Sara Craven
Za wszelką cenę
Tłumaczenie:
Monika Łesyszak
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dana zatrzymała samochód na szczycie wzgórza. Z przyjemnością rozprosto-
wała się po podróży z Londynu. Poniżej, w zielonej dolinie, wielki dom leżał ni-
czym kamienny smok, śpiący w promieniach słońca. Na jego widok rozciągnęła
zaciśnięte usta w uśmiechu satysfakcji.
– Wróciłam, żeby tu zostać – wyszeptała. – Tym razem nikt i nic mnie stąd nie
wypędzi. Będziesz mój! – Rzuciła na niego okiem po raz ostatni, wsiadła i ruszy-
ła w dół po zboczu w stronę Mannion.
Wiedziała, że nie zastanie chimerycznej Serafiny Latimer, czarująco uśmiech-
niętej, póki ktoś jej nie rozgniewa. Wróciła do ukochanych Włoch, oczywiście
w towarzystwie ciotki Joss.
Dana odbyła długą drogę od czasu, gdy opuściła to miejsce jako zagubiona sie-
demnastoletnia siostrzenica służącej, zdana na cudzą łaskę. Po siedmiu latach
wracała jako ceniona, dobrze opłacana agentka londyńskiej agencji nieruchomo-
ści. Lata mozolnej wspinaczki po drabinie społecznej dużo ją nauczyły. Pomogła
wielu osobom spełnić marzenia. Teraz uznała, że najwyższa pora zrealizować
własne. Lecz o Mannion nie tylko marzyła. Niezależnie od przepisów prawnych
stanowiło jej naturalne, przynależne dziedzictwo. Dawno temu przysięgła sobie,
że odzyska je bez względu na koszty i konsekwencje. Upływ lat tylko utwierdził
ją w tym postanowieniu.
Przejechała przez wysoką bramę z kutego żelaza i długi podjazd pomiędzy
trawnikami i klombami. Ponieważ przed głównym wejściem już parkowały samo-
chody, skierowała swojego peugeota ku najbliższemu wolnemu miejscu. Wysia-
dła, przystanęła na chwilę, żeby obejrzeć pozostałe pojazdy, wyrównać przyspie-
szony oddech i wygładzić spódnicę przed wyjęciem torby podróżnej z bagażnika.
Ledwie ruszyła ku wejściu, w progu stanęła pulchna kobieta w schludnej, ciem-
nej sukience.
– Panna Grantham? – spytała uprzejmym tonem. – Jestem Janet Harris. Zabio-
rę pani bagaż i odprowadzę do pokoju.
Dana pomyślała, że pewnie zna drogę lepiej od gosposi. Nie zliczyłaby, ile razy
dreptała za ciotką Joss, sprawdzając, czy wszystko zostało należycie przygoto-
wane na przyjęcie gości. Czasami pozwalano jej postawić kwiaty w sypialniach.
Ciekawe, czy ktoś dla niej zadał sobie taki trud? Wkrótce poznała odpowiedź,
niestety przeczącą. Na domiar złego przydzielono jej najmniejszy z pokoi gościn-
nych, w najdalszej części domostwa, z widokiem na zbocze ponad zaroślami,
gdzie stała letnia altana, ostatnia rzecz, jaką chciałaby oglądać.
Miała nadzieję, że już nie istnieje, choć nadal budziła żywe, aczkolwiek wielce
kłopotliwe wspomnienia. Przypuszczalnie jednak nie ulokowano jej tu ze wzglę-
du na widok. Nie wątpiła natomiast, że celowo wybrano pokój z wyblakłymi ta-
petami i przetartym dywanem, żeby dać jej do zrozumienia, gdzie jest jej miej-
sce.
Nic nie szkodzi – powiedziała sobie na pociechę. Zobaczymy, kto wygra
w ostatecznym rozrachunku.
– Łazienka jest na końcu korytarza – poinformowała pani Harris niemal prze-
praszającym tonem. – Ale za to do pani wyłącznej dyspozycji – dodała. – Panna
Latimer prosiła, żeby przekazać, że zaprasza na herbatę do salonu.
Danę nieco rozbawiło tak formalne zaproszenie, nietypowe dla Nicoli. Ale
może krępowało ją pełnienie obowiązków gospodyni.
Nie miała wiele do rozpakowania prócz dwóch sukienek na najbliższy wieczór
i przyjęcie następnego dnia. Powiesiła je w szafie, tak wąskiej jak pojedyncze
łóżko. Rozczesała włosy, odświeżyła makijaż i popatrzyła na siebie w lustrze
równie krytycznie, jak obejrzą ją za chwilę na dole.
Dobrze ostrzyżone, jasnobrązowe włosy z kasztanowymi pasemkami opadały
na ramiona. Dyskretny makijaż podkreślił zieleń oczu i wydłużył podkręcone
rzęsy. Zaokrąglona we właściwych miejscach sylwetka wyszczuplała dzięki gim-
nastyce i lekcjom tańca. Kosztowały niemało, ale uznała, że cel uświęca środki.
Dziesięć dni wcześniej Nicola powitała ją spontanicznym okrzykiem:
– Cudownie znów cię widzieć! Wyglądasz oszałamiająco.
Znacznie przesadziła, ale komplement dodał Danie otuchy.
Po chwili uważnej obserwacji spostrzegła, że nie tylko jej pokój wymaga re-
montu. Cały dom wyglądał na zapuszczony. Najwyraźniej nie sprzątano go tak
dokładnie jak za czasów ciotki Joss. Meble i podłogi już nie błyszczały, wnętrza
nie pachniały lawendą i pszczelim woskiem. Gdzieniegdzie wisiały pajęczyny,
jakby nikomu nie zależało na utrzymaniu wysokiego standardu. Ale nic dziwne-
go, skoro zabrakło gospodyni.
W gruncie rzeczy Serafina Latimer nie miała wielkiego wyboru. Odkąd posta-
nowiła przekazać posiadłość jako darowiznę starszemu bratu Nicoli, Adamowi,
żeby uniknąć podatku spadkowego, rzadko pozwalano jej odwiedzić dawne miej-
sce zamieszkania. Od tamtej chwili minęło siedem lat, koniecznych do uzyskania
pełnego tytułu własności przez nowego właściciela. Ciotka Joss wyjaśniła jej całą
procedurę ze szczegółami. Uprzedzając ewentualne dociekania czy próby prote-
stu, dodała na koniec:
– Tak więc nie pozostaje ci nic innego, jak raz na zawsze wybić sobie z głowy
niedorzeczne mrzonki.
Lecz Dana wciąż zadawała sobie pytanie, dlaczego jej dziedzictwo oddano lek-
ką ręką dalszemu krewnemu. Wolała nie uświadamiać ciotki, że nie zamierza
złożyć broni. Przysięgła sobie, że teraz nikt jej już nie powstrzyma. A kiedy od-
zyska nieszczęsne, zaniedbane Mannion, nie odda go nikomu.
Podchodząc pod drzwi salonu, nie pochwyciła spodziewanego szmeru rozmów,
co ją tak zaskoczyło, że przystanęła w progu. Widok staromodnych obitych kre-
tonem sof i brokatowych zasłon jakby przeniósł ją w przeszłość.
W tej samej chwili uświadomiła sobie, że źle zrozumiała informację gosposi.
Przy stole czekała na nią inna, znacznie starsza panna Latimer – Mimi, ciotka
Nicoli. Obcisła jedwabna sukienka niekorzystnie podkreślała krągłą sylwetkę.
Rozjaśnione włosy przypominały srebrny hełm. Zaciśnięte usta nie wróżyły nic
dobrego.
– Zaskoczyło mnie twoje przybycie – zagadnęła z wyraźną dezaprobatą, wska-
zując Danie krzesło. – Nie przypuszczałam, że nadal pozostajecie z Nicolą
w kontakcie, w dodatku tak bliskim.
– Dzień dobry, panno Latimer – odrzekła Dana z uprzejmym uśmiechem. – Nie-
stety ostatnio jej nie widywałam. Ale z pewnością pamięta pani, że chodziłyśmy
razem do szkoły.
– Trudno zapomnieć, jak raptownie zakończyłaś edukację. Niezbyt pięknie po-
dziękowałaś Serafinie za jej dobroć – wypomniała Mimi, wręczając jej filiżankę
słabiutkiej herbaty.
– Być może obydwie doszłyśmy do wniosku, że dość już dla mnie zrobiła i że
najwyższy czas, żebym stanęła na własnych nogach – odrzekła Dana lodowatym
tonem.
Omal nie dodała, że nie potrzebowała łaski. Zależało jej tylko na tym, żeby Se-
rafina uznała ją za wnuczkę.
– Ta kwestia nie podlega dyskusji – prychnęła panna Latimer, podsuwając jej
talerz kanapek, mniejszych niż palec dziecka.
Prócz nich i herbatników nic więcej nie stało na stole. Dana pamiętała, że kie-
dy przyjeżdżała tu na wakacje, zastawiano go chrupiącymi rogalikami, plackami,
ciastem czekoladowym z bitą śmietanką i dżemem truskawkowym. Serafina czę-
stowała je tymi pysznościami, delikatnie wypytując dziewczynki o postępy w na-
uce.
– Czy twoja matka nadal mieszka w Hiszpanii? – przywróciło ją do teraźniej-
szości pytanie starszej pani.
– Tak – ucięła krótko obojętnym tonem.
– Podobno ty też dobrze sobie radzisz. Słyszałam, że usiłujesz sprzedać Nicoli
i Eddiemu nieprzyzwoicie drogie mieszkanie.
– Pokazałam im wyjątkowo piękne w zaproponowanych przez nich samych gra-
nicach cenowych – skorygowała Dana. – Bardzo im się spodobało.
– Dziwne, że właśnie tobie powierzono oprowadzenie ich.
– Przez szczęśliwy przypadek. – Przemilczała, ile wysiłku i manipulacji koszto-
wało ją otrzymanie tego zadania. – Gdzie Nicola?
– Pokazuje Eddiemu i rodzicom miejscowy kościół – odburknęła panna Latimer.
– Dziwny kaprys, żeby brać ślub na wsi tylko w obecności rodziny, najbliższych
przyjaciół i miejscowych parafian, zamiast urządzić wystawne wesele w Londy-
nie. W ten sam sposób postanowili zorganizować sobotnie przyjęcie. Bóg wie, co
Marchwoodowie sobie pomyślą. Próbowałam przywołać ją do rozsądku, ale ja-
kimś cudem zdołała przekonać narzeczonego do swojego pomysłu. Najgorsze,
że ten kuzyn Serafiny, Belisandro, stanął po jej stronie. Zawsze jej ulegał i nakła-
niał do nieposłuszeństwa. Dziwne, że sam się z nią nie ożenił.
Serce Dany na moment przestało bić. Zwilżyła zaschnięte usta zimną już,
słomkową herbatą. Kiedy przemówiła, zdołała nadać głosowi obojętny ton.
– Zac Belisandro nie wygląda na człowieka marzącego o założeniu rodziny.
Obecnie przebywał za oceanem, co najwyraźniej nie przeszkadzało mu znowu
mieszać się w sprawy Latimerów.
– Miejmy nadzieję, że ojciec przywoła go do rozsądku, zanim się zestarzeje.
Ale to nie moja sprawa. Ani twoja – dodała pospiesznie.
– Racja – przytaknęła Dana. – Plotki nie przynoszą nic prócz szkody.
Po ostatnim zdaniu zapadła taka cisza, jakby rozmówczyni oczekiwała pytania
o Adama. Lecz prędzej by piekło zamarzło, niż Dana by je zadała, zwłaszcza
Mimi Latimer.
Zresztą wkrótce go zobaczy. Z przyjemnością przywołała wspomnienie rozwi-
chrzonych jasnych włosów, niemal chłopięcej urody, zniewalającego uśmiechu
i wesołych zmarszczek w kącikach oczu. Każda chętnie by za niego wyszła, na-
wet gdyby nie wnosił do małżeństwa majątku. Dlatego powtarzała sobie w kół-
ko, że jego urok osobisty usprawiedliwia jej plany. Mimo to musiała zmobilizo-
wać siłę woli, by tego czarującego obrazu nie przesłonił wizerunek innej twarzy,
poważnej, niemal surowej, o oliwkowej cerze, wyrazistych rysach i ciemnych
oczach, nieprzeniknionych jak bezgwiezdna, zimowa noc. Odstawiła ostrożnie fi-
liżankę z niedopitą herbatą na stół.
– Było mi miło, ale potrzebuję odpoczynku po podróży – oznajmiła, zanim
z przelotnym uśmiechem wyszła na taras przez przeszklone drzwi.
Tam przystanęła, jakby podziwiała równiutko przystrzyżone trawniki, podczas
gdy jej mózg powtarzał jak echo imię i nazwisko: Zac Belisandro. Jedyny dzie-
dzic międzynarodowego imperium obecnie z powodzeniem prowadził interesy
w Australii i na Dalekim Wschodzie. Jego sukcesy obrosły legendą. Prasa pisała,
że przewyższył bogactwem mitycznego króla Midasa. Lecz Dana bynajmniej go
nie podziwiała. Wręcz przeciwnie: uważała za wroga. Bowiem to on przed sied-
miu laty spowodował jej wygnanie z Mannion. Gdyby nie przebywał tysiące kilo-
metrów stąd, znowu próbowałby ją przepędzić.
Tłumaczyła sobie, że nie warto go wspominać. Lepiej myśleć o Adamie. Jednak
mroczny cień Zaca Belisandra wciąż wisiał nad jej głową. Mimo upału zadrżała.
Błagała Niebiosa, by nie postawiły go znowu na jej drodze, przynajmniej dopóki
nie dopnie swego, póki nie będzie za późno, by po raz drugi mógł pokrzyżować
jej plany, póki nie wyjdzie za Adama Latimera i nie odzyska należnej schedy.
Gdyby jej ojciec, syn Serafiny, kapitan Jack Latimer, nie został zabity w zasadz-
ce w Irlandii Północnej, poślubiłby jej matkę, nie zważając na opinię Serafiny.
Nie pozwoliłby, żeby jego ukochaną odesłano z niczym w hańbie i niełasce.
Przeszła przez taras i trawnik ku zaroślom. Odkąd w dzieciństwie przybyła do
Mannion, stanowiły jej ulubioną kryjówkę, gdzie mogła na osobności wypłakać
tęsknotę za matką. Ciotka Joss była dla niej dobra, ale zbyt zajęta, by poświęcić
jej więcej czasu. Wychowywała ją z obowiązku, ponieważ sumienie nie pozwoli-
łoby jej zostawić małej siostrzenicy na pastwę losu podczas częstych i długo-
trwałych pobytów jej matki w szpitalu.
Dana większość czasu spędzała tu samotnie, lecz inaczej niż dawniej, na klęcz-
kach przed zamkniętym na klucz pokojem, z którego dochodził płacz mamy. Po-
czucie osamotnienia nie opuszczało jej jednak nawet w tych okresach, gdy Linda,
coraz słabsza, coraz bardziej zaniedbana, zabierała ją do kolejnego ciasnego
mieszkania, wypełniała jakieś papiery i przysięgała odwiedzającym ją urzędnicz-
kom, że tym razem podejmie wysiłek, że zrobi wszystko dla dobra córeczki
i własnego. Dana, choć jeszcze maleńka, chyba jako jedyna przewidywała, że nie
da rady dotrzymać słowa.
Już wtedy w jej sercu i umyśle na dobre zagościło Mannion.
– Nasz dom – szeptała jej Linda do ucha na dobranoc we wspólnym łóżku. –
Nasze zabezpieczenie, nasza przyszłość. Odebrano nam go, ponieważ byłam tyl-
ko siostrą gosposi. Myślałam, że twoja babcia powita cię z otwartymi ramiona-
mi, gdy do niej przyjdę, że będzie zadowolona, że po Jacku pozostało jego dziec-
ko, że będziemy go razem opłakiwać. Jego śmierć złamała mi serce, jednak to
ona załamała mnie do reszty. Ale z nami nie wygra. Twój ojciec odziedziczyłby
Mannion, więc teraz powinno należeć do nas. Kiedyś je odzyskamy. Powtórz,
proszę, moje słowa, kochanie. Pragnę je usłyszeć.
Tak więc Dana posłusznie recytowała zaspanym głosem:
– Kiedyś odzyskamy Mannion.
Nigdy nie zdołała na długo pocieszyć matki. Wkrótce znów szlochała za za-
mkniętymi drzwiami albo siedziała nieruchomo przy oknie, patrząc w przestrzeń
niewidzącym wzrokiem. Jednak jej zapewnienia wydały oczekiwany plon. Za
każdym razem, gdy ciocia Joss zabierała ją do Mannion, Dana coraz głębiej wie-
rzyła, że posiadłość kiedyś będzie do niej należała.
Pani Brownlow, jedna z energicznych urzędniczek, które odwiedzały Lindę,
przyjeżdżała wtedy do Mannion na regularne konsultacje z ciotką Joss. Dana
czasami słyszała strzępy zdań: „…bardzo trudna sytuacja… to nie wina dziec-
ka… w szkole świetnie sobie radzi, ale brak stabilizacji źle na nią wpływa”.
A ciocia Joss za każdym razem powtarzała:
– To wszystko przez tę niedorzeczną obsesję.
Pewnego dnia pani Brownlow przywiozła pocieszające wieści:
– Linda odzyskuje chęć do życia. Mamy nadzieję, że zmiana otoczenia dobrze
jej zrobi. Czeka na nią z niecierpliwością.
Ciocia Joss wątpiła, czy to dobry pomysł:
– Dwa tygodnie w Hiszpanii? Bez Dany?
– Na razie tak. Zobaczymy, jak sobie poradzi. Później spróbujemy zorganizo-
wać wspólne wakacje.
Dana była im wdzięczna, że jej tam nie wysłały, choć dzieci w wiejskiej szkole
traktowały ją jak obcą z powodu ciągłych wyjazdów i przyjazdów. Nie wiedziała
dokładnie, gdzie leży Hiszpania, ale podejrzewała, że bardzo daleko od Mannion
– jedynego miejsca, w którym pragnęła przebywać i o które zamierzała walczyć.
Za to Linda najwyraźniej dała za wygraną. Po dwóch tygodniach napisała do
siostry, że dostała pracę w barze i postanowiła zostać w Hiszpanii na dłużej. Jej
decyzja wzburzyła urzędniczki zajmujące się jej sprawą, ale ciotka Joss uspoka-
jała, że szansa stabilizacji wyjdzie Danie na dobre.
Dana tęskniła za matką, ale odczuła ulgę, że zdjęto jej z barków ciężar nie-
ustannej rozpaczy Lindy, zwłaszcza że zamieszkała w jej wymarzonym domu.
Miała nadzieję, że z czasem Serafina zmięknie i uzna ją za wnuczkę. A gdy Nico-
la przyjechała na wakacje, zyskała jeszcze przyjaciółkę.
Po burzliwym rozwodzie rodziców sąd przyznał Nicolę i jej brata ojcu. Megan
Latimer zamieszkała w Kolumbii z milionerem, który rozbił rodzinę.
– Sędzia zabronił mi ich odwiedzić, chociaż zeznałam w sądzie, że lubię Este-
bana – narzekała Nicola, gdy Dana oprowadzała ją po ogrodach. – Tata obiecał
nam wakacje na jachcie, ale nie chcę z nim jechać. Słabo pływam i cierpię na
chorobę morską, zabierze więc tylko Adama. Poprosił ciocię Serafinę, żebym
mogła tu zostać.
– To piękne miejsce. Na pewno je polubisz – pocieszała ją Dana.
W letniej kuchni ogrodnik, pan Godstow, napełnił im łubiankę strączkami zielo-
nego groszku, agrestem i malinami. Jadły je razem w szałasie, który Dana zbu-
dowała w zaroślach. Choć pochodziły z różnych środowisk, przyjaźń dwóch osa-
motnionych dziewczynek szybko rozkwitła i przetrwała, póki Zac Belisandro ich
nie rozdzielił.
Lecz gdy Dana odzyska utracone dziedzictwo, odpłaci mu tą samą monetą
i wygna z Mannion. Nie wątpiła, że osiągnie zamierzony cel, który tak długo
przesłaniał jej świat.
Starannie przygotowana strategia przyniosła oczekiwany rezultat. Podczas
oglądania mieszkania Nicola nie kryła radości z ponownego spotkania. Ponieważ
później Eddie musiał wrócić do pracy, zaproponowała, żeby uczciły tę wyjątkową
okazję we dwie. Gdy usiadły przy lampce wina w miejscowym barze, spytała,
czemu Dana opuściła wieś na rok przed ukończeniem szkoły. Najwyraźniej Zac
zataił przed nią powód jej nagłego zniknięcia. Dana również nie zamierzała jej
oświecać.
– Już wcześniej zdecydowałam, że nie pójdę na studia, toteż kiedy otrzymałam
ofertę pracy w Londynie, postanowiłam ją przyjąć – wyjaśniła lekkim tonem.
– Ale dlaczego wyjechałaś bez pożegnania? – dopytywała się Nicola z wyrzu-
tem. – Nie odpowiadałaś na moje listy, chociaż twoja ciocia obiecała, że ci je
przekaże.
Lecz ciocia Joss uważała za swój obowiązek lojalność wobec Serafiny, a nie
skompromitowanej, nieślubnej córki siostry, wygnanej z majątku, zanim wywoła
kolejne kłopoty. Dana wzięła głęboki oddech, zanim odpowiedziała:
– Ponieważ zmieniałam miejsce zamieszkania, pewnie krążą jeszcze pomiędzy
różnymi miastami – skłamała.
– Tym razem nie pozwolę ci umknąć! – zadeklarowała Nicola. – Za dwa tygo-
dnie organizujemy w Mannion zjazd rodzinny, żeby opracować plan ceremonii
ślubnej. Zapraszam cię i nie przyjmę do wiadomości odmowy. Zobaczysz dawne
koleżanki. Jo i Emily zostaną moimi druhnami. Przyjadą ze swoimi chłopakami,
więc ty też możesz zabrać osobę towarzyszącą.
– Obecnie nie mam nikogo.
– Zupełnie jak Adam. Ledwie poznam jego dziewczynę, zaraz ją rzuca dla ko-
lejnej za przykładem Zaca, seryjnego monogamisty.
– Pewnie jeszcze nie spotkał tej jedynej – skomentowała Dana, gotowa zrobić
wszystko, żeby porzucił fatalne nawyki.
Po rozstaniu ogarnęły ją wątpliwości, czy jej plan się powiedzie. Podświadomie
oczekiwała odwołania zaproszenia pod pierwszym lepszym pretekstem. Zamiast
tego odebrała telefon od Eddiego z informacją, że kupią mieszkanie za oferowa-
ną cenę. Dwa dni później Nicola potwierdziła, że ją zaprasza i że wszyscy bar-
dzo chcą ją zobaczyć. Dana nie śmiała zapytać, czy Adam też. Za kilka dni sama
się przekona. Uznała, że najwyższa pora rozpocząć zaplanowaną kampanię.
Dotarła do połowy trawnika, gdy spostrzegła na schodach tarasu nieruchomą
sylwetkę mężczyzny, który najwyraźniej ją obserwował. Czyżby Adam? Nie, ktoś
znacznie wyższy, ciemnowłosy, mroczny jak koszmarny sen. Jej zły duch, Zac Be-
lisandro.
Z niewiadomych powodów nie przebywał na końcu świata, lecz czekał na nią,
tu i teraz.
ROZDZIAŁ DRUGI
Dana wpadła w popłoch, ale nie zamierzała uciekać. Nie pozwoli, by Zac po
raz drugi wygnał ją z majątku. Serafina przebywała daleko stąd, więc tym razem
go nie poprze, nie odsądzi jej od czci i wiary za złamanie ustalonych przez nią
reguł. Przybyła na zaproszenie Nicoli, która z pewnością stanie po jej stronie.
Niemal słyszała, jak będzie mu tłumaczyć:
„Zostaw ją w spokoju, Zac. Pewnie nie ona pierwsza ostrzyła sobie na ciebie
ząbki. Zresztą od tamtego czasu dorosła i zmądrzała”.
Truchlała jednak ze strachu, jak zareaguje, kiedy Zac uświadomi ją, że nie
jego pragnęła, tylko Adama. I tego domu. Jedna uwaga mogła udaremnić jej sta-
rania. Na miękkich nogach weszła po schodach na górę.
Stał tam jak wmurowany, z rękami wspartymi na biodrach i kamiennym obli-
czem, w dopasowanych, grafitowych spodniach z jedwabną nitką. Koszula w tym
samym odcieniu, rozpięta niedbale pod szyją, odsłaniała więcej oliwkowej skóry,
niż chciałaby zobaczyć. Onieśmielał ją, lecz zebrała odwagę, żeby spojrzeć mu
w oczy. Napotkała zimne spojrzenie, twarde jak obsydian. Zmierzył ją wzrokiem
od stóp do głów, po czym stwierdził:
– A jednak wróciłaś. Myślałem, że masz więcej rozsądku.
– Przyjęłam zaproszenie dawnej przyjaciółki. To wszystko – odparła. – A co
u pana, panie Belisandro? Nadal smakuje pan uroki świata?
– Owszem, ale w małych, lekkostrawnych porcjach, co i tobie polecam.
– Apetyt to indywidualna sprawa.
– Twój określiłbym jako wilczy, o ile mnie pamięć nie myli. Jeśli masz ochotę
podyskutować o moim, proponuję jakieś bardziej odosobnione miejsce, na przy-
kład letnią altanę. – Przez chwilę obserwował jej płonące policzki, zanim skinął
głową z nieznacznym uśmiechem: – A więc ta światowa ogłada to tylko pozory,
ale jakże kuszące…
Dana zacisnęła ręce w pięści.
– Co za arogancja! – prychnęła z urazą. – Nic się pan nie zmienił.
Nie miała racji. W wieku trzydziestu dwóch lat był jeszcze bardziej atrakcyjny
niż dawniej. Nawet ona musiała to przyznać. Przeraziło ją to odkrycie. Gdy pod-
szedł bliżej, zmobilizowała całą siłę woli, żeby się nie cofnąć.
– Nie widziałem powodu, aczkolwiek z biegiem lat stałem się bardziej miło-
sierny niż przed siedmiu laty. Dlatego pozwolę sobie na udzielenie ci pewnej
rady: wymyśl jakiś ważny powód, żeby wrócić do Londynu. Możesz zabrać Nico-
lę na lunch, jeżeli obie tego chcecie, ale nie rób sobie żadnych poważniejszych
nadziei. Jeżeli tu zostaniesz, pożałujesz.
Dana jakimś cudem wydobyła ze ściśniętego gardła sztuczny śmiech.
– Jakież to melodramatyczne! Czy w ten sam sposób traktuje pan konkuren-
tów w interesach?
– Nie muszę. Na ogół słuchają głosu rozsądku. Tobie polecam to samo.
– Dziękuję, ale gdybym potrzebowała pańskich rad, poprosiłabym o nie. Na ra-
zie planuję spędzić miły weekend w tym uroczym i wymarzonym otoczeniu, cze-
go i panu życzę.
– Jeżeli szukasz Adama, to jeszcze nie przyjechał. Przybędzie ze swoją naj-
nowszą dziewczyną, Robiną Simmons, słynącą z niepunktualności. Przypuszczal-
nie już się pokłócili. Miejmy nadzieję, że szybko zawrą pokój.
– Przeciwnie niż my. Pewnie nigdy nie dojdziemy do porozumienia – rzuciła
Dana przez ramię na odchodnym.
Ponieważ w jadalni nie zastała nikogo, umknęła bez przeszkód do swojej sy-
pialni, okropnie roztrzęsiona. Dlaczego Nicola nie uprzedziła jej, że spotka tu
Zaca Belisandra?
Odpowiedź przyszła sama, niemal natychmiast: ponieważ nie widziała powodu.
Dla Nicoli Zac był tylko bogatym kuzynem jej ciotki Serafiny i kolegą Adama,
kimś, kogo znała przez większą część życia i komu ufała. Lecz na zaufanie Dany
nie zasłużył. Raz ją stąd wypędził i jasno dał do zrozumienia, że spróbuje po raz
drugi. Z wyraźną satysfakcją poinformował ją, że Adam nie przybędzie sam, ale
ta wiadomość specjalnie jej nie zmartwiła. Jego siostra twierdziła, że często
zmienia dziewczyny, a skoro się już kłócili… pozostało jej tylko sprawić, żeby so-
bie przypomniał, że niegdyś jej pragnął, i zrobić wszystko, by zapragnął jeszcze
bardziej, ponieważ tylko on może jej dać Mannion.
Postanowiła go wprawdzie omotać, ale nie zwieść. Będzie wspaniałą żoną, naj-
lepszą, jaką mógł sobie wymarzyć, doskonałą panią domu, któremu przywróci
dawny blask. Nawet Zac Belisandro będzie musiał to przyznać.
Ostatnia myśl tak ją poraziła, że serce zaczęło jej bić w zawrotnym rytmie. Co
ją obchodziła jego opinia albo czcze pogróżki? Przyjechał tu na krótko. Praco-
wał i mieszkał tysiące mil stąd, więc wkrótce obowiązki wezwą go za ocean.
Wzięła głęboki oddech dla uspokojenia wzburzonych nerwów. Wytłumaczyła
sobie, że nic dziwnego, że zżerają ją nerwy przed ostateczną batalią o spełnie-
nie marzenia powrotu do Mannion. Potrzebowała relaksu dla uspokojenia. Do-
szła do wniosku, że kąpiel i krótka drzemka przed kolacją podziałają kojąco.
Starannie wybrała strój na wieczór: prostą sukienkę o barwie bursztynu z głę-
bokim dekoltem i dyskretnie prowokującym rozcięciem na dole. Założyła do niej
złote kolczyki z bursztynami. Kupiła je za pierwszą prowizję od Jarvisa Stratto-
na dla uczczenia początku prawdziwej kariery zawodowej. Odzyskała wtedy
wiarę w siebie i uwierzyła, że odniesie zwycięstwo tam, gdzie jej matka przegra-
ła. Przysięgła sobie, że dopnie swego, zwłaszcza że małżeństwo z atrakcyjnym,
pełnym uroku Adamem nie wymagałoby szczególnego poświęcenia.
