tytuł oryginału
JOURNEY TO THE CENTRE
Copyright © 1982 by Brian Stableford
Copyright © for the Polish Translation by Andrzej Maciejewski,
Bydgoszcz 1991
projekt okładki
Janusz Tymecki
redaktor
Aleksandra Bartkowiak
redaktor techniczny
Dariusz Idkowiak
korektor
Iwona Anforowicz
ISBN 83-85175-13-X
Druk okładki: Bydgoska Drukarnia Akcydensowa, tel. 22-44-48 Druk i oprawa: Zakłady Graficzne w Pile, Sp. z o.o. Zam. 261/91
EXPRESS BOOKS, Bydgoszcz 1991
G
dybym posiadał więcej społecznej odpowie-dzialności, wydarzenia na planecie Asgard
mogłyby potoczyć się całkowicie inaczej. Jak zapewniano, na ostateczne przeznaczenie
gatunku ludzkiego miał wpływ mój brak miłosierdzia. Ta myśl działa jak kubeł zimnej
wody. Jestem także pewien, że wynika z tego nauka dla nas wszystkich. Nie mam jednak
zamiaru prawić morałów, opowiadając tę historię, a także nie chcę pisać pouczających
bajeczek.
Być może wszystko byłoby inaczej, gdyby telefon nie zadzwonił w środku nocy. Nikt
nie czuje się w formie, gdy zostanie wyrwany ze snu mniej więcej o 12.87
znormalizowanego czasu metrycznego. Mamy jedynie telefon ścienny, do którego z łóżka
nie można dosięgnąć. Aby odpowiedzieć na wezwanie, musiałem wyplątać się z betów i
chwiejnym krokiem przebyć pokój. Po drodze przeważnie potykam się o własne buty, stąd
pierwszym dźwiękiem usłyszanym przez dzwoniącego jest zwykłe chrząknięcie bardziej
przypominające przekleństwo niż pozdrowienie.
Głos, który usłyszałem, nie wydawał się w żadnym razie zbity z tropu. Jego ton
pozwolił go błyskawicznie zaliczyć do rasy Tetrów. Pangalaktyczny parole, język będący
tetrańskim wynalazkiem, używa całą gamę głosek. Czynią one trudnym mówienie dla
kogokolwiek z wyjątkiem swych twórców. Ludzie
3
zachodu brzmią zawsze barbarzyńsko, chociaż tacy Chińczycy dają sobie radę o wiele lepiej.
Ja władam trzema ziemskimi językami: angielskim, francuskim i japońskim. Ale parole
wciąż wymawiam jak międzygwiezdny odpowiednik wiejskiego przygłupa.
•
Czy mam przyjemność z panem Michaelem Rousseau? — zapytał Tetr.
•
Prawdopodobnie tak — odpowiedziałem.
•
Czy ma pan wątpliwości co do własnej tożsamości? — dopytywał się niespokojnie.
•
Mike Rousseau przy telefonie — zapewniłem go znużony. — Nie ma co do tego dwóch
zdań. A właściwie o co panu chodzi?
•
Jestem oznaczony kodem Scarion-74. Pełnię służbę w Kontroli Imigracyjnej. Jest u
mnie pewna osoba pragnąca otrzymać pozwolenie na pobyt w mieście. Identyfikuje się ją
jako pochodzącą z pańskiego gatunku. Nie może otrzymać zezwolenia, jeżeli ktoś tej samej
rasy nie zechce zadeklarować odpowiedzialności za jej bezpieczeństwo. Jak pan zapewne
wie, pański gatunek nie posiada konsulatu w tym świecie i wygląda na to, że nie istnieją
ż
adne oficjalne kanały, przez które mógłbym nawiązać kontakt.
•
Dlaczego wybrał pan mnie? — zapytałem zbolałym głosem. — Na Asgardzie
przebywa ze dwustu ludzi. A może w waszej wersji alfabetu moje nazwisko figuruje na
samym początku kartoteki?
•
Pańskie nazwisko zasugerował mi Aleksander Sovorov, członek Zarządu
Koordynacji Badań.
4
Oczywiście, najpierw skontaktowałem się z nim. Miałem nadzieję, że posiada potrzebne
pełnomocnictwa. Poinformował mnie, że nie jest w stanie wziąć odpowiedzialności za kogoś
będącego szabrownikiem i poszukiwaczem skarbów. Podobno pan szybciej znajdzie wspólny
język z takim indywiduum.
•
Jak zapewne zauważyliście, nie jestem jedynym na planecie Asgard, któremu nie
zbywa na miłosierdziu. Z całą pewnością nie — jęknąłem. — Słuchaj pan — powiedziałem
— właściwie czego ode mnie oczekujecie, co niby mam zrobić dla tego faceta?
•
Po prostu niech pan znajdzie dla niego tymczasowe lokum, dopóki nie wynajmie sobie
własnego mieszkania i zapozna z naszym prawem i zwyczajami. Proszę być dla niego
przewodnikiem, aż nie stanie na własnych nogach. To właściwie wszystko!
Wciąż jeszcze milcząco przeklinałem Sovorova. Zdałem się na instynkt.
— Tego nie mogę zrobić — powiedziałem zdecy
dowanie. — Jestem prawie bez forsy. Za trzy, cztery
dni, góra siedem, wyruszam na wyprawę. Do tego
czasu muszę skombinować nowy ekwipunek. Moja
aktualna sytuacja nie pozwala na zajmowanie się
bezpańskimi psami.
— Nie pojmuję — odparł Scarion-74.
Oczywiście, byłem zmuszony użyć angielskiego
słowa „pies". Jak przypuszczam, w rodzinnym świecie mego rozmówcy takie stworzenia nie
istnieją. Tetrowie nie znoszą, gdy wtrącamy rodzime określenia do ich przemyślnie
skonstruowanego sztucz-
5
nego języka. Uważają to za coś w rodzaju naleciałości. I chyba mają rację.
— Nie uczynię tego, o co pan prosi — rzekłem.
— Tak czy inaczej nie można go wkręcić pierwszej
osobie, która znalazła się pod ręką. Czy potrafię się
z nim porozumieć? A właściwie to jakim językiem on
mówi?
To był dobry sposób na pozbycie się kłopotu. Oczywiście, nie ma w parole słów
oznaczających ludzkie języki. Jednakże Scarion-74 nie stracił rezonu. Bo oto nowy głos
dołączył, aby odpowiedzieć na pytame.
— Moje nazwisko Myrlin, mister Rousseau — po
wiedział po angielsku. — Władam angielskim, rosyj
skim i chińskim. Ale to nie ma znaczenia. Nie
chciałbym się narzucać, jeżeli nie jest pan w stanie
mnie zakwaterować. Nikomu nie będę się narzucać,
ale ten funkcjonariusz nie wpuści mnie nawet na krok
do Skychain City bez poręczenia. Czy może pan
kogoś zasugerować?
Przemawiał tak uprzejmie, że poczułem się winny. Zamiast zadać sobie pytanie, kogo nie
cierpiałem dostatecznie, aby o świtaniu nasłać na niego moich rozmówców, próbowałem
przypomnieć sobie, kto byłby w stanie zająć się tym włóczęgą, nie rzucając gromów, gdy się
go o to poprosi.
— Myślę, że znam faceta, który mógłby się tym
zająć — powiedziałem po namyśle w parole, by
zrozumiał również Tetr. — Nazywa się Saul Lyndr-
ach. Mieszka w sektorze szóstym. Nie dalej jak
6
wczoraj widziałem się z nim. Właśnie wrócił z podróży i wyglądał na całkiem zadowolonego
ze stanu swoich spraw. To prawdopodobnie oznacza, że przez pewien czas będzie kręcił się
po okolicy i, jako że jest wystarczająco zasobny, pewnie zechce panu pomóc.
— Dziękuję, mister Rousseau — gładko powiedział Scarion-74. — Zaraz zadzwonię do
pana Ly-ndracha. Przykro mi, że sprawiłem kłopot.
Dopiero gdy odwiesiłem słuchawkę, zaciekawiło mnie, kto to taki ten Myrlin. Tak gorliwie
chciałem się go pozbyć, że nawet nie zapytałem, co tutaj właściwie robi, skąd przybył i o
tuzin innych spraw, o które normalnie pyta się bratnią duszę ludzką. W końcu, gdy w
trzytysięcznym mieście, w świecie oddalonym od Ziemi o parę tysięcy lat świetlnych, żyje
niespełna trzystu ludzi, warto zadać sobie trochę trudu i zjednywać przyjaciół. Pomyślałem,
ż
e biedny Myrlin prawdopodobnie stawia każdego przedstawiciela rasy ludzkiej na
Asgardzie na poziomie Aleksandra Sovorova. Zaraz jednak pocieszyłem się, że Saul
Lyndrach wyprowadzi go szybko z tego błędnego mniemania. Postanowiłem spotkać się z
Saulem za kilka dni, aby przeprosić go, a także Myrlina, za kłopot. Wyglądało to na słuszny
tok myślenia, tak jak ten podczas rozmowy telefonicznej. Wróciłem do łóżka przekonany, że
nie zdarzyło się naprawdę nic ważnego. Skąd mogłem wiedzieć, że pan zwący się Myrlinem,
władający angielskim, rosyjskim i chińskim nie był człowiekiem w większym stopniu niż
Scarion-74 z Kontroli Imigracyjnej, a może okazać
7
się najśmiertelniejszym zagrożeniem, z jakim rodzaj ludzki kiedykolwiek się zetknął.
2
K
iedy znowu wstałem, światła w Skychain City od pewnego już czasu płonęły jasno. Na
zewnątrz kopuły panowały ciemności, ale według rozkładu jazdy Tetrów był dzień, a gdy
tetrański plan zarządza dzień, to jest dzień. W rzeczywistości trwa według czasu ziemskiego
około tygodnia, co odpowiada sześciu dniom czasu tetrańskiego. Jednak ani my, ani Tetrowie
nie potrafili dopasować naszych rytmów do tego rodzaju reżimu. Mierzymy więc czas
według własnych ustaleń, a właściwie, żeby być dokładnym, według ich ustaleń. Wszystkie
inne stałe bazy na Asgardzie znajdują się pod powierzchnią na pierwszym poziomie, jednak
nie Skychain City. Miasto to daje zakotwiczenie Podniebnemu Łańcuchowi (stąd nazwa
miasta), który przewozi ludzi i towary na i z stacjonarnego satelity. Satelita, Łańcuch, a także
Skychain City są w posiadaniu Tetrów, chociaż Izba Reprezentantów i siły policyjne są
wielorasowe. W żartach mówi się, że członkowie wszystkich humanoidalnych gatunków na
Asgardzie, aby decyzje podejmować demokratycznie, godzinami przemawiają, a następnie
zgadzają się na propozycje Tetrów. Powód jest prosty: jeśli Tetr nie zgodzi się na
współpracę, nic nie ruszy z miejsca. Takie jest życie.
Po śniadaniu poszedłem na spotkanie z moim dobrym przyjacielem Aleksandrem
Sovorovem. Uprzejmie podziękowałem za zarekomendowanie mnie funkcjonariuszom z
Kontroli Imigracyjnej, ale tak naprawdę chciałem dowiedzieć się, co się dzieje z podaniem
złożonym w ZKB o nowy ekwipunek. Prosiłem, aby wypożyczyli mi potrzebny sprzęt w za-
mian za procent z czegokolwiek, co znajdę podczas mojej ekspedycji w podziemiach. To nie
był dla nich zły interes, ale oczekując na końcowy wynik, nie byłem zbyt optymistycznie
nastawiony.
— Nie otrzymałem jeszcze żadnego oficjalnego
zawiadomienia — oświadczył Sovorov, skręcając Bi
ro między krótkimi poplamionymi palcami. Nigdy
nie mogłem zrozumieć, czym je zapaskudził. Czasem
podejrzewam, że celowo zanurzał je w jakimś odczyn
niku, aby móc obnosić kleksy jako urzędowe znamię.
Jestem naukowcem, głosiły plamy. Pracuję w labora
torium, wykonując ciężką pracę przygotowawczą,
ustalając z czego te wszystkie fantastyczne nieznane
przedmioty są wykonane i jak działają. Nie potrzeba
chyba dodawać, że Aleksander Sovorov uważał się za
jednego z najważniejszych żyjących aktualnie ludzi,
a na barkach takich facetów jak on spoczywa przy
szłość ludzkiego gatunku.
On także nic nie słyszał o Myrlinie.
— Czy ktoś może poparł moją sprawę? — zapy
tałem. — Chodzi mi o to, czy przekazano sprawę
elektronicznie, czy też ktoś zadał sobie trud, poszedł
do komitetu i powiedział: słuchajcie, koledzy, to
9
dobry interes. Rousseau to porządny gość. Tak, tak, trochę moralnego poparcia ruszyłoby
sprawę z miejsca.
Sovorov wzruszył ramionami.
•
Nie znam nikogo skłonnego poprzeć twoją sprawę — oświadczył. — Osobiście nie
zrobiłbym tego. Oczywiście, decyzja nie należy do mnie.
•
Gdybyś zechciał, mógłbyś mi choć trochę pomóc. Więc dlaczego nie?
Sovorov stukał Birem w biurko. Ja w tym czasie zastanawiałem się, co jego
podświadomość próbowała mi przekazać na swój słodki niemy sposób.
— Ponieważ nie wierzę w przedkładanie osobis
tych zobowiązań nad zasady — powiedział w końcu.
— Tak się składa, że należymy do tego samego
gatunku. Być może jesteśmy nawet przyjaciółmi. Ale
to nie zmienia faktu, że sposób w jaki działasz, nie
ma nic wspólnego z metodami i zasadami tej in
stytucji. Chcemy odzyskać wiedzę uwięzioną w
przedmiotach, które przetrwały w podziemnych po
ziomach. Próbujemy postępować rozsądnie i rac
jonalnie, krok po kroku. Wysyłamy własne zespoły
badawcze, doskonale wyposażone, których najważ
niejszą zasadą jest bezpieczeństwo. Wiedzą dokład
nie, co robią i czego szukają. To nie są poszukiwacze
skarbów, to są naukowcy. Dla odmiany ty jesteś
szabrownikiem. Pracujesz w pojedynkę, włócząc się
bezcelowo po niezbadanych rejonach, szukając zejść
na nieznane poziomy. Gromadzisz przedmioty, które
wpadły ci w oko. Twoim głównym celem nie jest
10
powiększanie zasobów wiedzy, ale zarobek na obiektach, tych jeszcze nie odkrytych, a już
znalezionych przez ciebie. Tylko Bóg wie, jakie szkody wyrządzasz gdzieś w odległych
okolicach, gdzie buszujesz. Gdybyśmy mieli coś do powiedzenia, szabrownictwo tego
rodzaju, które ty uprawiasz, byłoby zabronione. Nie utrzymywalibyśmy z tobą i tobie
podobnymi żadnych stosunków. Ale w sytuacji jaka istnieje, jesteśmy, niestety, zmuszeni do
współzawodnictwa na wolnym rynku o wiele z trofeów dostarczanych do miasta przez ciebie
i twoich kumpli. Zamiast wyeliminować was z tego biznesu, musimy popierać.
— To wolny świat — wskazałem nie bez pewnej dozy sarkazmu. — Tetrowie go odkryli i
mogli zatrzymać całkowicie dla siebie. Nie musieli się z nikim dzielić. Ale w sytuacji jaka
istnieje, nie wydaje mi się, abyście byli upoważnieni do specjalnych przywilejów tylko
dlatego, że jesteście wielorasową instytucją poświęcającą się poszerzaniu wiedzy na setkach
planet, kosztem niezależnego przedsiębiorcy próbującego zarobić na życie. Nikt nie ma
moralnych praw do rozrzuconych po podziemiach pozostałości. Może oprócz istot
egzystujących gdzieś głęboko we wnętrzu planety, jeśli w ogóle istnieją. Wszyscy jesteśmy
pasożytami pomykającymi po zakątkach i szparach zewnętrznej skorupy Asgarda. Wszyscy
usiłujemy zarobić trochę grosza na naszych pasożytniczych przedsięwzięciach. Pracujesz dla
dobra ludzkiego rodzaju i setki innych podobnie myślących gatunków. W porządku, ja też to
robię, na mój
11
skromny sposób. Założę się, o co chcesz, że cholernie dużo dowiedziałeś się z wykopalisk
dostarczonych ci przez szabrowników. Więcej niż z przedmiotów dostarczonych ci przez
wasze zespoły, tak dokładne i systematyczne. Nie przeszukują terenu na nasz sposób. Muszą
zajrzeć pod każdy najmniejszy kamyczek. Przede wszystkim nie posiadają takiej intuicji jak
my.
•
Niewątpliwie nie przemieszczają się zbyt szybko i nie osiągają tak odległych celów jak
wy to czynicie — przemówił Sovorov. — Ale z ich odkryć wytwarzamy sobie stopniowo
logiczny obraz huma-noidów żyjących na tej planecie przed Wielkim Mrozem, jak to
nazywacie. Z czasem te solidne fundamenty wiedzy dostarczą nam środków do poszerzenia
wiedzy o Asgardzie i jego technologii. Mówiąc krótko, urządzenia, które wy, szabrownicy
dostarczacie, mogą wnieść więcej do naszej wiedzy, niż bardziej ograniczone, ale logiczne
informacje zebrane przez nasze zespoły badawcze. Na długi dystans nasze metody przyniosą
jednak znaczniejsze zyski. Gdy opanujemy nowe technologie, wy wciąż jeszcze będziecie jak
dzieci włóczące się w poszukiwaniu atrakcyjnych błyskotek. Przyjdzie czas, że nikt nie
zechce tych świecidełek, ponieważ będziemy wiedzieli już wszystko, co miały nam do
przekazania.
•
Ale gdy ten czas nadejdzie — powiedziałem zuchwale — wciąż będziecie nadgryzali
powierzchnię, tkwiąc najgłębiej na czwartym poziomie. Do tego czasu moja paczka znajdzie
się w połowie drogi do jądra.
12
Roześmiał się. Był to śmiech mędrca skonfrontowanego z dawno
skompromitowanym pomysłem. Tacy jak on drwili z Galileusza, naigrywali się z
Krzysztofa Kolumba. Śmiali się też z całej kupy dziwaków, ale nie ma sensu spierać
się o te sprawy. Gdyby nie optymizm geniuszy, to przede wszystkim nigdy nie
osiągnęlibyśmy Asgarda.
3
M
iałem jeszcze wiele innych nie cierpiących zwłoki spraw. Reszta dnia zeszła mi na
dowiadywaniu się, czy któraś z nich posunęła się do przodu. Jak się okazało — żadna.
Spędziłem jednak wiele czasu na dyskusjach i targach, zanim uznałem się za pokonanego.
Gdy człowiek nie znajduje nikogo gotowego dostarczyć mu potrzebnych gratów, to
zaprawdę, pozostaje tylko jedna rzecz, jaką może uczynić. Przemyśleć wszystko i zmienić
potrzeby. Były na to dwa sposoby. Na przykład, zrezygnować z działania w pojedynkę i
przyłączyć się do któregoś z zespołów. Prawdopodobnie mógłbym zaoferować swoje usługi
jednemu z tuzina koncernów utrzymujących swoich pracowników terenowych dobrze
wyposażonych w sprzęt do przetrwania. Kłopot w tym, że byłbym tylko szeregowym
pracownikiem. Gdyby mój zespół dokonał szczególnie doniosłych odkryć, wszyscy
13
członkowie otrzymaliby premię, ale o zawładnięciu znaleziskiem nie byłoby mowy. Nie
chciałem jednak zrezygnować z marzeń o dokonaniu czegoś wielkiego. Nie szło tu o
pieniądze, lecz o prestiż. Chciałem, aby ludzie rozpoznawali mnie na ulicy, aby istoty na nie
znanych mi planetach wymawiały moje nazwisko z szacunkiem. Chciałem być bohaterem i
ż
ywą legendą. Nie jestem całkowicie pewny co do powodu, ale piekielnie tego pragnąłem.
Wydawało mi się to ważniejsze od czegokolwiek innego.
Inny sposób na zredukowanie potrzeb to decyzja, że przynajmniej część ekwipunku
będącego w moim posiadaniu przetrzyma jeszcze jedną wyprawę. Zyski z ostatniej wycieczki
pokryły totalny remont mojej gabloty. Mogłem więc bezpiecznie dotrzeć właściwie do
każdego punktu, jaki tylko dusza zapragnie. Kłopoty zaczną się zapewne po opuszczeniu
wehikułu i penetracji podziemi. Mój ocieplany kombinezon wciąż jeszcze zaliczał testy
bezpieczeństwa, choć tak naprawdę był już stary i znoszony. Temperatura na dziennej stronie
Asgarda jest znośna, ale na pierwszym poziomie podziemi rzadko przekracza punkt
zamarzania. Na poziomie drugim panuje równa, przyjemna temperatura 140 stopni poniżej
zera.
Jeszcze głębiej, na czwartym poziomie jest bez przerwy tylko 20 albo 30 stopni powyżej
zera absolutnego, jak gdyby Asgard był wciąż pogrążony w mrocznym obłoku, który planeta
przebyła kilka milionów lat temu. Tak przynajmniej twierdził Sovo-rov i jego przyjaciele z
ZKB. Oczywiście, chciałem
14
dotrzeć do czwartego poziomu, nawet jeszcze niżej, gdybym tylko potrafił zlokalizować
przejście. Gdybym potrafił odnaleźć drogę, poszedłbym do samego jądra planety. Natrętna
myśl, że wyprawa ze zdezelowanym ekwipunkiem była grą w rosyjską ruletkę z pistoletem o
tylko jednej pustej komorze, nie opuszczała mnie. Jeśli się łazi po tlenowoazotowym śniegu,
nie można sobie pozwolić, by kombinezon nawalał. Inaczej zamienicie się w sopel lodu w
ciągu kilku minut, nawet jeśli kombinezon nie zawiedzie natychmiast.
Rozeszły się plotki, że jeśli was kiedykolwiek potem znajdą, pozostanie jeszcze nadzieja,
by po rozmrożeniu wrócić do życia. Nie jest to jednak ryzyko na jakie poszedłby ktoś
umiejący kalkulować. Widziałem dwie takie próby, w obydwu przypadkach skończyło się na
cuchnącej papce. Nawet Tetrowie nie zawsze potrafią czynić cuda na zawołanie.
Oczywiście, nie chodziło tylko o kostium, miałem także kłopoty z zaopatrzeniem. Paliwo,
pojemniki z gazem, żywność, woda — wszystko musiałem kupić. Moje możliwości płatnicze
wpływały na czas, przez jaki pozwolę sobie pozostać na zewnątrz. To z kolei decydowało o
prawdopodobieństwie złowienia czegoś wartego zachodu. Zawsze musiałem pamiętać o tym,
ż
e jeśli przywlokę nędzne odpady, nie pokryje to moich wydatków. Będę wtedy w jeszcze
gorszej sytuacji, gdy zechcę wyruszyć znowu. Jeśli chciałem utrzymać się na powierzchni,
powinienem wygrywać. Jedna porażka załatwiłaby mnie na dobre.
15
Oto dlaczego włóczyłem się po Skychain City, wypatrując faceta, który by zechciał na
mnie postawić, zamiast od razu wyruszyć na pustkowie, a przedtem co do grosza wybulić
kredyt na środki niezbędne do życia. Być może jestem hazardzistą, jak mniema, na przykład,
Sovorov, ale na pewno nie głupcem. Nie zamierzałem postawić wszystkiego na jedną kartę,
dopóki wszyscy na Asgardzie nie odeślą mnie z kwitkiem.
Tej nocy nikt nie zakłócił mojego snu. Dobrze się złożyło, gdyż była to ostatnia okazja, by
dobrze się wyspać. Następnego poranka Sovorov poinformował mnie telefonicznie, że moje
podanie o dotację na rynsztunek zostało odrzucone. Nawet nie zadał sobie trudu, aby
przeprosić lub wyrazić współczucie. Stało się to jeszcze przed śniadaniem i byłem pewny, że
już nic gorszego spotkać mnie nie może. Myliłem się. Właśnie umieściłem talerze w
automatycznej zmywarce, gdy zabrzmiał dzwonek. Gdy otworzyłem drzwi, stanąłem oko w
oko z dwoma Spirellyjczykami. W pierwszym odruchu chciałem zamknąć je z powrotem. Nie
ż
ebym miał coś przeciwko Spirellyj-czykom jako takim, jednak obaj odziani byli w jaskrawe
szaty głoszące wszem, że są samcami w wolnym stanie bez żadnej jeszcze pozycji.
Sposobów, na jakie Spirellyjczyk może osiągnąć znaczącą pozycję w swoim klanie, jest
wiele. Większość z nich wiąże się z wykończeniem kogoś. Tetrowie uważają około
pięćdziesiąt gatunków za całkowicie barbarzyńskie. Homo sapiens to jeden z nich, a
Spirellyjczycy to
16
drugi. Osobiście wydaje mi się, że Spirellyjczycy stoją trochę niżej od nas, ale jestem chyba
uprzedzony. Tak czy siak, pozwoliłem im wejść. Aby dobrze funkcjonować w miejscu takim
jak Skychain City, gdzie setki humanoidalnych ras stykają się ze sobą, trzeba nauczyć się
panować nad prymitywnymi odruchami.
— Moje nazwisko Haleb — przemówił jeden
z nich. Jego oczy dokładnie i powoli lustrowały
pokój. — Pan Mike Rousseau, jak sądzę.
Wcale na mnie nie patrzył. Byłem na to przygotowany, to po prostu było oznaką
uprzejmości. Jeśli się zdarzy, że jeden Spirellyjczyk zapatrzy się na drugiego choć przez
kilka sekund, drugi uzna to za wyzwanie i groźbę.
— Zgadza się — potwierdziłem.
Mówił wyraźnie, ale to nie było bezpośrednio jego zasługą. Spirellyjczycy właściwie nie
są podobni do Tetrów. Ich marmurkowa skóra miała błękitnoróżo-wy odcień. Na czaszce
zarysowywały się wyraźnie dwa grzbiety, co upodabniało ich właściwie do jaszczurów o
skrzydlatych hełmach. Tetrowie natomiast przypominali małpiatki o pyzatych pyskach i
skórze jak nawoskowana czarna kora. Posiadali jednak podobnie zbudowane usta, płaskie
podniebienia i zwinne języki.
•
Obiło mi się o uszy, że szuka pan zajęcia — powiedział bez zająknięcia.
•
Właściwie nie — odrzekłem obserwując uważnie jego młodszego kolegę, gdy ten
zwrócił uwagę na
1 - Podróż do Centrum
1 /
książki magnetyczne. Oznakowane były w angielskim albo francuskim, w zależności od
języka w jakim były nagrane. Nie mógł zrozumieć tytułów, tym niemniej przyglądał się im
bardzo dokładnie.
— Próbuję wyskrobać wystarczającą ilość forsy na
samotną ekspedycję. Nie chcę się wiązać z oficjal
nymi poszukiwaczami.
Haleb wyszczerzył zęby w Spirellyjskim odpowiedniku uśmiechu, wpatrując się przy tym
w jakiś nieokreślony punkt obok mojego ramienia.
•
Mam zamiar zorganizować własną ekspedycję — oświadczył. — W jej skład weszłoby
pięć osób, wliczając także mojego młodszego brata Lemę — skinął w kierunku swojego
towarzysza. — Dysponujemy wystarczająco dużym kapitałem, aby się dobrze wyposażyć.
Nie ma jednak wśród nas żadnego doświadczonego przewodnika. Wydaje nam się głupotą
wyruszać na pustkowia bez człowieka z odpowiednim doświadczeniem. Z czasem sami je
zdobędziemy, ale jak na razie potrzebujemy pomocy. Pewna osoba poleciła pana.
•
Kto taki? — zapytałem.
•
Funkcjonariusz z ZKB. Orientował się, że pańskie podanie o pożyczkę zostało
odrzucone. Chciał wyświadczyć przysługę.
•
Musiał wiedzieć o tym przede mną — wymamrotałem i zwróciłem się do Haleba: —
Musi pan mi dać czas na przemyślenie tej propozycji.
Są takie stworzenia, które nie uznają prawa do dyplomatycznej odmowy. Są skłonni uznać
to za
18
obrazę. Haleb spojrzał na mnie spod oka wystarczająco długo, aby dać do zrozumienia,
ż
e ta odpowiedź nie zadowoliła go.
•
Zaprosiłem pana do uczestnictwa w mojej wyprawie — powiedział chłodno. —
Pańskie wahanie można uznać za zniewagę.
•
Nie zamierzałem pana obrażać — zapewniłem go uważając, aby nie dotknąć go
zbyt natarczywym spojrzeniem.
•
Myślę, że powinien pan zaakceptować moją ofertę — zauważył.
•
Och, mam jeszcze parę innych — zapewniłem go, kłamiąc w żywe oczy. —
Rozpatrzę wszystkie.
•
Niech pan rozpatrzy je dokładnie — powiedział z naciskiem. Niespodziewanie
skinął na swojego brata, który wciąż wyrażał całkowicie nieuzasadnione
zainteresowanie książkami magnetycznymi. Wyszli zamykając cicho drzwi za sobą.
Usiadłem na łóżku i zacząłem się zastanawiać, dlaczego los uwziął się na mnie.
Ostatnią rzeczą jaką potrzebowałem, był zatarg ze Spirellyjczykiem. I tylko dlatego, że
jakiś idiota z ZKB przekonał go o potrzebie mego uczestnictwa w wyprawie, by ta
zakończyła się sukcesem. Jeżeli Haleb w to uwierzył, będzie próbował mnie zmusić.
Spirellyjczycy przywiązują dużą wagę do postawienia na swoim.
Cholernie chciałem, aby ktoś mnie wysłuchał i pocieszył. W końcu zdecydowałem
się udać do Saula Lyndracha, a przy okazji przyjrzeć się bliżej tajemniczemu
Myrlinowi.
i*
19
4
T
ak się niefortunnie złożyło, że Lyndracha nie było w domu. Dokładnie jak ja, mieszkał w
jednopokojowej jednostce w budowli wzniesionej na wzór pszczelego ula, jednej z setek
postawionych przez Tetrów na samym początku, gdy budowali bazę, która później rozrosła
się i zamieniła w Sky-chain City. Nadzorca budynku nie widział go wychodzącego.
Dokładnie mówiąc, to nie widział go od południa poprzedniego dnia, gdy ten wyszedł w to-
warzystwie olbrzyma. Jak zapewnił mnie uroczyście, olbrzym był o całą głowę wyższy od
Lyndracha. Ten z kolei o głowę przerastał mnie. Wydało mi się to nieprawdopodobne.
Lyndrach miał ze dwa metry wzrostu. To było dużo w stosunku do dziewięćdziesięciu ośmiu
procent humanoidalnej zbieraniny na Asgardzie. Pomyślałem, że jeśli tym olbrzymem był
Myrlin, to stanowi wyjątkową ludzką istotę.
Udałem się do lokalnej spelunki Lyndracha, wiedząc, że spędzał tam sporo czasu.
Wyglądało na bardzo prawdopodobne, że go tam zastanę, jak opowiada swojemu gościowi
niesamowite rzeczy o Asgardzie i jego wnętrzu, o zaginionych urządzeniach, zamiast
oprowadzania przybysza po Skychain City.
Jak oświadczył barman, Saul nie odwiedzał spelunki przez cały dzień i nigdy nie
pokazywał się w towarzystwie wielkoludów. To właściwie mnie zadowoliło, ale
pomyślałem, że równie dobrze mogę
20
strzelić sobie jednego. Gdy pociągałem ze szklaneczki, przypomniało mi się jeszcze coś.
— Panie — wezwałem barmana, który był Za-
barańczykiem, jak mi się zdaje. — Znasz pan Spirel-
lyjczyka nazwiskiem Haleb? Ma braciszka Lemę.
Pytanie było niewinne. Jednak barmana odsunęło na parę dobrych kroków ode mnie.
— A co, jeżeli znam? — odparował.
Ś
ciągnąłem brwi, nie oczekując obronnej reakcji.
•
Coś nie pasuje z tym facetem? — zapytałem podejrzliwie.
•
Nic mnie to nie obchodzi — odrzekł Zaba-rańczyk.
•
A kogo to obchodzi? — dopytywałem się, czując jak narasta we mnie niepokój.
Odwrócił się, aby zająć się innym klientem. Na odchodnym zdążył jeszcze wyjąkać: Guur.
Dla nowicjusza nie znaczyło to nic, dla mnie oznaczało imię. Amara Guur — vormyr.
Niezbyt przyjemna osoba. Wręcz całkiem przeciwnie.
Jakbym nie miał dosyć zmartwień z Halebem. Jeśli naprawdę był na usługach Amary
Guura, to znaczenie jego wizyty może się okazać o wiele większe, niż sobie dotychczas
wyobrażałem. Nie przychodziło mi do głowy, z jakiego powodu Amara Guur interesuje się
mną. Jeśli nawet istniała jakaś przyczyna, to było nieprawdopodobne, że wyjdzie mi to na
dobre. Całkowicie nieprawdopodobne.
Gdy tak sobie pociągałem ze szklaneczki, zacząłem się zastanawiać, czy najlepszym
wyjściem nie okaże
21
się opuszczenie Skychain City jeszcze przed wygaszeniem świateł. Opanowało mnie tak silne
uczucie paniki jak nigdy przedtem. Nie było to przyjemne. O mały włos poddałbym się
impulsowi, a wtedy cała opowieść wypadłaby o wiele krócej i prościej. Jednak przybycie
innego ludzkiego rodaka, który podobnie jak Saul Lyndrach rozwijał swoje talenty w tej
samej dziedzinie co i ja, odwróciło moją uwagę od obaw. Tym człowiekiem był Simeon
Balidar.
Prawdę mówiąc, nie lubiłem za bardzo Balidara. Być może mieliśmy ze sobą zbyt wiele
wspólnego. Zawsze węszył za informacjami o dochodowych miejscach. Oczywiście, jak
wszyscy, ale Balidar wolał raczej spędzić trzy tygodnie na wychwytywaniu szczątek
informacji o znaleziskach dokonanych przez innych, niż poświęcić dwa na odkrycie czegoś
na własną rękę. Był rzeczywiście szabrownikiem podążającym śladami innych w nadziei
zbicia majątku na ich wysiłku. Mimo wszystkich zastrzeżeń nigdy go nie unikałem. Nigdy też
nie wdałem się z nim w sprzeczkę. Nie ma znaczenia, jak długo żyjecie wśród obcych istot,
czy też jak blisko zaprzyjaźniacie się z członkami innych ras. Wciąż najważniejsze
pozostanie dla was towarzystwo własnego gatunku.
Oto dlaczego Aleksander Sovorov, tak gwałtownie za zwyczaj wyrażający swoje
niezadowolenie ze mnie, szczerze przyznałby, że jestem jego przyjacielem. Nie grało roli,
czy ktoś lubił swoich bliźnich, czy nie. Prawdopodobnie nigdy nie poleciałby do gwiazd,
gdyby ich kochał. Najważniejsze było, by utrzymy-
22
wać z przedstawicielami ludzkiego rodzaju poprawne stosunki. Mają czasami sporą wartość.
Balidar przywitał mnie z taką wylewnością, jak gdyby nikogo innego na świecie nie
pragnął spotkać Zapytałem go o Saula Lyndracha, ale nie miał większego pojęcia niż ja, co
się z nim stało. Wymieniliśmy parę zdań bez znaczenia. Nie kryłem w sobie żadnych
tajemnic, których obawiałbym się zdradzić. W końcu postanowiliśmy przyłączyć się do
karciarzy urzędujących w pokoju na zapleczu. Chciałem przerwać naszą rozmowę polegającą
na wymianie nudnych banałów. Pozwoliło na to zajęcie, które odwróciło moją uwagę od
niepewnej i kłopotliwej sytuacji, w jakiej się znalazłem.
Dwóch graczy było Zabarańczykami, pozostałym — Sleath. Wyglądało na to, że znali
Balidara. Wszyscy zgodnie potwierdzali znajomość z Saulem Lyndrachem. Jednak żaden nie
widział go ostatnio, ani też nie miał zielonego pojęcia, gdzie mógł się podziewać. Nie
wiedzieli też nic o olbrzymach. Tak przynajmniej twierdzili.
Nie zbywało mi na forsie, toteż zamierzałem opuścić towarzystwo po tym, jak przegram
skromną sumkę, którą na początku wyłożyłem na stół. Byłem przygotowany na porażkę. Gra
zabaryjska miała dosyć proste zasady, ale wystarczająco skomplikowane, aby dać
doświadczonym i zaprawionym graczom sporą przewagę.
Jak się jednak okazało, zacząłem wygrywać. Nie decydowała tu moja zręczność. Miałem
po prostu
23
fart. Rozdanie po rozdaniu szła mi karta. Szczególnie martwiło to Sleatha. Raz, że stracił
kupę forsy, dwa, że nie grał szczególnie źle. Mimo że nie był skłonny do zbytniego hazardu,
przegrywał raz za razem. Nawet świętego wyprowadziłoby to z równowagi.
Zwielokrotniony początkowy wkład do gry piętrzył się teraz przede mną i poczułem się
trochę zakłopotany. Nie żeby mnie naszła chętka na oddanie czegokolwiek z powrotem.
Zauważyłem, że Sleath zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie szachruję, a ja się
cieszyłem, że większość mojej wygranej pochodziła z zagrywek innych. Balidar stroił sobie
ż
arty z mojego szczęścia w kartach. Można było te żarty odebrać dwojako, ale nie
rozumiałem, dlaczego Sleath mógłby mieć powody do złości, pomijając fakt, że nie lubił
przegrywać. Ale kto w końcu lubi?
Niektórzy faceci, gdy zaczynają tracić, stają się ostrożni. Inni znowu idą na całość. Sleath
należał do tych drugich. Zaczął częściej wchodzić, a jeśli tylko się dało, podnosił stawki. To
tylko zwiększyło prawdopodobieństwo, że będzie dalej przegrywał. I tak też się stało.
Już pół godziny wcześniej wiedziałem, że nie obędzie się bez rozróby. Specjalnie mnie to
nie przerażało. Było sprawą Zabarańczyków, aby powstrzymali swojego przyjaciela, gdy
strzeli mu jakaś głupota do głowy. Jeżeli okazaliby się niemrawi, powinienem sam dać sobie
radę i załatwić Sleatha. Byłem prawie pewny, że ten stwór nie widział na oczy swojej
rodzinnej planety. (Ja zresztą też nie). Miał to jednak
24
zakodowane w genach. Był szczupły i zwinny, zaadaptowany do szybkiego poruszania się w
otoczeniu o grawitacji wynoszącej cztery piąte ciążenia na Asgardzie. Aby poruszać się po
Asgardzie, musiał nosić wspomagający ubiór, co było właściwie sztucznym zewnętrznym
szkieletem. Nie mógł sobie pozwolić na angażowanie się w bójki. Szczególnie nie przeciwko
komuś, kogo budowa była przypadkowo prawie doskonale przystosowana do wymagań As-
garda.
Stracił głowę po tym, gdy kolejna przegrana ze mną doprowadziła go praktycznie do
bankructwa. Sam był sobie winny, bo zagrał z taką subtelnością mniej więcej, jak człowiek
w skafandrze próbujący wykonać taneczną figurę. Zwrócił się jednak do Zabarańczyków i
skierował oskarżający palec na rozdającego w tej turze Balidara.
— Szachrujecie — oskarżył nas. — Jesteście ślepi,
gracie pod siebie.
Balidar przez cały dzień podrzucał najlepsze karty swojemu kumplowi.
Zabarańczycy zreflektowali się i spojrzeli na leżące przed nimi stosy żetonów. Obaj
przegrywali, ale tak niewiele, że ledwo starczyłoby tego na zapłacenie jednej kolejki
drinków. Balidar przegrywał więcej niż ci dwaj razem wzięci.
— Słuchaj — powiedziałem pojednawczo — karty
nie okazały tobie żadnych specjalnych względów i ty
też nie oddałeś im takiego szacunku, na jaki za
sługują. Jeśli poskromisz swój temperament, może los
okaże się dla ciebie łaskawszy.
25
— Ty skurwysynu! — powiedział Sleath i wy
ciągnął nóż.
Zerwałem się z krzesła i chwyciłem je w dłonie. Zanim zdążył się zbliżyć, trzymałem je
przed sobą w pozycji obronnej. Wystartował. Jedną nogą podbiłem jego przegub, a drugą
wpakowałem w lewą gałę. Ryk, jaki wydał, był przepełniony bardziej wściekłością niż
bólem. Pomyślałem, że dla zachowania dyskrecji muszę go zaprawić do reszty. Przywaliłem
mu w łeb wystarczająco mocno, aby padł jak ścięty.
Drzwi za mną otworzyły się, a ja się odwróciłem. Oczekiwałem, że przestrzeń poza mną
wypełniona będzie zaciekawionymi twarzami. Rzeczywiście, ale nie wyglądały na specjalnie
zaciekawione. Były za to znajome. Jedna z nich należała do barmana, a dwie pozostałe do
Spirellyjczyków: do Haleba i jego braciszka.
Wciąż trzymałem krzesło i zamiar postawienia go z powrotem momentalnie mi przeszedł.
Zerknąłem na Balidara w oczekiwaniu moralnego poparcia. Gapił się w sufit, bezmyślnie
tasując karty.
Haleb uparcie wpatrywał się we mnie. Nie wyrzekł ani słowa. Nie musiał.
— Witaj, Haleb — powiedziałem z takim spo
kojem, na jaki tylko mogłem się zdobyć. — Szu
kasz mnie? — zwróciłem się do jednego z Zabarań-
czyków. — Wymień mi żetony na forsę, dobra?
Zabarańczyk nie ruszył nawet ręką. Barman zamknął drzwi, gdy Haleb i Lema weszli do
ś
rodka. Wyglądało na to, że jestem zdany na siebie.
26
W pokoju nie było okien, a zresztą tetrańskie szyby są nie do zbicia. Jeśli miałem się
wydostać z tej pułapki, musiałem przejść obok niego, a raczej po nim.
— Największą ludzką wadą jest barbarzyństwo
— powiedział Haleb, czysto akcentując parole. — Są
złośliwi i nie okazują respektu zwyczajom obcych ras.
Nie mają żadnego poczucia honoru.
Nie mogłem się opanować i spojrzałem znowu na Balidara. Ten jednak unikał mojego
wzroku. Wyglądało na to, że niektórzy ludzie mają rzeczywiście swoje wady. Balidar
wystawił mnie do wiatru.
— Morderstwo nie może ci ujść na sucho — kon
tynuował Haleb. — Nie tutaj. Tutaj panuje prawo,
a prawo musi być przestrzegane. Inaczej życie we
wspólnocie nie byłoby możliwe.
Wciąż się na mnie gapił, ale nie wykonał żadnego podejrzanego ruchu.
Sleath przewrócił się na drugi bok, jęcząc przy tym. Jak na zamordowanego, wykazywał
dużo energii.
— Wymień te przeklęte żetony — powiedziałem
ostrym tonem.
Tym razem Zabarańczyk trzymający bank zareagował i zaczął przeliczać żetony. Nie
spieszył się zbytnio, gdy tymczasem reszta stała jak skamieniała. Rozlegał się tylko brzęk
ż
etonów, a potem szelest tetrańskich banknotów, oficjalnego środka płatniczego w Skychain
City.
Zanim zdążyłem zgarnąć gotówkę, Sleath przy-
27
szedł do siebie. Właśnie próbował usiąść, a kiedy ujrzał, że zgarniam forsę, sięgnął po nóż
leżący na podłodze koło nogi stołowej. Nie miałem żadnych trudności, aby przydepnąć mu
palce, gdy sięgał po broń.
Wtedy do akcji wkroczył Haleb.
Walka ze Spirellyjczykiem to całkiem inna sprawa niż bójka ze Sleathem. Haleb był tak
samo doskonale przystosowany do grawitacji jak ja. W dodatku był wyszkolony w ręcznych
rodzajach walki praktykowanych przez jego lud. Krzesło trzymałem wciąż w lewej ręce.
Zaatakowałem przeciwnika zebrawszy wszystkie siły, na jakie mogłem się zdobyć.
Oczywiście, oczekiwał tego. Odparował uderzenie w ten sposób, że dwoma łapami uchwycił
krzesło, dodał własną siłę do siły mojego uderzenia. Musiałem wypuścić broń, jeśli nie
chciałem fiknąć koziołka i wylądować na ścianie.
Trzymając w prawej ręce banknoty, dałem nura w kierunku drzwi. Haleb podciął mnie, a
jego braciszek Lema wymierzył zgrabny cios w szyję. Upadłem na kolana oszołomiony, ale
wciąż świadomy sytuacji i próbowałem znów rzucić się do przodu. Moje ramię uderzyło o
zatrzaśnięte drzwi, które jednak ani drgnęły. Usztywnione palce zacisnęły się na mojej szyi,
szukając arterii.
Zanim straciłem przytomność, zdążyłem pomyśleć, że ktoś przeprowadzał badania nad
ludzką anatomią.
28
5
G
dy przyszedłem do siebie, miałem cholernego kaca. Zalatywało ode mnie jakimś aromaty-
cznym alkoholem. Bóg jeden wie dlaczego. Wydało mi się to trochę dziwne, potrzebowałem
jednak czasu, aby sobie przypomnieć, że wcale nie piłem. Śmierdziałem też jak kupa gnoju,
tak mocno, że wrażliwego człowieka mogło to doprowadzić do torsji.
Otworzyłem oczy i w tym samym momencie jaskrawe światło oszołomiło mnie.
Pospiesznie mrugnąłem z tuzin razy, zanim oczy przywykły. Gdy w końcu byłem zdolny do
rozejrzenia się, stwierdziłem, że znajdowałem się w celi. Była nienagannie czysta, a jedną ze
ś
cian stanowiła szyba. Szkło mieniło się od błysków odbitego światła. Znać było w tym
tetrańską rękę.
Zwlokłem się z nisko zawieszonej pryczy i próbowałem stanąć. Udało mi się za trzecim
razem. Szklana ściana stanowiła jedność z wyjątkiem siatkowej płytki na wysokości głowy,
skąd płynął strumień świeżego powietrza. Wziąłem kilka głębokich wdechów, a potem
zacząłem walić pięściami w szybę. Minęło kilka minut, zanim pojawił się strażnik. Był to,
oczywiście, Tetr, ubrany jak przeciętny tetrański urzędas państwowy.
•
Która godzina? — zapytałem.
•
Dziewięćdziesiąt po trzydziestej drugiej — odparł.
Oznaczało to, że przekimałem całą noc.
29
•
Jak się tutaj dostałem?
•
Policja pana dostarczyła.
•
Skąd właściwie?
•
Nie jestem pewny. Czy chciałby pan, abym spojrzał na raport policjanta, który dokonał
aresztowania? — mówił łagodnie i z zainteresowaniem, niezawodnie uprzejmy.
•
Proszę się nie kłopotać — powiedziałem. — Czy pamięta pan, o co się mnie oskarża?
•
Morderstwo — odrzekł — przypuszcza się, że zamaltretował pan Sleatha na śmierć.
Jęknąłem. Nie zawracałem sobie głowy okrzykami: to kłamstwo, czy też: wrobili mnie.
Nic by to nie pomogło. Strażnik po prostu poinformowałby mnie, że będę traktowany jak
niewinny, dopóki wina nie zostanie udowodniona.
•
Czy mógłby pan skontaktować mnie z adwokatem? — zapytałem.
•
Oczywiście — powiedział. — Czy ma pan na myśli jakiegoś określonego adwokata?
•
Nie znam żadnego — oświadczyłem. — Czy zechciałby pan zatelefonować do
Aleksandra Sovo-rova z ZKB i poprosić go o radę? Z pewnością zna ich z tuzin.
•
Uczynię to — obiecał strażnik. — Czy jest jeszcze ktoś, kogo mam zawiadomić?
•
Tak. Niejaki Saul Lyndrach — odpowiedziałem. — Niech pan go poprosi, aby mnie
odwiedził. Będę potrzebował wszelkiej pomocy. Mógłby przynieść mi pan wody do picia?
30
•
Oczywiście. Czy chciałby pan także coś zjeść?
•
Nie teraz. Chętnie natomiast pozbyłbym się smrodu idącego z tej ohydnej bryji, którą
wlano we mnie, gdy byłem nieprzytomny.
•
Za przegrodą z tyłu jest prysznic. Jest także maszyna czyszcząca ubrania. Czy mam
udzielić panu instrukcji, jak obsługiwać te urządzenia?
Znużony potrząsnąłem głową.
Strażnik odszedł. Mówi się, że tetrańskie więziennictwo bazuje na wysokiej etyce, że
traktują przestępców w najbardziej humanitarny sposób w całej Galaktyce. Więzienie jest
całkiej przyjemnym miejscem dla kogoś oczekującego na rozprawę. Jedyny kłopot w tym, że
nie przebywa się tam dłużej niż kilka dni. Nie jest przeznaczone dla skazanych kry-
minalistów.
Gdy napiłem się wody, umyłem i wyczyściłem ubranie, poczułem się jak nowo narodzony.
Jedyny kłopot w tym, że im lepiej się czułem, tym bardziej świadomy byłem powagi sytuacji,
w jakiej się znalazłem. Byłem w pułapce bez wyjścia. Najwyraźniej wszystko co wydarzyło
się poprzedniego dnia, nie wydarzyło się przypadkowo. Haleb i Balidar maczali ręce w
spisku, którego celem było wrobienie mnie za morderstwo.
A poza nimi, jeśli rozpoznałem poprawnie szept barmana, krył się Amara Guur. Nie
miałem najmniejszego pojęcia, dlaczego zainteresował się moją personą. Wiedziałem jednak
aż za dobrze, że nie wyjdzie mi to na dobre, obojętnie z jakiego powodu
31
to robił. Zbyt wielu facetów, którymi zainteresował się Amara Guur, skończyło na
cmentarzu.
Mój adwokat pokazał się za dziesięć czterdziesta pierwsza. Zasypał przeprosinami
mającymi wyjaśnić jego spóźnienie. Z przykrością wyjaśnił, że okazało się niemożliwym
dotarcie do Saula Lyndracha, który najwyraźniej przepadł bez wieści.
Była to, oczywiście, jego osobista sprawa, ale z drugiej strony Tetrowie poszukiwali go w
związku z ludzką istotą o nazwisku Myrlin, za którą był odpowiedzialny.
Prawnik nazywał się Zennata-238. Był, oczywiście, Tetrem.
•
Dowody oskarżenia są już w aktach — oświadczył. — Pozostaje jedynie przygotować
pańską obronę. Oczywiście, potrzebuję pańskiej współpracy na każdym etapie. Wydaje mi
się jednak, że ostatnią szansą na pomniejszenie wagi przestępstwa, jest powoływanie się na
niezdolność rozpoznawania spowodowaną alkoholowym upojeniem.
•
Akurat, do cholery — powiedziałem — ja tego nie zrobiłem.
•
Jest mi bardzo przykro — odpowiedział — ale nie zdawałem sobie sprawy, że ten fakt
jest dyskusyjny. Czy mógłby pan wyjaśnić swoimi słowami, co dokładnie zdarzyło się
krytycznego dnia.
Opisałem szczegółowo całe wydarzenie. Przekazałem mu też moje podejrzenia tyczące
spisku.
— Ta relacja różni się dość znacznie od sprawo
zdania zdanego przez wszystkich innych świadków
32
— oświadczył Zennata-238 tetrańskim odpowiednikiem zaniepokojonego tonu. —
Simeon Balidar przyznał, że rzeczywiście oszukiwał wspólnie z panem. Karty używane
w grze zostały złożone do depozytu jako dowód. Oznaczone były strategicznie
rozmieszczonymi plamami tłuszczu. Balidar, dwóch pozostałych graczy i
Spirellyjczycy twierdzą zgodnie, że ciosy zadane przez pana były bezpośrednią
przyczyną pęknięcia jego czaszki i w efekcie zgonu. Nie ma natomiast w ich zeznaniu
najmniejszej wzmianki o nożu. Także niejaki Haleb doznał obrażeń cielesnych.
Dokonano sporych szkód w wyposażeniu pomieszczenia, w którym odbyła się
awantura. Prokuratura ustaliła, że od pewnego czasu próbował pan uzyskać pieniądze
na zakup ekwipunku w celu odbycia odkrywczej ekspedycji do podziemi. Ustalono też,
ż
e odrzucił pan propozycję pracy złożoną przez Haleba, oświadczając, że jest w stanie
uzyskać potrzebną sumę na własną rękę. Za jedyną rzecz jaką mógł mieć pan na myśli,
przyjęto zamiar zdobycia pieniędzy, oszukując w kartach przy pomocy swojego
wspólnika Balidara. On to potwierdza. Będzie niezmiernie trudno obalić w jakikolwiek
sposób takie zeznanie. Wygląda na to, że wszyscy świadkowie są niezwykle
jednomyślni.
•
Tak wygląda — powiedziałem głucho. — Jest to niezwykle spójny i
przemyślany stek kłamstw. Ktoś zadał sobie sporo trudu, aby to wymyślić.
•
Ależ, panie Rousseau, w jakim celu? W jakim celu ktokolwiek posuwałby się do
popełnienia mor-
2 - Podróż do Centrum
33
derstwa, by pana skazano za zbrodnię? Jeżeli kryje się za tym spisek, musi istnieć jego
przyczyna. Ale jaka?
To, oczywiście, było główne pytanie tego teleturnieju. Bez odpowiedzi na nie nawet
najbardziej litościwy i ufny Tetr w całej Galaktyce mi nie uwierzy.
— Może uda się panu odkryć jakieś konszachty
łączące Balidara i Haleba? Przypuśćmy, że uda nam
się wykazać, w taki czy inny sposób, ich powiązania
z Amara Guurem.
Tetr potrząsnął głową.
•
Nawet jeśli nam się uda, to żeby udowodnić istnienie spisku, potrzeba czegoś więcej
niż wykrycie faktu, że dana grupa świadków zna się wzajemnie. Powtarzam, z jakiego
powodu Amara Guur, czy też ktoś inny, pragnąłby, aby skazano pana za morderstwo?
•
No więc — powiedziałem myśląc tak szybko, jak tylko potrafiłem — nie chodzi tu o
coś, co mogłem mu uczynić. Nie ma powodów, dla których ktoś chciałby zemścić się na
mnie. Jeśli powód nie leży w przeszłości, to musi znajdować się w przyszłości. Guur chce
wykorzystać wasz pokrętny system karny, aby w końcu mieć mnie na swoich usługach. Tetr
jest tak samo postępowy w traktowaniu osądzonych kryminalistów jak w traktowaniu
oskarżonych, ale jeszcze nie skazanych. Tak się przynajmniej mówi. Faktycznie, wszystkie
przestępstwa przyjmowane są jako dług w stosunku do społeczeństwa, dług, który
34
musi być spłacony, konkretnie osobom poszkodowanym. W wypadku śmierci prawo do
odszkodowania mogą rościć związani z ofiarą zabójstwa: rodzina, pracodawca itd. Gdybym
został skazany, sąd zadecydowałby o sposobie wynagrodzenia szkód w zależności od mojej
sytuacji. Za morderstwo nie można było wykręcić się grzywną, gdyż umożliwiłoby to zasob-
nym w gotówkę bezkarność. Automatycznie skonfiskowano by wszystkie moje zasoby
pieniężne, a i tak chciano by jeszcze. To jeszcze trzeba by wypracować. Mógłbym zatrudnić
się u Tetrów, wykonując pracę, która okazałaby się z pewnością ciężka i nieprzyjemna. O
stawce decydowaliby, oczywiście, oni. Spłaciliby całkowicie mój dług, a ja byłbym
zmuszony odrobić tę sumę wraz z procentami, których wysokość również ustaliliby oni.
Na Ziemi istnieje na to określenie. Nazywa się to niewolnictwem. Tetrański odpowiednik
nie niesie właściwie takich emocjonalnych skojarzeń. Jedynym wyjściem z sytuacji byłoby
podobnie niewolnicze związanie się z kimś innym. Z kimkolwiek, kto zaoferuje kontrakt za
twoje usługi. Umowy muszą być w zgodzie z określonymi przepisami, bo nawet niewolnicy
mają prawa dotyczące ich traktowania. Są one jednak dosyć elastyczne. Tak więc, gdybym
został skazany, przysługiwałoby mi prawo do akceptacji oferty z jakiegokolwiek źródła
zdolnego do natychmiastowego spłacenia mojego długu w całości w zamian za
przepracowanie określonej liczby dni, albo raczej lat, wykonując określony rodzaj pracy.
35
Istnieje jeszcze inny wybór, przynajmniej w teorii, a jest to odmowa podporządkowania
się. Nikt cię nie zmusi do pracy, jeśli odmówisz jej wykonywania. Wtedy oni zdejmują białe
rękawiczki. Tetr wprowadza cię w stan uśpienia, potem używa twego ciała jako fabryczki
produkującej różnorodne związki organiczne, a nawet wirusy. Jeżeli nie chcesz działać jak
człowiek, zapracujesz na wszystko jako maszyna. To zabiera więcej czasu, a kiedy odsłużysz
swój wyrok, przeważnie nie jesteś już tym samym człowiekiem, którym byłeś kiedyś.
Niewielu ludzi wybiera tę drogę, chociaż niektóre istoty mające interesujące systemy
metaboliczne są tak bardzo poszukiwane, że w ten sposób udaje im się ujść z o wiele
krótszym wyrokiem.
W każdym razie łatwo jest dostrzec znaczenie tego wszystkiego. Jeżeli jesteś szczególnie
podstępnym facetem i jeżeli szczególnie zależy ci na pozyskaniu innego faceta, to możesz
rozważyć wrobienie go w szczególnie ohydne przestępstwo. Potem zaoferujesz mu
umiarkowanie korzystny przymusowy kontrakt, wiedząc, że inne propozycje będą mniej
pociągające. Oczywiście, jeśli domyśli się, że to ty go wrobiłeś, napluje ci prawdopodobnie
w twarz bez względu na konsekwencje. Ale musiałby być uparty jak osioł, gdyż Tetrowie
żą
daliby ze dwadzieścia lat, a ty tylko dwa.
— Wciąż nie rozumiem — powiedział Zennata--238 — w jakim celu Amara Guur
potrzebuje pana usług. W Skychain City są setki szabrowników. Dlaczego chce akurat pana?
36
Na tym właśnie polegał cały kłopot. Teoria potwierdziłaby się w praktyce, gdybym
mógł tylko wydedukowac powód, dla którego Amara Guur potrzebowałby mnie tak
cholernie, by spreparować morderstwo i złowić mnie na haczyk.
Trudno było doszukać się w tym wszystkim większego sensu. Spojrzałem na
Zennatę-238 i zrozumiałem, że on nie widzi w tym niczego rozsądnego. Zbyt
uprzejmy, aby to powiedzieć wprost, w głębi serca był na sto procent przekonany, że
jestem winny jak wszyscy diabli.
Czy można temu się dziwić?
<S
N
iewolnictwo to ohyda — powiedziałem. — Nie powinno tolerować się go w żadnym
cywilizowanym społeczeństwie.
Właśnie obejrzałem w telewizji moją rozprawę. Wyglądało na to, że Zennata-238 odstawił
raczej bezbarwne przedstawienie. Tak naprawdę jednak nie wierzyłem, że ktoś inny zrobiłby
to lepiej. Nie potrzebuję dodawać, że wysoki sąd uznał mnie winnym. Odwołanie
rozpatrzono i odrzucono w ciągu kilku minut. Teraz musiałem odczekać ustawowe trzy dni,
ż
eby ktoś mógł mnie wykupić. Grałem w karty ze strażnikiem, zwanym Aquila-69. O
znaczonych kartach nie puścił pary. Zważcie, że używaliśmy jego
37
sprzętu i on zwyciężał. Graliśmy bez pieniędzy, dla wprawy.
— Jak się traktuje kryminalistów na twojej ro
dzinnej planecie? — zapytał.
Powiedziałem mu. Roześmiał się.
•
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że wszystko co my, niższe gatunki robimy, wam
wydaje się barbarzyńskie — powiedziałem. — Powinno jednak do was dotrzeć, że czasami
sprawy mają się całkiem odwrotnie. Niektóre wasze zwyczaje są dla nas nie do przyjęcia. U
nas niewolnictwo zostało zniesione przed ponad czterystu laty.
•
To tylko udowadnia, jak zacofana jest wasza kultura — odpowiedział. — Jest cała
kupa rzeczy, które powinniście odrzucić. Rezygnacja z nich potwierdziłaby, że osiągnęliście
jednak pewien poziom oświecenia. Takie wojny, na przykład. Wiem jednak dokładnie, że nie
tylko nie w głowie wam zarzucić je, na dodatek twoi pobratymcy są zaangażowani w
międzyplanetarną wojnę przez prawie cały czas, odkąd zaczęliście używać gwiazdolotów.
•
Takie są pogłoski — przyznałem — mówisz jednak nie na temat. To wasze
postępowanie trzeba poddać w wątpliwość, nie nasze. Kibluję tutaj w oczekiwaniu na ofertę
wykupienia. Jeżeli nikt się nie zgłosi, automatycznie zostanę skierowany do przymusowej
pracy w charakterze, jaki uznacie za stosowny. Albo to, albo zamienicie mnie w królika
doświadczalnego o nieświadomym umyśle na dwa-
38
dzieścia lat. Wydaje mi się, że to dosyć nieprzyjemna sytuacja. Nie powinno się poddawać
kogokolwiek podobnym praktykom.
Aquila-69 wzruszył ramionami.
— To konieczne. Nie tylko konieczne, ale nawet nieuniknione. Tetrowie mają dzięki temu
okazję przebadać historyczny rozwój tysięcy humanoidal-nych kultur. Zachodzi pewna
prawidłowość w zebranych informacjach, które naukowcy przeanalizowali i wyjaśnili. Istota
społecznych stosunków istniejących w humanoidalnym społeczeństwie opiera się w
przeważającej mierze na technologii będącej w posiadaniu tej kultury. Ekonomiczna
podstawa jej egzystencji zmienia się pod wpływem rozwoju techniki. Na samym początku,
gdy nie istnieje jeszcze żadna technologia warta wzmianki i zajęcia wszystkich
przedstawicieli, rasy poświęcone są sprawie utrzymania się przy życiu, nie tworzą się jeszcze
ż
adne złożone społeczne organizacje. Podstawowymi grupami są rodziny bądź też plemiona.
Brutalna siła zastępuje polityczną władzę.
Gdy wiedza osiągnie stan pozwalający relatywnie małej grupie pracowników, trudniących
się uprawą roli, wyprodukować wystarczającą ilość żywności, aby nakarmić dwukrotnie
liczebniejszą ludność, stwarza to warunki do powstania miast, a co za tym idzie innych,
bardziej złożonych organizmów. Władza polityczna jest zawsze całkowicie związana z
opanowaniem gruntów uprawnych. Dzieje się tak dlatego, że ten kto trzyma pieczę nad
ziemią, kon-
39
troluje także wytwarzane przez nią nadwyżki żywności. A one właśnie są podstawą
utrzymania mieszkańców miasta.
