KAROL OLGIERD BORCHARDT
KRĄŻOWNIK
SPOD
SOMOSIERRY
EGZAMIN
Dnie wypełnione przyswajaniem wiedzy teoretycznej wlokły się w Szkole Morskiej w
Tczewie długo i monotonnie, w przeciwieństwie do miesięcy spędzanych na morzu na
statku szkolnym "Lwów", które mijały jak sen - niespostrzeżenie szybko.
Od godziny ósmej rano odbywały się wykłady na "kursach", skromniej mówiąc w klasach
dawnej szkoły żeńskiej. Na wniosek organizatora Szkoły Morskiej i jej pierwszego
dyrektora, inżyniera morskiego Antoniego Garnuszewskiego, w marcu 1920 roku gmach
ten stał się pierwszą w naszych dziejach Alma Mater Mariniensis, nad którą w dniu 8
grudnia 1920 roku po raz pierwszy podniesiono banderę. W dniu 21 lipca 1920 zawarto w
Holandii umowę sprzedaży-kupna, na mocy jej fregata o symbolicznej dla nas nazwie
"Nest" (gniazdo) wyszukana przez inspektora Szkoły Morskiej, kapitana żeglugi wielkiej
Gustawa Kanskiego, stała się "Kolebką Nawigatorów". Z ostatniego masztu "Nest" zdjęto
reje, przekształcając fregatę na bark, który jako statek szkolny otrzymał nowe imię "Lwów".
Pierwszy dwutygodnik literacki uczniów Szkoły Morskiej pod tytułem "Stella Polaris"
ukazał się 15 grudnia 1920 roku.
O godzinie czternastej trzydzieści kończyły się wykłady. Po obiedzie podawanym w
olbrzymiej sali gimnastycznej można było pójść do otwartej do godziny szesnastej sypialni
i wyciągnąć się na łóżku. Podczas tej przerwy w nauce najsilniej nawiedzała nas nostalgia
za domem rodzinnym. Jej punkt kulminacyjny miał miejsce nieodmiennie przy drugim
deserze, czyli przy spożywaniu zawartości paczek przysłanych z domu, które tradycyjnie
były rozdzielane bez reszty pomiędzy wszystkich kolegów w sypialni.
Miłą poobiednią sjestę przerywał bezwzględny uczeń służbowy uzbrojony w pęk kluczy. Po
jego przyjściu należało natychmiast sypialnię doprowadzić do stanu kwitnącego, otworzyć
okna, a samym przenieść się na "kurs". Uczeń służbowy zamykał sypialnię po dokładnym
sprawdzeniu jej stanu, za który był odpowiedzialny przed dyżurnym wychowawcą.
Na "kursie" rozpoczynała się nauka własna. Jak na szarą nić ni-zaly się żmudne, wykuwane
w codzienności godziny tak zwanego "naumiewania się".
Przed zabraniem się do nauki na "kursie" wrzało przez dobrą godzinę, zanim wygasły nie
cierpiące zwłoki sprawy osobiste nie objęte żadnym regulaminem.
Prawie każdy miał swoje osobiste zamiłowania, nie wszystkie można było podciągnąć pod
angielskie hobby, ale cel miały podobny - po prostu dać wytchnienie od ciągłego myślenia
wyłącznie o nauce.
Sale "kursowe" były duże, jeśli się porównało je ze stosunkowo nikłą ilością uczniów. W
rogu sali przy oknie znajdowało się podwyższenie, na którym stała katedra. Z przeciwnej
strony, pod samą ścianą - trzy rzędy ławek, po parę w rzędzie. Ławki były podwójne,
przeznaczone dla dzieci, tak że z trudem gnieździliśmy się w nich. Między katedrą i
pierwszym rzędem ławek znajdowała się niewielka przestrzeń zajmowana zwykle przez
jakąś fechtującą się parę. Szermierki w szkole nie można było uważać za hobby*. To był
nałóg.
Najładniej na kursie fechtował się "Pigieł". Po zapuszczeniu wąsów mógłby grać rolę
Charłampa i to podczas zdobycia Tykocina w momencie zgonu księcia.
PSgieł władał szpadą, pędzlem, trzema językami, smykiem, batutą i fortepianem. Podczas
obiadów w sali gimnastycznej kwartet w białych tropikalnych mundurach grał pod jego
batutą najnowsze przeboje. Do najbardziej ulubionych w tym czasie należały Słodka
dziewczyna z Barcelony i Brawo bis.
Pigieł rozpoczynał "naukę własną" od kilkunastominutowej zaprawy szermierczej - dłużej
jego przeciwnik nie wytrzymywał serii bolesnych trafień w żywe ciało. Każde trafienie było
zawsze wytwornie odsalutowane szpadą. Wszystkie trafienia piekły przez kilka dni, ale to
nigdy nie wpływało na zmniejszenie ilości walczących.
Podczas szczęku krzyżujących się ze sobą szpad dwóch nastęnych szermierzy, którym się
wydawało, że każdy z nich jest zwycięskim kapitanem Bloodem zdobywającym,
nieprzyjacielski okręt, Pigieł potrafił pędzlem wyczarować soczystą akwarelę, po czym
spokojnie zabrać się do nauki.
Miejsce od okna na pierwszej ławce zajmował "Dyzio" wiecznie zatopiony w ornitologii lub
dziełach Darwina w języku francuskim. Dyzio, zawdzięczający swój przydomek
Żeromskiemu, władał rękawicami bokserskimi i wskutek tego miał popękane bębenki w
uszach, przez co posiadał pierwszy stopień muzykalności. W języku szkolnym oznaczało to,
że "rozróżnia, kiedy grają, a kiedy nie". Jednocześnie był najlepszym bramkarzem drużyny
piłki nożnej w szkole i najlepszym znawcą literatury rosyjskiej.
Obok Dyzia siedział zajęty stale sprawdzaniem ścisłości swych wyliczeń "Zakochany". Do
osiągnięcia pełnego szczęścia na ziemi potrzebna mu była kwota dwu tysięcy trzystu
dwudziestu pięciu zło-
tych i piętnastu groszy. Posiadanie jej pozwoliłoby mir ożenić się i być szczęśliwym. W
sumę tę wliczony był bukiet ślubny i nocne pantofle dla niego i żony. Na razie miał
odłożoną na ten cel kwotę, którą wyrażały trzy ostatnie cyfry, a pierwsza była oddzielona
od dwóch pozostałych przecinkiem.
W ławce środkowej gnieździł się "Szklany Człowiek". Ten w niewiadomy sposób nauczył się
podczas swego pobytu w Szkole Morskiej stenografować oraz biegle władać językiem
angielskim. Wszystkie wykłady stenografował, a nazwę Szklanego Człowieka zawdzięczał
Dy-ziowi, który twierdził o nim: żeby się nie rozbić, wyobraża sobie, że nosi na głowie
szklankę zimnej wody i dlatego chodzi tak sztywno i ostrożnie.
Za Szklanym Człowiekiem siedział umysł najbardziej twórczy na "kursie", uczący się "na
siłę", a nie "na rozum", tak zwany "Semafor". Z powodu braku podręczników polskich
musieliśmy się posługiwać podręcznikami w językach obcych. Semafor nienawidził nowych
nazw i starał się wszystkie nazwy spolszczyć lub zmieniał je na nazwy dawniej
przyswojone. Roczniki astronomiczne, z grecka zwane EFE-MERYDAMI, nazwał - równie
grecką nazwą - HEMOROIDAMI. Funkcji trygonometrycznej o łacińskiej nazwie
SEMIYERSUS nie nazywał inaczej jak, imponującą mu od dzieciństwa, grecką nazwą
SEMAFOR.
Niemniej trudności sprawiała mu teoria okrętu. Wykładał ją dyrektor szkoły, który ze
złotymi medalami ukończył wydział nawigacyjny i inżynierię morską. Skoncentrowana w
jednej osobie na takim poziomie wiedza nawigatora i inżyniera budowy okrętów napawała
Semafora zrozumiałą paniką podczas odpowiedzi.
Wysokość metacentryczna była, według Semafora, abstrakcją istniejącą wyłącznie w
wyobraźni dyrektora i wobec tego można jej się było nauczyć tylko na pamięć przez długie i
uporczywe powtarzanie całych zdań. Ten system uczenia się Semafor stosował i przy
innych przedmiotach, czym o mało nie przyprawił inspektora Szkoły Morskiej o ciężką
chorobę. Inspektor wykładał praktykę morską, był - jak i wszyscy - wymagający, a ponadto
drobiazgowo dokładny. Pewnego razu Semafor odpowiadając inspektorowi na pytanie, w
jaki sposób ładuje się na statek zwierzęta, połączył ze sobą wykute na pamięć zdania
nieodpowiednio. W rezultacie wszyscy dowiedzieliśmy się, że należy ładować na statek
świnie w pęczkach powiązane za ogony. Inspektor, słysząc to, najpierw poczerwieniał,
potem zrobił się fioletowy i siny, w końcu zaczął sam do siebie mówić. Co wówczas do
siebie powiedział, pozostało na zawsze jego tajemnicą.
W środkowym rzędzie w ławce pod ścianą zasiadali "Żbik" i "Wit-kosio" - żywy dowód
prawa, że bieguny różnoimienne się przyciągają. Żbik kipiał w życiu codziennym, Witkosio
w marzeniach. Żbik był głównym partnerem Dyzia do bicia w bębenki w uszach i kopania
piłki przy każdej okazji. Witkosio w tym czasie odbywał
w myślach samotne podróże na jachcie wśród południowych wysp Oceanii. Zgodnie tylko
uczyli się angielskiego.
Róg sali zajmowało stowarzyszenie czterech, tak zwana - od pierwszych liter nazwisk -
"Becejotka". Stowarzyszenie to dwa razy w tygodniu odbywało zebrania, na każdym takim
zebraniu obowiązywało półgodzinne przemówienie, które z nieznanych powodów nazywało
się zawsze "inauguracyjne". Przemawiający, z wdzięczności za wysłuchanie jego
półgodzinnej mowy, musiał mieć przygotowaną tabliczkę czekolady i obdzielał nią
wytrwałych słuchaczy. Stowarzyszenie posiadało dwie wyróżniające się wybitne jednostki:
"ce", która grała na gitarze i na beku, jako obrońca, w drużynie piłki nożnej, i "ka", która
dążyła na ziemi do wyimaginowanego przez siebie ideału człowieka morza oraz ideału
wiedzy nawigacyjnej. "Ka" była wspólnym wyrzutem sumienia całego stowarzyszenia,
cierpiąc z powodu niedoskonałości "Becejot" w pracy nad sobą i nadaremnie usiłując je
porwać przykładem, była to również bratnia dusza inspektora: obaj zamęczali wszystkich
zmuszając do systematyczności i dokładności w nauce i pracy. Pozostała dwójka nie
zwracała specjalnej uwagi swym zachowaniem.
Katedra w rogu sali - ze względu na dogodne warunki rozłożenia na niej papierów i
swobodę ruchów, jaką się miało siedząc na krześle - była niekiedy przedmiotem sporów.
Ci, którzy prowadzili rozległą korespondencję, starali się wejść w jej posiadanie rezygnując
z odpoczynku i drugiego deseru w sypialni, aby przed przyjściem innych zająć to wspaniałe
miejsce. Najczęściej przy katedrze można było zobaczyć za stosem listów, skoroszytami
oprawnymi w skórę, kolekcją różnokolorowych laków i świecą w lichtarzu, pochłoniętego
pisaniem listów, wielojęzycznego absolwenta szkoły filmowej, obecnie naszego kolegę
"Sforze".
Ród jego od czasów królowej Bony pieczętował się herbem Sforzów i nasz Sforza dźwigał
na swych barkach obowiązek, który z dziada pradziada przechodził na młodsze pokolenie,
utrzymania łączności pomiędzy szeroko rozgałęzioną rodziną. Sforza był biegły w
SFRAGISTYCE (wyraz ten niesłychanie drażnił Semafora). Chodziło po prostu o
znajomość nauki o pieczęciach. Barwny lak służył do wnikliwej oceny hierarchii rodowej.
Osoby najbardziej czcigodne z wieku i urzę^ du otrzymywały od niego listy pieczętowane
białym lakiem. Z przyćmiewaniem barwy laku przyćmiewał się blask danej osoby i jej
dostojność. Czerwonego laku Sforza nie używał nigdy, dowodząc, że jest przywilejem
poczty. Potrafił w długich wykładach wdrażać nas w historię pieczęci Chin, Anglii i Francji.
Mówił o finezji swego arsenału łąkowego, przy pomocy którego, przez nieco skośne odbicie
herbowego znaku, zrywało się stosunki z osobą, do jakiej list był adresowany, pomimo że z
treśdi listu nie można było tego wywnioskować.