Leżąc w pachnącej kąpieli, spróbowała ocenić własne kształty oczami postron-
nego obserwatora, oczywiście płci męskiej. Usiłowała sobie wyobrazić, jak
Adam odbierze jej nagość. I dziewictwo, które dla niego zachowała. Ta decyzja
wywoływała zdumienie, urazę, a przeważnie gniew chłopaków, z którymi chodzi-
ła na randki przez minionych siedem lat. Ale Adam nie będzie miał powodów do
narzekania.
Po wyjściu z wanny wtarła w skórę balsam do ciała o tak subtelnym aromacie,
że mężczyzna będzie musiał podejść bardzo blisko, żeby go w pełni docenić. Nie
wątpiła, że skusi Adama. Nawet przy jego powodzeniu sprawi, że zapomni o do-
tychczasowych kochankach.
Malowała właśnie rzęsy, gdy Nicola zapukała do drzwi. Popatrzyła z wyraźną
dezaprobatą na ciasny, nędznie urządzony pokoik i przeprosiła, że został jej
przydzielony.
– Kiedy Zac Belisandro zaanonsował swoje przybycie, ciocia Mimi wpadła
w popłoch i oddała mu pokój, który przeznaczyłam dla ciebie. Ponieważ goście
zajęli wszystkie sypialnie, nie miałam gdzie cię przenieść – wyjaśniła z zażeno-
waniem.
– Nic nie szkodzi – rzuciła Dana lekkim tonem. – Więc się go nie spodziewali-
ście?
– Owszem, ale nie w tym tygodniu. Jego ojcu przesunięto termin operacji kar-
diologicznej, więc przyjechał wcześniej, żeby przy nim zostać. Podobno się uda-
ła, więc odetchnął z ulgą.
Dana, która nie zauważyła u Zaca żadnych oznak radości, spytała ostrożnie:
– Nie czuje się w obowiązku jak najszybciej sprawdzić, czy Belisandro Austra-
lasia nie padło podczas jego nieobecności?
– Nie wraca do Melbourne. Czeka w Europie na przejęcie całego interesu, gdy
jego ojciec przejdzie na emeryturę, co pewnie niebawem nastąpi. Będzie zarzą-
dzał przedsiębiorstwem z Londynu, więc będziemy go częściej widywać.
Dana o mało nie zemdlała.
– Rozumiem – wykrztusiła, gdy odzyskała mowę. – Jak przebiegła wizyta w ko-
ściele?
– Wspaniale. Z całą pewnością weźmiemy ślub na wsi, choć nie wiem, co powie
tata.
– Przyjedzie na wesele?
– Tak. Niestety przywiezie ze sobą upiorną Sadie.
Dana posłała jej współczujące spojrzenie. Pamiętne wakacje na jachcie prze-
wróciły życie Nicoli i Adama do góry nogami. Francis Latimer stwierdził, że od-
nalazł swoje życiowe powołanie. Ku przerażeniu całej rodziny porzucił stałą pra-
cę w mieście, kupił upadające przedsiębiorstwo żeglugowe na greckich wyspach
i ciężką pracą doprowadził je do rozkwitu. Tam też poznał Sadie, Australijkę, za-
trudnioną w jednym z biur podróży dających mu zlecenia. Wakacyjny romans
przetrwał zimę i kolejne lata.
Hałaśliwa, ekspansywna Sadie była pewna, że dzieci jej Frankiego wkrótce
zaczną jeść jej z ręki. Ponieważ nie spełniły jej nadziei, żywiła do nich urazę
i przemieniała rodzinne wakacje w koszmar. Dlatego Nicola z Adamem zaczęli
przyjeżdżać do Mannion, podczas gdy ich ojciec spędzał zimy w Queensland,
gdzie wynajmował turystom jachty wraz z Craigiem, bratem Sadie.
– Przynajmniej go znowu zobaczysz – pocieszyła. – Czy otrzymujesz jakieś wia-
domości od mamy?
– Od czasu do czasu pisze, że jest szczęśliwa i że już tam zostanie. A twoja?
– Podobnie, tyle że ciocia Joss filtruje informacje.
Wyglądało na to, że córka za bardzo przypomina Lindzie życiowe porażki,
żeby zechciała utrzymywać bezpośredni kontakt. Danie doradzono, żeby zaak-
ceptowała jej decyzję i zaczekała, aż matka sama znajdzie do niej drogę, o ile to
kiedykolwiek nastąpi.
Żywiła jednak cichą nadzieję, że kiedy odda jej Mannion, pozna ją taką, jaką
była, zanim zginął Jack Latimer, nie odtrąconą i wzgardzoną przez niedoszłą te-
ściową, lecz wesołą, pracowitą, pełną marzeń i nadziei jak wtedy, gdy pomagała
zarządzać gospodą Pod Królewskim Dębem, ponieważ żona gospodarza piła.
Betty Wilfrey, kucharka, nazywała ją duszą tego miejsca.
– Radziła sobie ze wszystkim: na recepcji, w barze, przy przygotowaniu pokoi
– zapewniła. – Po jej odejściu życie tam zamarło. Nic dziwnego, że Bob Harvey
sprzedał hotel i wyjechał przed upływem roku.
Dana pomyślała ze smutkiem, że od tamtych czasów minęło wiele lat.
– Czy nie powinnyśmy już schodzić na dół? – spytała przez ściśnięte gardło.
– Chyba tak. Kolację podadzą z niewielkim opóźnieniem, ponieważ Adam do-
piero przyjechał, bez Robiny i w dodatku wściekły, bo się pokłócili. Musiałam mu
przypomnieć, że to mój dzień, nie jego – dodała Nicola z chmurną miną.
– Może ta kłótnia tak bardzo go zdenerwowała, ponieważ mu na niej zależy –
podsunęła Dana z ociąganiem.
– Nie sądzę. Zależy mu tylko na tym, żeby robić, co mu się żywnie podoba.
Przed kolacją podano szampana na tarasie. Nalewał go Zac Belisandro, ubra-
ny w nienaganny szary garnitur i jedwabny rubinowy krawat.
Gdy Dana odbierała od niego kieliszek, bez żenady zajrzał jej w dekolt. Jego
natrętne spojrzenie obudziło wspomnienia, których wolałaby nie przywoływać.
Dlatego chętnie podeszła do szkolnych koleżanek, Joanny i Emily, żeby poznać
ich narzeczonych. Później Eddie przedstawił ją rodzicom, przystojnej, siwej pa-
rze, wyraźnie zachwyconej zarówno zaręczynami syna, jak i sobą nawzajem.
Z anielską cierpliwością wysłuchali narzekań Mimi Latimer na nieobecność Ro-
biny i wynikającą z niej konieczność przesadzenia gości przy stole.
– To bez znaczenia – pocieszyła ją pani Marchwood. – Przecież to tylko rodzin-
na kolacja w gronie najbliższych.
Panna Latimer z ociąganiem przyznała jej rację, ale znaczące spojrzenie na
Danę mówiło całkiem coś innego. Lecz cóż znaczyły humory starszej pani wobec
pojawienia się przybysza, który właśnie nadszedł w jasnym, płóciennym garnitu-
rze i koszulce bez kołnierzyka, błękitnej jak jego oczy? Promienny uśmiech
świadczył o tym, że szybko zapomniał o kłótni lub zdołał opanować emocje. Na
widok Dany przystanął w pół kroku i zrobił wielkie oczy.
– Nie do wiary! – wykrzyknął. – Nicola, ty diablico, dlaczego mnie nie uprze-
dziłaś? Czy to ta niespodzianka, którą obiecałaś? – Podszedł do Dany z szerokim
uśmiechem i ujął obie jej dłonie. – Skąd wyskoczyłaś po tylu latach? Właściwie
po ilu?
Dana mogłaby mu podać dokładną datę, co do godziny i minuty, ale Mimi Lati-
mer skłoniła ją do odparcia pokusy:
– Sprzedaje w Londynie mieszkania o zawyżonych cenach, w tym jedno Nicoli
i Edwardowi. Mam nadzieję, że je obejrzeli.
– Bardzo dokładnie, zanim złożyli ofertę – odparowała Dana szorstkim tonem.
– Cześć, Adamie. Miło cię widzieć.
– A więc robisz karierę. Często się zastanawiałem, na kogo wyrośniesz.
Danę kusiło, żeby zapytać, dlaczego w takim razie nie próbował jej odnaleźć,
ale zamiast tego rzuciła od niechcenia:
– Nie przebywałam daleko. Mimo to żadne słowa nie wyrażą, ile dla mnie zna-
czy powrót do miejsca, z którym łączy mnie tyle wspomnień.
– Jeszcze szampana? – zaproponował Zac Belisandro, który podszedł nie wia-
domo kiedy, cichutko jak duch. – Warto uczcić to radosne spotkanie po latach.
Napełnił odstawiony przez Danę kieliszek, pewnie w nadziei, że za dużo wypi-
je i popełni jakieś głupstwo. Nie zamierzała dać mu tej satysfakcji. Tylko czeka-
ła, aż odwróci głowę, żeby gdzieś wylać zawartość, ale nie dał jej okazji. Nie
deptał jej wprawdzie po piętach, ale przez cały czas przebywał gdzieś w pobliżu.
Czy w ogóle kiedykolwiek odszedł z jej życia? Postanowiła jednak, że tego wie-
czora sobie z nim poradzi. Wprawdzie nie będzie mogła go stąd wygnać, póki
nie zostanie gospodynią, ale wyrzuci go z głowy raz na zawsze.
Ostrożnie sączyła szampana, jedząc chłodnik z ogórków i gotowane filety
z soli. Wypiła kieliszek czerwonego wina dopiero do smakowicie upieczonych że-
berek wołowych. Posadzono ją pomiędzy narzeczonymi druhen, Gregiem i Chri-
sem, daleko od Adama, ale na tyle blisko panny Latimer, że słyszała jej narzeka-
nia:
– Jaka szkoda, że Robina nie przyjechała. Niepunktualność bywa irytująca, ale
podobno sama Królowa Matka w młodości nie grzeszyła punktualnością.
Dana ledwie powstrzymała śmiech na widok niezadowolonej miny Adama. Spo-
ważniała natychmiast, gdy pochwyciła z naprzeciwka badawcze spojrzenie ciem-
nych oczu Zaca. Patrzyła w nie jak zahipnotyzowana. W końcu przygryzła wargę
i zmobilizowała całą siłę woli, żeby zwrócić wzrok na talerz, tylko po to, żeby
stwierdzić, że do reszty straciła apetyt. Nie mogła sobie pozwolić na ryzyko na-
wiązania z nim jakiejkolwiek, choćby krótkotrwałej, nic nieznaczącej więzi, któ-
ra mogłaby pokrzyżować jej plany. Z ulgą zwróciła głowę ku Chrisowi, który wła-
śnie do niej przemówił:
– Cóż za zadziwiający dom, jak ze starych powieści. Ma nawet stół bilardowy.
O ile dobrze zrozumiałem, dorastałyście tu razem z Nic?
– Niezupełnie – sprostowała panna Latimer oschłym tonem. – Ciotka Dany pra-
cowała tu jako gosposia.
Dana wysiłkiem woli zdołała nadać głosowi beztroski ton, gdy potwierdziła:
– Owszem. Myślę, że właśnie jemy jej wersję kremu cytrynowego z likierem.
Musiała zostawić przepis następczyni.
– Było ich kilka – skorygowała Mimi Latimer. – W dzisiejszych czasach nieła-
two znaleźć godnych zaufania pracowników. Ludzie nie wiedzą, gdzie ich miej-
sce.
– Moim zdaniem obecnie przeważnie sami je wybierają – odparowała Dana.
– Adam twierdzi, że przekształcił dawną oranżerię w basen – wtrącił pospiesz-
nie Greg, żeby rozładować atmosferę.
Dana nie wierzyła własnym uszom. Oranżeria była dumą i radością Serafiny.
Czy znała zamiary Adama, kiedy przekazywała mu dom? Jeżeli tak, to jak mogła
pozwolić na coś takiego? Gdybym przy nim była, odwiodłabym go od tego zamia-
ru, pomyślała.
– Po co komu oranżeria? Nie pamiętam z niej ani jednej pomarańczy, dlatego
uznałem, że z basenu będzie więcej pożytku i przyjemności – wyjaśnił Adam.
Praktyczne, ale przygnębiające – skomentowała Dana w duchu. Osobiście wo-
lałaby, żeby zlikwidował letni domek. Chris spostrzegł, że zadrżała.
– Zimno ci? – zapytał z niedowierzaniem.
– Nie. Rozbolała mnie głowa – skłamała pospiesznie. – Pewnie nadchodzi bu-
rza.
Ironiczny uśmieszek Zaca, przelotny jak wymyślona przez nią błyskawica, po-
wiedział Danie, że dla niej już nadeszła.
ROZDZIAŁ TRZECI
Po kolacji panowie poszli do sali bilardowej, a panie na kawę do salonu, żeby
przedyskutować plan ceremonii ślubnej.
Dana pojęła, że nie będzie miała okazji porozmawiać z Adamem na osobności,
zwłaszcza że Zac krążył za nim jak cień. Przeprosiła więc i wróciła do sypialni.
Tam ze zdziwieniem stwierdziła, że faktycznie dokucza jej ból głowy, który przed
chwilą zmyśliła. Tłumaczyła sobie, że to skutek napięcia. Wiedziała, kto je spo-
wodował. Na domiar złego w pokoju mimo otwartych okien panowała nieznośna
duchota. Zasnęła dopiero po dwóch tabletkach przeciwbólowych, znalezionych
w apteczce w łazience, ale nie na długo.
Wkrótce obudził ją grzmot i bębnienie deszczu o szyby. Uznała to za przestro-
gę, żeby na przyszłość nie wywoływać wilka z lasu.
Przewidywała, że burza nie pozwoli jej zasnąć, pewnie aż do rana, właśnie te-
raz, kiedy potrzebowała porządnego wypoczynku przed nadchodzącym dniem.
Nie przywiozła żadnej książki, ale w dawnym gabinecie Serafiny powinny leżeć
gazety i czasopisma. Wstała, zamknęła okno, narzuciła szlafrok na koszulę noc-
ną i zeszła na dół. Widocznie burza nie obudziła nikogo prócz niej, bo w całym
domu panowała cisza. Otworzyła drzwi gabinetu, podeszła do biurka i zapaliła
lampkę.
– Buongiorno – powitał ją uprzejmie Zac.
Dana krzyknęła z przestrachu i raptownie odwróciła głowę. Zac siedział
w głębokim fotelu przy pustym kominku, całkowicie ubrany, nie licząc płaszcza
i krawata, które leżały na podłodze.
– Co pan tu robi? – spytała drżącym głosem.
Zac wstał i leniwie przeczesał ręką włosy.
– Potrzebowałem chwili samotności na przemyślenia. Prawdopodobnie zasną-
łem, ale obudziła mnie burza, którą wywołałaś, moja mała czarownico. Zostałem
więc, żeby popatrzeć na błyskawice. Wspaniały widok. A ty dlaczego zeszłaś na
dół? Żeby zatańczyć na deszczu?
– Bardzo zabawne – odburknęła, biorąc pierwszą lepszą kolorową gazetę. –
Dobranoc. Nie będę pana więcej niepokoić.
– Obydwoje wiemy, że to nie takie proste.
– Nic mi o tym nie wiadomo – mruknęła, świadoma, że mierzy ją wzrokiem od
stóp do głów. Pożałowała, że nie wzięła grubszego szlafroka albo nie została
w pokoju.
– Więc przemyśl to teraz.
W tym momencie kolejna błyskawica przecięła niebo. Zaraz potem zgasło
światło. Zostali w kompletnych ciemnościach.
– Co się stało? – wyszeptała z przestrachem.
– Nic nadzwyczajnego. Awaria elektryczności, co tutaj często się zdarza, jak
zapewne pamiętasz.
Owszem, pamiętała, co nie znaczy, że sobie tego życzyła akurat w tym momen-
cie.
– Lepiej wrócę do siebie.
– Po co ten pośpiech? W końcu już przebywałaś ze mną w ciemnościach – przy-
pomniał.
Trudno było o tym zapomnieć! Nie mogła sobie pozwolić na powtórkę. Przy-
sięgłaby, że Zac nie zrobił ani kroku w jej stronę, ale coraz mocniej odczuwała
jego bliskość. Odnosiła wrażenie, że jeśli natychmiast nie umknie, zaraz zabrak-
nie jej powietrza. Ruszyła w kierunku drzwi, lecz zaplątała nogę w rzucony na
podłogę płaszcz i straciła równowagę. Zac złapał ją natychmiast, zamknął w ob-
jęciach, przyciągnął do siebie i mocno przytrzymał. Czuła jego ciepło i nikły za-
pach wody kolońskiej, tej samej, której używał przed laty. Dana wpadła w po-
płoch.
– Niech mnie pan puści, do jasnej cholery – wydyszała, drapiąc go po twarzy.
Zac zaklął pod nosem, zanim opuścił ręce i odstąpił do tyłu. Gdy kolejna bły-
skawica rozświetliła pomieszczenie, pomknęła wprost ku drzwiom i dalej przez
szeroki hol ku schodom, niepewna, czy nie podąża za nią bezszelestnie w kom-
pletnych ciemnościach i czy zdoła wydobyć krzyk z gardła, jeśli złapie ją za ra-
mię. Nie wiedziała, jak by wyjaśniła swoje zachowanie, skoro prawdziwe wyja-
śnienie musiało na zawsze pozostać tajemnicą.
Dobiegła do sypialni, zamknęła drzwi, przekręciła klucz, padła na łóżko i owi-
nęła się w kołdrę wraz z głową. Leżała bez ruchu, czekając aż puls i oddech
wrócą do normy, rozedrgana, bezbronna wobec myśli i wspomnień, które wciąż
powracały, choć usilnie próbowała wyrzucić je z pamięci.
Przyszło jej do głowy, że może prędzej odzyska spokój, jeśli pozwoli myślom
wrócić w przeszłość.
Tamtego lata nie powinna była przyjechać do Mannion. Ciocia Joss odwiedziła
ją w szkole i nieśmiało przedstawiła inną alternatywę:
– Moja znajoma z biura pośrednictwa pracy znalazła ci zajęcie. Niejaka pani
Heston potrzebuje dziewczyny do pomocy przy ośmioletniej dziewczynce i trzy-
letnich bliźniakach. Będziesz traktowana jak członek rodziny, a pani Heston po-
może ci odrobić prace zadane w szkole na wakacje.
– Nie chcę spędzić lata u obcych! – zaprotestowała Dana. – Nicola zaprosiła
mnie do Mannion. Przyjedzie mnóstwo ludzi. Będą urządzać przyjęcia, w tym
z okazji urodzin Adama.
– Dziękuję za przypomnienie, ale doskonale znam ich plany. W końcu to na
mnie spadnie cały ciężar przygotowań.
– Gdybyś zabrała mnie ze sobą, pomogłabym ci.
– To zły pomysł. W dzieciństwie stanowiłaś świetne towarzystwo dla Nicoli, ale
kiedy dorośniecie, będziecie prowadzić odmienne życie, zwłaszcza kiedy pani
Latimer przekaże dom Adamowi.
Dana zdawała sobie z tego sprawę, odkąd usłyszała, że roszczenia jej matki
ponownie zostały odrzucone, czego nigdy nie zaakceptuje.
Nocą, w łóżku, rozważała wszelkie możliwe scenariusze, ale każdy prowadził
w końcu do Adama. Nigdy nie liczyła na to, że zauważy szkolną koleżankę sio-
stry, ale dwa lata wcześniej za sprawą Nicoli zwrócił na nią uwagę. Podczas
przerwy semestralnej przyjechał z paczką kolegów i zorganizowali turniej teni-
sowy. Nicola natychmiast odrzuciła propozycję wspólnej gry z bratem.
– Poproś Danę – doradziła. – Gra w szkolnej drużynie sto razy lepiej niż ja.
Jeżeli Adama zaskoczyła propozycja zagrania z siostrzenicą służącej, w żaden
sposób nie okazał zdziwienia. Z wdzięczności dała z siebie wszystko i w efekcie
przeszli do następnej rundy.
– Powinniście wygrać, ale za dużo piłek wpuściłeś w siatkę i nie zdołałeś odbić
– skomentował Zac, który przyszedł obejrzeć finał.
Zdenerwował Danę. Drażniło ją, że kuzyn Serafiny, dynamiczny i bezwzględny
przedsiębiorca, traktuje świat, jakby został zaprojektowany dla jego przyjemno-
ści. Unikała go, kiedy przebywał w Mannion, a bywał tam często.
– To nie jego wina – stanęła w obronie Adama. – Adam wie, że wolej to moja
słaba strona i próbował mnie chronić.
Zapadła cisza. Zac uniósł brwi, po czym wymamrotał:
– Rozumiem. Serafina prosiła, żeby przypomnieć, że podadzą herbatę na tara-
sie.
– Doskonale, moja tarczo obronna – zwrócił się Adam do Dany, otaczając ją ra-
mieniem. – Nie graliśmy wprawdzie w Wimbledonie, ale zasłużyliśmy na herbatę
i truskawki ze śmietaną.
Dana z chęcią przyjęła zaproszenie. Tego lata nie zawsze była jego partnerką,
ale wystarczająco często, żeby z radością oczekiwać jego wizyt podczas wakacji
i ferii i czekać, aż obdarzy ją uśmiechem. Zanim ukończyła siedemnaście lat,
dziecięca pulchność, pryszcze i tłuste włosy znikły bezpowrotnie. Adam zauwa-
żył, że stała się kobietą, bo patrzył na nią przeciągle, z wyraźnym zainteresowa-
niem. Przypieczętował swoje odkrycie pocałunkiem pod jemiołą, dłuższym i głęb-
szym niż nakazuje obyczaj.
– Moja słodka Dano! – westchnął, gdy odchylił głowę. – Jesteś pełna niespo-
dzianek. Chcę je wszystkie zgłębić. – Po ostatnich słowach pospiesznie ją puścił,
gdy usłyszał głosy nadchodzących osób.
Magiczna chwila przeminęła, ale obiecał następne, co ją ogromnie cieszyło.
Może w Wielkanoc…
Lecz w ferie wiosenne nie odwiedził Mannion.
– Wyjechał surfować do Kornwalii z Zakiem i paczką przyjaciół – wyjaśniła Ni-
cola lekkim tonem.
Intuicja podpowiedziała Danie, że nie w ściśle męskim gronie. Wiedziała od
Nicoli, że miał dziewczyny w Londynie, ale żadnej nie zabrał do Mannion.
– Ponieważ ciocia Serafina nie pozwoliłaby im zamieszkać razem pokoju – za-
chichotała Nicola. – Wyznaje żelazne zasady, a Adam za żadne skarby nie chciał-
by jej podpaść, zwłaszcza teraz.
Dana nie rozumiała, co to za szczególny czas, póki ciocia Joss nie wyjaśniła jej,
że Serafina przepisała mu Mannion. Wtedy Dana opracowała plan działania tyl-
ko po to, żeby usłyszeć, że utknie na osiem tygodni w obcym domu z trójką dzie-
ci. Tylko cud mógł ją wybawić z opresji.
Choć trudno uznać wizytę w gabinecie dyrektorki szkoły za cudowne wydarze-
nie, wyszła stamtąd niemal tanecznym krokiem.
– Córeczki Hestonów zachorowały na ospę wietrzną i cała rodzina podlega
kwarantannie. Nie pojadę do nich, ponieważ nie przeszłam wiatrówki – relacjo-
nowała Nicoli.
– Dzięki Bogu! – westchnęła przyjaciółka. – Lato bez ciebie byłoby okropne,
a tak zorganizujemy sobie wspaniałe wakacje.
Dana nie wątpiła, że czekają ją cudowne dni – z Adamem. Czas pokazał, jak
bardzo się myliła.
Burza cichła w oddali. Dana usiadła przy oknie i zaczerpnęła świeżego powie-
trza. Choć chmury nadal przesłaniały księżyc i gwiazdy, nawet w kompletnych
ciemnościach widziała oczyma wyobraźni letnią altanę tak wyraźnie jak w peł-
nym świetle.
Drewniana, pokryta strzechą, z rattanowym leżakiem i widokiem na dom i po-
siadłość, stanowiła ulubione miejsce wypoczynku Serafiny. Nieoszklone okna
przesłaniały drewniane okiennice. Na stoliku ustawiono płytki półmisek z pod-
grzewaczami do herbaty. Przy ścianach stały składane krzesła i wielka stara
sofa z wytwornymi niegdyś, a obecnie wytartymi poduszkami. Na podłodze leżał
równie zużyty futrzany dywanik. Gdy dziewczynki wyrosły z szałasu w krzakach,
a Serafina nie przebywała w altanie, pozwalała im się tam bawić pod warun-
kiem, że zostawią po sobie porządek, zamkną okiennice, nie będą używać zapa-
łek i odniosą klucz. Uważały, że to niska cena za możliwość snucia przez całe go-
dziny fantastycznych opowieści.
Kiedy jeszcze trochę podrosły i zmieniły zainteresowania, od czasu do czasu
urządzały sobie tam piknik. Liczyła na to, że zorganizują następne, z udziałem
Adama, ale ciocia Joss miała inne plany.
– Nie pozwolę, żebyś próżnowała przez całe lato – oświadczyła z całą mocą. –
Pani Sansom z gospody Pod Królewskim Dębem weźmie cię do pomocy przy
sprzątaniu pokoi i serwowaniu posiłków. Zapłaci ci niewielką pensję i pozwoli za-
trzymać napiwki. Będziesz pracowała od rana do lunchu.
Perspektywa zarobienia własnych pieniędzy nie ucieszyła Dany. Pani Sansom
słynęła z wyzyskiwania marnie opłacanych pracowników. Co gorsza, zatrudniła
w kuchni Janice Cotton, która najbardziej dokuczała Danie w szkole. A gdyby
Adam postanowił tam zjeść lunch z kolegami, musiałaby im usługiwać w odraża-
jącym różowym uniformie z nadrukowanym jaskrawozielonym dębem. Ale nie
miała wyboru. Następnego ranka pojechała na rowerze na wieś. Jak na ironię
pierwszą osobą, którą spotkała, była Janice Cotton.
– Witamy jaśnie panienkę w naszych niskich progach! – zadrwiła na jej widok.
– Czyżby wysłali Waszą Wysokość ze dworu do roboty u prostego chłopstwa?
Złośliwe powitanie nie wróżyło nic dobrego. Pierwsza rozmowa z gospodynią
też nie poprawiła jej nastroju. Pani Sansom oświadczyła bez ogródek, że jej pra-
cowników obowiązuje żelazna dyscyplina. Gospoda oferowała pokoje ze śniada-
niem. Do porannych obowiązków Dany należała zmiana pościeli. Teoretycznie
goście powinni opuszczać pokoje do dziesiątej, ale ponieważ rzadko to robili, le-
dwie zdążała ze zniesieniem brudnej bielizny do furgonetki odwożącej ją do
pralni, sprzątaniem baru, rozkładaniem parasoli na tarasie i myciem popielni-
czek przed serwowaniem lunchu.
Upiorna Janice robiła wszystko, żeby utrudnić jej zadanie. Niby przypadkiem
szturchała ją w ramię, gdy nalewała sok lub zupę. Gdy Dana pokazała chlebo-
dawczyni jedyny czysty uniform z oderwanym rękawem, pani Sansom wpadła
w gniew.
– Nie znam równie niezdarnej dziewczyny! Jak to się stało?
– Nie mam pojęcia – skłamała Dana, choć dałaby głowę, że zniszczenie służbo-
wego stroju wymagało od Janice użycia nożyczek i mocnego szarpnięcia.
– Tym razem pozwolę ci podać lunch w twoim własnym ubraniu, ale następnym
razem potrącę ci z pensji za szkody.
Na szczęście kucharka, Betty Wilfrey, która bez komentarza obserwowała po-
przednie „wypadki”, straciła cierpliwość i wzięła Janice na poważną rozmowę.
Na ponad tydzień zapanował spokój, lecz w pewien upalny, szczególnie pracowi-
ty dzień po dłuższej niż zwykle zmianie Dana nie znalazła swojego roweru
w miejscu, gdzie zawsze go zostawiała.
Z początku myślała, że ktoś go przestawił, ale na próżno przeszukała wszyst-
kie szopy i komórki. Nawet gdyby nadłożyła kilometr, żeby wypytać Janice, ta
zaprzeczyłaby wszystkiemu. Kilka dni wcześniej Dana przemilczała sprawę
przebitej opony, ale tym razem nie zamierzała cierpieć w milczeniu. Na razie nie
pozostało jej nic innego, jak pokonać pięć kilometrów na piechotę.
Zanim uszła kilometr, wyprzedził ją granatowy samochód z rozsuwanym da-
chem. Gdy stanął tuż przed nią, rozpoznała Zaca Belisandra, ubranego w krót-
kie spodenki i czerwoną koszulkę, rozpiętą prawie do pasa. Nigdy wcześniej nie
widziała go w tak swobodnym stroju.
– Nie za gorąco na przechadzkę? – zagadnął. – Dlaczego nie wzięłaś roweru?
Skąd wiedział, że zwykle nim jeździ?
– Nie mogłam go znaleźć. Chyba ktoś… go sobie pożyczył – wymamrotała, po-
spiesznie odwracając wzrok od odsłoniętych ramion i nóg Zaca.
– Bez pozwolenia?
– Nic nie szkodzi. Spacer dobrze mi zrobi.
– W taki upał? Nie sądzę. Wsiadaj, podwiozę cię – zaproponował, otwierając
dla niej drzwi.
– Proszę sobie nie robić kłopotu.
– Kłopot będzie dopiero, jak będę musiał cię wnieść.
– Nie przyszło panu do głowy, że mogę nie mieć ochoty na wspólną przejażdż-
kę? – zaprotestowała słabo, ale ponieważ po wytężonej pracy okropnie bolały ją
nogi, w końcu wykonała polecenie.
– W takim razie dobrze, że nie jedziemy daleko. Zresztą nie podejrzewam, że-
byś naprawdę wiedziała, czego chcesz.
– Z całą pewnością nie potrzebuję porady psychologicznej – odburknęła z ura-
zą.
– Chciałem ci wyświadczyć przysługę ze szczerego serca, ale ponieważ najwy-
raźniej tego nie widzisz, proponuję zmienić temat. Czy wiesz, kto zabrał twój ro-
wer?
– Podejrzewam, że Janice Cotton zrobiła mi kawał.
– Osobliwe poczucie humoru – wymamrotał z przekąsem.
