia. Nie dane mi
było dowiedzieć się, czy ten ktoś chciał mnie osłonić, czy odstrzelić mi głowę. Z lewej strony
skoczyła ku niemu inna postać, wymachując ogromnym odłamkiem o ostrych krawędziach.
Niczym topór wojenny, odłamek zatoczył łuk, niemal odrąbując nieznajomemu głowę.
Karabin zakręcił się, ale nie wystrzelił. Susarma Lear rzuciła się na niego jak drapieżca na
łup. Cisnęła we mnie maczugą, wskazując kierunek, w którym się posuwaliśmy. Palcem

background image

wskazującym natarczywie kłuła powietrze, aż wreszcie pojąłem, że kazała mi stąd czym
prędzej zjeżdżać.

Kiedy chwiejąc się, zacząłem niezdarnie biec, usłyszałem za plecami wystrzał. W każdej

chwili spodziewałem się, że się odezwie czołg. Wizje wybuchającego sklepienia, rojące mi
się w głowie, gnały mnie naprzód. Niezdolny już byłem do składnego myślenia,
przechodziłem gehennę. Zapomniałem o żołądku, o tym, że mogę zwymiotować, za-
pomniałem o męczarniach osłabionych nóg. Ciągle łupało mnie w głowie. Krew łomotała mi
w skroniach, ale nie przyszło mi na myśl, że to wszystko minie, kiedy tylko przestanę biec.

Zostawiłem za sobą ciemność i dym, wracając na twardszy i mniej pofałdowany teren, nad

którym sklepienie nadal się jarzyło. Z perspektywy czasu, była to szczęśliwa zmiana.
Gdybym dłużej krążył między złowróżbnymi kopcami pokrytymi czarnymi wzorami, cał-

222

kowicie straciłbym poczucie kierunku, wytyczonego przez Susarmę Lear.

Sprawy jednak potoczyły się tak, że z powrotem znalazłem się pośród drzewiastych

tworów, ale nie był to lekko oświetlony gąszcz, jak ten rosnący wokół więzienia. Te
„drzewa" były znacznie większe i bardziej kanciaste, niczym sięgające sklepienia sterty
złomu przystrojone wymyślnie w kolczaste gałęzie. Na szczęście nie rosły blisko siebie, a
najszerzej rozpostarte gałęzie znajdowały się wysoko ponad moją głową.

Wyglądało to tak, jakbym biegł w jakiejś ogromnej krypcie pośród gigantycznych

zdobionych filarów, a przez to, że drzewa wypuszczały korzenie na dole i u góry, sklepienie
zdawało się opuszczać niżej.

Raz czy dwa spojrzałem za siebie w obie strony, ale — na ile mogłem ustalić — nikt mnie

nie gonił. Nadal docierał do mnie od czasu do czasu trzask broni palnej, ale teraz wydawał
się słaby i odległy. Nie byłem w stanie zastanawiać się nad tym. Po prostu biegłem dalej
przed siebie. Ze trzy lub cztery razy przewróciłem się, ale za każdym razem podnosiłem się i
ruszałem dalej.

Biegłem, póki nie natrafiłem na mur.

Na poziomach Asgarda znajduje się wiele ścian — coś przecież musi je podtrzymywać. Na

wierzchnich poziomach, najlepiej przeze mnie poznanych, mury zwykle rozgraniczały
miasta, posiadały wiele otworów, ponieważ nośne filary dziurawiły liczne przesmyki. Tam
jednak nawet otwarte przestrzenie występowały w mniejszej skali, co krok przecinane
odcinkami materiału nośnego w strukturalne kwartały. Na tym poziomie było więcej otwartej

223

przestrzeni, była rozleglejsza, a wsporniki również wydawały się grubsze. Mur, jaki przede
mną wyrósł, był gładki i czarny. Nie było widać na nim śladu okien ani drzwi, czy
czegokolwiek w promieniu trzydziestu metrów, bo tak daleko sięgałem wzrokiem.

Zbliżyłem się chwiejnie do ściany i przywarłem do niej, jak gdyby modląc się, by mnie

wessała i w sobie rozpuściła. Była twarda jak diament i zastanawiająco zimna. W
przeciwieństwie do podłoża, które — według mnie — miało mniej więcej temperaturę ciała,
ś

ciana była odpychająca jak lód. Wzdrygnąłem się i odsunąłem, znieruchomiałem, nie mając

pojęcia, co dalej.

Oddychałem głęboko, spazmatycznie, serce dudniło mi w piersiach. Nie odczułem żadnej

poprawy, kiedy odwróciłem się do tyłu, aby spojrzeć, skąd przybyłem. Wyczerpanie w końcu
mnie zmogło, opadłem na kolana, potem osunąłem się na bok. Na wpół siedząc rozciągnąłem
się i podparłem tułów lewą ręką. W prawej ręce nadal dzierżyłem zaimprowizowaną
maczugę, którą rzuciła mi Susarma Lear, nim kazała biec. Dźwigałem ją zupełnie bezwiednie
przez całą drogę od sceny rzezi.

Nie wiem, ile czasu upłynęło. Zacząłem bać się, że lada chwila zabraknie tlenu.

Recyrkulator pracował bez zarzutu, mimo uszczerbku, jakiego doznałem. Ale nie można było
sprawdzić, jak długo będzie jeszcze działał, nim wyczerpią się jego zapasy.

Moja skłonność do mądrych rozważań ograniczała się jedynie do stwierdzenia, że mam

trzy możliwości wyboru. Mogłem iść wzdłuż ściany na prawo, mogłem iść wzdłuż ściany na
lewo, albo zostać tam, gdzie byłem.

background image

224

Zostałem na miejscu. Teraz jestem w stanie podać ze trzy lub cztery powody,

dlaczego mogło to okazać się słusznym wyborem. Ale. szczerze mówiąc, nie wiem, czy
jakiś z nich skłonił mnie do tego. Postąpiłem tak, ponieważ byłem całkowicie i
doszczętnie wyczerpany. Pewnie nie doceniałem swoich sił, przecież nie pierwszy raz
tak się czułem, ale za nic w świecie nie mogłem stanąć.

Nie mogłem nawet wstać, kiedy między kolczastymi słupami ukazały się jakieś

sylwetki w kombinezonach, najpierw jedna... potem druga... w sumie naliczyłem sześć.
Patrzyłem, jak pierwsza przystaje, odwraca się, przyklęka na jedno kolano i strzela
dwukrotnie, odrzucając następnie na bok przypuszczalnie pusty karabin, i podchodzi do
mnie. Jedna z pozostałych postaci padła, reszta odpowiedziała ogniem, ale strzelanina
nie trwała długo. Część napastników trzymała się z tyłu. Brak amunicji dotknął
widocznie wszystkich.

Pierwsza dopadła mnie Susarma Lear. Obrzuciła mnie spojrzeniem i wyciągnęła rękę

po maczugę. Ledwie byłem w stanie ją unieść, by ją podać Susarmie. Kiedy odwróciła
się ode mnie, spostrzegłem, że jej jedynej powiodło się z całej grupy. Brakowało
Serne'a i Finna, nie było widać Tetrów. Wszystkie pozostałe postacie były naszymi
wrogami.

Wiedzieli, że zapędzili nas w kozi róg, nie biegli już... rozstawili się i podchodzili

powoli tyralierą. Domyśliłem się, że czekają na posiłki. Było ich pięciu, ale trzymali się
mniej więcej trzydzieści, trzydzieści pięć metrów od nas. Nie pochlebiało mi uznanie,
jakie w ten sposób okazywali memu bohaterskiemu dowódcy.

Najeźdźcy 7 Centrum

225

Sekundy wlokły się i nic się nie działo. Zbliżający się neoneandertalczycy przystanęli,

widocznie tak samo wyczerpani jak my. Nie zmieniałem pozycji. Susarma Lear stała obok w
pogotowiu, ściskając topór. Zastanawiałem się, czy wyjdzie im naprzeciw, jeśli rozsądek nie
pozwoli najeźdźcom zbyt szybko podchodzić.

Potem zobaczyłem czołg lawirujący między filarami. Był wielki i szkaradny, poruszał się

na gąsienicach, a u góry miał niedorzeczną plastikową wieżyczkę. Stanął w odległości około
czterdziestu metrów. Pokrywa włazu uniosła się i z wieżyczki wypełzł odziany w skafander
ż

ołnierz, a za nim jeszcze dwóch. Uzbrojeni w rewolwery, szli swobodnym krokiem w

naszym kierunku. Patrzyłem, jak podchodzą. Ich leniwy, miarowy chód rażąco kontrastował
z chwiejnymi krokami, jakie resztką sił stawiali przy końcu długiej pogoni ich towarzysze.

Susarma Lear czekała nieporuszona, aż zbliżyli się na trzy, cztery metry. Stała lekko

przygarbiona, jakby skapitulowała.

Ale nie poddawała się.
Cisnęła z całej siły maczugą w jednego z podchodzących żołnierzy. Ugodziła go prosto w

pierś. Padł do tyłu, wypuszczając rewolwer. Rzuciła się na następnego. Mimo że poruszała
się zadziwiająco szybko po tym wszystkim, co przeszła, teraz jakby odrobinę zabrakło jej sił.
ś

ołnierz okazał się szybszy i nacisnął spust.

Kula, wystrzelona bez celowania, musiała przebić jej udo. Widziałem, jak z rany tryska

krew, zalewając przestrzeń między przezroczystym plastikiem skafandra a nogawką spodni.
Usłyszałem bolesny krzyk. Rzuciłem się

226

w jej kierunku, rozpaczliwie usiłując zatkać dziurę w kombinezonie. Wiedziałem, że
umrze w ciągu kilku minut, i to nie od rany postrzałowej, jeśli nie załatam jej skafandra.

Ale moje wysiłki spełzły na niczym — nie miało znaczenia, że facet ugodzony

maczugą wstał wściekły i zdzielił mnie rewolwerem po hełmie. Tak naprawdę, gdyby
wystąpili z czymś w rodzaju łaty albo opaski uciskowej, byłoby to ich najlepsze
posunięcie, aby się mnie pozbyć i samemu przeprowadzić skuteczną akcję.

Ale nie zależało im na udzieleniu pierwszej pomocy. Z radością przyglądali się, jak

background image

dogorywamy. Cios trafił mnie w okolice szczęki, miejsce wcześniej nadwerężone przez
gwardzistę Blackledge'a, ale tym razem odczułem to tak, jakby naprawdę pękła mi kość.
Padłem na bok, podczas gdy mój oprawca szykował się do zadania następnego ciosu.
Widziałem, że nie mają zamiaru kiwnąć palcem w sprawie Susarmy. Jeden z nich
próbował nawet odtrącić ją nogą na bok. Przyglądałem się właśnie jemu, a nie
drugiemu, więc kolejne uderzenie spadło na mnie jak grom z jasnego nieba, wgniatając
mi hełm z drugiej strony.

Gdyby tworzywo było sztywne, pękłoby, ale miękki plastik mógł znieść wiele takich

ciosów — w przeciwieństwie do aparatu cyrkulacyjnego. Ujrzałem, jak coś w środku
chrupnęło i wiedziałem, że następnych kilka oddechów będzie ostatnimi, jakie
przyniosą mi jakąkolwiek prawdziwą korzyść. Próbowałem uderzyć stopą, ale na nic nie
natrafiłem. Przeturlałem się na plecy, sapiąc z braku powietrza, którego już nie
starczało. Nade mną, na tle jarzącego się nieba, rysowały się trzy hełmiaste głowy.

I wówczas nastąpiło coś, co wtedy uznałem za halucy-

14*

227

nację podyktowaną żądzą zemsty: trzy hełmiaste głowy rozpłynęły się w czarną mgłę.

Przez kilka sekund było tylko samo niebo. Potem w pole widzenia wpłynęło coś jeszcze.

Było srebrzyste i nawet w słabym świetle tego okropnego podziemnego świata skrzyło się i
błyszczało jak jakiś magiczny, cudowny wynalazek. Mon Dieu, pomyślałem, a więc jest
ś

wiatłość po śmierci.

I wtedy wydawało mi się, że umarłem.

25

N

ie zdziwi was zapewne, że wtedy nie umarłem. Gdyby tak było, jakże mógłbym teraz
opowiadać wam tę historię? Jednak wówczas nie mogłem z góry przewidzieć, co będzie
dalej. Obudziłem się z uczuciem pewnego zaskoczenia, a wstrząsu, jakiego przy tym do-
znałem, nie łagodziły bynajmniej okoliczności zewnętrzne.

Unosiłem się.

Z początku wziąłem to za czysto subiektywne doznanie. Później przypuszczałem, że

przebywam w stanie nieważkości. W końcu jednak dopływające do mego mózgu bodźce, z
oporem ułożyły się w pewną składną całość i uzmysłowiłem sobie, że dosłownie się unoszę
na jakiejś gęstej cieczy, która mnie nie moczyła. Jedyną znaną mi cieczą, jaka nie moczyła,
była rtęć. Ale, jak na rtęć, byłem zbyt głęboko w niej zanurzony.

Moje uszy rejestrowały jakiś dźwięk, cieniutki szmer białego szumu.

228

Próbowałem otworzyć oczy, ale przychodziło mi to z trudnością — nie dlatego, że

zmęczenie nie pozwalało mi jeszcze unieść powiek. Nie mogłem otworzyć oczu, ponieważ do
powiek przytwierdzone były końcówki przewodów. Musiałem wyrwać rękę z lepkiego płynu,
by je odczepić. Do czoła i czaszki przymocowane były dalsze przewody. Nie były po prostu
przyklejone, lecz w jakiś szczególny sposób zapuszczały w mą skórę korzenie. Wyrwałem je
wszystkie, nie dbając o to, jakiego rodzaju czujniki tkwiły u ich końców. „Korzonki" puściły
łatwo, powodując jedynie łagodne podrażnienie, zostawiając lekkie uczucie swędzenia na
skórze. Kiedy wyrwałem przewody z uszu, biały szum się urwał i zapanowała cisza.

Początkowo niewiele korzyści dawało mi otwarcie oczu. Światło było równie nijakie i nic

nie mówiące, jak wcześniej szum w uszach. Pole widzenia wypełniła mi szarość.
Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jakiejś powierzchni przed sobą, to znaczy nad sobą,
zważywszy, że unosiłem się na wznak. Powierzchnia była wklęsła.

Wiedziałem już, gdzie się znajduję. Nie w piekle, na pewno także nie w niebie. Byłem w

background image

komorze deprywacji sensorycznej.

Zacząłem przeć na wklęsłą płaszczyznę, która nie wydawała się ani zimna, ani ciepła w

dotyku. Siła parcia, zgodnie z trzecim prawem Newtona, pogrążyła mnie z powrotem w
cieczy, która chlupiąc, wypchnęła mnie na powierzchnię. Płaszczyzna nie ustąpiła pod
naciskiem. Zwinąłem rękę w pięść i zastukałem w wieko zbiornika. Ciecz ponownie
zachlupotała wzburzona moimi ruchami. Próbowałem zmienić swoje położenie. Wyrzuciłem
nogi

229

na dół i dotknąłem dna komory, również wklęśle zakrzywionego.

Jestem uwięziony w jakimś cholernym jaju!, próbowałem wzbudzić w sobie oburzenie,

albo sztucznym super-łonie.

Przypomniałem sobie wtedy, że nie powinienem czuć się zbyt dobrze. Poruszałem szczęką

w obie strony, potem dotknąłem palcami miejsca, gdzie powinna być rana. Nie było żadnego
pęknięcia, żadnego śladu siniaka.

W tym momencie wiedziałem już, co to może być za miejsce. Pozostało mi ostatnie

przypuszczenie, a — jak zwykł mawiać Sherlock Holmes — po odrzuceniu wszystkich
niemożliwości, ostaje się jedynie prawda, jakkolwiek by się wydawała nieprawdopodobna.

Wciąż jednak chciałem wydostać się na zewnątrz. Nie cierpię na klaustrofobię, ale w tej

cieczy było coś, co bardzo mi nie odpowiadało, a na dodatek mój stan deprywacji ustąpił,
byłem świadomy.

Umysł miałem jasny i sprawny.
Komora deprywacyjna nie jest właściwym miejscem dla kogoś, kto chce na nowo zacząć

ż

yć.

Załomotałem ponownie w spód wieka i nagle poczułem, jak się przesuwa. Wieko zaczęło

obracać się w bok po łuku swej krzywizny. Wyglądało to tak, jakby górna, przezroczysta
połowa jaja, kręciła się wokół środkowej osi, znikając w dolnej, nieruchomej części.

Wyrwałem się z cieczy, zupełnie suchy. Byłem nagi, ale powietrze ani mnie ziębiło, ani

grzało.

Na zewnątrz paliło się równie nijakie i szare światło. Z ledwością dostrzegałem kształt

pomieszczenia. Ściany

230

wydawały się całkowicie bezbarwne i pozbawione jakichkolwiek cech szczególnych.
Spojrzałem za siebie na połówkę jaja — płyn w środku już zastygł. Przewody zwisające z
krawędzi zbiornika ciągnęły się w cieczy. Było ich więcej, niż myślałem. Nie wyglądały na
metalowe, sprawiały raczej wrażenie organicznych. Jajowaty zbiornik przypominał teraz
ogromną, leżącą na grzbiecie stonogę z mnóstwem wrzecionowatych odnóży.

Poza ciałem nie czułem nic, a nawet ono wydawało się lżejsze niż przedtem. Ciążenie

różniło się tu od ziemskiego czy od Asgardyjskiego panującego w górnych warstwach.

Zacząłem zastanawiać się, gdzie są drzwi, kiedy szarość ścian nagle się zmąciła. Zaczęły

ukazywać się białe obłoki, niewyraźne, niemal bezkształtne. Działo się to nie tyle na
ś

cianach, co w nich oraz poza nimi, jakby ściany te stały się oknami wyglądającymi na krainę

zjaw.

Obłoki przybrały kształt ludzkich twarzy, dziwnie rozmytych. Ich wyrazistości nie

sprzyjało bynajmniej to, że oblicza zachodziły na siebie i przenikały się wzajemnie,
przesuwając się wokół pokoju. Było to fascynujące widowisko, które ani mnie zbytnio
przestraszyło, ani zaskoczyło. Ściany były, oczywiście, ekranami, a mgliste oblicza czymś w
rodzaju wideo-holograficznego pokazu. Hologramy wyglądały na toporne i prymitywne, ale
nie odniosłem wrażenia, że kryje się za nimi kiepska technika, będąca przyczyną ich
niezborności.

Kryło się za tym coś innego, coś niedobrego.
Głos, który przemówił, był równie zamazany, w pewnym sensie nawet jeszcze bardziej

niezborny i rozmyty, jak gdyby wiele osób próbowało mówić naraz i nie mogło zgrać swych
głosów w czasie.

background image

231

R-rrr-ouss-ss-ss-eau — odezwały się.