Kiedy wiedza osiągnie jeszcze wyższy poziom, pojawiają się coraz bardziej złożone
technologie, maszyny przejmują większość spraw związanych z produkcją dóbr. Rolnictwo
staje się wydajniejsze, a miasta rozrastają się. Pojawiają się fabryki. Istoty kontrolujące
maszyny osiągają większą polityczną władzę, pozwalającą im na współzawodnictwo z po-
siadającymi władzę z tytułu kontrolowania gruntów. To jest właśnie stopień w rozwoju
historycznym, którego twoja cywilizacja aktualnie doświadcza. Tobie, oczywiście, się
wydaje, że to już koniec przemian. Jeśli masz jednak wyobraźnię, pojmiesz, że tak nie jest.
Wy za to jesteście wiecznie zajęci kłótniami o to, komu należy się panowanie nad ziemią czy
maszynami albo też, która polityczna instytucja powinna je przejąć. My znamy już przebieg
historii wychodzący poza wasz barbarzyński okres. Jednak gdy chcemy wam to wyjaśnić,
nawet nie słuchacie. Jest to takie oczywiste, ale wy, barbarzyńcy, jesteście powszechnie
znani z głupoty i braku logiki. Tym co wyniknie z waszego obecnego stanu rozwoju
cywilizacji, a prawdopodobnie wyłania się już teraz i moglibyście to dostrzec, gdybyście
tylko potrafili, jest nowy system stosunków społecznych. Tak jak feudalizm zastąpiono
kapitalizmem, tak samo kapitalizm zostanie wyparty przez niewolnictwo. To jest nieunik-
nione. Wasza technologia już właściwie rozwinęła się
40
do tego stopnia, że zaopatrzenie w nieograniczoną energię jest wykonalne. Odkąd
opanowaliście energię podstawową i odkryliście drogę do międzygwiezdnych podróży,
sprawa kontroli Ziemi przestała mieć jakiekolwiek realne znaczenie. Jednak głupie teryto-
rialne wojny przeciw waszym barbarzyńskim sąsiadom udowadniają, że jednak nie
potrafiliście tego zrozumieć. Podobno posiadacie teraz mechaniczną siłę wystarczającą do
osiągnięcia nadprodukcji. śyjecie więc w materialnym dobrobycie. Z tego co mi wiadomo, w
twoim świecie prawdopodobnie niektórzy ludzie głodują. Jeśli tak, przecież nie jest to
konieczne. Na planetach zarządzanych przez Tetrów w żadnym wypadku nie spotka się
głodujących istot. Tak więc kontrola nad maszynami przestała odgrywać kluczową rolę w
walce o władzę polityczną.
•
Zatem co pełni kluczową rolę we władzy politycznej?
•
Powiem ci: decyduje o niej panowanie nad innymi jednostkami, kontrola pracy
wykonywanej dla dobra innych. Prawdę mówiąc, to był zawsze kluczowy element
politycznej władzy, to stanowi polityczną władzę, ale na prymitywnym etapie społecznego
rozwoju jest osiągana pośrednio, poprzez zastosowanie różnych środków. W ostatniej fazie
nie istnieją już żadne zastępcze środki. Końcowy wynik osiągany jest bezpośrednio.
Wszystkie społeczne stosunki przybierają zinstytucjonalizowane formy funkcjonujące na
zasadzie oddania jednostce kontroli nad pracą innego. Pieniądz oznacza bardziej samą pracę
41
niż produkt. Wszystkie zobowiązania zaciągnięte przez członków społeczeństwa, obojętne,
czy dobrowolne, czy też przymusowe, muszą zostać wykonane poprzez umowę o pracę. Jak
inaczej można spłacić dług w społeczeństwie dobrobytu, jeśli nie przez sprzedanie siebie
samego? Nie ma się nic innego do oferowania. Jeśli chcesz, możesz nazwać to niewol-
nictwem, ale to i tak będzie nieuniknione. Takie jest przeznaczenie wszystkich
humanoidalnych społeczeństw.
•
To fascynująca teoria — powiedziałem. — W żadnym stopniu nie poprawia mi to
jednak humoru.
•
Nazywamy to teorią materializmu dialektycznego — oświadczył Aquila-69, sumując
punkty z jeszcze jednej gry.
•
Wydaje mi się, że istnieje coś podobnego na mojej planecie — powiedziałem.
Zaśmiał się.
— Jacy śmieszni jesteście wy, barbarzyńcy — od
powiedział. — Wszyscy tacy sami. Opowiadamy
o odkryciach i jeśli nie jest to sprzeczne z waszą
wiedzą, próbujecie nam wmówić, że doszliście do
tych samych wniosków. Czyż nie widzicie, jakie to
absurdalne? Tylko poprzez skomplikowane porów
nania historii niezliczonych humanoidalnych ras
można się było pokusić o empiryczne uogólnienie.
Jak więc moglibyście stworzyć taką teorię bez obser
wacji rzeczy wspólnych setkom różnych przypad
ków?
42
•
Wciąż twierdzę, że wytworzenie sytuacji, w której jestem zmuszony zaprzedać siebie
po najniższej cenie, jest pogwałceniem moich praw jako rozumnej istoty — powiedziałem
wycofując się na pierwotną pozycję. Dyskusji z Tetrem nie można rozstrzygnąć na swoją
korzyść. Jest to po prostu niemożliwe.
•
A ty znów swoje — powiedział Aquila-69 — jeżeli nie potraficie przekonać o
autorstwie jakiejkolwiek teorii, po prostu nie chcecie o niej słyszeć. Jesteście uparci jak
głupcy i tyle. Jeśli uważacie nas za takich zacofanych, może pasowałoby wam, aby rządzili
tutaj vormyrowie.
•
Vormyrowie rządzą tutaj jak jasna cholera — powiedziałem mu, chociaż przekleństwa
wymówiłem w ojczystym języku. W pangalaktycznym parole takie słowa nie istnieją. —
Może oficjalnie rządzicie wy, ale Amara Guur sprawuje władzę nad zorganizowaną
przestępczością. Wy mnie aresztowaliście, osądziliście i skazaliście, ale to Amara Guur
wrobił mnie w to. Jesteście tylko narzędziem w jego grze. Dlatego właśnie narzekam.
Tym razem był na tyle przyzwoity, że nie roześmiał się. Zbył uwagę milczeniem, nie
biorąc jej poważnie.
— Mam nadzieję, że nie pogniewa się pan — po
wiedziałem — ale jest jedna rzecz dotycząca was,
Tetrów, której do końca nie rozumiem. Dlaczego
właściwie jesteście oznakowani numerami, a nie po
siadacie imion?
Czasem trzeba mieć się na baczności, zadając
43
obcym istotom osobiste pytania tego rodzaju. Przypadkowo można śmiertelnie obrazić
któregoś z nich, spostrzegając, że ich najświętsze obyczaje są dosyć pokrętne. Tetrowie
jednak nie są specjalnie obra-żalscy.
•
Stosujemy numery identyfikacyjne z dokładnie przeciwnych powodów, dla jakich
większość gatunków odrzuca zapis liczbowy i żąda imion — gładko odpowiedział. —
Obawiacie się zatracenia własnej osobowości. Jesteście zaniepokojeni, aby nie stać się nic
nie znaczącą jednostką w wielkiej społecznej całości. Mówiąc „stać się", mam oczywiście na
myśli „stanie się" według waszego pojmowania tej rzeczy. Natomiast my odmawiamy zgody
na imiona, ponieważ obawiamy się utraty naszego poczucia wspólnoty, naszej przynależności
do większego zbioru. Obawiamy się, że inaczej staniemy się nic nie znaczącymi jednostkami
wyobcowanymi z otoczenia. W tym wypadku „stanie się" oznacza „stanie się" według
naszego pojmowania rzeczy. Wszystko jest kwestią interpretacji sytuacji. Obiektywny opis
sytuacji nie ma większego znaczenia, bo przecież zawsze jesteśmy jednostkami i
jednocześnie członkami grup w konkretnych gatunkach. Czy to jasne?
•
Wygląda mi to na wielką bzdurę — rzekłem.
•
W chwilach egzystencjalnego kryzysu podtrzymuje mnie na duchu to — powiedział —
ż
e mimo wszystko musimy być przy zdrowych zmysłach. Dopiero wtedy gdy zgadzasz się z
nami, zaczynamy się martwić.
44
Jak już wspomniałem, z Tetrem nie można wygrać dyskusji. W tym momencie nasza
podnosząca na duchu rozmowa została przerwana, gdyż rozległ się sygnał z ręcznego
telefonu mojego partnera. Popatrzył na ekranik, a potem spojrzał na mnie.
•
Wygląda na to, że ktoś pragnie zaoferować ci kontrakt — powiedział.
•
A jednak!
7
R
zecz jasna nie oczekiwałem, że Amara Guur przybędzie we własnej osobie. Prędzej spo-
dziewałem się Haleba, który przecież już próbował skłonić mnie do współpracy na sposób
bardziej odpowiadający regułom. Po krótkim namyśle uznałem jednak, że ponieważ był
jednym ze świadków na moim procesie, przez pewien czas będzie się trzymał z dala ode
mnie.
Osobą, która faktycznie się pojawiła, aby złożyć mi ofertę, jak przypuszczano, nie do
odrzucenia, była niejaka Jacinthe Siani, z pochodzenia Kythnajka.
Wszystkie humanoidalne rasy galaktycznej wspólnoty są mniej lub bardziej podobne do
siebie. Wszystkie dysponują parą nóg, rąk, jedną głową i sposobem do jako takiego
porozumiewania się. To wszystko jednak wciąż pozwala na ekscentryczne ułożenie organów
zmysłów, rodzaj skóry itd. Powstały różne
45
systemy klasyfikacyjne polegające na zróżnicowanych ocenach ważności podobieństw i
różnic. Upraszczając całą sprawę, można powiedzieć, że istnieje z pół tuzina obcych
gatunków tak bardzo zbliżonych do rodzaju ludzkiego, że nie byłoby perwersją współżycie z
ich kobietami. Do tej małej, ale doborowej kategorii należą także Kythnajczycy.
Powstrzymam się od żartów o nich i im podobnych.
Jacinthe Siani była wystarczająco piękna, aby myśl o wykorzystaniu jej uczynić nie tylko
znośną, ale nawet wyjątkowo atrakcyjną. Jej skóra miała lekko-zielonkawe zabarwienie.
Pomijając ten szczegół, mogłaby uchodzić za kobietę z wyspy Bali. Nie miała jednak
spiczastych uszu, a ja to bardzo lubię.
•
Wraz z upływem czasu — odezwałem się do niej — moja sytuacja wygląda na coraz
bardziej surrealistyczną. Amara Guur zadaje sobie naprawdę sporo trudu, czyż nie? Najpierw
Haleb mnie znokautował, a teraz ty przychodzisz pogłaskać. Wiesz, on chyba jednak
przesadza.
•
Nie mam pojęcia, o co ci chodzi — zamruczała. Jej łagodny, niski głos był bardzo
przyjemny.
•
Tak. Nie przypuszczam, że masz pojęcie — powiedziałem. — Spróbuję zgadnąć. A
więc jesteś urzędniczką werbującą osoby do lokalnej farmy hodowlanej?
•
Potrzebuję człowieka z twoim doświadczeniem — powiedziała.
•
No właśnie.
•
Doświadczeniem dotyczącym eksploracji podziemi — uściśliła.
46
•
Ach tak — rzekłem próbując wyglądać na zaskoczonego i rozczarowanego. Nie była to
z pewnością najlepiej udana odzywka w moim życiu. Prawdę mówiąc, nie bardzo miałem
ochotę na wymuszane przekomarzanie się.
•
Osoby, które reprezentuję — kontynuowała — przygotowują wyprawę z zamiarem,
głębszej niż dotychczasowe, penetracji wnętrza podziemi. Chcemy zlokalizować szlak
prowadzący do samego Centrum.
•
Znam takiego człowieka — powiedziałem. — Wie więcej o Centrum niż jakakolwiek
inna istota na Asgardzie. Jest to jego prawdziwą obsesją. Zwie się Saul Lyndrach.
Na ułamek sekundy jak gdyby cień przemknął po jej twarzy. Zmrużyła oczy, a gdy na
krótko zmarszczyła brwi, biło z niej coś więcej niż tylko zaskoczenie. Nie oczekiwałem
kompletnie żadnej reakcji. Po prostu kontynuowałem rozmowę.
— Słuchaj no — powiedziałem — czuję pismo
nosem. Coś mi tutaj nie gra. Co wspólnego z tym
wszystkim ma Lyndrach? Chyba nic cię nie łączy
z jego nagłym zniknięciem? A co wiesz na temat tego
wielkoluda Myrlina? Znasz go?
Na żadne z tych pytań nawet nie zareagowała.
•
Mam pełnomocnictwa na zaoferowanie ci dwuletniego kontraktu — powiedziała. —
Otrzymasz także zwyczajową ochronę od fizycznego nadużycia i wymiernego ryzyka.
•
No jasne. Kiedy tylko znajdziemy się na mrozie, wszystkie paragrafy dotyczące
bezpieczeństwa będą miały wartość garści śniegu azotowego.
47
•
Nie udawaj głupiego, przecież potrzebujemy twojego doświadczenia. Utrzymanie cię w
dobrej kondycji leży w naszym interesie.
•
Bezwzględnie — zgodziłem się. — Ale przede wszystkim martwi mnie, co się ze mną
stanie, gdy już nie będziecie mnie więcej potrzebowali. Dlaczego właściwie zdecydowaliście
się na mnie? Skychain City aż się roi od poszukiwaczy skarbów w pięćdziesięciu różnych
gatunkach. Z każdych trzech, dwóch zaliczyło więcej wycieczek na mrozie niż ja. Co jest we
mnie, biednym Mike'u Rousseau, takiego wyjątkowego?
•
Jesteś osiągalny — wskazała.
•
Nie tak tanio — odparowałem. — Musisz mnie wykupić, a ja siedzę za morderstwo. Za
mniejszą sumę dostaniesz cały tuzin. Właściwie mogłabyś kupić kogo dusza zapragnie, może
z wyjątkiem Saula Lyrndracha. Gdybyś jego zechciała, musiałabyś wymyślić coś lepszego,
niż wrobienie go w morderstwo na kimś takim jak biedny, ciemny Sleath. Ale ty o tym wiesz,
prawda? Z Saulem już spróbowaliście. Co szczególnie pociągającego jest w ludziach?
•
Lubię pracować z tymi, z którymi czuję się swobodnie — powiedziała. — Jesteś ze
mną tak blisko spokrewniony, jak tylko wytwór obcej ewolucji może.
•
Taaak. W ciągu ostatnich kilku dni sporo się dowiedziałem o tajemniczym
funkcjonowaniu potężnego ramienia zbiegu okoliczności. Jeżeli chcesz kogoś za grosze, to
mogę polecić pewnego faceta. Zwą go Simeon Balidar. Byłbym zapomniał, on już należy do
waszej paczki, czyż nie?
48
•
Pierwszy raz słyszę o kimś takim — powiedziała. Wyglądało, że ma sporo
praktyki w bezczelnym kłamaniu. — W każdym razie, chcę ciebie.
•
Pochlebiasz mi — wymamrotałem. Ton wypowiedzi zabrzmiał uwodzicielsko.
Ale przynęta jest zawsze pociągająca.
•
To dobry kontrakt — zapewniła mnie. — Czy masz jakieś inne wyjście?
•
Mógłbym podjąć pracę u Tetrów.
•
Na połowę twojego życia?
•
Nie jest to najlepsze rozwiązanie — zgodziłem się — ale zawsze jakieś życie.
Zatrudnienie miałbym zapewnione.
•
Na twoim miejscu nie stawiałabym na to — powiedziała. — Niektóre z zajęć
oferowanych skazańcom przez Tetrów są dosyć niebezpieczne. Mógłbyś nie przeżyć
pierwszego roku twojej odsiadki.
Jej głos brzmiał swobodnie, ale potrafię uchwycić groźbę, gdy takowa się pojawia.
•
Naprawdę zadajecie sobie sporo trudu — powiedziałem.
•
Jakoś sobie z tym radzimy — zapewniła — czasem konieczny jest połów.
•
Zawsze istnieje możliwość, że otrzymam jeszcze inną ofertę. W końcu, jeżeli
powszechnie cieszę się taką reputacją jak u was, może się okazać, że z tuzin wypraw
spróbuje mnie skaperować.
•
Nie wydaje mi się — powiedziała. — Szczerze mówiąc, byłabym bardzo
zdziwiona, gdybyś otrzymał chociaż jedną ofertę.
3 - Podróż do Centrum
49
— Nie obchodzi mnie, jak bardzo byłabyś zdzi
wiona. Mam prawnie zagwarantowane trzy dni i chcę
je wykorzystać. Gdy upłynie ten termin, może wtedy
podpiszę wasz gówniany kontrakt. Jak na razie
Amara Guur posiada wszystkie asy z talii, ale ja nie
mam zamiaru oddać partii walkowerem. Możesz mu
to powiedzieć. Zobaczymy się znów, gdy mój czas się
skończy. A do tej chwili...
Na tym skończyłem. Nie było już do dodania nic, co nie zabrzmiałoby bezsensownie.
Uśmiechnęła się.
— Możesz porozumiewać się z kim chcesz — po
wiedziała. — Nikt i tak cię nie wykupi. Nie znajdziesz
ż
adnego przyjaciela, który pokładałby w tobie tak
duże zaufanie. Prawdę mówiąc, byłabym zaskoczona,
gdybyś zdołał doszukać się chociaż jednego sprzymie
rzeńca.
Oświadczywszy mi to, wyszła. Wymierzyłem kopniaka w szklaną ścianę, ale wszystkim co
na tym zyskałem, był obolały palec.
Gnębiło mnie okropne podejrzenie, że miała rację.
8
P
ierwszą osobą, z którą chciałem się skontaktować, był Saul Lyndrach. Nie było go jednak w
domu. Zadzwoniłem do Scariona-74 z Kontroli Imigracyjnej, aby zapytać go, czy ma pojęcie,
gdzie
50
się podziewa Myrlin. Niestety. Przyznał się, że trochę go ta sprawa zaciekawiła. Jednak
oświadczył także, że żadne oficjalne śledztwo nie zostało wszczęte. Prawdopodobnie jego
zainteresowanie polegało na tym, że odkąd Saul przejął odpowiedzialność za Myrlina,
Kontrola Imigracyjna umyła ręce od wszelkich związanych z nim spraw.
Do kogo jeszcze mogłem zwrócić się po pomoc?
Nie czując się zbyt pewnie, zadzwoniłem do Aleksandra Sovorova.
•
Alex — powiedziałem poważnie — ja tego nie zrobiłem.
•
Ależ, oczywiście — odpowiedział — nawet mi to przez myśl nie przeszło.
•
Amara Guur mnie wrobił. Być może zabrzmi to niewiarygodnie, ale wszystko
wskazuje, że udziela poparcia pewnej ekspedycji do podziemi.
•
Być może brzmi to niewiarygodnie — zgodził się — ale wygląda na to, że tak
naprawdę jest. Zdajesz sobie sprawę, jak błyskawicznie rozchodzą się tutaj plotki? Wszystkie
te bzdurne opowieści o Centrum powróciły do łask. Jak wiem z własnego doświadczenia,
zdarza się to mniej więcej raz na rok. Ale po raz pierwszy dali się na to złapać vormyrowie.
Sądzę, że tajemnice Asgarda dostaną w końcu nas wszystkich.
•
Wyciągnij mnie stąd — powiedziałem. Nie miałem ochoty wdawać się w filozoficzne
dysputy dotyczące porażających umysł rezultatów popularnej mitologii.
51
•
Chciałbym ci jakoś pomóc — powiedział So-vorov — ale naprawdę nie mam pojęcia,
jak mógłbym to zrobić. Ja nie mam pieniędzy.
•
ZKB dysponuje przecież funduszem. Zaprzedam im się na warunkach, jakie tylko
wymyślą. Na dziesięć lat, nawet piętnaście. Ale wyciągnij mnie.
•
ZKB nie działa na takich zasadach — poinformował mnie.
•
Alex — mówiłem cierpliwie — to jest sprawa życia i śmierci. W porządku, nie czułeś
się na siłach, aby udzielić poparcia mojemu podaniu w sprawie pożyczki na ekwipunek.
Doskonale to rozumiem. Ale teraz chodzi o coś całkiem innego. Nic mnie nie obchodzi
polityka ZKB. Chcę, żebyś przestał płaszczyć swój leniwy tyłek i zrobił coś w tej sprawie.
Musisz bezwzględnie mnie stąd wyciągnąć.
•
Mike, ty jednak nic nie rozumiesz — oświadczył — i mógłbym dodać, że nie po raz
pierwszy. Zarząd Koordynacji Badań to wyjątkowa instytucja. Tuziny różnych ras przekazują
swoje zasoby, swoją wiedzę, swoje wysiłki dla osiągnięcia wspólnego celu. Nie masz w
ogóle pojęcia jakie to skomplikowane, jak trudno utrzymać równowagę. Bez względu na
rasę, wszyscy muszą odsunąć na bok swoje osobiste i grupowe zasady na rzecz wspólnej
sprawy. ZKB ma zawsze pierwszeństwo. Nieistotne są prywatne potrzeby jednostek, czy
nawet całych gatunków. Jest to najważniejsza sprawa w jaką my, ludzie, kiedykolwiek
byliśmy zaangażowani. Inne rasy nigdy nie przestaną uważać nas za barbarzyńców, jeśli
zauwa-
52
żą
, że nie udzielamy się stuprocentowo. Bóg jeden wie, że chciałbym ci pomóc, ale nie mogę.
Z pewnością sam to rozumiesz?
— Słuchaj no ty... — powiedziałem najbardziej
racjonalnym tonem, na jaki się mogłem zdobyć.
— Jeżeli jakoś się stąd nie wydostanę, wykończą
mnie. Będę TRUPEM. Nie potrzebuję pogadanek
o cudach międzygatunkowej kooperacji. Potrzebuję
pomocy.
•
Przykro mi — rzekł. Naprawdę słowa te były pełne żalu. — Po prostu nic nie da się dla
ciebie zrobić. A właściwie nic co by się wiązało z ZKB. Czy mógłbym coś uczynić dla
ciebie, nie mieszając w to tej instytucji?
•
Nie — powiedziałem wyczerpany — całkiem nic...
•
Jest mi nieskończenie przykro — powiedział
— a przy okazji, jeśli to może być pociechą, wojna
się skończyła.
•
Jaka wojna? — zapytałem. Miałem na głowie ważniejsze sprawy.
•
No ta wojna. Mój Boże, czy nic nie wiedziałeś, że byliśmy w stanie wojny?
•
Ach, ta wojna. No i kto wygrał?
•
No więc, według mojej wyważonej opinii nie wygrał nikt i nigdy nie mógł. Sam fakt
prowadzenia walk wyrządził naszej reputacji w galaktycznej wspólnocie szkodę nie do
naprawienia. Wydaje się jednak, że pokonaliśmy wroga. Sądzę nawet, że wybiliśmy ich co
do ostatniego żołnierza. Okupujemy teraz ich planetę.
53
— Wspaniale. Naprawdę poprawiłeś moje samopoczucie.
Ale tak naprawdę nie poczułem się lepiej. Może to odrażające przyznać się do tego, ale w
tym momencie niewiele mnie wszystko obchodziło.
Dopiero później zdałem sobie sprawę, jak bardzo powinienem się cieszyć. Bo w końcu,
tak naprawdę, nasza zwycięsko zakończona wojna uratowała mi życie.
9
C
hyba was to specjalnie nie zaskoczy, że nie było wielkiego ruchu w interesie związanym z
wykupieniem mnie. W innych warunkach człowiek mógłby się poczuć szczególnie
nielubiany. Tak jak się rzeczy miały, zawsze mogłem odwołać się do idei, że ci którzy
autentycznie pragnęli mojej pomyślności, byli albo zbyt biedni, albo zbyt zastraszeni, aby
zrobić cokolwiek w tej sprawie.
Podczas gdy chwile wytchnienia powoli odpływały, desperacko próbowałem wymyślić
wyjście z sytuacji. Wyobraźnia nie spisywała się jednak najlepiej. Cała sprawa była zbyt
sprytnie obmyślana. Jedynie zaprzedanie się Amarze Guurowi stwarzało szansę na
przeżycie, przynajmniej na najbliższą przyszłość. O niczym bardziej nie marzyłem, jak o
pokrzyżowaniu jego podstępnych knowań, cokolwiek by to było. Ale
54
niech mnie diabli wezmą, jeśli pozwolę, aby mnie wykończyli lub zamienili w
farmaceutyczną fabrykę.
Próbowałem pocieszyć się myślą, że przynajmniej wyniuchałbym o co, do diaska, w tym
wszystkim szło. Wydało mi się to jednak zbyt wysoką ceną za usatysfakcjonowanie
niewinnej ciekawości.
Tak więc gdy wyznaczona godzina nadeszła, jak wszystkie określone chwile nieuchronnie
i nieubłaganie zwykły to czynić, miałem dosyć fatalistyczne odczucia związane ze sprawą.
Nawet wyraźnie uwodzicielskie pozy zawodowej femme fatale, którą Guur oddelegował do
pomocy w przełknięciu gorzkiej pigułki, zawiodły i nie uczyniły moich widoków bardziej
ponętnymi, niż były w rzeczywistości. Z celi zaprowadzono mnie do Domu Sprawiedliwości,
gdzie w obecności sprawującego urząd sędziego, niezbyt godnego zaufania adwokata i
dobrego przyjaciela Aquily-69, miał być podpisany decydujący o wszystkim dokument.
Zadaniem zebranych było poświadczenie, że sygnuję kontrakt z własnej, nieprzymuszonej
woli. Zezwala się przy tym na pusty śmiech.
Podczas gdy sędzia odczytywał w perfekcyjnym parole dokument, mój wzrok spoczywał
na zegarze ściennym, obserwując umykający czas. Standardowy dzień tetrański liczy około
dwadzieścia osiem godzin, podzielonych na sto jednostek, które z kolei są znowu dzielone na
setne części. Tak więc każda najmniejsza jednostka ma w przybliżeniu dziesięć sekund.
Obserwowanie jak upływają, przypomina legendarną chińską torturę za pomocą wody.
55
Przygotowali już nawet Biro i poduszkę do brania odcisków palców, kiedy przeznaczenie
wyskoczyło ze swojej wyrobionej koleiny i wzięło jeden z tych dramatycznych zakrętów, za
które jest słusznie sławione.
Rozległ się hałas raptownie uderzających o wy-froterowaną plastikową podłogę butów i do
sali wkroczyło pół tuzina ludzi w schludnych, czarnych uniformach — z blondynką na czele.
Sprawiała wrażenie, jak gdyby uważała, że jej gniewne spojrzenie zdolne jest zamienić
wszystkich w kamień.
— Russel — rozkazała — nie podpisuj tego świstka!
Nie miałem zamiaru uprawiać słownej szermierki, więc nie zwróciłem uwagi na wymowę
mojego nazwiska. Wlepiłem tylko w nią oczy. Nadchodziła maszerując, dosłownie
maszerując, przejściem między ławkami. Oddział gwiezdnych gwardzistów podążał za nią.
Na samym końcu, aby nadążyć, truchcikiem nadbiegał Aleksander Sovorov.
Jacinthe Siani rozejrzała się wokół, jak gdyby szukając moralnego poparcia. Pozostała
jednak osamotniona. Nawet gdyby towarzyszyło jej tuzin goryli Guura, nie odegrałoby to
większej roli. Po pierwsze byłoby dyplomatyczną gafą wszczynać zamieszki w Domu
Sprawiedliwości w obecności urzędującego sędziego. Po drugie gwiezdny kapitan i jej
sześciu zuchów uzbrojeni byli w ogniowe pistolety, i wyglądali na takich, którzy wiedzą jak
je używać.
Gwiezdna kapitan podeszła do podnóża podium,
56
a następnie wskoczyła nań, aby podejść do stołu, przy którym odbywała się nasza mała
ceremonia. Zerknęła na Jacinthe Siani, wykrzywiła lekko usta, potem spojrzała gdzieś w bok,
promieniując pogardą. Kythnajka zazgrzytała zębami.
•
Jestem kapitan Susarma Lear z Ziemskiej Gwiezdnej Gwardii — przedstawiła się
blondyna. — śądam, aby tego człowieka przekazano pod moją opiekę. Zapłacę konieczną
sumę.
•
To niemożliwe! — sprzeciwiła się Jacinthe Siani. — Termin upłynął. Ten człowiek
podpisze teraz kontrakt, który już zaakceptował.
Nie wydawało mi się, aby był to odpowiedni czas na drobiazgi. Porwałem ze stołu sporny
dokument, przedarłem go na pół i rzuciłem pod nogi Kythnajki.
— Rozmyśliłem się jeszcze przed terminem — po
wiedziałem. — Zamiast tego mam zamiar zaakcep
tować ofertę kapitan Gwiezdnej Gwardii. Pełen na
dziei spojrzałem na sędziego. Ten popatrzył na Zen-
natę-238.
Zennata-238 umiał znaleźć się w sytuacji.
•
Uznaję — powiedział — że z braku przeciwstawnych dowodów, jesteśmy zmuszeni
zaakceptować oświadczenie pana Rousseau, iż rzeczywiście zmienił swoje zamiary przed
upływem wyznaczonego terminu. W każdym razie, jeszcze nie potwierdził, że ma zamiar
podpisać dokument. Nie można więc utrzymywać, jakoby formalnie zaakceptował kontrakt
panny Siani.
•
Wydaje mi się, że jest to racjonalne podsumo-
57
wanie całej sytuacji — zgodził się sędzia. — Jeżeli tylko kapitan Gwiezdnej Gwardii
usatysfakcjonuje mnie zachowaniem warunków prawnych, nie widzę powodu, dlaczego nie
miałaby uzyskać zwolnienia więźnia.
Spojrzałem prosto w twarz Jacinthe Siani i uśmiechnąłem się szeroko.
•
Robię to z bólem serca, ale uwielbiam kobiety w mundurach.
•
Pożałujesz tego — wysyczała, tracąc zimną krew pod wpływem stresu.
•
Jeśli będę miał coś do powiedzenia na ten temat — zapewniłem ją — wyniosę się z tej
planety, zanim Amara Guur zacznie ją nadgryzać.
Kapitan Gwiezdnej Gwardii podeszła do Zennaty--238 i sędziego. Tymczasem Sovorov
przyłączył się do mnie. Gwardziści zostali na dole, spoglądając na Jacinthe Siani, która
opuszczając salę wyglądała, jak gdyby się gdzieś spieszyła.
•
Chryste Panie! — powiedziałem. — Nie zasypiasz gruszek w popiele. Skąd ją
wytrzasnąłeś?
•
Tak naprawdę to nie ja ją wytrzasnąłem — odpowiedział. — Została mi narzucona.
Ten nadgorliwy idiota z Kontroli Imigracyjnej zadzwonił do mnie i zapytał, czy ze względu
na zniknięcie Saula Lyndracha i z powodu twojego uwięzienia, nie mógłbym odegrać roli
sponsora dla kilku krótkoterminowych imigrantów? Miałem już zamiar wepchnąć ich komuś
innemu, gdy pani kapitan we własnej osobie włączyła się do rozmowy. Oświadczyła, że ma
nie
58
cierpiącą zwłoki sprawę, nic ją nie obchodzą biurokratyczne szczegóły i że mógłbym być
uprzejmy zezwolić na błyskawiczną odprawę. Pomyślałem sobie, że lepiej podporządkuję się
jej prośbie.
•
Doskonale to rozumiem — mruknąłem. — Ale jak ją przekabaciłeś, aby mnie
wykupiła?
•
Ach, to nie był mój pomysł — powiedział. W tym momencie zalew spontanicznego
zachwytu, który dotychczas odczuwałem, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
— Bo widzisz — kontynuował — gdy ją przepuściłem, pierwszą rzecz o jaką mnie zapytała,
było gdzie mogłaby znaleźć Saula Lyndracha. Wyjaśniłem jej, że zniknął bez wieści. Wtedy
ona wyjawiła, że tak naprawdę poszukuje obcego, którym Lyndrach zajął się przed kilkoma
dniami. Z kolei ja wyjaśniłem, że ten osobnik opuścił miasto przez piątą śluzę wczoraj zaraz
po północy. I to w twoim pojeździe. Wtedy...
•
Co zrobił? — pisnąłem. Po usłyszeniu tej szokującej wieści moje serce biło jak
szalone. Wiadomość, że moja gablota została uprowadzona od razu wybiła mi z głowy
postanowienie porzucenia tej planety bez troszczenia się nawet o zmianę bielizny.
•
Tak mi przykro —- powiedział Sovorov — nic o tym nie wiedziałeś?
•
Jasne, że nie miałem o tym pojęcia, ty głupcze!
•
Czy mogłem wiedzieć, że nie otrzymałeś informacji — powiedział rozzłoszczonym
głosem.
•
Nieważne już. Skąd o tym wiesz?
•
A więc najpierw zadzwonił do mnie niejaki
59
Scarion-74, facet z Kontroli Imigracyjnej. Było to, oczywiście, jeszcze przed przybyciem
kapitan Gwiezdnej Gwardii. Facet pyta mnie, czy w pojeździe z obcym przybyszem nie było
przypadkiem Saula Lyndracha. Bo widzisz, jeśli go tam nie było, oznaczałoby to naruszenie
odpowiedzialności.
Normalnie Scarion-74 nie przejmowałby się tym, ale ze względu na fakt, że w całej tej
sprawie były pewne niejasności...
•
Czy Saul był z tym obcym przybyszem?
•
A skąd mam wiedzieć? — odparł. — Tak czy inaczej, opowiedziałem o tym wszystkim
pani kapitan, a także poinformowałem ją, że Lyndracha znałeś tak jak wszyscy inni.
Powiedziałem jej też, że jeśli miała zamiar ścigać obcego spoza miasta, ty byłbyś
najodpowiedniejszym człowiekiem na przewodnika. Wskazałem, że chyba będziesz chciał
odzyskać swój pojazd, jeśli twoje oskarżenie o morderstwo zostanie wymazane poprzez
odpowiednią zapłatę. To uczyniłoby z was ludzi związanych wspólną sprawą.
Jak na mój zmącony myślami umysł, sprawy toczyły się zbyt szybko.
— Jak on właściwie dobrał się do mojej gabloty?
— zapytałem. — Klucze powinny być w mieszkaniu.
Sovorov wzruszył ramionami. Nie starczyło już czasu, aby zgłębić tę zagadkę. Kapitan Lear
dotknęła mojego ramienia.
— W porządku — powiedziała — jesteś wolny.
Tetrowie otrzymają swoją należność. Pamiętaj o tym,
ż
e nie robię tego dla twoich pięknych oczu. Masz
u mnie dług. Podpisz tutaj.
60
Zapoznała mnie z plikiem papierów, formularze w trzech egzemplarzach w języku
chińskim i angielskim. Nie bardzo docierało do mnie, o co w nich chodzi.
•
Co to jest? — zapytałem z głupia frant.
•
Te dokumenty stwierdzają twoją chęć wstąpienia do wojska — powiedziała. —
Gwiezdna Gwardia ma zamiar zrobić z ciebie mężczyznę.
•
Ale ja nie chcę — wyrwało mi się. Zrezygnowałem jednak ze sprzeciwu, gdy
spojrzenie jej jasnych błękitnych oczu zamieniło się we wzrok Gorgony, który już wcześniej
zmiażdżył Siani.
Spojrzałem na papierzyska, zastanawiając się, czy mam powody czuć się przygnębiony.
•
Czy nie mówiłeś mi przypadkiem, że twój gatunek zarzucił niewolnictwo przed wielu
generacjami? — spytał przypatrujący się z zainteresowaniem Aquila-69.
•
Niby tak — potwierdziłem. — Zdaje mi się jednak, że nie jesteśmy w końcu takimi
barbarzyńcami.
10
N
ie dostałem, oczywiście, patentu oficerskiego. Nie dostałem nawet munduru. Kapitan
Gwiezdnej Gwardii Susarma Lear wetknęła pod pazuchę mój akces do wojska i
poprowadziła przej-
61
ś
ciem między ławkami pod oślepiający blask łukowych lamp kopuły. Przekazywanie
elementarnych wiadomości trwało około pół minuty.
•
To jest porucznik Crucero — wskazała na jednego ze swoich wesołych zuchów. —
Jakikolwiek rozkaz wyda, ty masz go wykonać. — Jestem kapitan Gwiezdnej Gwardii, Lear.
Czegokolwiek zażądam, musisz się podporządkować. Jeśli nasuwają ci się jakieś pytania,
lepiej ich nie zadawaj. A teraz powiedz, co wiesz o androidzie?
•
O jakim androidzie?
•
O tym olbrzymie, który porwał twój pojazd. Znany jest pod nazwiskiem Myrlin.
•
To on nie jest człowiekiem? — dopytywałem się.
•
Jest androidem — stwierdziła. — Zadałeś o dwa pytania za dużo. Co o nim właściwie
wiesz?
•
Nawet go na oczy nie widziałem — powiedziałem. — Poproszono mnie, abym za
niego poręczył, a tym samym umożliwił mu wejście do miasta. Przekazałem go Saulowi
Lyndrachowi. Próbowałem skontaktować się z Saulem, zanim wrobiono mnie w to ohydne
morderstwo, ale nie dałem rady. Zapadł się, z androidem do spółki, pod ziemię, dopóki jakiś
durny personel śluzy nie wypuścił go odjeżdżającego moją gablotą. Już się cieszę na myśl,
jak ubierze się w mój skafander. To nauczy rozumu tego drania!
•
A to niby dlaczego?
•
Wieść niesie, że jest z pół metra wyższy ode
62
mnie. Skafandry przeciw zimnu nie są rozciągliwe. W każdym razie nie do tego stopnia.
Staliśmy przed Domem Sprawiedliwości.
•
Więc dokąd się udajemy? — zapytała.
•
Na pokład twojego okrętu za pomocą Podniebnego Łańcucha — odparłem pełen
nadziei. — Mam rację?
•
Przybyliśmy tu w pościgu za Myrlinem — powiedziała — i dostaniemy go.
•
Jest gdzieś na zewnątrz — sprzeciwiłem się. — W jaki sposób, do diabła, masz go
zamiar znaleźć? Nie jesteśmy w stanie nic zrobić, możemy tylko czekać na jego powrót. I o
niebo lepiej będzie nam się czekało na pokładzie twojego okrętu niż tutaj, na dole.
•
Przypuśćmy, że wcale nie wróci? — rzekła.
•
To kłopot sam spadnie ci z głowy, nie mam racji?
Znów spojrzała na mnie ciężko.
— Słuchaj — powiedziałem. — Wydaje mi się, że
ź
le oceniasz sytuację, w jakiej się znalazłem. A do
kładnie, w jakiej się oboje znaleźliśmy. W tej chwili
jestem praktycznie ruchomym celem, a ty razem ze
mną. Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale ja
mam wrogów. Ratując mnie z paszczy lwa, sama
przysporzyłaś sobie nieprzyjaciół. Tutaj nie jest zbyt
bezpiecznie.
Jej ponury wzrok przenikał najgłębsze zakamarki mojej duszy.
— Szeregowcu Russell — powiedziała zimno —
63
wstąpiłeś do gwiezdnych sił. Z pewnością masz wrogów. My też ich mamy. Mój okręt już
dziewiętnaście miesięcy, według czasu ziemskiego, przebywa w rejsie bojowym. Przez cały
ten czas zwalczaliśmy napastników otrzymujących wsparcie z wielu planet. Zniszczyliśmy
ich. Wypaliliśmy całe światy. Perspektywa uczynienia sobie wrogów pośród drobnych
kryminalistów Skychain City nie przeraża nas. Czy to do ciebie dociera?
•
Do mnie, tak — zapewniłem ją — ale do Amary Guura, być może, nie.
•
W jaki sposób mogłabym się skontaktować z lokalnymi agencjami stojącymi na straży
prawa? — zapytała. To był wyjątkowy przypadek.
Gdy mówiła, spoglądałem ponad jej ramieniem na zbliżający się odcinek ruchomej drogi.
W tym właśnie momencie przebywali na nim trzej reprezentanci prawa: tetrańscy
funkcjonariusze ładu i porządku uzbrojeni w paralizatory umysłu. Normalnie nie byłby to
widok napędzający stracha niewinnemu obywatelowi, jak ja. Jednak od chwili gdy ich
ujrzałem, ich wzrok spoczywał na mnie.
Nie odpowiedziałem na pytanie Susarmy. Wtedy ona zerknęła w tym samym kierunku co
ja. Wyglądała na zadowoloną. Funkcjonariusze prawa zeskoczyli zgrabnie z ruchomego
chodnika, ignorując moją towarzyszkę. Przywódca zwrócił się do mnie.
•
Czy pan Michael Rousseau? — zapytał.
•
Ja tego nie zrobiłem — rzekłem.
•
Na razie nie jest pan podejrzany o popełnienie
64
przestępstwa — poinformował mnie służbowo.
— Prowadzimy jednak śledztwo w sprawie wielo-
krotnego morderstwa. Fakt, że pańskie nazwisko
zostało wymienione w związku z niektórymi ofiara
mi, zmusza nas do zadania panu paru rutynowych
pytań. Nie wydaje mi się konieczna rozmowa w biu
rze, pod warunkiem, że nie ma pan nic przeciwko
rejestrowaniu swoich odpowiedzi na miejscu.
Kapitan Gwiezdnej Gwardii spojrzała na mnie dosyć dziwnie, jak gdyby
zastanawiała się, czy przypadkowo nie zaangażowała Kuby Rozpruwacza.
•
Kogo znów wykończono? — zapytałem.
•
Wygląda na to, że uśmiercono siedem istot
— oświadczył policjant. — Trzech vormyrów, jed
nego Spirellyjczyka, jednego człowieka i dwóch Za-
barańczyków. Troje spośród wymienionych składało
ostatnio zeznania na procesie, pańskim procesie.
Wszyscy trzej zeznali, że w ich obecności, w następ
stwie sporu podczas gry w karty, zamaltretował pan
Sleatha na śmierć.
•
Balidar nie żyje? — zapytałem anemicznie. Był to z pewnością dzień wielkich
niespodzianek.
•
Simeon Balidar to zmarły człowiek — potwierdził funkcjonariusz prawa. —
Spirellyjczyk Lema także zeznawał przeciwko panu. Tak samo uczynił Zabarańczyk,
niejaki Shian Mor.
Moją pierwszą myślą, muszę się przyznać, było lekkie rozczarowanie, że
najwyraźniej wśród trupów nie było Haleba.
— Przecież wiecie, że to nie moja sprawka —
4 - Podróż do Centrum
65
powiedziałem. — Siedziałem w pudle. Zapytajcie Aquilę numer taki a taki.
•
Już powiedziałem: jest pan poza wszelkim podejrzeniem — odparł Tetr, ściągając brwi
na skutek niegrzecznego sposobu, w jaki odniosłem się do jego rodaka. — Chcę tylko od
pana usłyszeć, czy wie pan coś o tej zbrodni? Czy zna pan kogoś, oprócz siebie, kto miałby
jakieś porachunki z tymi istotami?
•
Nie mam nic do powiedzenia na temat tej zbrodni — powiedziałem zgodnie z prawdą.
— Ofiary uczestniczyły w spisku mającym zwieść wymiar sprawiedliwości poprzez
doprowadzenie do skazania mnie za przestępstwo, którego nie popełniłem. Wydaje mi się, że
spisek był dziełem Amary Guura. Być może u niego dowiecie się, kto widziałby korzyść w
usunięciu jego agentów. A może przypadkiem jest on jednym z uśmierconych vormyrów?
Funkcjonariusz prawa nie wyglądał na zbyt uszczęśliwionego moim zeznaniem, jednakże
pracowicie je zarejestrował.
•
Amara Guur nie znajduje się wśród ofiar — uprzejmie odpowiedział na pytanie. —
Czy może pan dostarczyć dowodów na potwierdzenie zeznań?
•
No pewnie — odparłem. — Oświadczam ze stuprocentową pewnością, że to nie ja
zamordowałem Sleatha, a tylko zadbano, żeby tak wyglądało. Dowodami są: moja własna
pamięć i moje zmysły. Innych nie potrzebuję.
Kapitan Gwiezdnej Gwardii najwyraźniej uważała, że marnuje swój czas.
66
•
Czy macie zamiar wysunąć oskarżenia przeciwko temu człowiekowi? —
zażądała wyjaśnień.
•
Nie — stwierdził funkcjonariusz.
•
W takim razie nie ma pan prawa przesłuchiwać go bez mojej zgody. Ten
mężczyzna jest szeregowcem gwiezdnych sił Ziemi. Jestem jego przełożonym ofice-
rem. Tak się składa, że potrzebuję pewnych informacji, których pan może
prawdopodobnie udzielić., Chciałabym wiedzieć, gdzie aktualnie może się znajdować
skradziony pojazd. Oczekuję także waszej współpracy w pochwyceniu i ekstradycji
złodzieja.
•
Obawiam się — powiedział funkcjonariusz — że ponieważ w tej chwili jestem
zajęty prowadzeniem śledztwa o morderstwo, nie pomogę pani. Proszę zadać sobie
trochę trudu i zadzwonić z pierwszego lepszego telefonu do naszego biura. Jestem
pewien, że chętnie ktoś przedyskutuje z panią tę sprawę. Czy dawała pani do
zrozumienia, że nie powinienem dłużej przesłuchiwać tego obywatela?
•
To właśnie miałam na myśli — odszczeknęła. — Mamy własne sprawy do
załatwienia.
•
Zostało to dokładnie zanotowane — powiedział lekko rozgniewany Tetr. — Być
może skontaktujemy się jeszcze z panią.
Odwrócił się, wskoczył na ruchomy chodnik i wraz z towarzyszami odjechał.
Kapitan Gwiezdnej Gwardii, Lear, utkwiła we mnie wzrok.
— Gdybyś mnie pytała o zdanie — powiedziałem
przyjaźnie — zasugerowałbym przeprowadzenie ma-
4*
67
łego śledztwa na własną rękę. Aby zdobyć kluczyki od mojej gabloty, musieli przecież
włamać się do kawalerki. Chciałbym tam pójść i rozejrzeć się, co jeszcze skradziono. Może
znajdziemy jakąś pomocną wskazówkę. A przy okazji, jestem głodny. Upitrasimy sobie coś u
mnie.
•
Zdawało mi się, że boisz się poruszać po ulicach ze względu na możliwość nastawania
na twoje życie? — powiedziała trochę ironicznie.
•
Zgadza się — zapewniłem ją. — Ale nie zamierzasz wpuścić mnie na pokład swojego
okrętu, prawda? Poza tym, wygląda na to, że nie jesteśmy jedynymi dobrymi w tej grze. Ktoś
zaczął mordować morderców. Nie mam pojęcia, kim jest ta osoba, ale życzę jej wszystkiego
najlepszego w jej przyszłych zabiegach. Więc idziemy do mnie?
•
Idziemy — powiedziała ponuro. Odniosłem wrażenie, że nie była do mnie całkowicie
przekonana, ale jeszcze nie powiedziała mi tego prosto w oczy.
Podróż do domu zajęła dwadzieścia minut, a po drodze nikt nie dybał na moje życie.
Wprowadziłem kapitan i jej oddział do chaty. Nie zauważyłem żadnych śladów włamania.
Właśnie zaczynałem czuć się bezpiecznie, jak zwykle w znajomym otoczeniu, gdy
zauważyłem coś zdecydowanie nieoczekiwanego.
Ktoś leżał na moim łóżku.
Był to Saul Lyndrach. Wyglądał „bardzo martwo".
68
11
N
ie będę was zanudzał zdawaniem sprawozdania z każdego słowa jakie padło przed
wieczorem, w poszukiwaniu wyjaśnienia obecności zmarłego Saula Lyndracha w moim
łóżku. Niech wystarczy, jeśli powiem, że Tetr przeprowadził śledztwo z chwalebną
dokładnością i doszedł do następujących wniosków.
Punkt pierwszy. Zgon Lyndracha nastąpił rano, około dwunastej osiemdziesiąt, gdy ja
spałem w celi. Było to mniej więcej dwie godziny po tym, jak Myrlin, kierując moim
pojazdem, przejechał śluzę numer 5. Jednak tetrański patolog stwierdził, że ofiara mogła być
nieprzytomna już na kilka godzin przed śmiercią.
Punkt drugi. Powodem utraty przytomności Saula Lyndracha przed zgonem, był zły stan
zdrowia. Natomiast jego zła kondycja była wynikiem poddania go, prawdopodobnie,
torturom. Według tego samego patologa, tortury były zadane przed kilku dniami, na krótko
po tym, jak Saul wyraził zgodę na przyjęcie do siebie bezdomnego androida.
Punkt trzeci. Przed utratą przytomności Lyn-drach, za pomocą mojego telefonu, poczynił
całą serię ważnych zakupów. Nabył skafander o wyjątkowo dużym rozmiarze i wystarczającą
liczbę zapasów do zaopatrzenia gabloty na podróż trwającą kilkaset dni (według czasu
tetrańskiego). Właściwie wydał wszystkie posiadane kredyty. Kupione dobra dostarczono do
miejsca garażowania mojego pojazdu.
69
Punkt czwarty. Ani Saul Lyndrach, ani osobnik zwący siebie Myrlinem nie wezwał
pomocy medycznej. Saul jednak pozostawił na ekranie telefonu adresowaną do mnie
wiadomość. Donosiła: Drogi Mike, nie mamy zielonego pojęcia, gdzie jesteś, dlatego nie
możemy zapytać cię o pozwolenie. Pilnie potrzebujemy twojej gabloty. Nie jesteśmy w stanie
dostać się do mojego pojazdu, ale po naszym odjeździe ty będziesz mógł to uczynić. Należy
do ciebie. Myślę, że to uczciwy interes. Przykro mi, jeśli okaże się inaczej. Saul.
Wywnioskowaliśmy z tego, że Saulowi nie było nic wiadomo o moim aresztowaniu.
Zamierzał udać się na wyprawę razem z Myrlinem. Ale z jakiego powodu, zastanawialiśmy
się, Saul nie mógł użyć własnego statku?
To było właściwie wszystko, może oprócz jednego, początkowo nie pozostającego w
związku, faktu, który jeden z funkcjonariuszy pozwolił sobie wymienić podczas toczącej się
rozmowy. Simeon Balidar i sześć innych powiązanych z nim uśmierconych istot zostali
poszarpani niczym szmaciane lalki. Nikt nie użył przeciwko nim broni. Ktokolwiek tego
dokonał, musiał dysponować potężną siłą. Nawet jeśli zabierał się do każdego z osobna.
Kiedy w końcu złożyłem wszystko do kupy, ułożyłem sobie zgrabną teorię, kto, co i kiedy
zrobił. Wciąż jednak nie miałem żadnego pomysłu, dlaczego to zrobiono. Ale i tak wyglądało
na to, że funkcjonariusze pozostają o jeden krok w tyle, chociaż z Tetrami nigdy nic nie
wiadomo.
70
W moim apartamencie wciąż był tłok, nawet po wyjściu Tetrów, którzy zabrali ze sobą
zwłoki Saula Lyndracha. Mieszkanie nie należało do największych, a więc nie było
przeznaczone do wydawania przyjęć na dużą skalę. Kapitan Gwiezdnej Gwardii i jej
gwardziści nie przejmowali się tym zbytnio. Nie zainteresowali się nawet, czy mi to nie
przeszkadza. Jedliśmy rozsiadłszy się na podłodze. Bogu dzięki, gwiezdne siły pokryły
koszty posiłku.
— Ile czasu będą potrzebowali na ujęcie androida?
— zapytała kapitan Lear.
— Skąd wiesz, że w ogóle zamierzają go ścigać?
— zadałem jej pytanie.
Wyglądała na zaskoczoną. Zorientowałem się, że naprawdę nie miała wiele pojęcia o tym,
jak miały się rzeczy na Asgardzie.
•
Przecież to morderca — powiedziała.
•
Zniknął gdzieś na Ciemnej Stronie ogromnej planety — odrzekłem. — Schować się
może nie tylko na powierzchni, ale także w podziemiach. Tetr nie posiada cienia szans na
doścignięcie go. Ale po co mają sprawiać sobie kłopot? Jeżeli kiedykolwiek powróci,
przesłuchają go w sprawie wydarzeń ostatnich kilku dni. A tymczasem łatwiej jest
zastosować zasadę: co sprzed oczu to z głowy.
•
Na rany Chrystusa! — rzekła. — Wcale nietrudno byłoby go znaleźć. Prawdopodobnie
mogliby go wytropić ze stacjonarnego satelity.
•
Nie, jeśli chroni go Ciemna Strona — powiedziałem. — Jakkolwiek by tam było,
dlaczego ma ich
71
to obchodzić? Jest przecież niewinny, dopóki nie udowodni mu się zbrodni. Tetrowie nie
mają żadnej pewności, że to on zamordował kogokolwiek. Nawet gdyby byli o tym
przekonani, raczej nie zaangażowaliby sił koniecznych do akcji ujęcia go.
Kapitan Gwiezdnej Gwardii nie odpowiedziała. Zauważyłem, że nad czymś się
zastanawia.
•
A tak z czystej ciekawości — spytałem — co myślisz, kogo zamordował?
•
Oczywiście, Saula Lyndracha — odrzekła.
•
Wszystko ci się pokręciło — powiedziałem. — Zamordował wszystkich oprócz Saula.
Balidara, Lemę i całą resztę. Zamordował ich, kiedy zaskoczyli Saula, pewnie wczoraj. Ty to
nazywasz morderstwem, ja uważam za heroizm. Zdecydowanie samoobrona. Saula uśmiercił
Amara Guur. Oczywiście, nie on sam, ale to jego sprawka. Inaczej być nie mogło.
Przyjrzała mi się poprzez zmrużone oczy.
•
Skąd ta pewność?
•
Logiczna dedukcja — powiedziałem. — Naprawdę podstawowa rzecz. Wszystko co
potrzeba, to wyjściowa przesłanka, mniej lub bardziej w tych okolicach pewna, że gdy zdarzy
się coś paskudnego, kryje się za tym vormyr. Ludzie Guura musieli uprowadzić Saula
niedługo po tym, jak przejął Myr-lina z rąk Scariona-74. Z pewnością nie spodziewali się
obecności olbrzyma, więc albo zabrali go ze sobą na przejażdżkę, albo porzucili gdzieś po
drodze. Prawdopodobnie uśpili jego i Saula za pomocą po-
72
cisków z narkozą, aby uniknąć ewentualnego oporu. Jednak z Myrlinem nie poszło im tak
łatwo, jak to sobie wyobrażali. W tylko sobie wiadomy sposób udało mu się zrewanżować.
Uwolnił Saula, ale ten znajdował się w pożałowania godnym stanie. Z obawy przed
gangsterami Guura nie odważyli się udać do własnego mieszkania ani do garażu z jego pojaz-
dem. Zdecydowali się szukać pomocy. Przyszli tutaj, nie mając pojęcia, że Guur dobrał się
również do mnie. Saula nazywano złotą rączką, więc potrafił sforsować zamek. Potem
rozpoczął przygotowania do ucieczki, wykorzystując do tego celu mój pojazd. Plany się nie
powiodły. Po prostu wykorkował, pozostawiając Myrlina samemu sobie. Android powinien
wezwać pomoc medyczną, czy coś w tym rodzaju, ale może nie wiedział, jak to uczynić. W
najgorszym razie, pozwolił Saulowi umrzeć, nie czyniąc nic, aby go uratować. Ale nie on
zabił.
•
Myślę, że byłoby dobrze, gdybyś wyjaśnił dokładnie, o co w tym wszystkim chodzi —
powoli powiedziała Susarma Lear.
•
A ja chciałbym wiedzieć, czego ty tutaj szukasz — odparowałem.
Ujrzałem znowu to jej spojrzenie Meduzy.
— Szeregowiec — powiedziała ostro — w ten
sposób nie odpowiada się oficerowi w gwiezdnych
siłach zbrojnych. To ja zadaję pytania.
Zdecydowałem się okazać wielkoduszność i wybaczyć jej. W końcu ledwie przed kilku
godzinami uratowała mi życie.
73
•
W porząsiu — okazałem rozsądek — powiem ci wszystko, co mi jest wiadome.
Niestety, niewiełe będę mógł dorzucić do tego, co już powiedziałem wcześniej. Jak
przypuszczam, Guur uprowadził Sau-la, podejrzewając, że ten dokonał wielkiego odkrycia w
podziemiach. Wiele na ten temat plotkowano na Akademii Mądrości Aleksandra Sovorova.
Myślę, że Saul znalazł przejście na niższe niż dotychczas dostępne poziomy. Może nawet
odnalazł drogę bezpośrednio wiodącą do samego wnętrza. Na odszukanie tej drogi wielu
poświęca całe życie. Powiedziałbym, że Saul miał większe szanse niż ktokolwiek inny na
dokonanie tego wyczynu. Jednej rzeczy jednak nie mogę wciąż zrozumieć: do czego
potrzebował mnie Guur. Być może wiem o czymś, czego sam nie jestem świadom, jeśli
dociera do ciebie, o co mi chodzi. To właściwie wszystko.
•
O jakich to podziemnych poziomach wciąż wspominasz? — zapytała.
To pytanie oszołomiło mnie. Nie przyszło mi nawet na myśl, że ona nie wiedziała
najważniejszej rzeczy. Przyjąłem, nie zastanawiając się nad tym, że każda istota rozumna we
Wszechświecie słyszała o Asgardzie.
— Powierzchnia tego świata została sztucznie
skonstruowana — poinformowałem ją. — Składa się
z całej serii powłok. Nikt tego dokładnie nie wie, ale
dopuszczalna jest teoria, że cała planeta jest sztucz
nym tworem, zlepkiem kolejnych warstw. Bezpośred
nio pod powierzchnią, na pierwszym poziomie, jest
74
pięć głównych systemów jaskiń, każdy wielkości kontynentu. Zlokalizowano wiele zejść na
poziom drugi. Nie jest także zbyt trudne osiągnięcie poziomu trzeciego i czwartego. Jedyny
kłopot w tym, że jest w nich cholernie zimno. Kiedyś żyły tam jakieś istoty, ale
wyprowadziły się. Większość uważa, że zeszli w głąb planety, uchodząc przed kataklizmem,
który zniszczył zewnętrzną atmosferę i pogrążył w mrozie górne poziomy. Musiało się to
wydarzyć dawno temu, bardzo dawno, może przed milionami lat, może przed setkami
milionów. Niektórzy wierzą, że nieznajomi egzystują gdzieś w głębi, może w samym
Centrum. Zarabiamy na życie, szabrując wśród porzuconych przez nich rzeczy. Dzięki niskiej
temperaturze zachowały się w dobrym stanie. Dla nas oznaczają one nową technologię.
Instytuty, jak na przykład Zarząd Koordynacji Badań, próbują uzyskać logiczny obraz tego
społeczeństwa, a także kryjącej się za technologią wiedzy. Po to tu wszyscy jesteśmy.
•
Rozumiem — powiedziała. Ale nie rozumiała. Nie rozumiała nic z wyjątkiem, być
może, małego wycinka, o co w tym wszystkim chodziło. Pojąłem, że będę jej musiał sporo
wyjaśnić. — Domyślam się — kontynuowała — że badałeś podziemia wiele razy.
•
Zgadza się — powiedziałem.
•
To bardzo dobrze. Będziesz naszym doradcą, gdy ruszymy w pościg za androidem.
Dawno już się domyśliłem, że powie tak wcześniej czy później. Było to po prostu
nieuniknione. Po-
75
winno mnie wprawić w osłupienie, ale zamiast tego potrząsnąłem tylko głową.
•
To jest niewykonalne — powiedziałem. — Nie mamy większych szans na wytropienie
go, tak jak i Tetrowie.
•
Musimy spróbować.
•
Dlaczego? — zapytałem.
•
Tego nie mogę ci powiedzieć, ale Myrlina koniecznie należy schwytać.
•
I co zrobisz, gdy już go ujmiesz?
•
Zlikwiduję — powiedziała beznamiętnie.
•
Ja nie mam nic przeciwko niemu. Kompletnie nic.
—Należysz do Gwiezdnej Gwardii — przypom
niała mi. — To wystarcza. Ten android musi zostać
zlikwidowany!
— Krzyki nic nie pomogą. Jak mówię, że nie
możliwe, to niemożliwe. Nie ma sposobu, żeby usta
lić, gdzie się podziewa. śadnego sposobu.
Nastąpiła chwila ciszy. Potem usłyszałem:
— Szeregowcu Russell, mam wszelkie powody
przypuszczać, że Gwiezdna Gwardia, aby unieszko
dliwić androida, będzie gotowa rozwalić ten świat
na kawałki, jeśli to się okaże konieczne.
Spojrzałem na nią, zastanawiając się, czy czasami nie zwariowała. W końcu jedyna myśl
jaka mi się nasunęła to sprostowanie: nazywam się Rousseau, a nie Russell. Nazwisko
pochodzenia francuskiego.
— Czy pojąłeś w końcu ogrom problemu? — po
ważnie zapytała.
76
— No jasne — potwierdziłem — po eksterminacji
jednego z humanoidalnych gatunków macie teraz
zamiar dobrać się do trzystu innych, wliczając w to
Tetrów. Stosunek ich sił do naszych, skromnie licząc,
miałby się jak wiele milionów do jednego. Mam na
myśli żywe stworzenia. Jeśli chodzi o planety, okręty
i uzbrojenie, ich przewaga byłaby niebotyczna. Sza
nowna pani, na tej planecie wystarczy odbezpieczyć
swój miotacz płomieni, by przez to wywołać dyp
lomatyczny incydent. Jeśli przypadkiem powtórzysz
komuś to, co mi powiedziałaś, a szczególnie Tetrowi,
możesz szybko znaleźć się na pokładzie okrętu lecą
cego donikąd, z bezterminowym zakazem postawie
nia stopy na tej planecie. Co tobie się wydaje, że kim
jesteś?
Zapadła długa, przejmująca cisza. Przysiągłbym nawet, że kawalerzyści wstrzymali
oddechy. Znieruchomieli jak zaklęci. Pomyślałem, że kapitan wpadnie w szał, myliłem się
jednak.
•
Otrzymałam rozkazy — powiedziała dosyć uprzejmie — by zrobić wszystko co w
mojej mocy, aby pochwycić i unieszkodliwić androida. Dosłownie wszystko.
•
Jeśli tak sprawy się mają — zauważyłem — to powinnaś dobrze się zastanowić, jak
daleko sięga twoja władza, bo z pewnością nie tak daleko, jak to sobie wyobrażasz. Czy
pochodzisz z Ziemi?
•
Tak, z Ziemi.
•
Czy przebywałaś już na obcych planetach?