– Pewnie z jego powodu cudzoziemcy uważają Anglików za ludzi nieprzewidy-
walnych.
– Czy siebie też zaliczasz do tej kategorii?
– Czemu nie?
– Bo dokładnie potrafię przewidzieć, jaką przyszłość dla siebie wybrałaś. Po-
stanowiłaś pozostać przywiązana do tego kawałka ziemi, kiedy mogłabyś odfru-
nąć.
– Jakim prawem mnie pan osądza? Za słabo mnie pan zna, żeby wydawać opi-
nie.
– Ezop napisał bajkę o piesku, który z chciwości mylił marzenia z rzeczywisto-
ścią i w efekcie utracił to, co najcenniejsze. Nie życzę ci, żebyś sprzedała duszę
za miraż, moja Dano.
W ciszy, która zapadła po ostatnim zdaniu, wjechali na grzbiet wzgórza z wi-
dokiem na Mannion, znajome, upragnione, najcenniejsze.
Zrobię wszystko, żeby je zdobyć i zatrzymać – przysięgła sobie w duchu.
– Nie wierzę w bajki – odparła drżącym głosem. – Jeżeli popełnię błąd, sama
za niego zapłacę. Nie potrzebuję pańskich rad. Poza tym nie jestem pańską
Daną, panie Belisandro.
Wymamrotał coś niewyraźnie w odpowiedzi, ale dopiero gdy odpoczęła i ochło-
nęła, uświadomiła sobie, że jego ostatnie słowa brzmiały: „Jeszcze nie”. Albo za
dużo sobie wyobraziła. Uznała, że najlepiej przestać o tym myśleć.
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Nic dziwnego, że nie potrafisz znaleźć swojego roweru. Już nawet pani San-
som zwróciła uwagę na twoje niedbalstwo – narzekała ciotka Joss. – Na razie
nie pozostaje ci nic innego, jak wstać godzinę wcześniej i iść na piechotę. A po
pracy pójdziesz kupić jakiś używany do pana Shawa. To będzie dla ciebie naucz-
ką, żeby na przyszłość uważać, co robisz.
Jakbym nie dość dostała nauczek dzisiejszego dnia – pomyślała Dana.
Zaoszczędziła trochę pieniędzy, ale zamierzała je przeznaczyć na stroje mod-
niejsze, niż ciocia uznawała za przyzwoite, a przede wszystkim na przygotowa-
nie do urodzin Adama. Potrzebowała sandałów na wysokim obcasie, nowocze-
śniejszej fryzury i bluzeczki do krótkiej spódniczki, którą uszyła na zajęciach
praktycznych w szkole. Wszystkie te plany spaliły na panewce nie z jej winy.
W dodatku ostrzeżenia Zaca Belisandra mocno nią wstrząsnęły, choć powta-
rzała sobie w kółko, że to tylko czyste spekulacje. Żałowała, że to nie Adam je-
chał wtedy drogą, choć lepiej, żeby nie oglądał jej zmordowanej, spoconej, w nie-
zbyt twarzowym końskim ogonie, który wiązała do pracy na żądanie pani San-
som.
Praca w gospodzie nie zostawiała jej czasu ani energii na tenisa czy inne roz-
rywki. Urodziny Adama stwarzały jedyną okazję przypomnienia pocałunku pod
jemiołą. Musiała go zaintrygować, sprawić, żeby zapragnął więcej. Ale jak wie-
le, żeby nie uznał jej za łatwą zdobycz? Doświadczenie nic nie podpowiadało, bo
go nie miała. Należało opracować jakąś przemyślną strategię, żeby rozkochać
go w sobie do szaleństwa. I przestać myśleć o Zacu Belisandrze.
Tego ostatniego postanowienia dotrzymała tylko do następnego ranka. Gdy go-
dzinę wcześniej wyruszyła w drogę do gospody, ujrzała swój rower przykuty do
ogrodzenia nowiutkim łańcuchem z kłódką i przyklejonym do siodełka liścikiem:
Z serdecznymi pozdrowieniami. Z.B.
Przez chwilę stała jak skamieniała, z mieszanymi uczuciami. Ze złością zmięła
papier w kulkę. Najchętniej umieściłaby kartkę z podziękowaniem za kierowni-
cą jego samochodu, ale wtedy uznałby ją za tchórza. Nie pozostało jej nic innego
jak podejść i osobiście wyrazić wdzięczność, choć wolałaby wędrować piechotą
w upale i w za ciasnych butach dziesięć kilometrów dziennie. Przemknęło jej
przez głowę, że pewnie o tym wie i celowo zadał sobie trud odnalezienia rowe-
ru, żeby zbić ją z tropu. Ale poprzedniego dnia twierdził, że chciał jej wyświad-
czyć przysługę ze szczerego serca.
Wtedy nie uwierzyła mu na słowo i nadal nie bardzo mogła. Nicola z respek-
tem mówiła o jego bogactwie, sukcesach i wpływach, ale nigdy o dobroci. Dana
też nie podejrzewała o nią tej chłodnej, przeważnie milczącej postaci, obserwu-
jącej ich życie z dystansu. Przypuszczała raczej, że zwrot roweru stanowił
z jego strony jedynie demonstrację siły. Świadczył o tym fakt, że gdy zaprotesto-
wała, że nie jest jego Daną, odparł: „Jeszcze nie”… o ile dobrze go zrozumiała.
Uznała więc, że najlepiej wyłączyć umysł i wyruszyć do pracy.
Ku jej zaskoczeniu dzień przebiegł spokojnie. Ponieważ Janice zadzwoniła, że
jest chora, nikt nie deptał jej po piętach i nie dokuczał. Po powrocie do Mannion
doznała kolejnej ulgi, gdy Nicola poinformowała ją, że Zac wrócił do Londynu.
Niestety zabrał ze sobą Adama.
– Ciocia Serafina też wyjeżdża. Pozwoliła nam zamówić pizzę i obejrzeć wideo
– dodała z entuzjazmem, pokazując jej okładkę najnowszego filmu z Johnnym
Deppem.
Zasiadły na sofie w małym pokoiku na tyłach domu. Zamierzały właśnie przy-
stąpić do posiłku, gdy do środka wszedł Adam.
– Myślałam, że zostaniesz w Londynie – zagadnęła Nicola.
– Zmieniłem zdanie. Chyba wyczułem pizzę – dodał ze zniewalającym uśmie-
chem, siadając pomiędzy nimi. Wziął sobie po kawałku z każdej i pochłonął
wszystko w mgnieniu oka.
– Ejże! Już zjadłeś kolację! – upomniała go siostra.
– Służbową, parę godzin temu. Zresztą niełatwo coś przełknąć podczas oma-
wiania interesów.
– Jak ci poszło?
– Nieźle. Bądź tak dobra i przynieś mi piwa.
Gdy zostali sami, Dana uznała, że nie może przepuścić takiej okazji. Gdyby tyl-
ko wiedziała, jak ją wykorzystać! Adam sięgnął do jej pudełka po kolejną porcję.
– Uważaj, bo zjem ci wszystko – ostrzegł.
– Nie szkodzi. Nie jestem bardzo głodna.
– Nie odchudzaj się, bo niedługo znikniesz, a to byłaby tragedia. – Zmierzył
wzrokiem jej sylwetkę, zatrzymując spojrzenie na piersiach. – Oj, upuściłaś ka-
wałek – zauważył. Zanim zdążyła zareagować, sięgnął po kawałeczek mięsa, za-
trzymał palce na moment na wypukłości piersi, po czym włożył go do ust.
– Fantastyczne! – wymamrotał. – Nigdy nie mogłem się oprzeć takim smakoły-
kom… jak pepperoni.
Dana poczuła, że płoną jej policzki. Adam spostrzegł jej zakłopotanie.
– Jakie to urocze! – wykrzyknął. – Niemal zapomniałem, że dziewczyny potra-
fią się czerwienić.
Gdy pochylił ku niej głowę, pojęła, że chce ją pocałować, ale nie potrafiła zde-
cydować, jak powinna zareagować. Gdy ich usta dzieliło zaledwie kilka centyme-
trów, usłyszeli, że Nicola wraca. Adam w mgnieniu oka pochwycił kolejny kawa-
łek pizzy i z obiecującym, konspiracyjnym uśmieszkiem usiadł na drugim końcu
sofy.
– Ciocia Serafina wraca – zameldowała Nicola.
– W takim razie lepiej zrezygnuję z piwa, póki nie złożę raportu – stwierdził
Adam.
– Jakiego raportu? – spytała Dana, gdy odniosły z Nicolą puste puszki i pudełka
do kuchni.
– Agencja reklamowa Adama raptownie traci klientów z powodu recesji. Bę-
dzie musiał ją zamknąć, ale w Belisandro Europe zaoferowali mu posadę. Pod-
czas kolacji odbył rozmowę kwalifikacyjną. Musi przyjąć tę ofertę, ale nie bę-
dzie mu łatwo, ponieważ jako szef własnej firmy nigdy nikomu nie podlegał – do-
dała z westchnieniem.
Dana też serdecznie mu współczuła, że skończy jako podwładny Zaca Balisan-
dra.
Gdy wędrowała z powrotem do mieszkania cioci Joss, uświadomiła sobie, że
przyjęcie oferty przez Adama zwiąże jeszcze mocniej mieszkańców Mannion
z rodziną Belisandro.
Dana kolejny raz gorączkowo obciągnęła nową bluzeczkę. Ledwie zasłaniała
sutki i pępek. Na bazarze nie wyglądała aż tak wyzywająco. Zresztą nie mogła
sobie pozwolić na żadną inną po tym, jak wydała większą część oszczędności na
sandały. Wyobrażała sobie, jak ciocia Joss skomentowałaby zakup, toteż posta-
nowiła ją ukryć. Zresztą najbardziej zależało jej na opinii Adama.
Od tamtego wieczoru, gdy wpadł na pizzę, częściej bywał w Mannion, głównie
w interesach, ale przeczuwała, że to nie jedyny motyw. Dokładała wszelkich sta-
rań, żeby zbyt wyraźnie nie okazywać radości. Adam też zachowywał ostroż-
ność. Poprzestawał na kilku wyszeptanych słowach i ukradkowych pocałunkach,
lecz kiedy spytała, co chciałby dostać od niej na urodziny, wyszeptał z uśmie-
chem:
– Myślę, że sama wiesz, maleńka.
Obiecał też, że podczas przyjęcia zorganizuje spotkanie sam na sam. Trochę
przerażała ją perspektywa wkroczenia w nieznany świat, ale skoro stanowiła
środek do celu…
Powiesiła bluzeczkę i spódnicę na wieszaku i ukryła pod szkolnym ubraniem
w samą porę, ponieważ ciocia Joss ją zawołała. Ledwie zdążyła narzucić szla-
frok, zanim otworzyła drzwi.
– Czemu jeszcze nie jesteś ubrana? – wykrzyknęła na jej widok. – Pastor przyj-
dzie za pół godziny.
– Po co?
– Jego córka z mężem nocują na plebanii. Wszyscy idą na przyjęcie, a ponie-
waż niania w ostatniej chwili zawiodła, pani Latimer prosi, żebyś popilnowała
Tima i Molly.
– Nie mogę.
– Wybij sobie z głowy udział w imprezie. Nie umieszczono cię na liście gości.
Jeżeli Nicola cię zaprosiła, popełniła błąd. Poza tym sprawiłabyś zawód pani La-
timer. Lepiej szybko się umyj i zejdź na dół.
Dana doznała gorzkiego rozczarowania, ale nie widziała innego wyjścia, jak
posłuchać cioci. W innych okolicznościach chętnie spędziłaby wieczór w skrom-
nie urządzonym, lecz przytulnym saloniku plebanii. Pani Reynolds zawsze czę-
stowała ją solidną porcją swego wybornego pasztetu, pomidorami lub świeżymi
truskawkami z własnego ogródka. Ale akurat tego dnia nie cieszył jej pyszny po-
częstunek.
– Nie oczekuję żadnych telefonów – zastrzegł dobroduszny pastor po wylew-
nym podziękowaniu za pomoc – ale na wszelki wypadek zostawiłem ci kartkę
z numerem komórki obok aparatu.
Dana nie zdobyła się na to, żeby życzyć im dobrej zabawy.
Zjadła kolację i oglądała kryminał w telewizji, gdy zadzwonił telefon. Wzięła
notes i ołówek i podniosła słuchawkę.
– Czy rozmawiam z nianią? – zapytał z drugiej strony znajomy głos.
– Adam?
– Dzwonię, żeby ci przypomnieć, że jesteśmy umówieni na randkę. Proponuję
letni domek. Kiedy stary Reynolds cię odwiezie, zdobądź klucz i czekaj tam na
mnie, chociaż pewnie dotrę dopiero po północy. Zaczekaj chwilę… Dobra, zaraz
wracam – odpowiedział ze zniecierpliwieniem komuś, kto zawołał go z tyłu, po
czym znów zwrócił się do Dany: – Przepraszam. Czy ciotka nie zauważy twojego
zniknięcia?
– Powiem, że muszę się położyć, bo boli mnie głowa.
– Tylko nie stosuj tej samej wymówki wobec mnie – zachichotał. – Po wejściu
do letniego domku włóż klucz do zamka od środka i nie otwieraj okiennic, żeby
nikt cię nie spostrzegł. Lubisz szampana?
– Jeszcze nie próbowałam.
– A więc to kolejny pierwszy raz. Nie mogę się doczekać.
Po zakończeniu rozmowy Danę ogarnął lęk. Uświadomiła sobie, że nie czuje
się w pełni gotowa na to, co Adam uważał za oczywiste. Doszła jednak do wnio-
sku, że za daleko zaszła, żeby zawrócić w pół drogi. Jakoś sobie poradzi. Musi
utrzymać go na dystans i sprawić, że ją pokocha. Przeczuwała, że nieprędko
osiągnie cel, ale tej nocy zrobi pierwszy krok.
Wyruszyła na spotkanie o wiele za wcześnie, ale targały nią zbyt silne emocje,
by mogła spokojnie czekać. Obawiała się, że stchórzy albo że ciotka wejdzie
i zastanie ją w ubraniu, które przygotowała na imprezę i które mimo wszystko
postanowiła założyć.
Wyjęła z komody zapasową pościel, zrolowała i ułożyła na łóżku na kształt
ludzkiej postaci. Ponieważ księżyc nie oświetlał drogi, tylko dzięki znajomości
terenu dotarła bezpiecznie na wysokich obcasach do letniej altany.
Dyskotekowe rytmy zastąpiła tęskna, wolna melodia, znak, że impreza dobie-
ga końca. Pewnie wszyscy tańczyli w parach, mocno przytuleni, łącznie z Ada-
mem. Ale później przyjdzie do niej.
Nieco przerażały ją panujące w środku nieprzeniknione ciemności i cisza, ale
świadomość, że długo nie zostanie sama, dodała jej odwagi. Usiłowała trzymać
oczy otwarte, ale czas płynął tak nieskończenie powoli, że w końcu zmorzył ją
sen. Obudził ją dopiero zgrzyt klucza w zamku. Z mocno bijącym sercem usiadła
gwałtownie na sofie.
– Dlaczego zamknąłeś drzwi? – spytała, zaniepokojona.
Odpowiedział jej jedynie cichy śmiech. Nie widziała, jak do niej podchodzi. Wy-
czuła tylko dyskretny zapach drogich kosmetyków z nutą piżma. Zesztywniała
na moment, gdy usiadł obok, przycisnął gorące udo do jej uda i otoczył ją ramie-
niem. Ponieważ miała mu sporo do powiedzenia, wolałaby zapalić świece, żeby
widzieć jego twarz, kiedy będą sączyć obiecanego szampana.
– Adamie! – szepnęła, ale uciszył ją, kładąc palec na jej ustach. Pochylił ku niej
głowę.
Długo muskał wargami jej włosy, skronie, zamknięte oczy, policzki. W końcu
pocałował ją w usta, tak delikatnie, zapraszająco, że bezwiednie je rozchyliła
i zarzuciła mu ręce na szyję. Całował słodko, powoli, pokazywał, jak cudowny
może być pocałunek bez pośpiechu i strachu, że ktoś im przeszkodzi. Równocze-
śnie gorące dłonie błądziły po szyi, ramionach i plecach, a gdy gwałtownie za-
czerpnęła powietrza, wyczuła, że rozciągnął usta w uśmiechu. Potem posadził ją
sobie na kolanach i znów całował, coraz głębiej, zachłanniej.
Z przyjemnością chłonęła cudowne, nowe doznania, ale gdy włożył jej rękę
w dekolt, rozsądek doszedł do głosu. Uznała, że najwyższa pora stawić opór,
póki do reszty nie osłabi jej siły woli.
– Posłuchaj, Adamie… – zaczęła schrypniętym, jakby nie swoim głosem, ale
znów położył jej palec na ustach, udaremniając dalsze protesty.
Rozpiął trzy perłowe guziczki bluzki, zsunął ją z jej ramion, wziął w usta na-
pięty sutek, potem drugi, ssał, całował i lizał, aż błogo westchnęła. Ledwie sobie
uświadamiała, że równocześnie rozpina jej spódnicę. Dopiero gdy dłoń, wędrują-
ca w górę uda, zastygła w bezruchu, dotarło do jej świadomości, że ktoś szarpie
za klamkę od zewnątrz.
Wkrótce usłyszała wołanie:
– Dano, kochanie, jesteś tam?
Dana struchlała ze zgrozy. Adam? Niemożliwe! Więc to nie on ją całował? Za-
częła walczyć, ale obcy trzymał ją mocno i zamykał usta gwałtownym, zachłan-
nym pocałunkiem.
– Otwieraj, do jasnej cholery! – ryknął Adam z drugiej strony, wyraźnie roz-
wścieczony, zanim kopnął ciężkie drzwi, zaklął pod nosem i odszedł.
– Chyba się trochę zdenerwował – skomentował Zac Belisandro lekkim tonem,
po czym podniósł oszołomioną Danę z sofy i postawił na podłodze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dana nie wierzyła własnym uszom. Stała jak skamieniała, niezdolna wypowie-
dzieć słowa, niemal pewna, że to zły sen.
Niemożliwe, żebym pozwoliła się w ten sposób oszukać – myślała gorączkowo.
Zac Belisandro szybko pozbawił ją złudzeń. Pozapalał wszystkie świeczki, jed-
na po drugiej. W ich świetle zobaczyła go w kompletnym stroju, łącznie z krawa-
tem, podczas gdy ona została w samych koronkowych majteczkach. Pospiesznie
podniosła z podłogi spódnicę i zasłoniła biodra, boleśnie świadoma, że gdyby
Adam nie nadszedł, pozwoliłaby Zacowi na wszystko. Wiedziała, że do końca ży-
cia będzie ją palił wstyd. Nie poznawała samej siebie. Wciąż nie rozumiała, jak
to możliwe, że tak łatwo uległa i to właśnie jemu.
– Jak pan mógł coś takiego mi zrobić? – wykrztusiła, gdy wreszcie odzyskała
mowę. – I dlaczego?
– A dlaczego nie? Chętne dziewice należą dziś do rzadkości. Trudno mnie wi-
nić, że nie odparłem pokusy, gdy usłyszałem, jak Adam namawia cię na randkę.
– To obrzydliwe! Mierzi mnie pan!
– Przykro mi to słyszeć. Odnosiłem wrażenie, że moje pieszczoty sprawiają ci
przyjemność.
– Nie na pana czekałam.
– Myślisz, że jesteś zakochana? Nawet jeżeli tak, to na pewno nie w Adamie.
– Nic pan o mnie nie wie! – odburknęła.
– Znam cię lepiej niż twój rzekomy ukochany. A gdyby nam nie przeszkodził,
poznałbym cię dogłębnie i nie udawajmy, że byłoby inaczej.
– Najchętniej zdarłabym z siebie skórę, której pan dotykał – odparowała
z wściekłością.
– Bardzo niepraktyczny pomysł. Ciesz się, że nie oddałaś wszystkiego. Następ-
nym razem pomyśl, zanim podarujesz komuś to, co najcenniejsze, nie tylko
w jednym sensie. A teraz ubierz się i idź do domu, zanim zauważą twoją nie-
obecność. Chyba że wolisz zostać?
– Za nic w świecie! Od początku pana nie lubiłam. Czy myśli pan, że gdyby mi
przyszło do głowy, że zastawił pan na mnie zasadzkę, pozwoliłabym, żeby mnie
pan dotknął?
– Prawdopodobnie żadne z nas nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. A teraz
pozwól, że ja o coś zapytam: skoro nie rozpoznałaś, że to nie Adam, to znaczy,
że nie miałaś z nim bliskiego fizycznego kontaktu. Dlaczego w takim razie przy-
szłaś?
– Ponieważ mu ufam. To uczciwy i honorowy człowiek.
– Skoro tak uważasz, to nie pozostaje nam nic innego, jak zakończyć tę kome-
dię. Ubierz się i wracaj do domu.
Ładna mi komedia! – myślała Dana z rozgoryczeniem. Tylko wyjątkowo podły
człowiek mógł uznać za zabawne zrujnowanie życia drugiej osobie.
– Proszę nie patrzeć – rozkazała.
Odwrócił się do niej plecami, żeby ułożyć poduszki na sofie i zgasić świece.
Zdążyła pochwycić jego szydercze spojrzenie. Kiedy skończył, uniósł brwi, gdy
zobaczył, że stoi nieruchomo przy drzwiach.
– Chcesz, żebym cię odprowadził? – zadrwił bezlitośnie. – Jeżeli tak, czy mogę
liczyć na zwyczajowy pocałunek na dobranoc?
– W żadnym wypadku. Czekam tylko na klucz.
– Sam go oddam i zasugeruję, żeby kładziono go w jakimś bardziej bezpiecz-
nym miejscu. Zanim wyjdziesz, wysłuchaj mojego ostrzeżenia: Mannion to nie
miejsce dla ciebie. Wyjedź stąd, odzyskaj wolność i ułóż sobie życie gdzie in-
dziej.
– Jakim prawem mnie pan poucza, podczas gdy to mnie ktoś powinien ostrzec
przed panem? Od tej chwili proszę się trzymać ode mnie z daleka. – Odwróciła
się na pięcie i odeszła, uważając, by nie stracić równowagi na wysokich obca-
sach, ponieważ w żaden sposób nie zdołałaby wyjaśnić przyczyny zwichnięcia
kostki.
Łzy napłynęły jej do oczu, ale powstrzymała je siłą woli, żeby nie usłyszał, że
płacze, w razie gdyby szedł za nią. Po dotarciu do dworu pomknęła prosto do
swojego pokoju. Najchętniej wzięłaby prysznic, ale nie mogła ryzykować, że
obudzi ciotkę. Poza tym żadna ilość wody i mydła nie zmyłaby wspomnienia uści-
sków Zaca, tego, co czuła, i co najgorsze, pragnień, jakie w niej rozbudził.
Wcisnęła spódnicę i bluzkę na samo dno szafy z zamiarem wyrzucenia ich póź-
niej. Zdjęła zrolowaną pościel, schowała z powrotem do komody, położyła się do
łóżka, przygryzła róg poduszki, żeby stłumić szloch, i wreszcie pozwoliła sobie
zapłakać rzewnymi łzami z rozżalenia i wstydu.
Wciąż nie potrafiła sobie odpowiedzieć, jak to możliwe, że wzięła Zaca za
Adama.
– Och, Adamie, dlaczego nie przyszedłeś wcześniej? – załkała. – Gdzie byłeś?
W końcu, wyczerpana i zrozpaczona, zapadła w sen.
Następnego ranka niemal z wdzięcznością powitała konieczność wyjścia do
pracy. Część gości z przyjęcia nocowała Pod Królewskim Dębem. Ponieważ ze-
szli późno na śniadanie, skończyła sprzątanie pokoi tuż przed lunchem. Gdy znio-
sła na dół pościel do prania, zobaczyła, że pani Sansom czeka na nią z chmurną
miną i kopertą w ręce.
– To twoje wynagrodzenie – poinformowała. – Całkiem hojne, zważywszy, że
nie raczyłaś nawet złożyć wymówienia. Niewątpliwie ta posada w Londynie bar-
dziej ci odpowiada.
– Jaka posada? – wykrztusiła Dana z bezgranicznym zdumieniem.
– Nie moja sprawa. Grunt, że muszę szukać nowej osoby do pomocy w samym
szczycie sezonu.
Dana nigdy tak szybko nie jechała do domu. Po wejściu do mieszkania zoba-
czyła w przedpokoju swoją walizkę.
– Chodź tutaj, Dano! – zawołała ciocia Joss ponurym głosem z kuchni.
– Co się dzieje? – spytała Dana prawie bez tchu. – Pani Sansom przed chwilą
mnie zwolniła.
– Nie. Ja do niej zadzwoniłam z informacją, że wyjeżdżasz dzisiaj do Londynu.
– Ale… dlaczego?
– Ponieważ pani Latimer nie pozwoli ci dłużej przebywać w Mannion. Ku jej
przerażeniu jeden z gości złożył skargę, że natrętnie próbowałaś go uwieść.
Niechętnie o tym wspomniał, ale doszedł do wniosku, że takie zachowanie stwa-
rza zagrożenie przede wszystkim dla ciebie samej i powinien interweniować.
Musisz więc natychmiast stąd wyjechać.
Dana na miękkich nogach podeszła do krzesła i opadła na nie bezwładnie. Sło-
wa „Mannion to nie miejsce dla ciebie” zabrzmiały jej w uszach zwielokrotnio-
nym echem. Ponieważ groźba nie poskutkowała, wygnał ją przy pomocy obrzy-
dliwego oszczerstwa, żeby zrujnować jej życie i pozbawić nadziei.
– Myślałam, że moja siostra przyniosła mi dość wstydu i że jej przykład cię
czegoś nauczy. Powinnam wiedzieć, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. – Ciotka
Joss przerwała na chwilę.
– To nieprawda. Ten człowiek kłamie.
– Przewidywałam, że zaprzeczysz. Ale po co ktoś o jego pozycji miałby oskar-
żać cię bezpodstawnie? To nie ma sensu.
Faktycznie nie miało, o ile nie wyzna całej prawdy. A przyznanie, że planowała
potajemną schadzkę z Adamem, pogrążyłoby ją jeszcze bardziej, o czym Zac Be-
lisandro doskonale wiedział…
Tymczasem ciotka położyła na stole zieloną spódnicę i króciutką bluzeczkę.
– Znalazłam to podczas pakowania twoich rzeczy – oświadczyła. – Skąd się
tam wzięły?
– Zamierzałam… założyć je na przyjęcie – wykrztusiła Dana.
– Jako wabik. A więc wszystko jasne. Wyjeżdżamy po lunchu.
Dana wzięła głęboki oddech dla uspokojenia wzburzonych nerwów.
– Ale to mój dom. A co ze szkołą? W przyszłym roku zdaję egzaminy.
– Każde działanie pociąga za sobą konsekwencje. Ponieważ zawiodłaś panią
Latimer, odmówiła dalszego finansowania twojej edukacji. Będziesz musiała za-
cząć zarabiać na życie. Dzieci Hestonów wyzdrowiały, a ich mama nadal szuka
opiekunki – dodała po chwili przerwy. – Pani Latimer dała mi wolne popołudnie,
żebym odwiozła cię do Bayswater. Nie chce cię widzieć przed odjazdem.
– Czy mogę przynajmniej pożegnać się z Nicolą?
– Jej brat zabiera ją do koleżanki do Shropshire. Zabroniono jej kontaktów
z tobą, żebyś nie wywarła na nią złego wpływu. Nawet jeśli ciężko ci to znieść,
sama jesteś sobie winna, nikt inny.
Dana z oczywistych względów milczała, ale winiła przede wszystkim Zaca Be-
lisandra.
Siedem lat później nadal go nienawidziła za to, co jej zrobił… i za to, co jesz-
cze mógł zrobić. Nie była już jednak bezbronną dziewczyną, tylko dorosłą ko-
bietą, świadomą zagrożenia.
Odtwarzanie przeszłości w niczym nie pomogło, toteż uznała, że najwyższa
pora skupić energię na teraźniejszości i przyszłości. Z Adamem.
Następnego dnia z przyzwyczajenia wstała o wiele za wcześnie, jak do pracy.
Ale nie żałowała. Słońce jasno świeciło, a błękitne niebo zapowiadało upał.
Wzięła kąpiel, włożyła białe lniane spodnie i luźną turkusową bluzkę i wyszła na
taras. Powietrze świeżo pachniało po deszczu, a na trawnikach i krzewach lśniły
krople wody. Przez chwilę Mannion należało tylko do niej.
Wędrowała powoli, wdychając aromaty ogrodów i szukając na fasadzie oznak
zaniedbania. Wyglądała porządniej niż wnętrza, aczkolwiek bluszcz wymagał
przycięcia. Po namyśle doszła do wniosku, że zbyt wcześnie byłoby wspominać
o tym Adamowi. Najpierw musi zyskać pewność, że mu na niej zależy.
Skręciła za rogiem w stronę dawnej oranżerii, przekształconej na basen.
Przez chwilę obserwowała fale na turkusowej powierzchni. Nagle spostrzegła
ciemną głowę i śniade ramiona, które wywołały ruch wody. Chwilę później Zac
Belisandro jednym zwinnym ruchem wyskoczył nago na brzeg. Dana patrzyła jak
zahipnotyzowana, jak podchodzi do leżaka i bierze ręcznik. Z mocno bijącym
sercem wycofała się chyłkiem za róg, błagając w myślach, żeby nie spojrzał w jej
stronę.
Musiała znaleźć sposób nie tylko na wymazanie wspomnień sprzed siedmiu lat,
ale też najnowszego – wspomnienia pięknie rzeźbionej sylwetki, która przed
chwilą zbyt mocno zapadła jej w pamięć. Na próżno usiłowała skupić uwagę na
opracowaniu strategii zdobycia Adama bez zwracana uwagi przeciwnika, które-
go nie chciałaby nigdy więcej zobaczyć – nagiego czy ubranego. Po namyśle
uznała, że najlepiej będzie opuścić posiadłość. Wróciła do pokoju po torebkę,
wzięła samochód i zamiast do wsi wyruszyła w kierunku śluzy nad kanałem.
W porcie panowała jeszcze cisza, ale na widok jedynej otwartej kawiarenki do-
szła do wniosku, że filiżanka kawy pomoże jej zebrać myśli.