Sztuczki z duchami nie zdadzą się na nic — zwróciłem się do ścian, starając się

nasączyć głos zimną pogardą. — Wiem, co to za miejsce, wiem też, kim jesteście. Co
chcecie, do diabła, udowodnić?

Twarze były olbrzymie: od brody do czoła mierzyły około dwóch metrów. I pokój zdawał

się kurczyć, kiedy się ze sobą na przemian zlewały i rozdzielały. Stopniowo stawały się
wyraźniejsze, wydawały się bardziej wiarygodnymi imitacjami ludzkiej twarzy - kobiecej
twarzy. Ale nie wiedziałem, czemu to przedstawienie ma służyć. Niemal bezwiednie
policzyłem twarze, było ich dziewięć. Dziewięć nie jest zbyt okrągłą liczbą, policzyłem
jeszcze raz, żeby wyszło dziesięć, ale było dziewięć.

Pp-rr-rr-o-szsz-ę zzz-aa-czcz-ekk-aććć — słowa wymawiały wolno i przeciągle.

Mówiły po angielsku. Mimo mych wcześniejszych uwag efekt był dość niesamowity, ale nie
z powodu charakteru zjaw, ale dlatego, że to wszystko było bez sensu.

Jak długo?

Odczekałem chwilę na odpowiedź. Kiedy przemówiły ponownie, zaczęły z innej beczki.

— Pp-rz-rz-e-pr-rr-a-szsz-a-mmm-y. pp-rz-rz-y-kkk-rrr-o

nn-a-mm. Cz-cz-y od-pp-o-ww-i-esz-sz nna-mm nna
ppp-y-tt-anie?

Znużyło mnie mocno czekanie na koniec tej wypowiedzi, ale uznałem, że mam mnóstwo

wolnego czasu.

— Pewnie.

— Cz-cz-y jj-e-ss-tt-e-śś ss-ss-a-mm-ott-nny?
Osłupiałem. To naprawdę nie miało sensu. Usiłowałem

232

skupić się na którejś twarzy, zakładając, że patrzy na mnie, próbując napotkać jej wzrok.
Wydało mi się, że kogoś mi przypomina. Nie była zbyt wierna pierwowzorowi, ale jej rysy z
pewnością przypominały twarz Susarmy Lear. Przejrzałem szybko pozostałe w celu
potwierdzenia mej hipotezy. Nie były identyczne. Wyglądało to nawet, jakby usiłowały być
różne, a to sprawiało im pewne trudności, jako że miały wspólny pierwowzór. Ich zmienność
nie była jednak przypadkowa — jak gdyby zapożyczały fragmenty jakiejś innej twarzy.
Usiłowałem przypomnieć sobie swoje odbicie w lustrze, szukając cząstek swej twarzy, ale
nie skutkowało. Musiałem mocno wytężać umysł, nim zrozumiałem, z czyjej twarzy
zapożyczały, aby odróżnić swe oblicza wzorowane na Susarmie z twarzy Johna Finna.

— Samotność mi nie dokucza — odparłem. - Ale teraz

pragnę czyjegoś towarzystwa. Wiem, że możecie to załat
wić. Zadowolę się Myrlinem lub którymś z waszych
kosmatych przyjaciół. Byłem tu już kiedyś, ale wtedy
przygotowaliście znacznie ciekawsze efekty specjalne. Pej
zaże z lwami, jasny, ostry obraz, nie było wówczas żadnych
ś

cian. To jest chyba wasza siedziba. Nie musicie dla mnie

przybierać ludzkiej twarzy. Nie będzie mi przeszkadzać,
nawet jeśli okaże się, że macie wygląd olbrzymich pająków.

Zapadło milczenie, przerwane po chwili:

— Mm-u-sssi-mm-y pp-o-rr-o-zz-mm-a-ww-i-a-ćć, ccc-

-i-e-kk-a-ww-i...

Nie mogłem zgadnąć, skąd dobywa się głos. Nie widać było mikrofonu, poza tym głos był

rozproszony, podobnie jak cała reszta, jakby mieli problemy ze skupieniem go.

— Ja też jestem was ciekaw — odparłem. — Ale mam

233

wrażenie, że wcale nie potrzebujecie ze mną rozmawiać Ostatnim razem wysondowaliście mi
chyba mózg do cna, a te przewody wskazują, że znowu tego próbowaliście.

background image

— N-n-n-ie mm-o-żżż-e-mm-y cz-cz-cz-y-tt-a-ćć mm-y-

-śś-ll-i. Tt-y-11-kk-o tt-o zz o-ss-o-bb-y cc-o ww nn-i-e-ji
śś

-ww-i-a-dd-o-mm-e. N-n-i-e mm-o-żż-e-mm-y zz-rr-o-

-zz-u-mm-i-e-ćć ss-a-mm-o-tt-nn-o-śś-ćć-ci.

Nie dano mi szansy wyjaśnić, co to jest samotność. Wreszcie otworzyły się drzwi. Nie

spostrzegłem, czy to jedno skrzydło wsunęło się w drugie, czy po prostu w ścianie ukazał się
otwór. Przez chwilę nic się nie działo, potem ukazał się czarny, ponad dwumetrowy
prostokąt.

Mimo to mój gość przy wchodzeniu musiał się schylić. Na szczęście wziął ze sobą moje

rzeczy, a nawet me wygodne buty.

— Mały ten wszechświat, co? — zagadnąłem go, na

kładając spodnie.

Twarze na ścianach nie znikały, dryfowały nadal wokół pokoju, zlewając się i dzieląc. Nie

musiały omijać drzwi. Po prostu znikały z jednego końca i pojawiały się u drugiego. Coś w
ich niewidzących oczach było nie w porządku. Potrafiły wykreować ludzką twarz, ale
nadanie jej rysom ludzkiego wyrazu przerastało ich umiejętności. Nie zgadzali się z mym
wyobrażeniem superistot.

Witam, panie Rousseau — odezwał się Myrlin.

Możesz mówić mi Mike — zachęciłem go, nie po raz pierwszy zresztą. — Zwłaszcza

po tym, jak uratowałeś mi życie. Wnioskuję, że uratowałeś też Susarmę Lear. Czy Serne
przeżył?

Nie, ale mamy jednego z Tetrów.

234

Tulyara-994?

Tak. Drugim był Vela-822. Podobnie jak Serne, był już nieodwracalnie martwy, kiedy

do niego dotarliśmy.

Nie po prostu martwy, zauważyłem, ale „nieodwracalnie martwy".

Przypuszczam, że to właśnie o Tulyara naprawdę wam chodziło — miałem już na sobie

koszulę i spodnie i właśnie zakładałem buty.

Tak można by to nazwać — przyznał.

Odsunął się na bok, wskazując, bym pierwszy przeszedł przez drzwi. Wyszedłem na

mroczny korytarz, oświetlony maleńkimi elektrycznymi żarówkami nanizanymi na kabel.
Mocno przypominało mi to prowizoryczne oświetlenie przezornie założone przez
najeźdźców w ciemnym zakątku, gdzie zostałem pojmany. Ściany korytarza były czarne i
nijakie. Korytarz wił się na lewo i prawo, mijaliśmy po drodze zakręty, narożniki,
skrzyżowania, ale Myrlin prowadził mnie przez ten labirynt bez cienia wahania.

Dlaczego mnie uwolniłeś? — spytałem.

Z dwóch powodów — wyjaśnił. — Po pierwsze, uważałem, że nadal mam wobec

ciebie dług wdzięczności. Po drugie, oni są naprawdę tobą zainteresowani. Tobą i twymi
towarzyszami. Mieli ciebie już zapisanego, ale zapisy uległy uszkodzeniu. Okazja do
ponownego przyjrzenia się tobie, miała dać im nie tylko sposobność do odświeżenia
znajomości, ale także do oceny rozmiarów uszkodzenia.

Czy z nimi jest coś nie w porządku? — Nie byłem pewny, ale zdawały się potwierdzać

moje pierwsze wrażenia.

235

I to bardzo. Nadal działają, ale... Później ci opowiem. A ten czwarty, którego

uwolniliśmy, kto to?

Nazywa się John Finn. Podobno niezły elektronik. Zabraliśmy go tylko dlatego, że

mógłby przydać się najeźdźcom, gdybyśmy go zostawili. Oni też są nim zainteresowani?

O, tak.

Czy pozostali się już obudzili?

Jeszcze nie. Nadal sondują Tetra i Finna. Z panią kapitan sprawa trochę się

przeciągnie. Jest ranna w nogę. poza tym nastąpiło u niej obumarcie tkanki.

background image

Korytarze zdawały się ciągnąć bez końca. Część bocznych odnóg pogrążona była w

mroku, wyglądała tak. jakby nigdy nie była oświetlona.

Chyba nie nawaliła ta zamierzchła technika, co? — spytałem. — W tych korytarzach

nigdy nie było światła?

Oni rzadko korzystają z widzialnego światła. W każdym razie, nie tutaj. Oświetlenie

jest specjalnie dla nas. Dawniej sami mogli oświetlać sklepienie, ale utracili tę zdolność wraz
z innymi umiejętnościami.

Właściwie mogłem się ciebie spodziewać — powiedziałem. — Ta wiadomość... A ja

głupi myślałem, że pochodziła od Alexa Sovorova. Twoi szefowie, super-naukowcy,
obserwowali chyba bacznie poczynania najeźdźców. Mogłem się tego domyślać.

Potrząsnął głową.

— Właściwie dopiero co zaczęliśmy obserwować Miasto

Pierścieniorbity. Tak samo byliśmy zaskoczeni zjawieniem
się Scarydów jak Tetrowie. Nie mogliśmy wtedy inaczej
zareagować. Coś wcześniej się popsuło. Miałem wiele

236

spraw na głowie. Musimy porozmawiać z Tetrami, ze Scarydami też. Scionowie, których
umieściłem w więzieniu, by zbierali informacje, już się chyba zdradzili. Ale wirus Tetrów
zdołał już przerwać ciągłość dowodzenia tam, a także w samym Mieście. Wielka szkoda, że
zaraziłeś tak ważną osobistość jak Sigor Dyan. Szkoda też, że tak szybko włączył się alarm.
Mogło to utrudnić zadanie scionom.

To nie moja wina — przypomniałem mu. — Kim są scionowie?

To te kosmate humanoidy. Stworzyła je Dziewiątka. Tak jak Salamandryjczycy

stworzyli mnie na podobieństwo jednej z ras wypartych przez Scarydów ze swego
ś

rodowiska. Nietrudno było umieścić ich w więzieniu, kiedy odkryliśmy drogę na

pięćdziesiąty drugi poziom. Nasza trasa jest niezawodna i prowadzi tam bezpośrednio. Jest
wiele takich tras, trzeba tylko znać do nich dostęp.

Wyszliśmy wreszcie z labiryntu na otwartą, jak na warunki Asgarda, przestrzeń. Ale nie

przypominało to wyjścia na świeże powietrze. Na wysokości trzydziestu metrów rozciągało
się sklepienie oświetlone w najbardziej zwariowany sposób, jaki można sobie wyobrazić —
przez skupiska srebrzystego światła, kłębiące się i dryfujące jak chmury na tle szarego nieba.
Pod tym ponurym niebem nie było żadnych pól, nawet takich opartych na sztucznej
fotosyntezie, jakie odbudowali Tetrowie pod Miastem Pierścieniorbity. Droga oraz tory
kolejowe ciągnęły się równolegle, ginąc w mroku. Wznosiły się też domy przypominające
stalowe igloo, ale nie było żadnych oznak życia.

237

Uświadomiłem sobie, poniewczasie, że „niebo" nie różniło się niczym od „ścian" pokoju,

w którym się ocknąłem. Przypominało ogromny ekran wideo, a obłoki na nim się poruszające
ś

wiadczyły o zachodzących zjawiskach elektronicznych. Nagle uprzytomniłem sobie, że tego

pamiętnego dnia panowie Myrlina, kiedy wykopali mnie ze swego zakątka sztucznego raju,
nie wykorzystali wcale nieba jako wielkiego wyciszacza.

Panowie Myrlina byli niebem, podobnie jak całą resztą w tym niesamowitym świecie.
Byli wszechobecni.
Nic dziwnego, że trudno im ukazać się w jakimś jednym miejscu. I nic dziwnego, że nie

rozumieją samotności, pomyślałem.

Odwróciłem się, by spojrzeć Myrlinowi w twarz, dobrze teraz widoczną, mimo słabego

oświetlenia.

Uczynili cię nieśmiertelnym? — spytałem.

Tak.

A więc może i mnie by wyświadczyli podobną przysługę?

Już to zrobili — zapewnił mnie.

Wszystko może się zdarzyć, kiedy jest się igraszką losu. W jednej chwili myślisz, że po

tobie, w drugiej możesz żyć wiecznie.

background image

26

N

ie wyglądało jednak to tak świetnie, jak z początku zabrzmiało. Wciąż mogłem zginąć
tragicznie. Mogłem zostać zadźgany, uduszony, otruty, spalony

238

lub wysadzony i w każdym z tych przypadków byłoby po mnie, chyba że błyskawicznie
zostałbym wsadzony do któregoś z tych reanimacyjnych zestawów. Ale nie będę się starzeć.
Naprawili tę drobną usterkę w mej konstrukcji. Lub przynajmniej tak utrzymywał Myrlin.
Nie czułem się ani odrobinę inaczej.

Mogą jeszcze więcej dla ciebie zrobić — zapewnił mnie. — Z czasem.

Cóż, jeśli chcą paktować z Tetrami i najeźdźcami, mają do zaoferowania atrakcyjną

przynętę. Ale czy naprawdę chcieliby dać nieśmiertelność dwudziestu miliardom
najeźdźców?

Znaleźliśmy się w bardziej swojskim otoczeniu. Stalowe igloo okazały się domami

Myrlina i jego włochatych przyjaciół. Były porządnie oświetlone, umeblowane i wyposażone
we wszelkie wygody. Myrlin zaproponował coś do jedzenia, ale nie czułem jeszcze głodu.
Kiedy przebywałem w komorze, zaspokojono me wszystkie potrzeby, a nawet więcej, jeśli
brać poważnie rewelacje Myrlina na temat mych nowo nabytych zdolności.

Sytuacja jest dość skomplikowana — zaczął rozsiadając się w ogromnym fotelu. —

Postaram się ograniczyć do tego, co niezbędne. Najlepiej zacznę od początku.

Bardzo proszę — zachęciłem go.

Nazywają się Isthomi, są jaźniami zakodowanymi w komputerach. Czymś w rodzaju

sztucznych inteligencji, choć powstały w wyniku próby powielenia umysłów konkretnych
humanoidalnych jednostek. Ci człekopodobni przodkowie żyli w zamkniętym środowisku,
niewiele różniącym się od tego, ale Dziewiątka nie wie, czy znajdowało

239

się ono na Asgardzie, czy w jakimś innym sztucznym świecie.

- Dziewiątka? przerwałem mu, wspominając swe obliczenia. — Już poprzednio ich tak

nazwałeś. Czy to znaczy, że jest ich tylko dziewięciu?

— Zgadza się, tylko dziewięciu — potwierdził. -Przodkowie Dziewiątki rozwinęli się ze

stanu pierwotnej niepiśmienności, przebywając wewnątrz swego zamkniętego świata. Ich
podania mówiły o odległych protoplastach zamieszkujących zupełnie inny świat. Ale od
czasu odkrycia wszechświata Dziewiątka uważa, że legendy te nie pokrywają się z faktami.

Rozwój Isthomi w ich ograniczonym świecie podążał w kierunku coraz większej

technicznej doskonałości, w czym nie różnili się zbytnio od Scarydów, z jednym
zastrzeżeniem: nigdy nie znaleźli drogi wyjścia ze swego odciętego królestwa. Nie mieli
większych powodów przypuszczać, że światło na niebie i ciepło na „ziemi" zostały
stworzone dla nich, by utrzymać ich przy życiu, niż ludzie na Ziemi, by sądzić, że Słońce
powstało tylko po to, by oświetlać Ziemię. Nie studiowali za bardzo swego mikro-kosmosu.

Ludziom podobni Isthomi toczyli wiele wojen i mimo niewystarczających zasobów

pewnych ciężkich metali, zdo-łali rozwinąć imponującą technikę zniszczenia. Nadszedł taki
czas, że w ich rękach znalazła się potęga zdolna zniszczyć cały ich świat. Szczęśliwie, udało
im się tej ewentualności uniknąć, zjednoczyli swe narody i odłamy w jedną światową
wspólnotę i przestawili się na myślenie biotechniczne. Rozwinęli też wymyślną technikę
infor-

240

matyczną opartą na krzemie, ale u nich przebiegało to wolniej niż u innych kultur, jak
na przykład, u ludzi, którym postęp w nieorganicznej technice ułatwiła znaczna obfitość

background image

odpowiednich surowców.

Isthomi wykształcili technologię inżynierii genetycznej, która znalazła zastosowanie

w przemianie komórek somatycznych w dojrzałe organizmy oraz w sterowaniu pro-
cesami zachodzącymi w komórkach jajowych. Ich eksperymenty w tworzeniu,
modyfikowaniu i powielaniu osobowości doprowadziły w końcu do prób odtwarzania
jaźni w innych formach, włącznie z przepisywaniem ludzkich umysłów na
elektroniczne systemy informatyczne oparte na krzemie. Tak powstali „software"
Isthomi.

Nie sposób ustalić, jak dokładnymi kopiami umysłów humanoidalnych istot była

Dziewiątka w swym dziecięcym okresie. Ale kwestia ta szybko straciła znaczenie.
Umysłami była na pewno i od chwili wcielenia rozpoczęła całkowicie nowy proces
wzrastania, dojrzewania i ewolucji. Bardzo się zmieniła, kiedy rozwoju nie krępowały
już materialne ciała. Dziewiątka zamieszkiwała olbrzymi system połączonych urządzeń,
dzieląc „przestrzeń życiową" z niezliczoną ilością programów niemyślących, jak
również sama ze sobą.

Jednak na pewnym etapie swej historii Dziewiątka, albo może ułamek oryginalnej

Dziewiątki, została usunięta ze swego pierwotnego środowiska i umieszczona w
nowym, którego była jedynym rozumnym mieszkańcem. Środowisko to, jak się zdaje,
zaprojektowane zostało specjalnie po to, by dać jej schronienie. W jej pamięci nie ma
zapisów mówiących, co się jej przydarzyło. Isthomi nie wiedzą,

5 - Najeźdźcy z Centrum

241

dlaczego tak się stało, w jaki sposób ani kto się za tym kryje.

Nie wiedzą, jak długi przedział czasu został z ich pamięci wymazany. Nie są przekonani,

czy mogą wierzyć części swych wspomnień ze swej egzystencji przed przybyciem tutaj.
Wiedzą, jak łatwo stworzyć nowego osobnika, automat czy androida, ze sztucznie
wykreowaną przeszłością. Zastanawiają się, czy sami nie zostali stworzeni w podobny
sposób, z wszczepioną, sfabrykowaną historią. Ale zasadniczym pytaniem pozostaje, przez
kogo i w jakim celu?