•
Na kilku. Myślę, że wiem, co chcesz powie-
77
dzieć. A więc tak, szeregowcu Rousseau, nie mam żadnego doświadczenia w paktowaniu z
humanoi-dalnymi kosmitami. No może oprócz wroga, którego niedawno pokonaliśmy. Nie
mam jednak zamiaru okazywać nadmiernej nieostrożności. Oświadczenie dotyczące środków
jakie ewentualnie może zastosować Gwiezdna Gwardia, miało przekonać cię co do powagi
misji. Ten android istotnie zagraża przyszłości całej ludzkiej rasy.
•
Wydaje mi się, że stosunek jego sił do naszych jest jak jeden do kilku milionów —
powiedziałem — nawet jeśli ma dosyć pary, aby za jednym zamachem rozprawić się z
siedmioma gorylami Guura. Jakimi nadludzkimi siłami może w końcu dysponować?
Domyślam się, że powołali go do życia nasi pokonani nieprzyjaciele?
•
Zgadza się.
•
W takim razie, logicznie rozumując, ten android nie może być aż tak piekielnie
niebezpieczny. Inaczej nie wygralibyśmy wojny. Nie mam racji?
•
Pozostaje jednak faktem — upierała się — że otrzymałam rozkazy, aby go zniszczyć,
nie bacząc na nic. Twoim zadaniem z kolei będzie uczynienie wszystkiego, co zapewni
wykonanie mojej misji. Czy to jasne?
Są takie istoty, do których nie docierają żadne argumenty. Nie są to tylko Tetrowie.
Właśnie miałem oświadczyć, że nawet jeśli od czasu do czasu uda mi się wiele zdziałać, to
nie jestem w stanie czynić cudów, kiedy zadzwonił telefon.
78
Podniosłem słuchawkę wideotelefonu. Na ekranie ukazała się postać vormyra. Dla
nieprzyzwyczajone-go ludzkiego oka każdy vormyr wygląda podobnie. W tym wypadku
jednak nie potrzebowałem się długo zastanawiać, aby rozpoznać rozmówcę.
— Mister Rousseau? Moje nazwisko Amara Guur — powiedział, straszliwie kalecząc
język parole.
12
U
przejmość nakazywała uruchomienie kamery umieszczonej nad telefonem, aby rozmówca
także mógł mnie ujrzeć. Nie zatroszczyłem się jednak o to. Pomyślałem, że do szczęścia nie
jest mi potrzebna pogawędka twarzą w twarz z Amara Guurem.
— Czego chcesz? — zapytałem bez ceregieli.
Uśmiechnął się. Pierwotny gatunek vormyrów jest
niepoprawnie mięsożerny. Mówiono mi, że mają wyjątkowo nieświeży oddech. W każdym
razie ich zęby doskonale pasują do ich diety. Sam Guur wyglądał jak krzyżówka wilka z
krokodylem i nie była to zbyt udana kombinacja. Jego uśmiech nie był wcale pociągający.
•
Mam dla ciebie prezent — oświadczył.
•
Zatrzymaj go sobie — odparłem.
•
Tego nie mogę uczynić — rzekł. — Według prawa należy do ciebie, jeżeli, o ile mi
wiadomo, jesteś spadkobiercą testamentu Saula Lyndracha.
79
•
O czym ty, do diabła, gadasz? — zapytałem. W tłumaczeniu wyrażenie to straciło
trochę na sile wyrazu, ale wydawało mi się, że ogólny sens pozostał.
•
Jest to pewna drobna rzecz, którą Saul... oddał pod moją opiekę — tu podniósł coś do
kamery, abym mógł się przyjrzeć. Był to czarny notes. Dziennik Saula. Kapnąłem się, że
musi zawierać opis przebiegu jego ostatniej wyprawy. Musiała to być autentyczna 24-
karatowa mapa wiodąca do skarbów. Zastanowiło mnie, dlaczego Amara Guur z własnej,
nieprzymuszonej woli przekazywał mi ją.
•
Nic nie rozumiem — powiedziałem.
•
I na to przyjdzie czas — obiecał mi.
•
Jeśli wyobrażasz sobie, że to wystarczająca przynęta, by mnie zwabić w pułapkę, to się
grubo mylisz.
•
Wcale tak nie uważam — powiedział. — Zostanie ci to wręczone, jeśli tylko zechcesz,
w publicznym miejscu w pełnym świetle dnia. Możesz nawet zaangażować ochronę, uzbroić
się w miotacz płomieni i co ci przyjdzie do głowy. Ja wyślę Jacinthe, całkiem nie uzbrojoną.
Musisz mi wybaczyć, jeśli nie przybędę osobiście. Nie chciałbym, aby łączono mnie z
Saulem Lyndrachem, ze względu na jego niefortunną, przypadkową śmierć. Zapewniam cię,
ż
e była przypadkowa.
— Tak samo jak śmierć Sleatha — powiedziałem.
Znów się uśmiechnął.
— Najmocniej przepraszam za wszelkie kłopoty,
które niechcący mogłem ci sprawić — oświadczył.
80
— Muszę jednak powiedzieć, że kompletnie nic mi
nie wiadomo o sprawie Sleatha. A przy okazji,
popełniłbyś gruby błąd, informując funkcjonariuszy
pokoju o układzie, jaki być może zawrzemy. Jeśli
położą swoje łapy na notatniku, nigdy go nie odzys
kasz. Tetrowie posiadają wrodzone poczucie uczci
wości, ale potrafią dbać o swoje interesy i rzadko się
mylą w tych sprawach. Jeśli cię ciekawi, o czym
wiedział Saul Lyndrach, bądź na placu położonym na
zachód od Podniebnego Łańcucha jutro, dokładnie
o pięćdziesiątej.
•
Raczej w piekle — powiedziałem mając nadzieję, że uchwyci negatywne
przesłanie tej wypowiedzi.
•
Przemyśl to dobrze, Rousseau — powiedział i przerwał rozmowę.
Powoli odłożyłem słuchawkę na miejsce. Kapitan już otwierała usta, szybko
uniosłem rękę.
— Nie żądaj ode mnie wyjaśnień — powiedziałem.
— Sam nie wiem, o co chodzi. Jedno jest pewne:
Amara Guur nic nie daje za darmo, chyba że śmierć.
Nie ma takiej siły we Wszechświecie, która by mnie
zmusiła do udania się na to spotkanie.
•
Wcale nie musisz tam iść — oświadczyła Susanna Lear. — Zamiast ciebie ja się
stawię.
•
A to dlaczego? — zapytałem.
•
Ponieważ ten notatnik może nam dostarczyć informacji o miejscu pobytu
androida.
•
Być może — zgodziłem się — ale jeśli tak jest, dlaczego Guur tak po prostu
przekazuje to nam?
5 - Podróż do Centrum
81
•
Nie mam pojęcia — odpowiedziała — ale jeśli to co mówisz, jest prawdą, stanowi to
naszą jedyną szansę na odnalezienie Myrlina i musimy ją wykorzystać.
•
Rób, jak uważasz — powiedziałem wzruszając ramionami — proszę bardzo.
•
Ty pójdziesz ze mną — powiedziała.
•
Przed chwilą mówiłaś coś innego — zaprotestowałem.
•
Zadecydowałam inaczej. Chcę mieć ciebie na oku. Właśnie pomyślałam, że jeśli
zostawię cię tutaj, to możesz przypadkiem zaginąć. Myślę, że lepiej będzie trzymać się
razem, przynajmniej do czasu, gdy będziemy mieli więcej powodów do wzajemnego
zaufania. Jutro wszyscy udamy się na miejsce spotkania, a ja odbiorę dziennik. Wydaje mi
się, że Guur nie dąży do zlikwidowania ciebie. A to z tej prostej przyczyny: osobiście pojawił
się na ekranie, wiedząc, że obok znajdują się świadkowie rozmowy. Wygląda na to, że jego
plany są bardziej wyrafinowane. Gdybyś stracił życie bezpośrednio po jego telefonie, nawet
gdyby uniknął wyroku skazującego, z pewnością nie uniknąłby oskarżenia o przestępstwo.
Czy nie jesteś w stanie wyciągnąć podobnych wniosków?
Musiałem przyznać, chociaż sobie samemu, że trafiła w dziesiątkę. Niewiadomo z jakiego
powodu, ale Guur zaniechał działań, do jakich był przyzwyczajony i ostrożnie postanowił
grać w otwarte karty. Jak na niego, był to już pewien rodzaj gwarancji dobrej woli. Ale co
właściwie chciał zys-
82
kać? Piekielnie mnie to męczyło i nie pomogła świadomość, że Guur celowo wszystko
tak urządził, żeby mnie zaciekawić.
•
Do diabła z tym — rzekłem — sprawy zaszły za daleko, żebym mógł się
wycofać. Więc podłożę mój durny łeb pod topór katowski, tak jak i ty. Zresztą co
można zarzucić życiu na granicy ryzyka?
•
Wreszcie zaczynasz gadać jak prawdziwy żołnierz gwiezdnych sił —
powiedziała.
Automatycznie nasunęły mi się mądre słowa mojego dobrego kumpla Aquily-69:
Dopiero gdy przyznają ci rację, zaczynasz się martwić.
13
S
zczęśliwie udało mi się w sąsiedztwie wynająć jeszcze jeden pokój i dzięki temu nie
spaliśmy w ośmioro w moim apartamencie. Kapitan Lear uparła się, aby wystawić
wartownika na korytarzu. Nie było całkowicie jasne, czy ma on powstrzymać
ewentualnych zabójców, czy też mnie od ucieczki, a może dać dobry pretekst dla
dzielenia mojego domu z trzema innymi ludźmi. Kapitan Gwiezdnej Gwardii
rozlokowała się na łóżku, pozostawiając porucznikowi Crucero i mnie podłogę. Szarża
ma swoje przywileje.
5»
83
Rano kapitan rozpoczęła przygotowania do ekspedycji. Klucze do pojazdu Saula
Lyndracha znalazłem w tej samej szufladzie, z której zabrano moje. Tak jak obiecał, zamiana
przebiegła uczciwie. Wyjaśniłem pani kapitan, że w żadnym wypadku jedna gablota nie
zabierze więcej niż trzech ludzi. Przekonałem ją do dobrania sobie jednego towarzysza i
pozostawienia pozostałych dwóch zawadiaków w Sky-chain City. Namówiłem ją na
zorganizowanie jeszcze jednego pojazdu, chociaż i tak konieczne było pozostawienie dwóch
osób w mieście. Kiedy podałem jej listę potrzebnego ekwipunku, potraktowała ją z dużą
podejrzliwością. Ale gdy się już zdecydowało zapłacić za gablotę, nie ma sensu spieranie się
o sześć skafandrów chroniących przed niskimi temperaturami, o pełne wyposażenie w zapasy
i konieczne narzędzia. Konieczne dla mnie. Kiedy Tetrowie z upoważnienia Gwiezdnej
Gwardii zaakceptowali jej weksle, targały mną mieszane uczucia. Z jednej strony naprawdę
nie spieszyło mi się do łapania wiatru w jej towarzystwie. Z drugiej jednak, gdyby wszystko
poszło po mojej myśli, to pod koniec dnia moje problemy związane z ekwipunkiem byłyby
rozwiązane. Przyjmowałem, oczywiście, że dam sobie radę z takimi drobnostkami jak
przynależność do Gwiezdnej Gwardii. Nie tylko Myrlin potrafi znikać, gdy zachodzi taka
potrzeba.
Zbliżało się południe. Udaliśmy się do centrum, na plac przylegający bezpośrednio do
doków Podniebnego Łańcucha. Kapitan Lear oddelegowała Crucero do załatwienia spraw
związanych z zaopa-
84
trzeniem. Wzięła ze sobą dwóch gwardzistów do roztoczenia opieki nad nami w razie
kłopotów. Jeden nazywał się Khalekhan i pochodził z Orientu, drugi, niejaki Serne, był
niewiadomego pochodzenia. Z tego co wiedziałem, mieli doświadczenie w naziemnej walce i
uczestniczyli w niejednym starciu. Prawdopodobnie do tego ograniczały się ich umiejętności,
ale swój zawód wykonywali ze zręcznością i oddaniem. Jednak mimo ich kwalifikacji, nie
czułem się bezpieczny. Amara Guur był zbyt wyrafinowany, aby zaplanować coś, w czym ci
wojacy mogliby się wykazać.
Samo oczekiwanie dłużyło się w nieskończoność. Wszystkie części Skychain City są do
siebie podobne. Nawet fakt, że plac stanowił najobszerniejszą otwartą przestrzeń pod kopułą,
nie czynił jeszcze z niego atrakcji turystycznej. Sam Podniebny Łańcuch znajdował się,
oczywiście, ponad kopułą. Wszystko co było dostępne dla naszych oczu, to konstrukcja
wspierająca dolny odcinek Łańcucha. Jedyną rzeczą, która rozproszyła znudzenie, był
wypadek na ruchomej drodze spowodowany przez Campanulczyka próbującego w
niebezpieczny sposób zmienić kierunek przemieszczania. Stracił równowagę, spowodował
upadek trzech istot różnych ras i upuścił coś pomiędzy mechanizmy toczące. Zablokowało to
całą maszynerię i uaktywniło wystarczającą ilość urządzeń zabezpieczających, by przelotowe
odcinki na półkilometrowym dystansie w obydwu kierunkach zostały unieruchomione.
85
•
Wspaniale — skomentowałem. — Jesteśmy skazani na spacer do najbliższego
skrzyżowania, zanim użyjemy ruchomej drogi.
•
Czy zdarza się to często? — zapytała Susarma Lear, podczas gdy jej stalowe spojrzenie
błądziło po całej scenie wypadku, oceniając rozmiary rzezi.
•
Mniej więcej dwa razy dziennie. Brygady naprawcze opanowały interwencje do
perfekcji. W ciągu godziny potrafią doprowadzić wszystko do idealnego stanu. Trochę
więcej czasu upływa, gdy jakiś idiota wsadzi rękę albo nogę tam gdzie nie potrzeba.
Jacinthe Siani spóźniła się, przypuszczalnie z powodu zamieszania w ruchu drogowym.
Nie zauważyłem jej, dopóki prawie na nas nie wpadła, a to ze względu na tłum gromadzący
się na chodniku. Kiedy ruchome drogi są zablokowane, chodnik szybko się zapełnia,
szczególnie w takim miejscu jak plac.
Gdy Kythnajka zbliżyła się, ręka kapitan Lear tkwiła na broni. Ale oczy Jacinthe Siani
skierowane były na mnie. Podeszła do mnie i z kieszeni kurtki wyciągnęła czarny notes.
— Tak jak było umówione, mister Rousseau
— powiedziała. — Należy do pana. O ile nam
wiadomo, jest pan jedyną istotą w Skychain City,
która potrafi go wykorzystać. Prawdziwy z pana
szczęściarz.
Ostrożnie wziąłem notes do ręki, jak gdybym się spodziewał, że mnie ugryzie. Jacinthe
Siani nie zamierzała odejść. Stała w wyczekującej pozycji, z rękami na biodrach.
86
Otworzyłem notatnik na chybił trafił i przerzuciłem parę stron. Olśnienie jakiego
doznałem przypominało uderzenie w głowę. Bo oto ostatnia część układanki doskonale
dopasowała się do reszty. Saul Lyndrach pisał swój dziennik po francusku. Wśród trzystu
ludzi żyjących w Skychain City wielu władało angielskim, rosyjskim, japońskim lub
chińskim. Ale spośród ludności Ziemi i jej wszystkich kolonii wybierzcie trzysta
przypadkowych osób, zobaczycie wtedy, ilu z nich mówi po francusku. W określonej
sytuacji odpowiedź brzmiała: dwie. To właśnie Amara Guur chciał wiedzieć. Posunął się do
tortur w stosunku do Saula, ale ten nie pękł, a dodatkowo wyłożył Guurowi, że ze mną
opłacą mu się delikatniejsze metody.
Spojrzałem na Jacinthe. Obserwowała mnie, a po jej ślicznej twarzyczce błąkał się
półuśmiech.
•
Ale dlaczego — zapytałem — z jakiego powodu mi to oddajecie?
•
Ponieważ nie jest to już taka absolutna tajemnica — oświadczyła. — Gdybyśmy
dysponowali czasem, znalazłby się sposób na uzyskanie informacji. Niestety, spieszno nam.
Nie przewidzieliśmy, że wplącze się do całej sprawy olbrzym. Lyndrach musiał mu wszystko
wygadać. W krótkim czasie, szlak do Centrum będzie tak zatłoczony, jak przelotowa
ruchoma droga. Nie przyniesie to nam żadnego pożytku, a pomyśleliśmy, że dla ciebie może
mieć znaczenie, jako gest dobrej woli. Zadośćuczynienie, jeśli chcesz.
87
•
No jasne — powiedziałem. — Tak naprawdę to myślicie, że wyruszę w pościg za
Myrlinem jeszcze przed zapadnięciem nocy. Zgubiliście jego trop. Tym razem, stosując
odpowiednie środki przygotowawcze, jesteście pewni, że naszego śladu nie zgubicie. My
pochwycimy Myrlina, wy z kolei pojmiecie nas. Siła ognia rozstrzygnie o wszystkim. Ładne
zadośćuczynienie.
•
Niech będzie po twojemu — powiedziała Ja-cinthe Siani, uśmiechając się szeroko.
Zrobiła nieuważny krok do tyłu i wpadła na spieszącego Noe-mijczyka, co właściwie zwaliło
ją z nóg. Zachwiała się i runęła na kapitan Gwiezdnej Gwardii, która chwyciła ją i postawiła
z powrotem na nogi. Chociaż raz współgrały wyrazy ich twarzy. Obydwie wyglądały na
zaskoczone. Pani Lear działała przed chwilą odruchowo, ale teraz odepchnęła Kythnajkę, jak
gdyby broniąc się przed skażeniem. Wymieniły jeszcze jedno współgrające spojrzenie:
wrodzonej nienawiści. Potem Jacinthe Siani ulotniła się i przepadła w tłumie.
Zerknąłem na panią kapitan, zastanawiając się, czy w pełni pojęła, co się przed chwilą
wydarzyło, a także czy powinienem ją uświadomić, jeśli nie. Zadecydowałem, że odpowiedź
w obydwu przypadkach jest negatywna.
W notatniku najprawdopodobniej umieszczono zminiaturyzowany przekaźnik, a aktualnie
co najmniej jeszcze jeden znajdował się na pani kapitan. Nie przejąłem się zbytnio. Jeśli
Guur miał w tym
88
interes, to znajdzie tuzin sposobów, aby nas tropić na powierzchni. W głębi podziemi będzie
to już całkiem inna sprawa. Jeśli naprawdę istniała trasa do samego środka, to
prawdopodobnie znajdę mnóstwo okazji do porzucenia po drodze zarówno dziennika, jak i
pani kapitan. Tam będę w swoim żywiole i cokolwiek Amara Guur i Susarma Lear planują,
będę miał przewagę.
— No dobra — rzekłem do pani kapitan. — Ten notatnik powinien zawierać rozwiązanie
zagadki: dokąd udał się android. Możemy wyruszyć, kiedy tylko zechcesz.
14
O
puściliśmy miasto przez śluzę numer pięć. Kilka minut później Tetrowie mieli, zgodnie z
rozkładem, wyłączyć światło dzienne i przejść do zredukowanego oświetlenia nocnego. Na
zewnątrz pozostało jeszcze dwanaście godzin do brzasku.
Skierowaliśmy się na północ. Szliśmy przez obszerną płaską równinę otaczającą miasto ze
wszystkich stron. Serne i pani kapitan podróżowali ze mną. Crucero, Khalekhan i niejaki
Vasari podążali za nami w drugim wehikule. Utrzymywaliśmy stały kontakt zarówno z nimi,
jak i z jednostką wojenną Susarmy Lear, z kolei połączoną z satelitarnym kompleksem na
szczycie Podniebnego Łańcucha.
89
Czerń nocy nie pozwalała dostrzec samego Łańcucha. Światła pojazdu błądziły po niczym
nie wyróżniającym się białym dywanie. Nie padały żadne cienie.
•
O Boże — powiedziała Susarma Lear mniej więcej po godzinie jazdy. — Czy
wszędzie jest tak samo?
•
Właściwie tak — odrzekłem. — Aby poruszać się z dużą precyzją, stosujemy
poszukiwacz kierunku. Branie namiarów w środku nocy przy pustym niebie nie jest łatwą
sprawą na Asgardzie. Nie istnieją żadne znaki szczególne, a śnieg zalega prawie wszędzie.
Nie jest tu, oczywiście, tak płasko, jak na to wygląda. Nie ma wprawdzie gór czy też dolin,
ale istnieją płytkie koryta i zagłębienia. Kiedy około południa śnieg się stopi, zobaczysz
sama.
Siedziała przy mnie, wpatrując się w niebo.
•
Czy naprawdę jest aż tak czarne i bezgwiezdne? — zapytała. — Czy tylko teraz jest
pochmurno?
•
Jest bezgwiezdne. Znajdujemy się na samym skraju galaktycznego ramienia. O tej
porze roku nocne niebo jest prawie kompletnie ciemne, z wyjątkiem kilku gwiazd
ukazujących się nad samym horyzontem. Nad naszymi głowami nie ma niczego poza
nieskończoną ciemnością. Zauważ jednak, że nie jest pusto, a tylko ciemno. Przez teleskop
można dostrzec inne galaktyki. Ale nie tę Czarną, do tego potrzeba radioteleskopu.
— Jaką czarną?
Spojrzałem na nią z ukosa.
90
•
Ty naprawdę mało wiesz o świecie, nie mam racji?
•
A skąd mam wiedzieć dużo? — odparła ostro.
•
Naprawdę nigdy nie słyszałaś o Czarnej Galaktyce?
•
Coś niecoś — odpowiedziała wymijająco.
•
Jest to raczej skromny członek naszej małej galaktycznej rodziny — powiedziałem. —
Oddalona jest o około sto dwadzieścia tysięcy lat świetlnych, a więc znajduje się bliżej niż
Obłoki Magellana, ale niezbyt zdecydowanie. Wciąż przybliża się do nas z szybkością około
trzydziestu tysięcy metrów na sekundę. Minie jednak ze sto milionów lat, a nawet więcej,
zanim znajdzie się w naszym sąsiedztwie. Nie ma się czym specjalnie przejmować. W
zasadzie jest to chmura różnorakiego pyłu, podobnie jak chmury pyłowe we wnętrzu naszej
Galaktyki, różni się jednak trochę. Posiada bardzo niską przeciętną temperaturę, chociaż
istnieją znaczne różnice. We wnętrzu płonie kilka gwiazd, ale przed osiągnięciem nas ich
ś
wiatło jest całkowicie pochłaniane. Na swój skromny sposób jest słynna. Ciemny towarzysz
Drogi Mlecznej, galaktyka jak cień, która pewnego dnia pochłonie większą część naszego
spiralnego ramienia. Nie oznacza to, oczywiście, że Ziemia, czy też inna planeta, musi
koniecznie ulec tej samej katastrofie, której poddał się Asgard w mrocznej i odległej
przeszłości.
— Co to za katastrofa? — dopytywała się.
Westchnąłem.
91
— Być może zdążyłaś rzucić okiem na ciśnieniomierz i zauważyłaś, że nie jedziemy przez
próżnię. W rzeczywistości, kiedy upał za dnia roztopi śnieg, przekonasz się, że powierzchnia
Asgarda nie jest całkowicie pozbawiona życia. Kiedyś, dawno temu (nawet Aleksander
Sovorov nie rości sobie pretensji, że zna datę) istniało bujne życie na Asgardzie. Było to
dobrze nam znane życie, funkcjonujące za pomocą dobrze znanego procesu fotosyntezy.
Atmosfera przypominała to, do czego my i większość humanoi-dalnych gatunków, z którymi
potrafimy rozmawiać, jest przyzwyczajona. Powietrze było bogate w tlen. Niespodziewanie
dzięki wypadkowi w kosmicznej kolei losów (w każdym razie tak się przypuszcza) Asgard
wszedł w zimną chmurę złożoną głównie z wodoru i przyprawioną kosmicznymi odpadkami.
Lodowe okruchy komet i tym podobne. Możesz sobie wyobrazić, co zaszło dalej. Z czasem
coraz więcej wodoru dostawało się do stopniowo oziębiającej się atmosfery. Słońce Asgarda
zaczęło prawdopodobnie niezwykle się zachowywać. Być może nie martwiło to miejscowych
istot, ponieważ chmura zmniejszyła jego wpływ. Kiedy atmosfera zapłonęła, temperatura na
powierzchni być może podniosła się lekko, ale był to dosyć ulotny żar. Cały tlen został
wchłonięty przez gazy znajdujące się w chmurach, następnie opadł z niebios jako mżawka.
Wygląda na to, że z czasem cała atmosfera skropliła się. Po długim okresie azot, amoniak i
inne gazy śladowe zamieniły się w ciała stałe, przemieszczając się przez pustynię w postaci
ś
niegu.
92
Pomimo tego, że o hibernacji mówi się pozytywnie, ekologia planety zareagowała na
rozwój wypadków negatywnie. Kiedy epoka lodowcowa przeminęła, niewiele pozostało z
dążącego do powtórnego odrodzenia życia. Możemy być wdzięczni za to, że choć trochę
przetrwało. Z niewielką pomocą Tetrów, życie roślinne kwitnie. Doskonale przystosowało się
do conocnych mrozów. Powoli także rozwiewa się problem uczynienia atmosfery zdatną do
oddychania. Większość wodoru zdążyła ulotnić się już w przestrzeń kosmiczną, a poziom
metanu jest dosyć znośny. W ciągu kilku tysięcy lat, a nawet szybciej, jeśli przedsięwzięcia
Tetrów się powiodą, humanoidy będą mogły ponownie baraszkować po Asgardzie. W
każdym razie podczas dnia.
•
A, to dlatego właśnie, dla uniknięcia zagłady, tubylcy wydrążyli wnętrze planety?
•
Jeśli o to chodzi, dotykasz sprawy budzącej wiele kontrowersji. Wszystko co
dotychczas ci powiedziałem, jest dobrze znane. Istnieje jednak parę zastanawiających
zjawisk, o których nie mamy pojęcia. Opinie są zróżnicowane. Na przykład, nie jesteśmy
pewni, gdzie znajdował się Asgard, gdy to wszystko się wydarzyło.
Nie wydaje mi się, aby Susarma Lear była rzeczywiście zdolna do odegrania prawdziwego
zdziwienia. Gdy tylko powiedziałem coś zaskakującego, patrzyła na mnie, jak gdybym
dokonał aktu agresji, a mówienie jej o czymś nowym i szokującym, było subtelnym
wyrażaniem wrogości dążącej do podważenia jej obrazu Wszechświata.
93
•
Chodzi ci o to, że Asgarda nie było w tym miejscu? — zapytała, jak gdyby ta idea była
lekko niesmaczna.
•
Tego nie powiedziałem. Niektórzy wierzą, że zawsze okrążał obecne słońce. Jedynym
problemem w sporze jest tajemnica znikającej chmury pyłu. Z pewnością nie ma jej tutaj ani
pośród najbliższych gwiazd. Więc jeśli się utrzymuje, że Asgard nie zmienił swojej pozycji,
trzeba stworzyć pomocniczą hipotezę z uwzględnieniem zaginionego obłoku. Każda taka
teoria dotyka problemu, ile czasu upłynęło od kataklizmu. A tego nikt nie wie. W promieniu
kilkuset lat świetlnych istnieją obłoki pyłowe. Ale wśród nich nie ma takiego, który
oddalałby się trajektorią sugerującą, że być może kiedyś przebył ten system. Jedną albo dwie
chmury można jakoś dopasować do całej układanki, przyjmując, że coś zaskakującego
przydarzyło im się w ciągu ostatnich kilku milionów lat, ale do tego konieczna jest następna
pomocnicza hipoteza. Więc być może, i tylko być może, Asgard znajdował się w innym
miejscu, gdy rozegrał się kataklizm.
•
Ale gdzie? — chciała wiedzieć. Wskazałem prosto do góry.
•
W Czarnej Galaktyce? — zapytała.
•
Wielu tak myśli. Jeśli się już zakłada, że planeta przemieściła się, można od razu
przyjąć, że przybyła z naprawdę ciekawego miejsca.
•
Ale przecież mówiłeś, że Czarna Galaktyka porusza się w naszym kierunku.
94
•
Bo tak jest. Hipoteza zakłada, że Asgard nadszedł najpierw. Cały pomysł opiera się na
tezie, jakoby początkowo planeta orbitowała wokół gwiazdy w pustym rejonie Czarnej
Galaktyki, na peryferiach, z których można było dostrzec Drogę Mleczną. Teoria dalej
twierdzi, że mieszkańcy przewidzieli nadchodzące pochłonięcie ich świata przez obłok i to,
ż
e tak może już pozostać. Dalej twierdzi się, że krótkoterminowe plany nie przyniosłyby
wiele korzyści. Opracowano więc dalekosiężną ideę wyrzucenia planety z rodzimej galaktyki
i skierowania jej w stronę naszej. Jednocześnie, aby być na miejscu po osiągnięciu przez
Asgard celu, inne istoty wycofały się do wnętrza, przedtem wprowadzając się w stan
hibernacji.
•
Ależ to czyste szaleństwo!
•
Może i tak — zgodziłem się. — Nie jest to jednak tak nieprawdopodobne, jak ten cały
hokus--pokus konieczny do rozwiązania zagadki zaginionego obłoku pyłowego.
•
Jak właściwie mieliby poruszyć całą planetę? Za pomocą napędu rakietowego?
•
Nie. Poprzez zastosowanie energii strukturalnej. A dokładnie, użyli wariantu napędu
wykorzystującego tunel przestrzenny.
•
Ależ niemożliwe jest wprowadzenie do tunelu rzeczy rozmiaru planety — oświadczyła
pewna siebie.
•
Teoretycznie nie ma takiego limitu — powiedziałem. — Jedynym mankamentem jest
wysoki koszt zużytej energii. Nie wydają się zbyt ekonomicz-
95
ne gwiazdoloty większe od statków oceanicznych, jednak niektóre rasy mają inne zdanie na
ten temat. Ogólnie mówiąc, taniej wypada zbudować sto jednostek dziesięciotonowych niż
jeden o wyporności tysiąca ton. W dodatku male statki zużywają wspólnie mniej energii od
tego jednego wielkiego. Ale jeśli ma się ją na zbyciu, można sobie pozwolić na rozrzutność.
•
To śmieszne. Przecież trzeba by zużyć energię gwiazdy dla wprowadzenia całej
planety do tunelu przestrzennego.
•
Małej gwiazdy — zgodziłem się. — Konieczny byłby także duży zapas wodoru dla
podtrzymania jej spalania. Ale przecież nawet my, nędzni ludzie, mamy w naszej mocy kilka
pomniejszych gwiazd. Przyznaję, że są to karły, ale zawsze są. Niektórzy znani nam kosmici
wytworzyli w pewnym sensie sztuczne słońca.
•
Chcesz mi powiedzieć — powiedziała zagniewana przypuszczalnie dlatego, że nie
mówiłem zbyt jasno — że gdzieś tam, we wnętrzu planety, znajduje się gigantyczny reaktor
szczepiający atomy?
•
W rzeczy samej — zgodziłem się.
•
Czyżby wypróżnili swój świat, aby zbudować dla niego komorę? A może był już taki?
•
To jest jeszcze jedna kość niezgody. Bo widzisz, ludzie, którzy popierają hipotezę
przemieszczenia się planety, nie należą do takich, którzy ślęczą nad nowymi oryginalnymi
ideami. Konserwatyści, oczywiście, sądzą, że wnętrze Asgarda jest całkowicie
96
normalne, a tylko na jego powierzchni skonstruowano pewną ilość sztucznych
poziomów. Naukowcy z przeciwnego bieguna twierdzą, że całość jest produktem
inteligentnych istot, i to od góry do samego dołu. Uważają, że podziemne piętra sięgają
aż do Centrum. Według ich poglądów, planeta jest pewnego rodzaju sferą Dysona
zbudowaną metodą: zrób to sam. Utrzymują, że zamiast konstruowania obszernej
czaszy wokół istniejącego już słońca, budowniczowie Asgarda stworzyli powłokę
bardziej odpowiadającą ich potrzebom, a następnie w jej wnętrzu zapalili gwiazdkę. W
ten sposób traci się mniej przestrzeni.
•
Czy na dolnych piętrach nie byłoby czasami trochę za gorąco?
•
Gorąco jak w piekle — potwierdziłem. — Powstawałyby olbrzymie ilości
energii. Ale czyż tego właśnie nie potrzebowali, by cała konstrukcja mogła przebić się
przez kosmos do, jak już zdążyłaś nadmienić, zakrzywienia wystarczającej ilości
przestrzeni i wprowadzenia planety w materialną matrycę.
Zgorzkniała i zadziwiona potrząsnęła głową.
•
Czy w tym wszystkim jest jakiś sens? — zapytała, a jej ton sugerował, że w
ż
adnym wypadku nie miało to sensu.
•
Niektórzy mówią, że jest — zapewniłem ją. — Ja sam uważam się za agnostyka.
W końcu, jak dotąd nie ma dowodów potwierdzających, że jest tak albo siak. Ale w
głębi serca nie chcę pozbawiać się złudzeń, że nawet najbardziej szalone pomysły
spraw-
6 - Podróż do Centrum
97
dzą się. Chciałbym poznać prawdę, jakakolwiek jest. A niektóre prawdy są o wiele bardziej
ekscytujące od innych.
•
Aby tego dokonać — powiedziała kapitan Gwiezdnej Gwardii — musieliby
dysponować technologią zdecydowanie przewyższającą naszą. I chyba tak było rzeczywiście.
W innym wypadku nie kręciłoby się tutaj tylu facetów kopiących w poszukiwaniu jej resztek.
•
Naprawdę wcale nie był konieczny taki wysoki poziom techniki. Nie musieli
przewyższać nas tak zdecydowanie pod względem wiedzy. Przede wszystkim powinni
wiedzieć, jak ją zastosować. I w tym byli świetni. Przecież nie szperamy w poszukiwaniu
urządzeń czyniących cuda. Po prostu szukamy rzeczy, które wykonałyby pewne czynności i
procesy trochę lepiej od tych, które już mamy. Ludzie często uważają, że technologię tworzy
się oddzielnie od innych dziedzin wiedzy, a tak przecież nie jest. Przełomowe wynalazki,
zdolne zmienić świat poprzez wielostronne zastosowania, bardzo często są pochodną
posiadanej od dłuższego już czasu wiedzy. Grecy, na przykład, byli zdolni do skonstruowania
maszyn parowych, gdyby tylko chcieli albo potrzebowali czegoś takiego. Baterię elektryczną
wynaleziono prawdopodobnie w Epoce Klasycznej, ale później zapomniano o niej, ponieważ
nie było na nią zapotrzebowania.
Gdybyś złożyła wizytę na rodzinnej planecie jednego z dziesięciu humanoidalnych
gatunków przeby-
98
wających tutaj, z pewnością doszłabyś do wniosku, że drogi technologicznego rozwoju
są bardzo zróżnicowane. Z drugiej strony jednak, ich wiedza o procesach
zachodzących we Wszechświecie byłaby podobna. Technologię uważa się za naukę
stosowaną, ale słowo stosowana tuszuje fakt, że jest to przede wszystkim sztuka.
Istnieje milion sposobów na zaprojektowanie najprostszej rzeczy, jak na przykład:
spinki, przełącznika czy też drzwi. Ludzie są tak zahipnotyzowani znanymi sposobami
tworzenia produktów, że stają się ślepi na fakt istnienia, być może, tuzina innych
metod osiągnięcia tych samych celów, niektórych nawet lepszych. Rozwój technologii
nie jest w żadnym wypadku podobny do historii teorii naukowej. Jeśli się temu bliżej
przyjrzeć, przypomina raczej ewolucję malarstwa. Weźmy, na przykład, szkoły
architektoniczne. Nie są to jedynie przybytki sztuki opierające się o estetyczne
rozważania. Są to także szkoły technologii, uczące różnych sposobów łączenia
przyjemnego z pożytecznym.
Nie przebywamy na Asgardzie ze względu na to, że miejscowe istoty posiadały
większą wiedzę od naszej. Jesteśmy tutaj, ponieważ byli oni doskonałymi artystami, a
ich technika może powiedzieć o całe niebo więcej o różnorodnych sposobach
zastosowania wiadomości będących już w naszym posiadaniu. Oczywiście, gdyby się
jednak okazało, że budowniczowie podziemi dysponują nauką, o której my nie mamy
pojęcia, to zmieniłoby postać rzeczy. Po prostu odwróciłoby całą sytuację do góry
nogami. Ale nie
6*
99
jest to wcale konieczne, aby usprawiedliwić nasze zainteresowanie wydobywanymi na
ś
wiatło dzienne wytworami. Nie trzeba też od razu przypuszczać, że ich wiedza stała na
wyższym poziomie od naszej, by przypisać im umiejętność zbudowania sztucznego świata,
nawet tej wielkości, oraz wprowadzenie go w międzygalaktyczny tunel przestrzenny. W tej
hipotezie punkt ciężkości leży raczej w innym miejscu. Bo widzisz, jeśli wszystkie podane
przeze mnie fakty są zgodne z rzeczywistością, to Asgard osiągnął już swoje miejsce
przeznaczenia. W stosunku do obłoku, posiada margines bezpieczeństwa co najmniej stu
milionów lat. Więc jeśli cała ta teoria jest prawdziwa, to co oni właściwie osiągnęli?
Dlaczego nie opuszczają swoich kryjówek? Jeśli przebywają w stanie hibernacji, z jakiego
powodu nie przerywają jej?
Milczała przez parę chwil, przyswajając szczegóły tej fantastycznej opowieści.
Zauważyłem, że pomimo jej odruchowo nieprzychylnej reakcji, magia teorii podnieciła jej
wyobraźnię, tak jak i wszystkich innych. Przypuszczam, że w ostatecznym rozrachunku,
dlatego właśnie tutaj jesteśmy.
Susarma Lear zwróciła swoje duże błękitne oczy na mnie. Chociaż raz jej spojrzenie nie
przypominało wzroku węża próbującego zahipnotyzować mysz.
•
Być może ich małe prywatne słońce zgasło — powiedziała. — Mogło się też zdarzyć,
ż
e nie tylko górne piętra zamarzły w chmurze pyłowej i zimno dotarło do samego Centrum.
•
Aż do dzisiaj zawsze dopuszczałem taką myśl
100
— rzekłem. — Nie chciało mi się wierzyć, ale brałem
to pod uwagę. Teraz już wiem, że tak nie jest.
— Skąd ta pewność? — zapytała, chociaż sama
powinna się domyślić, gdyby tylko przez chwilę się
zastanowiła.
Postukałem w leżący na osłonie deski rozdzielczej dziennik Saula Lyndracha.
— Słońce, które przeniosło Asgard przez zakrzy
wioną przestrzeń, mogło się rzeczywiście wypalić
— powiedziałem — ale gdzieś tam, na dole, reaktory
szczepiające atomy wciąż działają. Jest tam ciepło
i istnieje życie. Nie tego oczekiwano.
15
K
apitan Lear zmrużyła oczy. — Co dokładnie zawiera ten notatnik? — spytała.
•
Po prostu zapis przebiegu ostatniej podróży Saula — celowo niedbale odpowiedziałem.
•
Kiedy mówię dokładnie, to chcę wiedzieć dokładnie — rzekła niewzruszonym tonem.
•
Wiesz, możemy zawrzeć układ — zaoferowałem. — Powiesz mi, dlaczego zagięłaś
parol na Myrlina, a ja wyjawię, co jest dokładnie w notatniku.
•
Nie masz uprawnień do zawierania umów — rzekła. — Twoim obowiązkiem jest
wykonywanie rozkazów. Rozkazuję ci wyjaśnić, co zawiera ten dziennik.
101
Miałem zamiar być uparty jak osioł. Co ona mogła mi w końcu zrobić: oddać pod sąd
wojenny i rozstrzelać za niesubordynację? Postanowiłem być jednak wspaniałomyślny.
Osobiste wojny nie mają sensu w tej zimnej krainie. Kłopotów i tak jest bez liku.
•
Saul odkrył jakiś szyb — powiedziałem. — Za pomocą lin spuścił się na dno. Nie był
jednak dostatecznie dobrze wyposażony w sprzęt, aby przebić się dalej. Udało mu się
wywiercić otwór w ścianie. Po drugiej stronie dostrzegł światło i oznaki życia. Temperatura
wzrosła powyżej punktu zero. Mury uniemożliwiły dojrzenie czegoś więcej. Budynek, w
którym znajdował się szyb, był w opłakanym stanie, ale całość trzymała się dobrze. Lyndrach
zauważył jakieś rośliny i owady. Nie mógł wyjrzeć przez okno, ponieważ było zablokowane.
Nic nie wskazywało na użytkowanie budowli przez kogoś. Wszystkie, poza kamiennymi,
przedmioty uległy zniszczeniu.
•
A więc tam udał się Myrlin?
•
Zabrał ze sobą sprzęt wiertniczy — powiedziałem. — Zamówił go przez mój telefon.
Gdy tylko przedostanie się na drugą stronę, będzie miał cały świat do znalezienia sobie
kryjówki. Ale najpierw musi zlokalizować wejście do szybu. Nawet dla nas nie będzie to
łatwe, chociaż dysponujemy dokładnymi wskazówkami z notatnika. Po pierwsze, musi
osiągnąć czwarty poziom, a następnie wybrać się w daleką wędrówkę przez obszary zimna.
Nie posiada żadnego doświadczenia. Jedyną jego pomocą
102
będzie słowne sprawozdanie uzyskane od człowieka będącego w stanie agonalnym. To może
nie wystarczyć do osiągnięcia celu. Jeśli jednak powiedzie mu się, może być zdolny nawet
do odkrycia następnego szybu, który zaprowadzi go jeszcze głębiej. Ciepło i światło
wymagają energii, więc gdzieś tam, na dole, maszyneria wciąż działa, w tym także reaktor.
To by wskazywało, że żyją tam istoty rozumne. Jeśli to się potwierdzi, dni grzebania się tuż
pod powierzchnią Asgarda są policzone. Będziemy w stanie rozwiązać wszystkie zagadki, o
których ci opowiadałem.
•
Może się okazać, że to wcale nie są humanoidy — powiedziała pani kapitan.
•
Wszystkie te graty, które wydobywamy z górnych pięter, są przeznaczone dla istot nam
podobnych. Co do tego, że są humanoidami, nie ma wątpliwości... Niektórzy, szczególnie ci
o wybujałej wyobraźni, twierdzą, że mogą to być nawet humanoidy właściwe.
•
Nie pojmuję.
•
W znanej nam części Galaktyki żyje z tysiąc gatunków pokrewnych ludziom.
Wszystkie wywodzą się z planet typu ziemskiego. Ich cechy podstawowe są podobne,
zarówno fizycznie, jak i chemicznie. Większość teoretyków uważa, że jest to sprawa
zbieżnych ewolucji. Konkretne kwasy nukleinowe są jedynymi molekułami używanymi w
systemie reprodukcyjnym, a także przebieg ewolucji, która powołała nas wszystkich do
istnienia, zawiera rodzaj deter-minizmu, co powoduje tylko minimalne różnice.
103
Twierdzi się, że istoty podobne nam są jedynymi zdolnymi do przyswojenia tego rodzaju
inteligencji. Niepodobne humanoidom rasy, na które się natknęliśmy, charakteryzują się
także wieloma cechami wspólnymi. Wywodzą się przeważnie ze światów o podobnych
warunkach naturalnych, chociaż w żadnym wypadku nie przypominających ziemskich. Z
drugiej strony, według opinii mniejszości, wszystkie gatunki podobne ludziom mają sporo
zbliżonych cech, bo posiadają wspólnego przodka. śycie miało przybyć z pewnego
niezależnego źródła. Niektórzy naukowcy twierdzą, że podstawowe chemiczne substancje
konieczne do zapoczątkowania życia powstają w obłokach międzygwiezdnego pyłu, a
następnie zasiewają jednakowym surowcem każde możliwe środowisko. Inni argumentują, że
dokonały tego celowo istoty naśladujące własny proces ewolucyjny. Ponieważ nikt nie ma
pojęcia, skąd przybył Asgard, czy też od jak dawna przebywa w tym miejscu, czyni to z
niego planetę dogodną do uznania jej jako miejsce pochodzenia hipotetycznych proto-
humanoidów.
•
Wygląda mi na to — oświadczyła kapitan Gwiezdnej Gwardii — że ludziskom
zachciewa się wymyślania powiastek z tego, co im tylko przyjdzie do głowy. Dla mnie to
wszystko jest czystą fantazją.
•
Masz absolutną rację — powiedziałem. — Centrum Asgarda doskonale nadaje się na
legendarne miejsce, któremu przypisuje się wszelkiego rodzaju mity. Dopóki nikt dokładnie
nie wie, co kryje wnętrze, wszystko jest możliwe. W pewnym sensie z tego
104
wynika główna atrakcja. Wydaje się, że wydobywanie technologicznych gadżetów z
mroźnych podziemi jest tylko pretekstem do tego, co naprawdę tutaj robimy. W
rzeczywistości jest to konfrontacja z tajemnicą. Każda istota uwielbia, a nawet wręcz
potrzebuje tajemnic. Ludzie nadali tej planecie imię Asgard, aby jak najwierniej oddać
nazwę daną przez Tetrów. Asgard oznacza Dom Bogów, chociaż tetrańskie słowo wcale nie
narzuca tej interpretacji. Znaczy ono Sedno Tajemnicy, a drugie słowo ma wydźwięk
metafizyczny. Większość przebywających tutaj istot, aż pali się, aby zbliżyć się do jądra
planety, na ile tylko jest to możliwe. Są prawie pewni, że odkryją tam coś takiego, co
przewyższy wszelkie światowe wartości. Coś, co umożliwi wyjątkowe i kluczowe spojrzenie
na budowę Wszechświata. Milion innych projektów na tysiącu różnych światów ma praw-
dopodobnie podobną wagę dla zaangażowanych w nie istot. Odkąd tylko przestaliśmy
wierzyć w Boga, próbowaliśmy znaleźć coś w Jego zastępstwie.
•
Sądzę — powiedziała Susarma Lear, której w żadnym wypadku nie można było
zaliczyć do ostatnich wielkich romantyków — że wszyscy, bez wyjątku, macie porządnego
fioła.
•
Prawdopodobnie tak — przyznałem.
•
Dopóki nie przeczytałeś notatnika — powiedziała — nie miałeś żadnych powodów,
aby przypuszczać, że istnieją jeszcze piętra pod tymi, które już spenetrowałeś. Nawet teraz
może się okazać, że jest ich tylko dziesięć albo dwadzieścia. A może istnieje
105
po prostu jedna głęboka jaskinia. Całe to gadanie o sztucznym słońcu w samym środku
planety, podtrzymywane przez rasę, która miała jakoby stworzyć wszystkie humanoidalne
gatunki w Galaktyce, jest bajeczką dla dzieci.
•
Być może — odparłem pogodnie.
•
Chyba nie wierzysz w te wszystkie brednie — przyczepiła się do mnie. — No powiedz,
tak z głębi duszy?
•
Nie chodzi o to, czy się wierzy, czy nie — rzekłem. — Wszystko to są przypuszczenia,
pobożne życzenia. Ale marzenia powinno się brać serio. Naprawdę zasługują na to, aby
traktować je poważnie. Być może są to jedyne rzeczy warte poważnego rozpatrzenia.
•
Wciąż uważam cię za szaleńca.
•
Prawdę mówiąc, ty też nie wyglądasz na osobę będącą przy zdrowych zmysłach.
Obsesja na punkcie polowania na androidy nie wydaje mi się całkiem normalna, a skłonność
do utrzymywania powodów takiego postępowania w sekrecie wskazuje na objawy paranoi.
Co on do diabła takiego uczynił?
Odwróciła się ode mnie i zapatrzyła w czerń nocy.
— Zabił czy też nie... — powiedziała bezbarwnym
tonem. — Chodzi o to, co może uczynić, jeśli tylko
nadarzy się okazja.
Nie mogłem się powstrzymać od uczucia, że jej zachowanie mówiło o wiele więcej o niej
samej niż o androidzie. Wydawało mi się, że na jakiś dziwny
106
sposób, wymierzała sobie sprawiedliwość. Bóg jeden wie z jakiego powodu.
Pozostało to dla mnie tajemnicą.
16
G
dy słońce wzeszło, wciąż prowadziłem wóz. Pani kapitan przeszła do tylnej części pojazdu,
aby trochę odpocząć. Zastąpił ją Serne, który teraz przygotowywał się do przejęcia
kierownicy.
Nagle pojawił się brzeg tarczy słonecznej. Po naszej prawej stronie powoli rósł złocisty
łuk. Mój towarzysz aż zachłysnął się powietrzem. Przedtem niebo zalał srebrzysty blask, ale
to było całkiem coś innego. Światło słoneczne niczym powódź rozlało się po równinie,
zamieniając nieskalanie biały śnieżny dywan w morze mieniącego się złota. Z kruczo-
czarnego, niebo rozjaśniło się do głębokiego, gładkiego błękitu, nie zakłóconego
najmniejszym kłębkiem chmury.
Serne osłonił oczy i próbował spojrzeć w oślepiające światło, aby przypatrzyć się
ognistemu półokręgo-wi, wspinającemu się po błękicie nieba. Nie mógł jednak znieść blasku.
Ze schowka wyciągnąłem dwie pary okularów przeciwsłonecznych i jedną wręczyłem
sąsiadowi.
— Nie patrz prosto w słońce — powiedziałem bo zostaniesz oślepiony.
107
•
Jest takie wielkie... — wyszeptał.
•
Większe od ziemskiego — potwierdziłem. — Asgard krąży także po mniejszej orbicie.
Ale olbrzymie rozmiary częściowo trzeba przypisać optycznemu złudzeniu wywołanemu
przez odbite od śniegu światło. Asgard krąży wokół własnej osi w powolnym tempie.
Poczekaj do zachodu, wtedy w powietrzu jest bardzo dużo pary, co na przeszło godzinę
zmienia cały ten przeklęty świat w ocean krwi.
Serne rzucił okiem na rozświetloną równinę, dopiero teraz ją zauważając. Wciąż nic nie
można było dostrzec. Tak pozostanie do czasu, aż śnieg stopnieje i odsłoni płytkie
zagłębienia i roślinność. Zdawało się, że płaszczyzna ciągnie się bez końca. Było to z
pewnością dla niego coś nienaturalnego. Był przyzwyczajony do drzew i wzgórz, i innych
obiektów rozpraszających monotonię krajobrazu, pozwalających na spojrzenie z
zachowaniem właściwych proporcji. Tutaj nie było żadnych odnośników. Odległości
wydawały się cokolwiek nierealne. Było właściwie tak, jak podczas przemierzania otchłani.
Skontaktowałem się z towarzyszącym nam pojazdem i zaleciłem Crucero założenie
ciemnych okularów. Zameldował, że wszystko przebiega zgodnie z planem, ale na temat
piękna wschodu słońca nie miał nic do powiedzenia.
— A może pani kapitan rzuci okiem — zasugero
wałem sąsiadowi.
Potrząsnął głową.
— Chyba śpi. Nie przerywa się snu kapitanowi
108
Gwiezdnej Gwardii tylko po to, żeby zameldować o uroczym świcie. Wzruszyłem
ramionami.
•
Czy długo jesteś pod jej rozkazami? — zapytałem.
•
Jakiś czas — powiedział niejasno. — To była daleka wyprawa, uwieńczona
lądowaniem i wszystkim co się z tym łączy.
•
Wchodziłeś w skład sił inwazyjnych?
•
Właściwie nie było żadnej inwazji. Daliśmy w kość Salamandrze jeszcze w próżni.
Bitwa rozgrywająca się w całym systemie trwała dobry miesiąc. Wylądowaliśmy po to, aby
przeczesać teren i to dopiero wtedy, gdy przerwano ogień zaporowy. Nie mieliśmy tam wiele
roboty.
•
Więc na Asgard przybyliście prosto ze strefy walk?
•
Zgadza się — powiedział. — Było jeszcze jedno zadanie do wykonania:
przeczesywanie terenu.
•
Dlaczego właściwie tak pilno wam do pochwycenia androida?
Jego twarz ani na moment nie zmieniła wyrazu. Mówił niskim, beznamiętnym tonem, a
jego kasztanowe oczy penetrowały wnętrze. Wreszcie spojrzał na mnie po raz pierwszy spoza
ciemnych szkieł.
— On jest niebezpieczny — oświadczył lakonicz
nie.
Odniosłem wrażenie, że dalsze przypieranie go do muru byłoby przyjęte z niechęcią.
Dlatego umilkłem.
— Kapitan Lear ci to wyjaśni, jeśli uzna za
109
konieczne — niespodziewanie dodał Serne. — Nie próbuj tylko wywierać nacisku.
•
Taaak. Ona zachowuje się tak, jak gdyby sporo ostatnio przeżyła.
•
Masz cholernie małe pojęcie o tych sprawach — odpowiedział, a w jego głosie
zadźwięczała nagle groźba. — Nie próbuj przeginać pały, ani w stosunku do niej, ani do
kogokolwiek innego. Uważaj, żebyś nie był za sprytny.
Nic na to nie odpowiedziałem. Wydawało mi się, że nie ma już nic ważnego do dodania.
Jednak było jeszcze coś, z czego chciał się wywnętrzyć mój towarzysz podróży.
— Myślę, że powinieneś wiedzieć i to — rzekł
łagodnie. — Jeśli w jakikolwiek sposób przysporzysz
naszej kapitan kłopotów, skończysz bardzo źle.
Przestał mówić i znowu gapił się przez okno.
Zastanawiałem się, ilu wariatów właściwie uczestniczyło w tej ekspedycji. W oddaniu
Serne'a do bezpośredniego przełożonego wyczuwało się coś więcej niż tylko respekt przed
militarną dyscypliną. Nietrudno dostrzec, co się za tym kryło. Na statku, którym Susarma
Lear przybyła na Asgard, prawdopodobnie służyło prawie tyle samo kobiet co i mężczyzn.
Nie było ich jednak zbyt wiele wśród oddziałów zaangażowanych bezpośrednio w walkę.
Kapitan Gwiezdnej Gwardii Lear — była czymś wyjątkowym. Bo o kim innym mógł
fantazjować Serne i jego koledzy w trakcie dobierania się do kobiet z technicznej obsługi lub
onanizowania się.
110
ś
ołnierze nie mogą sobie pozwolić na miłość z przełożonymi, ale nie można im zabronić
marzyć o tym.
•
Pochodzisz może z Ziemi? — zapytałem zdając sobie sprawę, że nasze stosunki
powinny stać się bardziej przyjacielskie.
•
Przyszedłem na świat w kosmosie — odparł zwięźle. — W Pasie Asteroidów.
•
Ja też urodziłem się w Pasie — oświadczyłem. — Mój ojciec pochodzi z Kanady.
Przybył na Asteroidy, aby budować statki. W końcu pożeglował w kosmos jako członek misji
dyplomatycznej dążącej do nawiązania stosunków z Tetrami. Nie udało się i nie mieliśmy
wiele okazji do przyjrzenia się ich planecie. Wtedy też usłyszałem o Asgardzie. Będzie już z
dziesięć lat, jak przybyłem tutaj z trzema facetami. Wszyscy nie żyją. Zginęli w katastrofie
po Ciemnej Stronie. Mnie wtedy z nimi nie było. Organizowałem zaopatrzenie w Skychain
City. Niewiele brakowało, a wszystko bym rzucił i wrócił do domu. Jednak nigdy jakoś nie
mogłem zdążyć na statek lecący na Ziemię.
— W ten sposób ominęła cię wojna — powiedział bez emocji. Jednak w jego słowach
pobrzmiewała nutka krytycyzmu.
— No tak, wojna mnie ominęła — rzekłem znużony.
Zapadła chwila milczenia.
— Nigdy nie dolecieli do Ziemi — odezwał się
Serne. — Pas Asteroidów nie był taki łatwy do
obrony. Przebywało w nim z milion ludzi. Lwia część
poległa. Zginęli wszyscy moi znajomi, nie licząc
Gwardii.
111
•
Przykro mi — powiedziałem.
•
Drogo za to zapłacili — zapewnił mnie. — Dosłownie zmietliśmy tych skurwysynów z
powierzchni.
•
Tak właśnie mi mówiono — rzekłem sucho.
— Wydaje ci się, że powinniśmy się powstrzymać?
Wzruszyłem ramionami.
•
Nie mam pojęcia, jak ani dlaczego wybuchła ta wojna.
•
I pewnie nic cię to nie obchodzi?
•
Ależ obchodzi.
Celowo patrzył gdzieś w bok, ponad błyszczącą równiną, jak gdyby pragnął się w niej
zagubić. Dla mnie zdawał się być już zagubiony. Myślę, że on też tak uważał.
17
Z
anim udałem się na tyły pojazdu na spoczynek, udzieliłem Sernemu dokładnych instrukcji
dotyczących obsługi urządzeń ustalających kierunek podróży i przekazałem mapy z
zaznaczoną siecią wodną.
Dosyć niechętnie zdawałem się na jego pomoc, ale liczyłem na to, że w obecności kapitan
Lear nie popełni pomyłki. Byłem pewny, że przynajmniej ona była kompetentna.
Chodziło o to, by posuwać się naprzód, prowadząc na zmianę i mając nadzieję na
doścignięcie Myrlina,
112
zanim ten osiągnie punkt, gdzie Saul zszedł pod powierzchnię. Zdobył przewagę nad
nami, ale przypuszczalnie był zmuszony do robienia przerw na sen i posiłki. Nie byłem
pewny, co się stanie, jeśli zdążymy dogonić go na wolnej przestrzeni. Jedno nie ulegało
wątpliwości — nie miałem najmniejszego zamiaru wracać, gdy Gwiezdna Gwardia
pojmie zbiega. Obojętne mi było, jak się na to zapatrywała pani kapitan, ale miałem
zamiar podążyć szlakiem Lyndracha aż do samego końca.
Kiedy się przebudziłem, słońce wyszło już spoza horyzontu i wznosząc się sprawiało
wrażenie, że w każdej chwili może runąć i spalić nas na węgiel. Śnieg nie tajał, gdyż
jego błyszcząca powierzchnia bardziej odbijała, niż absorbowała światło. Zewnętrzna
osłona pojazdu pod wpływem promieni słonecznych pociemniała, ale wciąż trzeba było
nosić ochronne szkła.
Gdy Serne przecisnął się do pryczy, zająłem miejsce obok kapitan Gwiezdnej
Gwardii.
•
Coś ciekawego? — zapytałem.
•
Statek poinformował nas, że w kilka godzin po opuszczeniu przez nas miasta,
konwój pojazdów przekroczył tę samą śluzę. Podążają za nami, prosto jak strzelił.
•
Nie jest to dla mnie niespodzianką — powiedziałem.
•
A co my na to możemy poradzić?
•
Absolutnie nic. W każdym razie dopóty, dopóki nie znajdziemy się w
podziemiach. Później
- Podróż do Centrum
113
pomyślimy, jak pozbyć się ukrytych w naszej gablocie czujników, za pomocą których
jesteśmy tropieni. A na razie niech myślą, że panują nad sytuacją.
•
Istnieje jeszcze inne wyjście.
•
No dalej — powiedziałem — nie każ mi zgadywać.
•
Mój okręt jest uzbrojony w pociski klasy orbita-ziemia. Jesteśmy w stanie w mig z
nimi się rozprawić.
•
Nie sądzę, aby Tetrowie przyjęli to bez sprzeciwu — oświadczyłem. — Przypuszczam,
ż
e uznaliby to za akt barbarzyństwa. Nie zapominaj, że wojna się skończyła. Chyba nie
zamierzasz do końca życia terroryzować obce planety strzelaniną.
•
A co oni są w stanie zrobić? — zapytała odrywając na moment dłonie od kierownicy.
— Zadrzeć z dobrze uzbrojoną jednostką? Za pomocą uzbrojenia? Jakiego?
Potrząsnąłem powoli głową.
— Nawet gdyby nie byli w stanie ruszyć małym
palcem, zniszczyłoby to nasze powiązania z nimi na
prawie sto lat. Mogłoby się nawet okazać, że bez
większych kłopotów potrafiliby pozbawić nasz okręt
żą
dła. Z połową załogi ugrzęzłabyś dokładnie w tym
samym bagnie, z którego wyciągnęłaś mnie. Tetro
wie nie są zbyt skorzy do walki, ale nie są także
specjalnie delikatni w stosunku do tych, którzy ich
zaczepiają. Jeśli już musimy zmierzyć się z Amara
Guurem, zróbmy to dyskretnie, gdzieś w mroźnych
podziemiach. Wierz mi, to się opłaci.
114
Wzruszyła szerokimi ramionami.
— W porządku — powiedziała. — Zrobimy, jak
uważasz. Ale nie pozwolę, aby jakiś podrzędny
gangster mieszał się do naszych spraw. Jeśli sobie
ubzdurał, że jest w stanie zadrzeć z Gwiezdą Gwar
dią, gorzko tego pożałuje.
To było pocieszające. Tak w każdym razie mi się wydawało.
Zapytałem ją, czy wrzuciłaby coś na ruszt, ale odmówiła. Przygotowałem więc
ś
niadanie tylko dla siebie i skonsumowałem je bez pośpiechu.
•
Słuchaj — zapytała moja partnerka, gdy skończyłem. — Gdy osiągniemy
wyznaczony cel, to co sądzisz, jak głęboko będziemy zmuszeni zejść?
•
Saul nic o tym nie wspomina — odpowiedziałem. — Ale nie przejmuj się tym.
Nie zamierzamy wędrować aż do samego jądra planety. Nie mamy nawet takiej długiej
liny.
•
Jak uważasz, ile pięter może tam być?
•
Promień planety liczy około dziesięciu tysięcy kilometrów — powiedziałem. —
Jeśli rzeczywiście składa się całkowicie z wypróżnionych pięter, to może ich być od
pięćdziesięciu do stu tysięcy. Nikt tego dokładnie nie wie. Jednakże znamy średnią
gęstość tego świata. Przekracza minimalnie trzy i pół grama na każdy centymetr
sześcienny. Asgard jest, oczywiście, większy od Ziemi, chociaż grawitacja na jego
powierzchni jest porównywalna do naszej planety. Nie mamy pojęcia, jak wyjaśnić tę
gęstość, jak również czy jest jednakowa na każdej głębokości. Najprawdopodobniej nie
jest.
7»
115
Kapitan Lear na chwilę zamilkła, a potem powiedziała:
•
Jeśli promień Asgarda jest o połowę dłuższy od ziemskiego, to jego powierzchnia musi
być dwa razy większa. Nawet gdyby istniało tylko pięćdziesiąt poziomów, każdy o obszarze
o połowę mniejszym od zewnętrznego, to wciąż oznaczałoby to tyle przestrzeni pod
powierzchnią, ile jest na pięćdziesięciu planetach wielkości Ziemi.