W miarę rozwoju korespondencji zaczynała się mu ona wydawać zbyt ograniczona. Krewni
i znajomi nie byli dostatecznie silnie roz-
siani po świecie. Sforza wystarał się o międzynarodowy kod filatelistyczny i zaczął
korespondować ze wszystkimi zakątkami na kuli ziemskiej. Największym powodzeniem
cieszyły się u niego malutkie wysepki, możliwe do wyszukania tylko na szczegółowych
mapach o dużej skali. Osoby, z którymi nawiązał w ten sposób korespondencję, nie były tak
znakomite, jak sobie tego życzył, więc gdy przeczytał w gazecie angielskiej, że król Anglii
Jerzy V szuka nabywcy na jedną z wysp w kanale La Manche, stanowiącą jego prywatną
własność, Sforza natychmiast nawiązał korespondencję z kancelarią jego królewskiej mości
i zaczął prowadzić pertraktacje w sprawie nabycia dla siebie tego królewskiego zakątka. Do
szkoły przychodziły listy, w których "król" tytułował go: comte. Otrzymywał wspaniale
ilustrowane konspekty w nieznanych nam dotąd oprawach. Z ilustracji w nich zawartych
można było całkowicie odtworzyć sobie urok i piękno całej wyspy. Wieczorami ślęczał nad
dostarczonymi bilansami przyszłej rezydencji i pilnie studiował dochody i rozchody, jafeie
go czekały. Proszono go w listach o wyznaczenie portu, do którego mógłby zawinąć po
niego motorowy jacht królewski, by nasz comte mógł naocznie się przekonać o walorach
oferowanej mu wyspy. Sforza stale odkładał termin podróży w charakterze królewskiego
gościa i tylko skrupulatnie odejmował i dodawał, siedząc na katedrze, kolumny cyfr.
Znużony tą czynnością zbierał starannie swoją kancelarię i ustępował miejsca niecierpliwie
czekającemu na nie "Mistrzowi Magii".
Mistrz stawał na podwyższeniu za katedrą, kłaniał się wytwornie, jak gdyby zamiast
kilkunastu kolegów miał przed sobą audytorium złożone z doborowej publiczności.
Przemówienie swe rozpoczynał niezmiennie od słów: "PROSZĘ PAŃSTWA" i
demonstrował przywiezione z domu "eksponaty" lub znajdujące sią pod ręką przedmioty,
które jego słowa zmieniały w rzeczy niezwykle cenne, niekiedy wprost cudowne lub
genialne.
Do makabrycznych wystąpień należała demonstracja trupich czaszek:-małej i dużej. W
jednej ręce trzymając wysoko mniejszą czaszkę, głosem pełnym przejęcia i wiary w to co
mówi, wyjaśniał, że jest to oryginalna czaszka Goethego, gdy tenże miał lat jedenaście.
- Na czaszce - mówił Mistrz wodząc palcem po sklepieniach nad oczodołami - już w tym
okresie widać zapowiedź genialności, w całej rozciągłości potwierdza ją'o tu właśnie leżąca
większa czaszka poety, którą udało mi się zachować wyłącznie dla siebie.
Ten program szybko się wszystkim znudził. Mistrz musiał przejść do spraw aktualnych.
Demonstrując małą drewnianą rozpórkę do zabezpieczania szyb przed rozbiciem po
otwarciu okna i drewnianą linijkę półmetrową z podziałką milimetrową Mistrz objaśniał,
że jest to instrument przez niego niedawno wynaleziony; rozwiązywanie rachunku
różniczkowego i całkowego za pomocą tego instrumentu jest dosłownie igraszką dla dzieci.
- Proszę państwa, funkcja jest w mojej lewej ręce, a funkcja po-•ehodna w prawej ręce.
Jeśli przesunę swą funkcję pochodną, kt6ra dozna pewnego przyrostu, to i jej funkcja
również dozna odpowiedniej zmiany. Różnice przy przesuwaniu były tak niezmiernie małe,
że nie możemy ich nawet nazwać "różnicami", lecz "RÓŻNICZKAMI".
Jeśli przechodzą przez krańce linijki, to przechodzą przez swe wartości maksymalne i
minimalne. Inaczej mówiąc, jeśli pochodna funkcji równa się zeru, przykładam mniejszą
część mego uniwersalnego suwaka do jednego z końców linijki, wówczas moja funkcja
przechodzi przez minimum lub maksimum, które - jak wspomniałem - każde dziecko
odczyta na linijce.
Jeśli krzywo trzymam linijkę, posuwając mniejszą część suwaka jako styczną - to prowadzę
styczną do krzywych, a wszyscy państwo widzą dokładnie kierunek stycznej.
Jeśli do suwaka dodam zwykły kieszonkowy zegarek i zanotuję momenty, w których
kolejno znajdowała się moja mniejsza część suwaka, to znajdę zależność drogi y od czasu x,
a moja pochodna oznacza prędkość w danym czasie x.
Jak szanowni państwo obserwowali, wszystko odbyło się tak szybko, że ruch ten państwo
mogą uważać za jednostajny.
Jeszcze parę słów o tajemniczej CAŁCE. Jak państwo nie zdążyli nawet zauważyć,
różniczka była przyrostem nieskończenie małym funkcji. Cała moja funkcja to suma
przyrostów. W ten sposób możemy znaleźć długość linii krzywych i pól mojej linijki. W tym
wypadku dokonalibyśmy wspólnie CAŁKOWANIA, naturalnie w oznaczonych granicach, a
rachunek całkowy jest odwrotny do różniczkowego. Czego państwu, dowiódł mój suwak
uniwersalny.
Nie mniejszym powodzeniem od żonglerki pojęciami matematycznymi cieszyły się
wyczyny Mistrza z kulą do ciskania. Ciężka, kilku-funtowa kula toczyła się jak żywa z jednej
ręki wzniesionej i wykręconej do tyłu, tworzącej jak gdyby ramię krzyża nad katedrą,
przetaczała się nad łokciem, wtaczała się na bark i nad ugiętą w tym momencie szyją
przechodziła na drugi bark, by po wyciągniętej drugiej ręce, tworzącej ramię krzyża
pochylone ku podłodze, znów przetoczyć się nad łokciem i wpaść w rozstawione palce
drugiej ręki.
Teraz Mistrz podnosił rękę trzymającą kulę do góry i kula zaczynała się toczyć z powrotem
w kierunku zachęcających ją do tego palców tej ręki, z jakiej bieg swój rozpoczęła. Był to
najbardziej efektowny numer, który dawał mu całkowicie zasłużony tytuł "Mistrza Wielkiej
Magii".
W miarę jak kończyła się zima, przybywało dnia i przybywało coraz więcej nauki na.kursie.
Coraz mniej poświęcano czasu na hobby. Niektórzy uczyli śnię do późna w nocy, inni
wstawali o godzinie czwartej rano. Woźny, pełniący służbę w nocy w gmachu, otrzymywał
ze zbliżaniem się egzaminów coraz więcej kartek, na których z małymi zmianami
dotyczącymi szczegółowych danych, widniał następujący
tekst: "Panie Majorowski, proszę mnie obudzić o godzinie czwartej rano. Sypialnia siódma,
drugie łóżko od ściany z prawej strony".
Te stosy kartek oznaczały, że trzeba albo umieć, albo opuścić szkołę - innego wyjścia nie
było. Szkołę zaczynało na kursie trzydziestu. Dotychczas kończyło ją, poczynając kolejno od
daty otwarcia, piętnastu, trzynastu, dziewięciu, siedmiu.
Należało więc umieć. Egzaminatorzy byli tak samo bezwzględni jak morze, które nie
uznawało powiedzenia "jakoś to będzie".
Egzaminów bali się wszyscy. Każdy mógł się potknąć przy wyprowadzaniu wzoru z dewiacji
lub astronawigacji, ale nieunikniona klęska wisiała nad Mistrzem Magii. Mistrz z łatwością
żonglował różniczkami, lecz nie mógł opanować języka angielskiego.
Już na pierwszym kursie koledzy radzili mu, by został zięciem wykładowcy języka
angielskiego, kapitana austriackiej marynarki wojennej, żonatego z Angielką, którego
córka Betty cieszyła się ogromnym powodzeniem. "Ona jedna - mówili - może ciebie
uratować od ścięcia na egzaminie, jeśli powie ojcu: mój ci jest, mój ci jest. Byłoby zupełntie
tak, jak w Krzyżakach. Betty mogłaby odegrać rolę Danusi, a ty Zbyszka".
Niestety. Zainteresowania Mistrza szły w zupełnie innym kierunku, wobec czego jedyna
droga ratunku, jaką widzieli koledzy, została zamknięta z powodu jego samobójczej miłości
skierowanej nie do Betty. Był to "śmiech przez łzy", ale tylko do momentu, w którym trzeba
było zdawać egzamin.
Mistrz znał alfabet angielski, ale nie miał pojęcia, którą literę jak się wymawia. Czytając
tekst angielski wymawiał wszystkie słowa tak, jak gdyby czytał słowa rdzennie polskie. Od
dzieciństwa przyswojonej litery "i" jak "i" nie potrafił zmienić na "aj".
"Z jakiej racji AJ?" - to była dla niego prawdziwa magia.
Nie wszyscy koledzy mogli dorównać Szklanemu Człowiekowi w umiejętności opanowania
zasad wymowy, gramatyki i składni angielskiej, uznając niektóre z nich za zbyt zawiłe. Ale
Mistrz dystansował nawet tych najsłabszych - wszystko, co dotyczyło nauki języka
angielskiego, było dla niego już nie zawiłe, ale wręcz, jak sam to określał, mgliste i
nieuchwytne.
Pomimo nieuniknionej, i oczywistej dla wszystkich, klęski Mistrz Magii postanowił jednak
walczyć. Szykował się do egzaminu pisemnego.
Ponieważ nauczenie się na pamięć kilkudziesięciu wypracowań przerabianych w ciągu lat,
a właściwie "wkucie" ich pisowni, przekraczało możliwości ludzkie, nawet jeśli się nosiło
zasłużony tytuł Mistrza Wielkiej Magii, Mistrz doszedł do wniosku, że ze wszystkich
tematów można ułożyć jeden temat uniwersalny, zmieniając wyłącznie tytuł. Mógł to być
"Wyciąg z dziennika okrętowego o wypadku z marynarzem", "Pamiętnik marynarza",
"Moja najciekawsza przygoda", "List do przyjaciela", "Raport do władz w obcym porcie o
wy-
padku z marynarzem", "Mój przyjaciel Eddy", "Mój pierwszy dzień na statku". Opracowany
przy pomocy wszystkich kolegów temat przepisywał nocami. Tyle czasu poświęcił na
opanowanie tego ćwiczenia, że mógłby odtworzyć identyczny tekst pisany nawet alfabetem
chińskim.
Zaczęły się egzaminy. Egzamin z języka angielskiego odbywał się w największej sali.
Kapitan, wykładowca i ojciec Betty w jednej osobie, zdumionym wzrokiem wodził za
piórem Mistrza piszącego "Raport do władz portowych o wypadku, jaki miał miejsce na
statku". Wykładowcy wydawało się, że śni na jawie, to znów, że jest świadkiem cudu. Bez
niczyjej pomocy Mistrz zapisał dwie strony arkusza egzaminacyjnego i był pierwszym
abiturientem, który ukończył pracę z języka angielskiego. Prawdopodobnie z tym samym
wrażeniem snu na jawie i uczestniczenia w cudzie kapitan godził się wewnętrznie na ocenę
pracy: DOSTATECZNIE Z PLUSEM; z następującą uwagą: stopień zmniejszony, ponieważ
wypracowanie nie jest napisane ściśle na temat.
Pozostawał jeszcze egzamin ustny. Do komisji egzaminacyjnej z języka angielskiego
należeli: delegat ministerstwa, inspektor i kapitan jako egzaminator.
Ojciec Betty miał zapisane w swym notesie wszystkie odpowiedzi Mistrza, niestety ani
jedna z nich nie była dostateczna. Mistrz wlókł się przez szkołę z tą jedną dopuszczalną
dwójką, jak z kulą u nogi, by teraz ostatecznie go uziemiła.
Przed rozpoczęciem egzaminu ustnego Mistrz poprosił kolegów, aby się zorientowali, czy
delegat ministerstwa zna angielski. / Koledzy, którzy już zdawali, twierdzili, że według nich
delegat na pewno angielskiego nie zna, ponieważ podczas egzaminu rozmawiał z
inspektorem po francusku, a z kapitanem po niemiecku. Mistrz słysząc to, ożywił się i
poszedł, by się przygotować do odpowiedzi.
Zjawił się na sali egzaminacyjnej zaprasowany i wymuskany. Wyglądał, jak gdyby zstąpił z
witryny okiennej najlepszego magazynu mód. Zameldował się przewodniczącemu, wyraził
postawą "salut" dla delegata i stanął przed egzaminatorem.
Dobre, błękitne oczy ojca Betty na jego widok okryła mgła smutku. Inspektor, który miał
miękkie serce i nie mógł patrzeć na zarzynanie ludzi, wstał i odszedł do okna.
Mistrz miał przed sobą teraz dwóch ludzi: delegata i egzaminatora. Na delegata Mistrz
patrzył z taką jasną ufnością i uprzejmością, że od razu zwrócił na siebie szczególną jego
uwagę, wygrywając na punkty pierwsze wrażenie swą postawą idealnego abiturienta.
Głowa egzaminatora przechyliła się boleśnie na bok i kapitan ze smutkiem w głosie
powiedział po angielsku, podając Mistrzowi otwartą książkę:
- Proszę przeczytać biografię Waszyngtona.
Mistrz zabrał się do czytania. Modulował bez zarzutu i przystanko-wał. Czytał tak, jak
umiał najlepiej po polsku. Napisane "the" tó "the", napisane "be" to "be", nie żadne tam
"bi". Cierpienie niewy-słowione malowało się na twarzy kapitana. Rozpamiętywał cały
okres nauki tego ucznia i wiedział, że tak się musi TO skończyć.
Mistrz czytał. Ponieważ egzaminator nie przerywał, czytał coraz płynniej i coraz ładniej.