Isthomi są z natury cierpliwi. Zwykle życie ich toczy się wolno. Sen i inne transowe

czynności mogą u nich obejmować okresy równające się życiu wielu pokoleń istot
człekopodobnych. Nie odczuwali wewnętrznego nakazu, by byli płodni i się rozmnażali, by
zaludnili świat, w którym się znaleźli. Ale zaczęli go poznawać, by ostatecznie go wypełnić.
Ich mechaniczne ciała potrafiły wytwarzać przedłużenia w postaci robotów i w ten sposób
Isthomi coraz bardziej się rozprzestrzeniali. Przystąpili do procesu kolonizacji
porównywalnego z przedsięwzięciem, w którym garstka humanoidów zabrałaby się do
zaludnienia całego świata i stworzenia cywilizacji. Tyle że Isthomi nie stwarzali nowych
osobników, lecz po prostu przedłużali swe ciała i nadawali im coraz bardziej złożoną
strukturę. Ich ruchome roboty były częścią większej całości. Może kojarzy ci się to z
organizacją mrowiska, ale taka analogia jest myląca. Słuszniej wydaje się porównać roboty
do ruchliwych białych ciałek we krwi.

Proces ekspansji trwał tysiąclecia. Dziewiątka nigdy ze

242

sobą nie rywalizowała, lecz zawsze pracowała w zgodzie. Każdy z nich nade wszystko
cenił sobie towarzystwo pozostałych ośmiu. Isthomi nie skupiają się zanadto nad swym
„ja", wręcz przeciwnie, obawiają się samotności i nadmiernej indywidualności. Ponad
wszystko stawiają społeczność, wspólnotę. To nie tyle Dziewiątka, co Dzie-więciu-w-
Jednym.

Z takim usposobieniem, pomyślałem, z łatwością dogadają się z Tetrami. Ale nie

mogłem powstrzymać się od podejrzeń, że mogą wydać się Tetrom zbyt inteligentni, by
być mile przez nich widziani.

— Na pewnym etapie — ciągnął Myrlin — Isthomi dokonali zatrważającego

odkrycia, że ich ciasny świat nie jest jedynym, jaki istnieje. Poza nim, ponad nim i

background image

poniżej rozciąga się wiele innych środowisk.

Odkryli też, że ich świat przenika starsza od nich samych technika, spajająca

wszystkie poziomy, dostarczająca im energii w zorganizowany, kontrolowany sposób.
Domyślali się, że człekopodobni Isthomi również musieli żyć w jakimś zbliżonym do
tego sztucznym środowisku, które być może znajduje się gdzieś niedaleko. Przypusz-
czali, że kiedy już je znajdą, dowiedzą się, dlaczego zostali usunięci z tamtego świata i
umieszczeni w tym.

Przystąpili naturalnie do zbadania techniki wykorzystanej w projekcie i konstrukcji

Asgarda, przystąpili również do zbadania sąsiednich poziomów, w charakterystycznym
dla siebie tempie, które naszemu gatunkowi wydałoby się nieco ślamazarne.

Nie znaleźli ojczyzny Isthomi, być może istnieje ona gdzieś w głębiach Asgarda.

Odkryli natomiast wiele po-

15«

243

ziomów zamieszkałych przez człekopodobne rasy, w większości przypadków mocno
podupadłe. Po gruntownych studiach doszli do wniosku, że sąsiednie poziomy przypominają
ich własny. Na każdy z nich wprowadzono w odległej przeszłości po kilku przedstawicieli
cywilizowanych ras, pozostawiając ich zdanych na własne siły. Nie napotkali jednak żadnych
zbliżonych do siebie istot, jedynie człekopodobne i cielesne stworzenia.

Wiele pośród tych humanoidalnych gatunków poczyniło pewne postępy w odtwarzaniu

cywilizacji, z których przypuszczalnie zostały wyrwane. Jakiekolwiek dziedzictwo w postaci
wspomnień przynieśli ze sobą pierwotni kolonizatorzy, szybko zostało zapomniane, ich
potomkowie szybko cofnęli się do stanu pierwotnej dzikości, utrzymując się z prostej uprawy
roli, polowania czy zbieractwa. U większości ras po początkowym upadku następowała
poprawa, tak więc, kiedy dostatecznie się rozrastały, by zapełnić cały swój świat, ponownie
wkraczały na drogę postępu technicznego. Ale w żadnym z tych przypadków Dziewiątka nie
znalazła gatunku, który postąpił podobnie jak ona i zachował dziedzictwo, z jakim przybył do
nowego świata.

Najwyższym poziomem spośród tych zamieszkałych był ten, do którego znalazł dojście

Saul Lyndrach. Dojście, którym wpierw podążyłem ja, potem zaś ty. Wiesz, co tam
odkryliśmy, upadłą populację, żyjącą wśród ruin budowli wzniesionych przez odległych
przodków, w ciągłym zagrożeniu ze strony drapieżników, które pod silnym naciskiem
konkurencji rozwinęły się z mniej agresywnych stworzeń. Wiesz również, że Isthomi zaczęli
zaopatrywać miesz-

244

kańców tamtego poziomu w surowce w obawie, że inaczej mogliby ulec zagładzie. Program
ten, podobnie jak inne projekty opracowywane przez Dziewiątkę, byl programem
długofalowym, którego plany przygotowywano z wyprzedzeniem na całe tysiące lat.

Nasze przybycie raptownie zmieniło ich światopogląd. To, co mogłem opowiedzieć im o

wierzchnich warstwach Asgarda i o wszechświecie poza nim, stanowiło dla nich
wstrząsającą rewelację, której ogromu nie sposób przecenić. My, ludzie i Tetrowie, jako
stosunkowo młode gatunki, przywykliśmy do niespodzianek, są dla nas chlebem
powszednim. Natomiast Isthomi, jako istoty niezmiernie sędziwe, musieli wprowadzić wiele
zasadniczych poprawek, chcąc uporać się z nowo nabytą wiedzą o wszechświecie, tak różną
od ich wcześniejszych wyobrażeń.

Ich pierwszą reakcją, jak wiesz, było odcięcie się. Chcieli zyskać czas na przemyślenie i

przedyskutowanie tego problemu. Zapowiedzieli, że odetną poziom, na który dotarłeś i słowa
dotrzymali. Ale pozostawili na tym poziomie swe przedłużenia, by nadal gromadziły infor-
macje. Poza tym ustanowili nowe linie komunikacyjne między poznanymi poziomami a tymi
powyżej.

Isthomi nie przygarnęli mnie tylko dlatego, by wykorzystać mą osobę jako źródło cennej

wiedzy na temat wszechświata rozciągającego się poza Asgardem. Zaczęli też
wykorzystywać technikę, za pomocą której zostałem stworzony, do konstruowania dalszych

background image

humanoidalnych istot. Nazwałeś mnie androidem. Przypuszczam, że scionów również
uważasz za androidy, ale nazwa ta nie jest w obu przypadkach adekwatna. Ja jestem
prawdziwym człowie-

245

kiem, wykształconym z ludzkiej komórki jajowej, aczkolwiek w dość niezwykły sposób. Moi
towarzysze są również prawdziwymi człekopodobnymi istotami. Osiągnęły dojrzałą postać
zaledwie w kilka miesięcy i mimo że ich umysły są skróconymi wersjami umysłów
Dziewiątki, w pełni zasługują na miano ludzi. Ze względu na genezę noszą dziewięć imion, a
rozróżniają się za pomocą liczb jako odmienne wersje tej samej macierzystej osobowości.

Ponownie uderzyło mnie, jak bardzo okoliczność ta pozwalała się spodziewać pomyślnego

przebiegu rokowań Isthomi z Tetrami. Moja podejrzliwość skłaniała mnie do rozważań, jak
dalece posunęła się już Dziewiątka w przygotowaniach do tego przymierza. Tetrowie mają
za sobą długą historię wodzenia pozostałych galaktycznych ras za nos. Nie martwiło mnie
wcale, że wkrótce mogą zakosztować silnej dawki swej własnej broni.

— Isthomi — mówił Myrlin — bardzo poruszyły niedawne wydarzenia na górnych

poziomach. Scarydowie są, jak widać, wyjątkową rasą. Choć nie udało im się w pełni
uniknąć powielenia wzoru, który sprowadził większość osadzonych tu gatunków do stanu
zdziczenia, zdołali wznieść się ponad swą prymitywność szybciej niż ich sąsiedzi. Szybciej
się mnożyli i kontynuowali ekspansję poza swój ojczysty poziom. Do tej pory nie napotkali
na swej drodze żadnej poważniejszej przeszkody. Teraz wiedzą dobrze, że czeka ich
rozpaczliwa walka z górującym nad nimi technicznie przeciwnikiem, którego sami wyzwali.
Niełatwo będzie ich przekonać, że ekspansja osiągnęła kres.

Isthomi wiedzą, że to trudne zadanie. Zbudowanie

246

społeczności złożonej z trzech odłamów, tak się od siebie różniących: imperium Scarydów,
społeczności galaktycznej i poziomów poznanych przez nich samych. Ale musieli pogodzić
się z tym, że stawką jest przyszłość Asgarda i muszą odegrać jakąś rolę w nadaniu tej
przyszłości określonego kierunku. Wtedy zdecydowali się na bardzo śmiały eksperyment.

— I od tamtego czasu — wtrąciłem — wszystko zaczęło

się psuć?

Powoli skinął głową.

Na czym polegał ten eksperyment?

Próbowali podłączyć się do software samego Asgarda, wypuścić przedłużenia poza

urządzenia sterujące tą biostrefą i wniknąć do urządzeń sterujących całym makro-światem.
Swoją zbiorową jaźń wprowadzili do systemu operacyjnego całości, tkwiącego w strukturze
Asgarda. Systemy zawiadujące poszczególnymi biostrefami są, rzecz jasna,
nieskomplikowane i regulują jedynie dopływ ciepła i światła. Isthomi założyli jednak, że
można przez nie uzyskać dostęp do dalszych, bardziej złożonych i zamieszkałych przez
podobne im, zakodowane jaźnie. Wierzyli, że zdołają nawiązać kontakt z tymi
osobowościami, śląc swą zbiorową jaźń w wewnętrzną przestrzeń software całego Asgarda.

Sądzili, że uda im się ustanowić gorącą linię z jego Twórcami — zauważyłem.

Zasadniczo tak — zgodził się. — Mieli nadzieję, że dowiedzą się chociaż czegoś na

temat rzeczywistego rozmiaru i natury „elektronicznej" jaźni Asgarda.

Co w takim razie zawiodło? — spytałem.

247

Systemy, do których próbowali się podłączyć, same są uszkodzone. Isthomi nie

próbowali przesłać po prostu wiadomości, przesłali samych siebie do hardware Asgarda. całą
swą Dziewiątkę, ponieważ, choć różni, są zasadniczo nierozłączni. Gdyby systemy Asgarda
były proste i automatyczne, Dziewiątka po prostu by je w siebie wchłonęła. Gdyby zaś
posiadały własną wyrafinowaną sztuczną inteligencję, kontakt zostałby nawiązany,
aczkolwiek nie ma dla tego rodzaju kontaktu żadnych gotowych analogii. Nie wyglądałoby to
zapewne jak spotkanie dwóch huma-noidów przy stole konferencyjnym. Bardziej by przypo-

background image

minało zlanie się dwóch cieczy, nie dających się wymieszać. Isthomi nie upatrywali w tym
dla siebie żadnego zagrożenia, choć nie mogli wiedzieć, jakie przyjęcie zgotuje im
inteligencja, z którą chciały nawiązać kontakt. Mylili się.

Co się wtedy stało?

Nie jestem do końca pewien, a Dziewiątka nie potrafi mi tego wyjaśnić. Nie wiem, czy

padli ofiarą zamierzonej wrogości, czy niefortunnych okoliczności. Ale czymkolwiek to coś
było, wstrząsnęło do głębi ich elektronicznymi jaźniami, jak wybuch bomby, raniąc ich
ciężko. Nie zginęli i nie utracili wszystkich zdolności, ale są poważnie uszkodzeni. Może
utracili pewne aspekty swych oryginalnych osobowości albo, co nie wróży nic dobrego,
bezwiednie nabyli cechy innych. Nie są już zupełnie spójni. Znowu trudno o analogię, ale to
tak, jakbyś się obudził czując się jakoś niesamowicie, odcięty od pokaźnych zasobów swej
pamięci, robiąc czasami coś, nie wiedząc dlaczego, słysząc jakieś głosy, jakby umysł nie
potrafił już

248
nad samym sobą i nad ciałem zapanować, a w mózgu tkwiły odłamki innych jaźni.

Zastanawiałem się przez chwilę, starając się to wszystko ogarnąć. Niezupełnie dawało się

to poskładać w jakąś zborną całość. Chyba domyślałem się, co ma na myśli, choć obraz był
dziwny i mętny, jak te rozmyte twarze, jakie przybrali ukazując mi się. W każdym razie,
wyglądało na to, że ci software supermeni nie są już tacy super. Sprawy mogły się bardzo
skomplikować, jeśli ich dążeniem nadal było przywrócenie pokoju i harmonii w całym
Asgardzie.

Wnioski płynące z nieszczęsnego eksperymentu Ist-homi nie są do końca jasne —

powiedział Myrlin. — Ale obawiam się, że można go interpretować dwojako: i w żadnym
wypadku wynik nie jest pokrzepiający.

Mów — ponagliłem go.

Jeśli — zaczął z naciskiem, by dać do zrozumienia, jak ważne jest to „jeśli" — twórcy

Asgarda lub pozostawiona przez nich inteligencja sprawująca nad nim pieczę, jest bytem
podobnym do Isthomi, a nie do gatunków humanoidalnych, wówczas to, co się przytrafiło
Isthomi przy próbie kontaktu, można rozumieć dwojako: albo jest usposobiona wrogo, albo,
jak cała reszta w tym makroświecie, poważnie zdegenerowana, szalona, stetryczała i
nieudolna. Jeśli słuszna jest pierwsza hipoteza, wszyscy możemy być w poważnych
tarapatach: ty, ja. mieszkańcy Asgarda i rasy zamieszkujące galaktykę. Nie można się w
ż

aden sposób czemuś takiemu przeciwstawić. Jeśli prawdą jest drugi wniosek, sytuacja

wygląda jeszcze gorzej. Wszyscy wymienieni wciąż mogą być w tarapatach, sam Asgard też.

249

Niekoniecznie — sprzeciwiłem się.

No, nie — przyznał — niekoniecznie. Ale pomyśl tylko: jeśli Isthomi doświadczyli

tego zetknięcia jako czegoś w rodzaju wybuchu, który niemal ich sparaliżował, jak według
ciebie odebrała to druga strona? Jeśli, „znowu to wielkie jeśli", jeśli podobnie zareagowały
na to tutejsze systemy, Asgard mógł odnieść niepowetowane szkody. A wiesz, jak potężna
siła musi tkwić w Centrum, skoro potrafi wytwarzać energię obsługującą wszystkie poziomy,
prawda?

Istotnie, wiedziałem. W fizycznym środku Asgarda. pomijając to, co wokół niego

zbudowano, musiała znajdować się mała gwiazda. Największy sztuczny reaktor
termojądrowy w całym znanym wszechświecie.

I myślisz, że...

Nie wiem — przerwał mi. — Ale wiem jedno, że musimy podjąć wszelkie starania,

aby się dowiedzieć.

27

background image

P

óźniej Myrlin musiał mnie opuścić. Tulyar-994 miał się wkrótce przebudzić i Myrlin chciał
być przy tym obecny, aby rozpocząć na nowo swe długie wyjaśnienia. Chciał jak najszybciej
skontaktować Tulyara bezpośrednio z Dziewiątką, aby Tulyar bezzwłocznie przystąpił do
dzieła przywracania pokoju i harmonii na górnych poziomach Asgarda.

— Mam nadzieję, że scionowie przyprowadzą tu nie-

250

bawem kilku przywódców Scarydów poinformował mnie. — Scarydowie, oczywiście, będą
musieli oddać się w ręce scionów i zostawić u siebie całą broń. Jeśli mają jakąkolwiek
ś

wiadomość realiów sytuacji, przyjdą. Możemy ich tu sprowadzić chyżo i bez przesiadek.

Jedyną korzyścią, jaką Isthomi odnieśli ze swej wyprawy w software Asgarda, było
uzyskanie dokładniejszego obrazu połączeń między poziomami. Mówiłem ci, mamy dostęp
do szybu prowadzącego stąd bezpośrednio na poziom pięćdziesiąty drugi, ze sprawnym
elewatorem.

Co wobec tego ja mam robić?

Na razie nie mieszaj się do tego. Ale Isthomi naprawdę chcą z tobą rozmawiać. Przyślą

tu pewnie dwóch scionów jako swych rzeczników, ale będą wszystko słyszeli. Nie obawiaj
się scionów, uosobiają częściowo jaźnie poszczególnych osób Dziewiątki, przystosowane do
ż

ycia w humanoidalnej postaci. Robią trochę niesamowite wrażenie, ale poczynili ogromne

postępy w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Na razie nie możemy więcej ich wytwarzać, nie
bylibyśmy w stanie skutecznie wypełnić im umysłów. Nie śmieliśmy ryzykować stwarzania
szaleńców. To wielka szkoda. Trzeba było wyprodukować setki scionów, kiedy była po temu
okazja. Możemy ich potrzebować. Przy okazji: Finn powinien się zaraz przebudzić, może
wolałbyś, abyśmy przetrzymali go w komorze?

Nie trzeba, wypuście go. Będę na niego uważał. A co z Susarmą?

Potrząsnął głową.
— Moim zdaniem, jeszcze dwadzieścia cztery godziny.
Gdy Myrlin odszedł, złożyli mi wizytę kosmaci scio-

251

nowie. Było ich dwóch i rzeczywiście sprawiali trochę niesamowite wrażenie.

Nazywamy się Thalia-7 i Calliope-4 — przemówiła na wstępie jedna z nich, zerkając

na mnie ogromnymi, brązowymi oczami. Obie bardziej przypominały Tetrów niż ludzi, ale
ich sierść była bardziej kudłata i dużo jaśniejsza, a twarze nie tak drobne. Miały szerokie usta
i mięsiste wargi, przywodziły na myśl orangutany o cofniętych czołach i wysuniętych
szczękach.

Thalia i Calliope? — upewniłem się.

Isthomi nie noszą imion, nie ma takiej potrzeby. Stwarzając nasze cząstkowe

osobowości, nadali nam imiona, które podsunął im blisko z wami spokrewniony Myrlin i
ponumerowali na wzór waszych dalszych krewniaków, Tetrów.