•
Masz całkowitą rację — przyznałem.
•
Ilu zatem pracowników potrzeba do wykonania takiej pracy budowlanej?
•
Wielu — odpowiedziałem. — Jeśli wciąż wszyscy tam przebywają, to jest niezły tłok.
Wyprowadzając się tylko z powierzchni planety i czterech górnych pięter, faktycznie
ewakuowali siedem albo nawet osiem razy większą przestrzeń od ziemskiej. Liczba istot
mogła sięgać miliardów. Być może z tego właśnie powodu wypróżnili całe wnętrze swojego
ś
wiata, jeśli przybyli z Czarnej Galaktyki, zamiast transportowania populacji w mniejszych
statkach.
Moja rozmówczyni znowu zamilkła, zastanawiając się nad tym, co przed chwilą usłyszała.
Dobrze wiedziałem, że kiedy tylko zaczęła rozmyślać nad wymienionymi przeze mnie
liczbami, stawała się podatna na mistykę Asgarda. W końcu zaświtało jej, jak wiele może
kryć wnętrze planety.
— Czy w Skychain City przebywają Salamandryj-
czycy? — niespodziewanie zapytała.
116
•
Nie wiem nawet, jak tacy osobnicy wyglądają. To ten lud, z którym prowadziliście
wojnę, zgadza się?
•
Tak.
•
Dlaczego o to pytasz? — korciło mnie, aby dodać także sarkastyczny komentarz na
temat prześladowania ich (do ostatniej istoty), ale zmieniłem zdanie.
•
Zastanawiałam się, z jakiego powodu android tutaj przybył.
•
Salamandryjczycy znają sprawy związane z Asgardem, nawet jeśli żaden z nich tam nie
gościł — oświadczyłem. — Tak jak i my, nawiązali stosunki z Tetrami.
•
Może uważał to za dobre miejsce do zamelinowania się? — zapytała.
•
Może — przytaknąłem. — Przed chwilą sama wspomniałaś, że w żadnym innym
miejscu nie uświadczy się pięćdziesięciu światów w jednym. Jest to najwspanialsze miejsce
w Galaktyce do zatarcia za sobą śladów.
Powstrzymałem się od uwagi, że jeśli taki miał zamiar, to nigdy go nie znajdziemy.
Ostatnim miejscem do jakiego się uda, będzie zejście w podziemia, które wskazał mu Saul
Lyndrach, chyba że, co jest także możliwe, wykalkulował sobie, że jest to jedyna droga do
pięter, gdzie wykryto światło, życie i powietrze zdatne do oddychania. Nie miałem zamiaru
głośno zdradzać swoich myśli, ponieważ istniały przesłanki, że pani kapitan będzie
kontynuowała swoje wywody.
117
— Z drugiej strony, może on czegoś szuka? —
rzekła.
Tak jak my wszyscy, pomyślałem.
•
Powiedz mi, czy Tetrowie mają sposób na klonowanie istot należących do ras
humanoidalnych? Czy są w stanie wytworzyć sto kopii androida, gdyby ten zażądał tego od
nich? — spytała.
•
Sądzę, że tak — odpowiedziałem. — Z pewnością mogą klonować siebie samych, by
zemścić się na ludzkim gatunku. Nie jestem wcale pewien tego, czy Tetrowie byliby w stanie
podołać takiemu stworowi. Właściwie to wiem, że nie podołaliby.
Jej oczy ukryte za ciemnymi szkłami obserwowały mnie nieprzerwanie. Nie wiedziałem
jednak, co wyrażały.
— On musi zostać zlikwidowany — rzekła.
— Chcę, żeby to dotarło do ciebie. Za wszelką cenę
musi zostać zniszczony.
— Jasne — powiedziałem przez zaciśnięte zęby.
— Naprawdę to do mnie dotarło. Poważnie. Ale
jednego nie mogę pojąć, w jaki sposób ten piekielny
android jest w stanie zagrozić całej ludzkiej cywili
zacji.
Tym razem jej milczenie wydało mi się szukaniem schronienia w intymnej części jej
ś
wiadomości, gdzie miała okazję w psychicznym komforcie wylizać zadawnione rany.
Sądzę, że udział w wyniszczaniu obcego świata pozostawia coś w rodzaju złych wrażeń w
pamięci i to powodowało, że jakaś jej cząstka wciąż była w stanie szoku.
118
18
O
krążając południowo-wschodnią odnogę jednego z większych mórz północnej półkuli, po
dwóch dniach podróży, byliśmy zmuszeni do obrania kierunku wschodniego. Odwilż zdążyła
dopiero nadejść. Góry lodowe wciąż sterczały na tle horyzontu jak rzędy połamanych zębów,
migocząc w miejscach, gdzie igrały promienie słoneczne. Przez moment gra światła tworzyła
przyjemny kontrast z pustą równiną, ale na swój sposób była tak samo niezmienna.
•
Czy wszędzie jest tak piekielnie płasko — mruknął Serne w rzadkim przypływie chęci
do nawiązania rozmowy, gdy dzieliliśmy ze sobą szoferkę.
•
Właściwie tak — powiedziałem. — Morza są płytkie, góry niewarte uwagi. To nie jest
Ziemia, gdzie płyty tektoniczne miażdżą się nawzajem, wynosząc na wierzch górskie
łańcuchy, a wulkany bryzgają lawą. Tutaj powierzchnia planety została zaprojektowana. Nie
ma też żadnych miast. Tetrowie odkryli wprawdzie kilka nieregularnie rozrzuconych skupisk
ruin po budowlach, ale żadnych wyludnionych miast, starożytnych świątyń, czy piramid.
Wydaje się, że tutejszy lud przejawiał pewną aktywność na powierzchni, ale zamieszkiwał w
głębi planety. Kiedy porzucili te miejsca, zabrali ze sobą wszystko, co mogli
przetransportować. Pozostawili tylko trochę technicznych urządzeń, mniej niż na poziomach
bezpośrednio pod gruntem Asgarda.
Większość uważa, że ten lud kretów zdecydował się
119
na podziemne życie na długo przed opuszczeniem górnych pięter. Być może
zagospodarowali powierzchnię pod uprawę rolną. Jednak paleobiologowie z ZKB badający
nasiona i mikroskamieliny nie znaleźli dowodów na wysokowydajną gospodarkę.
Najprawdopodobniej był to po prostu dach tego świata i pozostawiono go własnemu losowi.
W najlepszym wypadku stanowił on coś w rodzaju ogrodu na dachu. Morze przypuszczalnie
odgrywało rolę rezerwuaru wodnego czy też jeziora, chociaż naukowcy z ZKB uważają to po
prostu za kałużę w rowie odpływowym. A przy okazji, wkrótce miniemy stację ZKB. To
powinno choć trochę rozproszyć monotonię dnia.
•
Czy właśnie zmierzamy do stacji pod kopułą? — zapytał.
•
Właściwie tak — odpowiedziałem. — Pracownicy ZKB są przeważnie w złych
humorach. Takim jak ja i ty nie pozwalają korzystać z odkrytych przez nich wejść do
podziemnego świata. Jeśli zapuka się do ich drzwi, to nie poczęstują nawet filiżanką herbaty.
Są tacy dumni z faktu, że w ich szeregach wspólnie pracują przedstawiciele stu różnych ras,
ż
e stali się cokolwiek paranoidalni na punkcie swojego odosobnienia. Tacy jak my wynajdują
własne drogi na pierwszy poziom. W tym wypadku skorzystamy z jednego z szybów Saula.
Serne spojrzał przez okna szoferki, najpierw na posępne szare fale pluskające łagodnie o
pusty brzeg, a następnie na opustoszałą, zamgloną krainę. Aż po
120
horyzont ląd pokrywały rozmyte odcienie bladej szarości. Nie można było natomiast dostrzec
ani skrawka zieleni. Mając nawet niezbyt wygórowane wymagania w stosunku do
powierzchni Asgarda, nie było to wyjątkowo pociągające miejsce.
•
Skąd, do diabła, wiesz, w którym miejscu się przekopywać? — kwaśno zapytał Serne.
•
Nie musimy się przekopywać. Są takie miejsca na równinie, gdzie przed milionami lat
wiatr zwiał całą warstwę gleby, tworząc wielkie plastikowe pustynie podziurawione
drobnymi odłamkami meteorytów. Można tam znaleźć włazy, które kiedyś wykorzystywał
kreci lud. Nie jest to jednak takie proste, bo nie można niczego spostrzec poza szczeliną
cienką jak włos i praktycznie nie ma zatartych już oznakowań, ani żadnych uchwytów czy
zawiasów. Można mimo wszystko tego dokonać, jeśli się wie, gdzie prowadzić
poszukiwania.
•
A ty wiesz?
•
Cholernie dobrze. Na pierwszym poziomie każdy system jaskiń układa się w
przybliżeniu na podobieństwo płatków kwiatu, to znaczy od stosunkowo małego centralnego
ś
rodka rozchodzą się promieniście ramiona. Oczywiście, wszystkie systemy są często
połączone za pomocą mniejszych tuneli, ale wielkie otwarte przestrzenie, które być może
były wykorzystane pod uprawę, tworzą taki właśnie wzór. Centrum tego systemu znajduje się
daleko na północy. ZKB zbudowała tam swoją stację, ale ta, obok której przejedziemy,
umieszczona jest na odnodze bieg-
121
nącej w stronę równika. Tetrowie przebywają tutaj wystarczająco długo, aby móc
dostatecznie zgłębić fundamentalne konstrukcje zastosowane przez krecich architektów.
Większość włazów jest rozłożona równomiernie. Na przykład, umiejscowienie wejścia Saula
ponad sąsiednią odnogą odpowiada włazowi pod mijaną przez nas stacją. Kupę czasu zabrało
Lyndrachowi zlokalizowanie go, no ale szukanie kręgu o kilkumetrowej średnicy na obszarze
stu mil kwadratowych nie należy do łatwych zadań. Miał to jednak ułatwione, gdyż już przed
wyruszeniem wiedział, gdzie rozpocząć poszukiwania.
•
Uważasz, że mogą wyniknąć jakieś problemy z odnalezieniem tego miejsca?
•
Nie przypuszczam. Dziennik podaje lokalizację włazu z dokładnością do stu metrów, a
do tego miejsca drogę wskaże nam satelita. Tam wszystko wezmę w swoje ręce. Jeśli dopisze
nam szczęście, odnajdziemy zachowane do dzisiaj ślady sań Saula. Gdyby jednak zostały
zatarte przez śnieżyce, powinienem odszukać czop, którym mój przyjaciel zatkał wywiercony
otwór.
Tak naprawdę modliłem się o przejściowe porządne pogorszenie pogody w nadziei, że to
może nawarzyć piwa pirackiej bandzie wysłanej przez Amarę Guura, w pocie czoła tropiącej
nasze ślady. Gdyby tak jedna z ich gablot utknęła gdzieś po drodze, zmieniłoby to obraz całej
sytuacji. Na razie nie było sposobu na powstrzymanie ich i sytuacja taka utrzyma się do
osiągnięcia „wrót" do podziemnego świa-
122
ta. Jednak mała poprawka stosunku sił na naszą korzyść mogłaby okazać się nader pożądana,
kiedy znajdziemy się już we wnętrzu planety. Wciąż liczyłem, że przy sprzyjających
okolicznościach uda mi się wydostać z tego bagna cało. Zła pogoda to tylko jeden podarunek,
który ofiarować może nam koło fortuny.
— Jakiego rodzaju napędu używa się w saniach?
— zapytał Serne.
Roześmiałem się.
•
Napęd własnych rąk i nóg!
•
Chryste Panie! Czy chcesz mi powiedzieć, że szybsza podróż jest niemożliwa?
•
Tam, gdzie mamy zamiar się udać, czasem jest bardzo zimno. Na trzecim albo
czwartym piętrze wszelkie maszyny nie działają szczególnie skutecznie. Jak się trafi dobry
dzień, termometry na skali Kel-vina wskazują najwyżej kilka stopni. Ciśnienie atmosferyczne
jest nieznaczne, większość gazów skrystalizowała się w śnieg. Jednak człowiek nie czuje się
tam jak w przestrzeni kosmicznej. Za każdym razem gdy się z czymś zetknie, podeszwy
butów i rękawice wchodzą w kontakt z ciałami stałymi o temperaturze niższej niż cokolwiek
w wewnętrznych przestrzeniach systemu słonecznego i z pewnością zimniejsze od kadłubu
statku kosmicznego. Pojazdy kołowe są wykluczone. ZKB czasem posługuje się poduszkow-
cami, jednak i one kompletnie zawodzą w węższych korytarzach, a w dodatku podczas
postoju muszą przecież zetknąć się ze stałym gruntem, co oznacza
123
konieczność podłożenia warstwy ochronnej izolacji przy każdej przerwie w podróży. To
wszystko nie ułatwia posuwania się do przodu, a wręcz przeciwnie, sprzyja tylko poruszaniu
się w zwyczajowym już tempie ślimaka. Mój przyjacielu, jeśli już chcesz włóczyć się po
tunelach, musisz polegać na najprostszych sposobach. Własne nogi i dobrze nasmarowane
płozy. Ale jeżeli producenci używanych przez ciebie butów i rękawic przereklamowali ich
niezawodność, możesz wpakować się w poważne tarapaty.
Ta wiadomość, jak również upodobanie z jakim uprzejmie informowałem go o tym, że
porządnie możemy dostać w kość, nie wprawiły Serne'a w dobry nastrój.
— A ile czasu zamierzamy spędzić w podziemiach?
— zapytał.
Wzruszyłem ramionami.
— Nie spędzimy tam ani minuty dłużej, niż to się
okaże absolutnie konieczne — zapewniłem go.
— Chcę osiągnąć wyznaczone cele tak szybko, jak
tylko się da. Jeśli nic nie nawali, obszary zimna
powinniśmy mieć za sobą w ciągu paru dni.
•
I co dalej?
•
Urządzenia oczyszczające są zdolne do odnawiania naszego powietrza przez prawie
miesiąc. Zestawy te uzdatniają do powtórnego użytku wszystkie odpady i wzbogacają je
węglowodanami. To pozwoli nam z pewnością dotrwać do chwili, gdy powietrze ostatecznie
stanie się niezdatne do oddychania. Do tego czasu stracimy na wadze, a nasze
124
układy trawienne będą coraz gorzej przyswajały. Sądzę, że jesteś obyty z tego rodzaju
efektami ubocznymi.
Spojrzał na mnie ponuro. Nie chciałem go indagować, jak długo był zdolny do
przebywania w skafandrze podtrzymującym wszelkie funkcje życiowe. Prawdopodobnie w
tym względzie nie dosięgał mi nawet do pięt. Ale gdy ustanawiałem mój rekord, na karku nie
siedziała mi armia kosmitów próbująca rozerwać mnie na strzępki, usmażyć albo odparować
ze mnie całą wodę.
Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, aż do dzisiaj.
•
Coś mi się wydaje, że kombinezony i zestawy oczyszczające zdążyły ci już wyjść
bokiem — powiedziałem łagodnie.
•
W przestrzeni kosmicznej stosowaliśmy tylko ciężkie skafandry próżniowe — jego
głos pozbawiony był wszelkiej emocji. — Ale walki twarzą w twarz z przeciwnikiem toczyły
się przeważnie na stałym lądzie planety. Temperatura była znośna, a powietrze byłoby zdatne
do oddychania, gdyby arsenał biotechnicznej broni Salamandryjczyków był trochę
skromniejszy. Mam tu na myśli viroidy, bakterie przenoszące neurotoksyny i tym podobne
draństwo. Oczywiście, wszystko obliczone na ludzi. Przez większość czasu paradowaliśmy w
cienkich sterylnych kombinezonach, które nie utrudniały swobody naszych ruchów i
wyglądaliśmy jak wspaniałe plastikowe worki. Opinały ciało i posiadały coś w rodzaju sieci
naczyń włoskowatych do odprowadzania
125
potu. Przed ich nałożeniem byliśmy zmuszeni golić całe ciało. Dostarczano nam wprawdzie
ś
rodek powstrzymujący odrastanie włosów, ale na swędzenie, oczywiście, nie pomagał. Po
pięciu albo sześciu dniach akcji czułem, jak cierpnie mi skóra. Nie mogłem się nawet
porządnie podrapać...
Czas schodził nam na czołganiu się po okolicy pod niebem tak błękitnym, jak na żadnym z
przyjaznych nam światów lub też pod gwiazdami. Wokół nas pieniła się ładniutka zieleń. Od
przypadku do przypadku zdarzało nam się natknąć na opuszczone miasto... W powietrzu
przeważnie unosiły się rzeczy zdolne do zamienienia nas w olbrzymie bryły gangreny, gdyby
nam przyszło do głowy nabrać je w płuca. Do noszenia kombinezonów byliśmy zmuszeni tak
na wszelki wypadek, nawet gdy teoretycznie można było się bez nich obyć. Zdaliśmy się bez
reszty na maszynerię podtrzymującą przy życiu stale noszoną przez nas na plecach. Ubrania
ochronne właściwie były niezniszczalne; za diabła nie można było ich rozerwać. Jednak
prawdę mówiąc, to podczas dotykania czegokolwiek, nigdy nie czułem się stuprocentowo
bezpieczny. No bo dajmy na to, że przekłułbym sobie palec u rękawicy i z rykiem odwalił
kitę.
Nigdy nie przyzwyczaiłem się do tej machiny na plecach. Nie mogłem jej ani zobaczyć,
ani dotknąć. Ale ona tam była, nadzorując funkcjonowanie mojego ciała jak jakiś pomniejszy
bóg. Zawsze jednak wydawała mi się bardziej oddalona ode mnie niż
126
rakieta na orbicie, czy nawet gwiazdy na nieboskłonie.
Gdyby przerwał swoje wywody choć na chwilę, dałbym mu do zrozumienia, że wiem, o co
mu chodzi, wiem dokładnie co czuje. Kontynuował jednak wystarczająco długo swój
monolog, aby mnie przekonać, że tak nie jest. Bo jego przypadek był jakąś wyjątkową
odmianą paranoi.
•
Teraz będzie inaczej — oświadczyłem. — Rozrabiaki Amary Guura są uzbrojeni w
przestarzałą, solidną broń. Tak samo zresztą jak twój przyjaciel android. Pomimo tego, na
piętrach gdzie panuje mróz, wystarczy tylko raz oberwać i po człowieku. Na niższych
poziomach, tam gdzie Saul natknął się na znośną temperaturę i życie, prędzej można przeżyć
jedno albo dwa powierzchowne draśnięcia. Ale uwięzieni bylibyśmy tam na całą wieczność.
Kiedy już się człowiek znajdzie w tych czeluściach, nawet nie może nadać przez radiostację
wołania o pomoc.
•
Nie zawracaj sobie tym głowy. Gdy już dojdzie do strzelaniny, z pewnością popędzimy
im kota. W końcu nic takiego nie powiedziałeś, co dawałoby mi podstawy do myślenia, że
natrafimy na naszej drodze na coś takiego, co może wytrącić nas z marszu.
Bardzo mnie korciło, żeby zapytać go, czy nie cierpiał przypadkowo na klaustrofobię.
Jasne, że tam na dole istniało sporo szerokich, otwartych przestrzeni, ale czasem trzeba
będzie się przedzierać przez wąziutkie korytarze, tunele zdecydowanie odmienne od tych,
które mogą drążyć nasze gwiazdoloty, gdy
127
mkną przez podprzestrzeń. Lecz im lepiej poznawałem kapitan Gwiezdnej Gwardii i jej
wesołą drużynę, tym bardziej nabierałem pewności, że w terenie, który będzie dla nich czymś
w rodzaju terra incognita, potrafią stanąć na wysokości zadania. Być może były z nich niezłe
ś
wiry, ale zarazem niewątpliwie twardziele.
— Jeśli twierdzisz, że wojna była taka okrutna
— wysiliłem się na komentarz — to myślę sobie, że
teraz gdy dobiegła końca, powinieneś pospieszyć do
domu. Co cię przygnało aż tutaj?
•
Wojna się jeszcze nie skończyła — jego usta zaledwie drgnęły, gdy to mówił.
•
Nie? Chcesz mi powiedzieć, że cała przeklęta ludzkość znajduje się w stanie wojny z
jednym zawszonym androidem?
To był rzeczywiście jakiś rzadki rodzaj paranoi
— pomyślałem, gdy mój rozmówca odwrócił wzrok.
— Trzeba go koniecznie zlikwidować. To nie
podlega żadnej dyskusji.
To było wszystko, co powiedział.
— No dobrze. Może i tak. Wasza w tym głowa.
Zresztą wydaje mi się, że chcecie, bym trzymał się
z dala od tej sprawy. Ale na to co teraz robimy,
można spojrzeć jeszcze pod innym kątem. Byłbym
głęboko wdzięczny za pomoc w uwrażliwieniu pani
kapitan na niektóre z powstałych implikacji. To co
aktualnie ma miejsce na Asgardzie, może się w każ
dym calu okazać dokładnie tak ważne dla przyszłości
rodzaju ludzkiego jak wojenka, którą niedawno roz-
128
strzygnęliście na swoją korzyść. A dla całej reszty galaktycznej wspólnoty planeta ta jest
wręcz nieodzowna. Jego blade oczy skierowane były wprost na moje.
•
Posłuchaj tylko — kontynuowałem. — Kapitan Lear zdążyła już wykalkulować,
ż
e tylko przy pięćdziesięciu warstwach Asgard byłby w stanie pomieścić stukrotnie
większą powierzchnię od ziemskiej. Jeśli tę cholerną rzecz skonstruowano, to może ona
zawierać nawet dziesięć tysięcy pięter, co odpowiadałoby liczbie piętnastu do
dwudziestu tysięcy światów. To z kolei oznaczałoby setki tysięcy oddzielnych
ś
rodowisk. Wnętrze Asgarda może zamieszkiwać więcej humanoidalnych ras niż całą
galaktykę naturalnych planet. Kto to może wiedzieć? Tetrowie od niepamiętnych
czasów próbowali uchylić wieka tej nie zgłębionej ogromnej puszki nieznanych
stworów. No a teraz nadeszła kolej na nas. Na ciebie, na mnie i na sex-bombę o blond
włosach! Ach, merde. Ty i tak masz nikłe pojęcie o tym wszystkim, prawda?
•
Tylko mnie nie obrażaj, Rousseau — powiedział łagodnie. — Podobnie jak i ty
jestem zwykłym belterem. To prawda, że niewiele mi wiadomo o tych okolicach. Ale
nie jestem półgłówkiem, a nasza pani kapitan może być wszystkim tylko nie idiotką.
Jeżeli się okaże, że tam w podziemiach są rzeczy, które mogą się okazać pożyteczne dla
ludzkości, uczynimy wszystko, aby je posiąść. Przede wszystkim jednak musimy dostać
w nasze ręce androida. Dopiero potem, w zgodzie z otrzymanymi rozkazami, zade-
- Podróż do Centrum
129
cydujemy co dalej. Jeśli jednak mam być szczery, to po tym co ujrzałem w tym świecie, a
także co usłyszałem od ciebie o trzaskających mrozach w podziemnych tunelach, nie tryskam
przesadnym entuzjazmem.
Poprzednio prosił, a może nawet rozkazywał, żebym pohamował się i nie obrażał go.
Zastosowałem się do tego i nie na próżno strzępiłem gębę. W głowie kołatała mi myśl, że oto
przebywałem w towarzystwie człowieka, którego wyobraźnia zwietrzała i zanikła. Według
jego rozumowania liczyła się tylko rywalizacja gatunku ludzkiego z Salamandryjczykami, w
której chodziło o kontrolę lokalnej przestrzeni kosmicznej. Cała reszta Wielkiego Kosmosu,
w którym istniało z tysiąc humanoidalnych gatunków, nie była warta splunięcia. Coś tam
ś
witało mu, że Asgard może okazać się bardzo ważny w politycznym kontekście, ale tak
naprawdę kompletnie nie dostrzegał, jak skomplikowaną łamigłówką była cała sytuacja.
Całkowicie nie docierało do niego, że rozwiązanie tej zagadki może dać nam precyzyjną
odpowiedź na pytanie: gdzie my — homo sapiens i cała pokrewna reszta dwunożnych
umiejscawiała się w uniwersalnym porządku rzeczy. Nie kontaktował także w sprawie
tajemnicy naszego pochodzenia, czy też możliwych rozwiązań naszego ostatecznego
przeznaczenia. Pył zatem moim przeciwieństwem.
W żadnym wypadku nie można mnie nazwać namiętnym czy porywczym. Jestem zimny
jak ryba. Zadowalam się własnym towarzystwem. Cieszę się,
130
jeśli uda mi się dożyć następnego dnia w tym całkiem nieprzyjaznym wszechświecie.
Stosunki międzyosobowe to nie moja działka, choć obchodzą mnie sprawy wielkie i
odpowiedzi na filozoficzne pytania.
Z pewnością poruszały mnie sprawy dotyczące wnętrza Asgarda. Równocześnie nie
miałem najmniejszego pojęcia, w jaki sposób wyjaśnić to takiemu facetowi jak Serne.
Chciałem koniecznie wiedzieć, kto i w jakim celu zbudował tę planetę. Ciekawiło mnie
także, skąd ona przybyła i dokąd zmierzała. Musiałem rozgryźć problem, czy wszelkie
człeko-podobne gatunki naszej Galaktyki wywodziły się ze wspólnego pnia, a jeśli tak
było, to które i co o tym przesądzało. Chciałem też wiedzieć, kim właściwie byłem, bo
pomimo tego co Serne oświadczył, nie byłem po prostu belterem, czy nawet ludzką
istotą, ale obywatelem samej nieskończoności i wieczności. Świadectwem
potwierdzającym moje pochodzenie był kod DNA zawarty w moich chromosomach.
Były to właśnie powody, oddając wszystkie należne honory mojemu aktualnemu
przełożonemu i właściwie już kumplom gwiezdnym gwardzistom, z powodu których
nie mogłem wykrzesać z siebie wystarczająco dużo entuzjazmu, aby przejmować się
gównianym androidem i ich idiotyczną paranoją.
Oto znajdowałem się na szlaku zmierzającym do samego Centrum Wszechświata, a
zarazem do osobistej konfrontacji z jego najtajniejszymi sekretami.
Ostatecznie okazało się, że była to bardziej skomplikowana wędrówka, niż
początkowo przewidywałem. Ale czy zazwyczaj tak nie bywa?
8*
131
19
W
końcu najnudniejsza faza podróży dobiegła kresu. Sprawiło mi to ulgę, chociaż — mówiąc
prawdę — nie miałem pojęcia, z czego mam się cieszyć. Wciąż przecież ciągnęła mnie ze
sobą banda szaleńców, goniąca za olbrzymem mającym w zwyczaju masakrowanie
osobników, którzy na nieszczęście zirytowali go. Na dokładkę tuzin, a może i więcej,
najczarniejszych charakterów galaktycznej wspólnoty węszyło moim tropem. Były to wystar-
czające powody, by zaniepokoić każdego.
W każdym razie, nasze pojazdy stały już na pustej równinie w osamotnionej wspaniałości.
Wokół kół poczęły się tworzyć zaspy ze śniegu naniesionego przez wiatr. Dął z Ciemnej
Strony w kierunku ciepłego miejsca, ponad którym stało słońce w swoim tymczasowym
zenicie.
Na straży wehikułów, których było teraz trzy (po tym jak natknęliśmy się na gablotę, którą
Myrlin pożyczył ode mnie), pozostawiliśmy gwardzistę Vasa-riego. Amara Guur wysłał
naszym tropem cztery pojazdy; nawet gdyby nam udało się zwieść go w podziemnym
labiryncie i wydostać z powrotem na światło dzienne, oczekiwałaby nas niezła przeprawa.
— Zdaje mi się, że wciąż jest jeszcze możliwe poprosić okręt na orbicie, aby wykończył
skurczybyków — zauważyła Susarma Lear. — Laserem albo promieniami cząsteczkowymi,
do wyboru, do koloru.
Nie przejawiała jednak już tyle entuzjazmu; wi-
132
docznie zdążyła wyobrazić sobie, jak Naczelne Dowództwo Ziemi może się zapatrywać na
samowolę pani oficer, która przysporzyła im kłopotów w stosunkach z Tetrami.
Korciło mnie, by skorzystać z tej oferty. Ale dla mnie samego niezbędnym było utrzymać
się u prawicy Tetrów. To nie byłoby najgorsze wyjście z sytuacji, gdyby po powrocie z
naszej skromnej ekspedycji zamiast gangsterów oczekiwali na nas funkcjonariusze prawa.
Cokolwiek jednak znajdziemy w podziemnych czeluściach, umiejscowienie szybu Saula Lyn-
dracha wiodącego do życiodajnych pięter było sekretem, za który zarówno Tetrowie, jak i
ZKB byliby gotowi słono zapłacić, byle tylko dostać go w swoje łapy. Nie chciałem im
dawać powodów do wyciśnięcia ze mnie tej informacji za pomocą niezbyt przyjemnych
metod. Wolałem, aby posłużyli się brzęczącą monetą.
— Poinformowałem dokładnie Tetrów, o co w tym wszystkim chodzi — oświadczyłem. —
Wydaje mi się, że nie spuszczą Amary Guura z oka. Ostatecznie nie chcą, by po powrocie na
powierzchnię spotkała nas niefortunna przygoda. Gang Guura znajduje się jeszcze na
otwartej przestrzeni. On sam nie jest aż tak głupi, żeby rozpocząć taniec tu, gdzie Tetrowie
baczą pilnie na niego.
Pani kapitan wzruszyła ramionami. Nie miałem zamiaru zwracać jej uwagi na wniosek
wypływający z polityki mówienia prawdy prosto z mostu. Gdyby Myrlin powrócił na
zewnątrz, to Tetrowie nie od-
133
nieśliby się z większą wyrozumiałością do jej egzekucji na nim niż do napadu dokonanego
przez Amarę Guura na nas. Był to jeszcze jeden niuans całej afery, którą można było tylko
rozstrzygnąć w zaciszu podziemnych korytarzy, gdzie nie sięgało długie ramię
sprawiedliwości.
Tetrowie nie byli specjalnie uszczęśliwieni opowiedzianą przeze mnie historyjką.
Wskazali na wiele szczegółów, co do których można było sądzić, że się pomyliłem, jednak
ogólnie można było powiedzieć, że zrozumieli moje położenie. Przypuszczam, że Guur
przechwycił całą konwersację, nie miał jednak nic do dodania. Nie zareagował też na próby
skontaktowania się z nim. Widocznie wyznawał zasadę, że milczenie jest złotem.
Nasza pięcioosobowa ekspedycja przystąpiła do wleczenia sań po topniejącym śniegu w
miejscu, gdzie można było wciąż dostrzec ślady Saula. Świeży trop Myrlina był doskonale
widoczny. Uzbrojenie kapitan Gwiezdnej Gwardii i jej wojaków stanowiły spluwy ogniowe.
Zastanawiałem się przez chwilę, czy broń ta nadaje się do użytku w temperaturze dziesięciu
stopni powyżej zera absolutnego, ale ostatecznie nie indagowałem o to moich towarzyszy.
Zresztą przypuszczałem, że będzie działać, bo jeżeli jest coś w czego projektowaniu ziemscy
konstruktorzy są znakomici, to może to być tylko wymyślanie uzbrojenia jakiego tylko dusza
zapragnie.
Na dotarcie do szybu Saula potrzebowaliśmy prawie pełnej godziny. Nie mielibyśmy
specjalnych pro-
134
blemów z jego odszukaniem, nawet gdyby ślady Myrlina były zatarte. Android nie zadał
sobie nawet trudu powtórnego zaczopowania otworu wiertniczego, co niewątpliwie uczynił
Saul, by go zamaskować. Poza tym krajobraz był tak monotonny, że byłoby naprawdę sztuką
nie znaleźć tego miejsca.
Włazy rozmieszczone w dachu tego świata były przystosowane do reagowania na sygnał
radiowy, na który w odpowiedzi klapa usuwała się na dół, a następnie chowała w szczelinie.
Niepotrzebne jest chyba dodawanie, że jeszcze nie znaleziono sprawnie działającego
mechanizmu. Próby przewiercania włazów były wyjątkowo pracochłonne. Klapy do pod-
ziemnego świata wykonano ze sztucznie przyrządzanego bioproduktu przypominającego
niezwykle odporne szkliwo dentystyczne. Jednak technologia Galaktyki stała na
wystarczająco wysokim poziomie, aby dostarczyć odpowiednich narzędzi do przebicia się.
Podstawowy materiał budowlany, z którego Asgard przypuszczalnie był wykonany,
całkowicie nie odpowiadał normom, jakie musiałyby obowiązywać w przypadku, gdyby
wypróżniono setki poziomów, unikając przy tym tąpnięć. Wiercenie, czy też wysadzanie
otworów w powłoce planety, nie było niemożliwe. Podobna sytuacja panowała w labiryncie
tuneli: tam gdzie nie natrafiono na otwarte wejścia, trzeba było szukać niezbyt trudnych do
sforsowania zamkniętych bram. Prawdopodobnie istniały miliony zamaskowanych wrót,
które mogły udostępnić głębiej położone piętra, gdybyśmy tylko znali ich rozmieszczenie.
135
Niestety, nikt nigdy nie znalazł mapy albo planu, który pozwoliłby nam zapoznać się ze
sposobem łączenia podziemnych korytarzy.
Sprowadzenie sań na pierwszy poziom zabrało nam następną godzinę. Chociaż Myrlin
pozostawił linę zwisającą z uchwytu na krawędzi włazu, byłem zmuszony przymocować
jeszcze jedną, by móc opuścić ekwipunek. Użyłem do tego wykonanego z mono-
molekularnych włókien i wyjątkowo wytrzymałego biotechnicznego sznura. Niskie
temperatury nie wywierały żadnych zmian, a zwinąć dawał się tak ściśle, że jedna osoba była
w stanie nieść go w razie potrzeby z milion metrów. Tyle powrozu jednak nie
potrzebowaliśmy. W końcu podczas naszych poszukiwań nie zamierzaliśmy udawać
Tezeusza.
W pionowym szybie było kiedyś coś w rodzaju drabiny, ale korozja zdążyła się już do niej
dobrać, od czasu gdy mróz wyniszyczył wszelką zgniliznę.
Po chwili opuściliśmy się do wnętrza półokrągłego pomieszczenia i stamtąd skierowaliśmy
się poprzez krótki i wąski korytarz do przepastnego tunelu, który odgrywał prawdopodobnie
w krecim społeczeństwie rolę przelotowej autostrady. Lampa wbudowana w mój hełm
promieniowała wystarczająco silnym światłem, aby wydrzeć z ciemności przeciwległą
ś
cianę.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał porucznik Crucero.
Nieprzerwanie utrzymywaliśmy ze sobą łączność, aby wszyscy nawzajem mogli się
porozumieć. Crucero odwrócił się do mnie i reflektor na jego kasku
136
oślepił mnie. Gdy pracuje się zespołowo w podziemiach, to wzajemne oślepianie może być
prawdziwą udręką. Uczestnicy wyprawy muszą po prostu wbić sobie do głowy, że mogą
patrzeć wszędzie tylko nie w twarz swojego rozmówcy.
W sytuacji w jakiej się znalazłem, nie byłem w stanie posłużyć się notatnikiem Saula:
zostawiłem go w gablocie. Zarejestrowałem jednak całą istotną informację na taśmie
dźwiękowej wkomponowanej w rękaw skafandra. Używając języka, byłem w stanie
odtworzyć taśmę, a także przewijać ją w dowolnym kierunku, stosownie do potrzeb. Szlak
Saula będzie z pewnością oznaczony znakami wyżłobionymi w ścianie na każdej krzyżówce.
Pomimo tego nie mogłem obyć się bez taśmy przy rozszyfrowywaniu symboli. Chciałem
także wykorzystać komentarze, które Lyndrach dołączył do swoich zapisków.
— Według informacji Saula znajdujemy się przy głównej trasie — odpowiedziałem
porucznikowi Cru-cero. — Przebiega ona prawdopodobnie wzdłuż całej długości ramienia
tego systemu. Podrzędne drogi odgałęziają się w regularnych odległościach. One same także
są drogami przelotowymi dla jeszcze podrzędniejszych tuneli. Trzeba mieć niezły fart, żeby
trafić na taki właz jak ten. Nie każde zejście do podziemi prowadzi do tak korzystnego
miejsca.
Z dziennika wynikało, że Saul używał tego włazu ponad dziesięć razy. Zakładając, że
każda wyprawa trwała dwadzieścia pięć dni, oznaczało to, że regularnie powracał tutaj przez
okres przekraczający czas
137
roku ziemskiego. Z większości wypraw wracał może nie z pustymi rękami, ale też nie
przywoził nic więcej niż pospolite graty znalezione na poboczach dróg na trzecim albo
czwartym piętrze. Niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba, spadł na niego szczęśliwy traf:
znalazł największą bonanzę w całej historii poszukiwań kryjących się w ziemi skarbów w
naszej Galaktyce. Odkrycie to przyniosło mu tylko tortury i śmierć z ręki drani nasłanych
przez Amarę Guura. Czasami nie jest stosowne i wystarczające po prostu wzruszyć
ramionami i powiedzieć: Cest la vie.
— W drogę — nakazała Susarma Lear.
Ruszyliśmy po autostradzie, kierując się na północny zachód. Nie rozmawialiśmy za wiele,
chociaż gwardziści od czasu do czasu zadawali pytania. Głównie Crucero przejawiał
aktywność, ale być może ciekawość należała do obowiązków zastępcy dowódcy. Prośby o
praktyczne rady spełniałem z łatwością, ale ważkie pytania pozostawały bez odpowiedzi z
wyjątkiem jednego.
•
Jeżeli to my posiadamy dziennik podróży, to w jaki sposób android orientuje się na
szlaku? — zapytał porucznik.
•
Może jego pamięć jest zdolna do odtwarzania każdego zapamiętanego przedtem
szczegółu — powiedziałem. — W końcu, gdy się już projektuje androidy, to przy okazji
można udoskonalić naturę na wiele sposobów. Jeśli jednak mam wyrazić opinię na ten temat,
to równie dobrze Myrlin mógł nawet nie widzieć tego notatnika. Najprawdopodobniej po-
138
sługuje się taśmą nagraną przez Saula i wyjaśniającą znaczenie kompletu symboli z jego
kodu. Gdyby okazało się, że mam rację, android nie będzie czuł się tak pewnie podczas
wędrówki jak my. Istnieje szansa, że niedługo będzie nas wyprzedzał.
•
Tylko w przypadku, gdy skieruje się w stronę szybu — powiedział ponuro Serne.
•
Innego wyjścia nie ma — spostrzegłem. — Jeżeli nie nosi się z zamiarem powrotu na
powierzchnię, musi osiągnąć obszary ciepła. Jeśli jednak chce powrócić, wtedy nie obędzie
się bez wyniesienia z głębin rzeczy wystarczająco cennej dla zainteresowania nią Tetrów,
którzy z kolei wezmą go pod swoje skrzydła, aby ochronić przed wrogami.
Gościniec był całkowicie pusty. Pokrywała go cienka warstwa lodu: tylko niewielkie ilości
wody zdołały się tutaj przedostać, a temperatura na pierwszym poziomie była wystarczająco
wysoka, by sprawić, że zamarznięta ciecz stanowiła jedyny rodzaj lodu. Po wyjątkowo
gładkiej powierzchni sanie sunęły tak lekko, jak tylko można było sobie tego życzyć. Nie
przerażało mnie nawet ich holowanie.
Dwa razy minęliśmy bryły żużlu. Było to wszystko, co pozostało z wehikułów, którymi
zasuwali tubylcy po podziemnej drodze w niewyobrażalnie odległej przeszłości. Aby nie
blokowały przejazdu, zaparkowano je w niszach; krety były schludnym ludkiem.
— Jak wam się udaje odzyskać coś wartościowego
z takiego czegoś? — zapytał Crucero, po tym jak on
i kapitan Lear przeprowadzili inspekcję bryły, która
kiedyś była pojazdem.
139
— Nawet nie próbujemy — oświadczyłem. — To nie jest nawet stara dobra rdza. Kreci
lud podobnie jak Tetrowie i wasi niedawni wrogowie Salamandryj-czycy byli nastawieni na
biotechnologię. Ten pojazd był organiczny. Większość materiałów do jego budowy uzyskano
za pomocą sztucznej fotosyntezy, chociaż elektroniczne wyposażenie wytworzono na bazie
krzemu i wielu innych zwykłych surowców. Wszystko to jest teraz nie warte złamanego
grosza. Szabrownicy nie mają czego szukać na poziomie pierwszym. Najlepszy urobek
pochodzi z trzeciego i czwartego piętra, gdzie czas stanął w miejscu, kiedy mróz
rozprzestrzenił się w dniach Wielkiego Zaciemnienia. Nawet pojedyncza molekuła nie była
w stanie drgnąć do czasu, gdy fachowcy z ZKB rozpoczęli penetrację. Ciepło słoneczne nie
zdążyło jeszcze tam przeniknąć, a my, szabrownicy, mamy skłonności do rozsądnego
używania naszych czopów i nadmuchiwanych namiotów.
Musieliśmy minąć tysiące szerokich, całkowicie dostępnych odnóg. Niektóre nosiły,
dokonane za pomocą laseru, wypalone znaki jako świadectwo eksploracyjnej wędrówki
Saula. Większość bocznych tuneli została jednak przez mojego przyjaciela zignorowana. Nie
mam pojęcia, czym się kierował, wybierając korytarze do penetracji. Prawdopodobnie
zdawał się na swój instynkt albo wybierał na chybił trafił.
Po trzech godzinach wędrówki zrobiliśmy przerwę dla złapania tchu. Jak dla mnie
wleczenie sań trwało
140
za długo, byłem więc wyczerpany jak stara szkapa. Gwardziści znosili lepiej tempo podróży.
Przypuszczam, że w porównaniu do przeczesywania będącej pod ostrzałem powierzchni
planety był to dla nich piknik. Oni sami nie wyrazili na ten temat żadnej opinii.
W miejscach gdzie systemy skafandra były podłączone do mojego organizmu, dokładnie
na piersiach i w pachwinie, odczuwałem podrażnienie. Ponieważ zawsze zabierało mi trochę
czasu zaaklimatyzowanie się do, będącego małym laboratorium chemicznym, tyrana na
moich plecach, nie czułem się najlepiej. śołądek wciąż łaknął pożywienia i buntował się,
ponieważ nie otrzymywał ani kęsa. Zamienienie się w cyborga nie jest taką łatwą sprawą.
Rozważałem, czy android borykał się z podobnymi problemami, czy może miał
wmontowane zdolności adaptacyjne.
Kontakt ze światem zewnętrznym był już od pewnego czasu przerwany; dach ponad nami
był stosunkowo odporny na penetrację fal radiowych. Nie miałem pojęcia, jaki rodzaj
podsłuchu Amara Guur zainstalował w naszych gablotach, jak również nie mogłem sobie
wyobrazić sposobu, w jaki zamierzał nas śledzić. Mikroskopijne aparaciki wczepione we
włosy pani kapitan Lear przez Jacinthe Siani, a także urządzenie ukryte w grzbiecie dziennika
nie były przesadnie dalekosiężne. Jeżeli Guur stosował elektroniczne przyrządy, to nasze
maskowanie po opuszczeniu autostrady prawdopodobnie uwolniłoby eks-
141
pedycję od wścibstwa. Ten facet na pewno nie miał zielonego pojęcia, co oznaczały
wypalone znaki Saula.
Mimo wszystko nie miałem najmniejszych powodów do zadowolenia. Być może Amara
Guur był złośliwym i podstępnym gadem, ale sprytu mu nie brakowało. Chociaż nic nie
wiedziałem o urządzeniach do podsłuchu, obiło mi się o uszy, że takie zabawki produkowane
przez Tetrów pozwalały na tropienie osób o pewnych cechach organicznych przez pół świata
po upływie pięciu lat. Zakupiliśmy przecież trochę ekwipunku i właściwie każdy przedmiot
mógł być tak spreparowany, aby wydzielać smród, który może być całkowicie
niewyczuwalny przez nas, ale dla jakiegoś elektronicznego ogara byłby porównywalny z
zapachem wydzielanym przez skunksa.
Zanim ponownie podjęliśmy naszą wędrówkę, cisza i monotonia panująca w tunelu
zaczęły grać gwardzistom na nerwach. Serne do spółki z Khale-khanem zamienili parę
ostrych słów, podczas gdy reszta towarzystwa przysłuchiwała się. Adwersarze byli świadomi,
ż
e ich kłótnia była rodzajem przedstawienia, ale prawdopodobnie nie było to dla nich
pierwszyzną. Przecież przebywali w swoim towarzystwie w trakcie niejednej długotrwałej
misji. Porozumiewając się na ogólnodostępnym kanale radiowym, zdążyli już wypracować
taką strategię i taktykę, że zupełnie nic sobie nie robili z obecności przypadkowych
słuchaczy, wliczając także dowódców, którzy przysłuchiwali się wymianie obelg. Pogawędka
wkrót-
142
ce znudziła się wszystkim i na mnie spadł obowiązek przejęcia roli wodzireja. W końcu to
przecież ja znajdowałem się na własnych śmieciach i miałem ważkie sprawy do
zakomunikowania.
Gdy zboczyliśmy z autostrady w podrzędny tunel, droga stała się łatwiejsza. Po krótkiej
wędrówce osiągnęliśmy tereny całkiem odmienne od dotychczas przemierzanych.
Zauważyłem, że na gwardzistach spore wrażenie wywarły rozległe otwarte przestrzenie,
ponad którymi sufit był zawieszony na wysokości dwudziestu metrów. Dach podpierały
regularnie rozmieszczone ogromne filary.
— Oto krecie ziemie uprawne — wyjaśniłem moim towarzyszom. — O ile eksperci się nie
mylą, w rolnictwie stosowano głównie fotosyntetyczne procesy, niektóre w oparciu o ciecze,
inne z kolei o ciała stałe. Trochę kontrowersji istnieje wokół sprawy, czy lud ten
kiedykolwiek używał rzeczywistych organizmów w tego rodzaju technice rolnej. Tetrowie
zbudowali pod Skychain City własne instalacje, które produkowały żywność na pierwsze
potrzeby. Wypełnili je obszernymi dywanami zielonego tworzywa zasilanego światłem,
ciepłem lub nawet wprost energią elektryczną. Produkują tam wiele artykułów żywnościo-
wych ogólnie nazywanych przez nas manną, a przeznaczoną dla konkretnych ras kosmitów.
Zielone dywany dostarczają także innych użytecznych produktów, wydzielając je, a
następnie magazynując na dnie instalacji. Konieczny jest złożony system na-
143
wadniający, jak również urządzenia transportujące służące do pakowania i dystrybucji
plonów. Pierwotny system produkcyjny kretów prawdopodobnie pokrywał się z tetrańskim.
Na drugim piętrze będziecie mieli okazję przyjrzeć się trakcji kolejowej i kanałom
dostarczającym wodę.
•
Czy było tam oświetlenie? — zapytał Crucero, kierując snop światła z ręcznego
reflektora na rozległy sufit.
•
Oczywiście — powiedziałem. — Jednak tylko sam diabeł zdołałby zlokalizować
przewody zasilające. Prawdopodobnie w wielu miejscach umieszczono autentyczne żarówki
elektryczne, choć nie wszędzie. Gdzie indziej zastosowano przypuszczalnie odmianę
sztucznego bioświatła. Tetrowie są także zdolni do wytworzenia czegoś podobnego.
Możliwe, że kable łączą wszystkie poziomy. Być może są doprowadzone aż do sztucznego
słońca w centrum planety albo do głównego reaktora, jeżeli takowy istnieje. Jednak ściany,
mury i przegrody są tak masywne i wytrzymałe, że jest właściwie niemożliwością dotarcie do
przewodów i rur, czy też odnalezienie integralnie połączonych systemów.
•
Czy zmierzamy do czegoś, co można określić mianem miasta? — zapytał Khalekhan.
•
Tak przypuszczam — odpowiedziałem. — Chociaż czasem trudno stwierdzić
jednoznacznie, co jest miastem, a co nim nie jest. Najpierw dojdziemy do ogromnego muru,
w którym gęsto rozmieszczono wejścia prowadzące do korytarzy labi-
144
ryntu. Liczba drzwi osiąga milion, a wszystkie bez wyjątku zamknięte są na cztery
spusty. Za diabła człowiek nie zgadnie, ile pomieszczeń może kryć się za murem, a
może jest tam tylko lita skała. Dogłębne zbadanie takiego kompleksu zabierze
zespołowi z ZKB całe lata. Być może potrwa to stulecia powolnych i cierpliwych badań
wielkich komór zlokalizowanych w środku każdego systemu. Naukowcy od dawna
przypuszczali, że w centralnych pomieszczeniach muszą istnieć szyby prowadzące
prosto w głąb planety. Wierzyli, że w końcu znajdą je, jeśli tylko wykażą wystarczająco
dużo metodyki w swoich poszukiwaniach. Trzeba im przyznać rację, choć, jak na razie,
zajęcza taktyka Saula okazała się skuteczniejsza od żółwiej strategii instytutu.
Mozolnie przemierzaliśmy porzucone i nie uprawiane pola. W snopach świateł z
naszych latarek wszystko przybierało barwę śnieżnej bieli. Tereny podzielone z
geometryczną precyzją układały się w romby i prostokąty, a filary podtrzymujące dach
wystrzelały w każdym rogu hali. Posuwaliśmy się wzdłuż murów przedzielających
poszczególne poletka, gdzie w zamierzchłych czasach istniały uprawne dywany lub
jeziora sztucznych foto-, elektro- i ter-mosyntetycznych substancji. Ale dzisiaj były tu
tylko puste doły. Kreci lud pozwijał poletka i wypróżnił rezerwuary, a potem zabrał
wszystko, kiedy zdecydował się na eksodus w głąb planety.
Cały ten system był samonapędzającą się jednostką ekologiczną: całkowicie
kompletną i funkcjonującą
- Podróż do Centrum
145
ekosferą. Teraz zamarł, podobnie jak powierzchnia świata, który doznał kosmicznego
kataklizmu albo nuklearnej zagłady. Był to świat-widmo.
Próbowałem wyobrazić sobie kolejkę, która mogłaby utworzyć się przy windzie zdążającej
do Centrum, i przypomniałem sobie stare kawały o tym, jak to facet stoi nieruchomo w
miejscu, a wszyscy Chińczycy przemaszerowują rzędem obok niego... marsz nigdy się nie
skończy, bo nowe żółtki rodzą się szybciej niż stare zdążą przejść.
Kreci lud, jak sądziłem, nie borykał się z tego rodzaju problemami. W końcu rasa żyjąca w
odciętej od świata zewnętrznego niszy ekologicznej z pewnością była zdolna do stabilnego
przyrostu naturalnego. Miałem jednak pewne wątpliwości. Być może było całkowicie
inaczej, to znaczy, ponieważ kreci lud nie miał stałej liczby populacji, był zmuszony do
dodawania kolejnych warstw do rodzinnego globu, aby zaspokoić rosnące zapotrzebowanie
na życiową przestrzeń. Jeślli tak sprawy się miały, możliwe, że katastrofa z zamierzchłej
przeszłości, która przepędziła ich z zewnętrznych pięter, zdarzyła się głęboko w trzewiach
Asgarda. Nie doszło więc do zniszczenia zewnętrznej powłoki atmosferycznej.
Próbowałem powstrzymać się od rozważania tej sprawy i powiedziałem sobie, że kiedy
ukończymy naszą misję, będziemy wiedzieli znacznie więcej. A na razie wszelkie spekulacje
mogły się okazać tak trafne, jak przysłowiowa kula w płot. Mimo wysiłków myśli same
cisnęły mi się do głowy. Im bardziej byłem
146
bliski odpowiedzi, tym pytania wścieklej drążyły mój mózg. Sądzę nawet, że
przesadziłem z rozważaniami na ten temat.
Jak się później okazało, przesadziłem, i to zdrowo.
Zgodnie z przewidywaniami osiągnęliśmy w końcu wielki i długi mur. Jak okiem
sięgnąć, w obydwu kierunkach, zakrzywiał się i ginął w oddali. Na wprost nas ziała
brama, z każdej strony oznaczona przez Saula Lyndracha i Myrlina trzema zagad-
kowymi hieroglifami: dwoma z lewej, a jednym z prawej. Otwór był wystarczająco
obszerny dla przeciągnięcia sań.
Idąc na czele, byłem zmuszony do podzielenia mojej uwagi na kilka rzeczy w dwóch
kierunkach. Zerknąłem do tyłu na moich kompanów, a następnie zahaczyłem wzrokiem
o znaki Saula, szorując jednocześnie językiem po taśmie w celu takiego jej na-
prowadzenia, aby każda istotna uwaga została odczytana. Przy tym posuwałem się bez
przerwy naprzód.
Nie miałem żadnej szansy spostrzeżenia druto-potykacza czającego się na mnie w
ciemnościach bezpośrednio za drzwiami. Od razu poczułem, że moja stopa o coś
zahacza, ale było już za późno. Czasu starczyło mi ledwo na rozpaczliwe potoczenie
wzrokiem, bo zaraz coś przypominającego mikroskopijne słońce wynurzyło się z
ciemności i poszybowało wprost na moją łepetynę.
9*
147
20
J
est takie przysłowie, że głupcy pchają się nawet tam, gdzie aniołowie boją się chodzić na
palcach.
Bazując na tym, można powiedzieć, że głupcy potykają się tam, gdzie aniołowie wciąż
utrzymaliby się na nogach. Nie musi to być znowu taka wielka wada, bo jeśli ogniowy
pistolet jest wycelowany dokładnie w miejsce gdzie powinna znajdować się twoja twarz, to z
pewnością wyjdziesz na tym lepiej, jeśli stracisz równowagę.
Ogniowa spluwa właściwie nie miota strumieniem płomieni. Wystrzeliwuje natomiast
rodzaj półpłynnego plastiku, niezwykle łatwopalnego, który w kontakcie z tlenem
samorzutnie się zapala. Spala się błyskawicznie, wydzielając przy tym duże ilości ciepła.
Osoba, w kierunku której oddano strzał, spotyka się z szybko rozprzestrzeniającym się
obłokiem gazu.
Kiedy potknąłem się o linkę pozostawioną w bramie przez Myrlina, niewiele brakowało,
abym oberwał. Miniaturowe słoneczko przemknęło obok mnie w odległości nie większej niż
dziesięć centymetrów. Nie zdążyło rozrosnąć się na tyle, aby mnie sparzyć. Promieniowanie
elektromagnetyczne nie było wystarczająco silne, aby wypalić dziurę w moim kombinezonie.
Zanim oddano drugi strzał, wyciągnąłem się jak długi na podłożu i postanowiłem pozostać
na nim dopóty, dopóki niebezpieczeństwo nie minie.
Broń nastawiona była na automatyczne strzelanie, gdyż drugi strzał w żadnym wypadku
nie był ostat-
148
nim. Straciłem rachubę po pięciu, ale jestem pewny, że ta przeklęta zabawka oddała osiem do
dziesięciu strzałów, zanim zamilkła. Nawet w tym wypadku prawdopodobnie zawiódł spust,
ponieważ magazynek pistoletu tego rodzaju zawiera dużo więcej amunicji. Czekałem dobrą
minutę, nie ważąc się drgnąć, zanim uniosłem głowę i stanąłem na drżących nogach.
Obróciłem się na pięcie i spojrzałem na podświadomie oczekiwaną rzeź.
Zobaczyłem olbrzymie kłęby dymu i oparów, tudzież rozżarzone miejsca, gdzie
temperatura na półce, po której przyszliśmy, podniosła się gwałtownie z kilku do kilku
tysięcy stopni w skali Kelvina. Jedne z sań zostały kompletnie zniszczone: zamieniły się w
kupę żużlu, każda część stała się tak samo bezużyteczna jak te wiekowe pojazdy, na które na-
tknęliśmy się podczas wędrówki po autostradzie. Drugie sanie znajdowały się tak blisko
mnie, że pociski przeszły ponad nimi, a promieniowanie nie wyrządziło specjalnych szkód.
Gdyby pani kapitan i jej ludzie trzymali się moich pleców, zostaliby ugotowani. Wrodzona
ostrożność jednak ich powstrzymała. Gdy tylko oddano strzały, gwardziści uczynili jedyną
słuszną rzecz, w pełni wykorzystując wpojone im odruchy warunkowe. Usunęli się w cień
litej ściany, rzucając się w bok tak, że ogniowe pociski przeszły obok. Przypadli do ziemi,
osłaniając oczy i pozostając w sporej odległości od eksplozji wywołanych przez ogniowe
pioruny powstałe przy uderzeniu w korpus sań. Mieli szczęś-
149
cie, że nosili ciężkozbrojne skafandry, a nie opisane mi przez Serne'a lekkie sterylne
kombinezony uznawane jako zwykłe wyposażenie bojowe.
•
Rousseau, z ciebie jest niezły idiota — lodowato rzuciła kapitan Lear.
•
Może masz rację — powiedziałem. Prawdę mówiąc, rzeczywiście czułem się jak idiota
z tego względu, że dałem się złapać na sznurek, nie będąc dostatecznie na to przygotowany.
— Powinnaś jednak być wdzięczna Bogu, jakiegokolwiek byś wyznawała, że drutopotykacz
założono zaraz przy bramie. Jeśli ta pułapka znajdowałaby się w wąskim korytarzu
trzydzieści metrów dalej, nie mielibyście ani cienia szansy na uniknięcie tych kulistych
piorunów. Myślisz, że on jest także idiotą? A może było to tylko ostrzeżenie, aby zachwiać
naszą pewność?
•
Oszczędź sobie tego, Rousseau. Powiedz wprost, jakie mamy straty i o ile zmniejsza to
nasze szanse — rzekła pani kapitan z wrodzonym sobie wdziękiem.
Westchnąłem.
— No więc, z pewnością nie wpłynęło to korzyst
nie. Zostaliśmy pozbawieni większości urządzeń do
fedrowania, a także nadmuchiwanych namiotów.
A to oznacza kłopoty z noclegami. Sytuacja zmusza
nas do zawieszania hamaków na dworze i cholernie
musimy uważać, żeby z nich nie wypaść. Jeśli można
mieć zaufanie do testów, to skafandry mamy szczel
ne, ale właściwie przy wytwarzaniu materiału, z któ
rego je wykonano, nie przewidziano odporności na
zalew promieniowaniem podczerwonym i mikrofala-
150
mi. Ochroniły nas przed ugotowaniem na żywca, choć ich wytrzymałość mogła zostać
nadwerężona. Uważam, że jesteśmy w stanie kontynuować naszą ekspedycję, lecz ryzyko
znacznie wzrosło. A następnym razem, idący na czele, niech lepiej uważa, żeby nie wpaść w
pułapkę. To wszystko w tej sprawie.
Widocznie nic więcej ważnego nie było do dodania na ten temat, bo moja rozmówczyni nie
zareagowała. Nie było sensu grozić mi jakimiś strasznymi karami, jeśli byłem na tyle głupi,
ż
eby samemu pchać się śmierci w paszczę. Musiała mi zaufać, że na przyszłość będę
ostrożniejszy. Nikt inny nie był w stanie mnie zastąpić. W końcu byłem tu prawie tubylcem,
a jej chłopcy czuli się trochę jak ryby wyjęte z wody.
Droga stawała się coraz trudniejsza. Wkroczyliśmy do korytarza, mijając miejsce, gdzie
Myrlin przymocował do sufitu ogniową spluwę. Z pomocą taśmy na moim ramieniu i
podążając za znakami Saula rozpoczęliśmy mozolną wędrówkę przez labirynt. Posuwaliśmy
się wolno, bez przerwy bacząc pilnie na grunt bezpośrednio przed nami.
Jeszcze przed postojem przeznaczonym na sen natknęliśmy się na dwa następne
drutopotykacze — każdy połączony z linką biegnącą gdzieś w ciemność. śadna z nich nie
była przymocowana do czegokolwiek. Były to po prostu upozorowane pułapki założone w
celu zwolnienia tempa naszego marszu, tudzież dla podniesienia poziomu niepokoju. Jak na
androida, Myrlin odznaczał się sporym poczuciem humoru.
151
Nasze hamaki rozwiesiliśmy na plastikowych strukturach spoczywających na podłożu na
czterech nóżkach. Była to nasza jedyna ochrona przed zimnem od chwili, gdy straciliśmy
nadmuchiwane namioty. Zmrożony grunt nie mógł, oczywiście, nam zaszkodzić, ponieważ
byliśmy odizolowani od niego metrowej wysokości warstwą próżniową. Spałem już z tuzin
razy w ten sposób, choć muszę przyznać, że nie należało to do przyjemności.
Gdy ponownie wyruszyliśmy na szlak, podążyliśmy za wskazówkami Saula, które
doprowadziły nas do szerszego korytarza. Natrafiliśmy tam na dwie masywne szyny
zawieszone nad podłożem. Była to trakcja, po której kiedyś sunęły w obydwu kierunkach
jednoszynowe kolejki. Widok magistrali sprawił mi przyjemność. Tunele, którymi kiedyś
przemierzały pociągi, ciągną się w nieskończoność. Nie ma tam żadnych przegród, czy śluz
hamujących ruch. Prowadzą przeważnie do takich interesujących miejsc jak stacje i dworce,
gdzie istnieją duże szanse na zlokalizowanie szybów, po których kursowały windy.
— Jak daleko jeszcze? — zapytała kapitan Gwiez
dnej Gwardii, kiedy wlekliśmy się już pół dnia, idąc
ś
cieżką między trakcjami.
Skonsultowałem się z zarejestrowanymi przeze mnie notatkami Saula.
— Za parę godzin powinniśmy się znaleźć na
poziomie trzecim — oświadczyłem. — A wtedy
będziemy już naprawdę na terenach opanowanych
przez zimno. W tej lodowni spędzimy jeden dzień.
152
Potem po dwunastu lub czternastu godzinach wędrówki osiągniemy wielką studnię. Saul
zmitrężył sporo czasu na odnalezienie jej, ale dla nas to będzie małe piwo.
Ostatecznie nie było to takie proste, jak mi się wydawało, głównie z tego powodu, że
natknęliśmy się na wrak kolejki tarasujący tunel. Dla Saula nie stanowiło to żadnej
przeszkody, ale tak było przed eksplozją przygotowaną przez naszego starego znajomego,
Myrlina. Na nasze szczęście rozwalił kolejkę na wystarczająco małe kawałki, aby przeszkoda
okazała się dla nas niezbyt skuteczna. Ściany, strop i trakcja kolejowa były na tyle solidne,
by oprzeć się petardzie, której używają szabrownicy, więc Myrlin nie miał możliwości
spowodowania większego zawału blokującego drogę.