Wreszcie skończył. Moment ten zaakcentował stuknięciem obcasów. Wykonał lekki skłon
tułowiem w kierunku delegata ministerstwa, położył książkę przed egzaminatorem i
zastygł w postawie wyrażającej wizję jasnej przyszłości.
Delegatowi podobał się świetnie uszyty mundur i doskonała budowa abiturienta,
wytwornie zawiązany krawat. Cała sylwetka mówiła sama za siebie. Delegat nie miał
wątpliwości, że ze wszystkich dotychczas zdających ten przeczytał podany mu tekst
najlepiej.
Z sympatią przyglądał się przyszłemu oficerowi marynarki.
Egzaminator odebrał książkę z rąk abiturienta, a potem z rezygnacją w głosie zadał
śmiertelny cios, mówiąc po angielsku:
- Proszę opowiedzieć to, co pan przeczytał.
Po otrzymaniu tego polecenia Mistrz pozwolił sobie przyjąć postawę "lekko-spocznij".
Wzniósł do góry oczy, jak gdyby chciał tam gdzieś w nieskończoności zobaczyć
Waszyngtona.
Żałobą okryła się twarz egzaminatora. Mistrz Magii skupiał się. Za chwilę miły uśmiech
pojawił się na jego ładnej twarzy. Wyczytać z tego uśmiechu można było całkowite
opanowanie tematu i znajomość przedmiotu. Ze swobodą mówcy, rozumiejącego ważność
intonacji, każdej pauzy, przyciszania głosu przy sprawach smutnych i podnoszenia tam
gdzie się mówiło o zwycięstwach, rozpoczął biografię Waszyngtona.
- U o s z i n g t o n... ej bi si di i ef dżi. Uoszington dablju eks uaj zet. Kej... el em en ou pi,
Uoszington ej bi si di i ef dżi.
W dosłownym znaczeniu brzmiało to tak: Waszyngton... a, b, c, d, e, f, g. Waszyngton w, x,
y, z. K... l, m, n, o, p, Waszyngton a, b, c, d, e, f, g.
Mistrz znał na pamięć alfabet angielski, ale wymowa jego była tylko trochę zbliżona do
angielskiej, poza tym udało mu się zapamiętać wyrażenie nearly stationary, oznaczające
stanie na żaglowcu w dryfie, to znaczy z tak ustawionymi do wiatru żaglami, że prawie
stojącego w miejscu. Mówił dalej ze swobodą i dużą dozą zachwytu o pierwszym
prezydencie Stanów Zjednoczonych.
- Nirli staszjonery, Uoszington... kej el em en ou pi Uo s z i n g t on ej bi si di i ef dżi. Kej el
em en ou pi Uos zi n g-t o n ej bi si di. U o s z i n g t o n... eks uaj, zet nirli staszjonery,
Uoszington dablju...
Na twarzy egzaminatora pojawił się wyraz osłupienia i zastygł. Widać było na niej jeszcze
ślady chęci protestu, ale usta skamieniały w tym momencie i nie zdołały ani nic
powiedzieć, ani się zamknąć.
Mistrz Magii już cztery razy postawił w dryfie Waszyngtona. Waszyngton stał się jedną z
liter alfabetu, której można było się spodziewać po każdej literze. Zjawiał się
nieoczekiwanie wśród samogłosek lub stawał przed literami oznaczającymi same
niewiadome. Do świadomości egzaminatora, który jeszcze słyszał, dochodziły dźwięki "a be
ce de Waszyngton, iks, igrek zet Waszyngton, ku er es, Waszyngton - stanąć w dryf". Gdy
Mistrz mówił o tym stawaniu w dryfie wielkiego wodza, podnosił głos i grzmiał, jak gdyby
słowa te mia-ly oznaczać wygrane bitwy.
- Uośzington nirli staszjonery eks uaj... Zadowolenie i uznanie dla swej wymowy,
zauważone w wyrazie
twarzy delegata, podnieciły Mistrza jeszcze więcej. Mówił coraz bardziej modulując. W
momencie, kiedy delegat nachylił się do egzaminatora, by przerwać niepotrzebne
sprawdzanie tak wspaniałych wiadomości i opanowania języka angielskiego, Mistrz sam
zdecydował się na pełne wyrazu zakończenie:
- Uoszington eks uaj ZET!
Jako pierwsza litera przed trzema symbolizującymi w matematyce niewiadome, wielki
prezydent uwieńczył swą karierę według biografii o nim Mistrza Magii. Położeniem
największego nacisku na ZET Mistrz zakończył swe pełne wyrazu opowiadanie. . Z lekka
uderzył obcasami i skłonił się delegatowi.
Delegat był zachwycony. Zrezygnował ze słuchania tak błahych pytań, jak z gramatyki lub
składni. Sam zamiast egzaminatora podzięp kował Mistrzowi za wspaniałą znajomość
angielskiego i za wkład pracy w opanowanie języka morskiego, widoczny w jego
odpowiedzi.
- Bardzo dobrze - wyraził jeszcze wobec uśmiechniętego Mistrza swą opinię
egzaminatorowi, który nie odzyskał był jeszcze mowy i tylko z dużym wysiłkiem potrafił
wyszeptać do abiturienta od siebie:
- Thank you. Dziękuję.
W sumieniu kapitana toczyła się teraz walka pomiędzy obowiązkiem i podziwem dla
przytomności umysłu i zimnej krwi abiturienta. Wreszcie zwyciężyło w nim zrodzone
podczas egzaminu przeświadczenie, że ten człowiek i w życiu da sobie radę z angielskim. "
Nastąpiła potem jeszcze długa rozmowa z delegatem na temat stopnia. "Delegat był
oburzony surowością egzaminatora w stosunku do tak świetnego ucznia.
- Chyba nie zachodzą tu osobiste antypatie, panie kapitanie - zaniepokoił się delegat
ministerstwa.
Szlachetna twarz kapitana wykluczała podobne podejrzenie.
Do rozmawiających podszedł inspektor, z którym wspólnie po długich sprzeciwach ze
strony delegata ustalono stopień zaledwie DOSTATECZNY.
O! MU - KU - RU!
V^onrad opisał charakterystyczne zdarzenie, jakie miało miejsce na żaglowcu, na którym
był starszym oficerem.
Stali zakotwiczeni na redzie. Na pokładzie rufowym kapitan czekał na szalupę, by się nią
dostać na ląd. Nagle w trakcie rozmowy z Conradem kapitan wyjął z kieszeni batystową
chusteczkę i starł z lakierowanej powierzchni poręczy kilka osiadłych na niej drobinek
pyłu.
*
Odmienny nieco wypadek znany jest w całej marynarce angielskiej, w której był zwyczaj, iż
dowódca, jeśli chciał, by jego okręt wyglądał jak najładniej, kupował na własny koszt
najlepszy gatunek farb i kazał nimi malować swój okręt.
Jeden z admirałów brytyjskich - bardzo popularny i obdarzony poczuciem humoru -
zobaczył z mostku, jak trębacz Królewskiej Piechoty Morskiej oparł się najspokojniej o
tylko co wyemaliowaną za prywatne pieniądze, jeszcze mokrą, wieżę armatnią. Admirał
rozejrzał się, czy go ktoś nie widzi, podszedł do trębacza i tuż za nim oparł się o wieżę.
Z wyrazem twarzy Atlasa dźwigającego całą kulę ziemską na sobie admirał zwrócił się do
trębacza mówiąc:
- Już wszystko w porządku, KRÓLEWSKI, możesz teraz spocząć, cały ciężar tej wieży ja
wezmę na siebie.
*
Na powracającym z paroletniej podróży do kraju żaglowcu francuskim drugi oficer wiózł
jako "lekką kontrabandę" dwanaście wspaniałych, koronkowej roboty serwet misternie
splecionych z bardzo rzadkich okazów gąbek. Wszyscy koledzy na żaglowcu podziwiali te
serwety jako coś najpiękniejszego, co się znalazło w tej podróży na ich fregacie, a co
musiało kosztować nabywcę fortunę.
•ł e
Fregata przygotowywała się tak, jak mogła, by wyglądać odświętnie w chwili przybycia do
macierzystego portu. Od jabłek na maszcie po dziób i rufę wszystko na fregacie było świeżo
pomalowane. Okazało się, że podczas porannego zmywania pokładów lakier na
nadbudówkach na rufie został spryskany słoną wodą. Należało go zmyć gąbką zwilżoną w
słodkiej wodzie, by nie uszkodzić lśniącej powierzchni.
Bosman zawiadomił, że po tak długiej podróży wyczerpały się zapasy gąbek i szmat
bawełnianych. Zmycie soli za pomocą szczotek lub płótna żaglowego oznaczało zniszczenie
świeżo położonego na drzewie nadbudówek lakieru. Bosco wpadł w rozpacz.
Drugi oficer, słysząc o beznadziejności sytuacji spowodowanej wyczerpaniem się
materiałów w tak długiej podróży, nie zawahał się ani na chwilę.
Następnego dnia rano bosco rozdzielił do-zmywania nadbudówek... sześć przepołowionych
wspaniałych serwet drugiego oficera.
*
Wkrótce już rok,
A my wciąż żeglarzami
Wśród wichrów sztormowych i fal.
Morze za nami
I morze przed nami,
A w sercu tęsknota i żal.
Śpiewaliśmy z coraz większym przejęciem słowa piosenki ułożonej przez naszego kolegę
Poczobutta.
Rok jeszcze nie minął, ale podróż nasza z Morza Śródziemnego do kraju dobiegała końca.
Szykowaliśmy się, by wejść do macierzystego portu podobnie jak w innej piosence:
Dziś rankiem poważnie i dumnie Do portu zawinął nasz "Lwów". Na rejach i masztach tak
tłumnie, Na ląd dostaniemy się znów.
Wszyscy byliśmy zajęci doprowadzaniem naszego żaglowca szkolnego do stanu świetności.
Brakowało na nim wszystkiego, nawet farb i pądzli. Na wszystko musiał "Lwów"
zapracować sam. Zamiast malować - myliśmy, tak długo aż farba się nie zmyła.
Zmywało się farbę możliwie delikatnie lekkim mydlikiem z nieznaczną domieszką sody;
potrzebna była do tego jeszcze "pucbola". Straszne to, zniekształcone słowo oznaczało
odpadki nici bawełnianych używane na statku do zmywania farb i lakieru, które na
drewnianych nadbudówkach pokrywały się w czasie rejsu osadem soli.
Zmywało się go bardzo ostrożnie tą "pucbola" zanurzoną w słodkiej wodzie. I jedno, i
drugie było dla "Lwowa" luksusem.
Zabiegi kosmetyczne naszego barku rozpoczynaliśmy od mycia jabłek na czubkach
masztów. Jabłka, końce masztów i rej malowane były na biało, kolumny i reje na kolor
ciemnożółty. Wszystko to należało obmyć teraz przed przyjściem do Gdyni słodką wodą i tą
dawno wyczerpaną "pucbola". Istniała w nas krucha nadzieja, że "Bosmanek" i żaglomistrz
posiadają pewne zapasy tych skarbów ukryte w swych kojach. Żaglomistrz rozpoznawał
dotykiem palców gatunek stali, z jakiej igła była zrobiona, i jaki pądzel jest najlepszy.
Wiadomo było, że najlepsze pędzle, najlepsze igły do szycia żagli, najlepsze rękawiczki do
szycia płótna żaglowego i ta "pucbola" znajdują się pod poduszkami i pod materacami
dwóch Janów. Świadomość, że posiadają to tuż koło siebie, pozwalała im spać spokojnie.
Koja żaglomistrza była umieszczona nad koją bosmana. Jeśli obaj odpoczywali, a któryś z
nas przyszedł poprosić o ten skarb pierwszej potrzeby, należało wyspowiadać się, co się
stało z otrzymaną niedawno igłą, pędzlem lub nićmi. Jak jeden tak i drugi, gdy rozstawali
się z dawanym nam przedmiotem, to dawali go "spod serca", żegnając wzrokiem swój
skarb, który najpierw wszechwiedząca ręka wyszukała pod poduszką lub pod materacem.
Pod tym względem obaj byli zgodni, pomimo że powierzchownością i usposobieniem
różnili się całkowicie. Zgodnie też zmuszali nas do błagania o każdy ze schowanych pod
nimi skarbów. Wynikało to jednak trochę i z tego, że niektórzy z nas, gdy trafił się do
roboty dobry pędzel lub igła, chcieli je zachować na przyszły raz. Wiedzieliśmy, że kolega
nasz "Starzec", mistrz igły, ma schowaną najlepszą rękawicę do szycia i parę najlepszych
igieł, bo "nie wiedział, czy spotka go w życiu takie szczęście, że mu się znów dostaną do
roboty". Na ogół wszyscy woleli wysłuchiwać strasznych przepowiedni o ich smutnej
przyszłości niż oddać pędzel, z którego nie wyłaziły włosy i nie odkręcała się nitka. W
takich wypadkach każdy zdecydowanie twierdził, że "utopiłem" lub "spadł mi z rei do
morza".
Żaglomistrz był bardzo długi, chudy i lekki, a przy tym niesłychanie zwinny. Po rejach i
masztach chodził jak pająk, ale nie to nam w nim imponowało. Żaglomistrz spędził dwa
lata na Antarktydzie w Ziemi Coatsów. Albo Morze Weddella. To była dopiero egzotyka.