Usiadły razem na sofie, poruszając się niemal w unisono. Łatwo można by je wziąć za

bliźniaczki. Trzymały się tak blisko siebie, że nasuwało to podejrzenia, że są różnymi
wersjami tej samej jaźni. Ale równie dobrze mogły reprezentować dwie różne, poza tym
przypomniałem sobie, jak bardzo nie lubią samotności. Nie mogłem ustalić ich płci, ale z
uwagi na ich imiona greckich Muz i sposób, w jaki się przedstawiły, uznałem, że muszą
reprezentować płeć „nadobną".

Dlaczego się mną interesujecie? — spytałem. — Choć zakrawa to na paradoks, Myrlin

przechowuje w swym umyśle więcej z dorobku całej ludzkiej wiedzy ode mnie, mimo że
nigdy nie był w układzie słonecznym.

Ale ty lepiej poznałeś wszechświat i wiesz więcej o Asgardzie niż on. W każdym

background image

razie, dobrze jest też

252

rozmawiać, nie tylko wiedzieć. Wyrazić wiedzę to — szukała odpowiednich słów — to jak
powołać do istnienia byt. Spojrzałem na nie nieswojo, uświadamiając sobie, że te istoty są o
wiele bardziej nam, ludziom obce niż wszelkie humanoidy, jakie dotąd spotkałem na swej
drodze.

— Myślałem, że sondy Dziewiątki zgłębiły mój mózg

do samego końca. Myślałem, że wiecie o mnie więcej niż
ja sam.

Calliope potrząsnęła głową, wyraźnie nadając temu gestowi znaczenie przeczenia.

— Wiemy sporo — zapewniła mnie —- ale w jakimś

sensie wiemy też mało, tak bardzo mało. Możemy ciebie
poznać jedynie przez wysłuchanie twej własnej o sobie
relacji. W pewnym sensie jest to jedyny prawdziwy obraz.
jaki można uzyskać. Czy pojmujesz, co mam na myśli?

Uznałem, że tak. Prawdziwą osobą jest osoba działająca, myśląca, mówiąca. Tylko ja

mogłem im o sobie opowiedzieć. Wiedzę tę należało przelać w słowa, nie można jej uzyskać
podłączając do mózgu neuronowe przewody. Może jakoś zdołali skopiować software mego
mózgu, ale to nie to samo, co poznanie osoby do niego przyporządkowanej.

— Co chcecie wiedzieć? spytałem.
Okazało się, że sporo. Począwszy ode mnie samego poprzez historię ludzkości, ewolucję

ż

ycia na Ziemi do kosmologii i kosmogonii. W pewnym sensie poznały już to, ale nalegały,

aby to usłyszeć. Było wiele spraw, o których nie mogłem nic im powiedzieć i wielu rzeczy
nie Potrafiłem należycie wyrazić, z uwagi na swą ignorancję i brak fachowej wiedzy, ale
starałem się, jak mogłem.

253

Przez cały czas mi się przyglądały. Wyglądało to tak. jakby mnie studiowały, uczyły się,

jak być człowiekiem... jak być humanoidem.

Pytania zadawały grzecznie, jak duże, przejęte dzieci żądne zastrzeżonej wiedzy o

dorosłym życiu.

W końcu, rzecz jasna, zapytały mnie o Asgard: Kto może być jego twórcą, po co w ogóle

go stworzył, co ja o tym sądzę i jak rozumuję.

Powróciliśmy więc do sedna sprawy, która wszystkich nas, bez wyjątku, fascynowała. Z

tym, oczywiście, że sprawa ta dalej się komplikowała, kiedy teraz również Isthomi mogli
dołożyć swe niefortunne doświadczenia do bogatego rejestru kłopotliwych świadectw.

Rozmawialiśmy długo i dużo z tego, o czym była mowa. obejmowało dawne sprawy,

tylekroć wałkowane. Opowiedziałem im o rasach galaktyki, o przedmiocie mej dyskusji z
Nisreenem-673 na pokładzie „Leoparda Shar-ka". Była to dla nich zupełna nowość.
Czuliśmy, że zbliżamy się do pełnego obrazu zagadnienia, ale nadal, niestety, mieliśmy zbyt
mało danych, by złożyć z tego logiczną całość.

— Koncepcja Arki wydaje się najbardziej prawdopodobna — powiedziałem im. — Tak

jak sobie to wykombinowałem, na podstawie mych obserwacji w drodze do więzienia,
budowniczowie Asgarda pomyśleli go jako schronienie dla tysięcy środowisk, odtwarzając
warunki całej galaktyki wypełnionej zamieszkałymi światami. Z każdego świata zaczerpnęli
po kilka ekosystemów wraz z garstką okazów lokalnych populacji. Ale to, co Myrlin
opowiedział mi o Isthomi, nie całkiem się z tym zgadza.

254

W tym przypadku, zdaje się, macierzysta kultura zamieszkiwała makroświat podobny do
Asgarda, nie zachowując żadnych wspomnień bytowania w jakimkolwiek świecie. Tak więc
Asgard może być pochodnym makroświatem odtwarzającym strukturę i zróżnicowanie
wcześniejszego modelu. Jednak pozostaje pytanie: czy ten pierwowzór był Arką, czy mamy
do czynienia z nieskończonym regresem?

background image

Bardziej martwi nas katastrofa, jaka dotknęła Asgard. Nasze odkrycia w wierzchnich

warstwach stanowią dla nas zagadkę. Jedno jest pewne: wierzchnie warstwy osiągnęły
stopień rozwoju technicznego rzadko spotykany wśród niższych poziomów, mimo że zostały
porzucone bardzo dawno temu. Dokąd udali się jego mieszkańcy, na pewno nie na poziomy
leżące bezpośrednio pod nimi, nie jest może aż tak istotną kwestią w porównaniu z tajemnicą
spowijającą motywy ich odejścia.

Tradycyjna teoria — podjąłem wątek — głosi, że Asgard utracił większość swej

atmosfery, przechodząc przez zbity, zimny obłok i z tego powodu ewakuowano górne
poziomy. Zawsze zakładaliśmy, że wierzchnie poziomy, w przeciwieństwie do położonych
głębiej, były uzależnione od zewnętrznego źródła energii, raczej od słońca na orbicie niż
gwiazdy kryjącej się w środku.

Istnieje taka możliwość — przyznała Calliope-4, scionowie zdawali się zabierać głos

na zmianę — ale zważywszy, że poziomy leżące tuż pod powierzchnią są przystosowane do
pobierania energii z systemu rozdzielczego zawartego w strukturze makroświata, trudno
przypuszczać, że wierzchnie warstwy nie przetrwałyby tego rodzaju katastrofy. Poza tym,
nie możemy zrozumieć.

255

dlaczego temperatura spadła tam tak nisko. Nie mogło to się stać za sprawą naturalnego
procesu. Skłaniamy się w stronę wyjaśniania, że zostały one rozmyślnie oziębione, a
poziomy, na których temperaturę obniżono niemal do absolutnego zera, pomyślane zostały
jako pewnego rodzaju zapora obronna.

— Zapora przeciw czemu?

Inwazji — odezwała się Thalia

nie ze strony

bytów takich jak ty lub my, ale mikroskopijnych stworzeń, wielkości bakterii czy wirusów.

Przypomniałem sobie bakterie zamrożone w pierścieniach Uranu od czterech miliardów

lat, nadal żywotne. Ale tam temperatura sięgała jednak dziesiątek stopni Kelvina. Zimno
zachowuje, ale nie absolutne zimno. Może łatwiej było zamrozić wierzchnie warstwy, niż je
ogrzać lub napromieniować do takiego stopnia, aby unicestwić mikroskopijnych intruzów.
Ale trudno mi było w to uwierzyć. Bakterie nie stanowią zagrożenia dla zaawansowanej bio-
techniki, podobnie można też zwalczać wirusy — Myrlin zapewnił mnie, że ani on, ani ja nie
mamy się czego obawiać ze strony takiego ataku.

Wyjaśniłem im, że jest jeszcze inny aspekt zagadnienia, bardzo mnie interesujący, a

istnienie tworów w rodzaju Asgarda mogłoby przyczynić się do rozwikłania kwestii.
dlaczego wszystkie przemierzające kosmos rasy są mniej więcej tego samego wieku.
Podkreśliłem, że łatwo można teorię dotyczącą Asgardów odwrócić — wolno już chyba było
używać liczby mnogiej. Zamiast upierać się, że zostały one zaludnione przede wszystkim
przez okazy zapożyczone z ekosystemów istniejących światów, można założyć, że

256

było odwrotnie: ekosystemy istniejących światów zostały zaludnione przez okazy
zapożyczone z Asgardów. Wyniszczyłem im swą analogię siewców: Asgard mógł być
rozsad-nikiem, szkółką, jego twórcy — siewcami, zaangażowanymi w plany uprawy na
skalę milionów lat. Teoria ta była im bardziej w smak niż Nisreenowi, bardziej dla nich
do przyjęcia, ale oni przywykli do idei osobowości wpisanych w nieożywiony sprzęt,
których koncepcja czasu różni się bardzo od tej przyjętej przez istoty humanoidalne
zrodzona na planetach.

Galaktycy zawsze wyobrażali sobie twórców Asgarda na swe podobieństwo, w czym

utwierdzały ich odkrycia, że przejściowi mieszkańcy górnych poziomów byli istotami
zbliżonymi do ludzi. Isthomi z kolei zawsze upodobniali ich do samych siebie.
Wyobrażali ich sobie jako istoty, których jaźnie mogły rozprzestrzeniać się przez
systemy całego makroświata. Ta hipoteza była bardziej do przyjęcia od pierwszej —
kiedy już poznałem taką możliwość

— gdyby nie dwa zastrzeżenia. Jak można wytłumaczyć
to, co przytrafiło się Isthomi przy próbie kontaktu z hi

background image

potetycznymi supertwórcami? I dlaczego istoty podobne
do Dziewiątki byłyby zainteresowane obsianiem całych
galaktyk takim DNA, które w efekcie doprowadziło do
powstania istot humanoidalnych?

— Jeśli chronologia Isthomi jest choć trochę dokładna

— zauważyłem — to nie mógł to być ten Asgard, który
obsiał naszą galaktykę genami mych odległych przodków.
pierwotnych ssaków. Może to ten, który przepadł. Nie
można wykluczyć, że istnieją gdzieś w galaktyce inne
Asgardy, nawet w lokalnych zakątkach przestrzeni kos-

Najeżdźcy z Centrum

257

micznej, tak niedokładnie do tej pory zbadanych. Jeśli zaś znajdują się poza układami
słonecznymi, nie mamy najmniejszej szansy na ich wykrycie. Podróżujemy od układu do
układu w norach kompresyjnych, z tego, co wiemy, w głębi międzygwiezdnej przestrzeni
może roić się od Asgardów. Może odkryliśmy ten, ponieważ stało się z nim coś złego?

Moglibyśmy tak rozmawiać godzinami, ale przerwało nam pukanie. Był to dziwnie

swojski odgłos jak na takie dziwaczne otoczenie.

— To pewnie Finn — powiedziałem idąc do drzwi.

Należał mi się celujący z domyślności. Otworzywszy drzwi, istotnie, ujrzałem Finna

stojącego w progu, ale nie takim spodziewałem się go zastać.

Po pierwsze, trzymał rewolwer, wycelowany w moją pierś, a sądząc po wyrazie jego

twarzy, nie była mu niemiła myśl o użyciu go. Poza tym, nie był to paralizator, lecz
rewolwer, jakiego używali najeźdźcy. Zważywszy to, kolejna niespodzianka idealnie
zazębiała się z pierwszą. Obok sciona, którego Myrlin przypuszczalnie wyznaczył na ich
przewodnika, Finn miał ze sobą trzech Scarydów. Był wśród nich mój dawny przeciwnik o
oczach koloru nieba.

Wszyscy byli uzbrojeni.
To tylko żołnierz, pomyślałem, czując bolesny ścisk w żołądku. On jest tylko żołnierzem.
Wyglądało na to, że nasi wrogowie niezupełnie dojrzeli do porozumienia na ustalonych

przez nas warunkach. Tak naprawdę, w ogóle nie wyglądali na szukających porozumienia.

258

28

K

iedy wszyscy znaleźliśmy się już w środku i drzwi na powrót się zasunęły, odetchnąłem
nieco. Nie dlatego, że nasza sytuacja sprzyjała odprężeniu — błysk w oczach Finna
zdradzał, że z przyjemnością wyprułby ze mnie flaki. Nadal o wszystko obwiniał mnie.
Trzech najeźdźców wyglądało na spiętych, ale nie podejrzewałem ich o to, że mają
choć najmniejsze pojęcie, co naprawdę jest grane.

Thalia-7 i Calliope-4 zerwały się spłoszone.
— Co się stało? — spytała jedna z nich.

Oficer najeźdźców spojrzał na nie, ale zbył pytanie milczeniem. Czuł się wyraźnie

nieswojo, jakby wszystko to pozbawione było dla niego sensu. Trudno było się temu
dziwić.

— Co się dzieje w obozie? — spytałem. — Rokowania

między scionami a waszymi zwierzchnikami już się chyba
zaczęły?

Uzyskałem jedynie puste spojrzenie. Nie wiedział nic o żadnych rokowaniach. Nie

wiedział, że Thalia i Calliope i całe ich rodzeństwo to scionowie, twory Dziewiątki.

background image

Wyglądały na przedstawicieli jednej z podbitych ras i nie mógł pojąć, co tutaj robią.
Sytuacja przerastała jego możliwości intelektualne.

— Kto was tu sprowadził? — starałem się przejąć

inicjatywę w trudnej, na jaką się zapowiadała, rozmowie,
w nadziei, że wszystko uda mi się wytłumaczyć.

— Tak naprawdę, to ty — odparł Finn.
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem, wybity z rytmu.

16»

259

Wyszczerzył zęby w uśmiechu, z którego biło perfidne zadowolenie. Byłem całkowicie
zdany na jego wyjaśnienie.

— Miałeś rację co do mnie. Wiem, co powiedziałeś

blondynce, kiedy leżeliśmy chorzy w szpitalu. „Nie można
mi ufać". Święta prawda. Nie zawdzięczam niczego Gwiez
dnej Gwardii, Matce Ziemi, czy całej ludzkiej rasie, nie
mówiąc już o Tetrach. Kiedy mnie schwytali, powiedzia
łem im wszystko, co chcieli wiedzieć, a nawet więcej.
Opowiedziałem im o małych gadgetach, w jakie mnie
zaopatrzyli Tetrowie. Wiedziałem o nich trochę więcej, niż
im się zdawało. Powiedziałem Scarydom, jak zacząć szukać
już zainstalowanych urządzeń do podsłuchu. Znaleźliśmy
ich całe mnóstwo, a nawet kilka w najbardziej nieoczeki
wanych miejscach. Dopiero po pewnym czasie uświadomi
łem sobie, że ja również noszę urządzenie namiarowe, ale
w końcu domyśliłem się. Z obcasów moich butów wycie
kała jakaś organiczna substancja, zostawiając wykrywalny
węchem ślad. Zgadnij, kto jeszcze ma parę takich butów?

Przypomniałem sobie czas, kiedy uciekałem przed pogonią w głąb Asgarda.
— O, merde! — zakląłem. — Znowu!?
Finn skinął głową.

A dlaczego? Jaki sens miałoby dla Tetrów inwigilowanie własnych agentów?

Może ci nie ufali. Chcesz znać moje zdanie? Według mnie, spodziewali się, że

przejdziemy na stronę przeciwnika, jeśli nie natychmiast, to zaraz po odkryciu, co naprawdę
ze sobą nieśliśmy. Wiedzieli, że będziemy w opałach, kiedy najeźdźcy zorientują się, że
jesteśmy nosicielami wirusa. Spodziewali się, że wybierzemy oczywiste

260
rozwiązanie. Chcieli się w ten sposób upewnić, że po wojnie nas dostaną.

Choć brzmiało to dość przekonywająco, nie dawałem temu wiary. Ściąganie nas nie

przyniosłoby Tetrom żadnych korzyści. Na mój gust, Tetrowie oznakowali nas dla naszego
dobra, aby móc uchronić nas przed gniewem najeźdźców, jeśli nadarzy się po temu okazja.
Tetrowie stosują chwyty poniżej pasa, ale naprawdę kierują się tym dziwnym poczuciem
obowiązku i na swój osobliwy sposób przestrzegają przepisów gwarantujących ład i porządek
moralny. Ale dla człowieka pokroju Finna rzeczy pozostałyby i tak niepojęte, nie
próbowałem więc się z nim sprzeczać. Zresztą, nie skończył jeszcze się przechwalać, jaki to
on jest sprytny.

— Scarydowie nie znają się zupełnie na elektronicznych

zabezpieczeniach — zwracał się do wszystkich — ale nie
zabrało mi dużo czasu wprowadzenie ich we wszystko, co
się działo w Mieście. Byłem bardziej pojętnym uczniem,
niż podejrzewali Tetrowie. O, tak. Potem zachorowałem
i zwieźli mnie na dół razem z resztą. Kiedy się wy
swobodziliśmy, Scarydowie przekonali się, jak cenne wska
zówki im przekazałem. Doszli naszym śladem tu, nie więcej
niż dwa dni drogi za nami.

background image

Brzmiało to nawet ciekawie, na swój sposób, ale odwracało uwagę od istoty rzeczy.
— Sytuacja uległa zmianie — zwróciłem się do Nie

bieskookiego. — Isthomi w obozie...

Pewnie, że tak — wtrącił Finn, chciał być tu najważniejszy, wodzić rej. — Miasto

Pierścieniorbity przeszło z powrotem w ręce Tetrów, którzy ściągają środki do walki
najszybciej, jak mogą.

261

Zignorowałem go i dalej przemawiałem do jasnowłosego najeźdźcy:
— Po obu stronach pada wiele ofiar. Tetrowie was

zmiażdżą, jeśli się nie poddacie. Nie znajdziecie tu żadnej
pomocy, a zwłaszcza takiej, o jaką wam chodzi. Te istoty
nie są waszymi przodkami, nie mogą was obdarować
cudowną superbronią, która przeważy szalę zwycięstwa na
waszą korzyść. Stać ich tylko na zawarcie we własnym
imieniu pokoju z Tetrami, a mają wiele do zaoferowania
Rozpoczęli już rozmowy z politykami na waszym pozio
mie. Możecie tylko wszystko sknocić, wymachując pu-
kawkami. Uwierz mi, nie mamy na to żadnego wpływu.

To nie miało sensu, on był tylko żołnierzem, moje słowa odbijały się od niego jak groch

rzucany o ścianę. Nie chodziło o to, że mi nie wierzył — to wszystko brzmiało dla niego jak
czysty bełkot. Musiałbym bardziej się postarać, ale nie wiedziałem, od czego zacząć.

Zerknąłem na bok na Finna, pragnąc, aby nagle zniknął i przestał wszystko komplikować.

Co właściwie zamierzacie zrobić? — spytałem najłagodniejszym tonem, na jaki

mogłem się zdobyć.