Dla oczyszczenia przejścia gwardziści harowali jak oszalali, zatem podjęliśmy naszą
wędrówkę, nie tracąc zbyt wiele czasu. Ta dodatkowa niedogodność tylko trochę
nadwerężyła nasze humory, chociaż czara goryczy u moich towarzyszy broni była i tak
wypełniona po brzegi, a cały gniew skupiał się na nieszczęśliwym uciekinierze, Wiedziałem
aż za dobrze, że gdy android zostanie pochwycony, gwardziści już się postarają, by dostał za
swoje.
Przyrzekłem sobie znaleźć się w tym czasie w innym miejscu, jeśli w ogóle będzie to
możliwe.
Opuszczenia się na trzecie piętro w żadnym wypadku nie można było nazwać piknikiem.
Wciąż jednak dysponowaliśmy linami i wystarczającą iloś-
153
cią ekwipunku, żeby zmajstrować wyciąg i krzesełko. W rezultacie pusty szyb nie stwarzał
jakichś nadzwyczajnych problemów. Wkrótce potem znów przerwaliśmy wędrówkę i
rozstawiliśmy hamaki. Wojacy wyglądali na zmęczonych, ale poza tym nic specjalnego im
nie dolegało. Przez cały boży dzień przemierzaliśmy wąskie i ciasne tunele. Znałem osoby
całkowicie wolne od klaustrofobii, które w podobnych warunkach dostawały kręćka.
Natomiast ci faceci, pomimo ich wrodzonej paranoi, byli twardzi jak skała. Być może
rozkoszowali się myślą, że ich przeciwnikiem jest samotny android, a nie horda złowrogich
kosmitów i niebezpiecznych biotechnicz-nych robali. Pomimo tego, że uciekinier dał po-
rządnie popalić gorylom Amary Guura, tudzież małego incydentu z pułapką zastawioną na
nas, tak naprawdę to nie obawiali się jego. Byli stuprocentowo pewni, że gdy tylko go
pochwycą, natychmiast zniszczą.
Tuż przed udaniem się na spoczynek Serne oświadczył mi, że nie bardzo mógł sobie
wyobrazić samotnego mężczyznę włóczącego się po podziemnym świecie trzy tygodnie bez
dnia przerwy i nie dostającego od tej wędrówki fioła. Zapewniłem go jednak, iż mając pewną
praktykę, ciężar samotności był dość łatwy do zniesienia. Jednostajne otoczenie na swój
sposób było całkiem znośne. Jednak nie wspomniałem o tym, że dla rozproszenia nudy zwy-
kle zabierałem ze sobą mikrotaśmy z nagranymi setkami godzin muzyki. Miałem także
zwyczaj, od czasu do czasu, wygłaszania nie kończących się
154
monologów. Zbyt przypominałoby to przyznanie się do słabości, co nie byłoby zbyt zręczne
wobec nawet najostrożniejszych chojraków z Gwiezdnej Gwardii.
Następnego dnia nasze rozmowy stały się bardziej płynne, częściowo z tego powodu, że
czuliśmy się coraz bardziej swojsko w swoim towarzystwie, a także dlatego że otoczenie było
tak nieskończenie nudne i monotonne. Było zatem koniecznością urozmaicić nasze doznania
dyskutując. Nie kończący się labirynt korytarzy, które przemierzaliśmy, pozostawał
niezmienny. Myrlin odpuścił sobie takie trywialne kawały jak, na przykład, zakładanie
drutopotyka-czy, które są lub też nie połączone z czymś tam jeszcze.
Opowiedziałem gwardzistom o moich przygodach podczas penetracji jaskiń, o rzeczach,
które znalazłem i o rzeczach, na które wielu ostrzyło sobie zęby, a które pozwoliłyby
dokonać następnego epokowego skoku w zrozumieniu Asgarda i jego tajemniczych
mieszkańców. W rewanżu opowiedzieli mi o swych przygodach podczas walk z
Salamandryjczykami, o wszystkich wypadkach, z których szczęśliwie wyszli cało, a także o
misjach zakończonych sukcesem. Opowieści wojaków były o niebo bardziej ekscytujące od
moich, a lakoniczny sposób, w jaki je przekazywali, wystarczał, aby zmrozić krew w żyłach.
— Może to pytanie wyda się wam naiwne, ale właściwie z jakiego powodu toczymy wojnę
z Salamandryjczykami? — zapytałem w pewnym momencie.
155
— Próbowaliśmy skolonizować ten sam rejon przestrzeni kosmicznej — wyjaśniła pani
kapitan. — Poza tym miejscem byliśmy, faktycznie, otoczeni przez kultury dłużej od nas
zasiedziałe w kosmosie. Wyglądało na to, że pozostała tylko garść planet do zajęcia, a
Ziemianie i Salamandryjczycy znaleźli się mniej więcej w równie dogodnej sytuacji, aby je
podporządkować. Wojha nie wybuchła od razu, na początku doszło nawet do współpracy.
Uzgodniono wspólną eksploatację i obronę na wypadek, gdyby ktoś przypadkiem wszedł w
paradę. Dziewięćdziesiąt procent powierzchni tych światów były to nagie skały, na
zasiedlenie których potrzeba by tysięcy lat, obojętnie, czy przewidziano by założenie systemu
ż
ycia w rodzaju ziemskiego na zewnątrz planety lub też spróbowano by wypróżnić glob i
stworzyć środowisko podobne do tych, jakie istnieją na asteroi-dach. Specjalnie nie było się
o co spierać i negocjacje o to, kto otrzyma ten czy inny kawałek kamienia, przebiegały dosyć
gładko. Po jakimś czasie jednak wzdragaliśmy się przed współpracą, szczególnie kiedy
odkryliśmy, że umiejętności Salamandryjczyków w zakresie biotechnologii są wyższe od
naszych. Z drugiej strony ich umiejętności związane z metalami, jak również fizyka
plazmowa były mniej wyrafinowane. Wydawało się, że wymiana informacji przyniesie
obustronne korzyści. Wszystko poszło jednak nie tak jak trzeba — kontynuowała kapitan
Lear. — Im bardziej dwie rasy zbliżały się do siebie, tym większe pojawiały się tarcia. W
końcu doszliśmy do wniosku,
156
ż
e zbytnio się spoufaliliśmy. Kiedy wrogość zaczęła narastać, nie było żadnych możliwości
zduszenia jej. Byliśmy tak mocno związani, że cała seria pojedynczo nic nie znaczących
incydentów doprowadziła do katastrofy. Raz rozpoczętych bombardowań nie można było już
powstrzymać. Albo ludobójstwo, albo pokój, trzeciego wyjścia nie było. Pozostało roz-
strzygnąć, który gatunek zostanie wyniszczony lub zniewolony. Nie posiadaliśmy nawet
łączności niezbędnej do negocjacji pokojowych, bo przecież byliśmy rozproszeni w próżni
liczącej sto lat świetlnych. Kiedy walki rozpoczęły się w kilkunastu różnych miejscach, nie
było innego wyjścia, jak skierować całe gwiezdne siły do akcji. Gdybyśmy się zawahali,
moglibyśmy zostać unicestwieni. I tak ponad połowa populacji poległa poza systemem, a
spora część w samym systemie, głównie w pasie asteroidów i w innych punktach na
zewnątrz.
•
Jesteś całkowicie pewna, że nie można było tego załatwić pokojowo? — zapytałem. —
Czy nie było żadnego sposobu na powstrzymanie się od wojny?
•
Za diabła, nie było. Zresztą pewność co do tego nie jest najważniejsza. Nie wstawiaj
mi tu tetrańskiej gadki o życiu w pokoju i dobrobycie, Rousseau. Znamy to na pamięć.
Wszyscy wiemy, że w tej ogromnej Galaktyce egzystuje cała masa inteligentnych
humanoidalnych ras i, oczywiście, my też chcemy należeć do tej olbrzymiej szczęśliwej
rodziny, zresztą jak wszyscy inni. Ale kiedy już
157
wybuchnie wojna, optymizm tego rodzaju jest do bani. Jesteś zmuszony martwić się każdego
wieczora przed zaśnięciem, czy przypadkiem nim zdążysz się obudzić, cała ludzkość nie
przestanie istnieć za sprawą salamandryjskiej plagi, lub też Ziemia nie zostanie zamieniona w
bryłę żużlu przez jakiegoś niszczyciela planet. W końcu jak oni chcą zabić nas, to my
musimy ich uprzedzić. To wszystko co mam do powiedzenia na ten temat. Właściwie to nie
masz prawa mówić, że jesteśmy nie w porządku, bo cię nawet tam nie było. Siedziałeś sobie
tutaj, dokładając swoją cegiełkę do tetrańskiej chwały, pomagając tym małpowatym
hipokrytom powiększyć przewagę w pangalaktycznym wyścigu technologicznym. Wiesz, że
niektórzy traktują to jako zdradę?
Tak się składało, że wiedziałem. Nie miałem jednak najmniejszego zamiaru z tym
poglądem się zgadzać.
— Nie chodzi tylko o Tetrów — rzekłem. — W Skychain City można się doliczyć kilkuset
ras. Jest to takie miejsce w Galaktyce, gdzie istoty różnych gatunków muszą prowadzić
wspólne interesy. ZKB dysponuje naukowcami z dziesiątków światów, w tym także z Ziemi.
Jeżeli gdzieś w skali całego wszechświata istnieje zalążek prawdziwego galaktycznego
społeczeństwa, to właśnie na Asgar-dzie. Może się okazać, że praca jaką odwalamy i sposób
w jaki to wykonujemy, jest właśnie tym, co uratuje całą populację Galaktyki od wzajemnego
wykańczania się w bezcelowych wojnach.
158
— A może nie — odparowała.
Był to rodzaj argumentu, który niełatwo poddać racjonalnej krytyce.
Następna wypowiedź pani kapitan była bardzo interesująca.
— Może ten wasz opancerzony sztuczny świat jest
wszystkim, co przetrwało z ostatniej rundy między
gwiezdnych wojen. Może właśnie z tego powodu jego
atmosfera zapaliła się, a zewnętrzne warstwy pod
ziemi zamarzły. Do diabła, może ta wojna wciąż
jeszcze toczy się we wnętrzu planety, a jej właściciele
nigdy nie wytknęli nosa na zewnątrz, ponieważ
doszczętnie się wytłukli.
Byłem zmuszony uznać to za prawdopodobne. Samo przypuszczenie było jednym z
najbardziej przygnębiających w moim życiu. Cokolwiek czekało nas w jądrze planety, z
pewnością było lepsze. Ze wszystkich potencjalnych rozwiązań łamigłówki, jaką stanowił
Asgard, a które chodziły mi po głowie, najgorsza sugerowała, że ludy Galaktyki, wzniecając
gwiezdne wojny, skazane są na dławienie w zalążku rodzących się cywilizacji. Nawet
kapitan Gwiezdnej Gwardii, pomimo wilczego usposobienia, nie znajdowała w tej idei
przyjemności.
— Galaktyczne rasy mają wystarczającą ilość
wspólnych cech, aby wywieść je z tego samego pnia
podjąłem moje rozważania. — My dwoje, być może, jesteśmy genetycznie podobni do
szympansów czy goryli, ale biorąc pod uwagę rozwój mózgu, homo sapiens i
Salamandryjczycy, do cholery, nawet Tet-
159
rowie i vormyrowie są praktycznie lustrzanym odbiciem, różnice są minimalne.
•
No jasne — rzuciła moja rozmówczyni — przecież dziewięćdziesiąt procent morderstw
zdarza się w rodzinie. Tak było w czasach Kaina i Abla... i jak wszystkie znaki na Niebie i
Ziemi wskazują, tak już pozostanie. Międzygwiezdne odległości tylko trochę zmieniają stan
rzeczy, to wszystko.
•
Mam nadzieję, że się mylisz. śyczę sobie tego z całego serca.
•
Wszystko to i tak gówno warte, Rousseau. Do cholery, wyobrażasz sobie, że jak ja się
czuję? Ale nadzieja jest matką głupich, prawda?
Zabrakło mi słów.
21
Z
upełnie nie wiem, czym kierował się Saul Lyndrach, odnajdując drogę, mnie z pewnością na
coś takiego nie było stać. Czułem się zdezorientowany podejmowanymi przez niego de-
cyzjami. Gdy trafił na szlak wiodący do Centrum, z premedytacją zaczął zachowywać się
perwersyjnie. Być może jest to jedyny sposób, by osiągnąć cel. Jedno nie ulegało
wątpliwości: trasa, którą się posuwaliśmy, była wyjątkowo ciekawa.
Powszechnie wiadomo, że szabrownicy prawie zawsze działają w tych rejonach
podziemnego świata,
160
w których prowadzono intensywne badania technologiczne. Przecież naszym celem jest
wygrzebywanie cennych przedmiotów, każdy żyje nadzieją odkrycia czegoś całkiem
nowego, reprezentującego technikę najwyższej klasy. Unikamy, tak zwanych, dziewi-
czych obszarów. Tak naprawdę, nikt nie wie, jak wyglądają systemy jaskiń na
poziomach: pierwszym, drugim i trzecim. Wydaje się, że na trzecim jest zdecydowanie
najwięcej nie rozpoznanych miejsc. Właściwie nie wiadomo, jakie z tego wysnuć
wnioski. Ale ponieważ brak dowodów wykazujących, że kreci lud trzeciego poziomu
nie miał zbyt rozwiniętej technologii, zawsze przychylałem się do tezy, że po prostu
odpowiadała im dziewiczość. Prawdopodobnie leżały im na sercu własne ewolucyjne
korzenie i chcieli je zachować w nienaruszonym stanie. Możliwe że kiedy, stosując
sztuczną fotosyntezę, rozpoczęli produkcję żywności, zdecydowali się na uwolnienie
wszystkich hodowlanych zwierząt, by mogły decydować o swoim losie. Choć nie jest to
pewnik, teorię tę uważano za jeden z bardziej wiarygodnych, a tym samym mniej
intrygujących problemów dostarczonych przez Asgard.
Saul Lyndrach zapuszczał się do dziewiczych obszarów wiele razy, jak gdyby szukał
tam czegoś konkretnego. I w końcu trafił na swoją bonanzę. Dotarliśmy tam, podążając
ś
ladem androida. Otacza-ły nas jedynie drzewa i kości. Zwierzęta wyginęły Przed
milionami lat, a przeważająca część ścierwa zgniła i obróciła się w proch przed
nastaniem zimna,
- Podróż do Centrum
161
które zakonserwowało tylko resztki. Wymarły wszystkie gatunki, chociaż tetrańscy
biologowie, cieszący się najlepszą reputacją w całej Drodze Mlecznej, w taki czy inny
sposób, zdołali pobrać sporą ilość próbek.
Na zbielałych drzewach o sękatych pniach i splecionych gałęziach nie pozostał nawet
jeden listek. Nie potrafiłem oszacować ilości gatunków i odmian, mogłem natomiast wskazać
najstarsze drzewa: potężne, z koroną tak rozbudowaną, że najmniejsze gałązki były cienkie
jak igły.
Skupiska kości znajdowano często w rowach i dołach, które kiedyś były strumieniami i
stawami. Woda spłynęła z nich widocznie przed wielkim mrozem, więc teraz były pokryte
cienką warstwą szronu, która — niczym prześcieradło — przykryła cały krajobraz. Według
mojego rozeznania gnaty nie przedstawiały większej wartości. Można było bez większego
wysiłku znaleźć piszczele, miednice i szczęki z zachowanym uzębieniem. Niewątpliwie były
one podobne do tych znajdowanych w każdym innym świecie, gdzie z pewnością żyły
odpowiedniki bydła, drobiu, tak jak i ludzi.
Jednak nie było tutaj czaszek po humanoidach. Jak również dinozaurów, olbrzymów
gnieżdżących się w ziemi i okropnych kosmitów podniecających wyobraźnię.
Rosnąca kiedyś trawa, tak jak wszystko inne, zginęła jeszcze przed nastaniem zimnych
czasów, wyschła i stała się łamliwa. Bez najmniejszego wy-
162
siłku kruszyliśmy ją butami. Wydawało nam się, że stąpamy po oszronionych pajęczynach.
•
Tu jest naprawdę niesamowicie — zauważył Crucero. Zdecydowanie wolał prosty i
nieskomplikowany tunel, który kiedyś dudnił od przejeżdżających jednoszynowych
pociągów.
•
Czy tu na dole jest coś żywego?
Nie było to takie głupie pytanie, jakby się mogło zdawać.
•
W tak niskiej temperaturze żaden żywy organizm nie jest zdolny do funkcjonowania.
Chociaż z drugiej strony nie ulega destrukcji. Niektóre ko-mórczaki przetrwały aż do samej
inwazji mrozów. Ich funkcjonowanie można przywrócić nawet po milionach lat krionicznego
nieistnienia. Jak na razie biotechnicy nie byli w stanie przywołać do życia nic bardziej
złożonego od bakterii, ale na swój sposób jest to pewnym przełomem. Dzień, w którym
ożywią amebę, można będzie uznać za wielki i znaczący.
•
Gdyby mrozy nastały gwałtownie — dumała kapitan Lear — istniałaby szansa, że
przechowają się kompletne okazy roślin i zwierząt.
•
W żadnym wypadku chłody nie przyszły z dnia na dzień, nawet tuż pod powierzchnią.
Znajdujemy się sześćdziesiąt, a może i siedemdziesiąt metrów pod ziemią, a ta sztucznie
wytworzona skała, używana do budowy ścian i stropów, jest znakomitym izolatorem.
Niewykluczone, że upłynęły tysiąclecia od kataklizmu, który zaskoczył powierzchnię
planety, zanim zimno wsączyło się do wnętrza globu. Spadek tem-
io«
163
peratury następował przypuszczalnie stopniowo. Kiedy w końcu nastał mróz, nie pozostało
wiele, czemu mógłby poważnie zagrozić. Mieszkańcy już dawno się wynieśli. Możliwe, że
zabrali ze sobą ptactwo i zwierzęta.
— A ja wyobrażam to sobie inaczej — rzuciła
pani kapitan.
Wcale mnie tym nie zaskoczyła. Gdy tylko nasza jedynaczka zauważyła, że nie byłem
specjalnym zwolennikiem hipotezy ukazującej Asgard jako fortecę, dużo przyjemności
znajdowała w jej dopracowywaniu. Jeden po drugim dopasowywała do siebie dowody
potwierdzające jej teorię.
•
Nie krępuj się — oświadczyłem. Liczyłem, że jestem wystarczająco twardy, by ją
wysłuchać.
•
Przypuśćmy, że gdzieś tam w Centrum naprawdę istnieje źródło energii. Gwiazdka, jak
ty to nazywasz. Przypuśćmy dalej, że linie energetyczne, aby dostarczyć prąd i ciepło,
rzeczywiście przebiegają tysiące pięter, także i to, na którym właśnie przebywamy. Jeżeli tak
jest, nie ma żadnego powodu, dla którego zimny klimat miałby przeniknąć tak głęboko. Może
wcale nie musiał. Może zarówno ten, jak i wyższe poziomy zostały rozmyślnie zamrożone, a
atmosfera planety zniszczona z premedytacją. Wszystko mogło być przecież częścią strategii
wojennej.
•
Więc uważasz, że jest to rezultat ofensywy wrogich kosmitów? — zapytałem.
Nie widziałem jej twarzy, ale mogłem sobie wyobrazić, jak wyszczerzyła zęby.
164
— Ależ nie — odpowiedziała. — Uważam, to za
posunięcie defensywne. Myślę, że byli zmuszeni ewa
kuować się z tych pięter, bo nie mogli ich utrzymać.
Zamrozili je, by powstrzymać postępujący rozkład.
Przypomniałem sobie przekazane przez Serne'a opisy walk, w które była zaangażowana
Gwiezdna Gwardia. Zainteresowania Salamandryjczyków koncentrowały się wokół
biotechnologii. Więc jako broni użyli sztucznie wyhodowanej zarazy.
•
Coś w tym jest — przyznałem ostrożnie.
•
Jeśli to się potwierdzi, twoi tetrańscy przyjaciele, ciągle gorliwie wskrzeszający
znalezione pod zaspami śnieżnymi bakterie, przeżyją pewnego dnia ciężki szok.
Wiedziałem, że i w tym wypadku mogła być bliska prawdy, ale nie miałem najmniejszego
zamiaru przyznawać jej racji. Wcale nie potrzebowała zachęty do ujawniania wytworów
swojego paskudnego umysłu. Tak czy inaczej, byłem zdolny rozwinąć tę ideę bez jej
wsparcia. Jeśli Asgard rzeczywiście był fortecą, której zewnętrzne linie obrony zostały
zajęte, to powód, dla którego wygnany lud nie wyszedł ze swoich kryjówek przed milionem
lat, nie jest zbyt trudny do zgłębienia. Niewykluczone, że poddanie zewnętrznych pięter
wcale nie powstrzymało inwazji, a pod naszymi stopami piętrzyły się tylko warstwy
martwych światów. Czułem jednak, że nie było aż tak źle, a nadzieję swą czerpałem z kilku
poruszających wyobraźnię zapisków, skreślonych ręką Saula w notatniku. Poziom, który
osiągnął nie był opanowany
165
«
przez mrozy, a co więcej, warunki pozwalały na istnienie życia. Było tam światło,
egzystowały rośliny, nawet zwierzęta. Wystarczająco dużo zobaczył, zanim został zmuszony
do powrotu, bo dodam dla wyjaśnienia, że osiągnął granicę swoich badawczych możliwości.
Ale to co Saul ujrzał, nie dowodziło, że we wnętrzu Asgarda wciąż tli się inteligentne życie.
Wykazanie, że tocząca się tam wojna nie zakończyła się klęską, to było za mało. Scenariusz
kapitan Gwiezdnej Gwardii był wciąż bardzo prawdopodobny. Jeśli miała rację, to ciepła,
pełna życia enklawa Asgarda, do której zmierzaliśmy, może być bardziej niebezpieczna, niż
przypuszczałem. Osiągnęliśmy następną ścianę. Przypominała większość innych murów w
podziemiach, była oszroniona, lekko zakrzywiona i całkowicie pozbawiona okien. Na wprost
nas czerniła się brama, którą Saul sforsował za pomocą dźwigu. Zachowując wszelkie
możliwe środki ostrożności, zbliżyliśmy się do wejścia. Doskonale wiedzieliśmy, że było to
idealne miejsce na kolejną pułapkę Myrlina. Chyba właśnie dlatego nie zauważyliśmy nic
podejrzanego. Android, tak długo uchodząc pogoni, prawdopodobnie poczuł się bezpiecznie.
Kiedy tylko oddali się od dna studni, nie będzie musiał kluczyć. Pozostanie mu tylko zacierać
tropy. Korytarze po drugiej stronie muru niczym nie różniły się od tuneli w innych
kompleksach, ale droga przetarta przez Saula prowadziła do pomieszczeń całkowicie odmien-
nych od dotychczas przeze mnie zwiedzanych. Nie zostały do końca opróżnione. Leżący tu
towar uczy-
166
niłby Saula bogatym, nawet gdyby nie odkrył szybu do Centrum. Wszystkie ściany
przesłaniały piętrzące się sterty towarów. Na półkach leżały różności: wielkie urządzenia
zaopatrzone w ekrany, klawiatury i tablice kontrolne, nawet krzesła stały na swoich
miejscach. Można było tam także dostrzec zlewy i ławy, tudzież szczelnie zamknięte komory
wyposażone w automatyczne manipulatory. Na dodatek była tam też cała masa wyrobów
szklanych. Najwyraźniej kreci ludek planował powrót na te tereny. Wszystko wskazywało na
to, że nie było go tutaj już od dłuższego czasu.
•
To chyba jest laboratorium — oświadczył Crucero, rozglądając się po jednym z
większych pomieszczeń.
•
Cholera, masz rację — odparłem w roztargnieniu. Przyglądałem się wielkim
metalowym pudłom, które równie dobrze mogły być zamrażarkami, jak piecami, czy
pojemnikami chroniącymi od promieniowania. Głowiłem się, czy istniał jakiś sposób, aby
dostać się do ich wnętrza.
•
To chyba laboratorium biotechniczne — powiedziała Susarma Lear, starając się, aby
wszyscy ją dosłyszeli. Podejrzewałem, że wyobraźnia podsuwa jej na myśl zastępy
techników próbujących rozwiązać problem obrony cywilizacji, odciętej od świata ze-
wnętrznego, przed atakiem zarazy... i zawodzących.
•
ZKB zapłaciłoby masę forsy za takie miejsce — oświadczyłem. — Nie widać, żeby tu
ktoś grasował. Prawdopodobnie jest odpowiednio zabezpieczo-
167
ne, tak aby w każdej chwili można je było znowu wykorzystać. W innych miejscach nie
znaleźliśmy nic poza odpadami, pozostawionymi zapewne dlatego, że były bezużyteczne. A
to jest coś rzeczywistego.
A jednak odczuwało się tutaj dziwną pustka Było zbyt czysto. Z pewnością to
pomieszczenie nie zostało porzucone w panice; jakiekolwiek badania w nim
przeprowadzano, zostały one zakończone. Wydawało się, że wystarczy odnaleźć główny
przełącznik, by wszystko zaczęło działać. Było to jednak zwodnicze uczucie. Khalekhan
przejechał palcem po jednej z klawiatur, jak gdyby oczekiwał, że klawisze ustąpią pod
naciskiem, a ekran powyżej rozjaśni się. Ale klawisze tkwiły nieporuszone. Jakakolwiek in-
formacja została wprowadzona do krzemowych obwodów maszyny, musiała już dawno
obrócić się w chaos. Nawet przy dwudziestu stopniach Kelvina, a zimniej tutaj nie było,
entropia powoli bo powoli, ale robi swoje. Elektroniczne systemy mogą przetrwać miliony
lat, bo krzem to odporny materiał, ale niezbędne jest, aby pracowały i były konserwowane.
Nienaturalna martwota temperatury niewiele wyższej od zera absolutnego nie jest wcale
takim znakomitym zabezpieczeniem, jak sobie to niektórzy ludzie wyobrażają.
— Nie traćmy czasu — rzuciła energicznie pani kapitan. — Później będziecie się
zabawiać. Przecież wiecie, że mamy robotę do wykonania.
Nie zaprotestowałem. Także spieszyłem do zlokalizowania szybu, aczkolwiek z całkiem
odmiennych
168
powodów. Laboratoria z pewnością ekscytowały, ale w porównaniu z tajemnicami głębin
Asgarda, ich atrakcyjność kompletnie bladła. Podjęliśmy naszą wędrówkę, omijając drzwi,
których Saulowi nie udało się sforsować, ledwo zaglądając do otwartych przez niego
pomieszczeń. Tylko w jednym przypadku zwlekałem przez moment, zawładnęła mną cieka-
wość. Zdarzyło się to obok przezroczystej szczelny zamkniętej sali, w której automatyczne
ręce znieruchomiały nad skromnym zestawem przyrządów: pi-petek, naczyń na odczynniki,
zlewek. Panujący lekki nieporządek fascynował i obiecywał coś niezwykłego. Cokolwiek
zawierała ta odizolowana komora, zdawała się być ostatnim miejscem pracy kreciego ludu,
zanim wyprowadził się, być może, zjechał głębinową windą, aż do tajemniczego środka.
Podczas gdy ja jeszcze się ociągałem, Serne ruszył do przodu, penetrując ścieżkę w
poszukiwaniu drutopotykaczy. Nie wykrył żadnej pułapki, za to znalazł szyb. Wezwał nas do
siebie, chociaż znajdował się poza zasięgiem wzroku. Tym samym zmusił nas do odegrania
popularnej komedii. My pytaliśmy: Gdzie? On bezużytecznie odpowiadał: Tutaj. W końcu
jednak udało nam się do niego trafić.
Jeśli jeszcze wahaliśmy się co do tego, czy Myrlin wciąż znajdował się przed nami, to
rzecz, którą znaleźliśmy w szybie, rozwiała wszelkie wątpliwości. Tuż przy zejściu do studni
przymocowano dwie liny, a wokół walało się pół tuzina przedmiotów wchodzących w skład
ekwipunku. Mojego ekwipunku,
169
zwędzonego z mojego pojazdu. Nie zauważyłem żadnych sań, ale Myrlin miał wystarczająco
dużo krzepy, aby przytargać niezbędne graty na własnych barkach. Z głębi szybu dochodził
prąd powietrza. Oczywiście, w naszych skafandrach nie czuliśmy go, ale dostrzegliśmy
efekty jego działalności w korytarzu, gdzie część lodu zaczęła tajać. Tu, w tym małym
zakątku na poziomie trzecim zaczęło się ocieplać, chociaż nasze instrumenty pokazywały, że
efekt, jak na razie, jest minimalny. Ciepłe powietrze przenikało do góry przez piekielnie
wysoki komin, więc jego górna część wciąż pozostawała niedogrzana. W drzwiach na dnie
szybu Saul wywiercił mały otwór. Chciał się tylko rozejrzeć, co jest po drugiej stronie.
Jednak strumień powietrza, który zaobserwowaliśmy, wskazywał, że teraz wyłom był
większy. Zapewne Myrlin poszerzył otwór na tyle, aby przedostać się na drugą stronę.
Utrzymywaliśmy niezłe tempo, pomimo przerw wymuszonych przez jedną prawdziwą i
kilka fałszywych pułapek. Byłem pewny, że jesteśmy na tyle wyszkoleni, by znaleźć każdego
przeciętnego uciekiniera. Ale android wciąż pozostawał poza naszym zasięgiem. Nie
ś
miałem powiedzieć tego głośno, miałem jednak cichą nadzieję, że nigdy go nie schwytamy.
— Zapowiada się długi zjazd na dno — powiedziałem. — Niewątpliwie możliwe jest
ześlizgnięcie się po linie, ale bezpieczniej będzie sklecić jakieś krzesełko i zastosować
wyciąg. Pewnego dnia bę-
170
dziemy tędy wracać, a myśl o wspinaczce nie wydaje mi się zabawna. Temperatura jest
wystarczająco wysoka, by mechanizm bloku nie zamarzł przez jakiś czas. Ale i tak musimy
pozostawić kogoś na straży.
•
Po co? — zapytał Crucero.
•
Bo w przeciwnym wypadku, ci depczący nam po piętach dranie rozgoszczą się tutaj i
zaczają na nas — wtrąciła się kapitan Lear. — Ktoś z nas musi bronić tego miejsca, a przede
wszystkim zastawić niebezpieczniejsze pułapki od tych przeznaczonych dla nas, a
pozostawionych przez androida. Gdyby to zawiodło, trzeba zaatakować skurczybyków od
tyłu. Nie mam nic przeciwko temu, jeśli zlezą szybem za nami, bo wtedy dojdzie do starcia
na jednakowych warunkach. Ale nie mam zamiaru pozwolić im unieszkodliwić nas jednego
po drugim, kiedy będziemy wychodzić ze studni. Okay?
•
Ktoś ma się zgłosić na ochotnika? — wyskoczył Serne.
•
Nie. Ma się zgłosić Crucero.
Pani kapitan nie wyjaśniła powodów swej decyzji. Sądzę, że to jeszcze jeden przywilej
szarży oficerskiej. Crucero w związku z wyznaczonym mu zadaniem prawdopodobnie miał
mieszane uczucia, ale w sytuacji jaka się wytworzyła, zachował się poprawnie. Nie był aż tak
ciekawy tego, co kryło się głębiej, jak na przykład ja i nie miał zamiaru wyć z rozpaczy, że
okazja przeszła mu koło nosa. Przypuszczalnie bardziej gnębiła go myśl, czy ścigający nas,
wysłany Przez Amarę Guura gang jest silny, a przede wszy-
171
stkim, czy jeden wszawy porucznik będzie w stanie stawić im czoła.
•
Czuwanie na posterunku to odpowiedzialna sprawa — zapewniłem go. Crucero nawet
się nie uśmiechnął.
•
No to do dzieła — rozkazała Susarma Lear.
Rozpoczęliśmy przygotowania do zejścia w otchłań. W pewnym sensie był to transfer z
samego dna piekieł do wnętrza rajskiego ogrodu. Taką przynajmniej miałem nadzieję.
Nie jestem z natury optymistą, ale gdy pracowaliśmy nad skleceniem krzesełka,
podniecenie zawładnęło mną bez reszty. Wierzyłem niezłomnie, że wkrótce wstąpię do raju
rządzonego przez istoty podobne bogom. Nęcące tajemniczością Centrum działało na mnie
jak narkotyk.
Ale, jak kapitan Gwiezdnej Gwardii zdążyła już zauważyć, nadzieja jest matką głupich.
22
G
dy tylko zmontowaliśmy rusztowanie i ambasador Ziemi mógł zjechać ku sercu Asgar-da,
wybuchła nowa dyskusja. Chciałem być pierwszy, zostałem jednak przegłosowany. Po
krótkiej wymianie argumentów, zaszczytu dostąpił Serne. Przypuszczalnie kapitan Lear
obawiała się, że Myrlin mógł czatować na nas na dnie studni i wykończyć nas
172
jednego po drugim. Łaskawie zgodziła się na spuszczenie mnie jako trzeciego w kolejności,
po niej, a przed Khalekhanem.
Przyznaję, że w jej rozumowaniu było sporo racji, ale czas oczekiwania nieskończenie mi
się dłużył. Opuszczenie Serne'a w głąb szybu zabrało masę czasu, a jeszcze więcej trwało
wyciąganie krzesełka na górę, gdy pasażer znalazł się na dnie. Nie byłem w stanie obliczyć
głębokości komina, przypuszczalnie sięgała siedmiu tysięcy metrów. To tylko ułamek
faktycznego promienia planety, ale i tak dużo. Jak w najgłębszych kopalniach na Ziemi. Szyb
schodził więc do dwusetnego poziomu, jeśli cała ta przestrzeń rzeczywiście zawierała
jaskiniowe światy.
•
Dlaczego nie zainstalowano tu windy? — zapytał Crucero, kiedy już wciągnęliśmy
krzesełko na górę.
•
Celne pytanie — rzekłem. — Może na dnie leży pogięta kupa szmelcu i to wszystko co
z niej pozostało. Serne nie mógł udzielić odpowiedzi, łączność radiowa w studni była
wykluczona. Wszystko co odbieraliśmy, to niewyraźne trzaski. Ale w kominie nie
zauważyliśmy przewodu, jak również na stropie nie było ani śladu po haku, z którego
mógłby kiedyś zwisać kabel.
•
Nawet jeśli nie zdołamy przedostać się poniżej Poziomu, na którym aktualnie znajduje
się Serne — powiedziałem bardziej do siebie niż do moich kompanów — to ten szyb otwiera
nam drogę do dwustu pięter i tyluż systemów jaskiń, rozległych jal.
173
powierzchnia całej planety. Na zbadanie ich potrzeba wielu setek lat. W tych czeluściach
mogłaby ukryć się cała ludzkość, a co dopiero pojedynczy android.
A kiedy Tetrowie i tutaj wetkną nosa — kontynuowałem w myślach — zbudują Podniebny
Łańcuch numer dwa, tym razem we wnętrzu planety. Potem wszyscy obywatele Galaktyki
przebywający na Asgardzie wyruszą na eksploracyjne wędrówki. Nic nie ostanie się z
romantycznej przeszłości. Kompletnie nic.
Chyba trochę dałem się ponieść fantazji.
Gdzieś przed nami wędrował morderczy android, który w tajemniczy sposób zagrażał
wszystkim moim współziomkom. Z kolei za nami wlókł się cały gang rozzłoszczonych
człekopodobnych krokodyli, palących się do zapisania tego epokowego odkrycia na konto
swojego obrzydliwego gatunku. Na dodatek otaczali mnie bohaterowie Gwiezdnej Gwardii,
dążący do wyładowania swoich morderczych instynktów i przepełnieni tylko sobie właściwą
odmianą paranoi. Te obiektywne fakty z pewnością nie wpływały pozytywnie na poczucie
bezpieczeństwa. Gdybym tylko zastanowił się przez chwilę nad moją skomplikowaną
sytuacją, z pewnością doszedłbym do wniosku, że widoki na przyszłość nie są zbyt różowe.
Tym niemniej uznałem, że przysługuje mi prawo do poczucia triumfu i radości z sukcesu,
więc pofolgowałem sobie tak dalece, jak to było możliwe.
Gdy kapitan Gwiezdnej Gwardii osiągnęła połowę głębokości szybu, spostrzegliśmy, że
była w stanie już
174
nawiązać kontakt z Serne'em, jednocześnie wciąż znajdując się w zasięgu naszej radiostacji.
W ten sposób łączność radiowa stała się możliwa.
— Serne twierdzi, że ściany obrośnięte są czymś
w rodzaju pleśni — relacjonowała pani kapitan.
— Po androidzie ani śladu, przebił się na drugą
stronę bez wielkich trudności... szszsz... Z zewnątrz
dochodzi przyćmione światło, ale jego źródłem nie
są żarówki elektryczne... może jest emitowane
przez sztuczne bioświatło, o którym wspominałeś.
Jest tam też jakiś korytarz... nic nie wskazuje, żeby
ostatnio ktoś tu przebywał — szszsz... szszsz... poza
szybem... nie ma też roztrzaskanej windy... szszsz...
szszszszsz...
Rozmowa nie trwała długo i bardziej nas zaniepokoiła, niż dostarczyła informacji. Głos
kapitan Lear rozpłynął się wśród trzasków i znów rozpoczęła się próba cierpliwości.
•
Niewiele w tym sensu, nie? — radośnie oświadczył Crucero.
•
Gdyby to mi przypadło rozprawienie się z gorylami Amary Guura — poinformowałem
go bez ceregieli — nie byłbym w takim szampańskim humorze.
•
Przeszedłem przeszkolenie w taktyce walk partyzanckich — odpowiedział. — Wcale
nie muszę ich wszystkich wysyłać na tamten świat. Wystarczy, jeśli powstrzymam ich od
urządzenia zasadzki. Dam radę Wysłać ich do piekła, to wspaniale. Nie, to pozwolę im
zjechać na dno studni, a już tam zajmie się nimi
175
kapitan Gwiezdnej Gwardii. Wszystko co mam do wykonania, to uniemożliwić zastawienie
pułapki... no i utrzymanie się przy życiu. Już ty się o mnie nie martw, towarzyszu broni.
Wykonam swoje obowiązki jak należy, a ty uważaj, żeby wykonać swoje.
Nic nie powiedziałem. Oceniłem, że zasłużenie dostało mi się to, o co się napraszałem.
•
Chce pan może zabrać ze sobą broń? — zapytał po chwili porucznik. Zaoferował mi
miotacz płomieni.
•
Nie mam już miejsca za pasem — odparłem sucho. Nie był to żart. Targałem ze sobą
cały zestaw narzędzi.
Powróciło krzesełko i teraz ja miałem zjechać na dół. Byłem zadowolony. Przypuszczałem,
ż
e w końcu zacznie dziać się coś konkretnego. Manewry wojenne były dla mnie, w istocie
rzeczy, nieinteresujące. Całe moje życie przygotowywałem się na tę chwilę, nawet jeśli przez
pierwsze dwadzieścia albo dwadzieścia pięć lat nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Przeprowadzka na Asgard nie była nawet moim pomysłem. Kumpel, Mickey Finn, dobrze
się napocił, żeby mnie przekonać, podobnie zresztą jak w przypadku innych, którzy przybyli
z nami. Wiedziałem jednak, że Mickey Finn pomógł mi odszukać przeznaczenie. Wszystko
co Mike Rousseau robił albo myślał, nie było niczym więcej, jak tylko przygotowaniem się
do tego zjazdu... tej penetracji... byłem zdecydowany zasmakować tej przygody do końca.
Podczas gdy spadałem poprzez ciemności, obraca-
176
jąc się raz tyłem, raz przodem o sześćdziesiąt stopni, a krzesełko kołysało się, ujrzałem
siebie jako pierwowzór człowieka pokrewnego Faustowi, dążącego do wiedzy i potęgi,
dla których ryzykuję własną duszę.
Podniecającej iluzji w najmniejszym stopniu nie zakłóciła świadomość, że w
większości starych wersji tej opowieści, kariera Fausta kończyła się w piekle.
Pomieszczenie, jeśli można tak nazwać dno szybu, zawiodło moje oczekiwania. Było
puste i jak Serne zdążył przekazać, ściany pokrywało coś podobnego do zwyczajnego
mchu. Gwardzista nie wyrażał się niezrozumiale, donosząc o poroście, dobrze przemy-
ś
lał swoje określenie tego, co ujrzał. Biła stamtąd też jasność, delikatna poświata.
Możliwe, że było to bioświatło emanujące ze stropu i ścian.
Zauważyłem jeszcze jedne drzwi. Rozcięto je i powstał otwór wystarczająco wielki,
aby mógł się przedostać ktoś bardzo duży. Potem metal wokół dziury pozaginano,
doprowadzając drzwi do porządku, nie pozostawiając prześwitu większego od cienkiej
szpary. Susarma Lear i Serne nie próbowali powiększać otworu. Stali tuż przy nim,
wyglądając na zewnątrz.
Miałem zamiar od razu przedostać się na drugą stronę, ale pani kapitan powstrzymała
mnie. Chciała poczekać na Khalekhana, aby wyruszyć razem. Czekałem już tak długo,
ż
e jeszcze chwila nie miała żadnego znaczenia. Jednak nie opuszczał mnie niepokój.
Snopem światła z reflektora umieszczonego na moim hełmie przebiegłem po omszałych
murach,
11 - Podróż do Centrum
177
a następnie spojrzałem uważnie na dno szybu. Podłoże wydawało się utwardzone; rowki na
ś
cianach przebiegały prosto na dół.
— Tam właśnie kursowała winda — powiedziałem
cicho. Właściwie mówiłem do siebie, ale Serne do
słyszał moje słowa.
•
Dokąd? — zapytał. Wskazałem na dno.
•
Tam — powiedziałem.
•
Przecież to lita skała — odrzekł. — To jest już dno.
•
Teraz tak — zgodziłem się. — Ale łatwo można dostrzec, że jest to coś w rodzaju
plomby. Przyjrzyj się tylko miejscu styku podłoża ze ścianą. Prawdopodobnie użyli szybko
tężejącego płynu, który po prostu wpompowali. Oczywiście, uprzednio sprowadzili gondolę
windy poniżej plomby, aby móc jej nadal używać.
•
Więc?
•
Więc poniżej są jeszcze dalsze piętra. Niezliczone ilości poziomów. Nawet jeszcze nie
zbliżyliśmy się do Centrum.
Jak zwykle nie mogłem nadążyć z wypowiadaniem cisnących się do głowy myśli.
Dlaczego właśnie tutaj zaplombowano studnię? Czyżby był to ostatni z porzuconych
poziomów? Czy cywilizacja planety As-gard kwitła tuż pod naszymi stopami? Nie mogło być
inaczej. Czułem to w kościach. Tam właśnie była Valhalla, kraina bogów, do której udawali
się godni tego zaszczytu herosi. Ciągnęło mnie, żeby przykuc-
178
nąć i na czworakach przyłożyć ucho do podłoża, aby posłyszeć odległe pulsowanie
potężnych maszyn lub też pomruk szczęśliwych tłumów.
— Tam na zewnątrz nie jest zbyt jasno — oś
wiadczyła kapitan Lear, a jej chłodny głos, jak
nóż uciął moje dumania. — Temperatura utrzymuje
się powyżej punktu zamarzania wody, ale to tylko
tunel. Jest tam dosyć ponuro. śycie nie jest zbyt
bujne.
Chciałem przyłączyć się do niej, ale nie zrobiłem ani kroku. Nie miałem zamiaru
podglądać przez szparę, kiedy powinienem sforsować przeszkodę. Zdążyli mnie
przecież już przekonać, że nie było za wiele do oglądania.
Przybył Khalekhan i przyszedł czas na militarny rytuał, w czasie którego gwardziści
z gwiezdnego okrętu sprawdzali broń i potwierdzali za pomocą nic nie znaczących
gestów gotowość do działania. Uczestniczyłem w tym wszystkim bez zbytniego
przekonania. W końcu byliśmy gotowi do drogi.
— Idę pierwszy — powiedziałem z nadzieją.
Susarma Lear prawdopodobnie uważała, że jeśli
czeka na nas zasadzka, to mogę być tym, który się w nią wpakuje równie dobrze, jak
każdy inny. W końcu teraz mogli się obejść beze mnie.
Czymkolwiek się kierowała, skinęła mi ręką przyzwalająco.
Ruszyłem.
11*
179
23
B
ez większych trudności przekroczyłem próg stanowiący granicę między dwoma światami.
Drzwi bez oporu poddały się naciskowi ręki. Nie byłem zaskoczony faktem, że znalazłem się
w korytarzu. Wydawało się logiczne, że zastanę tutaj podobny rozkład architektoniczny do
znajdującego się ponad szybem. Klimat był tutaj o wiele łagodniejszy niż na górze.
Podobnie, jak w opuszczonym właśnie przez nas pomieszczeniu, pulsowało tu łagodne bio-
ś
wiatło. Reflektor wychwycił umykające białe owady, które błyskawicznie pochowały się we
wszelkich dostępnych szparach i pęknięciach. Poza tym nie zauważyliśmy nic ciekawego.
Sprawdziłem temperaturę. Wynosiła dwieście siedemdziesiąt sześć stopni powyżej zera
absolutnego, co odpowiadało trzem stopniom powyżej punktu zamarzania wody. Nie były to
optymalne warunki dla owadów, ale jednak znośne. Uwzględniając fakt, że szyb pozostawał
otwarty, prawdopodobny był spory spadek temperatury w korytarzu. Na zewnątrz powinno
być o wiele cieplej.
Kroczyłem na czele grupy, kierując się śladami pozostawionymi przez wielkiego androida.
Przeszliśmy przez dwie bramy, obie brutalnie sforsowane i tak pozostawione. Dopiero kiedy
osiągnęliśmy główne drzwi, natrafiliśmy znowu na rozcięty metal i wyczuwalną dokładność
działania przy przekraczaniu przeszkody. Brama otwierała się do wnętrza.
180
Musiałem ją wyważyć za pomocą palnika. Jak na razie, nie zauważyliśmy praktycznie nic, co
pozwoliłoby nam rozstrzygnąć przeznaczenie tych pomieszczeń. Mogło to być równie dobrze
laboratorium, jak i pralnia. Pragnąłem tylko jednego, wydostać się na zewnątrz, na otwarte
przestrzenie kreciego ludu.
Wstrzymałem oddech. Dopiero gdy przekroczyłem próg, powoli wypuściłem powietrze.
Dokładnie nie pamiętam, ale być może mówiłem w tym czasie rzeczy nie mające żadnego
znaczenia.
Mlecznobiałe światło emanowało zewsząd: z upstrzonego nieba, srebrnego tła
nakrapianego czarnymi „gwiazdami", przypominającego zarejestrowane na kliszy negatywu
ziemskie niebiosa; z szaro-czarnej gleby połyskującej na podobieństwo skóry żmii lub żaby i
z długich przypominających pajęczynę nitek, niczym girlandy zdobiące krzaki i drzewa.
Mimo światła i tak wydawało się, że to raczej noc niż dzień. Może niezbyt dokładnie, ale
bylibyśmy w stanie rozróżnić szczegóły krajobrazu. Mieliśmy wrażenie, że przybyliśmy do
ś
wiata cieni.
Stanęliśmy przed czymś, co tylko w przybliżeniu można było nazwać lasem. „Drzewa" nie
miały zielonych liści. Bez wątpienia były to organizmy fotosyntetyczne, ale nie odgrywały
większej roli w ekosystemie. Prawdopodobnie ciepło bijące z podłoża powodowało
nieustającą metamorfozę tej nie znanej nam materii. Od razu osądziłem, że było go pod
dostatkiem.
Dotknąłem pobliskiej gałęzi, odgarniając na bok
181
pasmo pajęczynowatych nitek wysyłających bio-światło. Bez wysiłku złamałem ciemny,
sztywny konar. Rozkruszyłem kawałek i stwierdziłem, że miał grzybopodobną strukturę.
Na głębsze studia nie starczyło czasu, snopy światła z reflektorów zwabiły całe chmary
drobnych, fruwających stworzonek przypominających niewy-rośnięte ćmy o czarno-białych
skrzydełkach. Zbiły się w gęsty rój i nie mogliśmy dojrzeć kresu poza nimi.
Susarma Lear zaklęła.
— Zaciemnienie! — wydała rozkaz.
Zastosowaliśmy się do polecenia. Jednocześnie odsunęliśmy się od bramy, aby ominąć tę
ż
ywą chmurę. Bez trudności maszerowaliśmy pod obszernymi koronami drzew. Zaokrąglone
pnie w pionowym przekroju miały kształt elipsy. Grunt był praktycznie goły, tylko
gdzieniegdzie dało się zauważyć niewielkie skupiska grzybów. Łatwo było tutaj zginąć, ale
równie łatwo tropić wroga.
— Spójrzcie tam — powiedziała pani kapitan,
wskazując ręką do góry.
Ujrzeliśmy latające istoty, zdecydowanie przekraczające rozmiarami największe owady,
szybujące i trzepoczące dziko pośród stożkowatych koron drzew. Niektóre wysyłały słabe
błyski pochodzące albo z ich organizmów, albo z włókien wszędobylskiej bioświe-tlnej
pleśni, w którą były przyozdobione.
— Chyba wiem, co się tutaj wydarzyło — rzekłem
i wysunąłem się przed moich towarzyszy, starając się
niczego nie przegapić. Przerwano mi, nim zdążyłem
wykazać swoją przewagę nad nimi.
182
W skafandrze, oczywiście, nie byłem w stanie dosłyszeć żadnego dźwięku z zewnątrz.
Kombinezony zaprojektowane do pracy w warunkach zbliżonych do próżni nie wyposażono
w zewnętrzne mikrofony. Z tego powodu ostrzeżeniem był dla mnie krzyk Serne'a, który
pierwszy zauważył rzucającego się do ataku stwora.
Zwierz szarżował z prawej strony, a biorąc pod uwagę jego rozmiary, musiał mieć niezłe
przyspieszenie. Wagą przewyższał mnie prawdopodobnie dwukrotnie i chociażby z tego
powodu za wszelką cenę chciałem uniknąć bezpośredniego z nim starcia. Gdy na dodatek
spostrzegłem dwa spiczaste kły wyzierające z obu stron pyska, bez namysłu podjąłem
decyzję ustąpienia pola drapieżnikowi. Niestety, skafandry używane w strefie zimna nie były
przystosowane do uprawiania sprintu. Wystartowałem pod kątem prostym w stosunku do
biegu potwora, ale ten zawrócił za mną, wprost pożerając dzielącą nas przestrzeń. Diabelski
stwór zbliżył się do mnie na odległość metra. Wtedy Serne użył miotacza płomieni, wy-
strzelił i spalił maszkarę na węgiel. Musiałem uskoczyć, aby uniknąć zderzenia z
rozpędzonym drapieżnikiem, który, choć trafiony, wciąż bił łapami jak tłokami.
— Dzięki — zwróciłem się do strzelca. Nie odpowiedział. Na przygiętych nogach
lustrował cieniste drzewa, kreśląc lufą wzór w powietrzu. Susarma Lear i Khalekhan również
sięgnęli po broń. Utworzyli coś w rodzaju trójkąta, przy czym każdy z nich krył
183
swoje sześćdziesiąt stopni. Wydawali się oczekiwać, że lada moment z zarośli wyłoni się i
ruszy do ataku horda nagich dzikusów. Oceniając sposób, w jaki się zachowywali, każdy
hazardzista w całej Galaktyce z radością założyłby się w stosunku tysiąc do jednego na ich
korzyść.
Przyklęknąłem przy zabitym drapieżniku. Jego skóra była gładka i pozbawiona włosów,
ale jednocześnie gruba i mocna. Miał małe przednie łapy, zakończone trzema palcami
tworzącymi coś w rodzaju kopyta i masywne odnóża. Ostro rysujący się grzbiet zakończony
był na całej swojej długości czymś w rodzaju płetwy albo krótkiej grzywy. O ogonie nie
warto wspominać. Wydłużony i zaokrąglony pysk ozdabiały wielkie, kwadratowe zębiska.
Całości dopełniały umieszczone z przodu siekacze.
Nie jestem specjalistą w dziedzinie ekologii obcych planet, jednak co nieco wiem o
rozmieszczeniu człekokształtnych ras, a także o rodzaju czynników środowiskowych
wpływających na różnice między nimi. W tym wypadku, po uważnym zanalizowaniu cech
zewnętrznych zwierza, wyciągnąłem parę interesujących wniosków.
Susarma Lear stwierdziła w końcu, że ze strony wyłupiastookich potworów nie zagraża
nam już żadne niebezpieczeństwo. Podeszła do mnie.
— Chcesz może wrócić po miotacz? — zapytała.
Wolno przytaknąłem.
— I tak będziemy musieli poprosić Crucero, aby
spuścił na linie parę rzeczy z ekwipunku. Jestem
pewny, że kręcą się tu jeszcze straszniejsze stwory.
184
Pani kapitan nie sprzeciwiła się. Kły w pysku drapieżnika z pewnością nie były ozdobą.
Bestia została zaprogramowana na atak. Zatem żyły tu także inne istoty, którym groziło
niebezpieczeństwo ze strony naszego napastnika. Sposób w jaki trzymał łeb i rodzaj
uzębienia dowodziły niezbicie, że właściwie nie należał do mięsożernych drapieżników.
•
Przebywamy w sztucznie stworzonym świecie. Jego budowniczowie z pewnością nie
dołożyli specjalnych starań, aby było tutaj miło. Ciekawam, jak wyglądają ich psy i koty —
zauważyła kapitan Lear.
•
Ekologia na tym piętrze wymknęła się spod kontroli — oświadczyłem. — Z tej właśnie
przyczyny zostało odcięte od reszty. Gdy cały świat działał bez zarzutu, każdy kompleks
jaskiń musiał być samowystarczalny. Wszystko było doskonale wyważone. W wyniku
katastrofy górne poziomy zostały ewakuowane. Bez trudności można sobie wyobrazić, jak
łatwo jest zachwiać równowagę biologiczną. Teoretycznie możliwa jest w takim wypadku
korekta, ale być może tutaj coś temu przeszkodziło. Chyba po prostu łatwiej było
wyprowadzić się i opieczętować cały kompleks. Uważam, że to stworzenie należało kiedyś
do bydła domowego. Ten bioświetlny surowiec prawdopodobnie miał być źródłem światła.
Co do jednego nie ma wątpliwości. Poziom ten został opuszczony bardzo dawno, w grę
wchodzą tu miliony lat. Ewolucja na tej działce nie dokonała się w ciągu jednej nocy.
•
Wszystko to wiemy, nie powiedziałeś niczego nowego — oświadczyła kapitan Lear.
185
Nigdy nie podobały mi się jej zmierzające do stłamszenia mnie gadki. Z drugiej jednak
strony uspokajały moje sumienie, lekko nadwerężone planowaniem porzucenia całego
towarzystwa.
•
Jest jedna rzecz, o której dotychczas nie wiedziałem — rzekłem. — Kompleks ten
wciąż jeszcze jest zasilany energią. Coś podtrzymuje egzystencję, czuwa nad stabilną
temperaturą. To unieszkodliwione dzieciątko nie jest zdolne do zachowania ciepła
wytworzonego w wyniku metabolizmu, wręcz przeciwnie. Mogę się mylić, ale wydaje mi się,
ż
e biegnąca wzdłuż grzbietu płetwa służy, poprzez napełnienie jej krwią, do wydalania z
organizmu nadmiernego ciepła. Wypływa z tego wniosek, że utrzymanie ciepłoty ciała nie
stanowi problemu.
•
Więc?
•
Mieszkańcy Asgarda pozbawili dopływu energii górne piętra — powiedziałem. —
Mogli wyłączyć energię także tutaj, ale tego nie uczynili.
•
Może im to wyleciało z głowy.
•
Może — ton mojego głosu wyrażał poważne wątpliwości.
•
Ta dyskusja do niczego nie prowadzi — powiedziała Susarma Lear. Odwróciła się i
odszukała wzrokiem swoich gwardzistów.
Gdy zabawiałem panią kapitan konwersacją, Serne przeprowadził mały rekonesans.
Odszukał ślady pozostawione przez Myrlina i zwrócił na nie naszą uwagę. Wskazał ręką na
dziką krainę. Na szczęście powstrzymał się od wyrzeczenia słów: poszedł tamtędy.
186
Przez cały czas Khalekhan, dzierżąc spluwę w dłoni, pozostawał niezmiennie czujny.
— Wracajmy do tunelu — zaproponowała pani kapitan. — Sprowadzimy graty na dół,
odpoczniemy i potem w drogę.
Rzuciłem okiem na ślady pozostawione przez buty Myrlina. Były całkiem wyraźne, w
przeciwieństwie do tropu drapieżnika, który mnie zaatakował. Niewykluczone, że w dalszej
wędrówce android napotka ścieżki wydeptane przez zwierzęta i wykorzysta je w swojej
ucieczce do zatarcia własnych śladów. Może trafi na grunty pozbawione wszelkiej
roślinności. Z pewnością znajdzie wodę. Właściwie mógłby nas z łatwością zgubić, gdyby
wiedział, że jest śledzony. Nie byłem jednak tego taki pewien. Możliwe, że po prostu nie
doceniał gwardzistów z Gwiezdnej Gwardii.
Później, kiedy przytroczyłem do pasa miotacz płomieni, z trudem znajdując miejsce wśród
innych gratów zdobiących skafander, przez chwilę poczułem się, jak prawdziwy gwardzista
nieustraszenie stąpający po powierzchni nieznanych planet, głoszący pochwałę Starej Ziemi.
Uczucie to nie było takie straszne.
Było jednak wystarczająco nieprzyjemne.
24
J
ak przewidywałem, znaleźliśmy wodę, o wiele więcej, niż się spodziewałem, ale dziwnie wy-
glądającą.
Zaprowadził nas do niej trop Myrlina, a znajdowała się nie dalej, niż sześć jednostek
marszu, licząc od dna szybu. Być może była to kiedyś hydroponiczna farma lub też system
zbiorników, ale zamieniła się w zwyczajne bagno o stojących, zawiesistych wodach. Po
powierzchni dryfowały wysepki splątanej roślinności, a nad nią unosiły się chmary owadów.
Na wodzie ukazywały się bańki gazu bagiennego.
— Szkoda, że nie mamy ze sobą łodzi — mruk
nąłem penetrując wzrokiem pogrążone w półmroku
trzęsawisko.
Zdążyliśmy się już przyzwyczaić do słabego oświetlenia, więc jak na razie widzieliśmy
całkiem nieźle. Bagno wyglądało mniej zachęcająco od „lasu".
•
Gwardzisto Rousseau, to nie jest zabawne — powiedziała zimno kapitan Lear.
•
Rzeczywiście. Głupi żart.
•
Android nas wykiwał — podjąłem. — Nie bylibyśmy w stanie wytropić nawet śladów
buldożera. Facet przepadł na zawsze — próbowałem nadać mojemu głosowi smutną
intonację, chociaż żadnego przygnębienia nie odczuwałem. Ta pogoń, sama w sobie, była
nawet podniecająca i jak dotąd, jej trasa pokrywała się z drogą wiodącą do mojego celu.
188
Teraz jednak uznałem, że wystarczy już tej zabawy w podchody.
— Za mną — rozkazała Susarma Lear, tonem tak zdecydowanym, na jaki ją tylko było
stać. Zabrzmiało to trochę histerycznie. Pani kapitan odchodziła od zmysłów, ale nie mogłem
zebrać się na odwagę, żeby jej to powiedzieć. Powoli weszła do wody. Brodząc sprawdzała
głębokość. Kierowała się w stronę, w którą przypuszczalnie udał się Myrlin. Woda sięgnęła
jej do ud, dno wyrównało się. Zauważyliśmy wyraźne oznaki poruszenia wśród splątanej
roślinności dryfującej po powierzchni bagna.
Westchnąłem i brodząc pocieszałem się, że nawet jeśli wpadnę w podwodną dziurę, to
dopóki mój skafander pozostawał szczelny, nie groziło mi niebezpieczeństwo utopienia się.
Zaraz jednak zacząłem się zastanawiać, czy jakieś stwory czające się w bagnie, nie dobiorą
się do mojego kombinezonu, w czym trudno im będzie przeszkodzić. Możliwość zamoczenia
stóp była tak przerażająca, że nawet nie próbowałem sobie tego wyobrazić. Nie miałem
zamiaru spędzać reszty życia w takim miejscu.
Moje proroctwo ostatecznie sprawdziło się i nie było co do tego najmniejszych
wątpliwości. Zgubiliśmy naszą niedoszłą ofiarę, kończąc pościg po przejściu dziesięciu, a
może nawet dwunastu kilometrów w głąb bagna i nie mając żadnej wskazówki, dokąd się
skierować. Od pewnego czasu nie posuwaliśmy się prosto, ale zygzakiem, sprawdzając każdy
podejrzany ślad. Nie było sposobu, żeby stwierdzić, czy któryś ze śladów pozostawił Myrlin.
189
Kiedy osiągnęliśmy otwarte wody, przerwaliśmy marsz, aby złapać oddech. Nie byliśmy w
stanie dostrzec przeciwnego brzegu. Brak wysepek przyozdobionych włóknami bioświatła
uniemożliwiał oszacowanie rozległości akwenu.
•
Pogódź się z tym, że twoja zwierzyna wymknęła się z pułapki — próbowałem
pocieszać panią kapitan. — Wrócimy drogą, którą przyszliśmy. Dobrze ją zapamiętałem. To
wszystko, co możemy uczynić w naszej sytuacji.
•
Zawrócimy i co dalej? — jej głos zdradzał całkowite załamanie.
•
Można zaczekać, łudząc się, że android wróci — powiedziałem. — Może wtedy uda
się wam rozprawić z nim raz na zawsze. Teraz zamierzam poszukać drogi lub trakcji
kolejowej albo, żeby być ścisłym, tego co po niej pozostało, która wyprowadziłaby mnie
stąd. Dawno temu były tutaj miasta. Chcę je koniecznie odnaleźć, a na pewno tego nie doko-
nam, jeśli będę się włóczył po gnijącym bagnie.
•
Zapomniałeś o czymś, gwardzisto. Twoja kariera szabrownika zakończyła się.
Przynależysz teraz do Gwiezdnej Gwardii. Jeśli myślisz urwać się, to wiedz, że będzie to
równoznaczne z dezercją. A to oznacza, że kiedy tylko wrócisz do cywilizacji, znajdziesz się
w niezłych tarapatach.
Zastanawiałem się już nad tym. Równocześnie wiedziałem, że jeśli tylko wydostanę się z
podziemi, będę miał tak wartościowe informacje, że nawet Tetrowie zapragną je poznać.
Dopóki będę użytecz-
190
ny, nikt na Asgardzie nawet nie pomyśli o przekazaniu mnie gwiezdnym siłom. Tylko ode
mnie zależało udowodnienie mojej użyteczności.
•
W porządku, kapitanie. Jakie są pani propozycje? — To było wszystko, co
powiedziałem.
•
Wrócimy tam, gdzie zaczyna się bagno. Obejdziemy je. Android musiał przecież w
którymś miejscu wyleźć na brzeg, chyba że jeszcze siedzi w tym trzęsawisku.