Od skarbów, na których spali, stokroć więcej ceniliśmy ich opowiadania. Godzinami
słuchaliśmy o kilkumiesięcznej nocy, o ciągnących się setkami kilometrów górach
lodowych, przypominających górę w Capetown, długich i płaskich, o żegludze w zawiejach
śnieżnych, o niewiarygodnych mrozach i zmyślnych pingwinach.
Niestety "perły" te również były nam skąpo wydzielane po długich naleganiach i prośbach,
gdy udało się zdobyć miejsce w ich kabinie, na które wszyscy czyhali.
Żaglomistrz swe przemówienie do każdego z nas rozpoczynał od słowa "waju'' - i tak to do
niego przylgnęło, że ani się spostrzegł, jak nie nazywano go inaczej, tylko "Waju". Był
surowy. Nasze tłumaczenie, że nie zrobiliśmy czegoś "za dobrze", ponieważ "lenistwo jest
rękojmią zdrowia", kończył uwagą: "Waju będziesz od tego lenistwa w środku czysto
zgniły".
Kolega nasz Pigieł, który nosił to samo nazwisko co Waju, był od urodzenia artystą
malarzem i często wolał podziwiać grę kolorów w czasie wschodu słońca niż szorować cegłą
pokład. Jeśli żaglomistrz przyłapał nas na podobnym nieróbstwie, broniliśmy się mówiąc:
"Zapatrzyliśmy się na kuzyna żaglomistrza". Po takim oświadczeniu należało bardzo
szybko uciekać z zasięgu głosu żaglomistrza i zrezygnować przynajmniej na przeciąg dwóch
dni ze słuchania opowiadań o życiu na Antarktydzie.
Bosmanek był niskiego wzrostu, od pięćdziesięciu jednak lat musiał ważyć znacznie więcej
niż sto kilogramów. Podczas gdy żaglomistrz był żywym obrazem chudego "wilka
morskiego", Bosmanek przypominał z wyglądu lwa morskiego, mógł również uchodzić za
kraba lub żółwia morskiego. Dłonie jego już się nie rozchylały i były przedmiotem naszej
szczególnej adoracji, zazdrości i podziwu. Pokrywała je warstwa tak grubej skóry, że
podejrzewaliśmy Bosmanka o to, iż nie czuje już liny w ręku. Miał sumiaste wąsy,
czerwonobrą-zowe policzki i wiecznie uśmiechnięte błękitne oczy małego dziecka. Dlatego
twarde słowo "bosman" nie pasowało do Bosmanka. Za to olt brzymia "pierś marynarska" -
na lądzie to nazywają brzuchem - była naszym postrachem. Bosmanek potrafił nią
przygnieść mocniej niżby się można było spodziewać, gdyż brzuch ten był bardzo
muskularny, co wzmagało jeszcze nasz podziw. Po wantach i pertach, linach rozciągniętych
pod rejami, chodził Bosmanek jak gdyby z namaszczeniem - wydatna "pierś marynarska"
w niczym mu nie przeszkadzała.
Kiedyś podczas sztormu fala wysadziła szkło iluminatora w ich kabinie. Przechodzący koło
niej uczeń posłyszał straszny ryk Bosmanka. Otworzył drzwi i zobaczył go stojącego na
stoliku i zatykającego brzuchem otwór. Fale uderzające o burtę musiały jednak potężnie
bić w tę muskularną "pierś marynarską", ponieważ Bosmanek nie przestawał ryczeć,
ratując jednocześnie "Lwów" od zalania wodą. Wspólnymi siłami opanowali sytuację.
Wyrwali okrągłe siedzenie stołka, owinęli je kocem i zatkali nim iluminator, podpierając
jednocześnie drągiem. •
Bosmanek był skarbnicą pieśni marynarskich przy każdej zbiorowej pracy na pokładzie,
gdy zachodziła konieczność zgranego wysiłku wielu osób. Były więc piosenki na długie
pociągnięcia i na krótkie, i na sztormową pogodę, i na świeży wiatr, nocne i dzienne, na
kabestan i na fał obermarsa. W takich momentach Bosmanek promieniował. Usiłowaliśmy
pomagać mu, ale wysiłki nasze były bardzo bla-
de. W pieśniach Bosmanka słychać było długie lata pracy spędzone na żaglowcach w
podróżach dookoła Cabo das Tormentas lub Tierra del
Fuego.
Bosmanek najlepiej znał porty wschodniego wybrzeża Afryki. W każdym z nich spędził
wiele miesięcy. Jeśli Antarktyda należała w naszym pojęciu bezapelacyjnie do Waju - to
całą Afrykę jednomyślnie przyznawaliśmy Bosmankowi.
W wyobraźni naszej Bosmanek długie łata spędził wśród plemion murzyńskich, znał wiele
ich obyczajów. Dzięki swej znajomości "ję-zyka murzyńskiego" Bosmanek stał się naszym
nauczycielem. Był to chyba jedyny nauczyciel lingwista na świecie, który potrafił w
mgnieniu oka nauczyć języka w mowie, wymowie i piśmie, i lubił, gdy jego uczniowie tym
językiem z nim się porozumiewali. Przyswojony przez nas słownik Bosmanka nie był
sprawdzany przez żadnego lingwistę, ale służył nam wystarczająco dobrze do
porozumienia się z Bosmankiem.
Gdy się chciało wyrazić najwyższy podziw, zadowolenie, zachwyt, adorację, uwielbienie i w
ogóle wszystko co było pozytywne, dobre, miłe, przyjemne, mogło to być wyrażone jednym
zdaniem: O! MU -KU-RU!
Przeciwieństwem było wszystko to, co niedobre, złe, zepsute, gorzkie, brzydkie,
niesmaczne, rozpaczliwie nieprzyjemne, godne pożałowania, beznadziejne, co wyrażało żal
lub sytuację bez wyjścia - na to się mówiło z bardzo rozmaitą intonacją: A! MOJ-KA-KA!
Jeśli nie było to ani jedno, ani drugie, można było skwitować sytuację powiedzeniem: NO
KUCZIWA.
Oznaczało to: nie wiem, nie rozumiem, nie umiem, nie potrafię, nie mam o tym
najmniejszego wyobrażenia, nie mam o tym pojęcia, nie dam ci odpowiedzi, radź sobie
sam, uważaj jak lepiej.
Tym językiem mogli porozumiewać się z Bosmankiem tylko ci, których sam tego nauczył.
Słowo takie powiedziane przez tego, którego Bosmanek sam osobiście nie wtajemniczył w
znaczenie tych wykrzykników, było uważane za wielki nietakt.
Jeśli była uroczystość, rocznica, podniesienie bandery na "Lwowie", rocznica przejścia
równika, wówczas można było usłyszeć marsze w wykonaniu żaglomistrza i Bosmanka.
Żaglomistrz grał na harmonii ręcznej, Bosmanek używał wyłącznie murzyńskiego tam-
tamu, przeważnie była to duża pokrywa od głównego kotła, w którą uderzał marszpiklem
lub fitem. W dniach powszednich oba te narzędzia służyły do robienia splotów na linach
stalowych i włókiennych. Trudno było powiedzieć, kto grał lepiej. Obaj byli artystami.
Większość z nas uważała, że Bosmanek jest mistrzem nad mistrzami. Wielu ludzi potrafi
mistrzowsko grać na harmonii, ale wydobyć odpowiednie dźwięki, w których czuło się rytm
całej Afryki, na to trzeba było spędzić przynajmniej kilkadziesiąt lat na żaglowcach, i to
znaczną część przy wybrzeżach Afryki lub na jej rzekach.
Zbliżała się Gdynia. Pozostały do obmycia nadbudówki na pokładzie" rufowym,
pociągnięte lakierem. Należało to zrobić bardzo delikatnie za pomocą miękkiej nowej
"pucboli" i słodkiej wody. Wszystkie szmaty prywatne już dawno zużyliśmy na te potrzeby -
w ka-belgatach były pustki. Mieliśmy nadzieję, że na pewno Bosmanek ma jeszcze gdzieś
pod głową przynajmniej jedną uncję tych bawełnianych odpadków.
Wysłany po nią stanąłem przy koi Bosmanka, który wypoczywał jeszcze po nocnej wachcie.
- Panie bosmanie - zacząłem błagalnie - została do obmycia nawigacyjna, ale nie ma nigdzi
ani kawałeczka "pucboli", może pan bosman da jeszcze choć garsteczkę.
Bosmanek siadł na koi i słuchał mojej prośby, kiwając swą okrągłą głową.
-; Może pan bosman poszuka jeszcze pod, poduszką, może gdzieś zostało trochę
niezauważonej "pucboli". Skończylibyśmy sprzątać jeszcze przed śniadaniem. Nawigacyjna
aż popielata od soli. Cała nadzieja w panu, panie bosmanie. Żaglomistrz powiedział, że on
już nie ma nigdzie i przysłał mnie do pana. Jak pań bosman nie da, to ta nawigacyjna
zostanie taka pokryta solą.
Czekałem na skutek mego rozdzierającego przemówienia. W myślach widziałem, jak
Bosmanek się przekręca na bok i szuka pod poduszką lub materacem. Nie mógł przecież
dopuścić do szorowania lakieru szczotką lub płótnem żaglowym.
Ale Bosmanek siedział nieporuszony. Błękitne jego oczy przestały się uśmiechać. I naraz
usłyszałem straszny wyrok:
- A! MÓJ - KA - KA! A! MÓJ - KA - KA! Zabierałem się do wyjścia, gdy usłyszałem głos
Bosmanka:
- Czekaj!
W jego oczach zobaczyłem naraz tyle wesołości, że ucieszyłem się na sam widok ich
promiennej radości. Pełen ulgi widziałem już Bosmanka przewracającego się na swą
"marynarską pierś" i wydostającego z tajemniczego zakątka olbrzymi kłąb pożądanej
"pucboli".
Nic podobnego nie nastąpiło.
Bosmanek złapał się za rękaw swej ogromnej nocnej koszuli i po kilku potężnych
szarpnięciach cały rękaw zsunął się z atletycznej jego ręki.
Siedział tak w postrzępionej koszuli, uśmiechając się pod wąsem. Podając mi zwinięty
materiał powiedział:
- Masz!
Uczułem naraz, że robi mi się koło serca bardzo ciepło i pokochałem Bosmanka tak samo
jak "Lwów". Nie mogłem inaczej wyrazić Bosmankowi swego uczucia i wyszeptałem:
- O! MU - KU - RU!
ORNITOLODZY
Oilny wiatr dmący z wejścia do Kanału Angielskiego zmusił nasz stary żaglowiec szkolny
"Lwów" do rzucenia przy wschodnim wybrzeżu Anglii kotwicy, by przeczekać zmianę
kierunku wiatru. Młodsi oficerowie "Lwowa", będący starszymi kolegami uczniów
zaokrętowanych na tę podróż, mieli odmienne zdanie co do tego czekania na wiatr aniżeli
komendant i starszy oficer.
- Zamiast nudzić się na kotwicy, poszlibyśmy dookoła, to znaczy pomiędzy Szetlandami i
Wyspami Owczymi - mówili. - Obeszli-byśmy z daleka cmentarzysko żaglowców, Biskaje, a
nie czekali na poniżające dla nawigatora zmiłowanie wiatru.
Tegoroczni absolwenci, którzy odbywali swą ostatnią podróż na białym barku szkolnym,
szykując się do egzaminu praktycznego, gorąco popierali starszych kolegów-oficerów.
Podróż "dookoła" Szkocji to jednak szmat drogi, nawet w porównaniu do całej tegorocznej
podróży, której terminów musieliśmy dotrzymać. Szliśmy na Morze Czarne do Konstancy,
gdzie mieliśmy - na specjalne zaproszenie młodocianego króla Rumunii, siedmioletniego
Michała - swą obecnością uświetnić rumuńskie Dni Morza.
To przypadkowe miejsce zakotwiczenia naszego barku szkolnego było wyjątkowo
zajmujące, ponieważ wskutek pływów bezustannie zmieniał się tutaj kierunek i szybkość
prądu, jak również głębokość, która pozornie nigdy nie odpowiadała głębokości podanej
dla tego miejsca na mapie.
W nawigacyjnej uczniowskiej kipiało od wertowania atlasów prądów, tablic pływów,
roczników astronomicznych i tablic nawigacyjnych. Każdy absolwent musiał kilka razy
przeprowadzić własnoręcznie sondowanie i zanalizować różnicę pomiędzy głębokością
podaną na mapie a odczytaną przy sondowaniu. Były to tak zwane ćwiczenia "redukcji
sondy" i "zera mapy". Zero mapy - ta tajemnicza nazwa oznaczała poziom morza, do
którego odnoszą się głębokości podane na mapie morskiej. Poziom morza zależny od
chwilowego pływu. stwarzał warunki do dyskusji, który stan wody uważać za niski, i wobec
tego każde państwo morskie uważało za punkt honoru podawać odmienny dla swych
wybrzeży ku niewymownej męce uczniów szkół morskich.
W nawigacyjnej było słychać przeważnie głosy dwóch "wiecznie" ze sobą się kłócących -
Dyzia i Pigła.
- Jak ci się już wszystko będzie zgadzało do jednej tysięcznej milimetra, to ci rozwalę ten
genialny umysł - pienił się Dyzio.
Pigieł, słuchając obietnic Dyzia, uśmiechał się niefrasobliwie i głośno zachwycał się swymi
genialnymi wynikami obliczeń.