Chcemy broni — odparł Niebieskooki, jakby to było jasne jak słońce. — Chcemy

wyciszaczy, których działanie opisałeś Dyanowi. Chcemy potężnej broni, która umożliwi
nam powstrzymanie Tetrów i wyparcie ich z naszego świata. Chcemy przejąć władzę nad
Asgardem i ją utrzymać!

I jak zamierzacie tego dokonać? — spytałem, tłumiąc zgryźliwość w głosie.

Obróciłem się na chwilę w stronę scionów, którzy wydawali się ubawieni całą sytuacją.

Miałem wrażenie, że

262

Z przyjemnością zdają na razie wszystko w moje ręce. Ich zaufanie pochlebiało mi, ale nie
mogłem uwierzyć, że ąaprawdę osiągnąłem cokolwiek w tej zwariowanej dyskusji.

Chcemy się porozumieć z nieśmiertelnymi — przemówił jasnowłosy w swym

najlepszym heroicznym stylu. — Chcemy, abyście zaprowadzili nas do istot władających tą
biostrefą.

Nie potrzebujemy was do nich prowadzić — wyjaśniłem. — One są tu, nie tylko Thalia

i Calliope, ale również ściany, podłoga, sufit. Nie są ludźmi takimi jak ty lub ja, są
elektronicznymi jaźniami. Myślącymi programami. Pozbawione są ciał, o jakich myślicie.

Jego puste spojrzenie mówiło, że nic z tego do niego nie dociera.

— Pragnąłbym ze swej strony, aby bardziej czynnie

włączyły się w to wszysko — ciągnąłem — i nie miałbym
absolutnie nic przeciwko, gdyby uśpiły nas teraz wszyst
kich za pomocą jednej ze swych wymyślnych sztuczek,
abyśmy mogli rozstrzygnąć sprawę bez tych rewolwerów,
którymi wymachujecie nam przed nosem.

Liczyłem, oczywiście, na to, że Dziewiątka przez cały czas się nam przygląda, podobnie

jak stała spokojnie z boku, kiedy podczas mego ostatniego tu pobytu Gwiezdna Gwardia
załatwiała swe porachunki z Amara Guurem. Liczyłem na to, że Isthomi są całkowicie
panami sytuacji, a ci kowboje zostali wykryci i poddani bacznej obserwacji od chwili
wdarcia się na ten poziom. A przed działaniem powstrzymuje ich tylko świadomość, że nie
ma powodów do paniki. Pragnąłem jednak, aby pojęli aluzję.

background image

263

Ale nic się nie wydarzyło i nie mogłem powstrzymać się od rzucenia niespokojnego

spojrzenia na Thalię i Calliope. Uświadomiłem sobie, że nie wiem naprawdę, jak ciężkie
odniosła obrażenia Dziewiątka w tym starciu na software. Może akurat nie uważała, kiedy
zakradli się tu żołnierze Scarydów. Wiedziałem, że teraz powinna uważać, ponieważ Myrlin
powiedział, że będą przysłuchiwać się mej rozmowie ze scionami. Ale panowała jedynie
cisza i bezruch.

Czy to możliwe, rozmyślałem, że Isthomi nie sprawują już dostatecznej władzy nad swymi

systemami, aby przedsięwziąć skuteczne kroki przeciw intruzom? A jeśli tak, to gdzie, ach
gdzie podziewa się Myrlin?

Nie macie prawa stawiać żądań — oświadczyłem Niebieskookiemu. — Z pewnością

zdajecie sobie z tego sprawę.

Tak się stało — odparł — że mamy większe prawo, niż ci się wydaje. Jak sądzę,

przywieźli cię tu rannego i nie widziałeś urządzeń ani szybu łączącego ten poziom z wyż-
szymi. To bardzo głęboki i niezwykle szeroki szyb. Nie wiem, na jaką głębokość sięga, ale
powyżej rozciągają się setki poziomów. Łączna jego objętość musi być ogromna,

I co z tego?

To, że w środku jest próżnia — wtrącił Finn szyderczo. — Wprawdzie tablice

ostrzegawcze nie są wypisane w żadnym znanym języku, ale ten kto je wymyślił, zadbał aby
były zrozumiałe dla każdego, kto posiada choć odrobinę inteligencji. Podróż na dół trwała
długo i mieliśmy kupę czasu na rozszyfrowanie ich treści. Winda chodzi gładko w dół i w
górę próżniowego szybu, który jest dość głęboki, by zassać z tej biostrefy ogromną masę
powietrza.

264
Trzeba tylko odpowiedniej ilości materiału wybuchowego, by wysadzić śluzę. Możemy
wyrządzić dużo strat jednym „trrrach". A jeśli mieszkające tu istoty lubią powietrze, lepiej
niech z nami pogadają, o'kay? Pokręciłem z niedowierzaniem głową.

— Przecież wy nic z tego nie rozumiecie! — wykrzyk

nąłem. — Nie macie pojęcia, na jakim świecie żyjecie!
Nie wiem, czy istotnie macie dość ładunków, by wyrąbać
dziurę w tej biostrefie, może tak. Ale nie możecie zranić
Isthomi. Powietrze nie jest im potrzebne do szczęścia
bardziej niż światło. Moglibyście latami ich wysadzać i
nie wyrządzić im żadnych szkód. Czy do żadnego z was
nie dotarło jeszcze, że broń palna na nic się tu nie zda?

Spojrzeli na swe rewolwery, wciąż mierzące w mą pierś.

Ponownie zwróciłem się do Thalii i Calliope, apelując o jakieś wsparcie. Czułem, że

zrobiłem już wszystko, co w mej mocy, a teraz kolej na nie. Miałem niepokojące
podejrzenia, że wciąż przyglądały się urzeczone interakcją dziwnych obcych istot, jakby
obserwowały przez mikroskop kulturę bakteryjną dotkniętą jakimś strasznym kryzysem.
Może nawet nie przyszło im do głowy, że powinny się wtrącać.

— Możemy was zaprowadzić do miejsca, skąd będzie

cie mogli rozmawiać bezpośrednio z Dziewiątką — po
wiedziała Calliope.

Nie byłem pewny, o co jej chodzi. Dziewiątka była przecież tutaj: w ścianach, na niebie.

Słyszała każde słowo. Nie trzeba było nigdzie chodzić. A może to ja czegoś nie rozumiałem?
Nie miałem jednak podstaw, by się żalić.

265

Byłem ledwie Bogu ducha winnym postronnym obserwatorem.

Nie widziałeś ich jeszcze, Finn? — spytałem. — Kiedy się obudziłeś, nie było żadnych

duchów?

background image

Nie wiem, o czym mówisz.

Powinienem był przestrzec Myrlina, by nie kusił złego. Myrlina chyba spotkałeś?

Tego wielkiego faceta, który wyprowadził mnie z labiryntu? Pewnie! Poszedł zaraz z

powrotem, chwilę przedtem, nim spotkałem swych przyjaciół.

Oni nie są twymi przyjaciółmi, John — przeszedłem na angielski. — W porównaniu do

tych facetów, Gwardia to dla ciebie rodzona matka. Może jest z ciebie kawał gnojka, ale
gnojka pod dowództwem Susarmy Lear. Jej możesz ufać. Dla tych neandertalczyków strzelić
komuś w plecy to tak jak splunąć.

Niebieskooki potrząsnął rewolwerem na znak, że mu się to nie podoba.

Zamknij się, Rousseau — uciął Finn w parole.

śą

dam, aby zabrano mnie do kogoś, kto tu sprawuje władzę — przemówił

Niebieskooki.

Wtedy wmieszała się do rozmowy Thalia i zaczęła rozmawiać z najeźdźcami w języku,

który musiał być ich rodzimym narzeczem. Oficer odpowiedział uprzejmie i nagle został
wciągnięty w rozmowę ze scionami. Poczułem się urażony z powodu wyłączenia mnie z
grona, a nawet nieco zaniepokojony. Najprostszym wytłumaczeniem przejścia na inny język
było to, że towarzysze Niebieskookiego, nie władający parole, mogli wreszcie zrozumieć, o
czym mowa. Ale nękały mnie wątpliwości, czy przypadkiem nie chodzi-

266

ło też o to, abym z kolei ja teraz nic nie rozumiał. Powiedziałem sobie, że mimo iż z
wyglądu scionowie przypominają powiększone pluszowe niedźwiadki, to nie wiadomo,
czy choć trochę ich obchodziło, co się stanie ze mną.

Po upływie około trzech minut przeszli z powrotem na parole. To Calliope zwróciła się

do mnie:

— Zrobimy tak, jak sobie ten człowiek życzy — po

twierdzając w ten sposób tę na pierwszy rzut oka nie
dorzeczną propozycję, jaką złożyła wcześniej. — Popro
wadzimy go przez korytarze, aby mógł się porozumieć
bezpośrednio z Dziewiątką.

Jeśli chciała przesłać im wiadomość, nie miałem nic przeciwko temu. Ten świat należał

do Isthomi, a cała nasza grupa wydawała się równie mało znacząca, co wszy —
choćbyśmy byli nie wiem jak bardzo interesujący. Dziewiątka panowała nad sytuacją, nie
wątpiłem w to ani przez chwilę, i gotów byłem przystać na wszystkie jej polecenia.

— W porządku. Jeśli tak trzeba...

Wyruszyliśmy więc w me ślady, ale w przeciwnym kierunku, przez labirynt korytarzy

stanowiących jedną drobinę ciała Isthomi. W drodze dokuczała mi świadomość, że za
plecami mam Finna, który z dziką satysfakcją trzyma mnie na muszce. W myśli
pocieszałem się odrobiną występnej radości, jedyną jaka mi pozostała. Jeśli przedtem
Finnowi upiekło się i nie stanął twarzą w twarz z duchami, teraz, jak sądziłem, z
pewnością go to nie minie.

267

29

B

y przejść przez wąskie korytarze musieliśmy nieco pochód wydłużyć. Thalia i Calliope szły
razem na czele, za nimi Niebieskooki z jednym ze swych chwackich chłopaków, obaj z

background image

groźnie sterczącymi rewolwerami w ręku. Potem byłem ja, z Johnem Finnem na karku, który
wciąż miał radochę z tego, że może mnie trochę postraszyć. Dwóch nowych żołnierzy
zamykało pochód — przed domkiem Myrlina czekały posiłki. Jeszcze dwóch żołnierzy
pozostało na zewnątrz, teoretycznie zabezpieczając tyły ekspedycji.

Kiedy maszerowaliśmy przez gmatwaninę korytarzy, spodziewałem się w każdej chwili, że

ś

ciany z jednej albo drugiej strony ożyją nagle i w jednym pysznym przebłysku wyciszacza

Isthomi z dziecinną łatwością przejmą kontrolę nad sytuacją z rąk naszych oprawców. Ale
nic się nie działo i zaczęły kiełkować we mnie wątpliwości. Gdzieś przed nami znajdowali
się Myrlin i Tulyar, ale nie miałem pojęcia, czy zostali ostrzeżeni. Czy Dziewiątka po prostu
rozsiadła się wygodnie, niczym widownia w teatrze, czekając na to, kto padnie pierwszy?

Raz, kiedy mijaliśmy mroczną odnogę korytarza, przyszła mi na myśl ucieczka. Ale Finn

za bardzo deptał mi po piętach, a jego ochotę, by skarcić mnie przy najlżejszym
nierozważnym kroku, aż nadto dawało się odczuć.

Ś

ciany po obu stronach pozostawały niezmiennie czarne — ani cienia zjaw. Kryjące się w

nich życie było całkowicie niedostrzegalne, jakby zadowalało się zachowywaniem incognito.
Scionowie pewnie i bez ociągania prowadzili nas

268
przez labirynt. Zauważyłem, że Niebieskookiemu zrzedła nieco mina, kiedy spostrzegł, że
nigdy o własnych siłach się stąd nie wydostanie. Dwukrotnie przykładał do ust krótko-
falówkę, by nawiązać łączność ze swymi ludźmi na zewnątrz, upewniając się, że nadal jest z
nimi w kontakcie. Nadal nie mogłem rozstrzygnąć, czy historyjka Finna o próżni i ładunkach
wybuchowych była czymś więcej, niż podyktowanym rozpaczą głupim bluffem. Ale oficer
zdawał się traktować to dostatecznie poważnie, by zadać sobie trud sprawdzenia, czy w razie
czego będzie mógł przesłać sygnał do swych ludzi, by uzbroili bombę.

Sądziłem, że Dziewiątka w każdej wybranej przez siebie chwili będzie mogła zagłuszyć

transmisję, więc gdyby przyszło co do czego, wiadomości nie będzie można przekazać, ale
pozostawał jeszcze cień wątpliwości.

Bogowie i obcy chadzają tajemniczymi ścieżkami, jak zapewnia nas znane przysłowie.
Szukałem pociechy w żartobliwym wytłumaczeniu, że po Dziewięciu Muzach należy

przecież spodziewać się znakomitego wyczucia dramatycznego napięcia i trzymania widza w
niepewności. Są jednak chwile, kiedy moje poczucie humoru nie bawi mnie zbytnio.

W końcu doszliśmy do ustalonego przez Thalię i Calliope celu. W ścianie wyrósł nagle

otwór, wystarczająco efektownie, by Niebieskooki na widok takich czarów drgnął z
zaskoczenia. Mogliśmy wszyscy przejść do owalnego pomieszczenia, którego sufit jarzył się
bladym perłowym blaskiem.

Thalia i Calliope weszły do środka, natomiast Niebieskooki został z tyłu, pożerając

wzrokiem tajemniczy

269

portal. W końcu przezeń przeszedł, ale nakazał żołnierzom zamykającym pochód, by zostali
na zewnątrz i strzegli wejścia. Teraz pozostawało z nami tylko trzech uzbrojonych
przeciwników, ale nadal szanse powodzenia były zbyt nikłe, bym czegokolwiek próbował.
Na scionach nie można polegać w tego typu walce. Co innego, gdyby była ze mną Susarma
Lear i Serne.

Nie było w pomieszczeniu komór deprywacyjnych, natomiast stały trzy fotele, obstawione

zewsząd wszelkimi rodzajami elektronicznego sprzętu. Wyglądały mi na fotele używane
przez lekarzy do przeprowadzania odczytów EEG i wysyłania sond mózgowych, albo w
pełnowymiaro-wym treningu biofeedbacku*. Oplatane były zwisającymi niczym czułki
przewodami, podobnymi do tych, które wypuściły w mą czaszkę cieniuteńkie nitki, kiedy
przebywałem w komorze.

Domyślałem się, że były to wymyślne łącza, za pomocą których świadoma istota

humanoidalna mogła dostroić się do systemów Dziewiątki. Pośredniczyły zapewne w naj-
intymniejszym obcowaniu scionów z ich rodzicielskimi komputerowymi jaźniami, stanowiły

background image

też środek, za pomocą którego Dziewiątka mogła uczestniczyć w szczerej i otwartej
wymianie zdań z Myrlinem i Tulyarem-994, czy jakimkolwiek ochotnikiem.

Tulyara i Myrlina zastaliśmy już na miejscu, wygodnie usadowionych w fotelach. Nie

poruszyli się ani nie otworzyli oczu, kiedy wchodziliśmy. Nawet kiedy dotknąłem

* (ang.) biologiczne sprzężenie zwrotne.

270

ręki Myrlina, nie dał żadnego znaku, że jest świadomy mej obecności.

W tym momencie zacząłem się poważnie martwić, uprzy-tomniwszy sobie, że musiało

zajść coś strasznego i milczenie Dziewiątki nie jest jedynie oznaką jej cierpliwości i
ciekawości.

Niebieskookiemu, sądząc po jego minie, ani trochę nie podobała się ta sytuacja. Wyraźnie

malowało się na jego twarzy zaniepokojenie — w porównaniu z mrokiem korytarzy
pomieszczenie było jasno oświetlone. Ściany przypominały ekrany, ale panowała na nich
niezmącona szarość. Przy fotelach nie było żadnej konsoli sterującej ich działaniem.
Wszystko to kryło się w obszernych kapturach. w które przyszli komunikanci musieli
wetknąć swoje głowy. Niebieskooki nigdy przedtem czegoś takiego nie widział i nawet on
zdawał sobie sprawę, że nienaturalny spokój Myrlina i Tulyara nie wróży nic dobrego.

Odsunąłem się, kiedy jasnowłosy oficer podszedł do Myrlina, by za mym przykładem

dotknąć jego ręki. Spojrzałem na Calliope, ale ona wpatrywała się w twarz siostry. Na ich
obliczach malowała się niemal identyczna mina, wiele mówiąca nawet na tak obcej twarzy.
Nie było to przerażenie, ale ich wygląd wszystkim nam jasno sugerował, że coś, czego już się
zaczęły obawiać, teraz manifestowało się wyraźnie w całej swej tragiczności.

Jeśli kołatały we mnie jakieś wątpliwości, rozproszył je ostatecznie wyraz ich twarzy.

Czepiałem się do tej pory wszelkich możliwych złudnych przesłanek, ale stało się coś
strasznego. Nie miało to nic wspólnego z czymś tak trywialnym i absurdalnym jak
wtargnięcie Niebiesko-

271

okiego i jego wymachujących bronią marionetek. Było to coś prawdziwie rozpaczliwego.

Nie przejmując się Finnem, ująłem nadgarstek Myrlina i zbadałem puls. Choć ciało nie

było zimne, nie wyczuwałem śladów bicia serca. Kiedy rozchyliłem powieki, ujrzałem tylko
białka oczu.

Podszedłem do Tulyara. Nie wiem, jakiego rodzaju rozstrzygające testy należy

przeprowadzić w celu stwierdzenia, czy Tetr jest żywy lub umarły, ale on również nie miał
wyczuwalnego tętna. Spojrzałem za siebie na Myrlina, wspominając jego zapewnienia
zaledwie sprzed paru godzin, że jestem tak samo nieśmiertelny jak on.

— Co się stało? — spytałem Thalię.
Potrząsnęła głową na znak, że nie wie.

Co tu się dzieje? — domagał się wyjaśnień Niebieskooki.

Myślę, że nie ma tu Dziewiątki — zwróciła się do niego.

Nie był w stanie pojąć, co tych kilka słów oznaczało. Nadal spodziewał się jakiejś

władczej porywczej persony w rodzaju Sigora Dyana, która miała wyjść z ukrycia mówiąc:
„W czym mogę wam pomóc, chłopcy?"

Był w stanie przełknąć to, że Myrlin i Tulyar prawdopodobnie nie żyją. Ale to, że coś

załatwiło Dziewiątkę — co już samo przez się świadczyło o naturze i mocy tego „coś" —
brzmiało dla niego jak czysty nonsens.

Spojrzałem po szarych ścianach. Martwe? Czy to wszystko może być martwe?,

zastanawiałem się. Nie tylko grupa osób, ale cały ten świat?