Potrząsnąłem głową, pełen niesmaku i rozpaczy. Nagle kątem oka dostrzegłem poruszenie
na powierzchni czarnego jeziora. Była to fala biegnąca do brzegu.
— Kapitanie — wyszeptał Serne, który także ją
dojrzał. Sięgnął po broń.
Fala przybliżyła się, poprzedzona przez parę mniejszych. W tym momencie odetchnąłem z
ulgą. Wyglądała płasko i szkliście, delikatnie promieniowała. Można ją było uznać za
wysepkę splątanej roślinności. Problem w tym, że tam nie mogło być żadnego prądu, który
niósłby falę. A więc musiała przemieszczać się samoczynnie.
Wcześniej Khalekhan podniósł miotacz do strzału, teraz uspokoił się, opuścił go. Serne zaś
przeciwnie, wycelował. Widocznie Bóg obdarzył go wyjątkową podejrzliwością.
Obserwowałem wynurzającą się z wody masę. Zrozumiałem, że to wcale nie płynęło, a
przemieszczało się po dnie. My widzieliśmy tylko małą część tej istoty, niczym wierzchołek
góry lodowej. Jej zewnętrzna powłoka była półprzezroczysta,
191
a drobne światełka prawdopodobnie znajdowały się we wnętrzu organizmu, nie na
powierzchni. Przypominało to gigantycznych rozmiarów protoplazmę, coś w rodzaju
amebolewiatana. Ciągle byłem napięty. Podświadomie wyobrażałem to sobie jako coś kulis-
tego, ale oczywiście tak nie było. Porównanie stwora do góry lodowej okazało się trafne.
Jego odnóża wynurzyły się z wody, a „głowa" wciąż znajdowała się kilkanaście metrów od
brzegu.
Instynktownie rzuciłem się do ucieczki, odskakując do tyłu, aby uniknąć zetknięcia z
szukającą czegoś po omacku galaretą. Przypominało to próbę wyskoczenia z syropu albo
melasy i oczywiście prawie upadłem, ale zareagowałem prawidłowo. Odruchy Serne'a były
odmienne. Gdy usłyszał moje przekleństwo, które wyrwało mi się pod wpływem strachu,
wypalił z miotacza. Język krwawo czerwonej śmierci uderzył w wynurzone cielsko.
Zakotłowało się i zawrzało, gdy ognisty promień przebił przezroczystą powłokę. Jednak
istota owa nie posiadała ani mózgu, ani systemu nerwowego, który przesłałby informację o
ś
mierci do całego cielska stwora. Masa po prostu rozpadła się w miejscu, gdzie przeciął ją
promień i osunęła się bezwładnie. Dwa dalsze ogniowe strzały wypełzły z broni, tnąc jak
ostrza. Bestia nie miała nic przeciwko pokrojeniu jej na kawałki. Kleista, połyskująca
galareta wciąż pływała wokół nóg nieustraszonych wojaków z Ziemi.
Było jej coraz więcej i więcej.
Potykając się na płyciźnie, szybko biegłem przed
192
siebie. Szybciej, w każdym razie, niż ten mieszkaniec jeziora.
Uszy wypełniały mi wrzaski, nie agonalne czy wydawane pod wpływem cierpienia,
ale paniczne wrzaski przerażonego człowieka. W żaden sposób nie mogłem rozróżnić,
który z trójki ludzi dostał się w kleszcze jakiegoś nadprzyrodzonego koszmaru. Krzyki
zagłuszał głos, którego właściciel być może chciał przyjść z pomocą. Po pół minucie,
kiedy nie zanosiło się na to, że niezidentyfikowana osoba nie zaprzestanie swojego
zawodzenia, nie wytrzymałem i wyłączyłem odbiornik. Pozostało mi tylko iść dalej.
Byłem sam i miałem wolną rękę. Jak już mówiłem gwardzistom, ich gra dobiegła
końca. Zamierzałem rozegrać partię według własnego uznania.
Znalazłem się jednak w kłopocie. Podczas pospiesznej ucieczki od wodnego
monstrum oddaliłem się od przetartego szlaku, który tak solidnie wyznaczałem podczas
wędrówki w przeciwną stronę. Zacząłem rozglądać się za wysepkami, na których
przezornie pozostawiłem wyraźne ślady naszej wizyty. Jednak nie mogłem żadnej
dostrzec. Musiałem pójść w złym kierunku. Nie zdając sobie z tego sprawy, za dużo
kluczyłem i w końcu znalazłem się w beznadziejnej sytuacji.
Skląłem własną głupotę, a później spróbowałem się uspokoić. Gdy nabrałem
pewności, że znowu mogę sobie zaufać, pomaszerowałem w obranym na chybił trafił
kierunku, ze wszystkich sił próbując utrzymać azymut. Na wszelki wypadek
znakowałem nowy
12 - Podróż do Centrum
193
szlak. Osiągnięcie brzegu trzęsawiska było wyłącznie kwestią czasu, a bezpieczeństwo — jak
sądziłem — zachowam trzymając oczy i uszy otwarte, schodząc jednocześnie z drogi w
przypadku spotkania przerażających mieszkańców tych okolic.
Aby pozbyć się uczucia samotności, używając języka, uruchomiłem taśmę z muzyką.
Kasetę wcześniej umieściłem we wnętrzu skorupy hełmu, przygotowując się do
zrejterowania z Gwiezdnej Gwardii. Melodyjne dźwięki uspokoiły mnie, nie dlatego że
zawierały w sobie szczególne wartości duchowe, ale po prostu przywróciły częściowo pewne
przystosowanie do sytuacji, w jakiej się znalazłem. Byłem całkowicie sam, w półmroku, pod
powierzchnią Asgar-da. Takie warunki stały się w ciągu wszystkich lat spędzonych tutaj
egzystencjalnym składnikiem mojej osobowości. Poczułem się pewniej, nawet poprawił mi
się humor. Mimo to pozostałem tak ostrożny, jak tylko było to w mojej mocy. Nawet
specjalnie nie rozmyślałem o pięknej pani kapitan i jej wiernych sługach. Wymazałem ich ze
ś
wiadomości, jak gdyby nigdy nie istnieli. Nie oznacza to, że jestem bez serca, bo nie
obchodziło mnie, co się z nimi stało. Po prostu, nie mogłem sobie pozwolić na zbytnie przej-
mowanie się innymi. Nie w tej sytuacji. Oczywiście, wiedziałem, że nadejdzie czas bicia się
w piersi. Ale na razie czułem się, jak gdybym pozostał sam w całym wszechświecie, bez
ż
adnych powiązań i odpowiedzialności za jakąkolwiek żywą istotę.
Przebyłem dwadzieścia pięć dalszych jednostek
194
i w końcu dotarłem do skraju bagna. Przypadkowo obrana droga, nie zawiodła mnie.
Całkiem możliwe, że nie maszerowałem po linii prostej, ale też nie błądziłem. Na
koniec wdrapałem się po błotnistym zboczu na wzniesienie otaczające bagienne tereny.
Zanim znalazłem się na nasypie, wiedziałem, że trafiłem bezbłędnie w dziesiątkę. Nie
byłem zaskoczony, kiedy ujrzałem pozostałości po trakcji kolejowej. Pokryta była rdzą
powstałą miliony lat temu, ale jej dawne przeznaczenie nie ulegało wątpliwości.
Rzuciłem okiem wzdłuż nasypu w jednym kierunku, potem w przeciwnym i
rozpocząłem wędrówkę. Byłem zdecydowany iść do zupełnego wyczerpania.
Plastikowe rurki bez ustanku doprowadzały do mojego obiegu krwi odżywki,
usuwały zaś odpady biochemiczne. Skafander zapewniał dopływ tlenu do hełmu. Tlenu
oczyszczonego z dwutlenku węgla i innych trucizn. Muzyka działała na mnie jak
narkotyk, kojąc i pomagając odzyskać równowagę, a ciekawość celu, do którego
dążyłem, rosła.
Kiedy po raz pierwszy ujrzałem niewyraźne zarysy budynków w pobliżu linii
kolejowej, przez krótką chwilę myślałem, że jest to miasto, którego szukam. Jednak
łagodny blask dziewiczej krainy ciągnął się w dal po obydwu stronach. Zrozumiałem,
ż
e dotarłem tylko do podrzędnej stacji. Ale i ona zapewniała mi bezpieczny nocleg.
Między jej murami mogłem rozwiesić mój lekki hamak.
Jak tego oczekiwałem, budynki obróciły się w ruiny. Wszystko co kiedyś porzucono,
dawno rozpadło
12*
195
się na atomy. Nawet mury, choć wzniesione z substancji, którą ich budowniczowie uważali
prawdopodobnie za niezniszczalną, zaczynały się kruszyć.
Nie można powiedzieć, żebym był niezadowolony. Wiedziałem, że w końcu i dla mnie
nadejdą lepsze czasy. Przygotowałem się do snu, jak zwykle zachowując spokój i precyzję
działania. Jeśli nawet nawiedziły mnie koszmary senne, były tak niewinne, że nie zakłóciły
odpoczynku ani nie wywołały przykrych skojarzeń.
25
P
rzyzwyczaiłem się do snu w samotności. Rozstawiałem hamak w całkowitej ciemności przy
temperaturze kilku stopni powyżej zera absolutnego i w stu procentach przekonany, że
najbliższa rozumna istota oddalona jest ode mnie o tysiące mil. Chrapałem całkiem nieźle.
Mogłem sobie na to pozwolić.
Chociaż warunki w jakich się znalazłem, dalekie były od normalnych, nie udało mi się
pokonać tego fizjologicznego wieloletniego przyzwyczajenia. Spałem zdrowo, jak niewinne i
ufne dzieciątko. Rozwodzę się nad tym wszystkim, aby łatwiej było zrozumieć niepokojący
fakt, że kiedy pogrążałem się w objęciach Morfeusza, ktoś próbował wyciągnąć moją spluwę
tkwiącą za pasem, a przy tym w naj-
196
mniejszym stopniu nie zakłócił zasłużonego odpoczynku. Nic nie czułem do chwili, kiedy
złodziejaszek zaczął pukać lufą miotacza w szybkę mojego hełmu.
Jasne, że pierwszą rzeczą, na której skupiłem wzrok, był pistolet. Potem spojrzałem w
górę. Nocny gość stał na tle słabego bioświatła. Jego hełm wyglądał jak duża, czarna kula.
Pomimo tego nie miałem najmniejszych trudności z rozpoznaniem go.
Był ogromny.
Kiedy upewnił się, że już byłem w stanie reagować, na szybce mojego hełmu końcem lufy
miotacza zaczął rysować całą serię figur. Powtórzył tę czynność jeszcze raz i zorientowałem
się, że chodziło o częstotliwość kodu. Chciał, abym dostroił moje radio. Zastosowałem się do
tej prośby.
— Cześć — rzekłem, aby wiedział, że jestem
gotowy. Nic więcej nie miałem do powiedzenia. Ring
należał do niego.
— Mister Rousseau, jak sądzę — powiedział.
Prawie zachichotałem.
•
Mów mi Mike — przedstawiłem się. — Nikt nas oficjalnie nie przedstawiał sobie, ale
zdążyliśmy już zamienić parę słów przez telefon. śałuję, że nie byłem w stanie
zakwaterować pana. Wygląda na to, że w taki czy inny sposób narobiłem panu sporo
kłopotów.
•
Ma pan całkowitą rację — zapewnił mnie. — Ostatecznie, niech pan pomyśli, w o ile
gorszej sytuacji znaleźlibyśmy się obaj, gdyby Gwiezdna Gwardia zaskoczyła nas podczas
zwiedzania Sky-chain City.
197
— Zgadza się. Jednak szkoda, że nie było pana
ze mną wtedy, gdy Balidar wciągnął mnie w tę
przeklętą karcianą grę — zadumałem się na chwilę.
— Domyśla się pan, że ściągnąłem tu ze sobą
Gwiezdną Gwardię? Rozumie pan chyba, że nie
pozostawiono mi zbyt dużego wyboru.
Myrlin odsunął się o krok, abym mógł zejść z hamaka. Broń trzymał swobodnie, nawet nie
celując we mnie. Oczywiście, nawet gdyby lufę miotacza zagiął wokół palca, a potem
wyrzucił tę już bezużyteczną broń, nie wpłynęłoby to ani trochę na zmianę sytuacji. W żaden
sposób nie mogłem wyobrazić sobie sytuacji, w której mógłbym mu zagrozić. śaden
człekokształtny, na Asgardzie lub poza nim, nie przetrwałby z tym androidem dwóch rund,
kończąc posiekany na kawałki. Dla pozoru wykonałem parę ćwiczeń.
•
Jak mnie tu znalazłeś? — zapytałem przechodząc na ty.
•
Szedłem po prostu nasypem. Wcale ciebie nie szukałem, ale wiedziałem, że jesteś
przede mną, od momentu gdy zauważyłem miejsce, gdzie wydostałeś się z trzęsawiska.
•
Skąd wiedziałeś, że to ja byłem przed tobą?
•
Zrozumiałem, że jesteście na moim tropie, kiedy opuściliście się na dno szybu i
znaleźliście w zasięgu mojego radia — powiedział. — Domyślałem się, że kapitan da się
zwabić na bagna, jeśli spreparuję fałszywe tropy. Zatoczyłem koło i postanowiłem czekać na
rozwój wypadków. Zastana-
198
wiałem się, czy nie dobrać się do pani kapitan i jej gwardzistów.
•
A do mnie nie?
•
Z tego co podsłuchałem, wywnioskowałem, że dyktatura pani kapitan nie bardzo ci
odpowiada. Oczywiście, nie mam pojęcia, co oni ci o mnie naopowiadali, więc nie jestem w
stanie ocenić twojego stosunku do mojej skromnej osoby.
Zdecydowałem, że na razie będę unikał tego konkretnego tematu.
— Więc wygląda na to, że bagno uwolniło cię od
mokrej roboty — rzekłem. — Pozostaliśmy tylko my,
chyba że policzysz Crucero i faceta stojącego na
straży pojazdów.
Zanim zdążył odpowiedzieć, wiedziałem, że nie mam racji. Jego milczenie wyrażało
niepewność. Rozpatrywał w duchu, czy może mi wierzyć. Chyba był ufny z natury.
— Nie zdawałem sobie sprawy, że wyłączyłeś się
— rzekł. — Myślałem, że tak jak ja ukrywasz się.
Z tego właśnie powodu postanowiłem podejść do
ciebie.
Wtedy uświadomiłem sobie, być może trochę poniewczasie, dlaczego poprosił mnie o
zmianę częstotliwości .
•
Ilu z nich jest jeszcze przy życiu? — zapytałem czując się trochę głupio.
•
Wszyscy, bez wyjątku. Z jakiegokolwiek powodu ktoś wrzeszczał, ostatecznie nie stało
się nic strasznego.
199
Wychwalajcie pana i rozdajcie amunicję — myślałem. — Ten ohydny stwór musiał
przewalić się ponad nimi, a soki z jego cielska nie uszkodziły skafandrów.
Zanotowałem w swojej pamięci, że powinienem poinformować o tym producentów, którzy
być może zechcą włączyć taką wiadomość do swoich reklam, dla dobra przyszłych
podróżników obracających się w tych stronach.
•
Jeśli to cię choć trochę pocieszy: nawet gdybym wiedział, że z nimi wszystko w
porządku, nie zmieniłbym mojego zachowania, nawet na jotę. Zapewne wiedzą, że wciąż
jeszcze zaliczam się do żywych?
•
Zgadza się.
•
Pogniewali się chyba na mnie, co?
•
Kapitan Lear przysięga, że zostaniesz rozstrzelany za dezercję.
•
To stawia nas w podobnej sytuacji, prawda?
•
Całkiem możliwe — odpowiedział ostrożnie mój rozmówca.
Zastanawiałem się, czy nadszedł już odpowiedni czas na zadanie pytania, dlaczego
Gwiezdna Gwardia wprost wyłaziła ze skóry, aby go uśmiercić. Ostatecznie zdecydowałem
się odłożyć jeszcze tę sprawę na jakiś czas.
•
Najlepiej zrobimy, ruszając w dalszą drogę. Nie mamy czasu do stracenia -
powiedziałem.
•
Myślę, że nie mają szans na odnalezienie nas w ciągu najbliższych kilku godzin. Z
pewnością powrócili do szybu, aby zaplanować coś nowego.
200
— Niech ich diabli wezmą — powiedziałem po
gardliwie. — Chcę kontynuować moją podróż po
torach kolejowych. Mam zamiar dojść do samego
Miasta. Nasze skafandry zdołają jeszcze tyle wy
trzymać. Straciłem już dosyć czasu, pozwalając pani
kapitan wodzić mnie za nos w poszukiwaniu wczoraj
szego dnia na tych przeklętych bagnach. Mam za
miar zająć się teraz moimi sprawami.
Android wydał jakiś nieartykułowany dźwięk, który w niczym nie przypominał sprzeciwu.
Zacząłem pakować moje graty i przygotowywać się do drogi. Myrlin obserwował mnie, ale
nie przeszkadzał pytaniami. Kiedy w końcu ruszyłem na otwartą przestrzeń, potulnie podążył
za mną. To mi poprawiło humor. Nie byłem całkowicie pewny, czy to ja dowodzę, ale
przynajmniej na razie narzuciłem swoją wolę.
W czasie marszu android powrócił do spraw równie ważnych dla nas obydwu.
•
Kiedy podsłuchiwałem was, dosłyszałem pewną wzmiankę o Amarze Guurze —
przypomniał sobie. — Uważasz, że ten osobnik goni za tobą, podobnie jak ty idziesz moim
tropem. Nie bardzo rozumiem. jak to jest możliwe. Zresztą nie wiem też, jak małe mam
pojęcie o tym, w jaki sposób zdołałeś wywęszyć moje ślady. Tropienie w warunkach
panujących na Asgardzie, wydaje się być szaleństwem.
•
Dostał się w moje ręce notatnik Saula Lyn-dracha — wyjaśniłem. — Potrafiłem go
odczytać. Wygląda na to, że jestem jedyną istotą na tej planecie, która mogła tego dokonać.
201
•
W jaki sposób dziennik znalazł się w twoim posiadaniu?
•
Przekazała mi go Jacinthe Siani, jedna z faworyt Amary Guura, której nie zdążyłeś
wyeliminować.
— W zamian za przetłumaczenie?
Pospiesznie zaprzeczyłem.
•
W żadnym razie. Wiedziałem przecież, że te skurczybyki wykończyli Saula. Nigdy nie
poszedłbym im na rękę. Jeszcze nie tak dawno wrobili mnie tak, że skończyłbym jako
niewolnik. Przypominasz sobie? Nieee, po prostu przekazali mi ten notatnik. Nie jestem taki
naiwny, żeby wierzyć, że uczynili to bezinteresownie. Już oni mieli w tym swój interes, ale
niczego nie zażądali otwarcie. Oczywiście, umieścili w dzienniku mikroskopijny nadajnik.
Pozbyłem się go jeszcze na górze. Myślę, że zainstalowali coś podobnego na osobie pani
kapitan. Nie wiem dokładnie, na jakiej zasadzie działa ten tropik, ale zdaje się, że miał
pomóc im zlokalizować nas nawet tutaj, w głębi planety.
•
Nic nie powiedziałeś pani kapitan o tym taj-niaku? — dopytywał się spokojnie.
Zauważyłem, że użył odpowiedniego terminu potocznego, podczas gdy ja przypadkowo
użyłem błędnego. Jak na sala-mandryjskiego androida był nieźle obkuty w idiomach języka
angielskiego.
•
Nie, nie powiedziałem. Pewnie chcesz usłyszeć, dlaczego tak zrobiłem? Nie dziwię się.
Wtedy wydawało mi się, że tak będzie najlepiej. Z kilku niezbyt przekonywających
powodów, które na dodatek teraz
202
wydają się jeszcze mniej ważne. Przede wszystkim uważałem, że chcą zabrać mi MOJĄ
działkę. Tacy faceci jak Guur i Haleb nie mają wielkiego pojęcia o podziemnych światach.
Są po prostu drobnymi kryminalistami. Władza Guura poza Miastem jest minimalna, a jego
doświadczenie równe zeru. Możliwość, że dobiorą mi się do tyłka, nie wydawała się straszna.
Właściwie wcale nie chodziło im o mnie. Przecież to kapitan Lear była inwigilowana, a ja
wcale nie miałem zamiaru przebywać z nią tak długo, jak zaplanowała. Postanowiłem, że
zarówno ona, jak i Guur, powinni rozstrzygnąć spór między sobą. W końcu jeden wart był
drugiego. Byłem przekonany, że Guur i jego osiłki zachowają odpowiedni dystans, póki będą
pewni kontroli nad nami. Przynajmniej dopóty, dopóki nie dotrzemy do jakiegoś konkretnego
miejsca. Zapewne nie okazaliby się tak cierpliwi, gdybyśmy pozbyli się elektronicznych taj-
niaków. Przecież wiedziałem, że w końcu będę musiał powrócić na powierzchnię. Chciałem
tam zastać swoją gablotę i bez ograniczeń móc z niej korzystać. Jeśli Guur ruszył za nami do
podziemia z zamiarem unieszkodliwienia nas, zawsze istniała realna szansa, że wyjdę z tego
cało. Natomiast, gdyby przyszło mu do głowy zaczaić się na mnie na pierwszym poziomie, za
pomocą fizycznych argumentów wycisnąłby ze mnie to, czego nie udało wyciągnąć się z
Saula... no wtedy znalazłbym się w kropce.
— A dlaczego teraz powody te nie są tak przekonywające?
203
Nieznacznie wzruszyłem ramionami.
•
Nie można wykluczyć, że Guur kręci się gdzieś po okolicy. Nie chciałbym, aby
zaskoczył mnie w taki sam sposób, jak ty to zrobiłeś. Prześladuje mnie myśl, że każdy kto
przymyka oczy na sprawki pani kapitan i jednocześnie nie ostrzega jej przed sprytem Amary
Guura jest po prostu urodzonym draniem.
•
Mogłeś przecież uświadomić ją w tej kwestii — odpowiedział android.
•
Jasne, ale ona chciała mnie wtedy rozstrzelać. W końcu miałem trochę do stracenia.
Wyobrażasz sobie jej reakcję, gdybym zwrócił się do niej z wiadomością, że podrzucono jej
miniaturowego tajniaka, którego w żadnym wypadku nie powinna usuwać, a o którym nie
raczyłem jej poinformować, kiedy jeszcze mogła się go pozbyć? Sam przecież wiesz, że nie
należy ona do osób zrównoważonych.
•
Wiem doskonale — powiedział spokojnie.
Wciąż trzymaliśmy się torów kolejowych biegnących przez krainę, która zdążyła nam się
dogłębnie opatrzyć. Zaledwie wczoraj były to ziemie nieoczekiwanych dziwów, teraz wiało
nudą, jak z byle kałuży. To nie było to, czego oczekiwałem. Wierzyłem jednak niezłomnie,
ż
e moje pragnienia spełnią się gdzieś, hen, na samym końcu trakcji kolejowej. I dopóki tam
się nie dostaniemy, dla mnie i mojej misji czas właściwie stał w miejscu. Natomiast plany
innych osobników mało mnie obchodziły, aczkolwiek nasze ścieżki często się krzyżowały.
Zdaje mi się, że zawsze miałem pewne skłonności do egoizmu. W końcu
204
jednak maszerowanie w milczeniu zaczęło mnie nudzić.
•
Posłuchaj — rzekłem, z trudem dotrzymując kroku długonogiemu androidowi. — Czy
byłbyś skłonny wyjaśnić mi, o co właściwie chodzi w tej sprawie między tobą a kapitan
Lear? Nie chcę się w to mieszać, ale wolałbym wiedzieć, w co właściwie wdepnąłem.
•
A co wiesz?
•
Właściwie nic. Był to temat tabu. Ona twierdzi, że jesteś androidem. Wykonali cię
ponoć Sala-mandryjczycy, nasi przeciwnicy w jednej z podrzędnych międzygwiezdnych
potyczek, która zakończyła się po wyprawieniu na tamten świat skromnej liczby kilku
miliardów istot. Dowodzi także, że stanowisz poważne zagrożenie dla ciągłości istnienia
ludzkości. Chciałbym w końcu, bez niedomówień, wyjaśnić, ile w tym wszystkim jest
prawdy.
•
Dwa pierwsze twierdzenia pokrywają się z rzeczywistością — odparł. — Ostatnie nie.
Nie stanowię żadnego zagrożenia, chociaż pani kapitan ma powody, by tak przypuszczać. Nie
potrafiłem udowodnić, że jest inaczej.
Przerwał, więc przynagliłem go.
— Może spróbujesz przekonać mnie. Nawet ślepy
zauważyłby, że pani kapitan chodzi o coś więcej niż
wykonanie zadania z czystego poczucia obowiązku.
Ona jest praktycznie chora ze złości. Czymkolwiek
ją sprowokowałeś, wystarczyło, by zobaczyła w tobie
osobistego wroga. Wcale nie mam zamiaru stawać po
jej stronie, tylko dlatego że jest człowiekiem jak ja.
205
Zapadło milczenie.
— Niech będzie — rzucił Myrlin. Wyjaśnię, jak widzę tę całą aferę, a ty zadecydujesz, czy
to się trzyma kupy.
I zrobił dokładnie tak, jak zapowiedział.
26
W
yglądało na to, że Ziemia wygrywa wszystkie swoje wojny. Ten drobny szczegół był
niewątpliwie bardziej oczywisty dla Salamandryjczy-ków niż dla naszego rodzaju, ponieważ
tylko tamci wiedzieli, jak nędznie są wyposażeni, jak niewielką siłą uderzeniową dysponuje
ich armia. Ziemska technologia obróbki metali tylko nieznacznie wyprzedzała
salamandryjską. Jednak sama wiedza nie zamienia się automatycznie w gotowe produkty. Jak
już wcześniej próbowałem wyjaśnić gwardzistom technologia jest w takim samym stopniu
sztuką jak i nauką. My ludzie, myśląc o technologii zawsze w kontekście maszyn, a
szczególnie broni palnej, zyskaliśmy niewątpliwie więcej na naszej znajomości fizyki i
chemii niż nasz wróg. To my mieliśmy więcej broni, jak również dysponowaliśmy bogatszym
jej zestawem.
Jednak w żadnym wypadku nie można uznać Salamandryjczyków za niedorozwiniętych.
Posiedli wiedzę równie dużą i wyrafinowaną jak nasza. Po prostu nastawiona była na inny
kierunek, na od-
206
mienne praktyczne umiejętności. Ich konikiem stała się biotechnologia, a spora część badań i
udoskonaleń szła w kierunku tych działów wiedzy, które my ledwo liznęliśmy. Wojna w
próżni oznaczała wyrównane szanse. Nasze statki w każdej chwili były w stanie sprawić
lanie przeciwnikowi. Ale na ubitej ziemi rzeczy miały się odmiennie. Kiedy Myrlin mi to
wyjaśnił, gadanie Serne'a o sterylnych jednostkach i wojnie biologicznej objawiło mi się w
prawdziwej szacie. Biotechniczne możliwości Salamandryjczy-ków pozwalały
unieszkodliwiać całe armie już we wczesnym stadium wojny. W końcu ziemski sztab
generalny pojął w czym rzecz. Nasi ludzie byli teraz wysyłani na pole bitwy ze skutecznymi
ś
rodkami, zdolnymi stawić czoła wrogim siłom. Bez wątpienia jednak Salamandryjczycy
wiedzieli, że są w stanie tylko opóźnić z góry przesądzone rozstrzygnięcie. Doskonale
zdawali sobie sprawę z faktu, że Ziemia w końcu znajdzie sposób na unieszkodliwienie ich
biotechnicznego arsenału na długo przed tym, zanim zdołają wznieść jakiekolwiek systemy
obronne, mające chronić przed ciężką artylerią najeźdźców. Od początku przypuszczali, że
przerżną tę wojnę, a konsekwencją może być wymazanie Salamandryjczyków z mapy
Galaktyki. Jedyną szansę na utrzymanie dominacji nad spornym rejonem przestrzeni
kosmicznej ujrzeli w przygotowaniu się do drugiej wojny. Ale najpierw musiano przegrać
pierwszą wojnę, możliwie najmniejszym kosztem. Pomysł polegał na tym, aby zyskać na
czasie, stawiając zacięty opór i jednocześ-
207
nie zrealizować projekt, który ostatecznie przechyli szalę zwycięstwa na ich korzyść.
Potrzebny czas to ponad tysiąc lat, życie wielu generacji Salamandryj-czyków. Byli zdolni do
tak długoterminowych planów, ludziom wydawały się one pozbawione wszelkiego sensu.
Dla wrogów Ziemi najważniejszą metodą walki
była wojna biologiczna. Ich broń stanowiły żywe
istoty, począwszy od sztucznie wyhodowanych wiru
sów do prawdziwych potworów, wywodzących się
z wszelkiego rodzaju kręgowców i bezkręgowców.
Najskuteczniejszą bronią na Ziemian były mikro
organizmy. Różnice gatunkowe między walczącymi
stronami sprawiały, że Salamandryjczycy nie musieli
łamać sobie głowy (bez czego nie obyłoby się, gdyby
wybuchła wojna domowa), co się stanie, jeśli za
stosowany wirus zaatakuje także jego producentów.
Preparowali zarazy szczególnie cięte na rodzaj ludzki,
ale ich żniwo systematycznie malało. Ziemianie, na
przykrych doświadczeniach, uczyli się, jak chronić
swoje armie, jak reagować na ogniska infekcji wśród
ludności cywilnej. Wielu zginęło, ale przecież w koń
cu nie powiódł się Salamandryjczykom plan wynisz
czenia ludzkości. Zrozumieli, że jeśli kiedykolwiek
zamierzają pokonać Ziemian, muszą znaleźć wyjąt
kowo sprytne sposoby wywołania wielkiej epidemii,
i to w tak krótkim czasie, by konstrukcja ludzkiej
społeczności rozpadła się na wielu planetach jedno
cześnie, uniemożliwiając podjęcie jakiejkolwiek akcji
ratunkowej.
,
208
Nie był to wcale łatwy problem, tym niemniej został rozwiązany. Według Myrlina nie
wypaliły dwie sprawy. Po pierwsze, coś tam pokręcono podczas przeprowadzania nad
wyraz skomplikowanych procesów, a po drugie, minimalnie zabrakło im czasu, gdyż
wojna zawitała na Salamandrę o ładnych parę lat za wcześnie.
A sam plan był bardzo ciekawy. Salamandryjczycy zabrali się do stworzenia
człekopodobnych androidów, do tego stopnia doskonałych kopii, że zdolnych nawet do
krzyżowania się. Niewykluczone, że jeśli nie brać pod uwagę ściśle technicznego
pojmowania sprawy, nazywanie ich androidami było błędne. Oni naprawdę dążyli do
stworzenia autentycznych ludzi. Te powołane do życia istoty miały być nosicielami
ś
miercionośnego wirusa, ale nie w powszechnie znany sposób. Zarazki, wszczepione do
jednego z chromosomów, były całkowicie nieaktywne i niezdolne do reprodukcji, czy
wyrządzenia najmniejszej szkody. Sztuczni ludzie mogli nawiązywać kontakt z innymi,
prawdziwymi. Mogli nawet kochać się i zakładać rodziny. Mniej więcej połowa dzieci
zrodzonych z tych mieszanych związków byłaby nosicielami. W następnych
pokoleniach historia powtarzałaby się, a wirus pozostawałby w utajeniu. Gdyby plan się
powiódł, Salamandryjczycy ogłosiliby kapitulację, cierpliwie znosząc jarzmo
poddaństwa, wiedząc jednak doskonale, że w rękawie mają ukrytego asa. Ów atut, jakże
mogłoby być inaczej, był całkowicie nieszkodliwym wirusem, który miał wyzwolić
reakcję
13 - Podróż do Centrum
209
łańcuchową, narodziny miliardów zakażonych ludzi, genetycznie niebezpiecznych. Proces
przebiegałby niezauważalnie, aż do czasu wybuchu całej serii epidemii wystarczających do
sprowadzenia na nasz gatunek zagłady.
Jak już wspomniałem, dwie rzeczy zawiodły. Podczas przygotowań wyszło na jaw, że
jedynie wyhodowanie wirusów było stosunkowo łatwym zadaniem. Natomiast powołanie do
ż
ycia ludzi, to już całkiem inna sprawa. Salamandryjczycy więzili ziemskich jeńców, od
których w razie potrzeby mogli pobrać jajeczka i spermę. Najprostszy plan zakładał zarażenie
zapłodnionych jajeczek i umieszczenie embrionów w macicach jeńców rodzaju żeńskiego.
Jednak projekt ten miał małą wadę. Zbyt wiele zależało od przypadku. Nosiciele wirusa przez
długi czas byliby wystawieni na niebezpieczeństwa. Możliwość ich utraty, kiedy byli jeszcze
niemowlakami przekraczała granice ryzyka. Wysiłek włożony w zabezpieczenie dzieci przed
spustoszeniem wojennym nie opłacałby się.
Nasi przewrotni wrogowie zadecydowali, że nie warto zabiegać o zarażone wirusem
niemowlęta. Ale być może opłacałby się eksperyment z dorosłymi osobnikami. Zapragnęli
więc całego regimentu dojrzałych mężczyzn o wybitnej inteligencji i wspaniale
zbudowanych. Wybrali rodzaj męski, przypuszczając, że zdolności ojcowania dzieciom są
ważniejsze od matkowania. Chcieli takich jednostek, które po kapitulacji zostałyby
natychmiast rozesłane do światów
210
opanowanych przez Ziemian, gdzie rozpoczęliby działalność wywrotową. Ten plan
wydawał się o wiele skuteczniejszy od propozycji użycia niemowląt, które jeszcze
przed osiągnięciem wieku reprodukcyjnego mogą zostać zdziesiątkowane albo wręcz
doszczętnie zgładzone.
Salamandryjczykom takie plany nie wydawały się niedorzeczne. Doskonale
obrazowały ich sposób myślenia, nam całkowicie obcy. Nabrali nawet już wprawy w
kształtowaniu zarówno fizjonomii, jak i psychiki stworzeń zamieszkujących ich świat.
Nie powstrzymali się od manipulowania w genach własnego gatunku, chociaż
zachowywali daleko posuniętą ostrożność. Idea wytwarzania dorosłych jednostek za
pomocą gwałtownie przyspieszonego dorastania nie była dla nich nowością. Zawsze
wykazywali zainteresowanie biotechnicznymi możliwościami obcych ras, z których
niektóre opanowały takie umiejętności, o jakich Salamandryjczycy mogli tylko marzyć.
Bez wątpienia nasi adwersarze zainwestowali grubą forsę w ich zdobycie. Dążyli do
jak najszybszego urzeczywistnienia swoich projektów. Przypuszczalnie zachowali w
tajemnicy przed dostarczycielami wiedzy cel jej nabywania, a ci z kolei sądzili, że
powód jest całkiem niewinny. Jakkolwiek by było, w końcu z obcą pomocą
Salamandryjczycy rzeczywiście dopięli swego i urzeczywistnili plan wytwarzania
dorosłych ludzi, a w zasadzie solidnie wykonanych ich kopii. Opanowali także
programowanie dojrzewających jed-
13'
211
nostek w celu uczynienia z nich prawdziwych ludzi, a nie tylko czlekopodobnych,
bezrozumnych istot. Wzdrygałem się na samą myśl o tej ostatniej części projektu. Jednak
Myrlin zapewnił mnie, że hipno-sugestywne techniki były w stanie wprowadzić do mózgu
bloki pamięciowe i odpowiednie zestawy programów uczenia się w niewiarygodnie krótkim
czasie. Być może przesadzamy, uważając się za unikalnych i wyjątkowo skomplikowanych.
Człowiek, jak ja na przykład, w rzeczywistości może się obyć bez doświadczeń życiowych, i
tak zachowa swoją osobowość. Wygląda na to, że całe moje ja, można wpompować we mnie
w ciągu kilku miesięcy. Nie potrzeba by lat żmudnego zbierania doświadczeń, gdyby
zredukowano wiedzę do zasadniczych informacji. Ale chyba odbiegam od tematu... wy-
starczy powiedzieć, że cały plan był logiczny.
Jednakże w prototypie stwierdzono pewien defekt. Nie była to duża wada. Biorąc pod
uwagę, na co się ważyli, musiał to być rzeczywiście nieznaczny błąd przy jednoczesnym
osiągnięciu oszałamiających sukcesów w całej reszcie projektu. Jednak ten defekt
zadecydował o niepowodzeniu.
Kiedy skonstruowano Myrlina, zdawał się być całkiem w porządku. Posiadał doskonałe
ciało, wyglądał na faceta pod trzydziestkę. Uważał siebie za syna farmera na skolonizowanej
planecie, skąd został uprowadzony z grupą innych osób we wczesnym stadium wojny, a
następnie internowany. Jego twórcy musieli być w siódmym niebie... dopóki nie skon-
statowali, że on wciąż rośnie.
212
W którymś miejscu, z nieznanej przyczyny, Sala-mandryjczycy przedawkowali jakiś
magiczny składnik lub też zagapili się podczas kontrolowania jakiegoś cudownego procesu.
Wprawdzie wytworzony prototyp działał, ale nie było żadnych widoków na wyhodowanie
paru setek podobnych egzemplarzy. Jeśli chcieli zrealizować swoje plany, musieli zlokali-
zować miejsce, w którym popełnili błąd. Przecież tacy gigantyczni faceci za bardzo rzucaliby
się w oczy.
Nie mam żadnych wątpliwości, że salamandryjscy naukowcy byli w stanie wyizolować
feler, by następnie usunąć go z organizmu. Myrlin oszacował, że w ciągu trzech lat mogli
przygotować małą armię podrabianych mężczyzn, którzy doprowadziliby do rozpadu ludzkiej
cywilizacji. Ale nie mieli nawet jednego roku, nie mówiąc już o trzech latach. Ziemska
machina wojenna zmiotła salamandryjskie legiony i ich rodzinna planeta znalazła się w
pułapce, zanim w wyniku niezwykłego porodu pojawił się zaledwie drugi prototyp.
Pospiesznie obmyślono plany mające umożliwić kontynuowanie prac w tajemnicy.
Przewidywały one uratowanie jednej niepozornej bazy operacyjnej, gdzie zrealizowano by
niszczycielskie zamiany, podczas gdy reszta tubylców odwróciłaby uwagę najeźdźców. Ale i
ta ostatnia deska ratunku zawiodła. Po bitwie rozstrzygającej o panowaniu nad przestrzenią
powietrzną planety, pluton kosmicznych gwardzistów podczas rutynowego przeczesywania
okolic zaskoczył kluczowy obiekt. Z miejsca przypuścił szturm, absolutnie nie podejrze-
213
wając, do czego przeznaczone są znalezione tam instalacje. Budynków strzegli strażnicy, a
solidne ogrodzenie chroniło przed miejscowymi intruzami. To wystarczyło, by stać się celem
ataku dla oddziałów Susarmy Lear.
Na terenie obiektu kapitan Gwiezdnej Gwardii znalazła uwięzionego w stalowej klatce
Myrlina. Nic dziwnego, że go uwolniła. Historyjka, którą opowiedział, wyglądała na
wiarygodną. W końcu on sam niezłomnie wierzył w to, co mówił. Na dodatek był przecież
sam. W pojedynczym wypadku jego ponad dwumetrowy wzrost może się wydać
niecodzienny, ale nie wywołuje podejrzeń, że ma się do czynienia z wrogim stworem.
Po opuszczeniu celi, Myrlin kręcił się po bazie. Salamandryjczycy po przegranej walce
rozpoczęli niszczenie wszelkich dowodów ich działalności i prawie dopięli swego. Pani
kapitan powstrzymała ich w ostatniej chwili. Wezwano wywiad wojskowy. Do sprawy
włączono także androida, aby pomógł rozwikłać problem. Właśnie on pierwszy doszedł
prawdy, w dużej mierze dzięki wszczepionej mu wiedzy. Zanim Ziemianie cokolwiek
spostrzegli, podjął próbę dokończenia dzieła zniszczenia rozpoczętego przez jego twórców.
Gdy tylko pojął, co się może stać, jasne że nie chciał, by prawda ujrzała światło dzienne.
Oczywiście, całą sprawę załatwiłaby sterylizacja. Ale te kilka dni spędzonych w
towarzystwie kapitanów Gwiezdnej Gwardii i oficerów Wywiadu uświadomiły mu, że
Ziemianie nie poprzestaliby na tym. W ich
214
oczach nie był nawet ludzką istotą. Był pewny, że pozbyliby się go bez najmniejszych
wyrzutów sumienia. Jednak nie udało mu się zatuszować sprawy. Gorzej, próba ukrycia
prawdy została zdemaskowana. Android doszedł do wniosku, że ostatnia szansa utrzymania
się przy życiu prysła jak bańka mydlana. Ulotnił się zatem z miejsca przestępstwa tak szybko,
jak tylko było możliwe. Susarma Lear i jej wyczerpany walkami pluton deptali mu po
piętach. Myrlin przedzierał się przez spustoszone działaniami wojennymi krainy Salamandry,
starając się unikać kłopotów. W końcu wkradł się na prom, który wyniósł go na orbitę.
Gdyby armia potrafiła skuteczniej koordynować swoje operacje, nie miałby nawet cienia
szans. Ale nie ma co się dziwić, w następstwie brutalnej wojny nic nie przebiega precyzyjnie.
Tymczasem android przedostał się na pokład operacyjnej stacji kosmicznej, gdzie dokonał
jeden ze swoich bardziej fascynujących i skomplikowanych wyczynów. Zwędził gwiazdolot.
Opowieść Myrlina pomijała większość szczegółów. O wydarzeniach graniczących z
cudem mówił tak rzeczowym tonem, że wydawały się pospolite. Kiedy chciałem wyobrazić
sobie warunki panujące na powierzchni Salamandry zrytej pociskami, które uśmierciły spory
procent populacji, spostrzegłem, że przekracza to zdolności mojej wyobraźni. To musiało
być swoistego rodzaju piekło. A jednak ten człowiek, czy też istota będąca praktycznie
noworodkiem, odbyła tam wędrówkę i wydostała się nietknięta, choć nie było do kogo
zwrócić się o pomoc.
215
•
Wszystko, co mam do powiedzenia to, że Salamandryjczycy musieli odwalić kawał
dobrej roboty, kiedy wlewali ci olej do głowy — oświadczyłem, gdy android zakończył
opowiadanie.
•
Taaak. Myślę, że tak było — zgodził się.
27
Z
atem nie stanowisz żadnego zagrożenia — stwierdziłem.
•
Nie zamierzałem sprawić sobie potomstwa — powiedział android. — I tak nic by się
nie stało, nawet gdybym spłodził tuzin bachorów, z których każde także miałoby dzieci. Wąż
został pozbawiony jadu. Ludzkość nie ma absolutnie żadnego powodu, aby mnie się
obawiać.
•
Właściwie, dlaczego nie pozwolili ci po prostu odejść? Przecież chyba są w stanie to
pojąć.
•
To wszystko nie jest takie proste — odpowiedział. — W każdym razie, nie z ich
punktu widzenia. Przecież nie mogą zajrzeć do mojej głowy. Absolutnie nie mają pojęcia,
kim lub czym tak naprawdę jestem. Na dodatek nigdy nie byliby w stanie mi zaufać. Oni
patrzą na to w ten sposób: wyglądam jak człowiek, ale w rzeczywistości jestem
Salamandryjczykiem. Uważają mnie za kogoś w rodzaju podwójnego agenta, potencjalnego
podżegacza i wywrotowca. Są nawet skłonni przypuszczać, że
216
mam pełną świadomość salamandryjskiego pochodzenia i jestem zagorzałym wrogiem
ludzkości. Widocznie wyznają zasadę, że dobry salamandryjski android to martwy android.
Przenigdy nie pozwolą mi prowadzić normalnego życia. Właściwie pojmuję ich punkt
widzenia. Rozumiem głęboką nienawiść do wszelkich rzeczy wywodzących się z planety ich
ś
miertelnych wrogów. Przecież właśnie przeszli przez tak okrutną i bezlitosną wojnę, jakiej
rodzaj ludzki nigdy nie doświadczył.
Chciałem dojrzeć jego twarz, odczytać jej wyraz, ale dostępny był mi tylko bezcielesny
głos, który w słuchawkach hełmu wydawał się jeszcze bardziej opanowany i bezbarwny, niż
był w rzeczywistości.
•
Poza tym, dla kapitan Lear jest to sprawa osobista — kontynuował android. —
Przecież to ona wypuściła mnie na wolność. Ona była także zwierzchnikiem bazy, na terenie
której próbowałem zniszczyć materiały mogące mieć, z wojskowego punktu widzenia, wpływ
na dalszy przebieg wojny. Stamtąd też zbiegłem. W jej rozumowaniu popełniła zbyt wielkie
błędy i chociaż każdy z osobna można usprawiedliwić, nie są to jednak pomyłki, z których
można dać sobie rozgrzeszenie bez wyrzutów sumienia.
•
Ona rzeczywiście nie należy do osób łatwo wybaczających — zgodziłem się. —
Pozwolę sobie stwierdzić, że nawet jest bardziej wymagająca dla siebie niż dla własnych
ludzi. To jest naprawdę zwariowana historia, od początku do końca. Ale
217
w końcu, kiedy szaleńcy zostają wciągnięci w szalone sytuacje, to wydaje się zrozumiała.
•
Więc uwierzyłeś mi?
•
Oczywiście. A dlaczego by nie?
Wciąż posuwaliśmy się wzdłuż linii kolejowej i wciąż w polu widzenia nie pojawiało się
nic ciekawego. Oczywiście, Asgard to planeta sporej wielkości, więc nie można mieć
stuprocentowej pewności, że gdy wyjdzie się na mały spacerek, zaraz napotka się Miasto.
Mimo wszystko zaczynałem się trochę niecierpliwić.
•
Wielka szkoda, że nie kursują tu już pociągi, bo przecież energia i tak jest dostarczana
— zauważyłem.
•
Z czego wnosisz, że dostępne jest tutaj zasilanie? — zapytał Myrlin. — Przecież cały
system ekologiczny wyrwał się spod kontroli. Prawdopodobnie działa jeszcze tylko dzięki
cyklicznym procesom.
•
ś
ywym organizmom niezbędne jest dostarczanie energii z zewnątrz. Nie mogą bez
końca korzystać z własnych zasobów. W tym konkretnym przypadku nastąpiła degeneracja w
tym sensie, że cały system zatracił swoją starą organizację. Ale wszystkie żywe organizmy
już dawno rozłożyłyby się i zamieniły w muł, gdyby nie zasilała ich energia, prawdopodobnie
w postaci ciepła przenikającego z niżej położonych poziomów. Być może są to tylko po-
jedyncze smużki, ale i one są konieczne do utrzymania entropii w ryzach. Wygląda na to, że
informacji z tej dziedziny nie włożono ci do głowy.
218
•
Rzeczywiście, takich wiadomości nie wprowadzono mi do mózgu — potwierdził
android. — Wpakowano mi życiorys, trzy języki i spory zasób wiedzy, jednak w większości
ograniczono się zaledwie do podstaw nauki. Przypuszczam, że moja inteligencja stoi powyżej
przeciętnej. Mam też opanowaną rozległą gamę umiejętności. Jednak nadrzędną ideą
przyświecającą mojemu powstawaniu było stworzenie normalnej ludzkiej istoty, a nie
supermana.
•
Według ciebie, skąd oni wytrzasnęli te wszystkie informacje? Twój życiorys, całą
potoczną wiedzę, którą posiada przeciętny człowiek. To wcale nie jest taka prosta sprawa:
poskładać to wszystko tak, aby miało ręce i nogi.
Mój rozmówca głośno westchnął.
— Według mnie mój życiorys jest w większości
zapożyczony — oświadczył. — Możliwe, że nie
zmieniono nawet nazwiska. Ale uważaj, ja je zmie
niłem. Aktualne nazwisko Myrlin nie zostało mi
nadane przez twórców. Posunę się nawet do stwier
dzenia, że cały ten kram zakodowany w moim
mózgu, w taki czy inny sposób, zapożyczono z umy
słów rzeczywistych ludzi. Jednak nie ma co do
szukiwać się w tym czegoś nadprzyrodzonego. Nie
był to rodzaj mechanicznej telepatii czy też wy
kradanie duszy, które polegałoby na wyssaniu z da
nej osoby ducha, a następnie wpompowaniu go we
mnie. Właściwie posiadam taki sam umysł, jak na
przykład ty. Jedynie informacja została wprowadzo
na w sposób odmienny od normalnie przyjętego.
219
•
Pozostało jeszcze parę niejasności — powiedziałem. — Wydaje mi się jednak, że
wyjaśnienie większości z nich naprawdę przekracza twoje możliwości. Ale na jedno pytanie
chyba potrafisz udzielić odpowiedzi. Dlaczego zdecydowałeś się na Asgard? Dlaczego
przybyłeś tutaj, przecież mogłeś wybierać wśród niezliczonej ilości planet całej galaktyki?
•
Bardzo prosta sprawa. Widzisz, w pewnym sensie, stąd się wywodzę. Jak już
wspominałem, Salamandryjczycy nabyli wykorzystaną przy tworzeniu mnie wiedzę od obcej
cywilizacji. Nie jestem całkowicie pewny co do tożsamości istot uczestniczących w
transakcji, ale na własne oczy widziałem dokumenty oznaczone takim mniej więcej
symbolem — i tu wskazującym palcem swojej prawej dłoni narysował w powietrzu figurę.
— Były tam także wzmianki dotyczące Asgarda. Pomyślałem więc, że nieźle byłoby poznać
własne korzenie. Oczywiście, wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że technologie
nabyte przez Salamandryjczyków stanowiły spuściznę po dawno wymarłej rasie, która
zniknęła z powierzchni tej planety przed dobrymi paroma milionami lat.
Te słowa bardzo mnie zdziwiły.
•
Chryste Panie! — wyrwało mi się. — Chcesz powiedzieć, że w tym złomie pozostałym
po pradawnej cywilizacji, który my, szabrownicy wywlekamy na światło dzienne z
podziemnych labiryntów, ktoś wygrzebał coś tak wspaniałego?
•
Na to wygląda.
220
•
No to znalazca nabrał chyba wody w usta, bo nic nie słyszałem na ten temat.
•
Inaczej być nie mogło, czyż nie tak?
Miał całkowitą rację. Był bliższy prawdy, niż mu się zdawało. Mogłem przysiąc, że
Aleksander So-vorov kompletnie nic nie wiedział o odkryciu biotechnologii stojącej na tak
wysokim poziomie. A jeśli z tej całej historii wypływa jakiś morał, to chyba ten, że często
nie zdajemy sobie sprawy, jak ograniczona jest nasza wyobraźnia w porównaniu z
osiągnięciami technologii. Alex parał się doskonaleniem pułapek na myszy wytwarzanych z
chromowanej stali. Ludzkość nie traktuje biotechnologii w tych samych kategoriach, jak na
przykład Tetrowie.
•
Co zamierzasz zrobić, jeśli okaże się, że nie jesteś wyjątkiem w tym świecie? —
zapytałem. A może kieruje tobą tylko zwykła ciekawość dotycząca twojego rodowodu?
•
Sam dokładnie nie wiem. Niewykluczone, że zleciłbym powołanie do życia
odpowiedniej dla mnie partnerki. Czyż monstrum stworzone przez Frankensteina nie
zażądało tego samego?
•
Czytałeś Frankensteina?
•
Co to, to nie. Ale przypominam sobie tę historię. Chociaż słowo „przypominam" nie
jest tutaj najszczęśliwiej użyte.
Nasz dialog stał się lekko cierpki, a przecież nie o to mi chodziło. Daleki byłem od tego,
aby roz-grzebywać sprawę jego podłego pochodzenia. Zdecydowałem się już więcej go nie
obrażać pytaniami
221
w rodzaju: czy życzyłby sobie, aby jego dama posiadała wbudowane genetyczne pułapki z
opóźnionym zapłonem.
•
I co planujesz na najbliższą przyszłość? — zapytałem.
•
Zamierzam trzymać sztamę z tobą — odparł rozważnie. — Chcę odnaleźć drogę do
Centrum. Nie mam żadnych specjalnie ważnych powodów. Przypuszczam zresztą, że ty także
nie. Ale to stwarza szansę na wyprowadzenie w pole facetów, którzy uparli się, że mnie
wykończą. Wydaje mi się także, że człowiek zdecydowany na ucieczkę, powinien obrać
sobie jakiś konkretny cel, do którego zmierza. Mam rację?
Wyczuwałem w jego słowach insynuację, że ja także jestem zbiegiem. Nie chodziło mu
wyłącznie o złotowłosą panią kapitan, która zagroziła mi rozstrzelaniem w wypadku dezercji.
Udałem jednak głupiego i nic nie powiedziałem. Jeśli zdawało mu się, że po kilku miesiącach
istnienia zdobył kwalifikacje psychoanalityka, to nie zamierzam wyprowadzać go z błędu.
-- Nie wiem, czy zdążyłeś już zauważyć, że w ciągu kilku ostatnich minut linia horyzontu
stała się o wiele jaśniejsza. Coś mi się zdaje, że to twoje Miasto nie jest tak daleko stąd. I
chyba nie zdążyło pogrążyć się w całkowitym chaosie, jaki dostrzegamy wszędzie wokół nas.
Rzeczywiście, nie zauważyłem tego. Skląłem siebie, bo zagłębiłem się w labiryncie
rozważań, które od-
222
ciągnęły moją uwagę od naprawdę ważnych i palących spraw. Zaraz też w milczeniu
złożyłem dziękczynne hołdy za spełnienie moich próśb i modłów. Przypuszczałem, że oto
nadchodzi szansa na decydujący krok w długiej i żmudnej podróży do jądra tajemnicy, jaką
stanowił Asgard.
28
P
rzygotowany byłem na coś naprawdę zaskakującego. Na coś co spowoduje, że mózg mi
stanie. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie byliśmy zbyt oddaleni od powierzchni
planety, a jednak liczyłem na spotkanie twarzą w twarz z istotami, które skonstruowały
Asgard. Jeśli jednak moje nadzieje okażą się płonne, znajdę tam zapewne tysiąc innych
możliwości, które całkowicie mnie zadowolą. Ale jak zawsze w takich wypadkach się zdarza,
tylko ostatnia część moich pobożnych życzeń w pewnym sensie się spełniła. To co tam
zastaliśmy, z pewnością było zaskakujące. Miasto ulegało powolnemu rozkładowi, jak
zresztą wszystko inne na tym poziomie. Proces musiał przebiegać już od bardzo dawna.
Ś
ciany i mury budynków rozsypywały się, a bramy ziały mrokiem i pustką. Ulice pokrywała
warstwa mułu i różnych odpadów. Jedyną rzeczą, która nie poddała się bezwzględnemu
upływowi czasu, był system oświetlenia Miasta. Ale wątłe bioświatło nie
223
miało tu absolutnie nic do szukania. Miasto błyskało milionem żarówek, każda wielkości
głowy człowieka. Ani jedna nie była przepalona. Zespół naprawczy utrzymujący sprawność
oświetlenia niewątpliwie funkcjonował.
To co ukazały nam jasne światła Miasta było szokujące z całkiem innego powodu. Nie
musieliśmy poszukiwać mieszkańców. Sami do nas przyszli, na podobieństwo nocnych
owadów zwabionych przez ogień. Metafora ta bliższa jest prawdy, niż może się wydawać na
początku. Bo chociaż coś ich zwabiło, w oczach nie dało się zauważyć najmniejszej iskierki
ciekawości. Przeciwnie, zauważalna bezmyślność spojrzeń oznaczała raczej, że kierowali się
wewnętrznym impulsem, którego nie potrafili lub też nie próbowali zdusić.
Były to humanoidy, ale lilipucich rozmiarów, jakich nie spotkałem wśród ras, których
przedstawiciele zgromadzili się na Asgardzie. Dorośli członkowie tego gatunku byli wzrostu
ludzkiego dziecka w wieku jedenastu lub dwunastu lat, ale różnili się budową ciała, szczupłą
i kościstą. Ich małe główki były lekko wydłużone, a skóra srebrnoszara i pomarszczona, co
powodowało, że nawet brzdące, ledwo zdolne utrzymać się na własnych nóżkach, miały
twarze staruszków. Większość nosiła tylko brudne przepaski, a ci najbardziej ekstrawaganccy
zakładali sięgające kolan spodnie oraz obszarpane i wytarte skórzane kurtki.
Przybysze nie zgromadzili się wokół nas, lecz
224
utworzyli szpaler. Rzuciło mi się w oczy, że nikt z nich nie niósł żadnego przedmiotu:
ani narzędzi, ani broni. Nic nie wskazywało, by ktokolwiek z tłumu zajmował się
czymś, co przed chwilą przerwał na skutek naszego przybycia. Jedynie kilkoro dzieci
porzuciło zabawę z kamyczkami i bacznie się nam przyglądało.
Nikt nie próbował zbliżyć się do nas, czy też zaczepić. Nikt nie zagradzał nam
przejścia. Po prostu patrzyli, gdy kroczyliśmy ulicami, przy czym większość podążała
naszym śladem, więc cały orszak stopniowo się powiększał.
•
No, jeśli tak wyglądają potomkowie budowniczych tej planety, to ja jestem
nieślubnym synem bezzębnego Tetra — wymamrotałem.
•
Chyba są zdegenerowani — zauważył Myrlin. — Teoretycznie mogą wywodzić
się od kogokolwiek. Z tego jakich ich teraz widzimy, nie można osądzić, jacy byli
kiedyś.
•
Czyżbyś miał na myśli stopniowe podupadanie spowodowane uzależnieniem się
od maszyn? Uważam to za mit — sprzeciwiłem się. — Teoria, że ewolucja włącza tylny
bieg, kiedy naturalna selekcja zostaje osłabiona, opiera się na fałszywych przesłankach.
Z pewnością nastąpi zastępowanie przeciętnych genów przez lepsze, ale przecież nie
tych zadowalających przez najsłabsze. Prawo relatywnych zalet wciąż działa w ten sam
sposób. Niepełnowartościowe mutacje stale są eliminowane. Przedstawiciele tej rasy
mogli być kiedyś znacznie wyżsi niż teraz — kon-
14 - Podróż do Centrum
225
tynuowałem. — Utrata wzrostu jest prawdopodobnie wynikiem nieodpowiedniego
odżywiania lub psycho-socjalnej karłowatości, a nie zmian genetycznych. Jeśli nawet
zauważalny u nich prymitywizm jest rzeczywisty, to jest on przenoszony środowiskowo. Coś
w rodzaju nabytej nieporadności. Tak czy owak, naturalna selekcja musi wciąż się
dokonywać. Inaczej być nie może. Przecież poza granicami Miasta żyją groźne drapieżniki,
które dawno rozgościłyby się tutaj, tanim kosztem urządzając sobie wyżerkę. Wydaje mi się,
ż
e reagują w ten sposób, ponieważ nie mają powodów, aby nas się obawiać... A to, że po
prostu ignorują nas, wskazuje...
•
ś
e olbrzymy w ocieplanych skafandrach są w tych stronach czymś naturalnym —
dokończył Myrlin. Chciał, żeby zabrzmiało to nieprawdopodobnie.
•
Nie ocieplanych, ale być może sterylnych — odpowiedziałem. — Nikt mnie nie
przekona, że Miasto przez cały czas było oświetlane i zasilane, i to tylko dzięki własnemu
automatycznemu systemowi naprawczemu, podczas gdy okolice dewastował jakiś czart. Ktoś
z głębi planety musi odwiedzać to miejsce. Ponieważ nie używa szybu wykorzystanego przez
nas, więc dociera tu inną drogą.
— Pobożne życzenia — stwierdził Myrlin.
Oczywiście miał rację. To były rzeczywiście tylko
pobożne życzenia. Ale przecież nie sprzeczne z logiką.
Przystanąłem i zwróciłem się do tłumu idącego
naszym śladem. Do tego czasu zebrały się dobre
226
cztery setki istot. Przeważali dorośli. Dzieci w większości odłączyły się lub też nigdy nie
ruszyły za nami. Kiedy zatrzymałem się, tłum również stanął. Myr-lin był zmuszony
zawrócić.
•
O co chodzi? — zapytał.
•
O pobożne życzenia. Rzuć na nich okiem, do cholery! Dlaczego się nas uczepili?
Przecież muszą mieć jakiś powód. To nie wygląda na dziecinną głupotę przemieszaną z
ciekawością wszystkiego co nowe. To może być reakcja, którą zakodowano w ich
umysłach. Z pewnością istnieje jakieś wytłumaczenie. Może uda ci się coś wymyślić?
Mój towarzysz zerknął na nich, mając dobry przegląd sytuacji dzięki swojem
wzrostowi.
— To wszystko jest rzeczywiście dziwne - zgodził
się. — Ale nie proś mnie o wyjaśnienie. Nie zapo
minaj, że jestem tylko nic nie znaczącym androidem.
Przyjrzałem się uważnie tłumowi, zastanawiając się, czy ci malcy nie powstali
przypadkiem w podobny sposób co Myrlin. Może technicy, którzy przyczynili się do
powstania androida, żyli kiedyś wśród mieszkańców Asgarda? Zaraz jednak odrzuciłem
tę hipotezę. Słuszna czy nie, i tak niczego nie wyjaśniała.
•
Być może idą za nami w nadziei otrzymania czegoś w rodzaju myta lub łapówki
— powiedziałem.
•
A może uważają nas za bogów — wysunął śmiałą teorię Myrlin. —
Niewykluczone, że oczekują cudów, a może tylko pozdrowienia i gestu aprobaty.
Nie zadałem sobie trudu, aby ocenić te przypusz-
14*
227
czenia. Lustrowałem morze pomarszczonych twarzy, w poszukiwaniu tej jednej, w której
można by wyczytać oznaki natchnienia. Potrzebowałem koniecznie jakiegoś punktu
zaczepienia. Myrlin odwrócił się i chciał pójść dalej, ale kiedy ja nie drgnąłem, on także
pozostał na miejscu.
Istoty nie kwapiły się do nawiązania kontaktu. Ostatecznie jednak pokonały własną
niepewność. Jedna z nich została wypchnięta na czoło i przez to niejako zmuszona do
wzięcia na siebie odpowiedzialności. Osobnik ten zbliżył się do nas na odległość kilku
metrów, rzucił ukradkowe spojrzenie na twarz Myrlina i zaczął do niego przemawiać.
Czy jest takie miejsce we wszechświecie, gdzie nie kojarzy się rozmiarów z autorytetem i
władzą?
Nie było dla mnie niespodzianką, że mówca nie posługiwał się pangalaktycznym parole.
By pokazać, że nie pojmuję jego dywagacji, zamachałem rękami, następnie postukałem w
hełm, chcąc dać mu do zrozumienia, że go nie słyszałem. W końcu wskazującym palcem
jednej dłoni kilkakrotnie dotknąłem wewnętrznej strony drugiej, sugerując przejście na język
znaków.