- Dyziu, posłuchaj tylko, wyliczyłem z dokładnością do pół minuty moment wysokiej wody
w odniesieniu do Dover, interpolację przeprowadziłem z dokładnością do jednej tysięcznej,
obliczyłem dla tego momentu odległość księżyca i słońca od ziemi oraz ich deklinację do
dziesiętnych minuty, wziąłem • pod uwagę warunki atmosferyczne i pływ burzowy oraz
wszystkie wiatry mogące mieć wpływ na stan wody tutaj i wiejące w ciągu ostatniego
tygodnia przy zastosowaniu spirali Ekmana.
- Pigieł, przestań. Przestań, bo nie wytrzymam! - krzyczał Dyzio tak głośno, że słychać go
było na całym pokładzie.
Ale Pigieł w dalszym ciągu upajał się sw.ymi obliczeniami i swą genialnością nie docenianą
przez żadneg9 z.kolegów. Dotychczasowe jego wyczyny przyniosły mu w rezultacie
przydomek "Pigłu", które to słowo powtarzane szybko raz po raz ujawniało jego istotne
znaczenie. Wówczas jeszcze nikt w nim nie podejrzewał światowej sławy malarza, którego
wystawę będzie otwierał Bernard Shaw, nikomu nie przeszło przez myśl, że Pigieł wystawi
swe obrazy w Royal Aca-demy i jako nadworny malarz królowej Elżbiety II odbędzie z nią
podróż na Bermudy. Na razie Pigłeł potwierdzał swym gadaniem przysłowie perskie, że
"dobry kogut w jajku pieje". O tym pianiu w jajku Sforza piał ułożony przez siebie
dwuwiersz: Wielki Pigłu jestem JA, Wnet miraże wam pokażę. O! La! La!
W tym okresie Pigieł potrafił wyrażać swe miraże biegle w trzech językach, oprócz
rodzimego. Według słownictwa tego samego Sforzy Pigieł z jednakową łatwością
"naigrywał się" na fortepianie i skrzypcach, "gimnastykował się" dyrygując orkiestrą
kameralną, którą sam zorganizował werbując do niej co muzyfcalniejszych kolegów, oraz
ilustrował podręczniki wydawane przez wykładowców Szkoły Morskiej, piórkiem i tuszem
wyczarowując wspaniałe żaglowce. Z czasem żaglowce te znalazły się w wydanych przez
Pigła w języku angielskim książkach pt.: Jafc malować żagle i morze oraz Jak malować
swój statek.
Zdolności i oryginalność, a zwłaszcza nos i umiejętność władania szpadą, przyczyniły się do
tego, że wielu chciało w nim widzieć sobowtóra Cyrano de Bergerac.
Sforza dowodził, że nos Pigła przypomina żagiel topsel, którego w odpowiednim
momencie, przy nadchodzącej burzy życiowej, Pigieł
nie potrafi zwinąć, co powoduje częste dryfowanie całej jego osoby w stylu Casanovy i
niemniej czarująco.
Najwspanialsze jednak były Pigła paczki żywnościowe otrzymywane z domu. Przeważały w
nich, nigdzie nie spotykane, kabanosy. Sforza twierdził, że są tak długie jak sam Pigieł i
jego soliter, który nie pozwala Pigłowi zmienić wyglądu chodzącego żywego obrazu głodu w
Indiach.
Jeśli paczka żywnościowa dla Pigła została dostrzeżona na czas, to bywał on natychmiast
wiązany. Kabanosy swoje oglądał wyłącznie z daleka, a Sforza tłumaczył mu, że
marnotrawstwem byłoby karmienie takimi pysznościami solitera.
Solłter ten był zrodzony z bujnej wyobraźni Sforzy, absolwenta szkoły filmowej. Jeśli
podczas podroży nie kołysało zbytnio, Sforza grał z powodzeniem rolę oficera
nawigacyjnego. Podczas kołysania grywał, również z powodzeniem, człowieka
obezwładnionego chorobą morską, sam jeden na scenie, w którą zamieniał się nie lubiany
przez nikogo szpitalik okrętowy.
W szpitalnej koi grywał także rolę szczęśliwego Tantala sycącego się widokiem przyjaciół
raczących się sporządzanymi specjalnie na jego podróż sarnimi cąbrami, szynkami dzików
i wielu innymi specjałami, gdyż od rodziny Sforza z błot pińskich otrzymywał przed
wyjściem w podróż olbrzymie zapasy, tak jak gdyby wyruszał na wyprawę krzyżową.
Poleskie ostępy kryły tyle zwierza, że specjały te były tam dosłownie "bezcenne", ale na
statku ich "bezcenność" nabierała potocznego znaczenia.
Przy koi Sforzy kłócili się często, ale już na zupełnie inne tematy, Dyzio i Pigieł. Kiedyś
tematem kłótni Dyzia z Pigłem były ptaki. Dyzia interesowały stale takie kwestie, jak
przyczyny długości szyi żyrafy, dlaczego słoń ma trąbę lub czym lot jaskółki różni się od
lotu wróbla. Szukał na te męczące go pytania odpowiedzi czytając dzieła Darwina w języku
francuskim. Sforza, który znał nieomal na pamięć wszystkie opowiadania morskie Claude
Farrere'a i Pierre'a Loti, nie darzył sympatią Darwina i wyrażał obawy, że Dyzio, oddający
się z zapałem studiom nad dowodzeniami Darwina, zechce sprawdzić to wszystko, czego
się naczytał i gotów zamieszkać na stałe na jakimś drzewie w Afryce, by stać się
praprzodkiem.
Pigła interesowała wyłącznie barwa upierzenlia ptaków, podobnie jak i barwy kwiatów.
Przyczyn tworzenia się barw dopatrywał się w kształcie ich właścicieli i szerokości
geograficznej miejsca ich zamieszkania, według wyimaginowanej przez siebie teorii
równowagi barw. Dyzio wyprowadzał wszystkie barwy od przystosowania się do warunków
życia. Sforza z przejęciem obalił teorie obu opowiadaniem o wspaniałej kolekcji
wędrownych ptaków brodząco-be-kasowatych Machetes Pugnax, których rzadkie okazy
posiadali jego znajomi osiadli wśród bagien Pańszczyzny,
- Pigłu - mówił Sforza - jakaż równowaga barw, skoro ani jeden samiec tego samego
kształtu nie posiada tego samego koloru upierzenia podczas godów. A według twojej teorii,
Dyziu, akurat na szerokości błot pińskich muszą w maju zjawiać się te ptaki i każdy z nich
musi się ubrać na ten okres w odmiennego koloru kapturek i kryzę. Miraże. Jakie
przystosowanie się do warunków życia, jeśli podczas toków potrafią godzinami wyczyniać
wszystko na niby, udając najbardziej zażarte walki. Nie widziałem jednak nigdy, żeby
podczas takiej walki jeden z nich skrzywdził drugiego. Wspaniali aktorzy, nawet nie
rycerze podczas turnieju, potykający się dla przypo-dobania się swej damie serca. Ich damy
przyglądają się tym harcom, ale każdy z nich posiada tych dam kilka.
Słabością Dyzia, odrywającą go od studiów nad dociekaniami Dar-wina, były dzieła
Gorkiego, których pełne wydanie w oryginale woził stale ze sobą. W osobie Dyzia nie
podejrzewano przyszłego profesora ekologii, a najmniej - przyszłego dostojnika.
Nie kończące się dysputy pomiędzy Dyziem i Pigłem zmieniały swój temat w zależności od
miejsca, w którym były prowadzone.
Podczas przedłużającego się postoju w oczekiwaniu na wiatr sprzeczki w nawigacyjnej były
coraz żarliwsze:
- Pigłu, jeśliś taki mądry, powiedz, jakie jest zero mapy przyjęte przez Japonię.
- Średnia najniższa niska woda - bez zająknienia odpowiedział Pigieł.
- Miraż, Pigłu. Miraż - cieszył się Dyzio. - Nic podobnego. Indyjska niska woda syzygijna.
No, ale powiedz wobec tego, jakie jest zero mapy przyjęte przez Indie Holenderskie? No?
- Indyjska niska woda syzygijna - powtórzył Pigieł usłyszane przed chwilą od Dyzia zero
mapy japońskiej.
- I znów twój miraż nad miraże. Nawet nie śniłeś nigdy o takim zerze. Średnia półroczna
najniższa niska woda. Ale do trzech razy sztuka. Powiedz, Holendrzy...
- Odczep się, Dyziu - zirytował się Pigieł. - Daj mi spokój.
- Oho! Nie dam - znęcał się nad nim Dyzio. - Jak ci znów wypadnie dokładność stanu wody
do jednej tysięcznej milimetra, to cię jeszcze raz przeegzaminuję, choć i tak stwierdziłem,
że nic nie umiesz.
Na szczęście "Lwów" wybrał kotwicę i ruszył przez Kanał Angielski z wizytą do
siedmioletniego króla.
Wszystkie zajęcia mogące się przydać absolwentom w przyszłości, a nawet stawianie i
zwijanie żagli, były wykonywane z zapałem, natomiast mycie, malowanie i czyszczenie
mosiądzu należały do prac objętych ukutym w szkole powiedzeniem: "Lenistwo jest
rękojmią zdrowia". Jeśli któryś z absolwentów nie piastował godności starszego
nawigacyjnego lub służby bosmańskiej, to zanim przyszła jego kolej na jedno z tych
stanowisk, uważał siebie za pasażera wolnego
24
od .robót porządkowych. Wobec tego że w tym roku było o kilku absolwentów więcej niż
godnych ich stanowisk, wolni od służby wymyślili samobójczą zabawę podczas wachty,
wylosowując spośród siebie jednego, który miał w odpowiednim momencie znaleźć się na
ścieżce życia komendanta i to z rękami nie zajętymi pracą. Pozostali za najbliższą
nadbudówką obserwowali straszliwy moment rzucenia się komendanta na wylosowaną dla
niego ofiarę.
Przerażenie ofiary było zawsze wielkie, ponieważ komendant nie znosił na pokładzie ludzi,
którzy nic nie robili. Co prawda etykieta morska była na statku przez wszystkich ściśle
przestrzegana i w miejscu, gdzie ktoś pracował, nigdy nikt nie przebywał bezczynnie, a jeśli
go zaskoczono śpiącego i odpoczywającego nawet przed wachtą, każdy natychmiast
przykładał ręki i pomagał "pracerzom". Komendant jednak doskonale wiedział, że część
absolwentów jest nieuchwytna i zabijał czas polowaniem na sztuki bardziej wyrafinowane
w próżnowaniu.
Po upolowaniu absolwenta nigdy nie było wiadomo, jakimi drogami potoczą się myśli
komendanta i co z tego wyniknie. Bardzo często wszystko zależało od miejsca spotkania z
przeznaczeniem, miejsce zaś ustalano z góry.
Tytuł komendanta statku szkolnego przywędrował z francuskiej marynarki i znalazł z
łatwością zastosowanie na "Lwowie", ponieważ starszy i drugi oficer byli - podobnie jak i
komendant - kapitanami żeglugi wielkiej. Mówienie do nich "panie poruczniku" było
degradowaniem ich zasłużonego tytułu. Tytułowanie wszystkich kapitanami .naruszało
bezapelacyjne prawo do tego tytułu zawarowane •dla kapitana statku, wywołując
niezadowolenie wyrażane przez poprzedniego kapitana zdaniem: "Znaczy tytułomania".
Obecnie tytuł komendanta jasno określał stanowisko i godność pozwalając jednocześnie na
odpowiednie tytułowanie starszego i drugiego oficera.
Obecny komendant dzięki swej przygodzie z łodzią podwodną - na której dobrowolnie
zatonął, by nie zostawić bez dowództwa załogi, po czym po opanowaniu paniki z leżącej już
na dnie łodzi wyrzucił na powierzchnię pozostałych przy życiu ludzi i wydostał się sam -
miał nieograniczony kredyt na "rozszarpywanie" rzuconych mu ofiar. Ofiary zaś nie miały
prawa nosić w sercu urazy do komendanta za wysłuchane przymiotniki dotyczące ich
osoby. To była gra.
Według Sforzy siła komendanta miała swe źródło w lęku przed nim, podobnie jak to
twierdzili Murzyni we Wschodniej Afryce, że "lęk przed lampartem jest jego siłą".
Sam Sforza, gdy los przeznaczył go na ofiarę, przed nadchodzącym komendantem
przysiadł ze strachu na pokładzie, łapiąc się dwoma rękami za bezlitośnie gładkie i czyste
deski pokładu.
Gdy straszny krzyk: "Dlaczego nic nie robicie?" przeniknął przez ciało Sforzy, ten odzyskał
nagle mowę i wyjaśnił, że właśnie szuka przecieku na pokładzie, że właśnie w tym miejscu
zawiodło kalfatro-
25
- AAAAaaaa!!! - zawirowało w powietrzu. - Powtórzcie, coście powiedzieli! - wyrzucił z
siebie purpurowy komendant.
- Słucham, czy idzie, panie komendancie. Słucham, czy nie popsuty.
Na to posypał się na Dyzia grad przymiotników i porównanie do smacznego ryjącego
czworonoga, który - według komendanta - miał tak samo znać się na pomarańczach, jak
Dyzio na termometrach. Komendant nie używał polskiej łaciny, przekładając nad nią gre-
czyznę. Schowanych za nadbudówką absolwentów uderzyło w uszy nowe słowo idiotropos,
w dźwięcznym języku rodzimym Odyseusza znaczące tyle co "osobliwy".