— Chcę wiedzieć, co się tu dzieje! — zażądał Niebiesko-

272

oki. Mało brakowało, by niczym rozkapryszone dziecko tupnął ze złości nogą.

background image

— Nasi gospodarze są niedysponowani — oznajmiłem.

Wcześniej odnieśli obrażenia w zetknięciu z czymś, co znajduje się w Centrum. Nie

sądzę, żeby próbowali tego ponownie, więc musiało zajść coś odwrotnego. To coś
podążyło za nimi. Może przybyło, by ich zniszczyć. Może usiłowało tylko dokonać tego
samego... nawiązać kontakt. Dziewiątki tutaj nie ma, ale... — spojrzałem na milczące,
puste ściany, spodziewając się, że lada chwila gwałtownie ożyją. — Może ktoś jest —
dokończyłem ściszonym głosem.

Może ktoś jest.

Reakcja Niebieskookiego w swej bezmyślności była wręcz żałosna. Zrobił trzy kroki

w mym kierunku i chlas-nął mnie rewolwerem przez twarz. Poleciałem za ciosem, ale
mimo to mocno mnie zabolało. Prawa strona mojej szczęki zdawała się przyciągać tyle
agresji. Ciekawe, czy widniał na niej jakiś cel.

— Jeśli nie skończysz z tymi bredniami, wezmę się za

ciebie ostro — zagroził.

Thalia i Calliope wyglądały na wstrząśnięte tym wybuchem. Przysunęły się jeszcze

bliżej do siebie. Nie miałem w nich żadnego oparcia. Nie dziwiło mnie to. Zagrażała im
samotność tak, jak nigdy dotąd. Z ich punktu widzenia unicestwienie rodzicielskich
jaźni było najgorszą rzeczą, jaką mogły sobie wyobrazić.

Kusiło mnie, by doradzić odwrót, by powiedzieć tym niedorozwiniętym

barbarzyńcom, że znajdują się wewnątrz czegoś całkowicie im obcego i nie znanego, co
mogło żywić wobec nich wrogie zamiary i nawet jeśli zaczną pojmować,

- Najeźdźcy z Centrum

273

co się wokół nich dzieje, nie przestaną zmykać, póki nie znajdą się z powrotem w domu.

Byłoby to nierozważne. Jeśli jakaś niewiadoma persona opanowała systemy Dziewiątki,

nie było mowy o jakiejkolwiek ucieczce. Jeśli zaś nastąpiło tylko niszczące uderzenie,
wszelkie życie w systemie uległo zagładzie i nie było potrzeby ucieczki.

Spojrzałem na trzecie krzesło, wolne łącze. Tam mogło kryć się rozwiązanie. Zerknąłem z

powrotem na scionów, przekonując się, że i one przyglądają się krzesłu, lecz bez większego
entuzjazmu.

Ale oto John Finn, jak mu się zdawało, rozgryzł już, co jest grane i wziął na siebie ciężar

wytłumaczenia swym przyjaciołom, w czym rzecz.

— Tak, jak ja to widzę — zaczął — całością kierują te komputery. To maszyny naprawdę

tu rządziły, a te kosmate dziwolągi to ich sługusy. Ten Tetr dobijał z nimi targu, kiedy stało
się coś niesamowitego. Wygląda na to, że myślące maszyny zostały pokiereszowane, a przy
tym oberwało się tym dwóm. Rousseau uważa, że to coś nadal tu jest. Cholera wie, czy ma
rację, czy nie. To wszystko może być lipa, ale nie sądzę. Chyba lepiej będzie, jak stąd
spłyniemy.

Niebieskooki obrzucił go lodowatym spojrzeniem, ale ani drgnął. „Bycie tylko

ż

ołnierzem" w jego armii zakładało dziewięćdziesiąt dziewięć procent odwagi i jedynie jeden

procent udziału mózgu. On chyba został dodatkowo przez przypadek oszukany przy rozdziale
rozumu. Niestety, wymyślenie jakiejś alternatywy działania sprawiało mu najwyraźniej wiele
trudności.

274

— To wszystko jakieś sztuczki! — przemówił wreszcie.
Niezły pomysł, ale chciałbym w to wierzyć. Nawet

Finnowi trudno to było przełknąć, choć wydawał się mistrzem w dawaniu wiary
wszystkiemu, co mu było w danej chwili wygodne. Scaryda wskazał pusty fotel.

Czy to urządzenie służy do porozumiewania się z maszynami?

Pewnie — potwierdziłem. — Trzeba tylko usiąść, a zaczną ci krzyczeć prosto do

ucha, jeśli w ogóle jeszcze mogą mówić. Może dostaniesz za to medal, może nawet
pośmiertny, ale takie są najbardziej zasłużone.

Wskazałem głową na złowieszczo nieruchome postaci Myrlina i Tulyara. Na swoje

background image

nieszczęście, musiałem wysłowić się dość niezręcznie. Niebieskooki uznał, że próbuję
się stawiać. Sarkazm jest zawsze niebezpieczną bronią, nawet wobec istot
wyglądających jak nasi neandertalscy przodkowie. Albo pozostaje niezrozumiały, albo
pojmowany jest zupełnie na opak. Niebieskooki nie chciał rozstawać się ze swym
wytłumaczeniem, że to wszystko sztuczki, nie podobało mu się, że się z niego
wyśmiewam. W tym momencie, jak sądzę, podobnie jak Finn, zraził się do mnie
ostatecznie.

— Świetnie — rzekł. — A więc, z łaski swej, ty

spróbujesz tego pierwszy.

Finn roześmiał się.

— Może lepiej będzie, gdy mnie zastrzelisz? — po

wiedziałem rozkładając szeroko ręce. Był to akt brawury
wynikły z desperacji. Chciałem jak najszybciej przestać być
przedmiotem powszechnego zainteresowania, chciałem po-


275
wrócić na pobocze sceny, gdzie moje miejsce. Ale nie było nikogo, kto by mnie zastąpił w
głównej roli. Myrlin był „kaput", a Susarma Lear, jeśli jeszcze żyła, nadal spała w komorze
deprywacyjnej, tracąc cały ten ubaw.

- Jeśli nie siądziesz na tym krześle — zapewnił mnie

Niebieskooki — naprawdę cię zastrzelę, możesz być tego
pewny.

Było jasne, że miał mnie dość. Nie uważał nawet, że mogę się jeszcze na coś przydać.

— Co mi tam, psiakrew — oświadczyłem rozgoryczony.

— I tak pogodziłem się ze śmiercią, kiedy mnie, dranie,
dostaliście w swoje łapy. A co się odwlecze, to nie uciecze.

Na pewno nie chciałem mu dać przyjemności zastrzelenia mnie ani nie chciałem czekać, aż

z ochotą pomoże mu w tym Finn. Myrlin i Tulyar wyglądali na dość spokojnych, na ich
twarzach nie było widać żadnych oznak, że zginęli bolesną śmiercią. Zacząłem nawet się
pocieszać, że nie ma wcale pewności, że w ogóle zginęli. Jeśli dopisze mi szczęście, siądę na
krześle, uruchomię urządzenie i nic
— nic się nie stanie.

Myślę, że szczęście szczęściu nierówne. Oczywiście, nie skończyło się to dla mnie

tragicznie — „oczywiście" odnosi się do twojego punktu widzenia, szanowny czytelniku —
ale to, czego doświadczyłem, bardzo odbiegało od tego „nic", którego się spodziewałem.

Zostałem podłączony w tej samej chwili, kiedy usiadłem, zanim zdążyłem się rozejrzeć za

jakimś rozrusznikiem. Urządzenie nie potrzebowało mego udziału, by zacząć działać: było
gotowe i tylko czekało. Neuronowe korzonki zaczęły wwiercać się w skórę czaszki, szukając
wypustek

276

osiowych, przez które mogły podłączyć się do centralnego układu nerwowego. Po raz
pierwszy przeżyłem coś takiego świadomie i wywołało to w mym buntującym się
ż

ołądku odruchy wymiotne. Uczucie tego rodzaju penetracji jest jednym z najbardziej

przykrych, jakie znam, mimo że nic nie boli. Nawet nie łaskocze.

To co się dzieje potem, może być oczywiście bolesne, gorsze nawet niż ból, jakiego

doznajemy w naturalny sposób przy porażeniu nerwów, kiedy ulega obrażeniom ciało.

Zgrzytałem zębami w oczekiwaniu bólu, ale to co nastąpiło, sprawiło, że zabiegi te

okazały się żałosne. Poczułem, jak rozsadza mi głowę, a me myśli rozdziera palący,
agonalny podmuch.

Co gorsza, zawsze znajdzie się jakaś idiotyczna drobnostka, zdolna nawet

najkoszmarniejsze przeżycie uczynić jeszcze potworniej szym — ostatnią rzeczą, jaką
słyszałem, nim pożegnałem się z tą rzeczywistością, był wystrzał z rewolweru.

background image

30

W

yobraziłem sobie, że jestem Prometeuszem przykutym do skały. Czułem, jak orle pazury
szarpią i rozdzierają mi żebra, jak szpony zatapiają się w serce. Przeistoczyłem się w Sir
Everarda Digby, zepchniętego z szafotu, potem na ziemię, kiedy przecięto sznur. Byłem
wciąż świadomy, kiedy zbliżał się do mnie kat, by mnie

277

wykastrować i wypruć wnętrzności. Zlałem swe doznania z męczarniami Damiensa,
łamanego kołem, któremu przypalano członki rozgrzanymi do czerwoności hakami, dręczono
polewając rany ciekłym ołowiem, wrzącym sadłem, płonącą smołą, siarką. Czułem, jak konie
z całych sił rwą ciało, które nie daje się rozerwać...

Nie był to bynajmniej bulwarowy horror, lecz akt psychicznej samoobrony. Tylko w ten

sposób mogłem uporać się z niebezpiecznie wybuchowym pożarem neuronów — przez
wtłoczenie tego najbardziej krańcowego z doznań w ramy jakiejś opowieści, nadanie mu w
wyobraźni spójności.

Nie wiedziałem, co robię, ale w ten sposób ratowałem życie i jaźń przed wstrząsem, który

w przeciwnym wypadku mógłby się skończyć tragicznie.

Podobno, choć jest to z pewnością wytwór chorej wyobraźni brukowych pismaków, trzeba

było dziesięciu koni i kilku godzin, by wyrwać Damiensowi członki, mimo że oprawcy
wcześniej nadwerężyli mu biodra i barki, nacinając wiązadła. Po tym wszystkim ów człowiek
podobno jeszcze żył, choć nie był w stanie wydać z siebie głosu, przez co nie mógł wyrazić
ż

alu za grzechy i otrzymać ostatniego namaszczenia.

Kiedy ja odgrywałem w wyobraźni jego dramat, cała historia mogła być, i była, prawdą.

Sprawozdawcy utrzymują również, że Everard Digby nie stracił przytomności, kiedy go

ć

wiartowano.

Ale musi być to wyraz nadmiernego dążenia obserwatorów do wyciśnięcia za wszelką

cenę z opowieści ostatniej kropli sensacji po to, by udowodnić słuchaczom,

278
ż

e nikt nigdy nie cierpiał ani nie mógłby cierpieć, tak jak rzeczony nieszczęśnik. Ja zaś, kiedy

przeobraziłem się w Sir Digby'ego, stałem się legendarnym Digbym i ograniczenia
wiarygodności nie obchodziły mej rozbuchanej wyobraźni.

Rzecz jasna, nie było żadnych naocznych świadków męczarni Prometeusza, więc nikomu

nie zależało na nadaniu temu zdarzeniu większego rozgłosu. Być może łatwiej było przez to
być Prometeuszem.

Niniejszy opis mych przeżyć nie jest tworzony z punktu widzenia naocznego świadka, lecz

ofiary. Zaś mnie samemu wydaje się, że me dążenie do odtworzenia owych przeżyć,
niekoniecznie w celu nadania im większego rozgłosu, kryje w sobie paradoks. Otóż, pamięć
tych doświadczeń jest wybiórcza. Nie mogę sobie przypomnieć męczarni, muszę je sobie za
to wyobrażać. A teraz, kiedy wiem, że w jakimś sensie nie były to rzeczywiste męczarnie
(nic, koniec końców, nie stało się mym realnym członkom ani sercu), trudniej mi je sobie
wyobrazić niż wtedy.

Z pewnością wyda się to przesadą zważywszy, że wyszedłem z tego cało. Niemniej, mogę

was zapewnić, że cierpiałem, lub — jeśli wolicie — wyobrażałem sobie, że cierpię straszliwe
katusze, i w istocie przelotnie utożsamiałem się z tymi upiornymi próbami opisu najokrop-
niejszych męczarni, jakich kiedykolwiek doświadczył człowiek.

Jeśli chcecie, możecie mnie nazwać hipochondrykiem.
Ból, z jakim się zmagałem, sprawił, że ze wszystkich sił zapragnąłem zmaleć, skurczyć się

i w tej znikomości ukryć. Próbowałem zagrzebać się w swej własnej materii, niczym robak

background image

pożerający swój ogon z wściekłym apetytem. Próbo-

279

wałem przepaść w fałdzie przestrzeni niczym statek kosmiczny w norze kompresyjnej, albo
drobina krążąca wewnątrz atomu w swej ulotnej postaci, dumnie pokonująca nieskończenie
drobny odcinek w tkance przestrzeni w ciągu niewyobrażalnego ułamka pikosekundy.

Zadziwiające, ale ten tchórzliwy wybieg skutkował.
Ból ustępował, kiedy malałem, a kiedy w wyobraźni stałem się nie większy od atomu,

zniknął bez śladu. Odczuwałem dziwną swobodę: byłem mikroskopijną drobiną i mój czas
rozciągnął się w wygodną wieczność. Przez chwilę nie zwracałem uwagi na to, co się działo
poza mną.

Jeśli chcecie, możecie mnie nazwać egocentrykiem.
Potem, niczym bohater dawnej powieści „inner space", doznałem pewnego rodzaju

percepcyjnego wstrząsu, wskutek którego uległy odwróceniu pojęcia wielkości i maleri-
kości. Łagodnym, posuwistym przejściem, jak podczas gimnastyki w stanie nieważkości,
przeobraziłem się w cały wszechświat utkany z przestrzeni i wypełniony gwiazdami.
Rozszerzając się płynąłem, obleczony w cieniutką warstwę galaktyk, których prędkość
ucieczki względem mego nieruchomego serca wahała się wokół magicznej granicy ,,c".

Wewnątrz mnie, niczym ameboidalna protoplazma, przepływał strumień nasiennego płynu

mgławicowych oparów, pragnących zatracić się w wirującym tańcu, który by je porwał i
przemienił w gwiezdne spermatydy. A bicie mego serca było biciem Boskiego Serca —
tętnem i pul-sacją Stworzenia. Tu również nie było miejsca na ból, panował stan
krystalicznej ekstazy muzyki sfer.

Osiągnąwszy w ten sposób stan bezpiecznej stabilności, jako persona wyzwolona z

okowów ciała i umysłu, gotów

280

byłem przybrać jakąś hipotetyczną postać, w której bym mógł stawić czoła innym istnieniom,
w której można by ze mną nawiązać kontakt.

Taki był przecież cel tego wszystkiego.
W urokliwych opowieściach Starej Ziemi, tego rodzaju zbliżenia, do którego ja się właśnie

sposobiłem, nie krępują żadne ograniczenia językowe. Kiedy bogowie przemawiają w
głowach herosów, kiedy obcy porozumiewają się telepatycznie z naukowcami dwudziestego
pierwszego wieku, kiedy myślące programy po raz pierwszy ścierają się ze swymi
wodnistocielesnymi twórcami, zakłada się zwykle, że wszelkie bariery językowe znikają.
Umysł bohatera potrafi automatycznie tłumaczyć na angielski wysyłane do niego informacje.
Czasem jest to łamany angielski, dla wzmocnienia efektu dramatycznego, ale jednak
angielski.
W rzeczywistości, niestety, myśl nie potrafi się wznieść ponad język. Kiedy spotykają się
dwie humanoidalne istoty, mimo że nie mają żadnego wspólnego języka ani żadnych
zrozumiałych dla obu stron słów, wciąż mogą liczyć na porozumienie za pomocą gestów lub
mimiki. Ale kiedy spotyka się człowiek z obcą istotą za pośrednictwem łącza sztucznych
neuronów, nie oko w oko, lecz szarą komórką wychodząc naprzeciw krzemowemu żetonowi,
porozumienie nie jest łatwe. Jest chyba jeszcze trudniej, kiedy jedna ze stron dążących do
nawiązania kontaktu nie ma pojęcia, co począć w takiej hipotetycznej macierzy - tak różnej
od starej poczciwej czasoprzestrzeni — ani jak się do tego zabrać.

Wierzcie mi na słowo — porozumienie z obcą inteligencja, przez bezpośrednie połączenie

się neuronów to trochę

281

tak, jakby zaraz po narodzeniu zostało się wezwanym do udziału w quizie telewizyjnym, a za
niewłaściwe odpowiedzi wymierzano straszliwe kary.

Zacząłem ponownie postrzegać siebie jako coś o wielkości zbliżonej do człowieka. Czym

się stałem, nie jestem w stanie powiedzieć. Sądzę, że nie nadano mi żadnej postaci ani
formy: miałem być tylko punktem widzenia. Nie potrafię określić, do jakiego stopnia ma

background image

własna wyobraźnia wpłynęła na kształt otoczenia, które przepływało wokół mnie.
Podejrzewam, że stworzone zostało specjalnie dla mnie, choć ci, którzy powołali je do istnie-
nia w celu pouczenia mej pseudozmysłowej świadomości, czerpali z zasobów mej pamięci i
wyobraźni.

Było to coś w rodzaju snu, jeśli chcecie, i w ten sposób podległe jakiejś psychologicznej

analizie. Gdybym tylko wiedział, jak do niej przystąpić?

Dajmy więc na to, że śniłem.
Ś

niłem, że znajduję się na pustyni, ongiś będącej morzem, a formy życia kiedyś

zaludniające jego wody wytrąciły się w krystaliczne postaci. W nocy były nieruchome i
białe, jak z lodu, ale w dzień pod wpływem ciepła sublimowały, stając się tajemniczymi
oparami i emana-cjami.

Ś

niłem, że znajduję się pośród stalagmitycznych skał. pozbawionych ostrych krawędzi i

wygładzonych na skutek erozji, ale obrysowanych przez liczne krzywizny, jak gdyby były
stopionymi posągami. W srebrzystym brzasku zwiewne byty budziły się z nocnego
odrętwienia, wzbijały się ku górze, wykręcały, bezustannie, lecz daremnie usiłując zastygnąć
w ustalonym kształcie.

282

Ruszyły w ponury, złowieszczy taniec wokół koralowych słupów pod purpurowym

słońcem z wolna rozjaśniającym się w fiołkowy róż. Lśniące widma rozpaczliwie pragnęły
formy, stałości, ale ich tęsknoty były próżne. Nie zwracały na mnie uwagi, bez reszty
pogrążone w sobie, pochłonięte własnymi skrytymi dążeniami.