Gdy ujrzała za barem Janice Cotton, kolejną osobę, której wolałaby nigdy
w życiu więcej nie spotkać, ledwie stłumiła chęć ucieczki, żeby nie okazać słabo-
ści.
– Dana Grantham! – wykrzyknęła Janice na jej widok. – Co tu robisz?
– Przyjechałam w odwiedziny. Poproszę o kawę, czarną, przefiltrowaną.
Janice napełniła kartonowy kubek i podała Danie.
– Widzę, że nieźle ci się powodzi – zagadnęła. – Nadal jesteś z tym nadzianym
gościem, z którym wyjechałaś?
– Nie rozumiem, o kim mówisz.
– O tym przystojniaku, którego wysłałaś do mnie po swój stary rower. Narobił
mi cholernych kłopotów w domu.
To jego specjalność – pomyślała Dana. A na głos wyjaśniła:
– Nigdzie go nie wysyłałam. Nie wyszłabym z nim nawet za róg ulicy, nie mó-
wiąc o wyjeździe.
– Ja bym go tam z łóżka nie wyrzuciła. Musiałaś mu wpaść w oko, skoro zrobił
taką awanturę o ten stary grat. Nic dziwnego, że po waszym zniknięciu ludzie
zaczęli snuć różne domysły.
– I jak zwykle doszli do fałszywych wniosków. Wyjechałam do pracy do Londy-
nu. Proszę, to należność za kawę. Wypiję ją na tarasie.
– Jak sobie życzysz.
Dana usiadła na ławeczce przy szlaku holowniczym i przetrawiała słowa Jani-
ce. Przewidywała, że jej nagłe znikniecie wywoła plotki, ale wiadomość, że
wieść gminna kojarzyła ją z Zakiem, na nowo przywołała dawny wstyd i rozgory-
czenie. A także obraz zgrabnej sylwetki, lśniącej po wyjściu z wody.
Czy możliwe, żeby mu się spodobała, jak przypuszczała Janice? Nie, wykluczo-
ne. Przecież użył manipulacji i kłamstwa, żeby ją stąd wygnano. Teraz, kiedy zna
go lepiej, zachowa czujność. Będzie dyskretnie kokietowała Adama, trzymając
go na dystans, obiecując jedynie uśmiechem niebiańskie rozkosze. Tym razem
Zac Belisandro przegra, bo nie będzie mógł jej nic zarzucić.
Gdy wróciła na śniadanie, w jadalni panowała ciężka, przygnębiająca cisza.
Adam siedział z kamienną twarzą przy jednym końcu stołu, a Mimi Latimer
z miną męczennicy przy przeciwnym. Wszyscy entuzjastycznie, jakby z ulgą, po-
witali Danę. Przeprosiła pannę Latimer za spóźnienie, wyjaśniła, że urządziła so-
bie poranną przejażdżkę, ale odpowiedziało jej tylko pogardliwe prychnięcie.
Sama o mało nie prychnęła ze złości, gdy zobaczyła, kto siedzi naprzeciwko.
– Musiałaś wstać o świcie, tak jak Zac – stwierdziła Nicola. – Już pływał z sa-
mego rana. Najwyraźniej rozsadza go energia.
– Albo chciał mieć basen wyłącznie dla siebie – podsunął Eddie.
– Wręcz przeciwnie. Liczyłem na towarzystwo, ale nikt do mnie nie dołączył –
odparł Zac, znacząco patrząc na Danę, która natychmiast spuściła wzrok na ta-
lerz.
Zdążyła jednak zauważyć ślady po wczorajszych zadrapaniach na policzku.
Choć straciła apetyt, pokroiła bekon na drobne kawałeczki, wyobrażając sobie,
że to Zac. Nie ulegało wątpliwości, że spostrzegł ją przy dawnej oranżerii. Do-
kładała wszelkich starań, żeby nikt nie zwrócił uwagi na jej zdenerwowanie.
– Pewnie pracując u Jarvisa Strattona, poznajesz ciekawych ludzi – zagadnęła
ją pani Marchwood.
– Owszem, ale najwięcej satysfakcji daje mi znajdowanie klientom miejsc zgod-
nych z ich osobowością, takich, które pokochają.
– Bardzo szlachetne podejście, ale nie zapominajmy o prowizji, którą za to do-
stajesz – zadrwił Zac.
– Nie zapominam – odrzekła bezbarwnym głosem. – Muszę jakoś zarobić na
dach nad głową.
– Czy zawsze marzyłaś o pracy w branży nieruchomości, moja doga? – docie-
kała dalej pani Marchwood.
– Nie. Trafiłam do niej przypadkiem. Pracowałam jako niania, gdy moi praco-
dawcy wystawili dom na sprzedaż, ale nie wzbudził zainteresowania.
– Z powodu recesji? – zapytał Eddie.
– Nie tylko. Właściwie tylko panu domu zależało na zmianie miejsca zamiesz-
kania. Jego żona nie robiła nic, żeby zaprezentować go w jak najkorzystniejszym
świetle. Pewnej soboty, kiedy wyjechali do znajomych, pan Jarvis Stratton za-
dzwonił z zapytaniem, czy może przyprowadzić potencjalnych klientów. Ledwie
skończyłam porządki, zapukali do drzwi. Pan Stratton, zwykle punktualny, tym
razem nie dojechał na czas. Po półgodzinnym oczekiwaniu zaproponowałam go-
ściom, że ich oprowadzę. Wyobraziłam sobie, że pokazuję im własny dom, w któ-
rym przeżyłam szczęśliwe chwile i który niechętnie opuszczam. Widocznie wy-
padłam przekonująco, bo kiedy przybył agent, który utknął w korku ulicznym, na
serio rozważali ofertę i wychwalali moje umiejętności. Po ich wyjściu wręczył mi
wizytówkę i poprosił o kontakt. Tydzień później dostałam posadę.
– Zdolna dziewczyna – skomentował Zac z ironią w głosie. – Czy nadal stosu-
jesz tę samą taktykę?
– Czemu nie, skoro działa?
– A jak zareklamowałabyś Mannion?
– W ogóle nie próbowałabym go sprzedać! – zaprotestowała żarliwie. Zaraz
jednak pożałowała swojej spontaniczności. Uświadomiła sobie bowiem, że bez-
wiednie wyjawiła swoje osobiste nastawienie. Musiała jakoś naprawić ten błąd.
Przywołała na twarz uśmiech i wzruszyła ramionami. – Niestety nie dostałabym
takiego zlecenia, ponieważ wiejskimi posiadłościami zajmuje się inny wydział fir-
my – wyjaśniła z pozornym spokojem.
Ironiczne spojrzenie Zaca nie pozostawiało wątpliwości, że go nie zwiodła.
Przyrzekła sobie na przyszłość staranniej ważyć słowa.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Po śniadaniu Dana z ulgą wstała od stołu i umknęła na taras. Po chwili dołączy-
ła do niej Nicola.
– Co za piekielny początek dnia! – jęknęła, opadając na krzesło. – Ciocia Mimi
zaczęła pouczać Adama, że jako właściciel Mannion powinien pomyśleć o założe-
niu rodziny i spłodzeniu dziedzica. Kiedy usiłowała go nakłonić do pogodzenia
z Robiną, oświadczył dość ostro, że nie życzy sobie ingerencji w swoje prywatne
życie. Przykro mi, że wzięto cię w krzyżowy ogień pytań dla rozładowania at-
mosfery. Musiałaś się czuć jak na torturach.
– Nic nie szkodzi. Jakoś wybrnęłam.
– Ciocia Mimi jest nietaktowna i wścibska, ale nigdy nie zapomnę, jak zaopie-
kowała się mną po rozwodzie rodziców. Zabierała mnie do zoo, do Gabinetu Fi-
gur Woskowych, a potem na herbatę do hotelu Browna. Adam tylko raz poszedł
z nami do Muzeum Historii Naturalnej, ale znudzony szybko uciekł do domu –
dodała z goryczą. – Martwię się o ciocię. Odkąd jej oszczędności i akcje straciły
na wartości, bardzo zubożała. Dlatego ciotka Serafina często ją zaprasza na
dłużej. Ale kiedy Adam za kilka dni zostanie pełnoprawnym właścicielem Man-
nion, nie pozwoli jej tu zostać.
– Nie wierzę – zaprotestowała Dana.
– Nie znosi zrzędzenia, ale to nie twój problem. Przyszłam, żeby ci zapropono-
wać wycieczkę do zamku Hastonbury. Jedziemy tam wszyscy. Tylko Adam i Zac
zostaną, żeby zagrać w golfa.
– Nie, dziękuję – odrzekła Dana po chwili wahania. – W sobotę zawsze mam
nawał pracy. Jestem wyczerpana. Wolę odpocząć tutaj.
– Rozumiem. Poproszę panią Harris, żeby przyniosła ci kawę i gazetę. Do zo-
baczenia później.
Po ich wyjeździe Dana zasiadła do krzyżówki, ale nie potrafiła się skupić, za-
niepokojona uwagą Nicoli na temat panny Latimer. Nie polubiła jej, ale miała na-
dzieję, że Adam okaże zrozumienie marudnej staruszce. Zresztą w jednym
aspekcie przyznawała jej rację: Adam naprawdę potrzebował żony i dzieci.
Nie marzyła wprawdzie o macierzyństwie, ale uznawała je za naturalną kon-
sekwencję małżeństwa, więc zaakceptuje tę konieczność, kiedy przyjdzie czas.
Dana śniła, że leży w miękkim łóżku, otoczona ramionami Adama.
– Wstawaj, Śpiąca Królewno!
Z ociąganiem otworzyła oczy. Ze zdumieniem ujrzała nad sobą twarz Adama,
nie we śnie, lecz na jawie. Usiadła na leżaku i odgarnęła włosy z twarzy.
– Już wróciliście? Jak ci poszło? – spytała.
– W końcu nie zagraliśmy w golfa. Zac zmienił plany. Dlaczego nie pojechałaś
zwiedzać ruin?
– Widziałam je wcześniej.
– Bardzo dawno – przypomniał po chwili milczenia. – Czy wspominasz te czasy,
kiedy tu mieszkałaś?
Gdyby wiedział, jak często!
– Nie lubię rozpamiętywać przeszłości – skłamała. – Wolę patrzeć w przy-
szłość.
Adam przysunął sobie krzesło i usiadł obok.
– A ja wiele pamiętam z dawnych lat. Także to, co nie powinno się było wyda-
rzyć.
– Lepiej o tym zapomnieć. Od tamtej pory wydorośleliśmy, zmieniliśmy się.
– Nie jestem pewien, czy o wszystkim chciałbym zapomnieć.
Po ostatnim zdaniu zajrzał jej tak głęboko w oczy, że z drżeniem serca czeka-
ła, aż weźmie ją za rękę albo przytuli. Nagle dostrzegła jakiś cień na tarasie.
– Więc tu jesteście – zagadnął Zac. – Dobrze, że razem, bo mam dla was miłą
niespodziankę – dodał, wskazując opaloną blondynkę w krótkiej błękitnej sukien-
ce, stojącą w oszklonych drzwiach. – Chodź tutaj, Robino, i uczyń Adama znowu
szczęśliwym człowiekiem – poprosił niemal pieszczotliwym tonem.
W absolutnej ciszy, która zapadła po ostatnim zdaniu, Adam powoli wstał
z krzesła.
– Robino, kochanie, skąd się tu wzięłaś?
– Z dworca kolejowego – zachichotała. – Zadzwoniłam wcześniej do Zaca
z prośbą, żeby mnie przywiózł. Czy naprawdę sprawiłam ci miłą niespodziankę?
Gdy zarzuciła Adamowi ręce na szyję, Dana mobilizowała siły, żeby wstać, nie
okazując rozczarowania. Obserwując powitalny pocałunek, nie czuła zazdrości
ani żalu, tylko złość. Nie na nich, lecz na Zaca, który stał obok bez ruchu.
– Nie przedstawisz nas, Adamie? – rzuciła pozornie lekkim tonem.
– Ależ oczywiście. Dano Grantham, poznaj Robinę Simmons.
– Jestem dawną przyjaciółką siostry Adama – wyjaśniła Dana, ściskając lekko
podaną dłoń. – W pewnym momencie straciłyśmy kontakt. To nasze pierwsze
spotkanie po latach.
– Mannion to wspaniałe miejsce do odnowienia przyjaźni. Przypomina mi raj.
Nawet z wężem – pomyślała Dana.
– Kochanie, zanieś swój bagaż do pokoju na górę – poprosił Adam.
Chwilę później weszli razem do domu, wesoło gawędząc.
– Zrozum, proszę, że niepotrzebnie tracisz czas – przemówił Zac po chwili.
Bezceremonialna uwaga zbiła Danę z tropu, ale tylko na chwilę.
– Czemu ciągle psuje mi pan radość z wypoczynku na wsi? – spytała lodowatym
tonem. – Ja naprawdę ciężko pracuję.
– Tak, muszę to przyznać, ponieważ cię obserwowałem. Ale lepiej byś zrobiła,
gdybyś się trzymała od nich z daleka.
– Proszę pamiętać, że nie jestem pańskim gościem, panie Belisandro – odrze-
kła, dumnie unosząc głowę.
– Niełatwo o tym zapomnieć – odparł, przenosząc wzrok z jej rozchylonych
warg na biust pod obcisłą jedwabną bluzeczką.
Gorące spojrzenie ciemnych oczu przypomniało Danie nocne pieszczoty
sprzed lat. Okropnie zażenowana, odstąpiła krok do tyłu. Gdy dotknęła stopą za-
pomnianej gazety i długopisu, schyliła się, żeby je podnieść, ale ją uprzedził.
– Czternaście pionowo to „Azerbejdżan” – powiedział, zerknąwszy na krzy-
żówkę.
– Skoro uważa pan, że zna pan wszystkie odpowiedzi, proszę rozwiązać ją do
końca – odburknęła, odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku domu.
Po zamknięciu za sobą drzwi sypialni oparła się o nie plecami i patrzyła przed
siebie niewidzącym wzrokiem. Nie pojmowała, czemu szef olbrzymiej międzyna-
rodowej korporacji, prowadzącej interesy w górnictwie, transporcie morskim,
rolnictwie, technologii i turystyce ingeruje w sprawy Latimerów. Nie łączyło go
z nimi zbyt bliskie pokrewieństwo. Jego ojciec i Serafina byli zaledwie ciotecz-
nym rodzeństwem. Nie powinno go obchodzić, kogo Adam weźmie za żonę.
Najchętniej zmyśliłaby jakąś pilną sprawę do załatwienia, wyjechała stąd jak
najprędzej i spróbowała skupić energię na pracy, może na poszukaniu innego ży-
ciowego partnera… tyle że ucieczka nic by jej nie dała. Oddanie bez walki Man-
nion, obiektu jej marzeń i należnego dziedzictwa, nie zapewniłoby jej spokoju
ducha. Przypuszczalnie do końca życia snułaby domysły, jak potoczyłoby się jej
życie, gdyby została.
Przybycie Robiny stanowiło wprawdzie pewną komplikację, ale w ostatecznym
rozrachunku wybór będzie należał do Adama. Przysięgła sobie, że zrobi wszyst-
ko, żeby nie wybrał nikogo innego, tylko ją. Zacznie od zaraz, od dzisiejszego
wieczora.
Po południu, przed przygotowaniami do wieczornej imprezy, Nicola zabrała
Danę na przechadzkę po ogrodzie.
– Ciocia Mimi rozgłasza wszem i wobec, że zakochani szybko dojdą do porozu-
mienia. Zasugerowała nawet mojej przyszłej teściowej, żeby Adam podczas toa-
stu na naszą cześć ogłosił swoje zaręczyny – wyznała Nicola.
– O Boże! – jęknęła Dana. – A co ona na to?
– Oświadczyła stanowczo, że uczuciowe życie Adama to wyłącznie jego pry-
watna sprawa. Nie rozumiem tylko, po co Zac się wtrącił, o ile nie upatrzył so-
bie Robiny dla siebie. Niewykluczone, że w obliczu kłopotów z sercem jego ojca
sam zaczął rozważać założenie rodziny.
– Biedna Robina! – rzuciła Dana lekkim tonem, choć przypuszczenia Nicoli
mocno nią wstrząsnęły.
– Chyba żartujesz! Gdy Zac się w końcu ożeni, świat utonie we łzach zawie-
dzionych wielbicielek, nie tylko z powodu jego bajecznego bogactwa. Podobno
jest wspaniałym kochankiem.
– Kto by tam wierzył plotkom? – prychnęła lekceważąco Dana, udając, że od-
garnia włosy z twarzy, żeby zasłonić płonące policzki.
W drodze powrotnej do domu nadal cała płonęła. Po powrocie założyła obcisłą
czarną sukienkę do kostek, wysoko zabudowaną, ale za to z kuszącym rozcię-
ciem na plecach. Związała włosy w luźny węzeł. Oczy, umiejętnie podkreślone
cieniami do powiek, wyglądały tajemniczo i egzotycznie, a usta dla kontrastu po-
malowała na niewinny, jasnoróżowy kolor. Czy uzyskała wystarczająco ponętny
wizerunek, by zwrócić i zatrzymać na sobie uwagę Adama? Czas pokaże, ale
musiała spróbować.
Rozmyślnie odczekała do ostatniej chwili, by wszyscy zauważyli jej pojawienie,
ale nie wzięła pod uwagę niepunktualności Robiny. Wystarczyło jedno spojrze-
nie, by stwierdzić, że Adam jeszcze nie przybył.
Natychmiast dostrzegła Zaca w wieczorowym garniturze i czarnym krawacie.
Ostatni raz widziała go w takim stroju w altanie, gdy mierzył wzrokiem jej półna-
gą sylwetkę w świetle świec. Ten widok uświadomił jej, że nieprędko zapomni
chłodny dotyk jego ust w ciemnościach.
Pospiesznie dołączyła do Emily i pozostałych. Gawędziła i żartowała, jakby nie
miała żadnych trosk. Goście stopniowo wypełniali pokój, wychodzili na taras,
spacerowali po trawnikach, toteż ukrycie się w tłumie nie przedstawiało naj-
mniejszych trudności. Wynajęte kelnerki roznosiły wino i napoje bezalkoholowe,
a pianista w tle grał stare i nowe przeboje.
Wreszcie nadszedł Adam, z zaciśniętymi ustami w przeciwieństwie do pro-
miennie uśmiechniętej Robiny, ubranej w białą suknię i z kwiatami wplecionymi
we włosy.
– Przepięknie wyglądasz, moje drogie dziecko! – wykrzyknęła Mimi tak głośno,
że wszystkie rozmowy umilkły. – Zupełnie jak panna młoda!
Zważywszy na minę Adama, Dana powinna być jej wdzięczna, ale jakoś nie
czuła wdzięczności. Wyszła na taras i nałożyła sobie sałatki z kurczaka, nie
z głodu, tylko dlatego, że potrzebowała jakiegoś zajęcia. Tam zastał ją Adam kil-
ka minut później.
– Mam dość tej imprezy – wyznał przyciszonym głosem. – Co Nic sobie wy-
obrażała? Nie mogę się doczekać, żeby wznieść ten toast i wyjść.
– Musisz przywyknąć – rzuciła Dana lekkim tonem, choć ogromnie ciekawiło
ją, gdzie podział Robinę. – W Mannion zawsze bywali goście, a wesele Nicoli bę-
dzie wymagało wzniesienia wielu toastów.
– Przebrnę przez to, jeśli będę musiał – mruknął bez entuzjazmu. – Musimy
porozmawiać, Dano, ale nie tutaj, nie przy ludziach. Czy mógłbym zadzwonić do
ciebie do pracy, zaprosić cię na kawę lub kolację?
Dana spuściła wzrok na kieliszek, starannie ukrywając radość.
– Uważasz, że wypada? – spytała. – Nie chciałabym wywołać konfliktu pomię-
dzy tobą a Robiną.
– Bez obawy. To miła dziewczyna, ale między nami wszystko skończone. Mamy
odmienne pragnienia.
Danę kusiło, żeby zapytać, czy ona o tym wie, ale po namyśle uznała, że to nie
jej sprawa. Tymczasem Adam podszedł bliżej.
– Czy zdajesz sobie sprawę, jak fantastycznie wyglądasz? Przewyższasz urodą
wszystkie panie. Powinienem był to zauważyć przed laty.
Zaskoczył ją. Do tej pory myślała, że dawno zauważył… Ale nieważne. Grunt,
że teraz szukał jej towarzystwa. Gdy dobiegły ich dźwięki piosenki „Kiedy płynie
czas”, poprosił ją do tańca. Dana żałowała, że nie zrobił tego siedem lat temu,
ale gdy poczuła ciepłą dłoń na odsłoniętych plecach, powiedziała sobie, że warto
było zaczekać.
Wielokrotnie wyobrażała sobie ten moment. Myślała, że będzie odczuwać
jego dotyk każdą komórką ciała, że krew zacznie szybciej krążyć w żyłach, tym-
czasem nie czuła nic prócz satysfakcji, że dopięła swego. Nie wątpiła, że zacznie
silniej na niego reagować, gdy zyska pewność, że spełni jej nadzieje. Potrzebo-
wała tylko czasu. I prywatności.
Zamknęła oczy i słuchała melodii, żeby wprawić się w odpowiedni nastrój, ale
przeszkodził jej głos Zaca, wyraźnie rozbawiony i zdecydowanie zbyt bliski:
– Czas na toast, Adamie, chyba że chcesz, żebym cię zastąpił?
– Nie. Sam go wzniosę. Zapraszam do środka! – zawołał głośniej do tańczą-
cych na tarasie par.
Gdy goście zaczęli wychodzić, Dana została na miejscu. I dobrze zrobiła, bo za
chwilę zobaczyła Robinę obejmującą Adama. Ku jej zaskoczeniu ten widok nie
obudził w niej zazdrości, tylko współczucie dla dziewczyny i ulgę, że ich rozsta-
nie nie obciąży jej sumienia, ponieważ już wcześniej je zaplanował.
Przemawiał krótko, ze swadą i uczuciem, jak przystało na pana domu. Danę
ciekawiło, kto złoży im życzenia szczęścia, kiedy nadejdzie dzień ich zaręczyn.
Może Eddie? Bo na pewno nie Zac, który stał w drzwiach z kamienną twarzą.
Postanowiła więcej nie zwracać na niego uwagi. Ponieważ nie ulegało wątpli-
wości, że Robina już nie wypuści Adama z uścisku, Dana tańczyła z każdym, kto
ją poprosił. Gawędziła ze starszymi gośćmi, którzy pamiętali ją z dawnych cza-
sów, i niezliczoną ilość razy odpowiedziała na pytanie, w jaki sposób ponownie
nawiązały kontakt z Nicolą. Usta ją bolały od nieustannych uśmiechów. Mięśnie
stężały z napięcia, ponieważ przez cały wieczór starała się uniknąć ponownego
spotkania z Zakiem.
Gdy przyjezdni zaczęli powoli wychodzić, postanowiła zrezygnować z kawy
i kanapek przygotowanych dla nocujących w Mannion, po cichu usprawiedliwić
się przed Nicolą i umknąć do swojego pokoju. Przystanęła w ciemnym holu i po-
patrzyła na żyrandol. Westchnęła głęboko na wspomnienie pocałunku Adama
sprzed lat.
– Niestety to nie czas na jemiołę, bella mia, więc muszą ci wystarczyć wspo-
mnienia – dobiegł ją cichy, szyderczy głos zza pleców.
Zaskoczona Dana gwałtownie nabrała powietrza. Gdy odwróciła głowę, napo-
tkała ironiczne spojrzenie Zaca.
– Szpiegował nas pan? – spytała.
– Nie. Trafiłem na was przypadkiem, schodząc na dół. Adam mnie spostrzegł,
ale ty nie widziałaś świata, oszołomiona swoją świąteczną sielanką.
– Byłam jeszcze dziewczynką.
– Dorastającą i poznającą uroki bycia kobietą, jak obydwoje doskonale pamię-
tamy.
– Proszę wybaczyć, ale nie mam nastroju na wspomnienia. – Przemilczała, że
zwłaszcza te, które ponad wszystko pragnęła wymazać z pamięci: jego słów,
pieszczot i pocałunków.
Ruszyła ku schodom, ale złapał ją za biodra, przyciągnął do siebie i delikatnie
musnął ustami kark, łopatki i przesuwał je coraz niżej wzdłuż odsłoniętych ple-
ców. Zdawała sobie sprawę, że wystarczy krzyknąć, żeby ktoś przybiegł, ale za-
brakło jej tchu. Czuła, jak jej piersi nabrzmiewają, a sutki twardnieją, choć to
nie Zaca chciała skusić tą elegancką, kobiecą kreacją. To Adam powinien trzy-
mać ją w ramionach, całować, a potem zanieść do swojej sypialni, a nie ten dru-
gi, który już w przeszłości jej zaszkodził. Musiała go powstrzymać, zanim zajdą
za daleko.
– Proszę mnie natychmiast puścić – zażądała jakby nie swoim, schrypniętym
głosem.
Zac przez chwilę stał bez ruchu. Tylko ciepły oddech unosił luźne pasemka
włosów na karku. Dopiero gdy zaczęła szybciej oddychać, wmawiając sobie, że
to ze strachu, oderwał ręce od jej bioder i pozwolił odejść.
Nie wiadomo dlaczego, wchodząc na górę, przystanęła na zakręcie schodów
i zerknęła przez ramię tylko po to, żeby zobaczyć pusty, cichy hol. Najdziwniej-
sze, że w tym momencie dopadło ją niewytłumaczalne poczucie osamotnienia.
– Czyste szaleństwo – wymamrotała do siebie pod nosem i ruszyła dalej po
schodach, w jeszcze większą, nieprzeniknioną ciemność.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Następnego ranka, gdy Dana zeszła na śniadanie, zastała w jadalni tylko Ed-
diego i Nicolę.
– Gdzie pozostali? – spytała.
– Mama z tatą poszli do kościoła na kolejną rozmowę z pastorem, a reszta to-
warzystwa gra w tenisa, póki słońce nie praży zbyt mocno – wyjaśnił Eddie. –
Dobrze zrobiłaś, że poszłaś wcześniej spać tak jak moi rodzice. Po twoim wyj-
ściu rozpętało się istne piekło, gdy ciocia Nic, Mimi, znów zaczęła swatać Ada-
ma. W efekcie Zac odwozi zapłakaną Robinę do Londynu, żeby zabrała swoje
rzeczy z jego mieszkania. Adam podążył za nimi, przypuszczalnie żeby spraw-
dzić, czy niczego nie zapomniała.
– Podczas gdy ciocia Mimi poszła do łóżka z jakąś flaszeczką i fiolką aspiryny –
wtrąciła Nicola, podając Danie kawę. – Wielkie dzięki za milutki weekend na
wsi!
– Ojej! – jęknęła Dana.
– Moim zdaniem ty też wyglądasz, jakbyś potrzebowała czegoś na wzmocnie-
nie – zauważył Eddie.
Dana przemilczała, że brakuje jej jedynie snu i dobrych wiadomości. Nieobec-
ność Zaca przyniosła jej pewną ulgę, ale liczyła na to, że Adam zaproponuje na-
stępne spotkanie. Zmartwiło ją, że wyjechał bez pożegnania. Z wysiłkiem przy-
wołała uśmiech na twarz.
– To skutek nadmiaru szampana. Szybko dojdę do siebie – zapewniła pospiesz-
nie. – Szkoda mi tylko Robiny, ale może ten incydent skłoni pana Belisandra,
żeby pomyślał dwa razy, zanim ponownie wtrąci się w prywatne sprawy Adama.
– Podobno przywiózł ją tu z jej inicjatywy – wyjaśniła Nicola. – Wysłała Zacowi
wiadomość, żeby odebrał ją ze stacji, wsiadła w pociąg i przyjechała. Usiłował
jej wytłumaczyć, że popełnia błąd, nakłaniał do powrotu do Londynu, ale nie słu-
chała.
– Może ją pocieszy, proponując małżeństwo, jak wcześniej sugerowałaś – rzu-
ciła Dana lekkim tonem.
– Szczerze w to wątpię – orzekł Eddie.
Dana szybko pożałowała, że postanowiła zostać wraz z pozostałymi do lunchu.
Mimi Latimer zeszła na kawę z chusteczką przy oczach i miną cierpiętnicy, jak-
by to ją skrzywdzono. Marchwoodowie na próżno usiłowali ją rozweselić. Dana
pospiesznie dopiła kawę i wróciła do pokoju, spakować rzeczy. W drzwiach za-
stała wychodzącą panią Harris.
– Poproszono mnie o dostarczenie pani listu – poinformowała. – Ponieważ mam
pełne ręce roboty, zostawiłam go na nocnym stoliku.
Dana podziękowała nonszalancko, żeby ukryć, że jej serce co najmniej dwu-
krotnie przyspieszyło rytm.
W kopercie opartej o lampkę nocną znalazła kartkę z trzema słowami bez
podpisu:
Do zobaczenia wkrótce.
Dana przeczytała, zmięła kartkę w kulkę i wyszeptała:
– Oby jak najszybciej, Adamie.
Minęło jednak pełnych dziesięć dni, zanim zadzwonił do niej do pracy i zapro-
ponował wspólny lunch, jakby uważał za oczywiste, że wyrazi zgodę. Każdy na
jego miejscu zasugerowałby co najmniej przyszły tydzień, żeby zostawić roz-
mówcy wybór terminu. Ale czy mogła ryzykować odmowę z powodu urażonej
dumy?
– Zadzwoniłeś w odpowiednim momencie – odrzekła po chwili wahania. – Wła-
śnie zamierzałam zamówić kanapkę.
– Doskonale. Niedaleko od twojego miejsca pracy jest bar winny U Sama.
Przyszłabyś tam?
– Czemu nie? Muszę kończyć. Ktoś dzwoni z drugiego telefonu.
Kłamała, ale nie chciała, żeby usłyszał radość w jej głosie. Nałożyła szminkę
na usta i dyskretnie skropiła perfumami szyję i nadgarstki.
Adam czekał na nią przy zatłoczonym barze. Zaprowadził ją do stolika na ta-
rasie i zamówił butelkę frascati w lodzie.
– Niezbyt odpowiednie do świętowania spotkania po latach, ale nie mogłem
dłużej czekać.
Danę kusiło, żeby zapytać, dlaczego w takim razie czekał, ale sam zaspokoił
jej ciekawość:
– Nie znałem twojego numeru telefonu, a w Mannion, w tak napiętej sytuacji,
nie wypadało nikogo pytać.