Mój potencjalny rozmówca zrazu nie mógł się zorientować, o co mi chodzi, więc
kontynuowałem tę pantomimę. Pokazałem cztery różne kierunki, uświadamiając mu w ten
sposób, że nie mam pojęcia, w którą stronę się udać. Odegrałem mały pokaz marszu dla
zakomunikowania, że chętnie zatrudnię go jako przewodnika. Oczywiście, nie mogłem wy-
228
tłumaczyć, dokąd pragnę dotrzeć, gdyż sam tego nie wiedziałem. Przez moment wydawało
mi się, że moje wysiłki spełzną na niczym. Równie dobrze mogłem popisywać się tańcem
godowym. Wywarłoby to podobne wrażenie.
W końcu jednak udało mi się osiągnąć zamierzony cel. Pewnie jakiś miejscowy geniusz
wydedukował, że zatrzymaliśmy się, ponieważ nie mamy pojęcia, w którym kierunku się
zwrócić, więc on powinien nam pomóc. Przepchnął się do przodu, na chwilę wdał się w
dyskusję z poprzednim rozmówcą, przedstawił swoją propozycję, a następnie przeforsował
ją. Wreszcie wysunął się przed nas i spojrzał wyczekująco.
Zasalutowałem po wojskowemu.
— Zaprowadź mnie do swojego wodza — rzekłem.
Cała procesja ruszyła naprzód.
Udaliśmy się w uprzednio obranym kierunku. Przez długi czas nie zbaczaliśmy z drogi, ani
na prawo, ani na lewo i już zacząłem podejrzewać, że nasz przewodnik wcale nas nie
prowadził, a po prostu szedł drogą, którą my, jak myślał, wybraliśmy.
Podążający za nami tłum wciąż rósł, chociaż niektórzy odłączali się, być może z tego
względu, że nie było im specjalnie po drodze. Ogólna liczba osobników nigdy nie
przekraczała tysiąca. Miasto wzniesiono, aby zapewnić lokum zdecydowanie większej ilości
istot niż aktualna liczba mieszkańców. Mimo wszystko było tu całkiem tłoczno, jak mi się
zda-
229
wało. Z pewnością społeczność nie ograniczała się do jednej grupy rodzinnej, bez względu
na to, jak rozszerzoną koncepcję rodziny wyznawała.
Ostatecznie zboczyliśmy z dotychczasowego szlaku i znaleźliśmy się w odmiennym
kwartale Miasta, gdzie masywne budowle zajęły miejsce zrujnowanych kamienic. Były to
przypuszczalnie budynki użyteczności publicznej. Jednak w jeszcze większym stopniu uległy
niszczącemu działaniu czasu. Ponad połowa została zredukowana do kupy gruzu, zewsząd
wyzierały posępne szkielety kamiennych kolumn i strzaskanych łuków podtrzymujących
niegdyś sklepienia. Cienie, układające się w różne wzory, padały na popękane chodniki, po
których kroczyliśmy. Dotyczyło to głównie nie zabudowanych placów, gdzie oświetlenie
było szczególnie nieregularne.
Kiedy w końcu ujrzałem miejsce, do którego przywiódł nas przewodnik, moje serce
momentalnie zaczęło bić szybciej. Przed nami wznosiła się oświetlona od wewnątrz kopuła.
Z wielu okrągłych otworów okiennych padały silne smugi światła. Wydawało się, że jedynie
ta budowla została uratowana od wszechobecnego rozkładu.
Przewodnik wiódł nas wprost do wrót wspaniałego, zaokrąglonego portalu, który
przypominał śluzę w gigantycznym towarowym gwiazdolocie. W tym miejscu istota
prowadząca odsunęła się na bok i przywołała nas ręką, pokazując za pomocą znaków
podobnie ekspresyjnych do moich, że dalej powinniśmy iść bez niego.
230
Tak też zamierzaliśmy uczynić, gdyby nie to, że wrota były zawarte, a my nie mieliśmy
najmniejszego pojęcia, jak je otworzyć. Przy drzwiach znajdowała się tablica wbudowana w
obłą powierzchnię kopuły. Chroniła ją płytka z przezroczystego plastiku, który nie poddawał
się łagodnemu naciskowi naszych palców.
A tłum wciąż stał za nami i wyczekiwał.
— Zaczynam się czuć jak głupiec — wyznałem
Myrlinowi po kilku minutach szarpania się z za
trzaśniętymi na głucho wrotami.
W końcu Myrlin zdecydował się na użycie aparatu tnącego. Obserwowałem go pełen
wątpliwości. Uważałem, że nie był to najszczęśliwszy pomysł, jednak sam nie miałem nic
lepszego do zaproponowania.
Sięgnąłem po nóż i za pomocą ostrza spróbowałem podważyć płytkę zabezpieczającą
tablicę, która przypuszczalnie broniła wstępu do kopuły. Nic nie wskórałem.
— To nie wygląda na ochronę przed pyłem i ku
rzem — zawyrokował Myrlin. — Być może jest to
jakaś pieczęć. Spróbuję ją usunąć.
Zrobiłem mu miejsce, a on uruchomił przecinak, z którego wystrzelił promień. Rzuciłem
okiem do tyłu, aby się przekonać, jak zareagował tłum. Przypatrywali się nam, wykazując
anielską cierpliwość. Już pierwsze dotknięcie promienia spowodowało topnienie plastiku. W
ciągu kilku sekund Myrlin wyciął środkową część płytki. Następnie wyłączył narzędzie i
wypchnął wycięty fragment. Przycisnął guzik umieszczony na tablicy.
231
Nic się nie wydarzyło. Myrlin zrobił miejsce, abym i ja spróbował szczęścia, zwróciłem
jego uwagę na pionową szczelinę znajdującą się w lewej części tablicy.
•
Założę się, że to jest dziurka od klucza — powiedziałem.
•
Dobre zabezpieczenie przed wścibskimi, co? — odparł.
•
1 co teraz? — zapytałem.
Po krótkim główkowaniu zdecydowałem, że należy zrobić rekonesans, rozejrzeć się trochę
wokół, obgadać sprawę i tym podobne rzeczy. Ale zaraz okazało się, że Myrlin jest
człowiekiem czynu, a może po prostu źle znosi rozczarowania. Więc powtórnie uruchomił
swoje narzędzie, podkręcił moc do maksimum, a następnie przez wypalony poprzednio otwór
wepchnął głowicę piekielnej zabawki do wnętrza instalacji. Plastikowe przyciski
zaskwierczały, a metalowa konsola rozjarzyła się i zaczęła topnieć.
— Hej! Ty lepiej... — ostrzegłem androida.
Urwałem w pół zdania, ponieważ wszystkie światła w kopule, a nawet całe oświetlenie
Miasta niespodziewanie zgasło.
Wtedy cierpliwy dotąd tłum nagle stracił swój olimpijski spokój. Wszyscy rozbiegli się,
zmykając w poszukiwaniu kryjówek, jak spłoszone króliki.
Gdy mniej więcej po półminutowej przerwie światła znów zapłonęły, stwierdziliśmy, że
pozostaliśmy sami.
— Coś mi się zdaje, że wywaliłeś korki — po
informowałem Myrlina.
232
— Ale instalacja sama się naprawiła wymigał się mój towarzysz.
Coś jednak zmieniło się w rodzaju oświetlenia. Potrzebowałem paru chwil, aby określić
co. Światło nie było już tak białojaskrawe i nie płonęło tak równym blaskiem jak poprzednio.
Oświetlenie Miasta uległo niewielkim zmianom, a we wnętrzu kopuły zaszło coś
szczególnego. Przez otwory okienne, rozmieszczone na poziomie podłoża, można było do-
strzec długi, pozbawiony cech charakterystycznych korytarz, który najwyraźniej biegł
dookoła tej tajemniczej budowli. Wyżej zauważyliśmy błyski czerwonego światła mieszające
się ze snopami białego.
Zadziwiła mnie pozornie przypadkowa zbieżność. Bo oto w głębi gigantycznego
sztucznego świata oddalonego od Ziemi o tysiąc lat świetlnych także używano czerwonego
modulowanego światła jako sygnału alarmowego. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że cala
galaktyka, koniec końców, okazywała się całkiem swojska. Tymczasem wrota zaczęły się
uchylać. Zawiasy znajdowały się na górze, więc kiedy skrzydło uniosło się i wysunęło na
zewnątrz, powstał obszerny zakrzywiony cień.
Automatycznie znaleźliśmy się w jego zasięgu. gotowi stanąć na wysokości zadania,
cokolwiek by się wydarzyło.
Zaskoczyło nas niespodziewane uderzenie jaskrawego światła, a mnie oszołomiło do tego
stopnia, że nie byłem w stanie niczego dostrzec. Usłyszałem jeszcze Myrlina krzyczącego
pod wpływem nagłego
233
bólu, a potem doznałem ohydnego uczucia, jak gdyby wlewano mi do mózgu kwas.
Wrzasnąłem przeraźliwie.
Niewykluczone, że Myrlin uczynił to samo, ale nie byłem w wystarczająco dobrej
kondycji, aby to do mnie dotarło. Przez chwilę zdawało mi się, że coś rozrywa mi duszę, a
potem świadomość opuściła mnie na bardzo, bardzo długo. Przynajmniej tak mi się zdawało.
29
B
yć może wyda się to nieprawdopodobne, ale obudziłem się z dobrym samopoczuciem.
Zawsze uważałem za naturalne, że nikt, bez względu na okoliczności, nie budzi się w
dobrym humorze. Ale to przebudzenie było naprawdę wyjątkowe i to pod wieloma
względami. Czułem się świeżo, trzeźwo i trochę euforycznie.
To dobre samopoczucie trwało dopóty, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że kompletnie nie
mam pojęcia, gdzie właściwie jestem. Zaraz uświadomiłem sobie, że bez względu na to,
gdzie się znajduję, i tak tkwię po uszy w kłopotach. Nie miałem już na sobie skafandra. Cały
mój ubiór stanowiły podkoszulek i majtki, które zwykle noszę pod kombinezonem.
Otworzyłem oczy, mrugając pod wpływem jasnego światła. Musiałem zasłonić twarz
ręką, póki nie
234
przywykłem do blasku. Kiedy usiłowałem stanąć, zdałem sobie sprawę, że dotychczas
leżałem na twardym podłożu, spoczywając na boku. Pomimo tego nie czułem się sztywny,
czy też obolały, więc doszedłem do prostego wniosku, że nie przebywałem tutaj długo.
Podczas ruchu, który musiałem wykonać, aby stanąć prosto, doznałem dziwnego uczucia
nostalgii, którego przez kilka sekund całkowicie nie pojmowałem. W końcu rozjaśniło mi się
w głowie i pojąłem, że jest mi dziwnie lekko. Odczuwałem mój ciężar podobnie jak w dawno
zapomnianej młodości, gdy żyłem w mikroświecie zagubionym gdzieś w pasie asteroidów.
Wydawało mi się, że wszystkie lata, podczas których grawitacja Asgarda ciągnęła mnie w
dół, odpłynęły i powrócił wcześniejszy stan mojego trwania w realnym świecie.
Oczywiste, że była to zwykła iluzja, bo przecież w żaden sposób nie mogłem się znaleźć z
powrotem w układzie asteroidów. Ale jeśli wciąż jeszcze znajdowałem się na Asgardzie,
albo raczej w jego wnętrzu, to nie ulegało wątpliwości, że musiałem być naprawdę głęboko
pod jego powierzchnią. Prawdopodobnie nie w samym Centrum, którego przyciąganie
odczuwałem pod bosymi stopami, ale z pewnością o spory kawałek bliżej środka planety, niż
w krainie o zachwianej ekologii, z której mnie uprowadzono.
W końcu zdecydowałem się odsłonić oczy i spojrzeć. I to co zobaczyłem, momentalnie
znów mijało się ze wszelkimi obliczeniami i oczekiwaniami, po-
235
nieważ było to coś tak bardzo zaskakującego, że aż zasapałem ze zdziwienia. Największą
niespodziankę sprawiły mi nie porośnięte soczystą i bujną trawą równiny sięgające po
horyzont we wszystkich kierunkach, ani przypominające palmy drzewa rosnące kępami, ani
też trzepoczące skrzydełkami jaskrawo upierzone ptaki, chociaż takie gatunki widziałem po
raz pierwszy w życiu. Wstrząs wywołało lśniące, błękitne niebo, oślepiające, złote słońce,
które wypełniało to nie mające końca niebieskie sklepienie jaskrawym i żywym światłem.
Po raz pierwszy w życiu ujrzałem coś takiego na własne oczy. Przecież moja stopa nigdy
jeszcze nie dotknęła Ziemi czy innego podobnego globu. Niebiosa Asgarda miały inny
odcień, a to z powodu rozrzedzonej atmosfery. Mogłem je obserwować przez szybę. Nigdy
jeszcze nie stałem obnażony pod bezkresnym niebem i ogarnęła mnie trudna do wyrażenia
panika.
Ale dlaczego uważałem to za iluzję?
Kiedy przykucnąłem, jak gdyby próbując ukryć się przed tymi cudami natury, zacząłem
sobie wmawiać, że to musi być jednak złudzenie. W końcu gdzie mogłem ujrzeć taki
nieboskłon? Przecież przebywałem we wnętrzu Asgarda. Niebo wytworzone ze stałej
substancji powinno wisieć dwadzieścia, trzydzieści metrów nad moją głową... a światło
palącego żółtawego słońca być zastąpione nie kończącym się rzędem elektrycznych żarówek,
ewentualnie bladą politurą bioświetlnego porostu. Skoro byłem w środku, to równocześnie
nie mogłem być na zewnątrz.
236
A może jednak?
Zawsze wierzyłem, że Centrum zamieszkują prawdziwi cudotwórcy, istoty równe bogom,
geniusze nauki. Czy jest możliwe, że Asgard nie jest ani domem, ani arką, ani fortecą, ale
czymś w rodzaju stacji węzłowej wchodzącej w skład wspaniałego systemu
komunikacyjnego? A może za pomocą teleportacji przeniesiono mnie na niewyobrażalnie od-
legły świat?
W tym momencie jasno zrozumiałem, że dosłownie wszystko mogło się zdarzyć, że
niczego nie powinienem przesądzać z góry. Właściwie byłem niewinny i nieświadomy jak
Adam w Rajskim Ogrodzie, przed którym ukryto sekret Stworzenia, a który lekkomyślnie
spożył owoc z drzewa wiedzy pozwalającej rozróżniać dobro od zła, zamiast zakosztować
owoców z innego, mogącego przekazać zdecydowanie korzystniejsze mądrości.
Ostrożnie przesunąłem nagą stopę po podłożu i momentalnie zauważyłem, że wrażenia
wzrokowe i dotykiem sprawdzalna rzeczywistość były podejrzane. Oczy ukazywały mi
polanę pokrytą pyłem, porośniętą gdzieniegdzie kępkami trawy, a jednocześnie donosiły mi,
ż
e to złudzenie. W rzeczywistości nie istniały pył ani trawa, tylko twarda nieokreślona
powierzchnia. Przy dotknięciu nie była ona ani ciepła, ani zimna, za to śliska i gładka.
Dokładnie z takiego samego tajemniczego, twardego jak diament, superplastiku wzniesiono
ś
ciany i mury Asgarda.
— A więc to jednak iluzja — wymamrotałem.
237
W tym momencie usłyszałem szelest trawy, której prawdopodobnie nie było i uniosłem
wzrok.
W odległości nie większej niż dziesięć metrów ujrzałem potężnego drapieżnika o żółto-
brązowej grzywie i zębach jak sztylety, przyglądającego się złowieszczo. Bez najmniejszych
trudności rozpoznałem to stworzenie, chociaż dotychczas miałem okazję widzieć podobne
zwierzęta tylko na fotografii i ekranie monitora. Był to niewątpliwie dorodny lew rodzaju
męskiego.
Drapieżnik zbliżył się trochę, a wtedy dostrzegłem. że leniwie macha ogonem. Na
dokładkę gapił się prosto w moje oczy. Nie potrzeba było wielkiej wyobraźni, aby domyślić
się, jakiego rodzaju nadzieje robił sobie jego pierwotny umysł.
Zacząłem przekonywać siebie, że to zwykle złudzenie. Ale miałem z tym spore trudności.
Cały czas bestia wpatrywała się we mnie, a jej spojrzenie było uważne i nie wróżyło niczego
dobrego. Teraz już nie miałem wątpliwości. Lew widział mnie i miał zamiar urządzić sobie
ucztę. W końcu mój umysł zniewolony strachem nie mógł dłużej rozważać, czy ma do
czynienia z rzeczywistością, czy złudzeniem. Całkowicie pochłonął mnie problem, jak
powinienem się zachowywać: stać nieruchomo niczym słup soli, a może rzucić się do
szalonej ucieczki?
Chciałem rozejrzeć się dookoła za czymś, co mogłoby mi posłużyć za broń, ale nie byłem
w stanie oderwać wzroku od porośniętegogęstą grzywą łba drapieżnika, a szczególnie od
szczerniałego wywalo-
238
nego na wierzch jęzora. Lew powoli zrobił jeszcze jeden krok, a potem sprężył się, gotując
się do potężnego skoku.
Tego co następnie uczyniłem, z pewnością nie można uznać za wprowadzenie w czyn
ś
wiadomie podjętej decyzji. Przypuszczalnie był to głęboko zakorzeniony w
podświadomości odruch, którego nie stosowałem, a nawet nie podejrzewałem jego istnienia,
odkąd znalazł się w moim umyśle w wyniku tajemniczego procesu.
Gwałtownie zerwałem się na równe nogi, szeroko rozrzuciłem ramiona i wściekle,
wyzywająco ryknąłem na bestię.
Niestety, nie było to trafne posunięcie, przynajmniej w przypadku tego lwa. Wbrew
oczekiwaniom nie podwinął ogona i nie zwiał, gdzie pieprz rośnie, natomiast uczynił to, do
czego już od dawna się przymierzał. Zrobił trzy sprężyste susy i skoczył mi do gardła. Jego
przednie łapska ozdobione były pazurami, a potężne szczęki rozwarły się szeroko, chcąc
dobrać się do mnie za pomocą straszliwego zestawu kłów.
Wtedy wkroczyła do akcji świadomość, przejmując kontrolę nad moim ciałem z rąk
głupawej podświadomości i wydała rozkaz, żeby spieprzać do wszystkich diabłów.
Ale zanim w samoobronie uniosłem i skrzyżowałem przed sobą ramiona, zanim zdążyłem
okręcić się na pięcie i rzucić do ucieczki, lew rozpłynął się w powietrzu. Tak po prostu,
nagle przestał istnieć
239
i udał się w te zapomniane wymiary, w które zwykle przenoszą się wszelkie zjawy.
Bezradnie zatoczyłem się do tyłu w wyniku impulsu nakazującego ucieczkę, chociaż —
oczywiście — taka potrzeba już nie istniała. Kilka metrów dalej zderzyłem się z
niewidzialnym murem. Uderzyłem ramieniem, co wywołało bolesne stłuczenie.
Mój zmysł wzroku nie zarejestrował żadnego muru, nawet ze szkła. Zamiast tego
postrzegałem ciągnącą się po horyzont trawiastą równinę. Ale ponieważ rzeczywiście
odczuwałem ból w barku, więc umysł zasugerował mi, że być może istniał tu jakiś ekran
energetyczny, który uniemożliwiał mi dalszą wędrówkę przez step.
Teraz już wiedziałem, że oczy zwodziły mnie. Wciąż znajdowałem się we wnętrzu
Asgarda, a równina, niebo, słońce i oczywiście lew po prostu nie istniały. Wszystkie widoki i
wizerunki były wyświetlane na ścianach pomieszczenia, w którym przebywałem.
Potrzebowałem pięciu minut, aby się przekonać, że ten pokój miał kształt prostokąta o
bokach w przybliżeniu trzy na cztery metry. Nie można było zlokalizować wejścia.
— Gnoje! — ryknąłem będąc pewny, że ktoś mnie obserwuje i podsłuchuje, bo inaczej
cała ta iluzja sprzed paru minut nie miałaby sensu.
Przeprowadzano na mnie testy lub po prostu żartowano sobie. Ktoś lub coś zainteresowało
się mną.
240
Uznałem, że dalsze rzucanie wulgarnymi wyzwiskami nie ma sensu. Było parę spraw
do wyjaśnienia, tudzież parę rzeczy, którym warto było bliżej się przyjrzeć, i to bez
względu na okoliczności.
Przede wszystkim sprawdziłem miejsca, w których aparat obsługujący organizm
jeszcze niedawno sprzężony był z moim ciałem. Mogłem wyczuć palcami punkty,
chociaż całkowicie zagojone, w których podłączono mi kroplówki. To oznaczało, że już
przez pewien czas funkcjonowałem bez skafandra. Prawdopodobnie kilka dni, jeśli nie
weźmie się pod uwagę obcej interwencji. Jednak nie byłem ani głodny, ani osłabiony.
Właściwie moja kondycja nie pozostawiała nic do życzenia.
Końcami palców dotykałem wszystkich znajdujących się w ich zasięgu części ciała.
W ten sposób znalazłem kilka starych blizn, parę pieprzyków, które zdobiły mnie od
niepamiętnych czasów, a także trochę całkiem nowych anomalii. Na przykład, skóra w
tylnej części szyi wydawała mi się pokryta krost-kami, a na dodatek swędziła mnie
głowa. Przy tym byłem świeżo ogolony, a włosy nie wydawały się dłuższe niż przed
rozpoczęciem wyprawy. Nie zażywałem żadnego medykamentu hamującego porost
włosów, ponieważ mój skafander był wystarczająco obszerny. Z tego wynikało, że
kiedy zostałem trafiony przez paralizator umysłu, powinienem mieć twarz pokrytą
trzydniowym zarostem.
Było jasne, że upłynęło sporo czasu między sparaliżowaniem mojego mózgu a
przywróceniem go do
- Podróż do Centrum
241
normalnego stanu. Funkcjonariusze prawa w Sky-chain City są wyposażeni w paralizatory
umysłu, ale są one stosunkowo prymitywne w porównaniu do tego, z którego działaniem
miałem okazję się zapoznać. W gruncie rzeczy nie przewyższają one tak bardzo pospolitych
pistoletów oszałamiających. Tet-rowie dysponują także kabinami iluzji, ale nie są one tak
doskonałe jak pomieszczenie, w którym byłem uwięziony. Złudzenia wytwarzane przez nich
nie były zbyt przekonujące, trzeba było chcieć w nie wierzyć. Natomiast ta iluzja była o klasę
wiarygodniejsza.
Może jednak rzeczywiście znalazłem się w rękach cudotwórców, istot, które jeśli nawet
nie dorównywały bogom, były w stanie przerazić biednych człekopodobnych.
— Jeśli bogowie chcą kogoś ukarać, to najpierw pozbawiają go zdrowych zmysłów —
przypomniałem sobie powiedzenie. No więc dobrze, nie ulegało wątpliwości, że odbiła mi
szajba. Powiem więcej, byłem kompletnie oszalały.
Sceptycznie rozejrzałem się dookoła i oto trawiasta równina po prostu zniknęła. Czułem
się zaskoczony, chociaż w zasadzie mogłem się czegoś takiego spodziewać. Wrażenie
wywarła na mnie tak szybka i gwałtowna zmiana. Teraz już wiedziałem, że oni byli w stanie
przedstawić każdą wizję.
W tej chwili ukazywali mi pomieszczenie o wymiarach cztery na trzy metry. Na lewo ode
mnie zauważyłem otwarte drzwi. Światło w pokoju pochodziło z biało promieniującego
sufitu. Szare ściany niczym specjalnym się nie wyróżniały.
242
Nie byłem do końca przekonany, czy to była rzeczywistość. Mam spore doświadczenie w
grach hazardowych, więc potrafię się zorientować, kiedy partner blefuje. Ale za odgadnięcie
czy nieznane istoty chcą, abym przekroczył próg drzwi, żadna wygrana nie była
przewidziana. Początkowo zamierzałem zachować się perwersyjnie, w końcu jednak
doszedłem do wniosku, że nie odpowiada mi pomieszczenie, w którym przebywałem.
Uczyniłem więc to. do c/ego mnie zachęcano: opuściłem to ściśle obserwowane miejsce.
W następstwie tego znalazłem się w słabo oświetlonym korytarzu, na końcu którego
znajdowały się kolejne drzwi. Nie miałem wielkiego wyboru, przekroczyłem i tę przeszkodę.
Tunel byl tutaj lekko zakrzywiony, więc nie widziałem dalej niż na trzy metry. Z całej
powierzchni sufitu emanowało światło, a niezmiennie szare ściany nadal niczym się nie
wyróżniały. Trawiasta równina, którą ujrzałem w pokoju była o wiele ciekawsza, ale mimo
wszystko nie narzekałem na moje obecne położenie. Z nudnym otoczeniem jakoś sobie
radziłem, a wygłodniałe drapieżniki wyraźnie działały mi na nerwy.
Niespodziewanie korytarz rozdwoił się. Kiedy zbliżyłem się do tego miejsca, z tunelu po
lewej stronie wyłoniła się sylwetka nieznanej istoty. Dostrzegła mnie i bez zwłoki uniosła
dzierżoną w prawej ręce broń. Był to bez wątpienia humanoid, ale nie człowiek. W końcu
rozpoznałem w sylwetce vormyra lub co najmniej jego dobrą imitację.
243
Istota miała na sobie koszulę i obcisłe spodnie, ale podobnie jak ja była boso.
Niewykluczone, że zdarto z niej kombinezon, wybierając na to nie najszczęśliwszy czas i
miejsce.
W broni wymierzonej we mnie rozpoznałem małego iglaka zdolnego do wystrzeliwania
odpowiednio uformowanych fragmentów metalu z szybkością sześciu pocisków na sekundę.
Zamarłem.
•
Rousseau? — niepewnie zapytał vormyr. Jego głos brzmiał głęboko, ale dziwnie
łagodnie.
•
Drugi raz to nie przejdzie — powiedziałem nadając moim słowom lekko szorstki
wydźwięk. — Myślę, że jesteś po prostu złudzeniem — zdradziłem się jednak z moimi
wątpliwościami, gdyż wyraziłem tę opinię nie w angielskim, a w języku parole.
Przypomniałem sobie historyjkę o brzdącu, który wszędzie widział wilki, aż w końcu
rzeczywiście go pożarły.
Stałem nieruchomo, zdecydowany nie poddawać się panice, a szczególnie nie uciekać.
Napastnik zbliżył się i przyłożył wylot lufy pistoletu do mojej szyi.
— Okay — ty jednak rzeczywiście istniejesz —
powiedziałem niespodziewanie, czując, że zaschło mi
w gardle.
Czułem ciepło śmierdzącego oddechu vormyra. Źrenice jego wielkich oczu rozszerzyły się
pod wpływem półmroku panującego w korytarzach. Mięsiste, czarne wargi osłaniały
spiczaste kły. Zdawało mi się,
244
ż
e jego cętkowana skóra od ostatniego widzenia za pomocą monitora w apartamencie Saula
Lyndracha wydatnie zbladła.
— Mister Rousseau, może mi pan powie, gdzie właściwie jesteśmy — zapytał, wyraźnie
sycząc przy wymawianiu podwójnego „s" w moim nazwisku.
•
Też chciałbym wiedzieć — odpowiedziałem kwaśno. — W jaki sposób pana dostali,
panie Guur? Bo to pan jest Amara Guur, jeśli się nie mylę?
•
To ja zadaję pytania. W końcu w moim ręku tkwi spluwa — łagodnie rzekł vormyr.
Nagle uderzył mnie fakt, że było niesprawiedliwością wołającą o pomstę do nieba, aby
Guur był uzbrojony, a ja nie. Kiedy się obudziłem, miałem na sobie wyłącznie bieliznę. Ten
kto nas uwięził, a teraz przeprowadzał nad nami studia z naukową obojętnością, postarał się,
ż
eby Amara Guur miał broń w przeciwieństwie do mnie. Sugerowało to, że wchodził w grę
interesujący zestaw moralnych priorytetów. Nie ulegało wątpliwości, że byliśmy pod stałą
obserwacją, ale wciąż pozostawał zagadką cel tych badań. Czy oni pozwolą, aby Guur mnie
zastrzelił, czy wtrącą się w krytycznym momencie? W końcu byłoby z pewnością
niepowetowaną stratą pozwolić, aby jeden z królików doświadczalnych tak szybko
zmarnował się, i to bez konkretnego powodu.
A może nic mi nie zagrażało, tak jak podczas spotkania z lwem. Z drugiej jednak strony
nie było to takie pewne. Ostatecznie postanowiłem nie ryzykować.
245
— Przecież pan wie tyle samo co ja — oświad
czyłem znacząco. — A może nawet więcej. Przyszed
łem do siebie zaledwie przed paroma minutami,
w kabinie iluzji. Była ona jednak o wiele obszerniej
sza od tych przereklamowanych trumien używanych
podczas pokazów w Skychain City. Ujrzałem sceny
z mojego rodzinnego świata lub też z planety zbli
ż
onej pod względem warunków naturalnych. Przy
okazji zostałem zaatakowany przez drapieżnika,
który w momencie ataku po prostu zniknął z pola
widzenia.
Amara Guur sprawiał wrażenie zaskoczonego.
— Z panem było podobnie? — zapytałem.
Vormyr potrząsnął głową.
•
Po prostu obudziłem się. A gdzie i kiedy przydybali pana?
•
Nie mam pojęcia, kiedy to się zdarzyło. Przebywałem wtedy od trzydziestu godzin na
poziomie, na którym znajduje się dolny wylot szybu. Był ze mną android, niejaki Myrlin.
Kiedy wywołał awarię w miejskiej elektrowni, oberwaliśmy z paralizatorów umysłu.
Gangster patrzył prosto w moje oczy. Jego ślepia przywodziły mi na myśl spojrzenie lwa.
Może właśnie z tego powodu gospodarze najpierw pokazali mi drapieżnika w celu
wprowadzenia mnie w odpowiedni nastrój przed spotkaniem z rzeczywistym nie-
bezpieczeństwem .
— Znalazłeś Miasto? — zapytał vormyr. Odjął
broń od mojej szyi, co można było uznać za gest
pojednawczy. Przełknąłem z ulgą ślinę.
246
— Pan nie zdołał tam dotrzeć? — odpowiedziałem
pytaniem, obserwując wahanie vormyra. — Z pew
nością nie mamy zbyt wielu powodów, aby wza
jemnie darzyć się sympatią, panie Guur. Jednak
podejrzewam, że obaj płyniemy tą samą łodzią.
Wynika z tego, że najlepiej zrobimy, jeśli zdamy
sobie nawzajem sprawozdania z naszych przygód,
a następnie wspólnie zastanowimy się nad naszym
położeniem. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że znaj
dujemy się głęboko pod powierzchnią Asgarda,
a ktokolwiek więzi nas tutaj, gra z nami w ciuciu
babkę. Jestem pewny, że oni nas bez przerwy obser
wują.
Chociaż gangster nie spuszczał mnie z oczu, jednak ledwo dostrzegalnie skinął głową, a
jego ostre jak brzytwy zęby zniknęły pod wargami. W końcu Amara Guur opuścił broń, ale
nie miał zamiaru jej odkładać.
•
Zaskoczono nas, kiedy przemierzaliśmy zamarznięte lasy — opowiadał. — Dostaliśmy
się w zasadzkę, w której kilka osób z mojego oddziału poległo w ogniu miotaczy płomieni, a
resztę pochwycili oni.
•
Oni? — zainteresowałem się zastanawiając jednocześnie, czy on przypadkiem nie
wziął Crucero za cały pluton. Intuicja mówiła mi, że to gwardzista zastawił tę pułapkę.
•
To były roboty podobne do olbrzymich sztucznych owadów — usłyszałem w
odpowiedzi.
A więc nie tylko Crucero wykazuje inicjatywę w tej dziedzinie — pomyślałem. Z tego
wynika, że sezon
247
zastawiania pułapek wcześnie się rozpoczął. Teraz zdałem sobie jasno sprawę, że
wepchnięcie przecinaka do urządzeń kontrolnych, równało się włożeniu kija w mrowisko.
Zdenerwowani tubylcy wyszli ze swoich leży, chcąc nas dostać w swoje ręce.
•
Czy ktoś z twojej grupy zdołał zbiec? — zapytałem.
•
Naprawdę nie wiem. Wydaje mi się, że nie. A co się stało z dzielnymi wojakami?
— Z kolei ja nic o tym nie wiem. Ale jeśli oni zdecydowali się odbyć całą drogę z
Centrum na trzeci poziom z zamiarem pochwycenia pańskiej kompanii, to odważę się
zawyrokować, że po drodze zwinęli kapitan Gwiezdnej Gwardii i jej całą paczkę. Po-
dejrzewam, że te istoty chcą uniemożliwić wszelki kontakt ze światem zewnętrznym i
wygląda na to, że obecnie mają pod swoją opieką wszystkich znających drogę do wnętrza
Asgarda.
To małe kłamstewko miało zwieść zarówno nieznane, bezustannie podsłuchujące nas
istoty, jak również gangstera. A dziennik Saula Lyndracha wciąż znajdował się w pojeździe
na powierzchni planety. Chociaż Tetrom może zabrać kupę czasu znalezienie osoby
władającej francuskim, aby rozszyfrowała informacje w nim zawarte, to jednak byłem
pewny, że dokonają tego. Jeśli na czymś naprawdę im zależało, potrafili być cholernie
wytrwali i dokładni.
— Jak wam udało się wytropić nas w podziemnym
labiryncie? — zapytałem milczącego Guura. Była to
w pewnym sensie aluzja mająca potwierdzić, że moje
248
up.
poprzednie kłamstwo miało na celu wyprowadzenie w pole nie jego, lecz tajemniczych
obserwatorów. Vormyr prawdopodobnie wiedział, że aparacik, który umieścił w notatniku,
pozostał na powierzchni.
— Postarałem się o umieszczenie małej pluskwy
w obcasie pańskiego buta. Kiedy ten olbrzym przy
właszczył sobie gablotę, pomyśleliśmy, że będzie pan
potrzebował nowy skafander. Gdziekolwiek się pan
skieruje, tam but pozostawi organiczny ślad. Właś
ciwie moglibyśmy przez cały czas deptać panu po
piętach, ale interesowała nas jedynie lokalizacja szy
bu. Zamierzaliśmy czekać na was tam, mając cichą
nadzieję, że przepadniecie w czeluściach planety i już
nie powrócicie. To byłoby naprawdę zabawne, gdyby
android rozprawił się z waszym towarzystwem tak
samo, jak wykończył moich goryli.
Nie mówiłem vormyrowi, że pozostawiliśmy Cru-cero przy wejściu do szybu na wypadek,
gdyby on i jego banda wpadła na pomysł urządzenia pułapki. Nie wydawało mi się to jednak
ani konieczne, ani rozsądne. Zdecydowałem się pozostawić go w wierze, że to nasi aktualni
gospodarze zorganizowali tę całą wyprawę pod znakiem miotaczy płomieni.
•
Tak więc pozostaje tylko odpowiedzieć na pytanie: co teraz robimy? — rzekłem.
•
Tam, skąd przyszedłem, jest tylko odizolowane pomieszczenie — powiedział Guur.
•
U mnie była ta sama sytuacja. Z tego wynika, że pozostaje nam tylko jedna droga. Kto
wie, kogo tam możemy spotkać? Będzie pan taki miły i pójdzie przede mną?
249
— To ja wciąż mam broń w ręce — przypomniał mi Guur — pan pójdzie pierwszy.
Ten facet był niewątpliwie taką osobą, do której nigdy nie powinno odwracać się tyłem,
ale czasem nie ma innego wyboru.
Wkroczyłem do dotąd nie znanego nam korytarza i ruszyłem naprzeciw następnej
przygodzie.
30
C
hociaż tunel wił się i zakręcał, nie było możliwości zabłądzenia. Gdyby nasi nadzorcy ze-
chcieli, mogliby stworzyć tutaj prawdziwy labirynt poprzez otwarcie bram i alternatywnych
przejść w dowolnie wybranym miejscu. Wydawało się jednak, że ich jedynym zamiarem było
pozwolenie nam na przejście z punktu A do B.
Punkt docelowy naszej wędrówki okazał się obszerną otwartą przestrzenią. Po
przekroczeniu wąskiej bramy stanęliśmy naprzeciw nie znanego mi lasu. Nieznanego nie
tylko dlatego, że nie przypominał mi żadnego z miejsc, które dotychczas widziałem. Po-
nieważ nigdy nie odwiedziłem Ziemi, nie miałem żadnych możliwości porównania, na
przykład, tej równiny pokazanej mi tuż po przebudzeniu z rzeczywistością, ale było to
przynajmniej środowisko, do którego czułem podświadomą przynależność. Teraz natomiast,
kiedy przyglądałem się dziwacznym
250
zaroślom i drzewom, budzące się we mnie uczucia były całkowicie różne. Stanowczo była to
zupełnie obca mi kraina.
Nie chodziło tu o dziwne i niecodzienne kształty drzewostanu. Liście mogą mieć tak
dziwaczny wygląd, że ostatecznie nic nie wydaje się szczególnie zadziwiające. Natomiast
wrażenie robiła ich wielkość. W ich zabarwieniu dominował kolor zielony, przy czym
niektóre wzbogacone były dodatkowo przez purpurowe i fioletowe prążki. Kwiaty, ciemne w
kolorystyce, osiągały rozmiary tułowia człowieka. Barwa żółta przechodziła w jasnobrązową,
niebieska w indygo, a czerwona była ciemna jak krew. Wszystkie pręciki i słupki wyrastające
ze środka kielichów były czarne. Większość kwiatów miała kształt dzwonu, a można było
także zauważyć podobne do wypróżnionych półkul. Prawie wszystkie, z nielicznymi
wyjątkami, pięły się w stronę stropu, który oddalony jedynie o dwanaście metrów od podłoża
lasów, promieniował złotawym, elektrycznym światłem.
Tylko niewiele roślin można było określić mianem drzew, chociaż w istocie nimi nie były.
Były to właściwie sporych rozmiarów krzewy lub olbrzymie kwiaty. Rosły tak gęsto, że
przeciętnych rozmiarów humanoid z trudem mógłby się między nimi przecisnąć. Zdawało
się, że ta bujna roślinność niepodzielnie panuje nad całą przestrzenią wokół mnie.
Mdlącosłodki odór. dosłownie, zwalał z nóg. Z gęstwiny dochodził d ięk dający się
określić jako furkot lub warkot. Początkowo nie byłem w stanie
251
określić jego źródła. Nagle dostrzegłem stworzenie wspinające się na krawędź jednego z
kielichów kwiatowych. Był to potężnych rozmiarów bezskrzydły owad, wielki jak głowa
człowieka, o barwie podobnej do kolorytu rośliny, po której się przemieszczał. Stwór do tego
stopnia zlewał się z tłem, że trudno było go dostrzec, gdy się nie poruszał. Zrozumiałem, że
dźwięki wydają owady, pocierając swoimi częściami ciała, jak koniki polne.
•
Rozpoznaje pan ten uroczy zakątek? — zapytałem prawie szeptem.
•
W żadnym wypadku. Chociaż przemierzyłem sporo tropikalnych krain na rodzinnej
planecie, nic zbliżonego nie dane było mi ujrzeć.
Zastanawiałem się, czy to nie była czasem ojczysta kraina ludu żyjącego na tym piętrze.
Jeśli tak, to bez trudności mogłem wyobrazić sobie ich potężne rozmiary. Ostatecznie jednak
nie odważyłem się na wyciągnięcie takiego wniosku. Przede wszystkim strop wisiał zaledwie
dwanaście metrów nad naszymi głowami, a więc podobnie jak na poziomach pierwszym,
drugim i trzecim, zamieszkałych przez istoty o sylwetce zbliżonej do ludzkiej. Szara ściana
po obu stronach bramy całkiem wyraźnie wyginała się. Sądząc po promieniu krzywizny,
znajdowaliśmy się w rezerwacie o średnicy nie większej od jednego kilometra. Był to
właściwie duży ogród lub palmiar-nia. W żadnym wypadku nie można było uznać tego
miejsca za samoistny świat.
Właśnie zamierzałem spytać o nasze dalsze plany,
252
kiedy do uszu doszedł zupełnie nowy dźwięk, o wiele głośniejszy niż hałas czyniony przez
olbrzymie owady.
Nie mogło być pomyłki co do źródła dźwięku. Pochodził on z broni palnej. Nie był to
jednak miotacz ognia ani nawet iglicowiec. ale staromodny automatyczny pistolet grzmiący
raz za razem przy wystrzale kul.
W chwili gdy odgłos strzałów zamilkł, owady podjęły swój koncert. Kiedy usłyszeliśmy je
po raz pierwszy, miały najwyraźniej dobry humor, ale teraz wpadły w panikę. Dźwięk
przypominający warkot nasilił się tysiąckrotnie i przeszedł w zatrważający skrzek, który
wydawał się nie mieć końca.
Przycisnąłem dłonie do uszu, broniąc się przed tym straszliwym hałasem. Amara Guur
poszedł za moim przykładem, nie wypuszczając jednak pistoletu z prawej dłoni.
Spróbowałem zawrócić do korytarza, którym dostaliśmy się tutaj, ale uderzyłem w twardy
mur. Zaskoczony spojrzałem za siebie. Nie było już tam żadnej bramy. Zewsząd otaczała nas
szara ściana pozbawiona jakichkolwiek szpar.
Przycisnęliśmy się do jej gładkiej powierzchni, czekając aż hałas ucichnie. Dopiero wtedy
zaistniała możliwość porozumienia się za pomocą słów.
— Pójdziemy tamtędy — powiedział Guur zduszonym głosem. Wskazał na prawo, skąd
dochodziły odgłosy strzałów.
Tuż przy murze biegła wąska, nieznacznie skręcająca ścieżyna, nie zarośnięta całkowicie
przez roślinność. Na drodze nie było w zasadzie żadnych przeszkód, więc przeszliśmy w
trucht.
253
Mniej więcej sto metrów za zakrętem natknęliśmy się na wpół obnażonego Spirellyjczyka
i skąpo przyodzianą Kythnajkę klęczącą tuż obok zakrwawionego ciała. Leżący osobnik miał
na sobie ciemną bieliznę, jaką nosili chłopcy z Gwiezdnej Gwardii. Kythnajką była,
oczywiście, Jacinthe Siani, więc z miejsca przyszło mi na myśl, że Spirellyjczykiem z bronią
wycelowaną w martwego nieszczęśnika był mój stary znajomy - Haleb.
Podczas gdy wspólnie z Guurem zbliżaliśmy się do fatalnego miejsca z jednej strony, z
drugiej nadchodziło dwóch obcych vormyrów. Zacząłem podejrzewać, że moje kłopoty
rozpoczynają się na dobre.
Pospiesznie podszedłem do trupa. Był to Khale-khan. Został trzykrotnie trafiony w pierś i
w rezultacie tego właściwie przecięty na pół. W ręku trzymał ogniową spluwę, której nawet
nie zdążył użyć. Chociaż nie próbowałem sięgnąć po tę broń, Haleb zacisnął swoją włochatą
dłoń na mej szyi i trzymał mnie w uścisku, dopóki tamci dwaj nie zbliżyli się dostatecznie
blisko. Kiedy mnie uwolnił, nie próbowałem podnosić się z klęczek, skierowałem tylko
wzrok na napastników.
— To przez tego gnoja dostaliśmy się w zasadzkę. Zauważyłem go na krótko przed tym,
jak dopadły nas te cholerne roboty — oświadczył Haleb.
Z miejsca domyśliłem się, że musiał mnie z kimś pomylić, ale nawet nie miałem zamiaru
go o tym przekonywać.
254
•
Był wtedy sam? — warknął Amara Guur. Jego ton głosu zdradzał niepewność, być
może dlatego, że on sam nie dostrzegł nikogo, kiedy ze swoją paczką wpadł w zasadzkę.
•
Tak mi się zdaje — powiedział Haleb z wahaniem.
•
Tak ci się zdaje?!
Haleb aż skurczył się ze strachu przed gniewem Guura. A przecież nie tak łatwo
przestraszyć Spi-rellyjczyka. Wydaje mi się, że przeciętny człowiek nie jest w stanie dokonać
tej sztuki.
•
Ja nie zauważyłam nikogo poza nim — wtrąciła swoje trzy grosze Kythnajka.
•
Ile naboi zostało ci w magazynku? — ostro zapytał Guur, spoglądając na broń
trzymaną przez Haleba.
Haleb wyjął magazynek z kolby pistoletu i sprawdził jego zawartość.
— Trzy — stwierdził po chwili.
Bez wątpienia nie był z tego powodu zbyt szczęśliwy i doskonale rozumiałem dlaczego.
Pozostałe osoby miały na sobie jedynie bieliznę noszoną zwykle pod skafandrami. Ci dranie,
sprawujący nad nami pieczę, pozostawili niektórym z nas broń, ale nie dostarczyli
dodatkowej amunicji. Haleb nieostrożnie roztrwonił tuzin naboi, kiedy przy spotkaniu z Kha-
lekhanem poniosły go nerwy. Przypuszczalnie ten facet zawsze przesadzał podczas
wykonywania swoich niebezpiecznych obowiązków. Teraz zostały mu tylko trzy kulki.
Przyciśnięty do muru potrafił trochę
255
rachować, więc teraz z jego obliczeń wynikało, że w zaroślach może czaić się jeszcze trzech
gwardzistów, a na dodatek po okolicy wałęsa się samotny przerośnięty android.
Przyjrzałem się uważniej poszarpanym i porozrywanym przez niecelne strzały kielichom
kwiatów. Z niektórych wyciekał kleisty sok. Wyglądało to tak, jak gdyby kwiaty krwawiły.
Jedno z owadopodobnych stworzeń także dostało za swoje. Jego szarobrązowe lepkie
wnętrzności zbry-zgały wszystkie zielono-purpurowe liście w promieniu kilku metrów.
Szkielet istoty przypominał bardziej miękką skórę niż twardą tkankę kostną. Jedynie odnóża
były stosunkowo sztywne. Wciąż jeszcze poruszały się automatycznie, ale zauważyłem, że
stopniowo zamierały.
Stało się jasne, że szanse na porozumienie i zadeklarowanie rozejmu do czasu, gdy nasza
godna pożałowania sytuacja wyjaśni się, były naprawdę minimalne. Kapitan Gwiezdnej
Gwardii nie należała do łatwo wybaczających, a przecież trzeba pamiętać, że właśnie poległ
jeden z jej chłopaków. Już wyobrażałem sobie, do jakiej furii ją to doprowadzi.
Uświadomiłem sobie, że moja sytuacja nie jest z pewnością godna pozazdroszczenia.
Stałem się mimowolnym członkiem wyprawy na prawach więźnia lub zakładnika. Nie
miałem najmniejszego pojęcia, z jakiego powodu tajemniczy nadzorcy wyznaczyli mi tę rolę.
Nie było co do tego cienia wątpliwości, że wydali mnie na łaskę i niełaskę Amary
Guura.
256
Wiedziałem także, jak trudne i wyczerpujące będzie odegranie tej roli.
— Prawdę mówiąc, nie ma znaczenia, czy on był
wtedy sam, czy też nie — rzekł Guur w zamyśleniu.
— Jeśli po okolicy kręcą się ludzie, to musieli słyszeć
strzały. Pozostało już tylko trzech gwardzistów. Zda
je się, że im tak samo zależy na zlikwidowaniu
androida, jak i nam. Nawet jeśli są uzbrojeni, to my
mamy przewagę liczebną. Dysponujemy także mio
taczem płomieni.
Przeanalizowałem jego obliczenia i wcale nie zaskoczyła mnie ich logika. Para
vormyrów, która nadeszła niedawno z przeciwnej strony, także posiadała spluwy. Jeden
właśnie wręczył miotacz płomieni Halebowi, który z kolei przekazał swoją broń w ręce
Jacinthe Siani. Wynikało z tego, że ją także zaliczano do siły bojowej, chociaż było
jasne, że uważano ją trochę za mięso armatnie. Sama Jacinthe Siani nie oponowała
przeciwko temu przydziałowi.
Powoli uniosłem się z klęczek i wyprostowałem. Guur popchnął mnie w kierunku
szarej ściany i znowu zajrzał mi w oczy.
•
Wykończ go! — poradził Haleb.
•
Zamknij się! — krzyknął Guur, który z pewnością nie był w nastroju do
wysłuchiwania wątpliwej wartości rad. — Haleb, ty pójdziesz wzdłuż muru w kierunku,
z którego nadeszliśmy. W każdej chwili bądź gotów do użycia broni. Seevir, do ciebie
należy czuwanie nad drugą stroną. Ty, Kaat, masz nie spuszczać oka z dżungli.
- Podróż do Centrum
257
Guur odczekał, dopóki jego rozkazy nie zostały wykonane, a potem rozluźnił się trochę.
— W jakim celu przybyliśmy tutaj, mister Rous
seau? — spokojnie zapytał.
Oczywiście, wiedziałem, że ten gangster nie proponuje mi dyskusji z zakresu metafizyki.
Kierowały nim sprawy bardziej przyziemne.
— Oni nas bez przerwy obserwują — stwierdzi
łem — chociaż my nie widzieliśmy ich na oczy.
Założę się, że te istoty śledzą każdy nasz ruch.
Niewykluczone, że oni potrafią nawet czytać w na
szych myślach. Nigdy nic nie wiadomo. Przypusz
czam, że chcą przyjrzeć się naszym reakcjom i coś mi
mówi, że ten twój Spirellyjski przyjaciel zdążył już
ich rozczarować.
Guur obnażył swoje kły. On naprawdę wyglądał na krzyżówkę wilka z krokodylem, a jego
oddech cuchnął bardziej niż przedtem.
•
Nie wydaje mi się, abyśmy mieli sobie wiele do powiedzenia — oświadczył. —
Podobnie jak ja, ma pan nieznaczne siniaki na szyi, mister Rousseau. Ponieważ my,
vormyrowie, lepiej orientujemy się w upływie czasu, dlatego wiem, że upłynęło dwanaście
dni od pojmania mnie. Te nieznane istoty miały więc dostateczną ilość czasu na dokładne
przebadanie nas, a przypuszczam, że ich metody w tej dziedzinie przewyższają nasze. Chyba
zgodzi się pan z tym?
•
Na to wygląda — przyznałem.
Chociaż Amara Guur nie miał pociągającej apa-
258
rycji, był podstępny i przewrotny, to z pewnością nie można było nazwać go głupcem.
— Jeśli pan zakłada, że rozczarują się, gdyby
doszło do walki między nami — kontynuował gang
ster — to czy tym samym uważa pan za pewne, że
ich menu składa się w głównej mierze z liści, po
dobnie zresztą jak u Tetrów?
Domyśliłem się, że mój rozmówca nie miał najwyższego mniemania o jaroszach.
Postanowiłem zapamiętać, że jeśli kiedykolwiek będę chciał rozwścieczyć vormyra do
białej gorączki, to powinienem wyzwać go od pożeracza zieleniny.
— Prawdę mówiąc, kulinarne zwyczaje tych istot
są mi nie znane — odparłem. — Ale niech pan
spojrzy na to z innej strony. Mieszkańcy Asgarda
prawdopodobnie nie wiedzieli, że ich planeta została
odkryta przez istoty z Kosmosu. Może nawet nie
przypuszczali, że przestrzeń kosmiczna poza Asgar-
dem jest zamieszkała. Jeśli niespodziewanie zauważa
się, że w zewnętrznych warstwach tej wielkiej cebuli
pojawili się ciekawscy wędrowcy, to jakiego rodzaju
istot pragnęłoby się ujrzeć najbardziej?
Guur rzekł coś w ojczystym języku. Kiedy odpowiedziałem mu pustym spojrzeniem,
wytłumaczył mi:
— Najlepsze byłyby istoty zdatne do konsumpcji,
czyli zwierzyna łowna.
Istoty rozumne to nie zwierzyna łowna — wyjaśniłem mu.
W języku vormyrów nie ma odpowiednika dla
16*
259
wyrażenia „istoty rozumne". Robimy podział wyłącznie na drapieżniki i zwierzynę łowną. W
ten właśnie sposób dzielimy zarówno humanoidy, jak i wszelkie inne żywe stworzenia.
•
Przecież cywilizowane społeczeństwo nie może kierować się takimi zasadami —
oświadczyłem z oburzeniem.
•
To Tetrowie tak uważają. Tak jak wszystkie roślinożerne, kierują się stadną etyką
tchórzy, co jest zaprzeczeniem życia i siły — szydził vormyr. — Człowieku, zrozum, że
istnieją tylko dwa rodzaje istot: te, które konsumują i te, które są przeznaczone do
konsumpcji. Nasze prawa wymagają lojalności w stosunku do społeczności, której jest się
członkiem, okazywania szacunku i respektu mięsożernym kolegom i roztaczania troskliwej
opieki nad przeznaczonymi do pożarcia. Nigdy nie zapominamy, kim naprawdę jesteśmy i w
gruncie rzeczy staramy się być rozważni. Przebywając wśród Tetrów, i im podobnych,
staramy się zachowywać spokojnie i przebiegle, ponieważ wiemy doskonale, że stada
roślinożerców w pewnych warunkach, mogą okazać się niebezpieczne. Zawsze jednak
pamiętamy o naszym naturalnym sposobie życia, o naszej prawdziwej kulturze.
Do tej pory mi się zdawało, że każdy gangster jest z natury prymitywny. Dodatkowo
galaktyczne rasy, które wywodziły się w prostej linii od gadów, dziedziczyły prymitywizm
wraz z genami. Jednak stało się dla mnie jasne, że Amara Guur zapatrywał się na
260
te sprawy całkiem odmiennie. Tutaj muszę wyjaśnić, że zawsze oburzał mnie fakt, iż
Tetrowie uważali ludzi za równie barbarzyńskich jak vormyrów. Ci drudzy stali na niskim
poziomie intelektualnym i moralnym, i było to dla mnie oczywiste, ale żeby nas traktować na
równi z nimj... Natomiast sami vor-myrowie zapatrywali się na tę sprawę wręcz odwrotnie.
Przypuszczalnie czuli się obrażeni faktem zaliczania ich do wspólnej kategorii z nami.
— Przecież to jest bzdura — rzekłem. — Nie ocenia się poziomu moralnego obcych istot
na podstawie ich diety. Należy raczej wziąć pod uwagę ich poziom intelektualny.
Wiedziałem jednak doskonale, że moja uwaga nie zrobi na nim najmniejszego wrażenia.
Nasuwało mi się nawet parę argumentów, którymi Guur może się posłużyć, odpierając moje
zarzuty. W końcu można twierdzić, że to kim jesteśmy i jak myślimy, jest głównie
zdeterminowane przez sposób, w jaki się odżywiamy. Być może byłem w stanie pojąć oba
przeciwstawne poglądy, ponieważ należę do wszyst-kożerców. Ale mój rozmówca nie
zamierzał dyskutować na ten temat. Dla niego było jasne jak słońce, że opinie durnej bandy
jaroszy nie są warte złamanego grosza. Mimo że jego rasa współżyła zgodnie z dziesiątkami
roślinożernych wchodzących w skład galaktycznej społeczności, ich przekonania nie uległy
zmianie.
Nic dziwnego, że tak doskonale współpracują ze Spirellyjczykami, a jednocześnie
wszystkie inne rasy
261
nienawidzą ich do szpiku kości. Nie zaskakuje także fakt wykształcenia się ich występnej
podkultury w Skychain City.
Przypomniałem sobie, że Sleath był wegeteriani-nem i już dłużej nie dziwiłem się, że
vormyrowie, dla wrobienia mnie, potrafili zamordować człowieka. Guur wcale nie traktował
tego jako morderstwo, ponieważ dla niego ofiara nie warta była nawet przez moment
potraktowania jej w kategoriach moralnych. Zastanawiałem się, co ten drapieżnik myślał o
mnie: „Zdaje mi się, że uważa naszych nadzorców za drapieżników z dziada pradziada, a
także że zwabili nas do tej klatki, aby się przekonać na własne oczy, czy im dorównujemy".
Guur odwrócił się i spojrzał na zwłoki Khale-khana, a potem na wybujałe kwiaty puszczy.
•
O, nie. Oni są liściastożerni. Chciałbym, żeby było inaczej, ale niestety wszystko na to
wskazuje — oświadczył zasmucony.
•
Wszystko?
•
Przede wszystkim pancerz. W nim pożeracze zieleniny pokładają swoje nadzieje na
przetrwanie. Mięsożerni są zwinni i zgrabni, a ich bronią jest atak. Tylko istoty żywiące się
nasionami i korą zastosowałyby pancerz na tak szćroką skalę i ukryłyby się tak głęboko. Oni
z pewnością nie mają natury myśliwych, raczej przybierają na wadze i obrastają tłuszczem.
Tak jak i Tetrowie swoją pozbawioną wszelkiej wartości, zanieczyszczoną i wstrętną
ż
ywność wytwarzają za pomocą maszyn. Tak, tak, ten wszech-
262
ś
wiat aż roi się od stadnych istot, którym stworzenia żyjące w zgodzie z naturą są solą w oku.
Przy tym powszechnie przyjęte prawo zobowiązuje drapieżców do powściągliwości. A one
ż
yją dzięki swojemu sprytowi i podstępnym działaniom. Stadna etyka chroni tę trzodę, ale
tylko do chwili kiedy nadejdzie łowca. Te istoty już wiedzą, do czego jesteśmy zdolni.
Chociaż nie drżą przed nami ze strachu, jednak czują respekt przed naszą naturą. A przede
wszystkim odczuwają strach przed myśliwymi, którzy nadejdą w przyszłości.
— Mógłby pan odłożyć broń i w ten sposób choć
trochę uśmierzyć ten lęk — zasugerowałem.
Z góry wiedziałem, że to beznadziejna sprawa. Takie propozycje padają tylko z ust
roślinożernych. Vormyr, oczywiście, nie martwił się ani trochę tym, co pomyślą o nim
obserwatorzy. W końcu to on był drapieżnikiem.
Mięsożerny ma wrodzony spryt, przypomniałem sobie bezgłośnie. I działa podstępnie. O
cholera.
— Kapitan Gwiezdnej Gwardii jest także niezłym
drapieżnikiem — rzekłem. — Właśnie wróciła z pla
nety, na której przyczyniła się do zgładzenia tamtej
szej cywilizacji. Nie jestem tego całkowicie pewny, ale
wiele wskazuje na to, że Salamandryjczycy zaliczają
się również do mięsożernych. Być może ja wyglądam
na jarosza, ale ludzie z gwiezdnych sił, z twojego
punktu widzenia, znajdują się na samej górze pod
względem sposobu życia. Ma pan na to moje słowo.
Amara Guur wciąż nie spuszczał ze mnie wzroku,
263
chociaż źrenice zawężyły się mu do cienkich pionowych szpar. To spowodowało, że jego
oczy stały się po krawędzie ciemnopomaranczowe i przypominały tryskające iskrami
płomienie.
— Wydaje mi się, że w waszym społeczeństwie panuje zamęt — zagaił vormyr. — Z
jednej strony pociąga was potęga naturalnego prawa, a z drugiej składacie broń przed etyką
stada. Próbujecie znaleźć równowagę, która nie istnieje. Wasz gatunek nie może się
zdecydować co do tego, czy jest społecznością, czy też stadem. Ja potrafię to wykorzystać.
Kiedy kapitan Lear ujrzy pana w mojej mocy, zawaha się. Zacznie targować się o pańskie
ż
ycie i w konsekwencji za to niezdecydowanie zapłaci własnym.
Pomyślałem sobie, że prawdopodobnie myli się w tej kwestii, ale wcale nie byłem pewny,
czy było się z czego cieszyć. Nie wiedziałem nawet, jak na to zareagować i ostatecznie
niepewność i milczenie przeważyły szalę na jego korzyść. W mojej głowie panował
kompletny zamęt.
W końcu uspokoiłem sumienie dzięki przypuszczeniu, że stan mojego umysłu nie musi być
czymś negatywnym. Przypomniałem sobie tetrańską teorię historii, zreferowaną mi pokrótce
przez Aquilę-69 i tkwiące w niej psychologiczne różnice międzygatun-kowe, którym tyle
uwagi poświęcał Amara Guur. Chociaż Tetrowie opierali swoją dietę na liściach, jednak
czuli się w wystarczającym stopniu indywidualistami, aby sankcjonować niewolnictwo i
po-
264
czuwać się do obowiązku wobec grupy. Spoza ich etyki, ukształtowanej na podobieństwo
stadnej, wyzierała prawdziwa moc i siła.
Wszystkożercy wszystkich galaktyk łączcie się — myślałem. — Pokażmy myśliwym i
łowcom nasze drugie oblicze!
— Ktoś tam się kręci — wysyczała Jacinthe Siani
wprost do nastroszonego spiczastego ucha Amary
Guura.
Vormyr błyskawicznie odwrócił się. Uchwycił mnie za ramię, oderwał od muru, a
następnie wepchnął mnie między siebie a las kwiatów-olbrzymów.
— Użyję cię jako tarczy — mruknął. — Nie waż
się ruszyć nawet palcem i milcz jak grób. Dopóki
jesteś dla mnie przydatny, pozwolę ci żyć. Wiedz,
ż
e roztropny łowca nigdy nie uśmierca bez kon
kretnego powodu.
To niejasne przyrzeczenie nie dodało mi ani odrobiny odwagi.
•
Guur! Musimy pogadać! — usłyszałem kobiecy głos dochodzący z dżungli.
•
Całkowicie się z tym zgadzam! — krzyknął Guur. — Jest nam niezmiernie przykro z
powodu tego nieszczęśliwego wypadku, który miał miejsce, gdy mój lekkomyślny przyjaciel
wpadł w panikę. Jestem zdania, że w aktualnej sytuacji musimy zjednoczyć nasze siły.
Proszę się zbliżyć.
Rzuciłem okiem na boki. Vormyr wabiący się Kaat stał z jednej strony, a Jacinthe Siani z
drugiej. Natomiast Haleb i ostatni z vormyrów zniknęli z
265
pola widzenia. Ukradkiem przenieśli się w gęste poszycie leśne.
Gdybym miał w sobie więcej ikry, zawołałbym do pani kapitan, że próbują ją zwabić w
pułapkę. Jednak tak się nie stało, nie byłem w stanie dobyć głosu.
Obserwowałem,'jak nie uzbrojona Susarma Lear pojawia się pomiędzy parą barwnych
ogromnych kwiatów. Ścisnęło mi się serce, kiedy pomyślałem, że ten niezwykły ogród być
może spełnia rolę areny, na której władcy Asgarda przeprowadzali igrzyska. Było całkiem
jasne, kto odgrywał tutaj rolę lwów. Nie mogłem powstrzymać się od skojarzenia, że biedni i
niczego nieświadomi chrześcijanie nie będą w stanie stawić najmniejszego nawet oporu.