Skały ubarwione były szaro i zielono, ale za dotknięciem efemerycznych, mglistych istot

powstawały na nich smugi. Ulotna czerwień zaczęła się z nich sączyć, jak gdyby
wyciekając z rdzenia każdego słupa przez porowaty naskórek. Bardziej oddalone skały
zanikały, jak gdyby wchłonięte przez gęstniejące tumany barwnej mgły, ale działo się to
jakby ukradkiem na uboczu.

Przyrównawszy podmuch ciepłego powietrza do niegdysiejszej wody, skalisty las zaczął

błyskać życiem w postaci maleńkich iskierek, nietrwałych ogników naśladujących blask
słoneczny rozbity na tysiące refleksów migocących drobnych łusek. W swych
wspomnieniach pustynia nie potrafiła przywołać masy wód ani form poprzednich swych
mieszkańców, choć wyryły one na niej swe cienie. Ale miała ducha morza i wiedziała, jak
czuje się morze, kiedy jest morzem.

Patrzyłem na to obojętnie. Nic z tego, zdaje się, nie było przeznaczone dla mnie. Czułem

się niemal jak intruz wkraczający do samoródczego królestwa. Odnosiłem wrażenie, że sen
pustyni zasadniczo zawiera w sobie samotność.

I wtedy ujrzałem czworo gorejących oczu, płonących jak rozżarzone węgle, zerkających

na mnie z cienia. Ich wewnętrzny blask jednakowo przyćmiewał słoneczne światło i
wspomnienia pustyni.

283

Kiedy przesuwały się ze skraju pola widzenia coraz bliżej środka, zdawało się, iż pustynia

burzy się i szemrze, skarżąc się na najście. Oczy rozjarzyły się i krwista łuna ich blasku
poraziła las niczym gorący podmuch, ścierając się z jego zwidami i rozpędzając je.

Rozgniewana pustynia powstała do walki. Wzbiły się wirujące tumany, próbując

pochłonąć gorejące oczy, lecz daremnie. Wijące się węże usiłowały je połknąć, okręcić się
wokół nich i zdławić w śmiertelnym uścisku. Potoki czarnej ulewy chlusnęły z nieba,
błyskawice raz po raz raziły ogniste oczy, ale bez skutku.

Oczy wyszukały mnie, ale ich spojrzenie nie było spojrzeniem Meduzy obracającym w

kamień, wręcz przeciwnie, pod jego wpływem poczułem, że mogę się roztopić lub ulotnić,
zatracić wszelką cielesność.

Ponieważ byłem nikim i nigdzie, po prostu wyodrębnioną obecnością, wzrok tkwił we

background image

mnie i poza mną.

Pustynia westchnęła, nie zatraciłem się. Odwieczne sny oceanu, który dawno przeminął,

poczęły ukradkiem na nowo się formować. Spęczniałe skaliste słupy wciąż krwawiły, ich
krew parowała i w locie przeobrażała się w zwiewne potwory, smoki i gryfy. Krwiste smoki
przepływały przeze mnie. Czułem, że jeśli kiedykolwiek w mych żyłach popłynie znowu
krew, Boskie Serce pośle tamtędy owe smoki, by krążyły w mym jestestwie na wieczność.

Policzyłem słupy — było ich dziewięć. Po raz pierwszy świadomie zaczął pracować mój

umysł, usiłując dociec znaczenia, znaleźć klucz do tej symboliki.

Nagle zalała mnie fala emocji, jak gdyby pękało we mnie metaforyczne serce. Nie

potrafiłem określić, jakiego

284

rodzaju są to uczucia. Nie potrafiłem odróżnić gniewu od litości, smutku od radości. Byłem
wzruszony, ale nie mogłem znaleźć przyczyny mego wzruszenia ani jak miałem je rozumieć.

Uczepiłem się jednego wniosku.
Dziewiątka żyje!

Tłumaczyłem sobie, że straciła panowanie nad sobą i swymi systemami, jakby w

nieświadomości lub odrętwieniu, ale nie zginęła. Myśl ta okazała się kluczowa. Sprawiła, że
przypomniałem sobie, kim jestem i w jakiej znalazłem się sytuacji. Pytania „gdzie jestem?" i
„jaką przybrałem postać?" pozostać miały nie wypowiedziane i bez odpowiedzi. Wiedziałem
tylko, że oto jest Dziewiątka i Czwórka; Dziewiątka nie zginęła, a Czwórka wciąż jest
obecna, starając się dopiąć swego, nie wiedząc jak.

Uświadomiłem sobie wtedy, że nie tylko ja borykam się z trudnościami w nawiązaniu

kontaktu i porozumienia. Dziewiątka i Czwórka miały do przezwyciężenia własne bariery,
własne mury niezrozumienia do sforsowania. Nie potrafiły inaczej zaznaczyć swej obecności
jak przez namiastkę bólu i tajemniczą symbolikę. Przy pierwszym zetknięciu omal nie
rozsadził ich obu druzgocący wstrząs, ich drugie spotkanie było nie mniej niszczące w
skutkach. Ale teraz być może ich porażone jaźnie ciągnęły ku sobie, lgnęły do siebie,
szukając oparcia, może nawet pragnąc się zespolić. Próbowały sięgnąć do najgłębszych
swych pokładów tak, by niemal stać się jednym. Ale to, o czym się przekonały, było
niebezpieczne.

Gorejące oczy zbliżyły się do mnie, rozdzieliły na dwie pary wpatrujące się we mnie z obu

stron, mimo że ja nie

285

miałem oczu, nie mogłem odwzajemnić ich wejrzenia. Z hipnotyczną natarczywością nadal
słały fale uczuć, ale ciągle nie potrafiłem określić ich charakteru. Uczucia te zaczęły jakby
uosabiać lęk, ale jednocześnie odebrałem dla przeciwwagi silną sugestię, że się mylę.

Natężenie częściowo zelżało, jakby oczy usiłowały się oddalić, odsunąć. Ogarnęło mnie

przerażenie, poczułem ból. Naszła mnie znowu nieodparta chęć zatracenia się. skurczenia,
znalezienia bezpiecznego schronienia w świecie atomu. Ale jednocześnie odczuwałem coś
przeciwnego do bólu i lęku.

Zastanawiałem się, czy nie byłoby lepiej wyrazić owe uczucia słowami, gdybym tylko

wiedział jak.

Nie zadawaj bólu! Nie lękaj się!
Czy to przemawiała do mnie Czwórka? A może Dziewiątka? Czy Czwórka i Dziewiątka

nadal się ze sobą zmagały: Muzy walczące z Porami Roku o narzucenie temu intymnemu
wszechświatowi ram interpretacji?

Ból nie wrócił. Nie nasuwały mi się już żadne przekazy tortur, by niepokoić i ratować mą

duszę. Ale lęk nie ustępował. To wzbierał, to odpływał, jakby starał się przeistoczyć swą
wymowę, ale nie potrafił osiągnąć takiego wyrazu, jakiego pragnął.

Włączyłem się, próbując pomóc.
Czyj lęk?, zastanawiałem się. Może nie chodzi o mój. Może...

Myśl ta wniosła coś nowego do układu potencjalnych możliwości. Uczucie nabrało

pewności, bliższe znaczeniu, jakie chciało osiągnąć.

background image

I wtedy mnie olśniło.

286

To znaczenie, do którego dążycie — mówiłem sobie, moje myśli były dla nich tak samo

trudne do zrozumienia, jak ich dla mnie — to potrzeba. Jesteście w potrzebie!

Kiedy już było to jasne, uczucie przesycone lękiem wyostrzyło się, jak gdyby już nie

zmagało się o nadanie wyrazu. Tu nastąpił kontakt. Nawiązałem łączność z jaźnią, która
mogła być równie dobrze jaźnią całego Asgarda, co światka zawartego w którymś z jego
licznych poziomów — drobną, uwięzioną w nim istotą. Ani w jej umyśle, ani w moim nie
było żadnego aparatu pojęciowego umożliwiającego nam wymianę myśli — w
przeciwieństwie do Dziewiątki, która pamiętała swe ludzkie wcielenie i była odpowiednio
wyposażona, by porozumiewać się z takimi istotami jak, na przykład, ja. Umysł ów (czy
grono umysłów) w swej naturze był całkowicie obcy i mnie, i Dziewiątce. Nauczył się
„wypowiadać" ledwie jedno słowo.

Ale wydawało mi się, że je pojąłem. Modliłem się, żeby tak było, bo inaczej wszystko

byłoby na nic.

Znowu stałem się wszechświatem uosabiającym Stworzenie. Przybrałem pozór cielesnej

postaci wypełniającej cały kosmos. Było we mnie czworo oczu i dziewięć kości. Oczy były
ogniem, kości skałami wieków, serce Sercem Boskim, ma krew kipiała jadem smoków, a
nasienie duchami tych, którzy byli, i tych, którzy będą...

Rzeczy wielkie stały się małymi... i ujrzałem ten wszechświat wyrażony w bycie niższego

rzędu, znacznie odeń niniejszym, uwięzionym w bezsensownym ciele. To było coś więcej niż
Stworzenie. To było Spotkanie, a jego Początkiem było Słowo.

287

A słowem tym, jak sądziłem, było: „pomóż".
Albo właściwiej: POMÓś!
POMÓś!
POMÓś!
To nie ze mnie wydzierał się ów krzyk. To wołało coś o wiele straszliwszego i bardziej

bezradnego.

Tak krzyczał Prometeusz i Pan w agonii. Zawarte w nim było przebudzenie się Brahmy z

odwiecznego snu, cierpienie Odyna, kiedy wydarł sobie oko — okup swej boskiej mądrości.
W tym przeraźliwym wołaniu było tchnienie Zmierzchu Bogów przybyłe, by przegnać mróz
zimy, zakłócić spokój Valhalli i zawezwać samych bogów na spotkanie z przeznaczeniem.

Lecz kiedy bogowie wołają o pomoc, cóż władni są uczynić dla nich zwykli śmiertelnicy?

31

O

cknąłem się i wyprężyłem odruchowo do przodu, wyszarpując głowę z kaptura i krępującej
pajęczyny jego natrętnych łączy. Przewody puściły, wywołując tępe, rwące doznanie.

W głowie szumiało mi od natłoku wrażeń. Poczułem, że ktoś mnie przytrzymuje, ale nie

chciałem z powrotem opaść na krzesło. Rzucałem się do przodu i upadłbym, gdyby mnie nie
podtrzymały czyjeś ręce, które pomogły mi stanąć. Wtedy przypomniałem sobie wystrzał i
zacisnąłem zęby na myśl o doznaniu autentycznego bólu, ale nic nie poczułem.

288

Więc to nie do mnie strzelano.
Otworzyłem oczy i rozejrzałem się. Ujrzałem utkwniony we mnie jasnoniebieski

wzrok, promieniujący ciepłem. Spostrzegłem też włosy koloru słomy, rosnące w

background image

wielkiej obfitości.

Mrugnąłem osłupiały. Nie spodziewałem się tych oczu ani tej okazałej czupryny

blond włosów. Zmierzyłem ją spojrzeniem od stóp do głowy, by upewnić się, że to
naprawdę ona. Wszystkie wypukłości się zgadzały. Nie pasował do nich tylko
okrywający je mundur wojskowy najeźdźców, o wiele za luźny.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Oficer Scarydów leżał na wznak, z rękami

założonymi pod boki, z dziurą od kuli pośrodku czoła. Drugi najeźdźca, też martwy,
spoczywał w kałuży krwi, która całkiem niedawno musiała wylać się z jego
rozszczepionej piersi.

John Finn stał kilka metrów dalej i przyglądał się oparty o krzesło (już puste), na

którym przedtem spoczywało ciało Tulyara-994. Nie ściskał w ręku rewolweru, a z jego
twarzy zniknął wyraz bezwstydnego samouwielbienia. Nie wyglądał na zachwyconego,
widząc mnie całym i zdrowym.

To była czysta rozkosz móc wreszcie przemówić, prawdziwymi angielskimi słowami:

Co się, do cholery, stało?

Załatwiłam tych dwóch na zewnątrz — wyjaśniała Susarma Lear. — Pożyczyłam

sobie mundur i dwa rewolwery. Ci dwaj nawet nie obserwowali wejścia. Tego też bym
rozwaliła, ale nie byłam do końca pewna, po czyjej jest stronie, więc miał czas rzucić
broń i się poddać. Sprytne posunięcie.

18 - Najeźdźcy z Centrum

289

Jak wydostałaś się z komory? Myrlin twierdził, że trzeba ci jeszcze co najmniej

dwudziestu czterech godzin.

Chyba nastąpiła awaria zasilania. To mnie zbudziło. Przez kilka minut myślałam, że

jestem uwięziona na dobre, ale potem udało mi się odsunąć pokrywę. Wyszłam na korytarz i
zaczęłam sprawdzać. Natknęłam się na tych dwóch żołnierzyków przez czysty przypadek.

Ale przecież nie miałaś broni — upierałem się. — Nawet nie byłaś ubrana.

To właśnie zadziałało na moją korzyść. Gdybyś tam był, zobaczyłbyś pułkownika

Gwardii. A oni widzieli tylko bezradną nagą kobietę. Nie mieli szans.

Pokręciłem głową oszołomiony. Biedni, głupi barbarzyńcy. Rozejrzałem się po

pomieszczeniu jeszcze raz.

A gdzie nasze Lelum Polelum? Nie mówiąc o Tetrze i... — nie dokończyłem.

Chodzi ci o Myrlina?

Tak — przyznałem.

Myślałam, że jest martwy — oznajmiła tonem złowieszczo serdecznym.

A nie jest? — zdobyłem się na wątpliwość.

Sytuacja była krytyczna. Twoi kosmaci przyjaciele zanieśli go w pośpiechu do jednego

z tych magicznych jaj. Tulyara też. Uważają, że są duże szanse na przywrócenie ich do
zdrowia, mimo obecnego stanu.

Są w tym dobrzy — potwierdziłem wyplątując się ze stalowego uścisku, kiedy

poczułem, że mogę stać o własnych siłach. — Czy powiedziano ci już, że jesteś nieśmier-
telna?

Czyżby? — ściągnęła z niedowierzaniem brwi.

290

Kiedy przytaknąłem, zwróciła się twarzą do Finna.

— On chyba też. Przygnębiające, co?

Finn patrzył na nas, jakbyśmy sobie z niego pokpiwali. Wieść ta powinna podnieść go na

duchu, ale chyba był nie w humorze. Później, kiedy to do niego dotrze, kiedy zacznie w to
wierzyć, poczuje się, jak sądziłem, wniebowzięty, zwłaszcza kiedy wspomni, jak niewiele
brakowało, by Susarma rozwaliła mu łeb.

Szare ściany pokryły się mgiełką. Powróciły duchy. Widać było po Susarmie i Finnie, że

czują się nieswojo, kiedy srebrzyste zjawy zaczęły przepływać wokół pokoju, ale ja
powitałem je z radością. Dziewiątka odzyskała panowanie (częściowe przynajmniej) nad

background image

swym ciałem. śeglujący po tajemniczych morzach losu, teraz już w bezpiecznym porcie.

Miałem nadzieję, że nic jej już nie grozi, choć zdawało się, że nie odzyskała jeszcze swej

uprzedniej potęgi i wewnętrznego spokoju.

— Rrr-rousseau — odezwał się szeptem głos, tak samo

niewyraźny jak przedtem. — T-tt-e-rr-a-zz jjuż ćć-cię
zz-nnn-a-mmy.

Chyba była już bezpieczna, choć z pewnością nie otrząsnęła się jeszcze po tych strasznych

przejściach. Smugi światła usiłowały zebrać się w kształt twarzy — dziewięciu twarzy
zachodzących na siebie i przenikających się wzajemnie, wypełniających swym ogromem cały
pokój.

Ale teraz nie były to podobizny Susarmy Lear.
Tylko moje.
Usłyszałem, jak Susarma Lear bierze szybki oddech. Spojrzałem na Finna, który w

milczeniu błagał o pomoc

291

jakiegoś nie istniejącego anioła miłosierdzia. Uśmiechnąłem się. Wrażenie było imponujące,
poczułem się z tego powodu dziwnie dumny. Potem zastanowiłem się nad ich słowami. Teraz
już mnie znali. Wtargnęli do mego wnętrza i w jakiejś dziwnej postaci nadal we mnie
pozostawali. Przebiegły mnie ciarki. Oczekiwałem niemal, że zaraz przemówią w mej głowie
obce głosy, że me nie wyartykułowane myśli przekształcą się w upiorny dialog albo, jeszcze
gorzej, w wieżę Babel krzyżujących się rozmów. Ale nic takiego nie nastąpiło. Nie tak
przejawiało się to „bycie-we-mnie". Wciąż pozostawałem sobą i, na ile mogłem stwierdzić, tą
samą osobą co zawsze. O cokolwiek wzbogaciła się moja jaźń w trakcie tych przeżyć, nie
manifestowało się jeszcze w postaci hałasujących we mnie obcych duchów. Choć nie
wątpiłem, że kiedyś w końcu wyjdzie to na jaw.

Jak Szaweł z Tarsu w drodze do Damaszku, dostąpiłem objawienia, zostałem nawrócony.

Duch był we mnie i słowo było we mnie. A słowem było...

Zakręciło mi się w głowie i Susarma drugi raz musiała mnie podtrzymać. Patrzyła na mnie

ze szczerą troską, jakby darzyła mnie sympatią. W to nie chciało mi się wierzyć. Zażyłem już
swą dawkę sześciu niemożliwych nieprawdopodobieństw przed jedzeniem i byłem teraz
najbardziej twardogłowym sceptykiem ze wszystkich.

Co z pozostałymi najeźdźcami? — zwracałem się do Dziewiątki, ale Susarma już

szykowała się do odpowiedzi, kiedy jej przeszkodził głos:

Sytuacja opanowana — zapewnił mnie.

Nie drażniło mnie już ich jąkanie. Wiedziałem, jak

292

trudnym zadaniem może okazać się przekazywanie wiadomości.

— Jakie wieści o bitwie w Mieście Pierścieniorbity?
To, zapewniła mnie (nie próbuję już odtwarzać struktury

jej słów, by typograficzne dziwactwa nie zdenerwowały czytelnika), jeszcze trochę potrwa.
Na to, niestety, nie miała wpływu.

Przeciągnąłem się. Wszystkie kończyny były w świetnym stanie — takie odniosłem

wrażenie i nie było powodów wątpić, że jest tak istotnie. Choć z pewnym zdziwieniem, nad
którym nie potrafiłem zapanować, odnotowywałem ich sprawność.

Już w porządku? — spytała Susarma. — Możemy stąd iść?

Musimy poczekać na scionów — wyjaśniłem. — Przepraszam, mam jeszcze coś do

załatwienia — dodałem po chwili z roztargnieniem.