Dana pomyślała, że bez problemu mógł uzyskać jej numer od Nicoli.
– Mam nadzieję, że doszliście do porozumienia?
– Z rodziną tak, ale do Robiny nie wrócę. To wspaniała dziewczyna i kiedyś
uczyni kogoś szczęśliwym, ale nie mnie. Nigdy nie planowałem z nią wspólnej
przyszłości.
Dana marzyła o takim zapewnieniu. Sama nie rozumiała, czemu zdenerwowa-
ło ją zamiast ucieszyć. Kiedy przyniesiono im koszyczek chrupiącego chleba i mi-
seczkę oliwek, poszukała neutralnego tematu:
– Czy grywasz jeszcze w tenisa?
– Bardzo rzadko. Obecnie wolę sporty wodne. Żegluję na południowym wy-
brzeżu, uprawiam surfing i nurkuję w Kornwalii i innych miejscach. Należę też
do klubu poszukiwaczy wraków. Nic oczywiście uważa mnie za szaleńca, ale ona
nie lubi przygód. Marzy tylko o domu i dzieciach z Eddiem. – Ostatniemu zdaniu
towarzyszyło lekceważące prychniecie, które zirytowało Danę.
– Być może, podczas gdy panowie szukają wrażeń w dziczy, praktyczne podej-
ście kobiet pozwala światu normalnie funkcjonować – skomentowała z przeką-
sem.
– Pewnie z jego powodu uciekamy na łono natury.
Dana omal się nie skrzywiła. Adam pochylił się ku niej.
– Posłuchaj, Dano. Nie będę udawał, że życie płynęło mi po różach w ostatnich
latach. Musiałem spuścić z tonu i iść na pewne kompromisy, ale teraz zyskałem
cel w życiu, jakiego wcześniej nie miałem. Rozumiesz mnie?
– Oczywiście – przytaknęła, świadoma, że wraz z prawem własności do Man-
nion zyska swobodę.
– W takim razie darujmy sobie niewygodne pytania. Obydwoje jesteśmy doro-
śli i wiemy, jak sprawy stoją.
Dana przypuszczała, że ma na myśli swoje życie uczuciowe. Najwyraźniej
przypisywał jej doświadczenie, którego nie posiadała. Z ulgą przystąpiła do je-
dzenia, gdy przyniesiono mu stek z frytkami, a dla niej sałatkę Cezar.
Posiłek jej smakował, ale zrezygnowała z deseru i zakryła dłonią kieliszek, gdy
chciał go ponownie napełnić.
– Pracuję po południu, tak jak i ty – przypomniała.
– Szkoda – westchnął, ujmując jej dłoń. – Miałem nadzieję, że namówię cię na
otwarcie kolejnej butelki w moim mieszkaniu. Pojechalibyśmy taksówką. To nie-
daleko stąd. Znaleźlibyśmy jakieś wiarygodne powody, żeby nie wracać za biur-
ka.
– Może ty, ale ja nie mogę odwołać umówionych spotkań, nawet jeśli propozy-
cja brzmi kusząco.
– Naprawdę zamierzasz spędzić resztę życia na sprzedawaniu nieruchomości?
– Niekoniecznie, ale na razie dobrze mi płacą i lubię to zajęcie. To wystarcza-
jące powody, żeby zostać w branży.
– Ja natomiast z niecierpliwością wyczekuję chwili, kiedy będę mógł ponownie
otworzyć własną działalność, zamiast pracować jako chłopiec na posyłki u Zaca.
Naprawdę nie namówię cię na wagary? – zapytał po chwili przerwy.
– Nie dzisiaj. Mam za wiele do stracenia.
– Trudno, ale następnym razem zrobię wszystko, żebyś nie żałowała.
Dana z przykrością obserwowała, jak prosi o rachunek i krzywi się na jego wi-
dok. Zirytowało ją, że zaplanował zakończenie spotkania u siebie, jakby z góry
uznał ją za łatwą zdobycz. Kiedy pisała na odwrocie służbowej wizytówki numer
swojego telefonu komórkowego, przyrzekła sobie, że nie zdobędzie jej tak ła-
two, jak sobie obiecywał.
Ledwie cmoknął ją w policzek na pożegnanie, ale równocześnie pogładził kciu-
kiem po dłoni i posłał uwodzicielskie spojrzenie.
Dał jej wiele do myślenia. Stwierdziła, że bardzo się zmienił. Gdyby go wcze-
śniej nie znała, doszłaby pewnie do wniosku, że nie mają ze sobą wiele wspólne-
go. Ale nie powinna go pochopnie osądzać. Jego wcześniejsza wypowiedź suge-
rowała, że pragnie stabilizacji, co dawało nadzieję na przyszłość. Najważniej-
sze, że nie wiązał jej z Belisandro International, a zwłaszcza z Zakiem. W tym
względzie mógł liczyć na jej pełne wsparcie.
– Naprawdę chodzisz z Adamem? – dopytywała się Nicola z niedowierzaniem.
– Od kiedy?
– Od dwóch tygodni. Nie wspominał ci o tym?
– Przypuszczałam, że kogoś ma, jak zawsze. Zdajesz sobie sprawę z jego nie-
stałości, prawda?
– Nic poważnego nas nie łączy – zapewniła Dana.
Adam wprawdzie nieustannie naciskał na intymny związek, ale Dana konse-
kwentnie odmawiała. Choć jej opór niewątpliwie go intrygował, wyczuwała, że
zaczyna go też drażnić. Nie zamierzała jednak zmienić zdania, póki nie da jej
niezbitego dowodu, że mu na niej zależy. Być może zaproszenie na przyszły ty-
dzień na przyjęcie w Belisandro International stanowiło dobry znak, zwłaszcza
że Nicola z Eddiem też zostali zaproszeni.
Wiedziała o ogólnoeuropejskiej konferencji w Londynie, ponieważ Adam nie-
ustannie narzekał na nawał dodatkowej pracy i wygórowane jego zdaniem wy-
magania Zaca.
– Panie towarzyszące przedsiębiorcom dostaną bransoletki, a panowie spinki
do mankietów, oczywiście złote – poinformował ją niedawno. – Zaprezentuje je
osobiście signor Ottaviano, „Wielki Tata”, już w doskonałej kondycji po operacji.
Zobaczymy, jak złoty chłopiec zniesie granie drugich skrzypiec.
Ku jej własnemu zdziwieniu złośliwy komentarz zirytował Danę. Przecież zo-
stał drobnym trybikiem w machinie Belisandro Innternational tylko dlatego, że
jego własna firma padła. I chociaż otrzymywał hojne wynagrodzenie, najwyraź-
niej planował porzucić tę posadę. Przypuszczalnie został przez kogoś zwerbo-
wany na lepszych warunkach, co pozwoli mu na zgromadzenie funduszy na reno-
wację Mannion.
– Włóż tę kreację, którą miałaś na sobie w dniu zaręczyn Nic – poprosił na ko-
niec. – Chcę cię wszystkim zaprezentować.
– Niestety, uprałam ją i oddałam organizacji dobroczynnej.
– Dlaczego? Wyglądałaś w niej fantastycznie.
– Już mnie w niej widziano. Niech teraz ktoś inny ją nosi.
Nie dodała, że za żadne skarby nie założyłaby jej po raz drugi. Za bardzo
przypominała jej dotyk ust niewłaściwego mężczyzny na nagiej skórze. Zresztą
tym razem nie chciała zwracać na siebie uwagi. Gdyby zdołała wymyślić jakąkol-
wiek wiarygodną wymówkę, najchętniej nie poszłaby tam wcale.
Postanowiła pozostać przy czerni. Znalazła w butiku skromną sukienkę pod
samą szyję, z rękawami do łokcia i spódnicą do połowy łydek. Adam oczywiście
stwierdził, że świetnie wygląda. Podejrzewała, że powtórzyłby ten sam rytuał,
gdyby wystąpiła w worku.
Pojechali taksówką razem z Nicolą i Eddiem do hotelu Capital Imperiale. We-
szli do sali balowej na piętrze szeroką, marmurową klatką schodową, oświetloną
wspaniałymi żyrandolami. Gościom przygrywał z podium w rogu kwartet jazzo-
wy.
– Jedzenie jest w drugim pokoju – poinformował Adam. – Masowy catering
w wielkiej skali.
Siostra obrzuciła go karcącym spojrzeniem za niestosowne kpiny. Zanim ru-
szyli w stronę jadalni, zastąpiła im drogę wysoka szczupła dziewczyna w okula-
rach.
– Wreszcie przyjechałeś, Adamie! – wykrzyknęła na jego widok. – Mamy po-
ważny problem.
– Nie może zaczekać do jutra? W końcu jesteśmy na przyjęciu.
– Nie. Trzeba go rozwiązać natychmiast. Upominki dla gości nie nadeszły,
a pan Belisandro ma je zaprezentować. Między innymi po to przyjechał aż
z Włoch. Potwierdziłeś godzinę i datę u dostawców?
– Ależ oczywiście – odparł lodowatym tonem. – Chcesz sprawdzić?
– Muszę. Dyrektor hotelu oddał nam do dyspozycji pokój i komputer. Póki nie
ustalimy, gdzie popełniono błąd, zapomnijmy o zabawie.
Adam zaklął pod nosem, po czym zwrócił się do Dany:
– Zostawiam cię z Eddiem i Nic na pół godziny. Musimy wyjaśnić nieporozu-
mienie, o ile jakieś w ogóle zaszło.
Kiedy wyszli, Nicola stwierdziła:
– Według mojej oceny pół godziny nie wystarczy. Musi szybko nadrobić niedo-
patrzenie, żeby wyjść cało z opresji. Dam głowę, że to on zawinił. Lubi spekta-
kularne gesty, ale uważa takie drobiazgi jak zapewnienie terminowej dostawy za
godne pomniejszych śmiertelników. Dlatego Carol awansowała, a on nie.
Dana wreszcie pojęła, dlaczego Adam rozważa zmianę pracy. Zrezygnowana,
ruszyła z Nicolą i jej narzeczonym w kierunku bufetu.
Nicola błogo westchnęła na widok pieczeni z wołowiny, szynki, indyka i zimne-
go bufetu na drugim stole z szerokim asortymentem owoców morza i egzotycz-
nych sałatek. Wraz z Eddiem z zapałem nakładali sobie mięso, podczas gdy
Dana poprzestała na homarze z ryżem.
Zgodnie z przewidywaniami Nicoli po godzinie Adam jeszcze nie wrócił. Po-
zbawiona jego towarzystwa Dana czuła się niezręcznie. Mimo protestów towa-
rzyszy postanowiła wyjść wcześniej. Zmierzała przez wielki hol w kierunku szat-
ni, gdy usłyszała swoje imię. Odwróciwszy głowę, ujrzała Zaca wychodzącego
z windy. Na jego widok przystanęła z ociąganiem.
– Chyba jeszcze nie wychodzisz? – zagadnął, gdy do niej podszedł.
– Właśnie zamierzałam. Kiedy Adam mnie zapraszał, nie przewidział, że bę-
dzie dziś wieczór pracował.
– Bardzo mi przykro z powodu waszego wspólnego rozczarowania, ale gdyby
należycie wykonał przydzielone zadanie, nie musiałby nadrabiać zaległości.
Zresztą zaproszenie wyszło ode mnie. Obiecałem, że się wkrótce zobaczymy.
– Kiedy?
– W liście. Dostałaś go?
– Tak, ale nie wiedziałam, że to pan go napisał.
– Kolejne rozczarowanie! Ale nie możesz teraz wyjść. Ktoś chce cię poznać.
– Dziękuję, ale pozostanę przy swoim planie i znajdę taksówkę.
– Wykluczone. Tata nie lubi, gdy ktoś lekceważy jego życzenia.
– To chyba cecha rodzinna – zauważyła z przekąsem.
– Gratuluję spostrzegawczości, mia bella.
– Nie jestem piękna! – prychnęła ze złością.
– W tej nudnej sukience raczej nie. Ale bez niej… Madonna!
Dana zaniemówiła. Poczuła, że policzki płoną jej żywym ogniem. Zanim ochło-
nęła, Zac wprowadził ją do windy i zawiózł wprost na ostatnie piętro.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Gdy Dana ujrzała Ottaviana Belisandra, od razu wiedziała, jak Zac będzie wy-
glądał w jego wieku. Z siwymi włosami, głębiej rzeźbionymi rysami, nadal rozta-
czał wokół siebie aurę władzy. Emanował witalnością tak jak jego syn. Sama nie
rozumiała, skąd takie myśli przyszły jej do głowy i co ją to wszystko obchodzi.
Zaskoczył ją brak telefonów, laptopów czy innych urządzeń elektronicznych.
Najwyraźniej szef międzynarodowego imperium nie potrzebował nowoczesnych
osiągnięć techniki, żeby wzmocnić swój autorytet. Wstał na powitanie, a gdy Zac
ją przedstawił, mocno uścisnął jej dłoń i uprzejmie poprosił, żeby usiadła. Dana
z ociąganiem spełniła jego prośbę. Zac stanął za nią i oparł rękę na oparciu jej
fotela. Nie dotykał jej wprawdzie, lecz jego bliskość wprawiała ją w nerwowe
zakłopotanie.
– Miło mi poznać siostrzenicę osoby, która opiekuje się moją kuzynką, Serafiną
z oddaniem i poświęceniem – zagadnął starszy pan, wróciwszy na miejsce. –
Szkoda, że wcześniej pani nie spotkałem. Dlaczego nigdy nie odwiedziła pani
cioci we Włoszech?
Szczera odpowiedź na niespodziewane pytanie: „Bo nie byłabym tam mile wi-
dziana”, nie wchodziła w grę, toteż odpowiedziała wymijająco:
– Ponieważ obowiązki nie pozwalają mi na dłuższy urlop, zwykle organizuję so-
bie w ostatniej chwili krótki wypoczynek w kraju.
– Wiele pani traci. Moja kuzynka, Serafina, mieszka niedaleko ode mnie nad
jeziorem Como. To jeden z najpiękniejszych zakątków świata. Powinna go pani
koniecznie zobaczyć. – Zamilkł na chwilę, po czym zapytał: – Czy ta posada wie-
le dla pani znaczy?
Oczywiście, choć kariera zawodowa nigdy nie była jej głównym priorytetem.
Jedyny cel jej życia stanowiło Mannion. Najchętniej wykrzyczałaby to tak gło-
śno, żeby cały Londyn usłyszał, a zwłaszcza Zac. Jego obecność dziwnie ją obez-
władniała, odbierała zdolność logicznego myślenia. Zmobilizowała całą siłę woli,
by uporządkować chaotyczne myśli i przerwać niezręczne milczenie. Z trudem
wydobyła głos ze ściśniętego gardła:
– Agencja Jarvisa Strattona należy do najbardziej prestiżowych w stolicy. Do-
stać tam pracę to prawdziwy przywilej – poinformowała zgodnie z faktycznym
stanem rzeczy, co pozwoliło jej ukryć własne wątpliwości, obawy i rozterki.
– Rozumiem, ale młode, piękne dziewczyny zwykle pragną czegoś więcej. Nie
ma pani prywatnych marzeń?
– W dzisiejszej sytuacji ekonomicznej tylko nieliczni mogą sobie na nie pozwo-
lić. Dziękuję, że poświęcił mi pan tyle czasu, ale pora wracać do przyjaciół – do-
dała, wstając z miejsca.
Pan Belisandro również wstał.
– Mój syn panią odprowadzi. Ja jeszcze chwilę zostanę, żeby gdzieś zadzwo-
nić, ale po zakończeniu rozmowy dołączę do was. Wypijemy razem kieliszek
wina, dobrze?
Nie! – zaprotestował wewnętrzny głos w głowie Dany jak wtedy, gdy zobaczy-
ła na tarasie Zaca czekającego na nią jak mroczny cień. Cień burzowej chmury,
gotowej porwać ją w nieznane, jeżeli nie stawi oporu i nie zacznie walczyć o ży-
cie, jakie dla siebie wybrała. Przywołała na twarz kolejny uprzejmy uśmiech.
– Bardzo miło z pańskiej strony, ale wiele osób czeka, żeby porozmawiać z pa-
nem i pańskim synem. A ja powinnam już wracać. Miłego wieczoru. – Ruszyła ku
drzwiom, a potem korytarzem w stronę windy, świadoma, że Zac idzie o krok za
nią. Wyciągnęła rękę, żeby nacisnąć guzik, ale pochwycił jej dłoń.
– Naprawdę tak bardzo chcesz uciec? – zapytał.
– Zamierzałam wyjść już wcześniej, zanim mnie pan zatrzymał.
– Zostań, proszę.
– Na lampkę wina z pańskim ojcem? Uważa pan, że powinien pić alkohol
wkrótce po operacji serca?
– Nie. I nie udawaj, że nie rozumiesz. Pragnę, żebyś została do końca przyję-
cia, a potem spędziła ze mną noc.
Dana spuściła wzrok na dywan, potem przeniosła go na ścianę, byle nie napo-
tkać gorącego spojrzenia, które przypominało pocałunek sprzed lat i dziwną, że-
nującą słabość, która ją ogarniała, ilekroć jej dotknął.
– Jak pan śmie obrażać mnie tego rodzaju propozycjami, kiedy doskonale pan
wie, że należę do Adama! – wytknęła.
– Nieprawda. Nigdy do nikogo nie należałaś i nie jesteś na tyle pewna jego
uczuć, żeby mu się oddać. Przynajmniej w tym względzie zachowałaś rozsądek.
– Właśnie mi podpowiada, żeby trzymać się od pana z daleka, o ile nie zatrzy-
ma mnie pan siłą.
– Obydwoje wiemy, że nie muszę. A może życzysz sobie, żebym ci udowodnił,
że mam rację, moja słodka hipokrytko?
– Nie pragnę niczego innego, jak uciec raz na zawsze od pana i pańskich ohyd-
nych insynuacji.
Zac puścił jej rękę, nacisnął guzik i odstąpił do tyłu, gdy drzwi kabiny się otwo-
rzyły.
– Buona notte, Dana mia – powiedział z niewzruszonym spokojem. – Śpij do-
brze.
– Nie życzy mi pan słodkich snów?
– Nie, bo gdybyś została, sama byś stwierdziła, że rzeczywistość może być
o wiele słodsza. – Ostatniemu zdaniu towarzyszył uśmiech, który prześladował ją
przez całą drogę powrotną.
– No dobrze, przyznaję, że popełniłem błąd – westchnął Adam, wzruszając ra-
mionami. – Ale nie spowodowałem katastrofy. Prezentację odłożono na następny
dzień. Ta przeklęta Carol nie musiała trzymać mnie w biurze do drugiej w nocy.
Pewnie boi się utraty pracy.
– A ty nie?
– Nie interesuje mnie rutynowa robota. Mam ciekawsze plany.
Danę kusiło, żeby spytać, jakie, żeby móc dostosować do nich własne bez
zbędnych komplikacji.
– Grunt, że wielki Don Ottaviano wraca jutro do Włoch. Nareszcie nie będzie-
my musieli tańczyć, jak nam zagra – dodał Adam.
– Mówisz o nim jak o szefie mafii – zaprotestowała Dana.
– Dlatego, że bardziej dba o sprawy materialne podwładnych niż o zapewnie-
nie im godnego życia. Podobno wczoraj złożył oficjalną wizytę na przyjęciu.
Wszyscy, łącznie z Nic i Eddiem, musieli podejść i złożyć mu hołd. Miałaś szczę-
ście, że cię to ominęło. W dodatku ledwie jedno z Belisandrów wyjedzie, zaraz
przyjedzie drugie. Chociaż nie powinienem narzekać, bo Serafina przyjeżdża tu
ze względu na mnie.
Zdaniem Dany faktycznie nie powinien.
– Czy zabierze ze sobą moją ciocię? – spytała.
– Nie. To krótka wizyta. Podczas jej pobytu Zac będzie się nią opiekował.
Dana zerknęła na zegarek, żeby ukryć rozczarowanie.
– Muszę biec. Jestem umówiona z klientami na oglądanie nieruchomości.
– Wiecznie gdzieś pędzisz – wytknął Adam. – Kiedy znajdziesz dość czasu, że-
byśmy mogli być naprawdę razem?
– Kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Na razie obydwoje mamy ważniejsze
sprawy na głowie.
Nie wyjawiła, co jej naprawdę przeszkadzało, bowiem nie tylko Adam nie spał
w noc przyjęcia. Choć poszła wcześniej do łóżka, długo patrzyła w ciemność i da-
remnie szukała sposobu, żeby wyrzucić Zaca Belisandra z pamięci.
W drodze do Mannion Dana tłumaczyła sobie, że podjęła właściwą decyzję.
Zbyt długo trzymała Adama na dystans. Teraz, kiedy po siedmiu latach wreszcie
nadszedł jego wielki dzień, da mu dodatkowy powód do radości, świętując razem
z nim.
W ostatnich dniach często bywał nerwowy lub posępny, kiedy indziej znów nie-
mal nachalny. Musiała użyć wszelkich talentów dyplomatycznych, żeby zacho-
wać bezpieczny dystans. Jej opór najwyraźniej przyniósł pożądany efekt, bo-
wiem kiedy spotkała go dwa dni wcześniej wieczorem, szepnął:
– Kiedy sprawa własności Mannion zostanie definitywnie załatwiona, musimy
poważnie porozmawiać.
Zdaniem Dany ta sugestia zapowiadała oświadczyny, wprawdzie nieco przed-
wczesne, ale ponieważ stanowiły główny cel i motyw wszelkich jej działań, nie
miała powodu do narzekania, zwłaszcza że na ich miejsce wybrał właśnie Man-
nion.
Z początku zamierzała sprawić mu niespodziankę swoją wizytą, jednakże po
namyśle postanowiła go uprzedzić na wypadek, gdyby Serafina postanowiła zo-
stać dłużej, zamiast od razu wrócić do Włoch. Ponieważ wyglądało na to, że wy-
łączył telefon komórkowy, zadzwoniła do domu, ale uzyskała połączenie tylko za
automatyczną sekretarką. Zostawiła więc wiadomość:
– Pomyślałam, że przyniosę szampana i rzeczy do spania, żeby pogratulować ci
osobiście. Jeżeli to niemożliwe, daj znać. Wyjadę około trzeciej.
Oczekiwała telefonu lub wiadomości tekstowej z informacją, że czeka z nie-
cierpliwością, ale żadna nie nadeszła. Mimo to po krótkim przemyśleniu zdecy-
dowała zrealizować swój zamysł. W końcu po to wzięła dzień urlopu i spędziła
cały ranek w salonie piękności.
Oczywiście zżerały ją nerwy przed ofiarowaniem siebie Adamowi, ale powie-
działa sobie, że do odważnych świat należy. Natychmiast przypomniała sobie też
inne przysłowie: „Cel uświęca środki”, mniej atrakcyjne, ale bardziej odpowiada-
jące prawdzie. Niełatwo jej przyszło rozproszenie wątpliwości. Potrzebowała
czegoś mocniejszego dla dodania odwagi, żeby odnieść upragnione zwycięstwo.
Liczyła na to, że Adam jej otworzy, lecz zamiast niego ujrzała w progu panią
Harris, która zrobiła wielkie oczy na widok podręcznej walizeczki. Dana z tru-
dem przywołała uśmiech na twarz.
– Czy zastałam nowego właściciela domu? – spytała.
– No… tak… Proszę zaczekać w bibliotece, panno Grantham. Zawiadomię go
o pani przybyciu.
Po odprowadzeniu na miejsce Dana wyjęła butelkę i postawiła na stole. Zamie-
rzała przywitać Adama pocałunkiem, wypić z nim szampana, a na koniec iść do
łóżka. Przyrzekła sobie, że tym razem nie stchórzy. Odwróciła się z uśmiechem,
gdy usłyszała, że ktoś wchodzi.
– Buongiorno, Dana mia – powitał ją Zac. – Miło cię widzieć.
– To pan? – wykrztusiła Dana z bezgranicznym zdumieniem. – Co pan tu robi?
A gdzie Adam?
– Obecnie w Londynie. Wrócił tam po odwiezieniu Serafiny na lotnisko. Posta-
nowił jej podziękować za hojną darowiznę i ostatecznie pożegnać.
– Dlaczego ostatecznie? Czy jest poważnie chora?
– Nie. Czeka ją tylko operacja biodra, ale Adam długo jej nie zobaczy. Wyjeż-
dża do Australii. Czyżby nie przedyskutował z tobą swoich planów? – dodał po
chwili przerwy.
Dana zrobiła wielkie oczy. Dość długo przetrawiała słowa Zaca, w końcu
stwierdziła:
– Przypuszczam, że to pańska sprawka. Pewnie wysłał go pan do pracy do
Melbourne.
– Nie – rzucił krótko. – Za bardzo szanuję moich współpracowników, żeby
obarczać ich Adamem. Kupuje udziały w przedsiębiorstwie wynajmującym ło-
dzie, należącym do jego ojca i brata macochy. Wyjeżdża w przyszłym tygodniu.
Dana tak mocno zacisnęła palce na krawędzi dębowego biurka, że kostki jej
zbielały.
– Nie wierzę, żeby po tylu latach czekania na Mannion nagle je porzucił, żeby
wyjechać na antypody.
– Czemu nie? Jego ojciec bez oporów zmienił miejsce zamieszkania. Matka
zresztą też.
– Nie może zostawić Mannion na łasce losu!
– Dawno spisał je na straty. W ogóle o nie nie dbał, jak pewnie sama zauważy-
łaś.
– Więc dlaczego przyjął darowiznę?
– Serafina życzyła sobie, żeby majątek jej męża pozostał w rodzinie Latime-
rów, nieobciążony dodatkowym podatkiem od spadku. Kiedy ojciec Adama wy-
brał życie nad morzem, Adam został kolejnym dziedzicem. Z początku mu to im-
ponowało, ale wkrótce dostrzegł potencjalne korzyści finansowe.
– Czyżby zamierzał wynająć komuś dom na czas pobytu za oceanem?
– Nie.
Na twarzy Dany wreszcie zagościł uśmiech.
– Więc musi zatrudnić ludzi, żeby zadbali o posiadłość. Tym lepiej dla mnie.
Niezależnie od tego, ile zamierza im zapłacić, ja zrobię to taniej i lepiej. Nie
może odrzucić takiej oferty.
– A co z pracą w Londynie, którą tak wysoko sobie cenisz?
– Chyba pan w to nie wierzy? Nie widzi pan, że nigdy nie interesowało mnie
nic prócz Mannion? Że zrobię wszystko, żeby z powrotem tu zamieszkać, dbać
o nie i przywrócić je do dawnej świetności?
– Gdybym o tym nie wiedział, nie doszłoby do naszej rozmowy.
Lecz Dana nie słuchała.
– Muszę jak najszybciej wrócić do Londynu i porozmawiać z nim – stwierdziła
stanowczo.
– Stracisz tylko czas.
– Wręcz przeciwnie. Z radością zostawi Mannion w pewnych rękach. Kiedy
dojdzie do wniosku, że popełnił błąd, wyjeżdżając do Australii, dom będzie na
niego czekać.
– To twoje marzenie, nie jego, Dano. Żyje surfingiem i dlatego postanowił za-
mieszkać w miejscu zwanym rajem surferów. Miejmy nadzieję, że nie dozna za-
wodu, ponieważ branża PR nie ma mu już nic więcej do zaoferowania – dodał
z ironią w głosie.
– Łatwo drwić z innych spadkobiercy ojcowskiej fortuny, któremu nigdy nicze-
go nie brakowało.
– Rodzina Belisandro zapracowała na swoją pozycję. Walczyliśmy o pozostanie
na rynku w okresach kolejnych kryzysów. Nie myśl, że łatwo podejmować decy-
zje, kiedy na człowieku ciąży odpowiedzialność za los tysięcy ludzi. Traktowali-
śmy utrzymanie stanowisk pracy jako priorytet.
Tak jak Dana powrót do Mannion. Nie ulegało jednak wątpliwości, że źle zro-
zumiała intencje Adama, kiedy zaproponował „poważną rozmowę”. Ani Nicola,
ani Adam nigdy nie dążyli do zacieśnienia więzi z rodziną Sadiego Latimera. Mu-
siała go przekonać, że zatrudniając ją, zyska najlepszą gospodynię na świecie.
Kiedy zrozumie swój błąd, wróci do czystego, zadbanego domu. Puściła blat
biurka, rozprostowała obolałe palce i popatrzyła na zegarek.
– Czas na mnie – oświadczyła.
– Już? Prosiłaś o rozmowę, a jak do tej pory rozmawialiśmy tylko o Adamie.
– Pani Harris źle mnie zrozumiała. Prosiłam o kontakt z właścicielem domu.
– Zostałem nim dziś w południe. Otwórzmy więc szampana, którego przezor-
nie przyniosłaś, i wypijmy razem za pomyślność Mannion.
– Niemożliwe… – wykrztusiła Dana przez ściśnięte gardło. – Nie zrobiłby cze-
goś takiego… nie mógłby…
– Chcesz zobaczyć dokumenty? Trzymam je w tym biurku, łącznie z pokwito-
waniem od Adama.
Oszołomiona Dana półprzytomnie pokręciła głową. Zac westchnął, ujął ją pod
ramię, poprowadził do salonu, posadził w rogu sofy i wyszedł. Przez chwilę sie-
działa jak skamieniała. Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać. Nie mogła
sobie darować, że obnażyła duszę przed Zakiem Belisandrem. Musiała jak naj-
szybciej dojść do siebie, żeby ratować resztki godności. Zanim wrócił z kawą na
tacy, rozczesała włosy palcami i usiadła prosto z dłońmi złożonymi na kolanach.
Kiedy postawił przed nią kawę, zapytał:
– Czy wszystko w porządku?
– Nie! Jak mógł sprzedać własne dziedzictwo?
Zac wzruszył ramionami i usiadł naprzeciwko.
– Oczywiście zrobił to dla pieniędzy. Bez wygranej w krajowej loterii w żaden
sposób nie zdobyłby takiej sumy bez wysiłku.
– Czy pani Latimer nie miała nic przeciwko temu?
– Serafina jest pragmatyczna. Przekazała majątek zgodnie z przypuszczalną
wolą nieżyjącego męża, a potem zostawiła nowemu właścicielowi wolną rękę.