Wobec tego że termometr nie powinien się był znajdować na ro-strach, zainteresowanie
komendanta przeniosło się szybko z Dyzia na domniemaną osobę mogącą tam zostawić
termometr. Pozostawione wiadro natychmiast naprowadziło gromowładną falę na barki
roztrzepanego młodszego nawigacyjnego, do którego należało mierzenie temperatury
wody, dzięki czemu Dyzio obronną ręką zszedł z rostrów do codziennego życia na
"Lwowie".
Lawirując wśród wysp greckich i białych szkwałów, "Lwów" dotarł do Morza Czarnego,
złożył w przewidzianym czasie wizytę młodocianemu królowi, zabrał nowy narybek
kandydatów i rączo zawrócił do domu, zatrzymując się na chwilę dla odpoczynku w
Algierze. Egzotyczna bandera "Lwowa" i jego wiek wzbudziły ogromne zainteresowanie
najwyższych sfer Algierii. Możność zwiedzenia starego żaglowca, pod nigdy nie widzianą
banderą, przyciągnęła nawet sfery dyplomatyczne w osobach kilku dystyngowanych pań i
panów. Sylwetka przygotowanego do wyjścia na ląd Pigła przypominała Podbipiętę z
ogolonymi wąsami i zwróciła na siebie uwagę oficera służbowego, który natychmiast
przydzielił Pigła do oprowadzania dyplomacji po statku. Właśnie całe towarzystwo stało na
rufie "Lwowa", podziwiając strzelistość jego masztów i pajęczynę olinowania, gdy nie
opodal spadł jakiś ptak zmęczony długim lotem nad morzem. Panie pierwsze zwróciły na
niego uwagę, zainteresowane pięknym upierzeniem. Ptak bezsilny leżał na pokładzie.
Pigieł, zgadując życzenie pań, podniósł ptaka i usiłował zademonstrować rozpiętość jego
skrzydeł. W tej samej chwili pojawił się goniony ciekawością Dyzio ze służbowej wachty. W
wiekowym drelichu, zmęczony, był owocem zakazanym na rufie podczas wizyty
zwiedzających i to w obecności komendanta.
Po historii z termometrem Dyzio nie istniał w wyobraźni komendanta jako homo sapiens
mariniensis, i należał już, przez swe zainteresowanie Darwinem, do praszczurów ludzkiego
rodu. Widząc go teraz ubranego w coś co kiedyś można było nazwać drelichem, komendant
poczuł w sobie wzbierającą nawałnicę. Dyzio zaś, gdy usłyszał skierowane do Pigła pytanie,
na które ten nde mógł odpowiedzieć, przejęty widokiem leżącego na jego rękach ptaka,
zaczął płynną i poprawną
wanie, to znaczy uszczelnienie przestrzeni pomiędzy deskami za pomocą pakuł i specjalnej
masy zwanej pakiem. Że właśnie on, Sforza, czuje się powołany do wyszukania tego
zupełnie niewidocznego dla oka przecieku, ale przeciek bez wątpienia jest, ponieważ w tym
miej-, scu woda kapie mu do hamaka.
Sprawa ta niesłychanie zainteresowała komendanta, który natychmiast kucnął obok
Sforzy, by lepiej zobaczyć to słabe miejsce swego statku. Przeciek był tym ciekawszy, że
kalfatrowanie wykonał przed miesiącem doskonały specjalista od tych spraw, cieśla
okrętowy Owsik. Nad głową nieszczęsnego potomka Sforzów i Bogu ducha winnego cieśli
zawisła groźna burza. Szczęściem nagła zmiana wiatru zmiotła nagromadzone chmury.
Sforza twierdził, że poświęcił Owsika, by uratować swoje życie. Komendant nigdy nie
wracał do rzeczy przeszłych, przyszłość przynosiła tyle nowych i ciekawych spraw, że na
tamte nie miał po prostu już czasu.
Była jednak jedna rzecz, która komendanta stale drażniła i o której pamiętał - to ubiór
Dyzia. Ubiór, który w zasadzie niby niczym się nie różnił od ubioru pozostałych kolegów.
Każda jednak jego część miała swoistą indywidualność, podobnie jak i sam właściciel, i żyła
swoim odrębnym życiem. Pomimo że wszystko było uszyte specjalnie na Dyzia, całość
sprawiała wrażenie, że została zdjęta z kogoś innego. Komendant nie mógł się pogodzić z
wyróżniającą się indywidualnością ubioru Dyzia, toteż między nim i Dyziem dochodziło
często z tego powodu do ożywionej konwersacji. A ponieważ w takich rozmowach głos
Dyzia przypominał dziwnie głos komendanta, przypadkowi słuchacze mieli zawsze dużo
uciechy.
W podróży tej Dyzio wylosował miejsce na rostrach, na których stał szybkobieżny
dziesięciowiosłowy kuter reprezentacyjny. Całe rostry były w zasięgu wzroku komendanta
stojącego na rufie. Dyzio, zgodnie z zasadami gry, stanął na rostrach i stał na nich tak
długo bezczynnie, aż komendant zainteresował się jego osobą. Aby odwrócić uwagę od swej
garderoby, która stale była tematem dyskusji i zyskiwała sobie coraz bardziej ujemną
opinię, Dyzio złapał do ręki nieopatrznie pozostawiony na rostrach termometr do
mierzenia temperatury wody. Na pokładzie pod rostrami leżało jeszcze płócienne wiadro,
jedno z tych, jakie wyrabialiśmy na statku. Dyzio, udając że nie widzi zainteresowania
komendanta swoją osobą, przyłożył sobie termometr do ucha.
Na ten widok komendant zawołał wielkim głosem:
- Chaleraa! Co wy robicie?
"Cholera" w żadnym wypadku nie odnosiła się do Dyzia. Był to radosny okrzyk myśliwego
przekonanego, że zwierzyna mu nie ujdzie. Był to w każdym wypadku wykrzyknik
przyjazny.
- Słucham, czy idzie, panie komendancie! - swym podobnym do komendanta głosem
odkrzyknął Dyzio,
francuszczyzną objaśniać pochodzenie ptaka, jego zwyczaje i przyczynę obecnej tragedii.
Wymienił cały rodowód po łacinie i tak się zapamiętał w opisywaniu tego rzadko
spotykanego okazu, że zapomniał
0 komendancie. Mówił z taką werwą i znajomością przedmiotu, że oczarował całe
towarzystwo. Pytanlia już teraz sypały się jedno po drugim. Dyzio był w swoim żywiole.
Pokazywał kształty pazurów i dziobu, upierzenie i cechy charakterystyczne dla tego
gatunku. Gdy była mowa o barwach, musiał odstąpić na chwilę głosu Pigłowi, który
rozwinął przed słuchaczami swoją teorię równowagi barw.
Całe towarzystwo na rufie wydawało się nie dostrzegać niedostatków w ubiorze Dyzia.
Wszyscy byli wyraźnie zdumieni nieoczekiwanym wykładem i jego wysokim poziomem.
Gdy wyczerpał się cały temat przelotnego ptaszka, uśmiechnięty
1 zadowolony komendant spytał Dyzia:
-• Który z was lepszy ornitolog, on czy wy? - mówiąc to wskazał na Pigła.
- On - bez chwili namysłu odpowiedział Dyzio.
- Mnie się wydaje, że chyba wy - uśmiechając się pod wąsem powiedział komendant. - Bo
wy cały czas mówiliście.
- O nie, on jest lepszym ornitologiem, panie komendancie - upierał się Dyzio.
- Dlaczego on? - dziwił się komendant. - Czy on też tak dużo studiuje jak wy? Czy więcej od
was? - pytał dalej.
- Nie, panie komendancie - odpowiedział Dyzio - ale on zjada jajecznicę z trzydziestu jaj, a
ja tylko z piętnastu.
Dalsza rozmowa, pomimo obecności bardzo dystyngowanego towarzystwa z dyplomacji,
zakończyła się wybuchem śmiechu, z którego można było jednak wyłowić dźwięk grecki,
przypominający określenie "osobliwy".
WIATR
W ciągu ośmiu dni bezustannego wschodniego wiatru mieliśmy możność doznać wszelkich
wrażeń będących ongiś udziałem żeglarzy na dużych żaglowcach, a uzależnionych od
humorów ich kapitanów. Można by je zawrzeć w granicach określonych nazwami: OKRĘT-
PIEKŁO i PŁYWAJĄCY DOM RODZINNY.
Kapitan naszego szkolnego żaglowca, podobny łudząco do współczesnego mu komika
filmowego Maxa Lindera, był tylko odrobinę mniej zabawny od tego popularnego artysty.
Posiadał natomiast genialną umiejętność błyskawicznego przechodzenia od nastroju
kapitana na OKRĘCIE-PIEKŁO, wołającego wielkim głosem: "Kobiety mam zamiast
oficerów! Trzy dni już jesteśmy w morzu, a jeszcze nie widziałem krwi na pokładzie!" do
nastroju żony kapitana na PŁYWAJĄCYM DOMU RODZINNYM, troszczącej się nie tylko
o załogą, ale i o przygodnie opadłe na statek ptaki. Nie należy tu mylić Pływających Domów
Rodzinnych, na których surowe życie marynarskie łagodzone było ciepłem domowego
ogniska przez żony kapitanów obdarzone wielkim i dobrym sercem, z KURZYMI
FREGATAMI, gdzie rządziły również żony kapitanów, lecz całkowicie pozbawione serca.
Mieliśmy na stażu w tym rejsie oficera marynarki wojennej o gołębim sercu, co
zadecydowało, iż podjął się on opieki nad kilkoma gołębiami, które - zabłąkane na
Atlantyku - opadły na pokład naszego żaglowca idącego na Morze Czarne. Podczas
wykonywania zwrotu przez sztag, gdy cała załoga stała przygotowana do brasowa-nia foka,
to jest obrócenia wszystkich rei na przednim maszcie za pomocą lin zwanych brasami,
usłyszeliśmy oczekiwaną komendę wydaną wielkim głosem przez kapitana za pomocą tuby
mosiężnej, wyczyszczonej do granic wytrzymałości metalu:
- Fook doookołaaaaa!
I zaraz następnie ten saim głos dodał:
- Panie Popieeel! Dlaczego gołębie wody nie maaaająą?
W ciągu tego strasznego tygodnia każdego ranka na kursie nord ukazywały sią przed
bukszprytem naszego żaglowca wierzchołki gór Sierra Nevada zaróżowione promieniami
słońca. W nocy, na kursie south przed bukszprytem mrugało do nas światło latarni
morskiej
Alboran. Wszystkie nasze zwroty przez sztag, wykonywane co sześć godzin podczas
lawirowania na południku wysepki Alboran, nie dawały pożądanego rezultatu: wschodni
wiatr nie pozwalał na przebicie się na szersze wody Morza Śródziemnego. Jak wskazówka
w zegarku, co sześć godzin bukszpryt pokazywał zidentyfikowany już przez nas szczyt
Cerro de Mulhacen, a następnie - Alboran, latarnię morską lub jej światło.
Przez pierwsze cztery dni z zapałem ćwiczyliśmy oversztagi opromienione miłym
uśmiechem naszego kapitana. Piątego dnia jego humor uległ gwałtownej zmianie. Kapitan
zaczął szukać winnych tego, że już piąty dzień nie możemy sią posunąć nawet o jeden kabel
na wschód.
Winni okazali się przede wszystkim sternicy, bo nie dość ostro sterowali na wiatr, oraz
wszyscy uczniowie, bo zbyt opieszale braso-wali reje. Wobec tego przy każdym zwrocie
traciliśmy to, cośmy zyskiwali przez sześć godzin posuwania się, teoretycznie kursem
siedem rumbów do wiatru.
Kapitan zaczął szaleć. Strasznym głosem obwieszczał nam, że nic nie umiemy robić, że
będzie sam.chyba za nas sterował. Każdy się dowiadywał, że wszystko co w tej chwili
wykonuje, jest zrobione nie po marynarsku, bez pojęcia, źle. I wtedy któryś z uczniów w
chwili największego krzyku kapitana zaśpiewał:
- Pyton szaleeeeeje! Pyton szaleeeeeeje! Od tej chwili kapitan został PYTONEM.
Gdy po dokonaniu porannego zwrotu wachta nasza zajęta była zmywaniem i szorowaniem
pokładu na rufie, w otwartych drzwiach prowadzących do kajutkompanii ukazał się
kapitan:
- Aaaaa, chalera! Nawet myć nie umiecie porządnie! Szczotki nikt nie wie, jak trzymać M!
Nie dokończyliśmy słuchania opinii o naszej pracy. Wszyscy jak jeden mąż rzuciliśmy
szczotki i biegiem pognaliśmy na dziób, pod bak - do naszego ustępu, śpiewając po drodze:
- Pyton szaleeeje!
Zaledwie zatrzasnęliśmy drzwi "budynku bez okienek i kominka", usłyszeliśmy tupot nóg
biegnącego za nami oficera wachtowego. Natychmiast złapaliśmy za klamkę nie pozwalając
mu wejść do środka. Czwarty oficer był naszym starszym o jeden rok kolegą. Trzymaliśmy
drzwi mocno, więc musiał rozpocząć z nami pertraktacje:
- Chodźcie na pokład -' namawiał - wracajcie do roboty!
- O, nie! Nie może tak być! Zapędź wpierw Pytona pod pokład!