Wyglądała na zdziwioną, ale odsunęła się, jakby chciała mnie przepuścić do wyjścia.

Odwróciłem się w przeciwną stronę, gładko i zadziwiająco sprawnie przy tak lekkiej
grawitacji. Kopnąłem Finna w krocze. Kiedy odbił się od ściany za plecami, zdzieliłem go
przez gębę otwartą ręką. Czułem, że łamię mu nos, ale ani się skrzywiłem. Nie miałem
ochoty się rozczulać. Kiedy padł, dołożyłem mu jeszcze dwa kopniaki, wkładając w to
wszystkie swe siły.

background image

Potem klęknąłem przy nim.

— To był tylko przedsmak — syknąłem, zniżając głos

do właściwego melodramatycznego szeptu. — Chcę, żebyś
wiedział, że jeśli kiedykolwiek spróbujesz mnie wykiwać,
tak cię urządzę, że mnie, kurwa, popamiętasz do końca
ż

ycia. A to może być bardzo długo.

293

Wstałem, napotkałem wzrok Susarmy Lear, która patrzyła na mnie niemal przerażona —

nie tym, co zrobiłem, ale że to właśnie ja zrobiłem. To dziwne, ponieważ wcześniej dałbym
głowę, że sprawię jej przyjemność choć raz w życiu, postępując tak, jak na bohatera Gwardii
przystało. Czasami trudno jest się domyślić, jak komuś dogodzić.

Jezu Chryste, Rousseau! — powiedziała tylko. Nic szczególnego nie czułem. Nie

czułem absolutnie nic.

Jeszcze nie doszedłem do siebie — wyjaśniłem. Ale to nieprawda, czułem się jak

najbardziej sobą. Po

prostu uznałem, że wolno mi choć raz zachować się inaczej.

Zresztą, byłem przecież bohaterem, nie w metaforycznym sensie, jak ona, lecz

prawdziwym herosem. Zostałem zawezwany przed oblicze bogów, albo czegoś, co mogłoby
za boga uchodzić w naszym gruntownie zeświecczonym wszechświecie. Przeznaczenie już
dawno odcisnęło mi swój znak na czole i kiwało teraz na mnie kościstym paluchem. Nie
miałem co do tego najmniejszych wątpliwości, już nie.

— Cóż, myślę, że teraz wszystko zależy od nas —

stwierdziłem. — Starczy już chyba tych przykrych nie
spodzianek.

Patrząc na leżącego Finna, który krwawił i stękał, zauważyłem zimno, że chyba trochę za

mocno oberwał, ale oczywiście nie gorzej, niż sobie zasłużył. To samo dotyczyło oficera
Scarydow, który wyniósł daleko poza swe normalne horyzonty pojęciowe niebezpieczne i
niedorzeczne przekonanie, że można dostać, co się chce, grożąc ludziom bronią. Nadchodzi
kiedyś taki czas, że nie

294

wystarczy tylko być żołnierzem. śarliwie pragnąłem, aby pojęli to jego przełożeni, aby nie
trzeba było im tego tak dobitnie uświadamiać.

Jak się okazało, pojęli to w końcu. Odkryli jedyny możliwy rodzaj obrony przed

górującym nad nimi technicznie przeciwnikiem.

Skapitulowali.
Następnie zasiedli wraz z Tetrami i Isthomi, by spróbować przezwyciężyć wszelkie

istniejące przeszkody utrudniające porozumienie, by zobaczyć, co mogłoby stać się
przedmiotem ich wspólnej rozsądnej dyskusji.

Co uchodzi za szczęśliwe zakończenie w sytuacjach, jak ta, w której znaleźliśmy się

wszyscy.

32

P

óźniej, oczywiście, zaczęły wkradać się wątpliwości. Te cudowne chwile całkowitej
pewności nigdy nie trwają długo. Jak zauważyłem wcześniej, prawdziwa pewność jest
nieosiągalna, trzeba zadowolić się tym, co jest.

To zaś, co jest, to, niestety, świadomość własnej ułomności. Tak naprawdę, człowiek

nigdy właściwie nie wie, czego chce, pomijając kwestię, dokąd wyruszyć.

background image

Po raz pierwszy, odkąd zakończyłem spisywanie pierwszego tomu wspomnień, sprawy

przez jakiś czas toczyły się gładko. Naczelne Dowództwo Scarydów opamiętało się. Isthomi
wyrwali Tulyara-994 i Myrlina z objęć śmierci, we wszechświecie, jakiego miałem zaszczyt
doświadczać, przywrócono równowagę.

295

Nie trzeba było wiele, by przekonać mego dowódcę, że w naszym najlepiej pojętym

interesie leży pozostanie tam, gdzie byliśmy. Wiele można było się nauczyć od Isthomi, co
potem mogło okazać się niezmiernie cenne dla Matki Ziemi i ludzkości. Susarma szybko
spostrzegła, że całkowite zdanie współpracy z Isthomi w ręce Tetrów zakrawałoby na
intelektualną zdradę. Dała się przekonać, że konieczność maksymalnego wykorzystania
okoliczności znalezienia się tu, gdzie przez przypadek rzucił nas los, z nawiązką
wynagradzała takie drobne „ale", jak jej irytacja na wieść, że pamięć ją zawiodła i Myrlin
ż

yje, i ma się dobrze.

Liczyłem na to, że z czasem może nawet go polubić, kiedy pogodzi się już z tym, że nie

powinna po raz drugi próbować go zabić.

Ja też musiałem ponieść pewne ofiary. Nawet Johna Finna trzeba było zaprząc do pracy.

Wiedziałem dobrze, że gdy tylko wchłonie cząstkę tej nowej wiedzy, leżącej tu przed nami
otworem, w swym zadufaniu znowu stanie się nieznośny.

Nieuchronnie zacząłem żałować, że złamałem mu nos. Wspomnienie tego wciąż dawało

mi pewną satysfakcję, jak również poczucie wniesienia własnego wkładu w zachowanie
równowagi moralnej we wszechświecie. Wiedziałem jednak, że muszę się mieć na baczności,
aby przypadkiem nie utkwił mi między łopatkami jakiś zabłąkany sztylet.

Mimo tych drobnych przykrości, wkrótce zacząłem dobrze się bawić. Na powrót w swym

ż

ywiole, mogłem do woli szperać w dziwnych miejscach w poszukiwaniu nie-

296

znanego. Obecność innych już mi nie przeszkadzała — w gruncie rzeczy byłem samotny ze
swą nienasyconą ciekawością, jedyną panią mego serca.

Nie znaczy to, oczywiście, że zupełnie nie obchodziły mnie polityczne wydarzenia

najwyższej rangi, jakie wokół się zarysowywały. Z należytym entuzjazmem przyjąłem fakt,
ż

e po raz pierwszy Asgard i wszechświat zgodzili się ze sobą rozmawiać. Napełniła mnie

optymizmem wieść, że Scarydowie i społeczność galaktyczna uznali, że muszę jeszcze wiele
się nauczyć i że obie strony mogą dużo zyskać z wzajemnej wymiany. Tetrowie (w imieniu
całej galaktycznej społeczności) przyrzekli wprowadzić Scary-dów w rozkosze cywilizacji,
Scarydowie obiecali udostępnić Tetrom wszystkie poziomy Asgarda, nad którymi
sprawowali pieczę. Dziewiątka, mimo że czekała ją syzyfowa praca odbudowania swej
dawnej świetności, zgodziła się nie odcinać od obu stron i postanowiła utrzymać trójstronne
porozumienie w mocy.

Wszystko to, moim zdaniem, bardzo piękne.

W ten oto sposób zostały rozwiązane wszystkie ogólne problemy, w których kontekście

rozpoczął się ten rozdział historii mego życia. Niestety, bardziej osobiste problemy, jakie w
trakcie wyrosły, pozostały nietknięte. Podobnie nie udzielono też odpowiedzi na odwieczne
pytania będące Wielką Niewiadomą, jeszcze zanim ja wkroczyłem do akcji.

Wyszedłszy cało z przygód, jakich doświadczyłem w wyobraźni, nawiązując łączność z

obcymi umysłami, miałem wszelkie powody do zadowolenia, i w pewnym sensie byłem z
siebie zadowolony. Przez jakiś czas wypełniał

297

mnie żarliwy zapał i uczucie ogromnej dumy. Przekonany byłem, że dokonałem czegoś
wielkiego przez to, iż spotkanie to przeżyłem, a także z powodu znaczenia, jakie jemu
nadawałem.

To sam Asgard zawezwał mnie, bym go ocalił.

Jednak kiedy spadł mi poziom adrenaliny, nie mogłem opędzić się od podejrzeń co do

znaczenia i własnej roli, jaką miałem w tej sytuacji odegrać.

background image

Wtedy naprawdę zaczęły zżerać mnie wątpliwości.

Jedno było pewne: coraz słabiej wierzyłem, że spotkanie to w ogóle coś oznaczało. Skąd

mogłem wiedzieć, czy w istocie i autentycznie doświadczyłem czegoś znaczącego? Jaką
miałem pewność, że ten sen nie był tylko snem, a poczucie ważności, banalnym urojeniem?

A jeśli nawet naprawdę coś się wydarzyło, skąd mogłem wiedzieć na pewno, co to było?

Nawet jeśli nie myliłem się, wierząc, że odebrałem wysłaną wiadomość, na jakiej podstawie
mogłem twierdzić, że odczytałem ją właściwie?

Z kolei, jeśli to wszystko stało się naprawdę i coś w głębi makroświata — coś wielkiego,

wspaniałego i niepojętego — zawołało do mnie o pomoc, cóż, do licha, mógł zdziałać zwykły
ś

miertelnik chcący nieść pomoc istotom tak od niego różnym i przewyższającym go daleko

swymi umiejętnościami?

Co w ogóle można było uczynić?
Rozpocząłem ten rozdział mego życia ze strasznym uczuciem niepewności, nie wiedząc,

co dalej począć, ale uczucie to zrodziła we mnie nuda i płytkość przyziemnych perspektyw.
Teraz miałem uporać się z kolejną niewiadomą: co wobec tego wszystkiego mogę lub
powinienem

298

uczynić — niewiadomą nieskończenie straszliwszą w swym wymiarze.

Było co najmniej możliwe, że wyznaczony zostałem do wielkich rzeczy. Ale nie miałem

najmniejszego pojęcia, jak się do nich zabrać.

Ja i tylko ja stałem niewzruszenie ramię w ramię z Dziewiątką, kiedy w głębi Asgarda

wezbrało to udręczone wołanie o pomoc, by przetoczyć się po nas niczym gorący wicher.
Myrlin i Tulyar-994 tuż po nawiązaniu kontaktu doznali głębokiego wstrząsu, który przeniósł
ich do krainy cieni. Wkrótce mogłem się upewnić, kiedy doszli do zdrowia, że nic nie
pamiętali z czasu, kiedy byli „na łączach". Jeśli ich jestestwo zostało skażone naleciałościami
obcej duszy, nic im o tym nie było wiadomo, nie objawiały się w nich żadne symptomy tego
rodzaju infekcji.

To, że mi się powiodło, nie przynosiło szczególnej chluby. Przychylałem się do

wyjaśnienia, że kiedy ja wkroczyłem do akcji, „stworzenia" objawiające się w postaci
gorejących oczu nauczyły się już delikatności i złagodziły kurs, sprawiając, że zetknięcie z
nimi nie przerastało już możliwości wątłego i kruchego humanoidalnego umysłu.

Zwróciłem się, oczywiście, do Dziewiątki w nadziei, że doznam oświecenia, ale ona

również niewiele potrafiła wyjaśnić. Zetknięcie to odbiło się na niej nie mniej boleśnie niż
na Myrlinie i Tulyarze, a w pewnym sensie jej obrażenia były nawet poważniejsze. Nie
mogła ani zaprzeczyć, ani potwierdzić mej interpretacji kontaktu jako wołania o pomoc.
Nawet kiedy ponownie podłączyłem się

299

do systemów Isthomi, aby pełniej udostępnić im me wspomnienia i interpretacje owego
doświadczenia, nie potrafili osądzić, co takiego przed nimi wyłożyłem. Ich wiedza, jak moja,
była niepewna, ich sceptycyzm nie mniej drążący.

Być może gdyby Isthomi byli w lepszej formie, potrafiliby uruchomić swe potężniejsze

władze umysłowe, ale przy tych obrażeniach zmuszeni byli niemal całą uwagę i wysiłki
poświęcić sprawie przywrócenia swej dawnej świetności.

Oczywiście, teraz pozostawałem w szczególnych stosunkach z Dziewiątką, tak różnych od

tych, jakie łączyły ją z Myrlinem. Dzieliliśmy sekrety, a okoliczności zadzierzgnęły między
nami więź, więź bynajmniej nie metaforyczną. W pewnym sensie Isthomi byli we mnie —
podobnie jak gorejące oczy i świadomość za nimi się kryjąca.

Nie miało znaczenia, że trudno mi było pojąć Isthomi — jakimi są istotami, jak

postrzegają świat. Naturalnym biegiem rzeczy wybrali moją twarz do swych nowych
wizualnych projekcji. Zaakceptowali to, że w jakiś subtelny, acz zasadniczy, sposób
wymieniliśmy się cząstkami naszych jaźni. Teraz ja żyłem w nich, a oni we mnie. Ich
akceptacja była kamieniem węgielnym naszego zaufania i, być może, wspólnego dążenia.

background image

Ale oni, podobnie jak ja, również nie mieli pojęcia, co można i należy uczynić w

odpowiedzi na wezwanie, które z wszelkim prawdopodobieństwem odebrałem.

W naszej niepewności wahaliśmy się, czekając, jak sądzę, na jakieś nowe wydarzenia. Nie

chodziło o to, że żywiliśmy nadzieję na trzecie spotkanie. Isthomi czuli, że kolejne tego

300

rodzaju krańcowe doświadczenie jest już zbyteczne. Bardziej spodziewaliśmy się, że dopełni
się we mnie jakaś wewnętrzna przemiana.

Baliśmy się, ale jednocześnie liczyliśmy na to, że owe przeżycia mogły pociągnąć za sobą

jakieś konsekwencje, które jeszcze we mnie się nie uwidoczniły.

Odczuwałem przecież wyraźnie, że jestem inny niż przedtem, choć niełatwo opisać, w

jakim sensie się różniłem od swego dawnego „ja".

Na jawie byłem sobą, a kiedy uleciało ze mnie początkowe uniesienie, wydawałem się tą

samą osobą, jaką byłem zawsze: upartą, samowystarczalną, często kpiarską, czasem
grubiańską, ale z sercem na właściwym miejscu.

We śnie jednak nieraz odkrywałem dziwne odczucia w głębszych pokładach jaźni, nie

różnych od tych, które mi były znane i wchodziły w codzienną interakcję ze światem zjawisk.
Nigdy nie trafiłem z powrotem na śniącą pustynię ani nie ujrzałem wygładzonych monolitów
czy gorejących oczu, ale odczuwałem jakieś doznania, a nawet więcej niż doznania. Czasem
słyszałem słabe głosiki przemawiające zrzędliwym szeptem, które, jak mi się zdawało,
szukały wyrazu, jak gdyby chcąc sobie przypomnieć, albo po prostu się stać.

Zacząłem się obawiać, że sny te w końcu zaczną rzutować na rzeczywistość. Czekałem,

lecz nic się nie działo.

Powracałem często do pomieszczenia, w którym stały okryte kapturami fotele, by

ponownie połączyć się z ranną Dziewiątką i śnić na jawie sny bardziej egzotyczne od tych,
jakie śniłem po nocach. Ale jak zauważyłem wcześniej, niełatwo jest przystąpić do
poważnego dzieła komunikacji.

301

Mimo że Isthomi znali parole, angielski też, nadal istniało wiele ograniczeń dla specjalnego
języka niezbędnego w tym dziwnym, pozbawionym przestrzeni „świecie" elektronicznej
informacji. Ale Isthomi pragnęli rozmawiać — w gruncie rzeczy pragnęli mnie zbliżyć do
swej społeczności. Nie mogli mnie w żaden sposób włączyć jako Dziesiątego, ale chcieli
mnie poznać od zupełnie innej strony, niż dotąd poznali Myrlina.

Myślę, że czekanie, i dzieło, jakiego się w trakcie podjęliśmy, okazało się cenne. Sądzę, że

nawet niepewność na swój sposób przyniosła nam korzyści, zmuszając do nieustannego
poddawania w wątpliwość tego, co mieliśmy uczynić.

Tym razem jednak nie mogłem, ot, tak rzucić tego wszystkiego i ruszyć w drogę powrotną

do domu. Choć ani Isthomi, ani ja nie wiedzieliśmy, co takiego mieliśmy uczynić — ani jaka
była moja w tym rola. Wiedzieliśmy jedno: aby posunąć się naprzód, trzeba zejść w głąb i
odnaleźć to, co kryło się w sercu Asgarda.

Jak powiedział kiedyś pewien mędrzec: „Gdyby Boga nie było, należałoby go wymyślić".

Mógł rozwinąć swą myśl i dodać, że przychodzi kiedyś taki czas, że nie wystarczy po prostu
wymyślić. Trzeba też spojrzeć mu w oczy. Nawet jeśli sami stworzyliśmy sobie bogów, mi-
mo to musimy dowiedzieć się, czego od nas wymagają.

Tak więc, po skończeniu drugiego tomu mych przygód — które spisywałem, przyznaję

szczerze, nie tylko z myślą o uporządkowaniu wspomnień, ale również o zabawieniu
czytelnika — zamierzam wyruszyć ponownie w podróż do Centrum, by przekonać się, czy
istotnie w halach Valhalli

302

czeka na mnie miejsce, a także zadanie, którym zasłużę sobie na ten zaszczyt.

Jak zawsze będę „niechętnym" bohaterem — i wam pozostawiam osąd, czy bohater taki

należy do najlepszych, czy najgorszych.

background image

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stableford Brian Asgard 01 Podróz do Centrum
Stableford, Brian Hooded Swan 02 The Paradise Game
Stableford, Brian Journey to the Center
Stableford, Brian Young Blood
Stableford, Brian Hooded Swan 05 The Fenris Device
Lumley Brian [Psychomech 02] Psychosfera
Stableford, Brian The Home Front
Cherryh Carolyn Janice Przybysz 02 Najeźdźca
Daley, Brian Coramonde 02 The Starfollowers of Coramande 1 0
Stableford Brian Gry Wojenne
Stableford, Brian Coming to Terms with the Great Plague
Stableford, Brian Man in a Cage
Stableford, Brian Hooded Swan 04 Promised Land
Stableford, Brian The Pipes of Pan
Stableford, Brian The Man Who Loved the Vampire Lady
Stableford, Brian Busy Dying
Stableford, Brian Hooded Swan 01 The Halcyon Drift
Stableford, Brian O For a Fiery Gloom and Thee
Stableford, Brian Emortals 01 Inherit the Earth

więcej podobnych podstron