– Ale czemu sprzedał go właśnie panu?
– A więc odgadłaś, że nie darzymy się sympatią?
– Tak przypuszczałam – potwierdziła, ponieważ dobrze pamiętała wzajemną
niechęć, narastającą między obydwoma panami w ciągu minionego tygodnia.
– Ponieważ zaoferowałem mu cenę, której żądał, zawarliśmy prostą transakcję
bez pośredników, długich negocjacji i opłat skarbowych. Nie musi mnie za to lu-
bić.
– Ale… czy naprawdę pragnie pan Mannion?
– Ma swoje zalety. Poza tym potrzebuję bazy poza Londynem.
– Więc kupił je pan dla wygody, bez cienia sentymentu. A ja o niczym nie wie-
działam, choć najprawdopodobniej odsłuchał pan wiadomość, którą zostawiłam.
Nie pomyślał pan, żeby do mnie zadzwonić i przedstawić rzeczywistą sytuację?
– Ani przez chwilę, cara mia. Przykro mi tylko, że pozbawiłem cię planowanej
okazji do świętowania – zadrwił bezlitośnie.
– To bez znaczenia.
Ku własnemu zaskoczeniu stwierdziła, że to prawda. Nie czuła nic prócz ulgi,
że nie musi się nikomu oddawać ani upić do nieprzytomności, żeby przełamać
zahamowania. Dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, jak bardzo przera-
żała ją ta perspektywa.
– Już pójdę – oświadczyła.
– Nie, jeszcze nie. Nie należy prowadzić samochodu po wstrząsie.
Zdaniem Dany to określenie nie oddawało rozmiarów katastrofy, która zrujno-
wała jej przyszłość i odebrała wszelką nadzieję.
Zac nalał jej mocnej, aromatycznej kawy i wręczył filiżankę.
– Poproszę z mlekiem.
– Lepiej wypij czarną, bo kiedy mnie wysłuchasz, pewnie będziesz potrzebo-
wała dodatkowej porcji kofeiny.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Dana bynajmniej nie potrzebowała środka pobudzającego, raczej czegoś na
uspokojenie, ale wypiła trochę, by nie drażnić gospodarza. Ze zdziwieniem
stwierdziła, że gorący, mocny napój dobrze jej zrobił.
– Pańska zapowiedź zabrzmiała bardzo poważnie – zauważyła pozornie lekkim
tonem, żeby ukryć niepokój.
– Zawarcie małżeństwa to poważna decyzja.
– Tak sądzę, ale nie wiedziałam, że planuje pan założenie rodziny.
– Myślałem o tym od pewnego czasu.
Dana posmutniała. Wmawiała sobie, że to z powodu utraty Adama, a wraz
z nim Mannion. Sięgnęła ponownie po filiżankę, żeby rozproszyć smutek. Zac
jako pierwszy przerwał milczenie:
– W jaki sposób uratowałabyś Mannion od roli podrzędnej, wiejskiej rezyden-
cji?
– Powinien pan przedyskutować tę kwestię ze swoją przyszłą żoną.
– Więc nią zostań.
Ręka drgnęła Danie tak mocno, że wylała kawę na nową koralową sukienkę.
– Jeżeli to żart, to wcale mnie nie rozbawił – odpowiedziała niemal bez tchu.
– Mówię serio. Naprawdę proszę cię o rękę.
– W takim razie chyba pan oszalał.
– Kilka minut temu deklarowałaś gotowość do wszelkich poświęceń, byle tylko
zdobyć upragniony dom.
Dana z całego serca żałowała, że nie trzymała języka za zębami. Wzięła głę-
boki oddech, zanim oświadczyła:
– Nie jestem na sprzedaż.
– Owszem, zważywszy, że byłaś gotowa sprzedać się Adamowi.
– Nie ma pan prawa tak mnie osądzać. Chodzimy ze sobą, jak pan doskonale
wie.
– Dziwne, że mimo tak bliskiej więzi nie wtajemniczył cię w swoje plany.
Dana przygryzła wargę.
– Prawdopodobnie chciał zyskać stabilizację finansową, zanim mnie poinfor-
muje.
– Jasne. Znowu chodzi o pieniądze. Pewnie chce kupić drogi dom i żyć w luksu-
sie. Czy gdyby poprosił, porzuciłabyś wszystko, na czym ci zależy, i wyjechałabyś
razem z nim do Australii?
Dana uznała, że nie ma sensu kłamać. Zapędził ją w kozi róg. Umknęła wzro-
kiem w bok i bezradnie pokręciła głową.
– W takim razie wszystko jasne. Ty pragniesz Mannion, a ja ciebie. To proste.
– Jak dla kogo.
Dana zaczęła szybciej oddychać. Nie ulegało wątpliwości, że Zac to zauważył,
bo śledził wzrokiem jej falującą klatkę piersiową. W zakłopotaniu zwilżyła usta
językiem, co również nie umknęło jego uwadze. Pojęła, że dla własnego bezpie-
czeństwa powinna umknąć jak najprędzej, póki jeszcze może.
– Wygląda na to, że nie zależy ci na tym domu tak bardzo, jak sugerowałaś –
stwierdził po chwili milczenia.
– Istnieją inne sposoby na spełnienie tego marzenia niż małżeństwo – odparła.
– Na przykład chętnie przyjęłabym posadę gosposi jak niegdyś moja ciocia.
– Pozbawiając pracy panią Harris. Nie, to nie w porządku. Zresztą znasz moje
warunki. Zapewniam cię, że nie zmienię zdania – dodał z cynicznym uśmiechem.
– Byłaś gotowa oddać rękę Adamowi. Jeżeli wyjdziesz za mnie, nie musisz przy-
najmniej udawać miłości.
– Czy wziął pan pod uwagę stanowisko ojca? Zapewne oczekuje, że poślubi
pan kogoś bardziej znaczącego niż nieślubna siostrzenica pomocy domowej.
– Przypuszczalnie tak, ale zawsze wiedział, że sam wybiorę sobie żonę.
– Widzę, że zna pan z góry odpowiedź na wszystko – podsumowała z rozgory-
czeniem.
– W obecnej chwili interesuje mnie jedynie twoja. Jeżeli tak bardzo ci nie od-
powiadam, powiedz sobie, że wychodzisz za ukochane Mannion, żeby wejść
w jego posiadanie i o nie zadbać. Wybór należy do ciebie – dodał drwiącym to-
nem po chwili przerwy.
Dana nadal nie wierzyła, że wybrał ją na żonę. Nie robił wrażenia człowieka
spragnionego więzów rodzinnych. Podejrzewała, że ją kusi, żeby zabawić się jej
kosztem. Wiedziała, że powinna odmówić, wykrzyczeć mu w twarz, że woli
umrzeć, niż dzielić z nim łoże, ale wyczuła, że tylko na to czeka, kiedy z nie-
znacznym uśmieszkiem obserwował jej wewnętrzną walkę. Poza tym gdyby od-
trąciła go wprost, odeszłaby pokonana, bez szansy powrotu. Utraciłaby bezpow-
rotnie dom ojca, własne dziedzictwo i marzenie życia nieszczęsnej matki,
wszystko, na czym jej zależało.
– Czekam – ponaglił Zac.
– Potrzebuję czasu na zastanowienie – zaprotestowała słabo.
– Żądam natychmiastowej odpowiedzi. Zawarliśmy układ czy nie?
Dana wzięła głęboki oddech i popatrzyła mu w oczy. Nie pozostawił jej innego
wyjścia, jak wyrazić zgodę – dla upragnionego Mannion.
– Chyba… tak – wykrztusiła schrypniętym głosem. – Co teraz?
Oczekiwała wybuchu śmiechu i zapewnienia, że tylko sobie zażartował. Póź-
niej nie pozostanie jej nic innego niż odejść z wysoko uniesioną głową.
– Proponuję prywatną ceremonię, tylko z Nic i Eddiem jako świadkami, gdy za-
łatwię niezbędne formalności.
Dana nie wierzyła własnym uszom. Nie dość, że mówił serio, to jeszcze
wszystko dokładnie zaplanował.
– Czy musimy ogłaszać zapowiedzi? Ludzie będą się dziwić.
– Nie obchodzi nas zdanie innych.
– Pana pewnie nie, za barykadą ochrony, biura prasowego i sztabu specjali-
stów od kształtowania wizerunku. Ale ja muszę sobie radzić sama, dbać o opinię
i utrzymanie posady.
– Będziesz musiała poświęcić dla Mannion również pracę u Strattona. Najle-
piej, jak złożysz wymówienie ze skutkiem natychmiastowym, od razu opuścisz
mieszkanie i dołączysz do mnie za moją barykadę – dodał z uśmieszkiem rozba-
wienia. Zanim zdążyła otworzyć usta, żeby wyrazić oburzenie, dodał: – Ta kwe-
stia nie podlega dyskusji.
Dana gwałtownie zaczerpnęła powietrza.
– Chce pan, żebyśmy już zamieszkali razem?
– Nie, cara, tego ci oszczędzę. Od jutra zajmiesz apartament w hotelu Capital
Imperiale, w którym poznałaś mojego ojca. Ja zostanę w swoim mieszkaniu
i będę liczył godziny do ślubu. Podobno oczekiwanie wzmaga apetyt. Chętnie
sprawdzę, czy to prawda.
Dana poczuła, że płoną jej policzki.
– Proszę nie mówić takich rzeczy – wymamrotała z zażenowaniem, wstając
z miejsca. – Przypuszczam, że nie pozostaje mi nic innego, jak wypełnić rozkazy,
wrócić do Londynu i spakować rzeczy.
W połowie drogi przypomniała sobie o zostawionym bagażu. Odwróciwszy się
gwałtownie, omal nie wpadła na Zaca, który podążał o krok za nią.
Oglądana z bliska butelka szampana wyglądała jak ponury żart. Dana złapała
walizeczkę tylko po to, żeby stwierdzić, że zapomniała ją zamknąć. Cała zawar-
tość wypadła na podłogę, łącznie z czarną nocną koszulką, którą kupiła w ostat-
niej chwili dla dodania sobie odwagi. Stała jak skamieniała, czerwona jak burak,
podczas gdy Zac podniósł ją i oglądał własną dłoń przez powiewny szyfon. Przy-
puszczała, że widział przez niego własne linie papilarne.
– Ciekawy sposób świętowania – orzekł lodowatym tonem. Następnie zwinął
koszulę w kulkę i rzucił Danie. – Nie zakładaj tego dla mnie. Nie odpowiada
moim gustom, jak wkrótce sama stwierdzisz. A teraz musisz mi wybaczyć. Pani
Harris odprowadzi cię do wyjścia – dodał, sięgając po dzwonek na kominku.
Niezdolna wypowiedzieć słowa, Dana upchnęła wszystko z powrotem i unika-
jąc jego wzroku, umknęła jak niepyszna, świadoma, że oddała wolność i dokona-
ła przerażającego skoku w nieznane.
Po powrocie do mieszkania odsłuchała dwie wiadomości z automatycznej se-
kretarki. Obydwie pochodziły od Nicoli. Wyraźnie strapiona, prosiła, żeby od-
dzwoniła. Dana przypuszczała, że usłyszała o planach Adama i chciała je z nią
przedyskutować. Ale nie spełniła jej prośby, ponieważ nie wiedziałaby, co powie-
dzieć. Musiała najpierw uporządkować myśli.
Przez chwilę stała bezradnie w małym saloniku z aneksem kuchennym w rogu.
Sypialnia była jeszcze mniejsza. Jedną trzecią powierzchni zajmowała łazienka
z prysznicem, ale dla jednej osoby całkiem wygodna, a czynsz przyzwoity. Poma-
lowała ściany na kolor kości słoniowej. Kupiła na aukcji małą, starą sofę, której
nowe pokrycie kosztowało więcej niż sam mebel. Biurko, odnowione i wypolero-
wane, wypatrzyła w komisie meblowym. Całości wyposażenia dopełniał regał na
książki i ścienny telewizor. Nie powiesiła żadnych obrazków ani zdjęć, nie umie-
ściła żadnych osobistych akcentów. Traktowała kawalerkę jako tymczasowe lo-
kum, choć nie przewidziała, że tak prędko jej przyjdzie ją opuścić.
Zmieniła poplamioną kawą sukienkę na szlafrok, spakowała w plastikową to-
rebkę razem z nieszczęsną koszulą nocną i wrzuciła na dno kosza na śmieci.
Umyła ręce i nastawiła czajnik. Potrzebowała czegoś do zjedzenia, czegokol-
wiek, co wypełniłoby wewnętrzną pustkę. Postanowiła zamówić jakieś danie
z dostawą do domu, jak tylko skończy pakowanie. Przewidywała, że nie zajmie
jej wiele czasu. Nie posiadała wiele prócz strojów biurowych.
Przypuszczała, że jako panna młoda powinna skompletować wyprawkę ślubną,
ale nie wychodziła za mąż w tradycyjnym sensie. Zawarła tylko kontrakt, ale
i on niósł za sobą poważne zobowiązania, również intymnej natury, o których
wolała nie myśleć.
Wciąż nie przyjmowała do wiadomości, że wychodzi za jednego z najbogat-
szych ludzi w Europie, że będzie nosić stroje od najlepszych projektantów, pełnić
honory pani domu i towarzyszyć mężowi w wytwornych przyjęciach, o jakich
czytała jedynie w kolorowych magazynach u fryzjera.
Kończyła herbatę, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi. Przypuszczała, że przyszła
Nicola. Ponieważ nadal nie wiedziała, jak wyjaśnić jej najdziwniejszą decyzję,
jaką podjęła w życiu, z ociąganiem podeszła do drzwi, usiłując ułożyć po drodze
jakieś logiczne wyjaśnienie.
Lecz zamiast Nicoli w progu stanął Adam.
– A więc tu jesteś – stwierdził z chmurną miną. – U Jarvisa Strattona poinfor-
mowali mnie, że wzięłaś dzień urlopu, ale kiedy przyszedłem wcześniej, nie
otworzyłaś. Co się dzieje?
– To raczej ja powinnam o to zapytać.
– Słyszałaś o moich planach – stwierdził po chwili niezręcznego milczenia.
– Owszem. Przypuszczam, że przyszedłeś się pożegnać.
– Mamy mnóstwo czasu. – Najwyraźniej szybko opanował wzburzenie, bo ob-
darzył ją uśmiechem. – Chyba rzeczywiście powinienem cię uprzedzić. Mea cul-
pa. Wybacz mi, załóż najlepsze ciuchy i choć ze mną na miasto zaszaleć, bo wła-
śnie zbiłem małą fortunę.
– Nie, dziękuję. Pytałeś, gdzie dzisiaj byłam.
– Jakie to ma teraz znaczenie?
– Moim zdaniem olbrzymie, ponieważ po południu pojechałam do Mannion, po-
gratulować ci nabycia prawa własności.
– O mój Boże! – zachichotał. – I zamiast mnie zastałaś drogiego kuzyna Zaca.
Musiałaś mieć głupią minę. Wyrzucił cię za drzwi?
Dana nie widziała powodu, by owijać prawdę w bawełnę.
– Wręcz przeciwnie. Poprosił mnie o rękę.
Śmiech nagle zamarł na ustach Adama.
– Żartujesz, prawda?
– Nie. Przyjęłam oświadczyny – odparła, unosząc głowę.
Zapadła długa cisza. Wreszcie Adam wycedził przez zaciśnięte zęby:
– Nie sądziłem, że jesteś aż tak chytra i wyrachowana! Tylko o tę przeklętą
chałupę ci chodziło! Masz świra na jej punkcie! Zrobiłabyś wszystko, żeby ją za-
garnąć, jak twoja kopnięta, zakłamana mamuśka! Wiedziałem, że nie można ci
ufać, ale myślałem, że zapamiętałaś nauczkę sprzed siedmiu lat. Nie rozumiem,
jak zdołałaś go zaciągnąć do ślubu. Dlaczego cię nie przeleciał i nie porzucił, jak
to zwykle robi? Musiał zwariować, żeby zapłacić bajońską sumę za kupę kamie-
ni na pustkowiu i poślubić córkę wieśniaczki! Ciekawe, jak to wytłumaczy papie
Ottavianowi i drogiej kuzynce Serafinie.
Dana poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy.
– Nie waż się obrażać mojej mamy! – zaprotestowała drżącym głosem.
– Nie odgrywaj uciśnionej niewinności. Wystrychnęłaś mnie na dudka, udając
nieprzystępną, podczas gdy rozłożyłaś nogi przed Zakiem i jego milionami. Ile
bierzesz za pokaz łóżkowych umiejętności? Pokażesz mi, czym go omotałaś, że-
bym miał miłe wspomnienia, kiedy wyjadę? Zac mnie nie przeklnie za jeden nu-
merek. Niejedną przed tobą obydwaj obracaliśmy. No mów, gdzie wolisz, lalecz-
ko? W sypialni czy tu, na podłodze?
Dana nie odpowiedziała. Kiedy podszedł bliżej, z całej siły wymierzyła mu poli-
czek, aż ręka odskoczyła. Adam przez chwilę stał bez ruchu, zanim wycedził:
– Pożałujesz tego.
– Ty będziesz gorzko żałował, jeżeli natychmiast stąd nie wyjdziesz – dobiegł
od drzwi głos Zaca.
Dana ledwie powstrzymała pokusę, żeby do niego podbiec i złożyć głowę na
jego piersi. Zapragnęła, żeby ją objął, przytulił, dał poczucie bezpieczeństwa,
ale zaraz uznała to pragnienie za niemądre. Najwyżej wpadłaby z deszczu pod
rynnę. Zresztą nie była w stanie wykonać żadnego ruchu ani wypowiedzieć sło-
wa, zaszokowana wulgarnymi obelgami Adama. Zac musiał je słyszeć, gdy nad-
szedł bezszelestnie.
Czuła narastającą agresję, gdy Adam wykrzywił usta w ironicznym uśmieszku.
– Myślisz, że byś mnie pokonał? – prychnął lekceważąco.
– Nie myślę. Wiem – odrzekł Zac łagodnym tonem. – Lepiej wyjdź, zanim cię
zrzucę ze schodów.
Adam posłał mu mordercze spojrzenie, po czym wzruszył ramionami i wyszedł.
Zac zatrzasnął za nim drzwi i popatrzył badawczo na szlafrok Dany.
– Co on tu robił? – zapytał lodowatym tonem.
– Myślałam, że to Nicola, więc otworzyłam drzwi, a on wszedł. Chciał mnie
gdzieś wyciągnąć, ale odmówiłam. Gdy powiedziałam mu… o nas, wpadł w szał.
To wszystko, słowo daję.
Zac westchnął, odgarnął nerwowym ruchem włosy z czoła.
– Parkowałem samochód, gdy zobaczyłem, jak podjeżdża. Nie wyobrażasz so-
bie, jakie myśli chodziły mi po głowie! Potem usłyszałem te plugastwa, które wy-
gadywał. I widziałem twoją reakcję – dodał z nieznacznym uśmieszkiem.
– Nie poznawałam go, jakbym nagle zobaczyła obcego potwora. Przeżyłam
koszmar.
– Już po wszystkim. Grunt, że nic ci nie zrobił. Mimo to nie mogę czekać do ju-
tra. Zawiozę cię do hotelu dziś wieczorem.
Dana wiedziała, że powinna zaprotestować w imię godności, ale straciła dla
niej znaczenie w obliczu zagrożenia. Gdyby została w mieszkaniu, nie miała
gwarancji, że Adam nie wróci. Na samą myśl o nim dostała mdłości. Wzięła głę-
boki oddech i powiedziała:
– Nadszedłeś w samą porę. Ale dlaczego przyjechałeś? Myślałam, że zostałeś
w Mannion.
– Zamierzałem, ale nasze rozstanie nie wyglądało tak, jak bym sobie życzył.
Dana umknęła wzrokiem w bok.
– Czy zmieniłeś zdanie na temat naszego… układu?
– Nie. Umowa nadal obowiązuje. Dlaczego w to wątpisz?
– Bo dzisiaj nic nie wydaje mi się realne. Adam twierdzi, że skłonił cię do za-
płacenia zbyt wysokiej ceny za Mannion.
– Zapłaciłem tyle, ile jest dla mnie warte – odparł, wzruszając ramionami.
– I naprawdę zrzuciłbyś go ze schodów?
– Z największą przyjemnością, bella mia. Nie masz monopolu na skłonność do
rękoczynów – dodał z uśmiechem rozbawienia.
– Nigdy wcześniej nikogo nie uderzyłam.
– Ale podejrzewam, że często miałaś ochotę.
– Niewykluczone – przyznała z rumieńcem na policzkach.
Zac dość długo patrzył jej w oczy, potem omiótł wzrokiem pokój.
– Bardzo ładnie urządziłaś mieszkanie – pochwalił. – Przypuszczam, że wypo-
sażenie należy do ciebie? Chcesz je zabrać do Mannion?
– Jeszcze o tym nie myślałam – przyznała Dana. – Chętnie wzięłabym biurko
i sofę, jeżeli tylko znajdzie się miejsce. I jeszcze książki. Resztę można oddać or-
ganizacji dobroczynnej.
– Jutro wszystko załatwię.
– Dziękuję. Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? – spytała po chwili wahania.
– Zdobyłem twój adres. A teraz ubierz się, dokończ pakowanie i jedź ze mną.
– A co z moim samochodem?
– Każę go jutro sprowadzić do hotelu.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – myślała Dana, wracając do sypial-
ni, żeby się przebrać.
Drogę do hotelu odbyli w milczeniu. Dana stała w napięciu obok Zaca, gdy
winda cicho wiozła ich do apartamentu na ostatnim piętrze. Za pierwszym ra-
zem nie doceniła jego urody. Zaskoczona konfrontacją z panem Ottavianem nie
oglądała wnętrza.
– Myślę, że będzie ci tu wygodnie – zagadnął uprzejmie Zac. – Jeżeli będziesz
czegoś potrzebowała, wystarczy podnieść słuchawkę i poprosić.
– Godzinę temu umierałam z głodu, ale potem straciłam apetyt – wyznała
Dana.
– Nic dziwnego, po tak burzliwym dniu. Zamówię ci gorącą czekoladę i propo-
nuję, żebyś poszła wcześniej spać. Ale beze mnie, carissima. Mam nadzieję, że
to cię pocieszy.
– Tak… To znaczy nie. Nie potrzebuję pocieszenia.
– W takim razie do zobaczenia jutro.
Dana odprowadziła go wzrokiem. Wiedziała, że powinna coś powiedzieć, ale
brakowało jej słów. Dopiero gdy zamknął za sobą drzwi, wyszeptała:
– Nie zostawiaj mnie samej. Nie odchodź.
A potem długo stała jak skamieniała, zaszokowana własną głupotą.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
– Jesteś pewna? – dopytywała się Nicola z niedowierzaniem. – Nie bronię Ada-
ma. Nie po raz pierwszy zachował się skandalicznie, ale to nie powód, żeby
w odwecie wychodzić za Zaca. Gdyby ogarnęły cię wątpliwości, to ostatni mo-
ment, żeby je wyrazić.
Dana wolała nie wyjawiać własnych rozterek.
– To nie tak jak myślisz. Nie szukałam zemsty – zapewniła. – Adam ma pełne
prawo ułożyć sobie na nowo życie w Australii.
– Dobrze, że nie słyszałaś, jak oczerniał Zaca przed każdym, kto zechciał słu-
chać! – prychnęła Nicola. – Niemal zapomniałam, że traci swój urok osobisty,
kiedy wpadnie w złość. Sama słyszałaś, jak potraktował ciocię Mimi. Uważał, że
przez nią wyszedł na durnia. Mnie też sklął za to, że cię wtedy zaprosiłam na
weekend. Twierdził, że byłaś ostatnią osobą, którą chciałby zobaczyć. A na
wieść, że nadal zamierzamy urządzić wesele w Mannion, wpadł w furię. Nie
śmiałam mu powiedzieć, że Zac poprosił nas z Eddiem na świadków na waszym
ślubie.
– Moim zdaniem bardzo rozsądnie postąpiłaś – pochwaliła ostrożnie Dana. –
A teraz zapomnij o wszystkich przykrościach, weź sobie jeszcze herbaty i ciast-
ko z kremem. Chcesz zobaczyć cały apartament?
– Nie. Nie chcę naruszać prywatności Zaca.
– Właściwie mojej – sprostowała Dana. – Zac mieszka w swoim mieszkaniu.
– Coś podobnego! Myślałam, że wasz pośpiech wynika stąd, że nie potraficie
utrzymać rąk przy sobie. Pewnie cały świat wyobrażał sobie, że dziedzicowi for-
tuny Belisandrów udzieli ślubu co najmniej kardynał w jakiejś słynnej katedrze.
– Nic podobnego! – zaśmiała się Dana. – Pójdziemy tylko we czwórkę do urzę-
du stanu cywilnego, ponieważ ojciec Zaca nie uznaje ślubów cywilnych, a ciocia
Joss nie może na razie opuścić pani Latimer, która przeszła operację biodra.
– A twoja mama? – spytała łagodnie Nicola.
– Pisałam do niej, ale nie odpowiedziała. Kiedy ciocia Joss w końcu podała mi
jej adres w Hiszpanii, ostrzegła mnie delikatnie, że przypuszczalnie niepotrzeb-
nie stracę czas – westchnęła. – Ale przynajmniej wreszcie wiem, gdzie pracuje:
w barze U Roberta w Altamejo. Nie brzmi to zbyt obiecująco.
Nicola posłała jej współczujący uśmiech.
– Cóż, moja też nie zaszczyci nas obecnością na weselu. Ale przysłali mi z uko-
chanym przepiękną bransoletkę ze szmaragdami. Czy zaplanowałaś już, co zało-
żysz? – spytała po chwili przerwy.
– Nic – odparła Dana bez namysłu.
– Zac na pewno będzie zachwycony, ale będę musiała zawiązać oczy Eddiemu
i urzędnikowi stanu cywilnego.
– Łatwo ci kpić, ale przeszukałam wszystkie domy towarowe w Londynie i nie
znalazłam nic stosownego.
– Więc pójdziemy razem na zakupy. Najlepiej sporządź listę. Ponieważ na pew-
no wyjedziecie w podróż poślubną w jakieś ciepłe kraje, będziesz potrzebowała
lekkich, zwiewnych strojów na wieczór.
– Nie planujemy wspólnej podróży, przynajmniej na razie. Zac wkrótce objeż-
dża Europę, żeby rozwiązać problemy poruszone na konferencji. Ponieważ ob-
rady będą trwały od śniadania do późnej nocy, zostaję w Mannion. I dopilnuję,
żeby zakończono remont przed twoim weselem.
– Daj sobie spokój. Powinnaś pojechać z Zakiem. Kiedyś musi iść spać, a nic
tak nie łagodzi skutków stresu jak seks.
Dana z trudem przywołała uśmiech na twarz.
– Odnoszę wrażenie, że uwielbia stres. Zresztą nie pozostawił mi wyboru. Sta-
nowczo zadecydował, że zostanę.
Po wyjściu Nicoli powiedziała sobie, że tym lepiej dla niej. Pamiętała, jak po
wtajemniczeniu ją w swoje plany dodał z nieznacznym uśmieszkiem:
– Tak więc na dłuższy czas oszczędzę ci swego towarzystwa, mia bella.
Tym niemniej musiała przejść przez próbę nocy poślubnej i wszystkich następ-
nych, aż do jego wyjazdu. Nie miała innego wyjścia. Zawarła kontrakt handlowy:
ciało za dom, o czym Zac nie omieszkał jej przypomnieć:
– Urządzenie wnętrza należy do ciebie, tak jak ty do mnie.
Jego dotyk powiedział jej, czego pragnie, na długo przed oświadczynami. Dla-
czego więc nadal spała sama w olbrzymim łożu? Zaraz jednak powiedziała so-
bie, że nie chce niczego innego, tylko oczekiwanie nieznanego wyczerpuje ją
nerwowo. Daremnie usiłowała odgadnąć przyczynę jego powściągliwości. Czy
celowo dawał jej czas na dostosowanie do nowej sytuacji, świadomy jej braku
doświadczenia, czy liczył na to, że oczekiwanie w niepewności rozpali jej zmy-
sły?
Tłumaczyła sobie, że to bez znaczenia, że nigdy nie będzie do niego w pełni
należała, ponieważ oddała serce Mannion i nic nie zmieni jej uczuć.
Dostała zwyczajną obrączkę, prostą, niegrawerowaną, bez szlachetnych ka-
mieni. Zdziwiło ją tylko, że Zac przytknął ją do ust, zanim założył jej na palec.
Nie mogła od niej oderwać wzroku, gdy nerwowo wygładzała kremową sukienkę
na kolanach.
Nicola dotrzymała słowa. Przemierzyły niezliczoną ilość butików i sklepów fir-
mowych, lekceważąc protesty Dany, że nie jadą w podróż poślubną.
– Kiedy wróci, powitasz go w czymś eleganckim – zadecydowała stanowczo.
Dana w końcu skapitulowała. Musiała jednak przyznać, że po latach oszczę-
dzania z przyjemnością wydawała krocie na stroje, jakich wcześniej nie śmiałaby
nawet obejrzeć, a co dopiero kupić.
Jako pierwszą kupiła ślubną sukienkę. Wypatrzyła ją natychmiast, ukrytą
wśród lśniących wieczorowych kreacji. Dopasowana, z kwadratowym dekoltem
i bufiastymi rękawami, leżała na niej jak ulał. W lustrze przymierzalni zobaczyła
własną twarz z zaróżowionymi policzkami i błyszczącymi, rozszerzonymi źreni-
cami. Ciekawiło ją, jak Zac ją oceni.
Po ślubie nadal tego nie wiedziała. Wyglądało na to, że nie zrobiła na nim naj-
mniejszego wrażenia. Gdy weszła do urzędu stanu cywilnego, jego twarz nie wy-
rażała żadnych uczuć. Gdy podziękowała nieśmiało za śliczny bukiet kremowych
róż, który jej przysłał, rzucił krótko:
– Nie ma za co.
A potem odwrócił się twarzą do urzędnika, który czekał na rozpoczęcie cere-
monii. Po złożeniu przysięgi ledwie musnął jej usta wargami. Podczas lunchu
w hotelu Ritz z wdziękiem pełnił rolę gospodarza, ale drogę do Mannion odbyli
w milczeniu. Dana zaczęła podejrzewać, że żałuje decyzji o zawarciu małżeń-
stwa. Ledwie ta myśl przemknęła jej przez głowę, ogarnęło ją straszliwie poczu-
cie osamotnienia. A jeżeli tak, to co z nią będzie? A właściwie z Mannion – spro-
stowała pospiesznie w myślach.