- Zwariowaliście?!
- Zapędź Pytona! Umrzemy tu z głodu, ale nie wyjdziemy, zanim go nie zapędzisz pod
pokład. Innego wyjścia nie ma!
Nie mogąc się z nami dogadać, poszedł na rufę. Miał tak grobowy wyraz twarzy, że Pyton,
posiadający dobre serce, zaniepokoił się natychmiast:
_ Nu, co się stało? - spytał.
- Wachta boi się pana kapitana!
- Dlaczego się boją?
__Pan kapitan powiedział, że nic nie umieją robić, więc się boją.
Sobowtór Maxa Lindera uśmiechnął się:
- Nu, to ja pójdę do kabiny.
Do naszego przybytku zastukał uczeń nawigacyjny z radosną wieścią, że nie ma już Pytona
na pokładzie. Wróciliśmy do roboty i szybko zabraliśmy się do szorowania pokładu.
Musieliśmy się spieszyć, by odrobić stracony czas.
Akurat gdy już wszystkich ogarnął zapał do pracy, ukazał się na pokładzie kapitan. Na jego
widok, bez komendy, rzuciliśmy szczotki i pędem zbiegliśmy po trapach prowadzących na
śródokręcie, by skryć się pod bakiem. Doszedł nas radosny okrzyk:
- Chalera! Naprawdę się boją!
Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy naszego kapitana wchodzącego do pomieszczeń
oficerskich. Wróciliśmy do roboty.
Wiatr wciąż nie zmieniał kierunku: east, stale east!
Po południu wydało się nam, że szał Pytona doszedł do szczytu. Z okrzykiem: "Chalera!
Trzeba złożyć ofiarę, żeby wiatr się zmienił!", nim ktokolwiek zdołał się zorientować,
zerwał z siebie wspaniałą olbrzymią lornetkę, nabytą za pieniądze z trudem oszczędzane
przez kilka lat, i cisnął ją za burtę. Czekając na skutek tej ofiary, doczekaliśmy się szóstego
dnia bezustannie wiejącego wschodniego wiatru.
Szósty dzień rozpoczął się również od cicho nuconej pod nosem piosenki "Pyton szaleje".
Pierwsza wachta cierpliwie znosiła niepochlebne opinie o swojej pracy głośno
wypowiadane przez kapitana. Po śniadaniu ci, którzy zajęci byli w pobliżu rufy, usłyszeli
znajomy głos kapitana, komenderującego donośnie sobie samemu:
- As! dwaa! as! dwaa!
Głos dochodził z dolnych pomieszczeń na rufie.
Kapitan sam sobie podawał komendy zazwyczaj jedynie w porcie, z okazji "spotkania się" z
wąsem od brasów foka z lewej burty. Wąs ten, długości około pół metra i grubości
ramienia, odlany z żelaza, służył do zwiększania kąta pomiędzy końcami rej a miejscem
zamocowania brasów. Umieszczony był na śródokręciu, tuż pod relingiem, prostopadle do
lewej burty statku. Przed wielu laty został.lekko zgięty. Zgięcie było znikome i nikomu w
niczym nie przeszkadzało, z wyjątkiem kapitana.
W porcie, jeśli kapitan miał czas wolny i spotkał się z wąsem, natychmiast zabierał się do
jego prostowania. Wołał trapowego i wielkim głosem rozkazywał:
- Przynieście młot z maszyny!
Ubrany w biały, nakrochmalony mundur, w sztywnym kołnierzyku i krawacie, siadał
okrakiem na relingu i zwracał się do trapowego:
- Nu, dawajtie młot!
Następnie z okrzykiem "as!" - podnosił młot oburącz nad sobą i na "dwaa!1' - opuszczał go
na wąs.
Były to chwile wielkiego wypoczynku na statku. Wszyscy wiedzieli, gdzie jest kapitan. Przez
godzinę słychać było donośne "as! dwaa! as! dwaa!".
Po godzinie kapitan wyglądał jak wyciągnięty z wody. Praca w upalnym, południowym
słońcu zmieniała kołnierzyk i krawat w miękką szmatę. Kapitan zadowolony z siebie
zeskakiwał z relingu i monologował:
- Chalera, zabrudziłem się! Ale wąs troszeczkę wyprostowałem!
O ile pierwsza uwaga była słuszna, o tyle druga - mocno przesadzona. Mundur wyglądał
tak, jakby był zanurzony w brudnej wodzie, a wąs nie wyprostował się ani o milimetr.
Kapitan ukazywał się po pół godzinie na pokładzie przebrany oraz wykąpany i znacznie
spokojniejszy. Pierwszą ofiarą padał trapowy.
- Chalera! Dlaczego młot od maszyny leży na pokładzie?! Godzina wypoczynku minęła.
Z odgłosów dochodzących teraz z wnętrza żaglowca można było wnioskować, że Pyton coś
wlecze.
- As! dwaa! as! dwaa!
Po każdym "dwaa!" słychać było szurgot czegoś posuwanego po schodach. Musiało to być
coś bardzo ciężkiego, bo do "as! dwa!" Pyton dołączał jeszcze "chalera".
- As! dwaa! Chalera!
Jeszcze parę "as! dwa!" i na pokładzie zobaczyliśmy Pytona wraz z olbrzymim fotelem.
Fotel pamiętał chyba jeszcze siedemdziesięciolecie dziewiętnastego wieku. Był jednym z
tych, w których dawniejsi kapitanowie żaglowców spędzali niekiedy dnie i noce na
pokładzie, gdy ich obecność była tam konieczna. Ten olbrzymi, ciężki fotel był dotąd
schowany w którymś z prywatnych schowków kapitana, ponieważ pierwszy raz
zobaczyliśmy czcigodny antyk na statku. Wyciągnięcie go musiało kosztować Pytona
niemało trudu. Zrozumieliśmy teraz jego intencję: postanowił na wzór dawniejszych
kapitanów spędzać noce na pokładzie, by pilnować naszego sterowania.
Spotkał nas jednak zawód. Na ponowny okrzyk "as! dwaa!" fotel znalazł się wysoko u góry,
na wzniesionych rękach Pytona. Trzymając tak ten gigantyczny fotel nad głową, podobny
był do cyklopa zamierzającego cisnąć głazem. Wolno podszedł do burty. Za chwilę radosne
"as! dwaa!" obwieściło wszystkim, że przyczyna niepomyślnego wschodniego wiatru
została utopiona w modrym Morzu Iberyjskim.
W nocy przed bukszprytem odkryło się jak zwykle światło latarni morskiej Alboran.
Siódmego dnia z samego rana Pyton rzucił się do masztu i zaczął skrobać go pazurami od
tej strony, z której chciał dostać wiatr. Czynił to już od sześciu dni i nie było w tym nic
nadzwyczajnego. Ale tego dnia Pyton ważył się na rzecz najstraszliwszą na żaglowcu: zaczął
jednocześnie gwizdać! Gwiżdżący kapitan! Było to wyzwanie rzucone nieszczęściom.
Strach i panika ogarnęły nas wszystkich.
Na uśmierzenie Pytona istniał tylko jeden niezawodny środek. Ale nikt już takiego środka
nie posiadał. Chyba że ktoś, nie wytrzymując nerwowo, uczyni ofiarę, jakiej otwarcie żądać
było niepodobna.
Pyton drapał maszt i gwizdał z wściekłością coraz głośniej. Jeśli nie przestanie, sprowadzi
największe nieszczęście i zagładę statku. Gwizdanie na żaglowcach jest wyklęte. Czy ulituje
się ktoś nad naszym starym statkiem i ofiaruje... swój zegarek?
Jedynym ratunkiem było podsunięcie Pytonowi zepsutego zegarka. Najlepszy byłby duży
budzik. Zepsuty, duży budzik położony na ścieżce Pytona zapewniał niekiedy parodniowy
spokój i dobry humor kapitana. Pyton reperował wszystko, co tylko ujrzał zepsutego. Im
bardziej skomplikowany mechanizm dało się nam podsunąć mu do reperacji, tym większa
była radość Pytona. Zapominał o jedzeniu i piciu, przez kilka dni nie było go widać na
pokładzie. Potem zjawiał się ze zreperowanym przyrządem w ręku i mówił:
- Durni, chalera! Niepotrzebnie tyle części napchali! Pytonowi zostawało zawsze kilka
kółek. Ale budzik chodził. Na żaglowcu panowała radość i cisza.
Obecnie jednak byliśmy od paru miesięcy w morzu. Zapas budzików przywożonych z
urlopów już się wyczerpał. Pozostały zegarki. Czy ktoś ofiaruje się dobrowolnie zepsuć swój
zegarek i dać go Pytonowi do zreperowania? Z góry było wiadomo, że zostanie jeszcze kilka
zupełnie "niepotrzebnych" kółek.
Na razie wszyscy zaczęli gorączkowo dociekać przyczyny nękającego nas wiatru. Nic się
przecież nie dzieje bez przyczyny. Nieszczęścia tego rodzaju może na przykład spowodować
nieopatrzne, przedwczesne wpisanie do dziennika okrętowego portu przeznaczenia.
Dziecko wie, że należy tę rubrykę zostawiać nie zapisaną aż do osiągnięcia celu. Ale w
naszym dzienniku okrętowym rubryka ta jest pusta. Więc może ktoś przed wyjściem z
portu sprowadził na pokład statku jednocześnie kobietę i księdza? Albo idąc na statek
spotkał czarnego kota lub nie zapłacił kobiecie w porcie? Wszyscy zachodzili w głowę, kto
może być winowajcą?
Nagle gwiżdżący Pyton coś zobaczył! Przestał gwizdać i skoczył w kierunku uczniowskiej
kabiny nawigacyjnej, na której w cieniu sztaksla siedział nasz lekarz okrętowy i pisał.
- Co doktor pisze?! - podejrzliwie zapytał.
- List - odpowiedział spokojnie lekarz.
- Aaaaaaaa! - zawył Pyton.
Nareszcie winowajca został odnaleziony. Człowiek na żaglowcu piszący w czasie podróży
list był gorszy od czarnego kota, nie zapłaconego rachunku, kobiety i księdza - razem
wziętych. Już nic gorszego być nie mogło!
Lekarze okrętowi. Na naszym żaglowcu były to twory najdziwniejsze w świecie. W epoce
luksusowych parowców lekarze, którzy godzili się podróżować na sześćdziesięcioletnim
żaglowcu pozbawionym chłodni, gdzie obowiązująca dieta przeczyła wszystkim zaleceniom
higieny i medycyny, musieli być lekarzami odmiennymi od innych.
Nasz pierwszy lekarz okrętowy liczył sobie około siedemdziesiątki. Życie miał już poza
sobą, więc pobyt na naszym żaglowcu uważał za dodatek nadzwyczajny do życia. Nigdy nie
doszliśmy, jakiej był specjalności. Metodę leczenia miał sprowadzoną do jednego tylko
typu
pigułki.
- Toć to, człowiecze! - mówił do chorego ucznia z bolącym zębem. - Toć ja mam jeszcze
pigułkę, co ją otrzymałem od sławnego profesora. Toć to ja ci dam jej połowę. Przejdzie ci
ból natychmiast.
I oddawał połowę tej bezcennej pigułki, którą uczeń za drzwiami ambulatorium wyrzucał
od razu za burtę. Kolejny pacjent, uczeń skarżący się na boleści żołądka, otrzymywał drugą
połowę tej samej pigułki i zażywał ją w identyczny sposób co poprzednik. Obaj - prócz
pigułki - dostawali zresztą także zwolnienie od robót.
Następny lekarz był ginekologiem. Co do niego zgodni byliśmy, że chce zapewne
radykalnie odpocząć, ponieważ to, co umiał leczyć, nie istniało u nas na statku. Leczenie
uczniów oparł na swej głębokiej wierze w nasz romantyzm, młodość i czas.
Lekarz, który teraz wpadł w oko Pytonowi, był psychiatrą ze słynnego na całą Polskę
zakładu w Tworkach. Na naszym żaglowcu czuł się wspaniale, jak wśród swych
pensjonariuszy. Pomimo to dla nas pozostawał trochę dziwny.
Na przykład w tej podróży upalne dni nie należały do rzadkości, by się więc nieco
ochłodzić, czerpaliśmy wodę zza burty płóciennym kubełkiem uwiązanym do linki. Co
chwila któryś z nas podchodził do burty, wyciągał pełne wiaderko i oblewał się słoną wodą.
Doktor usiłował nas naśladować. Do momentu wylania na siebie wody wszystko robił
dokładnie jak inni. Później wznosił kubełek nad głową i wylewał wodę... poza swoje plecy,
tak że nigdy ani kropelka nie padła na jego ciało. Następnie oglądał się krytycznie,
sprawdzał dłonią i mówił do siebie:
- Jakaś dziwna woda. Jestem zupełnie suchy!
"Aaaaa!" Pytona zmieniło się we wrzask radości z odnalezienia wreszcie przyczyny
nękającego nas wschodniego wiatru. Pyton, który odważył się gwizdać skrobiąc maszt,
ryknął teraz:
- Chalera! Zastrzelę! Natychmiast zastrzelę! - i rączo pobiegł w stronę rufy.
Na rufie, w pomieszczeniach oficerskich, jak na każdym porządnym żaglowcu gotowym do
stłumienia buntu załogi, rzędem w stojakach stały karabiny. Pyton złapał karabin i pędem
rzucił się na pokład.