31
J
esteśmy pogrążeni w żalu po śmierci pani żołnierza — gładko wyraził swoje współczucie
Amara Guur. — Była to niefortunna pomyłka spowodowana szokiem wywołanym przez
niecodzienną sytuację.
— Doskonale to rozumiem — odparła chłodno Susarma Lear. — Nie szukamy zwady z
pana ludźmi. Przybyliśmy tutaj z zamiarem zlikwidowania androida i ten zamiar chcemy
zrealizować. Domyślam się, że pan także nie ma żadnych powodów, aby darzyć go sympatią
i byłby szczęśliwy, gdyby ujrzał go unieszkodliwionego.
266
Poczułem, że Guur rozluźnił się lekko, chociaż lufa jego broni wwiercała się nieustannie w
mój kręgosłup poniżej szyi.
•
Zgadza się. Ten olbrzym... znaczy android, uśmiercił sporo wartościowych ludzi. Z
pewnością nie mamy zamiaru ingerować w waszą misję — oświadczył Guur.
•
Kiedy rozprawimy się z androidem — podjęła swoje wywody pani kapitan —
najważniejszym problemem będzie wydostanie się z tego labiryntu. Trwonienie naszej
energii na wzajemne uśmiercanie się jest kompletnie pozbawione sensu, a najlepszym
rozwiązaniem będzie nawiązanie współpracy.
•
Całkowicie się z tym zgadzam — rzekł Guur.
•
W takim razie proponuję, aby odłożył pan broń i porozmawiał ze mną w cywilizowany
sposób.
Guur rozluźnił się trochę bardziej, w wyniku czego nacisk na moje kręgi zelżał. Jednak
gangster nie miał zamiaru odkładać broni. Vormyr czający się z boku nawet nie drgnął,
jedynie Jacinthe Siani opuściła lufę broni dużego kalibru.
•
Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności — skłamał Amara Guur — ale chyba
właściwie oceni pani moją ostrożność. Wprawdzie widzimy, że jest pani nie uzbrojona, ale
nic pewnego nie można powiedzieć o pani doborowej kompanii.
•
On łże jak z nut. Gdybym znajdował się na twoim miejscu, wyniósłbym się stąd do
wszystkich diabłów — zwróciłem się do kapitan Gwiezdnej Gwardii odzyskawszy głos.
267
Poczułem, jak lufa powtórnie zagłębia się w moje plecy, a szponiaste palce Guura wbijają
się w moje ramię.
— Mister Rousseau jest w błędzie — oświadczył
beznamiętnie vormyr.
Ani jeden muskuł nie drgnął na twarzy pięknej pani kapitan. Nie można było nawet
jednoznacznie powiedzieć, czy patrzyła na mnie, czy też na stojącą za moimi plecami
kreaturę.
— Szeregowiec Rousseau tkwi po uszy w kłopo
tach — stwierdziła lakonicznie. — Będzie oskarżony
o tchórzostwo w obliczu wroga i dezercję. Porzucił
nas w momencie, kiedy spostrzegł, że znaleźliśmy
się w poważnych kłopotach. Jeśli chce go pan za
trzymać, nie mam nic przeciwko temu. Mówię po
ważnie, on mnie nic nie obchodzi.
Jest takie stare ziemskie przysłowie mówiące, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w
biedzie. Wyglądało na to, że takowych nie posiadałem. Jedyną osobą, z którą zamieniłem
ostatnio parę przyjaznych słów był Myrlin, a on, zdaje się, cieszył się jeszcze mniejszą
popularnością niż ja. Już przedtem porządnie się martwiłem, ale teraz poczułem się cał-
kowicie zastraszony. W końcu nie znałem aż tak dobrze pani kapitan, aby zgłębić jej
rzeczywiste motywy i poglądy. Wiedziałem doskonale, że Amara Guur był zbrodniczym
draniem, który był gotów zamordować z zimną krwią każdego w polu widzenia przy
najmniejszej prowokacji, ale nie byłem w stanie przejrzeć gry kapitan Gwiezdnej Gwardii.
Czy na-
268
prawdę wierzyła w możliwość dogadania się. Może załatwienie androida uważała za tak
ważne, że nawet zawarcie przymierza z Guurem było dopuszczalne.
•
Jeśli pani ludzie wyjdą z kryjówek, moi uczynią podobnie. Kiedy wszyscy bez wyjątku
znajdziemy się w zasięgu naszych oczu, wtedy jak jeden mąż odłożymy broń. Czy odpowiada
pani takie rozwiązanie? — zaproponował Guur.
•
Jak najbardziej — zgodziła się Susarma Lear, starając się zapanować nad sobą.
Niespodziewanie, gdzieś z lewej strony, doszedł naszych uszu dźwięk, który bez cienia
wątpliwości można było uznać za strzał z miotacza ognia. Pojawił się ogromny kłąb dymu, a
potem zdawało się, że dżungla oszalała, ponieważ wszystkie wyrośnięte owady zaczęły
brzęczeć i cykać ogarnięte paniką.
W tym czasie zaplanowałem moje posunięcie w tej grze. Gwałtownie usunąłem się spod
spluwy Guura, wetknąłem moje ramię między jego nogi i dźwignąłem gangstera do góry.
Przy tak znikomej grawitacji Guur był co najmniej o połowę lżejszy i chociaż nie zdołałem
go znacznie podnieść, jednak oderwałem jego powłokę doczesną od podłoża i cisnąłem tak,
ż
e gangster runął na Jacinthe Siani jak wystrzelony z armaty. Jacinthe upadła, rusznica wy-
frunęła jej z rąk i grzmotnęła w wielki jak dzwon kielich kwiatu.
Amara Guur miał na tyle rozumu, aby nie wypuścić z łapy broni, ale jak na razie był zajęty
samym sobą. Jego refleks był znakomity, jednak nieodpo-
269
wiedni przy tej sile przyciągania. Kiedy gangster odepchnął się od gruntu z zamiarem
zerwania na równe nogi, uczynił to zbyt gwałtownie i powtórnie stracił równowagę,
odstawiając przy tym całkiem poprawnego fikołka.
Na vormyrze, który wabił się Kaat, akrobacje szefa nie wywarły żadnego wrażenia. Ale
kiedy on sam poderwał pistolet do pozycji strzeleckiej, także zaufał swoim starym odruchom,
które były przecież dostosowane do normalnej grawitacji Asgarda. Strzały, które oddał,
trafiły Panu Bogu w okno.
O ile mi było wiadomo, to kapitan Lear przeszła intensywne przeszkolenie w walkach w
małej grawitacji. Nie zdążyłem nawet zauważyć, skąd wydobyła swojego gnata, ale nagle
pojawił się w jej dłoni pistolet, a sekundę później górna część ciała vormyra Kaata buchnęła
płomieniami, wskutek czego jego ugotowane ciało zaczęło odchodzić od kości.
Dałem nura w kierunku kwiatu, przy którym upadła rusznica. Chociaż straciłem ją
przedtem z oczu, teraz momentalnie namacałem i uchwyciłem, a następnie mocno ściskając
ją w dłoniach, przetoczyłem się parę metrów dalej. Ogromny kwiat przygnieciony moim
ciężarem przypominał mi płachtę lepkiej gumy, ale nie powstrzymał mnie. Kiedy tylko moje
stopy zetknęły się powtórnie z podłożem, z wyczuciem wyprostowałem się i uniosłem broń
do strzału.
Zdawało mi się, że wszystko rozgrywało się w zwolnionym tempie, co właściwie
odpowiadało rze-
270
czywistóści. Kiedy tylko stanąłem, Amara Guur właśnie odzyskiwał kontrolę nad swoim
ciałem. Po-dźwignął się do góry, opierając mocno plecami o zakrzywioną ścianę i
nakierował iglaka na moje podbrzusze.
Zacząłem strzelać, starając się jak najszybciej posłać gangsterowi trzy ostatnie kulki z
magazynku pistoletu. Pierwszy pocisk trafił go w okolice pępka, drugi w mostek, a trzeci i
ostatni rozerwał w drobny mak jego łeb.
Odrzut broni był tak potężny, że rozłożyłem się jak długi w oddalonych o dobrych parę
metrów zaroślach, gdzie dobrane towarzystwo gigantycznych karaluchów zawodziło jak chór
oszalałych syren. Kiedy wylądowałem pośród nich, rozpełzły się na wszystkie strony tak
szybko, jak tylko pozwalały im na to ich cienkie odnóża.
Kiedy zdołałem się pozbierać z ziemi, kapitan Lear trzymała na muszce Jacinthe Siani,
która przycisnęła się do muru i rozrzuciła szeroko ręce. Wyglądała na przerażoną. Z jednej
strony wyłonił się z gęstwiny Serne, a z drugiej Crucero. Natomiast po Halebie, jak również
po ostatnim z vormyrów, nie było śladu. Prawdę mówiąc, właściwie nie liczyłem, że ich
kiedykolwiek jeszcze ujrzę.
Zgiełk wywoływany przez owady powoli zamierał. Gdy w końcu się zgromadziliśmy,
możliwe stało się porozumiewanie.
— To było piękne posunięcie, Rousseau. Być może będzie z ciebie w końcu gwardzista na
schwał — pochwaliła mnie pani kapitan.
271
— Wychowałem się w niskiej grawitacji — po
wiedziałem dla pełnej jasności. — Właściwie to
dotychczas nie miałem okazji do wykazania się w
walce, ale uczestniczyłem w pozorowanych starciach.
Guur spędził całe swoje życie na planetach i był na
tyle nieostrożny, że zdradził się z tym. Doskonale
wiedziałem, że wystarczy wytrącić go z równowagi,
aby stał się bezradny jak niemowlę.
Spojrzałem na pogruchotane zwłoki Guura. Cała okolica była zbryzgana krwią, która
niczym specjalnym nie różniła się od ludzkiej. Nawet jej odór był taki sam.
•
Właściwie poradziłabym sobie z całą trójką — rzeczowo stwierdziła kapitan Lear —
ale to ładnie z twojej strony, że przyszedłeś mi z pomocą. Mam nadzieję, że nie uwierzyłeś,
jakoby twój los był mi całkowicie obojętny.
•
Doszedłem do wniosku, że szanse postradania życia z twojej ręki są minimalnie
mniejsze w stosunku do szans, jakie miałem u Guura. Przecież zawsze chciałaś wysłać go w
zaświaty, zgadza się? Cała ta twoja gadka o współpracy była zmyłą dla zyskania na czasie,
podczas gdy ta dobrana para rozprawiała się z Halebem i jego kumplem. Chyba się nie mylę?
•
Nie mylisz się — rzekła pani kapitan, jednocześnie odwracając się do Crucero.
•
Drapieżniki są podstępne i zwodnicze — mruknąłem.
— Co powiedziałeś? — zapytała moja przełożona.
To było tylko takie zasłyszane motto. Mam
nadzieję, że blefowałaś, kiedy zarzuciłaś mi tchórzostwo i dezercję?
— Szczerze mówiąc, nie. Ale kiedy biedny Kally
zaczął się wydzierać wniebogłosy, pomyślałam, że
każdy z nas gotował się na śmierć. Zamierzam
odpuścić ci twoje przewinienie ze względu na pomoc,
jaką mi przed paroma minutami udzieliłeś. Zgoda?
Chociaż nie można jej było uznać za wspaniałomyślną, uważałem tę propozycję za
godną zaakceptowania.
•
A co zrobimy z nią? — zapytał Crucero machając pistoletem w kierunku Jacinthe
Siani.
•
Należy ją zlikwidować — doradził zwięźle Serne. W tym momencie jego postawa
przywodziła na myśl Haleba.
•
Zaraz, zaraz — wtrąciłem się. — Ona może być dla mnie użyteczna. Jest to
prawdopodobnie jedyna żyjąca osoba, która może złożyć zeznania przed tetrańskim
sędzią, jak to było naprawdę z tym morderstwem, w które mnie wrobiono. Naprawdę
potrzebuję jej pomocy.
•
No to w porządku. Ona już nie jest szkodliwa i nie będzie nam sprawiała nowych
kłopotów. Nie mam racji? — kapitan Susarma Lear zwróciła się do przerażonej
Jacinthe Siani.
Ta z entuzjazmem pokiwała główką na znak zgody.
— Jeśli ci jest potrzebna, to pilnuj jej dobrze
— Serne wcisnął mi do ręki pistolet, który znalazł
przy jednym z trupów.
17 - Podróż do Centrum
273
Rzuciłem okiem na las, z którego przybył Serne.
Zgiełk powodowany przez robactwo jeszcze nie zamarł, a wręcz przeciwnie zdawał się
powtórnie narastać. W tym momencie zdałem sobie sprawę, dlaczego tak jest. Kiedy
ujrzałem co tam się dzieje, moje serce przestało przez moment bić.
— Merde! — wyrwało mi się, ale powiedziałem
to tak cicho, że nikt tego nie zrozumiał.
Z wyrazu twarzy osoby towarzyszące mi odczytały, że coś jest nie w porządku. Kapitan
Lear chyżo odwróciła się, aby zobaczyć, co mnie tak zaalarmowało.
Z dżungli gwałtownie wydobywały się kłęby dymu, wypełniając przestrzeń pomiędzy
najwyżej rosnącą warstwą listowia a sklepieniem niebieskim. Już po chwili dym zaczął
przesłaniać jaskrawy blask elektrycznego światła, sprowadzając do dżungli ciemności, być
może po raz pierwszy od tysięcy lat.
•
O cholera. Mówiłam ci, żebyś zachował ostrożność — skrytykowała swojego
podwładnego pani kapitan.
•
Nie byłem w stanie podejść do skurczybyka na tyle blisko, aby posłużyć się drutem.
Musiałem użyć miotacza płomieni — skarżył się Serne.
•
Miejmy nadzieję, że oni znają taką instytucję jak straż pożarna — rzekłem.
Ale kapitan Gwiezdnej Gwardii nie miała zamiaru czekać na strażaków.
— Tędy — wskazała na wąską ścieżkę biegnącą
samym skrajem płonącego ogrodu i rzuciła się do
ucieczki.
274
Crucero i Serne nie wahali się ani chwili i poszli w ślady swojej przełożonej. Jacinthe
Siani wciąż opierała się o mur i chociaż nie odrywała oczu od wydobywających się z zarośli
kłębów dymu, wydawało się, że nie ma zamiaru porzucić miejsca pod ścianą.
•
Rusz się! — chwyciłem ją za ramię, odciągnąłem od muru i pchnąłem w kierunku
obranym przez gwardię.
•
Uciekaj! — rozkazałem.
W końcu Jacinthe Siani posłuchała mnie. Pobiegłem za nią, sadząc potężnymi susami.
Dziewczyna nie miała wprawy w sprincie przy tej sile przyciągania i przewracała się co
kawałek. Cierpliwie podnosiłem ją i dopingowałem do dalszego wysiłku, jednocześnie
wpychając ją na ścieżkę biegnącą wzdłuż niezmiennie szarego muru. Parę razy wpadaliśmy
na ścianę, ponieważ droga była bardzo wąska. Te kolizje nawet i mnie zdezorientowały. W
ciągu trzech minut odległość dzieląca nas od pozostałych wynosiła już czterdzieści metrów.
Pożar rozprzestrzeniał się dosyć wolno, więc wkrótce dymy pozostały za nami. Jednak
wciąż przychodził mi na myśl tajemniczy sposób, w jaki zawarło się za mną jedyne wyjście.
Jeśli rozumowaliśmy słusznie, to znajdowaliśmy się w szczelnie odizolowanym cylindrze i
nie mieliśmy powodów przypuszczać, że istoty, które nas do niego zwabiły, pozwolą nam
teraz go opuścić. Przecież nie kiwnęli nawet palcem, kiedy my urządziliśmy sobie rzeź.
17.
275
Dlaczego mieliby interweniować w tej chwili? Aby uratować zabójców od wypicia tego
piwa, które sami sobie nawarzyli? Jedyną nadzieję pokładałem w tym, że zależeć im będzie
chociaż na tej cieplarnianej egzotycznej roślinności. Może więc zdecydują się na ugaszenie
pożaru choćby tylko dla uratowania samego lasu.
Byłem tak pochłonięty przynaglaniem Jacinthe Siani do szybszego biegu po ścieżce, jak
również trapiłem się pożarem, że nawet nie spostrzegłem, kiedy pani kapitan i jej wesoła
kompania zaprzestali ucieczki. Musiałem gwałtownie wyhamować, bo nagle pojawiły się
przede mną szerokie plecy Serne'a. Nawet moje duże doświadczenie w niskiej grawitacji nie
wystarczyło dla pomyślnego rozwiązania tego problemu. Wprawdzie udało mi się uniknąć
zderzenia, ale w rezultacie znowu wylądowałem jak długi w krzakach.
Kiedy wyczołgałem się z nich, czując siniaki i zadrapania na całym ciele, zobaczyłem, że
Serne przyjął obronną pozycję, to znaczy lekko ugiął nogi w kolanach, a w jego dłoni błyskał
pistolet. Crucero zdążył już zniknąć w gęstwinie puszczy. Spróbowałem podnieść się, ale
kapitan Lear ścisnęła moje ramię, zmusiła do powtórnego przylgnięcia do ziemi i pociągnęła
w cień szerokolistnego krzewu.
— O co chodzi? Czyżby znowu problemy z vor-myrami? — zapytałem starając się nie
krzyczeć, a mimo to być słyszalnym w zgiełku czynionym przez owadzi ród. Właśnie zdałem
sobie sprawę, że
276
nikt nigdy dokładnie nie sprecyzował, jak licznym gangiem dysponował Amara Guur w
chwili, kiedy został wciągnięty w pułapkę, czy też ilu gangsterów zdołało ujść z życiem, aby
w końcu zostać pochwyconym przez roboty.
Jednak tym razem nie chodziło o vormyrów. Chociaż pani kapitan nie odpowiedziała na
moje pytania, byłem wystarczająco blisko, aby dojrzeć w jej oczach chciwe błyski. Pojąłem,
ż
e przed chwilą dostrzegła gdzieś Myrlina.
Pani Lear zwolniła uścisk, za to ja bez zwłoki pochwyciłem ją za rękę, na co ona
odpowiedziała pełnym wściekłości i zawziętości spojrzeniem. Podczas prób wyswobodzenia
się warknęła w złości, odsłaniając przy tym zęby. Na jej buzi ukazał się grymas, którego
jeszcze na ludzkiej twarzy nigdy nie dane mi było ujrzeć.
— Nie rób tego. On jest absolutnie nieszkodliwy.
Przysięgam na wszystko! — wyrzuciłem z siebie.
Wciąż szamotała się ze mną, ale stłumiła przekleństwo wykwitające na jej ustach, kiedy w
końcu dotarł do niej sens moich słów.
— A co ty, do wszystkich diabłów, o tym wiesz?
— zażądała ode mnie wyjaśnień.
Zrozumiałem ją tylko dlatego, że pani kapitan przybliżyła maksymalnie swoją twarz do
mojej i z pasją wysyczała kwestię.
— Po tym jak nasze drogi rozeszły się, spotkałem
go. Opowiedział mi o wszystkim. On naprawdę nie
stanowi żadnego zagrożenia.
277
— Przypuszczam, że to on tak twierdzi — od
parła.
Tak właśnie było, a ja mu uwierzyłem. Ale kiedy przyjrzałem się uważniej spoconej
twarzy Susarmy Lear, jej poplątanym blond włosom i w końcu jej błękitnym oczom
spoglądającym tak zimno, jak żadne inne, które dotychczas dane było mi widzieć,
zrozumiałem, że nie było takiej siły ani na Ziemi, ani na Asgardzie, ani gdziekolwiek indziej
we wszechświecie, która zmusiłaby ją do wzięcia moich słów serio.
— Nie zabijaj go. Proszę, pozostaw go przy życiu
— błagałem.
Nie chciałem uwolnić jej ramienia. Muszę przyznać, że nawet sam nie wiedziałem do
końca, dlaczego tak mi na tym zależało. W końcu jego słowo stało przeciwko jej
oświadczeniu... lub też przeciwko jej instynktowi. Co tak wpłynęło na mnie podczas tych
kilku godzin spędzonych razem? Jaki sens miały moje próby uratowania mu życia?
Tak czy owak, naprawdę zależało mi na nim. Możliwe, że zwyczajnie osiągnąłem granicę
tolerancji w bezczynnym przypatrywaniu się śmierci i zniszczeniu. A może miałem chandrę
wywołaną odwiecznym dylematem wszystkożernych.
Kapitan Lear uniosła pistolet i wymierzyła w moją twarz.
— Jeśli zaraz mnie nie puścisz, rozwalę ci łeb
— rzekła.
Pomyślałem, że skoro potrafiła podpalić cały
278
ś
wiat, to można się spodziewać po niej wszystkiego. Nie miałem żadnych wątpliwości, że
mówiła serio. Jej szczególna paranoja nie miała granic i nie było żadnego sposobu na
pohamowanie jej.
Puściłem jej ramię.
Jacinthe Siani wciąż przebywała na otwartej przestrzeni. Przykucnęła na ścieżce. Nikt
jakoś nie pomyślał, aby usunąć ją stamtąd. Marnie wyglądała, doprowadzona przez upadki i
kolizje do tak opłakanego stanu. Była rozczochrana, a jej nieznacznie tylko odmienna od
ludzkiej twarz wyrażała jawne poddanie się panice. Wpatrywała się gdzieś poza zakręt
ś
cieżki, i chociaż z mojego miejsca nie mogłem tego dostrzec, doskonale wiedziałem, na kim
zatrzymała swój wzrok.
Susarma Lear zdążyła już odwrócić się i kompletnie o mnie zapomnieć.
Twierdzę, że w życiu każdego człowieka nadchodzi taki czas, kiedy bez powodu robi się
coś całkiem idiotycznego.
Skoczyłem na równe nogi i wrzasnąłem, na ile tylko starczyło mi pary w piersiach:
— Spieprzaj stąd, ty durniu!
Teraz, kiedy wstałem, mogłem już go dostrzec. Stał pośrodku wyjątkowo obszernego
ogołoconego z roślinności skrawka ziemi. Wytrzeszczonymi oczami spoglądał na Jacinthe
Siani. Kiedy podniosłem się, zwrócił wzrok w moim kierunku, ale z jego zachowania nie
wynikało, że dosłyszał moje ostrzeżenie. W dodatku zgiełk spłoszonego pożarem robact-
279
wa był tak przeraźliwy, że przypuszczalnie nie można było zrozumieć słów. Jego uwagę
przyciągnęło jedynie moje pojawienie się. Gapił się na mnie jak na obłąkanego. Nie
zauważyłem u niego żadnej broni, a jego cały ubiór stanowiła para majtek. Wydawał się być
całkowicie bezbronny i stanowił łatwy jak wrota stodoły cel.
Niespodziewanie, miotając przekleństwa, wynurzyła się przede mną Susarma Lear. Bez
chwili zwłoki wyrzuciła przed siebie rękę uzbrojoną w pistolet i wystrzeliła. Skwiercząc jak
zimne ognie, trzy ogniste pociski przecięły powietrze i jeden po drugim trafiły androida
prosto w pierś.
Myrlin padł na plecy i jak gdyby momentalnie stracił na objętości, ponieważ gorące gazy
wdarły się do wnętrza jego piersi, spaliły serce i płuca.
Z ust kapitan Gwiezdnej Gwardii wydarł się potężny okrzyk triumfu, a potem nieboskłon
także oszalał.
Wszystkie, bez wyjątku, jaskrawo płonące żarówki zaczęły migotać i błyskać. Już po raz
drugi doznałem tego koszmarnego uczucia, jakby ktoś wlewał mi kwas do mózgu. Sięgnąłem
rękami do twarzy, próbując osłonić oczy przed uderzeniem promieni z paralizatora umysłu,
ale było za późno.
Zanim pogrążyłem się w nieświadomości, zdołałem jeszcze dojrzeć spoczywające na
kawałku nagiej gleby zwłoki Myrlina z rozpostartymi ramionami.
Wokół coś lśniło i migotało na podobieństwo zniekształconego obrazu na ekranie
monitora mają-
280
cego lada chwila zgasnąć. W chwilę później i ja się wyłączyłem.
32
K
iedy tym razem doszedłem do siebie, mojego samopoczucia z pewnością nie można było
nazwać dobrym. Męczyły mnie mdłości, kręciło mi się w głowie, a w jamie ustnej miałem
okropny metaliczny smak. Zdawało mi się, że mam sklejone powieki, a mięśnie nóg bardzo
bolały.
Pomimo stanu w jakim się znajdowałem, udało mi się usiąść, a po chwili otworzyłem
oczy, mrugając dla wyostrzenia postrzeganego obrazu.
Znajdowałem się w tym samym miejscu. Migotanie sztucznego nieboskłonu ustało.
Panował natomiast zręcznie symulowany półmrok. Płonęło parę lamp. ale większość była
wygaszona. Lasem zawładnęła cisza i spokój. Udało mi się pochwycić w nozdrza słabą i
odległą woń dymu.
Susarma Lear leżała rozciągnięta na gigantycznych rozmiarów liściu, a jej głowa
spoczywała na kielichu purpurowego kwiatu. Nie dawała żadnych oznak życia. Nawet nie
drgnęła, kiedy pociągnąłem ją za rękaw.
Skierowałem wzrok na skrawek otwartej przestrzeni, gdzie powinny spoczywać zwłoki
Myrlina. Ale ich tam nie było. Nie było tam już nawet tego skrawka otwartej przestrzeni.
281
Nawet mnie to specjalnie nie zdziwiło. Chociaż wciąż byłem oszołomiony, jednak
zdołałem przypomnieć sobie, że zanim urwał mi się film, zarejestrowałem obraz znikających
szczątek doczesnych Myrlina. W tym momencie zrodziło się we mnie podejrzenie, że cały
otaczający mnie obraz świata nie odpowiadał do końca rzeczywistości.
Próbowałem ustalić, w jakim stanie znajdowała się Jacinthe Siani. Reagowała podobnie
jak pani kapitan, to znaczy, wcale. Spostrzegłem, że Serne także nie daje żadnych oznak
ż
ycia, chociaż niewątpliwie nie przeniósł się jeszcze w zaświaty.
Aby pozbyć się okropnego smaku, parę razy porządnie odkaszlnąłem, a potem zwyczajnie
oparłem się o mur z zamiarem nabrania siły emanującej z jego chłodnej twardej materii.
Z zarośli wynurzył się Myrlin. Jego przyodziewek, od czasu kiedy ujrzałem go padającego
od ogniowych pocisków, nie uległ zmianie, ale nie dostrzegłem też najmniejszych śladów
zranienia. Muszę dodać, że chociaż teraz jego cera wydała mi się bardziej szara, był chyba w
o wiele lepszej kondycji od mojej.
Po raz pierwszy dane mi było przyjrzeć się dokładnie jego twarzy. Tych rysów z
pewnością nie można było nazwać surowymi. Pyzatą twarz pokrywała delikatna skóra.
Sprawiał wrażenie wyrośniętego do kolosalnych rozmiarów niemowlaka.
— Co nowego, panie Rousseau? — odezwał się uprzejmie.
Teraz już rozumiem, po co był ten cały cyrk
282
z lwem. Wtedy wcale nie chodziło o wypróbowanie mnie, ale chcieliście się po prostu
przekonać, ile jest warta wasza iluzja — oświadczyłem zirytowany.
•
Wiesz, oni nie byli do końca pewni, czy to wypali. To jest całkiem nowa sztuczka
wypracowana specjalnie na tę okazję. Trochę mnie zmartwiłeś, bo wyglądało na to, że
pojąłeś w czym rzecz, ale ostatecznie trik sprawdził się. Jestem przekonany, że przynajmniej
na pani kapitan wywarł przekonujące wrażenie. Jest teraz w stu procentach pewna, że
ostatecznie rozprawiła się ze mną. Mam nadzieję, że poprawił jej się przez to humor.
Przecież żyła już od dłuższego czasu w ciągłym stresie.
•
Ale cała reszta to zimne trupy.
•
Tak, rzeczywiście. Amara Guur i jego obstawa zginęli naprawdę — powiedział
spokojnie android — a kapitan Lear wie, że oni nie żyją i to utwierdzi ją w przekonaniu o
mojej śmierci, jeśli jeszcze miałaby wątpliwości. Nie mam też żadnych wyrzutów sumienia
wywołanych moją biernością. To właśnie oni torturowali i spowodowali zgon Saula
Lyndracha. Mnie także mieliby na sumieniu, gdyby dawki środków uspokajających, które
wpompowali do mojego organizmu, nie były aż tak efektywne, jak tego oczekiwali. Bycie
olbrzymem czasem ma też swoje zalety.
•
A więc to ty zorganizowałeś wszystko?
•
Właściwie tak. Trochę byłem ograniczony w moich posunięciach, ale oni wyrażali
zgodę na większość moich propozycji.
283
•
Co za oni?
•
Istoty wiodące tutaj swój żywot. Oni chyba są trochę stremowani, bo mówiąc szczerze,
ż
adnego z nich nie dane mi było jeszcze widzieć. Ale muszę przyznać, że ich technologia stoi
na wyjątkowo wysokim poziomie.
Potrząsnąłem głową w nadziei przywrócenia tego znakomitego samopoczucia, które mnie
nawiedziło po przebudzeniu przed zaledwie paroma godzinami. Jednak cholernie dużo
wydarzyło się od tego czasu.
•
A czy pożar przestał nam zagrażać? — zapytałem, celowo poruszając problem o
marginalnym znaczeniu. Wciąż nie czułem się na siłach, aby pytać o sprawy najważniejszye.
•
Tak jest. Nawet nie wyrządził zbyt wielkich szkód, a te które powstały, są do
naprawienia.
•
No to spadł mi kamień z serca — być może mój sarkazm był nie na miejscu, ale
doszedłem do wniosku, że mogę dać sobie rozgrzeszenie.
Nastąpiła krótka przerwa w naszej dyskusji. Myr-lin spojrzał na leżącą twarzą ku ziemi
kapitan Lear.
•
Nie jestem pewny, czy oni rzeczywiście mi wierzyli — oświadczył Myrlin.
•
A to dlaczego? — zaciekawiłem się.
•
Nie mieściło im się w głowach, że którykolwiek z was zdobędzie się na zabójstwo. Po
prostu nie byli w stanie wyobrazić sobie, że kiedy tylko przyjdziecie do siebie, znajdując się
w tej dziwacznej sytuacji, to z miejsca zaczniecie knuć, jak wzajemnie się po-wyrzynać.
284
•
Niektórzy rzeczywiście nie mają za grosz wyobraźni — zauważyłem.
•
Wiesz, oni są raczej powściągliwi w tych sprawach. Podejrzewam, że z przenoszeniem
się na tamten świat też specjalnie się nie spieszą. Odniosłem wrażenie, że sprawują pełną
kontrolę zarówno nad swoim środowiskiem, jak również nad własnym żywotem.
•
Bóg z nimi. Ale jak właściwie doszło do tego, że z wszystkich osób kręcących się po
okolicy akurat ty awansowałeś na stanowisko sekundanta?
•
Ach, wiesz, ubiłem z nimi pewien interes.
•
Tego zdążyłem się już domyślić. Ale dlaczego akurat z tobą zapragnęli wchodzić w
układy? Przecież równie dobrze mogli dojść do porozumienia z panią kapitan lub z Amara
Guurem. Dlaczego nie spróbowali szczęścia ze mną?
•
Prawdopodobnie zadecydował fakt, że sfery naszych zainteresowań wzajemnie się
pokrywają. Chodzi o to, że ja potrzebuję domu... ustatkowanego życia... a przede wszystkim
miejsca, w którym czułbym się swojsko. Tak więc z największą ochotą oddałem swoje
umiejętności na ich usługi, aby dopomóc im znaleźć wyjście.
•
Znaleźć wyjście z czego? Zapomniałeś, że ich świat i życie są nieprzerwanie
kontrolowane?
•
Oni potrzebują czasu do namysłu, mister Rousseau. Czas, w którym zadecydują o
przyszłych losach wszechświata.
•
O przyszłych losach wszechświata? — po-
285
czułem niespodziewanie, że tracę zdolność filozoficznego spojrzenia na całą sprawę, która
coraz bardziej wkraczała na obszary zarezerwowane dla surrealizmu.
•
Bo widzisz, oni nie mieli nawet pojęcia o istnieniu wszechświata — wyjaśnił Myrlin.
— Według ich kosmologii poza piętrzącymi się w nieskończoność poziomami Asgarda nic
więcej nie istnieje. A teraz są zmuszeni zaakceptować ideę powierzchni, tudzież przestrzeni
kosmicznej o niesprecyzowanych granicach. Muszą także ocenić znaczenie tej wiedzy w
kategoriach określających ich pochodzenie, ich miejsce i znaczenie we wszechświecie, i na
koniec wyjaśnić czynniki wpływające na ten stan rzeczy.
•
A więc to nie oni zbudowali Asgard i nie znają nawet jego przeznaczenia?
•
Zgadza się. Asgard nie jest ich dziełem. Ich wiedza ogranicza się do podstawowych
wiadomości o kilkuset piętrach, ale jeśli chodzi o Centrum, to w tej kwestii nie są mądrzejsi
od ciebie. Nic nie wskazuje, aby wykazywali aktywność badawczą, ale wykorzystują
prawdopodobnie w tych sprawach roboty. Trzeba jednak wyraźnie stwierdzić, że nigdy nie
przebyli szybu Saula. O warunkach panujących na poziomie trzecim nic nie było im
wiadomo. Uświadomiłem ich w tej sprawie, a także poinformowałem o poziomach w strefie
zimna... o galaktycznej wspólnocie... O Tetrach i vormyrach, i, oczywiście, o wojnie toczącej
się pomiędzy Ziemią i Salamandrą. Odniosłem wrażenie, że te nowiny lekko ich zanie-
286
pokoiły. Podejrzewam, że oni sami nie przejawiają nadmiernej agresywności, dlatego też
uważają wydarzenia, które rozegrały się na ich oczach za przerażające.
Mnie też się wydawało, że to co ostatnio przeżyłem, było przerażające, ale nawet przez
myśl mi nie przeszło, aby zaprzątać sobie tym głowę.
•
Więc nosisz się z zamiarem osiedlenia się w tym świecie, aby wykładać temu ludowi o
wszechświecie — rzekłem i uśmiechnąłem się gorzko, ponieważ na swój sposób zakrawało
to na ironię. Przecież android przyszedł na świat całkiem niedawno, a cała jego wiedza
zarówno o świecie galaktyk, jak i o ludzkości, została niejako wpompowana w jego mózg
przez maszynę. Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, to on właściwie nie był istotą realną.
Być może z tej przyczyny tak bardzo przypadł do gustu tajemniczym mieszkańcom
podziemnego świata.
•
Właściwie dlaczego dopuściłeś do tej krwawej łaźni? — zaciekawiłem się. — Przecież
mogłeś po prostu nakłonić swoich nowych przyjaciół do umieszczenia Guura i jego zbirów w
hibernatorach. A w ogóle, musieli zrobić nam niezłe pranie mózgów, w czasie kiedy więzili
nas przez okrągłych dwanaście dni. Nawet budzenie nie było do tego konieczne. Mogli użyć
nas jako źródła informacji o całym wszechświecie, a po zakończeniu badań pozbyć się razem
z innymi odpadkami, jeśli taka byłaby ich wola.
•
Pomyślałem sobie, że mimo wszystko pragniesz
287
powrotu do pieleszy domowych, mister Rousseau. Chciałem jedynie oddać ci przysługę.
Chociaż to może wydać się perwersyjne, w stosunkach z panią kapitan Lear kierowałem się
podobnymi intencjami. Nie zaprzeczysz chyba, mam nadzieję, kiedy oświadczę, że tak
naprawdę to nic przeciwko niej nie mam. Ona już taka jest i nie można na to nic poradzić.
— Ale przecież to z twojego powodu dostałem się
w łapy Amary Guura — zwróciłem mu uwagę.
— Ten drań w każdej chwili mógł mnie zabić.
W odpowiedzi na moje pretensje Myrlin podniósł pistolet; który wręczył mi Serne, abym
mógł zagrozić nim Jacinthe Siani. Domyśliłem się, że wcześniej ta broń znajdowała się w
rękach Guura. Android skierował pistolet do góry i pociągnął za spust, ale strzał nie padł.
•
Może broń ma opróżniony magazynek — zawyrokowałem.
•
Ma pełny. Po prostu ta broń nie jest zdolna do oddania strzału.
Dziwne, ale poczułem głębokie rozczarowanie. Jeszcze przed chwilą zdawało mi się, że
dokonałem jedynego heroicznego czynu w całym moim życiu. Odstawiłem niezły numer,
rozprawiając się ostatecznie i nieodwołalnie z jednym z najbardziej zepsutych i podstępnych
drani w poznanym kosmosie. I oto, jak grom ż jasnego nieba spada na mnie wiadomość, że
jego pistolet właściwie nie był groźniejszy od dziecięcej zabawki. Stary dureń nie miał nawet
cienia szansy. Wszystkie moje heroiczne dokonania wydały mi się nagle śmieszne i
niemądre.
288
•
Ale pistolet, który uśmiercił Khalekhana był całkiem sprawny — powiedziałem zimno.
•
To był wypadek przy pracy. Jak Guur zdążył nadmienić, do tej idiotycznej pomyłki
doszło z winy Haleba. Ostatecznie jednak Khalekhan był zawodowym żołnierzem. Nie mam
nic przeciwko niemu, ale nie zamierzam też rozdzierać szat z jego powodu. To była tylko
część ceny koniecznej do zapłacenia, jeśli ktokolwiek z was miał w przyszłości ujrzeć
powierzchnię Asgarda. Mówiąc szczerze, Rousseau, ty jesteś jedyną osobą, do której mam
trochę zaufania, a i to nawet nie do końca. Ta krwawa łaźnia to nie był wyłącznie mój
pomysł. Chodzi o to, że moi aktualni gospodarze nie byli zupełnie przekonani, i to pomimo
całego zasobu wiadomości, które uzyskali z twojego umysłu, jakimi istotami w gruncie
rzeczy jesteśmy. Teraz cokolwiek na ten temat już wiedzą. Nie da się jednak zaprzeczyć, że
walnie przyczyniłem się do zorganizowania tego całego przedstawienia, jak również
wyraziłem, bez większych zastrzeżeń, zgodę na przewidywaną śmierć istot zamieszanych w
tę sprawę.
Oczywiście, sam także musiałem się wykazać konkretnym świństwem i dlatego zgodziłem
się dostarczyć Guurowi niesprawną broń. Sądzę, że rzeczywiście nie jestem lepszy od was
wszystkich. Jestem zwyczajnie całkiem niezłą imitacją istoty ludzkiej. Chyba zgodzisz się ze
mną?
Powiedziałbym nawet, że aż za dobrą imitacją.
— Dlaczego właściwie pozwolili mi odejść, jeśli
18
-
Podróż
do
Centrum
289
są aż tak bardzo zaniepokojeni, jak twierdzisz? — dopytywałem się. — Dlaczego nie
przeszkodzili ci w wyjaśnieniu mi tego wszystkiego?
— Widzisz, im aż tak bardzo nie zależy na zatrzymaniu twojej skromnej osoby w tym
podziemnym świecie. Są pewni, że sekret położenia szybu zostanie zachowany, pod
warunkiem, że pozostawisz na miejscu dziennik znajdujący się aktualnie na powierzchni. W
takim wypadku nie widzą żadnych przeszkód, które uniemożliwiłyby twoje uwolnienie.
Muszę nadmienić, że oczywiście w przyszłości już nigdy nie będziesz miał możliwości
powrotu do tego świata. Nieznani mieszkańcy zamierzają raz na zawsze rozwiązać ten
problem i zapieczętować przejścia. Uważają, że Tetrowie mogą dowolnie hasać po
poziomach sięgających aż do szybu Saula, ale jeśli mają coś w tej sprawie do powiedzenia, to
ta studnia będzie stanowiła dolną granicę. Co najmniej do czasu, w którym osiągną
zdecydowanie głębszą wiedzę o technologiach używanych przez tubylców. Jeśli zastanowić
się nad celem skromnej dyskusji, uważam, że jest to rodzaj samozaspokojenia. Wypływa z
niej także pewien pożytek. Powinieneś wiedzieć, że nie umarłem. Byłeś jedyną osobą, która
mogła to odkryć. Po spotkaniu z lwem miałem pewność, że odgadniesz prawdziwy przebieg
wydarzeń. Chyba nigdy byś nie przekonał pani kapitan, nawet gdybyś bardzo się starał, jak
łatwo dała się zwieść własnym zmysłom. Przecież tak pragnęła mojej śmierci. Pewnie wcale
nie spróbujesz dowieść prawdy. Raczej po-
290
zwolisz jej wierzyć w to, co zobaczyła. Stałeś się moim sojusznikiem. Chcę, abyś na
zawsze pozostał po mojej stronie. Jesteś po mojej stronie, prawda, panie Rousseau?
Znużony spojrzałem na niego.
•
Możesz nazywać mnie Mike — powiedziałem z lekką ironią w głosie.
•
Tak myślałem — stwierdził. — Zapewne chcesz powrócić na powierzchnię,
prawda? Aby zebrać oklaski? Aby nazwano cię człowiekiem, który odkrył więcej niż
sto poziomów?
Zawahałem się przez moment, ale zaraz potakująco kiwnąłem głową.
•
Tak, masz rację, tego chcę — rzekłem.
•
Spodziewałem się. Przykro mi.
•
Przykro?
•
Przykro, że nie zostajesz. Mogę zaofiarować ci więcej, niż byś się spodziewał.
•
Co, na przykład?
•
Nieśmiertelność... i tym podobne. Jak już wspomniałem, nie spotkałem się
jeszcze z moimi gospodarzami twarzą w twarz, ale myślę, że są oni bardzo mądrzy.
Naprawdę, bardzo mądrzy.
Nie miałem wiele do powiedzenia na ten temat, więc milczałem.
Nagle naszła mnie pewna myśl, chociaż nie wypowiedziałem jej na głos. Ci ludzie
nie wiedzieli, co znajdowało się w Centrum, nie mieli większego pojęcia o tym, kto
zbudował Asgard niż ja, ale prawdopodobnie, gdyby chcieli, mogliby się dowie-
18*
291
dzieć. Drżeli na myśl o Tetrach zagarniających ich wiedzę. Tymczasem oni okazali się lepsi,
bo oni odkryli wszechświat, rozbudzili swą ciekawość. Kończyłem już swoją podróż do
Centrum, ale Myrlin dopiero ją zaczynał. Miał wszelkie podstawy, aby się tam dostać,
obojętnie: nieśmiertelny czy nie.
Zastanawiałem się nad zmianą decyzji. Czy mogę przepuścić okazję, jaką oferowali mi
strachliwi, lecz legendarnie mądrzy gospodarze. Wprawdzie nie zadali sobie trudu, by spytać
mnie o zdanie, nie rozmawiali nawet ze mną. Dokładnie zbadali mój sparaliżowany umysł
podczas tych dwunastu dni, kiedy leżałem na ich stole prosektoryjnym. Cokolwiek znaleźli,
nie uważali za stosowne porozmawiać ze mną. Z pewnością byli bardzo ostrożni w dobiera-
niu przyjaciół. Możliwe, że byli największymi pod słońcem snobami.
•
Dlaczego na wyższych poziomach sprawy mają się tak źle? — zapytałem
zniecierpliwiony, bo cała przygoda dobiega końca, a ja nie zadałem kilku ważnych pytań. —
Dokąd ewakuowano najwyższy poziom? Dlaczego tym ludziom na dole pozwolono zdziczeć,
dlaczego ulegli degeneracji?
•
Nie wiem — odpowiedział. — Naprawdę, nie wiem.
•
Czy Asgard pochodzi z Czarnej Galaktyki, czy jest fortecą, czy Arką, czym, do diabła?
•
Nie wiem — upierał się. — Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania. Nawet ludzie stąd
jeszcze ich sobie nie zadali.
292
Ty możesz znaleźć rozwiązania nurtujących mnie problemów, pomyślałem, ja nie. Czuję
się jak Adam wygnany z Raju. Co, do diabła, zrobiłem źle? Jaki grzech splamił moje
sumienie. Nawet nie dano mi szansy, abym przedstawił swoje zasługi. Jedyną osobą
oszczędzoną przez okrutne przeznaczenie był android. Wygląda na to, że on jeden jest
czysty, nie naznaczony grzechem... narodzin ani śmierci.
Stało się tak za sprawą przypadku i nie było to w porządku, wcale. Ale już od dzieciństwa,
dorastając, utwierdzamy się w przekonaniu, że świat, w którym żyjemy, nie jest doskonały.
•
Rzeczywiście? — spytałem wyczuwając rosnącą między nami niewidoczną ścianę. —
Czy to już wszystko?
•
Tak — odpowiedział ze smutkiem. — Na razie. Wszyscy obudzicie się na poziomie
trzecim, ubrani w skafandry zabezpieczające przed mrozem. Będziecie zaopatrzeni w zapasy
wystarczające na dotarcie do samej powierzchni. Pani kapitan pozostanie w przekonaniu, że
sumiennie wypełniła misję, ty będziesz mógł sprzedać wiedzę, którą posiadłeś. Powodzenia,
Mike.
•
Tego samego życzę tobie — powiedziałem z takim wdziękiem, na jaki tylko było mnie
stać. — I...
Już zaczął się oddalać, ale odwrócił się i spojrzał na mnie z góry. Wyglądał niczym
półbóg.
•
Tak? — zachęcił.
•
Dziękuję za tę rozmowę.
•
Ja też — zapewnił mnie. — Ja też.
293
Sposób w jaki mówił, dał mi pewność, że nie ma na myśli au revoir, lecz żegnaj.
Spodziewałem się, że nigdy więcej go nie spotkam. Wyglądało na to, iż na zawsze żegnam
się ze wszystkimi moimi marzeniami.
Tak... prawie wszystkimi. Ciągle miałem tajemnicę do sprzedania.
N
a temat drogi powrotnej na powierzchnię mam niewiele do powiedzenia. Na szczęście podróż
nie obfitowała w burzliwe wydarzenia.
Pani kapitan i gwardziści, którzy przeżyli, byli całkiem obojętni na dopiero co mające
miejsce zdarzenia. Rozumieli, że zostali ujęci przez obcą inteligencję, byli przedmiotem
jakiejś gry, potem ich uwolniono. Dziwne, ale zupełnie nie czuli się urażeni takim
traktowaniem.
Prawdopodobnie ich serca przepełniała duma z powodu zabicia biednego Myrlina. To
uczucie górowało nad wszystkimi innymi, przesłaniało nawet urazę. Z pewnością kapitan
Gwiezdnej Gwardii w końcu pozbyła się strachu i była wdzięczna za przywrócenie jej
wolności. Zaczęła mnie nawet traktować jak dobrego znajomego, nie wspomniała już o
tchórzostwie i dezercji. Ze szczęścia była skłonna podrzeć moją kartę powołania, zwłaszcza
po oświadczeniu Jacinthe Siani przed tetrańskim sądem, kiedy
294
zostałem oczyszczony z zarzutów w sprawie morderstwa Sleatha.
Nie trzeba dodawać, że powróciłem do Skychain City dużo popularniejszy niż przed jego
opuszczeniem. Byłem człowiekiem z notesem, człowiekiem mogącym naprowadzić Zarząd
Koordynacji Badań na szyb.
Inni, którzy powrócili ze mną, także byli popularni, ale nie posiadali notatek wskazujących
drogę do miejsca X.
Pani kapitan nie była tym oczywiście zainteresowana, za to wiele razy widziałem Serne'a
zgrzytającego zębami, gdy zdał sobie sprawę, że przegapił okazję zdobycia łatwego łupu.
Jacinthe Siani była mocno rozdrażniona. Nie wiedziała nawet, jak wymigać się od
obowiązków nałożonych na nią jako karę za współudział w wielu przestępstwach. Roz-
ważałem jej wykupienie, ale tylko przez chwilę. Nawet patrząc głęboko w moje litościwe
serce, nie mogłem znaleźć ani odrobiny sympatii do tej kobiety. Myślę, że ze służby wykupili
ją inni Kythnajczycy, lecz nie chcę wiedzieć, w jaki sposób ona im się odwdzięczy.
Gdy gwardziści przygotowywali się do przetransportowania międzygwiezdnego
niszczyciela w domowe pielesze, by tam mogli kolekcjonować medale za zasługi, ja
poszedłem na spotkanie z moim starym przyjacielem Aleksandrem Sovorovem, chcąc ustalić
warunki handlu z ZKB.
Opowiedziałem mu większość przygód. Niektóre
295
z nich potraktowałem dość oględnie, ale naprawdę barwnie opisałem krótki kontakt z obcą
cywilizacją we wnętrzu planety. Me mściwe serce radowało się, gdy widziałem Alexa
zwijającego się z zazdrości.
Kiedy kończyłem, gapił się na mnie, jakbym był wstrętnie cuchnącym, włochatym
stawonogiem.
•
Nawiązałeś kontakt z rozwiniętą cywilizacją tysiące poziomów niżej? — powtórzył
upewniając się, że dobrze usłyszał.
•
Owszem — powiedziałem. — To musiało być w połowie drogi do Centrum.
•
I kiedy uwolnili was, twoi przyjaciele z Gwiezdnej Gwardii i gangsterzy Amary Guura
wpadli w szał zabijania. Ciebie przetransportowano na poziom trzeci? Niektórzy zaś na
zawsze pozostali w głębiach?
•
Mniej więcej tak właśnie było — potwierdziłem. — Uważali nas chyba za
barbarzyńców. Zastanawiam się. Może mają rację?
Jęknął. Zawsze miał skłonności do zgrywania się.
•
Czy masz pojęcie, co uczyniłeś? — zapytał. W jego oczach wyraźnie malował się ból.
•
Gdyby ZKB nie odmówił mi pomocy — dowodziłem — nic takiego by się nie
zdarzyło. Przy okazji, to wszystko twoja wina.
•
Jeśli ZKB nie uczyniłby tego, co jej zasugerowałem — odpowiedział — ludzie, jak ty,
nigdy nie zostaliby dopuszczeni do penetracji poziomów As-garda.
•
Gdyby uczynili to - przerwałem mu — Saul
296
Lyndrach nigdy nie odkryłby szybu. Supernaukowcy w głębiach ciągle nie mieliby pojęcia o
istnieniu wszechświata, płaszcząc tyłki przez kilka następnych milionów lat. A ty nie
siedziałbyś tutaj, kupując tajemnicę drogi do setek nowych poziomów, ciepłych poziomów,
gdzie rozwija się życie i gdzie istnieje technologia mogąca zaabsorbować cię na kilka
wieków.
•
Ty głupcze, samolubny bękarcie —- wycedził przez zęby. — Zaprzepaściłeś wszystko,
co stworzył ZKB. Na zawsze zaprzepaściłeś szansę rodzaju ludzkiego. Jak teraz będziemy
mogli pokazywać się wśród galaktycznej społeczności z podniesionymi głowami? Wy, jako
przedstawiciele wszechświata, pokazaliście tamtym istotom garstkę wrzeszczących
barbarzyńców. Nie mogłeś wziąć ze sobą na dół tylko Gwiezdnej Gwardii, co? Nie, nie
mogłeś! Musiałeś zabrać vormyrów i Spirellyjczyków, aby ukazać galaktyków w jak
najgorszym świetle, aby pokazać, co najgorszego mogą zrobić.
•
Właściwie nie prosiłem Amary Guura, aby szedł za mną — dowodziłem. — Przybył na
własną rękę. Gdybym wiedział, że w obcasie noszę nadajnik, zniszczyłbym buty. Poza tym
zapominasz o celu wyprawy, o pościgu za androidem. Jak myślisz, kto ponosi
odpowiedzialność za jego pojawienie się tutaj?
— Saul Lyndrach — odpowiedział nieustraszenie.
Potrząsnąłem głową.
Podniosłem z jego biurka kartkę i wskazałem na nagłówek. Obok napisu w języku
parole, który
297
z mozołem odczytałem jako Zarząd Koordynacji Badań, widniał znak.
— Co to jest, Alex? — zapytałem.
Przez chwilę patrzył na mnie zirytowany i zniecierpliwiony, w końcu zdał sobie sprawę, że
pytam poważnie.
•
To piktogram w jednym z tetrańskich języków — odrzekł. — Jest to symbol naszej
organizacji, jak wiesz. Więc o co ci chodzi?
•
Ten znak pojawia się na wszystkich twoich dokumentach, niczym znak firmowy.
•
Tak, więc co?
•
Jest to symbol, który nakreślił w powietrzu Myrlin, opowiadając mi o kupnie przez
Salaman-dryjczyków techniki z Asgarda, techniki, której użyli przy jego konstruowaniu.
Tetrowie i mieszkańcy wyższych poziomów są zwolennikami biotechnologii, pamiętasz?
Zdaje się, że Tetrowie odkryli tutaj troszeczkę więcej, niż przekazali wam. Sprzedali swą
wiedzę podobnie myślącym barbarzyńcom, aby użyli jej w tej okropnej wojnie, tak głośno
krytykowanej. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, Zarząd Koordynacji Badań stałby
się odpowiedzialny za wymarcie rodzaju ludzkiego. Kogo nazwałeś głupcem i samolubem?
Kto jest barbarzyńcą, Alex?
•
Kłamiesz — rzekł z nadzieją w głosie. Ale za dobrze mnie znał, żeby tak sądzić
naprawdę.
Potrząsnąłem głową.
•
Nie wiedziałem — powiedział asekurując się.
•
Tak odparłem. — Teraz już wiesz.
0QR
Myślał przez chwilę.
•
To nie ma nic wspólnego z krytyką twoich czynów. Poczekam, aż wszystko wyjaśnisz,
wtedy może uwierzę. To co się stało na niższych poziomach, jest katastrofą... dla
społeczności Galaktyki. I nie przypuszczam, aby Tetrowie wiedzieli o tym drobnym handlu
techniką, a jeśli wiedzieli, na pewno nie brali pod uwagę możliwości wykorzystania jej w
wojnie. W ZKB znajdziesz mnóstwo warchołów i pewnie jeden z nich dopuścił się zbrodni.
•
Tak, to mógł być jeden z nich. Wszechświat jest pełen barbarzyńców, Alex. I nic mnie
nie przekona, że ci ludzie z wnętrza Asgarda, z którymi uwikłaliśmy się w kłopoty, są
aniołami. Są mądrzy... ale czy mili? Może dobrze, że zapieczętowali jedyne przejście do
nich, szyb. Bo jeśli zaczęliby zastanawiać się, co począć ze wszechświatem... i doszliby do
wniosku, że ich powinnością jest sterylizacja przeklętego kosmosu?
•
To absurdalne — oświadczył więcej niż przekonany.
•
Może — zgodziłem się. — Ale wszystko to jest w pewnej mierze hipotezą, prawda?
Nie chwalmy dnia przed zachodem słońca, nie wiemy, co jeszcze może się zdarzyć!
Dlaczego nie zaczniemy rozmawiać o bardziej interesujących rzeczach, na przykład o pie-
niądzach. Jaką cenę proponuje ZKB za mapę-skarb?
Spojrzał lekko zaskoczony.
— Po tym co powiedziałeś o konszachtach ZKB
z Salamandryjczykami, ciągle chcesz nam sprzedać
wiadomość o lokalizacji szybu Lyndracha?
299
•
To nieuczciwa transakcja — powiedziałem — ale jedyna możliwa w mieście.
•
Myślisz, że powinienem zrezygnować?
•
Do diabła, nie. W końcu potrzebujemy tutaj człowieka, by informował nas w razie
podobnych zajść. Mógłbym nawet zająć się tym wraz z tobą, ale nie lubię zorganizowanej
pracy. Jestem samotnikiem.
Nie potrzebował dalszej zachęty. Zaczęliśmy rozmawiać o pieniądzach. Moje rewelacje z
pewnością za bardzo nim nie wstrząsnęły, bo ze wszystkich sił starał się obniżyć ich wartość.
Zajęło nam dużo czasu, zanim jego oferta nie odbiegała zbytnio od moich marzeń skąpca.
W końcu przeprowadziliśmy transakcję, obaj usa-tysfakcjonowani.
Nim statek Gwiezdnej Gwardii opuścił orbitę i pogrążył się w norze kompresyjnej,
zadzwoniła do mnie pani kapitan, mój eks-dowódca. Jej wizerunek na ekranie był
rozmazany, ale wyglądała na szczęśliwą.
•
Mógłbyś być wspaniałym gwardzistą — powiedziała. — Świetnie zająłeś się Amara
Guurem.
•
Później zorientowałem się, że jego broń była zablokowana.
•
Kiedy? — spytała.
•
Wypróbowałem ją — odparłem wymijająco.
•
Jednak nie wiedziałeś o tym, gdy się z nim starłeś, prawda?
Przyznałem jej rację. Uśmiechnęła się diabelsko,
myśląc, że zna mnie lepiej niż ja sam. Ale myliła się.
Nie jestem bohaterem — sprostowałem. —
300
Załatwiłem Amarę Guura, bo przypuszczałem, że mnie zastrzelisz, jeśli tego nie uczynię.
— Może masz rację — powiedziała. — Jestem
prawdziwą bohaterką, strzelam, kiedy muszę. Mogłeś
nas ustrzec przed wieloma kłopotami, wiesz, gdybyś
tylko zaopiekował się androidem, kiedy prosiła cię
o to Kontrola Imigracyjna. Odrobina poczucia spo
łecznej odpowiedzialności i zatrzymałbyś go dla nas
w Skychain City.
Coś w jej sposobie mówienia uświadomiło mi, że Susarma Lear nie jest, po tym
wszystkim, miłą osobą. Przypuszczam, iż prawdziwi bohaterowie nigdy nie są sympatyczni.
•
Tysiące ludzi oddałoby wszystkie swoje dobra za zobaczenie tego, co my ujrzeliśmy...
chcieliby pójść tam, gdzie byliśmy i ty, i ja — rzekłem. — Dla ciebie nie ma to znaczenia,
prawda? Nie obchodzi cię tajemnica i nigdy naprawdę nie zastanawiałaś się, co kryje się w
ś
rodku planety. Masz ciasny umysł, pani kapitan.
•
Miałam wystarczająco dużo okazji, aby cię załatwić. Jesteś moim dłużnikiem —
zwróciła się do mnie. — Może kiedyś powrócę i upomnę się o swoje.
Nie wydaje mi się, abym jej cokolwiek zawdzięczał.
Wybacz — powiedziałem — jeśli nie spełnię
twoich życzeń. Nie chodzi o to, że nie uznaję
damskiego dowództwa, zrozum. Wolę wieść życie
samotnika, być panem samego siebie.
— Chyba nie jest w porządku człowiek, który
resztę życia chce spędzić na wygrzebywaniu zlodo-
301
waciałych pozostałości po zaginionych światach — odezwała się. — To dowodzi braku pasji,
namiętności. Spróbuj być bohaterem, Rousseau. Po prostu spróbuj.
Matczyne porady nie są jej mocną stroną. W ogóle mnie nie poruszyła.
•
ś
egnaj — powiedziałem.
•
Au revoir — odparła.
Połączenie zostało przerwane, a ja cicho powtórzyłem: żegnaj. Miałem nadzieję, że na
zawsze.
Teraz postanowiłem wczuć się w rolę bogacza.
Mogło być lepiej, dręczyły mnie zmartwienia. Były to osobiste kłopoty, prawdopodobnie
niezbyt ważne, lecz nie mogłem się z nich otrząsnąć.
Wydarzenia, przez które ostatnio przeszedłem, pozostawiły na mnie trwałe piętno, ale
zasiały też ziarno zwątpienia w moim umyśle. Niepewność dotyczyła odróżniania pozorów
od rzeczywistości, prawdy od szachrajstwa. Myślałem o Myrlinie, umarłym, a za chwilę
jeszcze żywym.
Starałem się wymyślić hipotetyczny przebieg zdarzeń, próbując dojść prawdy.
W pierwszym scenariuszu zakładałem, że Salaman-dryjczycy byli w stanie sfinalizować
projekt bomby genetycznej, ale martwili się wykryciem spisku. Chyba wiedzieli, iż całkowite
ukrycie sprawy nie było możliwe, tym bardziej że wplątali się w to ci z ZKB. Dlatego
postanowili popełnić świadomy błąd, aby skierować ewentualne śledztwo na inne tory. Nie
oznacza to wcale, że Myrlin był kłamcą. W końcu
302
wiedział tylko to, co mu wpakowali do mózgu. Zastanawiałem się, czy jedynym powodem
stworzenia Myrlina była chęć przekonania Gwardii Gwiezdnej, że tylko zabijając Myrlina,
zapobiegną zagładzie ludzkości.
Może wszystko to było farsą mającą odciągnąć uwagę od sedna? Może ludzkość ciągle
znajduje się w opałach, zagrożona zemstą Salamandryjczyków w nieokreślonej przyszłości?
Drugi scenariusz, częściowo oparty na pierwszym, był mniej skomplikowany. Założyłem,
ż
e mieszkańcy podziemi potrafili kontrolować rzeczywistość w większym stopniu, niż się
tego domyślali. Przyjmując, że zapamiętany przez panią kapitan przebieg wydarzeń jest
fałszem, dlaczego moje wspomnienia mają być prawdziwe? Może całą tę wiedzę
zaszczepiono mi w taki sam sposób, w jaki spreparowano ludzką przeszłość Myrlina. Nie
powinienem być pewien niczego, co zdarzyło się po pierwszym odurzeniu paralizatorem
umysłu. Wszystko mogło być iluzją. Czy Amara Guur naprawdę zginął? Czy Myrlin
naprawdę żyje? Nie ma sposobu, aby się o tym przekonać. Może nigdy nie byłem w
czeluściach Asgarda? Może nigdy nie byłem poniżej dna szybu Saula?
Skąd mam wiedzieć?
Nie umiałem złożyć tej układanki w całość. Instynkt kazał mi zaufać spostrzeżeniom, które
poczyniłem, wierzyć, że projekt Salamandryjczyków zawiódł, że Myrlin powiedział prawdę,
ale widziałem
303
wielu martwych, których instynkt zawiódł. I jak mu zaufać?
Nie mogłem rozwiązać zagadki i nie umiałem przestać o niej myśleć.
Ostatnie zdanie z jednej z moich ulubionych książek nakazuje nie marnotrawić czasu na
dumanie nad pytaniami bez odpowiedzi. Il faut cultiver notre jar din, mówi Voltaire, jeden z
najmądrzejszych ludzi, którzy kiedykolwiek żyli. Musimy dbać o własny ogródek. Musimy
jak najlepiej wykonywać to, czym aktualnie się zajmujemy.
Prawdopodobnie nigdy nie będziemy potrafili definitywnie odróżnić prawdy od ułudy.
Nieskalane ziarno Absolutnej Pewności w tych warunkach jest ulotne, nieważne jak długą i
ż
mudną drogę obierzesz, aby je pochwycić.
Moja podróż nie skończyła się jeszcze; nawet nie jestem pewny, czy na dobre się zaczęła.
Pod koniec dnia, gdy już słońce zaszło, możesz ocenić dzień.
KONIEC