Ale gdyby zmienił zdanie, miał dość okazji przed ślubem, żeby zerwać układ,
jak choćby podczas pierwszej sprzeczki, gdy poinformował ją, że zajmą sypialnię
pana domu.
– Dlaczego nie spytałeś mnie o zdanie, gdy mamy taką liczbę pokoi do dyspozy-
cji? – zaprotestowała. – Dlaczego wybrałeś właśnie ten?
– Ponieważ naprawdę zamierzam być panem tego domu – wyjaśnił lodowatym
tonem, obserwując jej nadąsaną minę. – Czyżbyś się obawiała, że cień Adama
padnie na nasze małżeńskie łoże? Obiecuję, że ci to nie grozi.
Dana poczerwieniała jeszcze bardziej, nie ze wstydu, lecz z zakłopotania. Bo-
wiem zapewnienie, że ani razu nie wspomniała Adama, odkąd wyjechał do Au-
stralii zabrzmiałoby równie niewiarygodnie, jak wyjaśnienie, że nie lubiła ponu-
rego, przytłaczającego pokoju z wiśniowymi tapetami na ścianach i wielkim ło-
żem z baldachimem już wtedy, kiedy zajmowała go Serafina. Nie mogła darować
Zacowi, że sam podjął decyzję, choć obiecał, że zostawi w jej gestii urządzenie
wnętrz. Wyraźnie dał do zrozumienia, kto tu będzie rządził.
– Myśl, co chcesz – rzuciła krótko, żeby ukryć, że strach ścisnął ją za gardło.
Zac również nie krył zdenerwowania. Tego wieczora rozstali się w chłodnej
atmosferze. Od tamtego czasu nie otrzymała żadnego sygnału, że powtórnie
przemyślał swoją decyzję.
Za każdym razem cieszył ją przyjazd do Mannion, ale po ślubie ogarnęła ją
nieopisana radość. Gdy wjechali na podjazd, ujrzała ekipę robotników pracują-
cych w ogrodzie, któremu niemal przywrócili dawną nienaganną formę. Pan
Godstow, emerytowany ogrodnik, na pewno byłby z niego dumny.
Zac zaparkował przed wejściem, obszedł samochód, żeby otworzyć Danie
drzwi, i podał jej bukiet z tylnego siedzenia. Drzwi stały otworem, a w holu cze-
kała pani Harris. Ledwie Dana zrobiła krok, Zac porwał ją w ramiona i przeniósł
przez próg. Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale uświadomiła sobie, że mają
widownię. Zac szepnął jej coś do ucha, ale nie zrozumiała ani słowa, zbyt oszoło-
miona jego nieoczekiwaną bliskością.
Pani Harris wyszła im naprzeciw, złożyła życzenia szczęścia na nowej drodze
życia, a na koniec poinformowała nieśmiało:
– Jakiś pan Fleming czeka w bibliotece. Mam nadzieję, że był umówiony.
– Pójdę do niego – zadecydował Zac. – Przyszedł w interesach, ale nie każę ci
długo czekać, kochanie – zapewnił Danę.
Dana wpadła w popłoch. Wymamrotała coś w odpowiedzi i niemal na oślep po-
dążyła za gosposią. Liczyła na to, że da jej trochę więcej czasu na dostosowanie
do nowej sytuacji, ale nie śmiała protestować. Zac myślał jak rasowy przedsię-
biorca. Skoro zawarli układ, oczekiwał, że go dotrzyma, w dzień czy w nocy.
Po dotarciu na miejsce pani Harris otworzyła przed nią drzwi sypialni. Na wi-
dok nowego wystroju wnętrza Danie zaparło dech z zachwytu. Staroświeckie
łoże zastąpiono szerokim, niskim tapczanem z drewnianym wezgłowiem w ele-
ganckim miodowym kolorze, a ponure, ciemne meble ładną, zabytkową toaletką
i nocnymi szafkami po obu stronach. Ściany pomalowano na kolor kości słonio-
wej. W oknach zawieszono zasłony w tym samym odcieniu, obramowane delikat-
nym ornamentem z liści i kwiatów. Narzutę na łóżko uszyto z tego samego mate-
riału.
– Dobrze, że ta sypialnia będzie znów użytkowana – zagadnęła pani Harris. –
Pan Adam oczywiście wolał spać w swoim dawnym pokoju. Mimo to żałowałam,
że wyrzucił stare łóżko, chociaż to nie moja sprawa. Ale muszę przyznać, że bez
niego pokój wygląda weselej. – Ruszyła w kierunku jakichś drzwi. – Pani garde-
roba i łazienka są tutaj, a pana Belisandra naprzeciwko. Przygotowanie wszyst-
kiego wymagało pośpiechu, ale moim zdaniem efekt jest wspaniały.
– O tak, fantastyczny! – potwierdziła Dana ze szczerym entuzjazmem.
– Pan Belisandro będzie zadowolony. Nalegał, żeby wszystko zostało urządzo-
ne pod pani gust.
– Jest… bardzo troskliwy – przyznała Dana.
Pani Harris odebrała od niej bukiet i poszła wstawić go do wazonu. Po jej wyj-
ściu Dana obejrzała garderobę z wbudowanymi szafami i szufladami na jednej
ścianie i niewysokimi komodami po drugiej. Zaadaptowano na nią dawną sypial-
nię. Łazienka z głęboką wanną i kabiną prysznicową, wyłożona kafelkami o poły-
sku masy perłowej, wyglądała jak marzenie, jakby brała kąpiel w wielkiej musz-
li.
Nie śmiała zajrzeć do garderoby i łazienki Zaca. Podeszła do toaletki i popa-
trzyła na własne odbicie w lustrze. Pokazało jej rozszerzone źrenice i napięte
rysy. Właściwie dopiero teraz uświadomiła sobie, że wkrótce przyjdzie jej wypeł-
nić swoją część podjętego zobowiązania.
Spróbowała sobie wyobrazić, co by było, gdyby zdołała zrealizować swój pier-
wotny plan, gdyby musiała dzielić łoże z Adamem i spełniać jego wymagania. Po-
dejrzewała, że wcześniej czy później pokazałby prawdziwą twarz. Uciekłaby
wtedy od niego, nawet za cenę rezygnacji z Mannion.
Dlaczego w takim razie nie zrezygnowała ze ślubu z Zakiem? Powoli dotarła
do niej prawda, którą wypierała ze świadomości przez siedem lat. Wreszcie po-
jęła, czemu stoi w małżeńskiej sypialni, czekając, aż świeżo poślubiony mąż do
niej dołączy.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Dana nie poznawała samej siebie. Nie pojmowała, jak może ją pociągać bez-
względny cynik, który przed siedmiu laty obnażył jej słabość, skompromitował ją
i za pomocą oszczerstwa spowodował jej wygnanie z Mannion.
Po przymusowej przeprowadzce jakoś przywykła do ciasnej, dusznej kawaler-
ki, do hałaśliwej dzielnicy i rozwrzeszczanych dzieciaków z sąsiedztwa. Postać
Zaca nadal prześladowała ją w żenujących snach. Wmawiała sobie, że obsesyj-
nie śledzi wszelkie informacje w prasie na temat Belisandro International, po-
nieważ z całego serca życzy mu bankructwa.
Zamiast o klęskach czytała jednak o kolejnych sukcesach, zarówno prywat-
nych, jak i zawodowych. Bezradnie patrzyła, jak rośnie w siłę, oglądając jego
zdjęcia z kolejnymi sławnymi pięknościami, przeważnie co kilka tygodni. Tylko
związki z piękną francuską aktorką i jasnowłosą amerykańską modelką prze-
trwały po kilka miesięcy. Wtedy ponownie zaczęły ją prześladować sny z Zakiem
w roli głównej. Tym razem patrzyła bezradnie na obce dziewczyny w jego obję-
ciach.
Zaczęła podejrzewać, że popadła w uzależnienie, ale szybko wytłumaczyła so-
bie, że musi gromadzić informacje o jego poczynaniach i miejscach pobytu, żeby
uniknąć przypadkowego spotkania.
Dopiero przeprowadzka Zaca do Melbourne przyniosła pewną ulgę, ponieważ
zlikwidowała główną przeszkodę w drodze do Mannion. Wreszcie uwierzyła
w możliwość odmiany losu. Nie przewidziała, że zgotuje jej tak szokującą nie-
spodziankę.
Na nowo zabrzmiały jej w głowie pamiętne słowa, wypowiedziane bez cienia
czułości: „Ty pragniesz Mannion, a ja ciebie.”
Czy naprawdę zrealizuje swoją zachciankę, nie zważając na jej odczucia?
Wmawiała sobie, że słodkie pocałunki i delikatny dotyk jego palców na skórze
stanowiły tylko środek do celu. Musiała pokonać własną słabość i traktować
przysięgę małżeńską wyłącznie jako zobowiązanie handlowe, by nie zyskał nad
nią absolutnej władzy. Żeby nie robić sobie złudnych nadziei, tłumaczyła sobie,
że szybko się nią znudzi i zacznie szukać nowej zdobyczy.
Ruszyła ku wyjściu i przystanęła w pół kroku na widok Zaca stojącego
w drzwiach swojej garderoby. Bez marynarki i krawata, w koszuli rozpiętej pra-
wie do pasa i z podwiniętymi rękawami wyglądał swobodnie, ale onieśmielał ją
tak samo jak zawsze.
– Myślałam, że nadal zabawiasz gościa – wyszeptała prawie bez tchu. – Wy-
straszyłeś mnie.
– Nie przyszedł z wizytą. Dostarczył tylko zamówione towary. Może na przy-
szłość powinienem anonsować swoje nadejście na przykład gwizdnięciem, żeby
oszczędzić ci strachu? – zażartował.
– Nie trzeba. Podobno człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja.
– Nie wiem, czy to uogólnienie dotyczy również małżeństwa. Ale na początek
ciekawi mnie, czy zdołasz przywyknąć do zmian w tym pokoju, cara mia.
– Szkoda, że ich ze mną nie skonsultowałeś. Obiecywałeś, że zostawisz urzą-
dzenie wnętrz w mojej gestii – wytknęła ze sztucznie urażoną miną, świadoma,
że wyszła na niewdzięcznicę. Gdyby zawarli prawdziwy związek, zarzuciłaby mu
ręce na szyję i dziękowała z całego serca, obsypując go pocałunkami. Ale w ist-
niejącym układzie nie pozostało jej nic innego, jak pozostać przy obranej strate-
gii.
Zac uniósł brwi, niemile zaskoczony jej zarzutami.
– Przepraszam. Miałem nadzieję, że sprawię ci miłą niespodziankę i że po re-
moncie łatwiej ci będzie zaakceptować ten pokój.
– Niepotrzebnie też przeniosłeś mnie przez próg na oczach pani Harris – do-
kuczała mu dalej.
– To stara włoska tradycja. Dawniej uważano za złą wróżbę potknięcie panny
młodej przy wejściu do domu męża. Dlatego obyczaj nakazuje ją wnieść, żeby
uniknąć ryzyka.
– Naszemu związkowi daleko do doskonałości. Poza tym, jak ci zapewne wia-
domo, zawsze uważałam Mannion za swój dom.
Zac zacisnął zęby, ale zaraz przemówił zupełnie spokojnym tonem:
– W takim razie uznaj, że wziąłem cię na ręce pod wpływem impulsu, carissi-
ma.
– Co mi wyszeptałeś do ucha?
– To kolejny stary obyczaj. Ubi tu Gaia, ego Gaius. To znaczy: Gdzie ty, pani,
tam i ja.
– Nie wszędzie – zaprotestowała Dana. – Tylko w tym domu. Ale dziękuję za
lekcję historii.
– Gdybym cię słabiej znał, podejrzewałbym, że dążysz do kłótni. Proponuję za-
wrzeć pokój. Przysłano mnie, żebym cię zawiadomił, że podano herbatę na tara-
sie. Chyba że wolisz zostać tutaj i zaczekać do kolacji, którą zamówiłem na
ósmą?
Tylko czy czekałaby sama?
– Chętnie wypiję herbatę – odrzekła.
Na tarasie było przyjemnie ciepło. Zac usiadł wygodnie, wsparty o poduszki,
i z wyraźną przyjemnością patrzył na jej biust. Jego spojrzenie krępowało Danę.
Przypominało, że za kilka godzin będzie miał prawo oglądać ją bez niczego.
– Kiedy wrócę z podróży, mój ojciec zaprasza nas do naszego domu nad jezio-
rem Como – poinformował. – Przypuszczam, że życzy sobie, żeby nasz związek
został pobłogosławiony w rodzinnej kaplicy.
– Zważywszy na okoliczności, kościelna ceremonia niemal zakrawa na bluź-
nierstwo. Zresztą nie mogę wyjechać. Mam tu zbyt wiele pracy.
– Nie wygospodarujesz kilku dni dla taty, żeby mógł cię powitać jako synową?
– Nie zdawałam sobie sprawy, że nasz kontrakt zobowiązuje mnie do odgrywa-
nia roli szczęśliwej mężatki – odparła lodowatym tonem.
– Więc teraz już wiesz – uciął krótko. – W rewanżu chętnie odwiedzę z tobą
twoją mamę w Hiszpanii.
Dana spuściła wzrok na własne dłonie, mocno splecione na kolanach.
– Dziękuję, ale to zbędne.
Zac zamilkł, ale czuła, że narasta w nim gniew, podobnie jak w niej. Linda dość
wycierpiała, żeby znosić jeszcze wizytę kuzyna Serafiny. Rozmyślnie podsycała
w sobie złość, ponieważ chroniła ją przed nierealnymi pragnieniami i tęsknota-
mi.
– Wątpię, czy pani Latimer powita mnie z otwartymi ramionami i czy wybaczy
nam, że obecnie zajmujemy jej dom.
– Przestał do niej należeć po śmierci jej męża i jedynego syna. Traktowała go
jak pustą skorupę, którą z ulgą opuściła. Nie obchodzi jej, kto tu mieszka.
Adam też nazwał Mannion kupą kamieni na pustkowiu, ale nie miał racji. Już
ona zadba o to, by odzyskało dawną świetność.
– Kiedy ją znowu zobaczysz, będzie sobie życzyła, żebyś ją nazywała Serafiną
tak jak ja – dodał Zac.
– Przyjęłam do wiadomości – wymamrotała Dana.
– Z niechęcią – skomentował Zac. – Pozwól więc, że przekażę ci przyjemniej-
szą wiadomość. Mój kierowca przed chwilą przyprowadził twój samochód. – Wy-
jął kluczyki z kieszeni i położył na stole. – Mam nadzieję, że nie potraktujesz go
jako środka ucieczki.
– Zatrzymałbyś mnie?
– Nie. Ufam, że honor nie pozwoli ci złamać zawartej umowy.
– Trudno ją nazwać honorową.
– Szkoda, że o tym nie pomyślałaś, zanim założyłem ci obrączkę na palec. –
Zostawił jej chwilę na przetrawienie wypowiedzi, po czym westchnął: – Chyba
obydwoje potrzebujemy ochłody. Idę popływać. Pójdziesz ze mną? – zapropono-
wał na koniec, wstając z miejsca i wyciągając do niej rękę.
Dana zesztywniała na wspomnienie opalonej, nagiej sylwetki, lśniącej po wyj-
ściu z wody. Nie przypuszczała, żeby tym razem planował założyć kąpielówki.
– Nie, dziękuję – wymamrotała pospiesznie. – Nie jest mi za gorąco.
– Mimo że masz trochę zaróżowione policzki – zauważył z uśmieszkiem rozba-
wienia.
– Zresztą słabo pływam – dodała.
– Nic nie szkodzi. Nie pozwolę ci utonąć.
– Mimo wszystko moja odpowiedź nadal brzmi: nie.
– Na ile pytań, carissima? – Nie czekając na odpowiedź, zszedł po schodach
w kierunku dawnej oranżerii.
Kiedy Dana została sama, zmusiła się do zjedzenia kanapki i kawałka ciasta.
Potrzebowała jakiegoś zajęcia, które przywróciłoby jej poczucie normalności,
najlepiej związanego z realizacją najważniejszego celu: renowacją domu. Chwilę
później, przebrana w dżinsy i białą koszulę zawiązaną w talii, zeszła z powrotem
na taras, gdzie pani Harris sprzątała po podwieczorku. Gdy ruszyła w stronę
domu, Dana spytała:
– Czy dostarczono już moją sofę i biurko?
– Przyjadą jutro. Pan Belisandro opróżnił jeden z pokoi, żeby zrobić dla nich
miejsce.
– Mam inny pomysł – odrzekła Dana z uprzejmym uśmiechem, ruszając ku
schodom.
Przez długi czas uważała letnią altanę za zakazane terytorium, ale teraz za-
mierzała zastąpić dawne wspomnienia nowymi i traktować ją jak zwykłą część
posiadłości. Przede wszystkim należało doprowadzić prąd, żeby nigdy więcej nie
siedzieć tam w ciemnościach.
Nieprzycinane krzewy niemal zarosły ścieżkę i przesłoniły cały widok. Dopie-
ro po dotarciu na miejsce zobaczyła, że po altanie nie została ani jedna deska.
Na widok pustego placu przeżyła szok. Straciła całą energię, jakby nagle uszło
z niej powietrze. Wróciła na trawnik i zaczepiła robotnika pchającego taczki:
– Dlaczego rozebrano letni domek?
– Szef kazał. Stary pan Godstow próbował mu wyperswadować ten pomysł, ale
nie słuchał. Stwierdził, że nigdy nie cierpiał tego przeklętego miejsca, tyle że
użył nieco innych słów.
– Rozumiem – skłamała Dana, choć potrzebowała konfrontacji z Zakiem, żeby
zrozumieć powód tego okrutnego aktu wandalizmu.
W pierwszym odruchu chciała go odszukać, suchego czy mokrego, ale w poło-
wie drogi do basenu uświadomiła sobie, że nie może zdradzić, jak wielkie zna-
czenie miała dla niej ogrodowa budowla i dlaczego jej zniszczenie tak głęboko
nią wstrząsnęło. Postanowiła milczeć, a gdyby sam poruszył ten temat, udawać
obojętność. Przyrzekła sobie, że zapomni o przeszłości i skoncentruje się na
przywróceniu Mannion do życia. W końcu po to tu zamieszkała.
Uzbrojona w notatnik i długopis przemierzyła wraz z panią Harris pokoje na
piętrze, żeby zdecydować, które należy wyremontować, a gdzie tylko wymienić
pościel i zasłony. Gdy skończyły, postanowiła obejrzeć gabinet, ponieważ uznała,
że tam prawdopodobnie przyjdzie jej spędzić większość czasu. Lecz gdy prze-
chodziła obok biblioteki, spotkała wychodzącego Zaca. Na biurku zobaczyła ze-
staw platynowych kart kredytowych, grubą książeczkę czekową i zielony folder.
– Właśnie cię szukałem – oznajmił, wprowadzając ją do środka. – Musimy prze-
dyskutować kwestie finansowe. Będziesz potrzebowała więcej środków na
utrzymanie Mannion, wypłatę pensji i pokrycie kosztów remontu. W tej teczce
są wszystkie dokumenty. Wystarczy, że złożysz w banku wzór podpisu z nowym
nazwiskiem.
– Jaki limit wydatków wyznaczyłeś?
– Żadnego. Wydawaj, ile chcesz. To moje zobowiązanie wynikające z zawarte-
go układu.
A raczej transakcji, którą zawarła, zaślepiona żądzą posiadania, która zdomi-
nowała jej życie od dzieciństwa. Obelgi Adama, który nazwał ją chytrą i wyra-
chowaną, zabrzmiały jej w uszach jak szydercze echo. Nie potrafiła im zaprze-
czyć. Nie pomagało już tłumaczenie, że jako córka Jacka Latimera tak czy ina-
czej powinna zostać właścicielką Mannion. W ostatecznym rozrachunku cel nie
uświęcił środków.
– Jesteś bardzo hojny – powiedziała cichym głosem.
– Czemu nie? Oczekuję wspaniałej nagrody. Dlaczego zdjęłaś tę śliczną sukien-
kę?
– Wybrałam strój bardziej stosowny do pracy. Nie przypuszczałam, że zauwa-
żysz.
– Uważasz mnie za ślepca?
– Przepraszam za niestosowną uwagę. Nie myśl, że oczekiwałam komplemen-
tów.
– Ode mnie na pewno nie. Nie musisz mi o tym przypominać. Proponuję jak
najszybciej zjeść kolację. Ledwie tknęłaś lunch, a później też niewiele więcej.
A więc nie tylko zmiana ubrania nie umknęła jego uwadze. W tej sytuacji nie
pozostało jej nic innego, jak udawać, że ma ochotę na posiłek. Ku jej własnemu
zaskoczeniu na widok schłodzonej zupy z awokado i łososia w majonezie powró-
cił jej apetyt. Delikatna pianka cytrynowa ze świeżymi truskawkami również
smakowała wybornie, podobnie jak aromatyczne, orzeźwiające wino. W mgnie-
niu oka opróżniła pierwszy kieliszek w nadziei, że przyniesie jej ukojenie.
– Powoli! – upomniał ją Zac łagodnie. – To nie środek odurzający, tylko wybor-
ny trunek.
– Nie potrzebuję odurzenia – skłamała.
– Miło mi to słyszeć, zwłaszcza że trzeba uzupełnić listę gości. Moja kuzynka
Serafina postanowiła przyjechać na ślub Nicoli – poinformował po chwili prze-
rwy. – Przepada za nią.
Przeciwnie niż za mną – pomyślała Dana.
– Czy wyzdrowiała na tyle, żeby wyruszyć w tak daleką podróż? – spytała
ostrożnie.
– Jeszcze chodzi o lasce, ale liczy na to, że do wesela całkiem dojdzie do sie-
bie. Oczywiście twoja ciocia będzie jej towarzyszyć. Jeżeli to możliwe, przydziel
im sąsiadujące pokoje.
– Dobrze, zadbam o to – odrzekła, spuszczając wzrok na stół. Przyszło jej bo-
wiem do głowy, że będzie to niezręczna sytuacja dla obydwu stron.
Po kolacji podziękowała za kawę w obawie, że nie zaśnie.
– Uwierzysz mi, jeśli powiem, że nie ma się czego obawiać? – zapytał Zac, jak-
by czytał w jej myślach.
– Nie. Jakżebym mogła?
Najbardziej bała się, że kiedy jej dotknie, nie zdoła ukryć, że przed siedmiu
laty rozbudził w niej pożądanie, którego czas nie ugasił.
– Ale nie będę próbowała cię powstrzymać – dodała. – Zawarłam umowę i za-
mierzam jej dotrzymać.
– Słyszałem już bardziej kuszące oferty – wytknął nadspodziewanie łagodnym
głosem.
– Nie wątpię, ale ode mnie ich nie oczekuj.
– Przewidywałem, że będę potrzebował sporo cierpliwości – westchnął. – Wy-
gląda na to, że miałem rację. W takim razie wypiję kawę sam, dokończę pracę
i dołączę do ciebie za trzy kwadranse. Zgoda?
Dana skinęła tylko głową, niezdolna wypowiedzieć słowa. Opuszczając pokój,
żeby pójść do sypialni, którą miała z nim dzielić, czuła, że odprowadza ją wzro-
kiem.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
W sypialni zastała pościelone łóżko i przygotowaną białą koszulę. Napuściła
wody do wanny, wypróbowała bogaty zestaw kosmetyków i wybrała zapach róży
i geranium. Po kąpieli założyła koszulę i usiadła przed toaletką, żeby rozczesać
włosy.
Ledwie odłożyła szczotkę, usłyszała, że Zac otwiera drzwi swojej garderoby.
Odwróciła głowę i zamarła w bezruchu z rękami, przyciśniętymi do boków. Zac
przystanął i przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu wes-
tchnął głęboko, podszedł do łóżka i zrzucił szlafrok, tak że mogła w całej okaza-
łości obejrzeć jego wspaniałą sylwetkę.
– Jeżeli zamierzasz tam tkwić do rana jak męczennica, to twoja sprawa – po-
wiedział. – Ja idę spać. – Odwrócił się na bok, poprawił poduszkę i zgasił nocną
lampkę.
Dana posiedziała jeszcze przez chwilę w nadziei, że policzki przestaną jej pło-
nąć, a serce odzyska normalny rytm, ale w końcu poszła w jego ślady, żeby nie
narobić sobie wstydu. Ułożyła się na plecach na samym brzegu łóżka i patrząc
w sufit, czekała z mieszaniną tęsknoty i lęku, aż Zac po nią sięgnie. Lecz kolejne,
w jej odczuciu nieskończenie długie minuty mijały, a on nie wykonał żadnego ru-
chu. Dopiero równy, spokojny oddech uświadomił jej, że naprawdę poszedł spać.
Ostrożnie zmieniła pozycję na wygodniejszą i spróbowała się odprężyć. Tłuma-
czyła sobie, że Zac jutro wyjedzie, że zyska kilka tygodni na ochłonięcie i upo-
rządkowanie myśli. Zamiast ulgi poczuła jednak ukłucie bólu w sercu. Zaczęła
podejrzewać, że Zac żałuje pochopnego zawarcia małżeńskiego kontraktu, dla-
tego utrzymuje dystans. Jeżeli małżeństwo nie zostanie skonsumowane, będzie
można uzyskać unieważnienie, zanim wiadomość o nim dotrze do opinii publicz-
nej.
Wciąż pamiętała słodycz pocałunków w ciemności letniej altany, dotyk mate-
riału cienkiej koszuli na nagiej skórze. Piersi jej stwardniały, gdy wyobraziła so-
bie, że rozpina mu guziki i pasek spodni i wodzi palcami i wargami po całej roz-
palonej skórze.
Oczywiście zarówno przed siedmiu laty, jak i teraz brak doświadczenia wyklu-
czał taką śmiałość. Lecz wizje tamtej nocy prześladowały ją przez pełnych sie-
dem lat. Cierpiała męki, wiedząc, że wystarczy wyciągnąć rękę, żeby je zreali-
zować. Tyle że wraz z ciałem oddałaby serce i duszę cynikowi, który z premedy-
tacją kupił ją jak zabawkę, nie wiadomo na jak długo.
Adam twierdził, że gdy Zac zdobędzie kobietę, traci zainteresowanie. Z pew-
nością krótka ceremonia w urzędzie stanu cywilnego nie zmieni jego nawyków.
Nie widziała innych perspektyw na przyszłość niż rychłe unieważnienie małżeń-
stwa lub uprzejma obojętność. Doszła do wniosku, że lepiej odeprzeć pokusę
i udawać, że jedynie wypełnia podjęte zobowiązanie, nic więcej.
Żeby odsunąć posępne myśli, spróbowała wymyślić nowy wystrój pokoi, lecz
zamiast tapet i tkanin zobaczyła długi, biały korytarz bez okien. Zaczęła biec ku
drzwiom na jego odległym końcu, spragniona kolorów i jakichkolwiek oznak ży-
cia, lecz w ostatniej chwili zatrzaśnięto je przed jej nosem. Padła bezwładnie na
podłogę i zamknęła oczy, żeby nie patrzeć na wszechobecną, oślepiającą biel.
Kiedy je otworzyła, stwierdziła z przerażeniem, że leży w łóżku, wtulona
w Zaca, z głową na jego piersi. Nie wiedziała, jak to możliwe, że bezwiednie
przysunęła się do niego, ale musiała cichutko wstać, żeby go nie obudzić. Gdy
spróbowała ostrożnie zdjąć jego rękę ze swojego biodra, wymamrotał coś nie-
zrozumiałego, a potem otworzył oczy, wsparł głowę na łokciu i powitał ją po wło-
sku:
– Buongiorno!
– Przepraszam, nie chciałam cię obudzić – wymamrotała, umykając wzrokiem
w bok.
– Domyślam się, ale dobrze zrobiłaś.
– No tak, oczywiście… przecież musisz złapać samolot.
– Nie udawaj, że nie wiesz, co miałem na myśli – upomniał ją łagodnie i zanim
zdążyła wymyślić jakąś wymówkę, delikatnie, ale zdecydowanie przyciągnął do
siebie.
Długo na nią patrzył, pogładził po włosach, rozpalonym policzku, a potem po-
wiódł opuszką kciuka po linii rozchylonych warg. Delikatne dotknięcia przyspie-
szyły Danie puls i obudziły długo tłumioną tęsknotę. Zaraz jednak ogarnął ją lęk,
nie przed nim, lecz przed sobą, że ujawni to, co rozpaczliwie chciała ukryć. Ja-
kimś cudem wydobyła głos ze ściśniętego gardła:
– Czy nie moglibyśmy zaczekać do twojego powrotu?
– Uważasz, że siedem lat to za mało?
Nie czekał na odpowiedź. Jasno dał do zrozumienia, że oczekiwanie dobiegło
końca – dla obojga. Gdy odrzucił kołdrę, zamknęła oczy, niepewna, co by wyczy-
tała z jego twarzy. Przypuszczała, że triumf i żądzę. Dlatego zaskoczyła ją deli-
katność pocałunku. Całował jej usta delikatnie jak płatki kwiatu, którego nie
chciałby uszkodzić.
Chłonęła słodkie doznania, spragniona spełnienia niewypowiedzianych obietnic
jak wtedy, gdy jako siedemnastolatka leżała w ramionach mężczyzny, którego
kochała…
Rozchyliła usta i zaczęła oddawać pocałunek, podczas gdy jego dłonie błądziły
po całym ciele, jakby chciał zapamiętać każdy kąt, każdą krzywiznę, każdą wy-
pukłość. Gdy jednak zaczął zsuwać z ramion ramiączka koszuli, odepchnęła go
i naciągnęła je z powrotem. Uświadomiła sobie bowiem, że nie wystarczy jej siły
woli, by udawać obojętność.
– Nie, proszę, jeszcze nie teraz – wyszeptała. – Nie jestem jeszcze gotowa.
– Ponieważ wątpię, czy będziesz gotowa za tydzień, dwa czy miesiąc, cara
mia, proponuję, żebyśmy zawarli układ.
– Jeszcze jeden? Czy dotychczasowy nie przysporzył nam dość kłopotu?
– Ten będzie prostszy. Jeżeli spróbujesz mi zaufać, postaram się wykazać cier-
pliwość, dopóki mi nie powiesz, że już nie muszę – wyjaśnił, zaglądając jej głębo-
ko w oczy. – Zgoda?
Ponieważ tylko sobie nie ufała, a jakakolwiek alternatywa byłaby nie do znie-
sienia, po krótkim namyśle skinęła głową.
Zac cicho westchnął, pocałował ją w czoło, potem w oczy i wreszcie znowu
w usta. Oczywiście dotrzymał słowa. Rozbudzał ją powoli, czułymi pocałunkami
i wyrafinowanymi pieszczotami. Walcząc z narastającą żądzą, przedłużał słodką
mękę oczekiwania, aż usiadła na łóżku, zrzuciła koszulę i przyjęła go całą sobą,
bez oporu, bez zahamowań. W momencie połączenia patrzył jej w oczy, szukając
oznak bólu, ale nie czuła nic prócz radości spełnienia, gdy wykrzyczał jej imię
w ekstazie.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Mimo wczesnej pory słońce jasno oświetlało pokój. Zac odwrócił się na plecy,
żeby wyrównać oddech i osłonił oczy ręką. Dana leżała obok, błogo wyczerpana.
Chciała wyrazić, co czuje, ale nie wiedziała jak. Ani podziękowanie, ani wyzna-
nie miłości nie wchodziło w grę. Miała nadzieję, że Zac pierwszy się odezwie,
ale ponieważ nadal milczał, w końcu wyciągnęła rękę i dotknęła jego spoconego
ramienia.
– Zac? Nie sądzisz, że powinniśmy porozmawiać? – zagadnęła nieśmiało.
Zabrzmiało to okropnie banalnie, wręcz niezręcznie, zwłaszcza w kluczowym
momencie ich życia. Ponieważ nie odpowiedział, podejrzewała, że zasnął, lecz
po dłuższej chwili przemówił:
– Później. Na razie musimy odpocząć. Czeka nas pracowity dzień.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwała, ale nakazała sobie cierpliwość. Liczyła na
to, że weźmie ją w objęcia, ale odwrócił się na bok, tyłem do niej. Nieco rozcza-
rowana, poszła w jego ślady. Nie zamierzała spać, ale wbrew woli zmorzył ją
sen. Obudziło ją dopiero pukanie do drzwi. Budzik przy łóżku pokazywał, że do-
chodzi dziesiąta. Pospiesznie odrzuciła kołdrę i ze zdumieniem stwierdziła, że
ma na sobie koszulę. Musiała mocno spać, skoro nie czuła, kiedy Zac jej ją zało-
żył. Chwilę później przeżyła kolejne zaskoczenie, gdy pani Harris wniosła tacę
z dzbanuszkiem herbaty, mlekiem i jedną, jedyną filiżanką.
– Czy mój mąż pije kawę? – spytała.
– Pan Belisandro zjadł śniadanie wcześniej. Jego kierowca i jeden z ogrodni-
ków znoszą bagaże do samochodu – poinformowała gosposia.
– Już? – Dana w popłochu odstawiła tacę i pospiesznie wstała.
Zamierzała go poprosić, żeby poleciał późniejszym samolotem, ponieważ
chciała mu towarzyszyć w podróży po Europie. Podjęła to postanowienie tuż
przed zaśnięciem i nadal zamierzała zrealizować. Podbiegła boso do jego garde-
roby tylko po to, żeby zobaczyć otwartą pustą szafę i pootwierane, również do-
szczętnie opróżnione szuflady. Zabrał wszystko! Nic dziwnego, że potrzebował
aż dwóch osób do znoszenia bagaży.
– Czy pan Belisandro jeszcze jest w jadalni? – spytała gosposię.
– Nie. W gabinecie.
Dana w pośpiechu narzuciła szlafrok, włożyła kapcie i zeszła na parter. Zasta-
ła Zaca przy dziwnie pustym biurku. Sprawdzał zawartość swojej teczki. Na jej
widok zacisnął zęby, co ją mocno zaniepokoiło.
– Obiecałeś mi rozmowę – przypomniała przyciszonym głosem.
– Uznałem, że tak będzie lepiej – odparł, wyciągając ku niej rękę, w której
trzymał dużą kopertę – To mój prezent ślubny dla ciebie.
Dana nadal stała bez ruchu przy drzwiach, walcząc z niezrozumiałą pokusą,
by schować ręce za plecy.
– Dziękuję – wymamrotała z niepewną miną. – Co to takiego?
– Akt własności domu. Przepisałem go na ciebie. Zostałaś jego jedyną właści-
cielką. Tak więc w końcu obydwoje otrzymaliśmy to, czego najbardziej pragnęli-
śmy. Obie strony dotrzymały warunków umowy, co daje nam wolność powrotu do
własnego, osobnego życia.
Po plecach Dany przeszedł zimny dreszcz.
– Jak to osobnego?
– Osiągnęliśmy zamierzone cele, więc nie musimy dłużej ciągnąć małżeńskiej
farsy. Po powrocie z podróży zamieszkam gdzie indziej, co pewnie cię ucieszy.
Dana o mało nie zemdlała. Ledwie wydobyła głos ze ściśniętego gardła.
– Czy to znaczy, że nie wrócisz? – wyszeptała, gorączkowo szukając przekonu-
jącego wyjaśnienia swojego zaniepokojenia. – A co z remontem?
– Już nie potrzebujesz nikogo, żeby zrealizować swoje marzenie – odparł po
dość długim milczeniu. – Wczoraj zapewniłem ci środki na dokończenie prac.
– Ale z pewnością zechcesz zobaczyć efekty.
– Nie, cara mia. Niespecjalnie mnie interesują. To ty marzyłaś o Mannion, nie
ja. Zabezpieczyłem też fundusze na twoje utrzymanie. Jeżeli uznasz je za niewy-
starczające, skontaktuj się z moim prawnikiem.
– Nie możesz tak po prostu odejść – zaprotestowała. – Co ludzie pomyślą?
– Że podjęliśmy pochopną decyzję, której szybko pożałowaliśmy.
– Ale niedługo Nicola bierze tu ślub…
– Oczywiście przyjadę, ale na krótko i będę spał na pojedynczym łóżku w prze-
bieralni.
– Czy… ostatnia noc nic dla ciebie nie znaczyła? – spytała zmienionym głosem.
– Czego oczekujesz? Wybuchu radości, że z taką pasją dopełniłaś warunków
umowy? Przyznaję, że mile mnie zaskoczyłaś, zważywszy, że miała to być nasza
pierwsza i ostatnia wspólna noc.
– Nie oczekiwałam pochwał, ale tak rychłego rozstania też nie. Jeżeli planu-
jesz rozwód, to na kiedy?
– Jak najszybciej, ale raczej nie natychmiast. Trzeba dotrzymać ustawowych
terminów.
– Rozumiem – wyszeptała wyschniętymi wargami. – Chyba już nie pozostało
nic do powiedzenia – dodała wbrew sobie. Najchętniej zarzuciłaby mu ręce na
szyję i błagała, żeby został albo zabrał ją ze sobą, lecz gdyby ją odtrącił, dozna-
łaby jeszcze większego upokorzenia.
– Nie. Chyba nie – odpowiedział. – A więc żegnaj, Dana. Pozwól mi wierzyć, że
Mannion spełni nadzieje, które przez tyle lat pielęgnowałaś w sercu. – Zamknął
teczkę, położył kopertę z aktem własności na stole, minął ją z przelotnym, bez-
osobowym uśmiechem i wyszedł.
Chwilę później usłyszała, jak zapala silnik. Stała w bezruchu, słuchając cichną-
cego warkotu silnika, póki całkiem nie zamilkł w oddali.
Po długich, nieprzespanych nocach, po których budziła się wyczerpana, Dana
dochodziła do wniosku, że tylko praca może ją uratować od całkowitego załama-
nia. Gdyby nie armia malarzy i dekoratorów, zaszyłaby się w najciemniejszym
kącie i płakała, póki starczy łez. Zamiast tego wybierała kolory, wzory i materia-
ły z Bellą Dixon, projektantką sypialni, na którą obecnie nie mogła patrzeć.
Patrzyła bez cienia radości jak marzenie jej życia nabiera realnych kształtów,
pogrążona w coraz większej rozpaczy. Musiała jednak robić dobrą minę do złej
gry przy Nicoli, szczęśliwszej z każdym dniem, który przybliżał ją do ślubu. Naj-
trudniej przychodziło jej wymyślanie wymijających odpowiedzi na pytania o prze-
bieg podróży Zaca po Europie i datę powrotu.
Przez pierwszy dzień nie do końca wierzyła w ostateczne rozstanie. Żyła na-
dzieją, że Zac jakimś cudem zmieni zdanie i wróci. W końcu przyjęła do wiado-
mości okrutne ostrzeżenie Adama, że kiedy ją posiądzie, nie zapragnie nawet
powtórki. Liczyła jednak skrycie, że nawiąże jakikolwiek kontakt: zadzwoni, na-
pisze albo przyśle wiadomość. Na próżno. Mijały kolejne, nieskończenie długie
dni, a żadna nie nadeszła.
Jak wytłumaczy Nicoli czy komukolwiek innemu przyczynę błyskawicznego
rozpadu małżeństwa?
Z początku winiła Zaca za wypędzenie z Mannion. Ale czy sama nie ponosiła
winy, obierając jako środek do celu bezmyślną pogoń za Adamem? Widocznie
Zac, który musiał go dobrze znać, uznał, że lepiej ich rozdzielić. Jednak nawet
kiedy doszła do tego wniosku, tłumaczyła sobie własne zainteresowanie Zakiem
rozgoryczeniem i niechęcią. Nie dopuszczała innej możliwości. Wmawiała sobie,
że spotkanie po latach wywołało wstrząs z powodu gniewu, nie pożądania, i że
jedyne, czego pragnie, to Mannion. Za wszelką cenę. Nie zważała na napomnie-
nia cioci Joss: „Uważaj, czego sobie życzysz, bo możesz to dostać”. Zignorowała
też ostrzeżenia Zaca o fatalnych skutkach chciwości. W rezultacie straciła to, co
najcenniejsze. Został jej tylko cień, martwe, puste mury.
A może niepotrzebnie robiła sobie wyrzuty? Może gdyby postępowała inaczej,
też nie zdołałaby go zatrzymać? Nie mogła wykluczyć, że od początku nie trak-
tował serio przysięgi małżeńskiej. Jeżeli tak, to lepiej, że nie zdradziła, co do
niego czuje. Oszczędziła sobie jeszcze większego bólu i poniżenia.
Mimo bezdennej rozpaczy postanowiła jednak spróbować wyciągnąć jakieś
korzyści z totalnej klęski, by usprawiedliwić przed sobą własne decyzje. Po we-
selu Nicoli położy kres wygnaniu matki. Sprowadzi ją na stałe do Mannion i wy-
leczy rany, zadane przez Latimerów. Spełnienie cudzego marzenia dostarczy jej
pewnej satysfakcji. Spróbuje też zbudować więź z osobą, której prawie nie zna-
ła.
Wieczorem napisała do Lindy ciepły, czuły list z zaproszeniem. Miała nadzieję,
że otrzyma odpowiedź. Obiecała sobie, że jeżeli nie, sama pojedzie do Hiszpanii,
odnajdzie bar U Roberta i namówi ją, by towarzyszyła jej w Anglii. Nie pozosta-
ło jej nic innego jak wierzyć, że coś dobrego z tego wyniknie.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Gdy Dana zjeżdżała ze wzgórza ku Mannion, czuła w powietrzu nadchodzącą
jesień. Albo też wyobraźnia jej podpowiadała, że nie czeka jej nic prócz długiej,
chłodnej zimy.
Prognozy zapowiadały powrót słonecznej pogody przed weselem po zimnym,
deszczowym tygodniu. Wizyty u dostawców wykazały, że wszystko przygotowa-
no zgodnie z jej instrukcjami. Musiała tylko przetrwać przyjazd Zaca i koniecz-
ność udawania szczęśliwej mężatki, póki wszyscy nie wyjadą. Łącznie z nim –
dodała w myślach, bliska łez.
Żeby odpędzić posępne myśli, zapewniła Nicolę, że tort jest przepiękny, dopil-
nowała, żeby żona pastora udekorowała kościół złotymi i białymi kwiatami za-
miast jej ulubionych różowych, nadzorowała prace wykończeniowe w sypialni
przeznaczonej dla ciotki Joss. Przyjazd panny Grantham niespecjalnie ją cieszył.
Nie mogła wypłakać przed nią bólu złamanego serca. Zamiast pociechy i wspar-
cia dostałaby reprymendę.
Ponieważ Linda nie odpisała, prawdopodobnie czekała Danę podróż do Hisz-
panii. Może zmiana otoczenia dobrze jej zrobi. Nadal źle spała. Jeżeli już zasnę-
ła, prześladowały ją wizje wielkich, pustych domów, po których wędrowała bez
końca w daremnych poszukiwaniach.
Gdy podjechała pod dom, serce podskoczyło jej z radości na widok obcego sa-
mochodu, póki nie uświadomiła sobie, że Zac jeździ innym. Pani Harris czekała
na nią w holu.
– Niejaki pan Harvey nalega na spotkanie z panią – poinformowała. – Zapro-
wadziłam go do salonu. Robi wrażenie zdenerwowanego.
– Ułagodzimy go kawą – zaproponowała Dana.
Gdy weszła do salonu, ujrzała krępego, łysego pana w średnim wieku o okrą-
głej, opalonej twarzy, ubranego w dobrze skrojone szare spodnie, koszulę
w kwiaty i drogą lnianą marynarkę. Uprzejmie wstał na jej widok, ale nie powi-
tał jej uśmiechem.
– Więc to ty jesteś Dana? – zapytał.
– Tak. A pan?
– Bob Harvey. Twój ojczym.
– Jak to?
– Wziąłem ślub z twoją mamą osiem miesięcy temu. Znałem ją od dawna. Pra-
cowała u mnie Pod Królewskim Dębem. Nie wierzyłem własnym oczom, gdy
wszedłem i zobaczyłem ją za tym barem. To najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała.
Zaszokowana Dana bezwładnie opadła na sofę naprzeciwko.
– Moje gratulacje – wykrztusiła. – Życzę wam szczęścia.
– Łatwiej je osiągniemy, jeżeli przestaniesz przypominać Lindzie w listach
o tym, o czym powinna zapomnieć.
– Ja też działam w jej interesie – zaprotestowała Dana. – Dlatego chcę, żeby
wiedziała, że będzie wreszcie mile widziana w Mannion, które jej niesłusznie
odebrano.
– Jesteś w błędzie, moje dziecko. Nigdy nie miała do niego prawa. Jack Lati-
mer nie był twoim ojcem. Linda usiłowała okłamać nie tylko ciebie, ale również
tych, którzy znali prawdę. Właśnie przez te kompromitujące kłamstwa popadła
w niełaskę.
– Jak pan może tak ją oczerniać?! – wykrzyknęła Dana. – Na własne oczy wi-
działam, jak opłakiwała mojego ojca i jakie męki cierpiała po odtrąceniu przez
panią Latimer.
– Widzę, że mi nie wierzysz, ale jako jedyny usłyszałem prawdę z jej własnych
ust. Tylko mnie Linda wyznała wszystko przed ślubem. Nikomu innemu.
– Ale po co miałaby wymyślać całą tę historię?
– Pragnęła lepszego losu niż dola samotnej matki. Ponieważ Jack Latimer zgi-
nął, nie mógł zanegować ojcostwa, więc usiłowała wykorzystać szansę na popra-
wę bytu.
– Czy to znaczy, że nie miała z nim romansu?
– Miała, przelotny, ale nie z nim zaszła w ciążę. Jack we wczesnej młodości za-
chorował na świnkę, która uczyniła go bezpłodnym. Jego rodzina o tym wiedzia-
ła, ale Linda nie.
– Ale naprawdę cierpiała, kiedy ją odtrącono.
– Przede wszystkim z powodu wyrzutów sumienia wobec ciebie. Nadal nie
śmie ci spojrzeć w oczy. Ale kiedyś dojdzie do siebie. Może kiedy zostanie bab-
cią?
Dana spróbowała sobie wyobrazić, co czuła jej matka, kiedy zrozumiała, jak
wielki błąd popełniła i została sama z wszelkimi konsekwencjami.
– Myślałam, że nie pragnie niczego prócz Mannion – wyszeptała.
– Bo to prawda. Ale po ślubie dostrzegła inną szansę na nowe, lepsze życie,
tak jak ty, moje dziecko. Daj jej trochę czasu, a zobaczysz, że wszystko się do-
brze ułoży – dodał na zakończenie, po czym zerknął na zegarek i wstał. – A teraz
muszę iść. Siostra na mnie czeka.
Dana również wstała.
– Panie Harvey, czy jest pan moim ojcem? Muszę to wiedzieć.
– Niestety nie. Jego nazwisko to jedyna rzecz, której twoja mama mi nie zdra-
dziła, ale być może pewnego dnia wyjawi je tobie. Nie martw się o nią, kochana
– dodał nieco ciszej. – Zrobię wszystko, żeby była szczęśliwa.
Gdy Dana została sama, usiadła i patrzyła w przestrzeń przed siebie, póki Ja-
net Harris nie przyszła po tacę.
– Nawet nie tknęliście kawy! – wykrzyknęła na widok pełnego dzbanka.
– Nie – przyznała Dana ze smutnym uśmiechem. – Za to chętnie wypiję dużą
whisky.
– Mannion znów wygląda wspaniale, tak jak zawsze powinno – stwierdziła Ni-
cola w zadumie. – Przywołuje najpiękniejsze wspomnienia – westchnęła. – Trud-
no uwierzyć, że tyle dokonałaś w tak krótkim czasie.
– Nie mnie dziękuj tylko Belli Dixon i jej ekipom. Zresztą nie wszyscy podziela-
ją twój zachwyt. Twoja ciocia Mimi ledwie zerknęła na pokój, orzekła, że ten
kremowy kolor przypomina jej mleczarnię.
– Ciocia nigdy się nie zmieni – uśmiechnęła się Nicola. – Już zdążyła wytknąć
mojemu ojcu, że Mannion należałoby do niego, gdyby został w Anglii i że Zac wy-
gnał stąd Adama.
– A co on na to?
– Nic. Zanim zdążył otworzyć usta, upiorna Sadie ofuknęła ciocię, że to nie jej
sprawa i zważywszy na pożytek z Adama, chętnie odeśle go z powrotem do
Mannion.
Po raz pierwszy od wielu dni Dana roześmiała się serdecznie.
– Mądra Sadie! Już ją lubię.
– To ją sobie weź – warknęła Nicola. – A co u ciebie? Wszystko w porządku?
Myślałam, że będziesz skakać z radości, że Zac przyjeżdża. Gdybyście potrze-
bowali kilku godzin sam na sam, zadbam o to, żeby nikt wam nie przeszkodził –
dodała ostrożnie.
– Żeby dostarczyć cioci Mimi jeszcze więcej amunicji? – zażartowała Dana
mimo fatalnego samopoczucia. – O nie! Wielkie dzięki! Zamierzam wzorowo peł-
nić rolę gospodyni. – Po raz pierwszy i ostatni, dodała jedynie w myślach.
Miała aż nadto czasu, żeby przećwiczyć rolę. Do przyjazdu Zaca pozostała po-
nad godzina. Zgodnie z informacją, którą zostawił Janet, przywoził ze sobą Sera-
finę i ciocię Joss. Przysięgła sobie, że powita go spokojnie i z równym opanowa-
niem załatwi później zaplanowaną sprawę. Starannie wybrała ubiór. Włożyła
lnianą, dopasowaną sukienkę do kolan wrzosowej barwy, która nieco tuszowała
jej bladość. Komplementy państwa Marchwoodów, przemiłych teściów Nicoli,
nieco poprawiły jej nastrój. Gorzej zniosła krzyżowy ogień pytań szkolnych kole-
żanek.
– Cicha woda brzegi rwie! – chichotała Emily. – Nawet mi przez myśl nie prze-
szło, że coś cię łączy z zabójczo przystojnym panem Belisandrem. Myślałam ra-
czej… Zresztą nieważne. Powiedz lepiej, w jaki sposób zostaliście parą.
– Znałam go prawie całe życie.
Tyle że powierzchownie, tak jak i siebie – dodała w myślach. A teraz już jest
za późno.
Gdy Janet poinformowała, że samochód wjeżdża na podjazd, Dana poprosiła
Nicolę z Eddiem, żeby powitali przyjeżdżających. Wytłumaczyła sobie, że to ich
Serafina chciałaby zobaczyć, nie ją. Nie wykrztusiłaby ani słowa, gdy strach
i wzruszenie ściskały ją za gardło na myśl, że zaraz zobaczy Zaca, choćby tylko
na jedną dobę.
Serafina pierwsza wkroczyła do środka, nadal o lasce, lecz wyprostowana.
Siwe włosy starannie uczesała w koronę. Na widok Nicoli jej twarz rozjaśnił
promienny uśmiech. Przynajmniej tyle poszło po myśli Dany. Za to ciocia Joss,
podążająca krok w krok za chlebodawczynią, powitała ją zaledwie skinieniem
głowy. Dana zacisnęła ręce w pięści i wytężyła wzrok, w napięciu czekając na
Zaca.
Wyglądał na wyczerpanego i pogrążonego w zadumie, jakby przebywał myśla-
mi gdzieś daleko. Mój najmilszy, ukochany, myślała, walcząc z pokusą, żeby pod-
biec, przytulić go mocno i obnażyć przed nim duszę. Zmobilizowała całą siłę
woli, by podejść powoli, z przyklejonym do twarzy uprzejmym uśmiechem. Zac
pocałował ją w rękę na powitanie, potem ledwie musnął policzek przelotnym po-
całunkiem.
– Witaj w domu – zagadnęła mimo to z uśmiechem. – Jak minęła podróż?
– Owocnie. – Ujął jej dłoń i podprowadził ją do Serafiny. – Pozwól, że przedsta-
wię ci nową kuzynkę, cara mia.
– Nie trzeba – mruknęła starsza pani. – Znam ją od dziecka. Później porozma-
wiamy. Podróż trochę mnie zmęczyła. Muszę wypocząć w swoim pokoju.
Gdy Janet odprowadziła obie panie, Zac poprosił, żeby przyniesiono mu kawę
do gabinetu. Obiecał, że zejdzie na kolację. Po rozlokowaniu wszystkich gości
Dana zapukała do pokoju ciotki.
– W końcu wygrałaś – stwierdziła panna Grantham bez cienia entuzjazmu. –
Pewnie powinnam ci pogratulować, ale myślałam, że pan Belisandro ma więcej
rozsądku.
– Dlatego że odesłał mnie stąd przed siedmiu laty?
– Przecież to nie on, tylko pan Adam. Ale nieważne. Od tamtego czasu minęło
wiele lat.
Dana osłupiała na wieść, że przez te wszystkie lata dzień w dzień niesłusznie
obwiniała Zaca.
– Racja – potwierdziła, gdy odzyskała mowę. – Ale nie z tym przyszłam. Czy
wiesz, że moja mama wyszła za mąż?
Tym razem to panna Grantham zrobiła wielkie oczy.
– Za mąż? – powtórzyła jak echo. – Za kogo? Za jakiegoś Hiszpana?
– Nie. Za Boba Harveya, dawnego szefa z gospody Pod Królewskim Dębem.
Od niego dowiedziałam się, że Jack Latimer nie mógł być moim ojcem, co ozna-
cza, że nigdy nie miałyśmy żadnych praw do Mannion. Jej roszczenia były oparte
na kłamstwach.
– Przyznała się do tego?
– Tylko mężowi. Jeżeli możesz, powtórz pani Latimer to, co ode mnie usłysza-
łaś, i dodaj, że zamierzam… uregulować tę sprawę.
Dana zapukała do zamkniętych drzwi gabinetu. Słyszała w głosie Zaca znie-
cierpliwienie, gdy kazał jej wejść. Jego mina też nie wyglądała zachęcająco.
– Ach, to ty, Dano. Jeżeli nie przychodzisz w naprawdę ważnej sprawie…
– W bardzo ważnej – wpadła mu w słowo.
Zac przez chwilę bacznie obserwował jej twarz. W końcu odłożył długopis,
wstał, okrążył biurko i stanął przy nim, jakby potrzebował oparcia.
– Czyżbyś przyszła mnie poinformować, że oczekujesz naszego dziecka?
Pytanie wywołało całą lawinę gorączkowych myśli. Przez chwilę Danę kusiło,
żeby potwierdzić. W rozpaczy obiecała sobie, że jeśli zdoła go zatrzymać, zadba
o to, by szybko zajść w ciążę. Ale gdyby zaoferował alimenty i odszedł, została-
by przegraną, skompromitowaną hazardzistką tak jak matka. Przycisnęła ręce
do boków, żeby nie zobaczył, jak drżą.
– Nie – zaprzeczyła w końcu.
– Więc o co chodzi? – mruknął ze wzrokiem wbitym w podłogę.
– O dom.
– Jasne. Jak zwykle. O cóż by innego? Potrzebujesz więcej pieniędzy? Weź je
i rób, co chcesz. Możesz go nawet zburzyć i zbudować na nowo. To już nie moja
sprawa. Chyba dałem to dość jasno do zrozumienia?
– Przyszłam, żeby cię poinformować, że chciałabym sprzedać Mannion.
– Dlaczego?
– Ponieważ nie chcę tu dłużej mieszkać. Uważam, że masz prawo o tym wie-
dzieć.
– Po tylu latach starań? Nie wierzę.
– Od dziecka myślałam, że gdyby Jack Latimer nie zginął, ożeniłby się z moją
mamą i jako jego córka miałabym prawo do majątku. Teraz wiem, że nawet jeśli
miał z nią romans, nie spłodziłby dziecka, ponieważ choroba, którą przeszedł
jako nastolatek, pozbawiła go płodności. Ciężko mi tu żyć ze świadomością, że
wszelkie roszczenia mojej matki były oparte na kłamstwie.
– Nie musisz ich brać pod uwagę. Dostałaś Mannion w prezencie ślubnym ode
mnie.
– Co z tego? – zaszlochała. – Jak długo jeszcze pozostanę twoją żoną? A kiedy
się ze mną rozwiedziesz, ile lat przyjdzie mi spędzić tu bez ciebie, wędrując po
pustych pokojach bez nadziei, że wrócisz? O nie, wielkie dzięki! Zbyt wiele
wspomnień łączy mnie z tym miejscem, żebym mogła tu zostać.
Kompletnie załamana, ruszyła ku drzwiom. Gdy chwyciła za klamkę usłyszała
słowa, które wielokrotnie powtarzała sobie w myślach, wypowiedziane cicho,
niemal szeptem:
– Nie odchodź, kochanie. Nie opuszczaj mnie.
Odwróciła głowę i pochwyciła błagalne, niemal rozpaczliwe spojrzenie. Roz-
darta między nadzieją a niepewnością, spytała:
– Ty mnie chcesz?
– Nie tylko chcę. Kocham, całym sercem, całą duszą, odkąd sięgam pamięcią.
Ale do tej pory myślałem, że interesuje cię tylko dom. Dlatego odszedłem, bo nie
potrafiłem tego znieść.
Dana podbiegła do niego, padła mu w ramiona i zachłannie oddawała pocałun-
ki, gdy drżące ręce błądziły po jej ciele. Po raz pierwszy widziała go tak spra-
gnionym i tak spontanicznym. Zrzucił papiery na podłogę, posadził ją na biurku,
uniósł jej sukienkę i kochał do utraty tchu.
Dopiero gdy wykrzyczeli swoje szczęście, wyrównali oddechy i poprawili
odzież, przyszedł czas na czułości i radość, że wreszcie odnaleźli się nawzajem.
Dana usiadła w fotelu przy kominku na kolanach męża, wtuliła twarz w jego szy-
ję, podczas gdy on szeptał czułe słówka w ojczystym języku.
– Muszę się nauczyć włoskiego, żeby cię zrozumieć – wymamrotała.
– Dziś wieczorem w łóżku obiecuję ci pełne tłumaczenie – roześmiał się w od-
powiedzi.
– Nie mogę się doczekać. Szkoda tylko, że rozebrałeś letnią altanę. Odwiedzi-
libyśmy ją przed wyjazdem.
– Nadal chcesz sprzedać Mannion, mimo że nas połączyło?
– Niewiele brakowało, żeby nas rozdzieliło. Poza tym przypomina mi, jaka by-
łam ślepa, chciwa i wyrachowana.
– Nieprawda, kochanie. Tylko zagubiona i bardzo nieszczęśliwa. Matka sku-
tecznie namieszała ci w głowie. Nawiasem mówiąc, to Adam kazał zburzyć let-
nią altanę. Dokonał ostatniego aktu zemsty, zanim sprzedał mi Mannion.
– Przez cały czas myślałam, że ty mnie stąd wygnałeś. Ale to on mnie oczernił.
– Nie umie wybaczać. Podejrzewam, że wiedział, że byłaś tam ze mną, kiedy
przyszedł cię szukać.
– Dlaczego nie powiedziałeś Serafinie prawdy?
– Ponieważ wstydziłem się swojego postępku. Nie zamierzałem posunąć się
tak daleko. Ale byłaś tak słodka, że nie zdołałem odeprzeć pokusy, a równocze-
śnie zbyt młoda na poważny związek, jakiego już wtedy pragnąłem. Zresztą wy-
glądało na to, że za żadne skarby świata nie zechciałabyś mnie za męża. Dlate-
go pozwoliłem ci odejść. Usiłowałem o tobie zapomnieć, ale nie mogłem. A kiedy
cię znowu zobaczyłem, stwierdziłem, że twoja obsesja nie osłabła, że nadal pra-
gniesz Mannion ponad wszystko. Tak jak ja ciebie. Postanowiłem więc spełnić
oba nasze marzenia. Liczyłem na to, że kiedy zostaniesz moją żoną, zdobędę
twoją miłość.
– To dlaczego mnie opuściłeś? Musiałeś widzieć, jak na mnie działasz.
– Tak, ale fizyczny pociąg mi nie wystarczył. Pragnąłem nie tylko twojego cia-
ła, moja słodka, ale również serca i duszy.
– Teraz masz mnie całą. Gdzie ty, mój panie, tam ja. Na zawsze.
– Moja ukochana – wyszeptał i pocałował ją w usta.