Sami z radością przeciągnęlibyśmy lekarza pod kadłubem statku, która to kara pochopnie
była dawniej stosowana na żaglowcach. Całkowicie na to zasługiwał za nasze męki
wycierpiane od Pytona. Na to wszyscyśmy się zgadzali. Ale co zrobi z nim Pyton?
Postanowiliśmy natychmiast schować lekarza, jeśli nam przysięgnie, że do końca podróży
listów w morzu pisać nie będzie. Gdy poinformowaliśmy lekarza, czego jest sprawcą i co go
za to czeka - zrozumiał. Przysiągł skwapliwie, że nigdy już czegoś podobnego nie uczyni i
na żadnym żaglowcu nie napisze ani jednego listu przed przybyciem do portu
przeznaczenia, bylebyśmy go ratowali!
Ledwie zdążyliśmy przywalić doktora hamakami w międzypokła-dzie, gdy na śródokręcie
wpadł Pyton trzymając W ręku winchester, niegdyś najbardziej modny typ karabinu na
żaglowcach. Gdy spostrzegł, że lekarz uciekł mu "spod muszki", podniósł wrzask
niesamowity. Wrzeszczał, że uciekła mu okazja natychmiastowego ukarania winowajcy i
ofiarowania jego ciała morzu.
- Uciekł mi! - ryczał. - Ale ja znajdę go i zabiję.
To ostatnie słowo było najzabawniejsze, ponieważ winchestery służyły jedynie jako ozdoby
wejścia do kajutkompanii i nikt nie miał do nich naboi.
Najodważniejsi z nas powiadomili Pytona, że wytłumaczyliśmy lekarzowi, iż czeka go
śmierć, na którą zasłużył, i tylko pod warunkiem, że nigdy już więcej listów pisać nie
będzie, zgodziliśmy się go schować. Chcąc usposobić łagodniej kapitana opowiedzieliśmy
przy okazji Pytonowi o sposobie polewania się doktora wodą. Pyton był w pierwszej chwili
zachwycony, ale natychmiast potem ryknął na nas niespodziewanie:
- Chalera! Jak jest coś śmiesznego, to nigdy mnie nie pokażecie! I dodał już spokojniej:
- Nu, ja tak i mówiłem, że to idiot jeden! Jeżeli on pisze listy w morzu, nu, on inaczej i
polewać się wodą nie potrafi. Cha! cha! cha!
Od razu wstąpiła w nas wiara, że teraz - po wykryciu przyczyny - wiatr musi się zmienić.
Wieczorem nie ujrzeliśmy już światła latarni na wyspie Alboran. Wiatr odszedł i przeszedł
na west.
Następnego dnia Pytona można było przykładać do rany i cały dzień dbał o nas tak,
jakbyśmy byli gołębiami, które nie dostały wody.
SIEDMIU Z MEKSYKU
Otacje manewrowe! - głośny ten okrzyk przeniknął do świadomości marynarzy
pokładowych przez uchylone drzwi kubryku wbudowanego - podobnie jak na dawnych
żaglowcach - w dziób statku przed masztem.
Komenda wzywała na manewry załogę starego parowca dawnej angielskiej kompanii
okrętowej Ellerman i Wilson. Statek ten obecnie podnosił na grotmaszcie flagę
kompanijną Polsko-Brytyjskiego Towarzystwa Okrętowego. Na rufie miał wypisaną nazwę:
"Rewa", port macierzysty - Gdańsk. Gdynia była wówczas jeszcze w powijakach, wobec
czego cztery statki młodej kompanii okrętowej rozpoczynały i kończyły swą podróż w
Gdańsku.
Starsi marynarze, siedzący w kubryku, poderwali się z ławek ustawionych wokół żelaznego
piecyka umocowanego pomiędzy rurami, przez które przechodziły do swej komory
łańcuchy kotwiczne.
Ludzie sprzed masztu, wciągając grube robocze rękawice, kolejno przeciskali się przez
wąskie drzwi prowadzące na pokład.
Stacje manewrowe zapowiadały wyjście lub przyjście statku do portu. W tym wypadku było
to wyjście "Rewy" w swój kolejny rejs do Hull i Londynu, do których kurs prowadził przez
Kanał Kiloń-skł. Podczas stacji manewrowych na dziobie przy kotwicy stawał starszy oficer
z cieślą i z dwoma starszymi marynarzami; przy szprin-gu dziobowym - czyli linie
podawanej z dziobu, ale skierowanej ku rufie i służącej do zatrzymywania statku idącego
do przodu wzdłuż nabrzeża, czuwał bosman z chłopcem okrętowym z kubryku; na rufie -
drugi oficer z trzema starszymi marynarzami. Kapitan z trzecim oficerem na mostku
rozdawali rozkazy na dziób i na rufę. Szósty starszy marynarz piastował godność sternika
manewrowego i stał przy sterze na mostku.
Nowy drugi oficer zajął swe stanowisko na rufie. Był to pierwszy dzień pobytu nowego
"drugiego" na "Rewie" i pierwszy na handlowym statku. Wieść, która dotarła do kubryku
przed jego zjawieniem się na manewrach, głosiła, że dotychczas pływał jak sardynka w
oliwie, zamknięty w metalowym pudełku łodzi podwodnej. Idąc po raz
pierwszy na swe stacje manewrowe na handlowym statku zobaczył trzech starszych
marynarzy; wydali mu się więcej niż zabawni. Byli to właściwie - jeden marynarz i dwie
połówki. Drugi oficer nie miał wątpliwości, że ten jeden waży tyle co tamtych dwóch razem.
Dochodziła godzina dwudziesta trzecia. Mżył drobny deszcz. Ciemności "choć oko wykol".
Ze stanowiska między dwiema szalupami nad pokładem rufowym drugi oficer nie widział,
co się dzieje przy windzie manewrowej i co robi trzech marynarzy, którymi ma "dowodzić",
a których zaledwie zdołał zobaczyć przechodząc koło nich. Stał zagubiony w ciemności
nocy, nie wiedząc, w jakim kierunku należy powtarzać usłyszane z mostku rozkazy
podawane mu przez rozdzierającego sobie płuca trzeciego oficera.
Do deszczu i ciemności dołączył się wiatr. Drugi oficer poczuł się bardzo samotny w czarnej
wilgotnej nocy na nieznanym statku wśród obcych ludzi. Naraz usłyszał blisko głos jednego
z trzech marynarzy:
- Panie poruczniku, my na dole lepiej słyszymy rozkazy z mostku. Jak będzie wszystko
zrobione, co kazali, to powiem panu porucznikowi, a pan tylko krzyknie na mostek.
- Dobrze. Dziękuję - odpowiedział drugi oficer.
Manewry przebiegały szybko i sprawnie. Gdy marynarz zameldował porucznikowi, że "rufa
czysta" - to znaczy, że wszystkie liny na rufie, które łączyły statek z lądem, są już na
pokładzie - "drugi" tę wiadomość oznajmił kapitanowi wesołym głosem, rozradowany, że
wszystko poszło bez zająfcnienia. Był tak wdzięczny za doznaną przysługę, że gdy usłyszał
okrzyk: "Można zejść z rufy", wyciągnął pudełko z papierosami i podsuwając je wysokiemu
marynarzowi, powiedział:
- Zapalcie.
Marynarz, biorąc jednego papierosa z pudełka, zapytał uprzejmym głosem:
- Panie poruczniku, czy mogę wziąć drugiego papierosa dla brata?
- Proszę bardzo. Proszę bardzo - "drugi" był wyraźnie wdzięczny za spokojne manewry.
Tak się od tych pierwszych manewrów drugiego oficera ustaliło, że do jedynej jego funkcji
na nich należało częstowanie papierosami wysokiego marynarza, który za każdym razem
nieodmiennie prosił o drugiego papierosa dla brata.
Podczas jednego z następnych rejsów w Hull musiano przeprowadzić fumigację. Straszne
to dla szczurów, prusaków i innych karaluchów słowo oznaczało zaklejenie papierami
wszystkich otworów prowadzących do wnętrza statku i rozrzucenie przez specjalną ekipę
we wszystkich pomieszczeniach substancji wytwarzającej śmiercionośny gaz, następnie
zamknięcie i zaklejenie przez tę samą ekipę drzwi, przez które wyszła z pomieszczeń.
Dla załogi fumigacja oznaczała dzień odpoczynku.
37
W tym okresie pływało się na dwie wachty. W kubryku przed masztem mieszkało sześciu
marynarzy i chłopak do ich obsługiwania. Chłopak, gdy skończył karmienie marynarzy i
sprzątanie kubryku, również wychodził do pracy na pokładzie, żeby sią nauczyć robót
marynarskich i zostać w przyszłości marynarzem.
Służba na dwie wachty na tym statku była w istocie rzeczy niekiedy osiemnastogodzinnym
dniem pracy. Każdy z marynarzy bez wahania oddałby znaczną część dobrze nawet
płatnych nadgodzin w zamian za możność odpoczynku. Załoga przyjęła więc z radością
zapowiedź jednego dnia wolnego od pracy w obcym porcie. Tym bardziej, że był to piękny
dzień wiosenny.
Cała siódemka sprzed masztu omawiała dokładne wykorzystanie każdej chwili wolnego
dnia.
Przede wszystkim śniadanie w przyzwoitej kawiarni, potem zakupy w SIX-PENCE (był to
olbrzymi magazyn Woolwortha, w którym każdy przedmiot nie 'kosztował więcej niż sześć
pensów, czyli około pięćdziesięciu naszych groszy polskich). To kupowanie w six-pensie
stało się na "Rewie" nałogiem, hazardem i rywalizacją w kupieniu czegoś takiego, czego
nikt inny jeszcze nie kupił na statku.
W kubryku przed masztem również nikt temu nałogowi nie potrafił się oprzeć. Kupowano
więc najbardziej niepotrzebne przedmioty. Jeśli jeden z siedmiu kupił sobie kołyszącą się
na drążku papugę z kolorowej masy, jakiej jeszcze inni nie posiadali, to pozostałych sześciu
nie spoczęło, zanim nie uprosili któregoś ze stewardów lub palaczy wychodzących na ląd,
by im koniecznie identyczne kupili. Pozostawało jednak po takiej papudze coś w rodzaju
chęci zemsty, nie obce nawet ludziom sprzed masztu. Znajdowało ono wyraz w wielkim
niekiedy wysiłku, by wyszukać i kupić sobie w ostatniej chwili przed wyjściem statku taką
rzecz, której pozostałych sześciu nie miało. Wszystkie te bezużyteczne przedmioty
wzbudzały w celnikach gdańskich odrazę. Jeśli czasem młody i niedoświadczony celnik
usiłował oclić wynoszony ze statku taki przedmiot, jego właściciel nie wahał się nigdy przed
znaczeniem go, pozbawiając się tym samym jedynej wartości, jaką przedmiot ten dla niego
posiadał. Taką samą wartość według ludzi sprzed masztu posiadały również
najwspanialsze obrazy. Wartość tę określano jako "radość oczu moich".
Fumigacja w Hull stwarzała okazję rozkoszowania się kupowaniem bez pośpiechu właśnie
takich rzeczy.
Dalszy program tego cudnego dnia przewidywał odniesienie zakupionych w six-pensie
skarbów do budki znajomego dozorcy przy nabrzeżu, następnie zwiedzainie miasta,
parków i okolic - w dzień. Miasto dotychczas było widywane wyłącznie nocą, w najlepszym
wypadku wieczorem.
Po zwiedzaniu - obiad w restauracji, wreszcie zakupy na targu owocowym i wymarsz z nimi
na czterogodzinny seans w kinoteatrze. To się dopiero nazywało życie!
38
Siódemka sprzed masztu po zakończeniu swych prac, przebrana do wyjścia, rączo ruszyła
do tea-roomu na śniadanie.
Okazało sią, że śniadania na statku były zawsze znaczenie lepsze od zjedzonego na lądzie.
Fakt ten jednak podniósł bardzo na duchu całą siódemkę, która nareszcie zaczęła szaleć w
six-pensie.
Wiele było zadawnionych porachunków i obiecanych sobie aktów zemsty, na przykład za
kupioną małpę z bananem zawieszoną na długiej gumce lub za kwiat do klapy marynarki, z
którego tryskała woda za pociśniąciem ukrytej w kieszeni gumowej gałki z doprowadzoną
do niej od kielicha cienką, gumową rurką. Za chęć powąchania "cudnego kwiecia" w klapie
marynarki ogarnięty tą żądzą człowiek płacił zalaniem mu oczu wodą. To było bardzo
zabawne.
Ale sześciu sprzed masztu przez cały rejs zazdrościło posiadaczowi cudnego kwiecia, zanim
w następnym rejsie nie zaopatrzyli się w podobny.
Nie chcąc sią 'zgubić w tak uroczystym dniu, siedmiu sprzed masztu umówiło sią, że o
dziewiątej minut trzydzieści zbierają się przed wejściem do six-pensu, by razem odnieść
pod statek zakupione przedmioty. Była godzina dziewiąta minut trzydzieści dwie, gdy
zjawił sią na zbiórce ostatni z siódemki.
Poraził on całą szóstkę widokiem swego olbrzymiego, o wszystkich kolorach tęczy
meksykańskiego kapelusza.
Ach! Cóż to był za kapelusz! Średnica jego miała chyba przeszło metr, a wykonany był z
lekkiej, giętkiej, różnokolorowej słomki. Trudno było nabyć coś bardziej niepotrzebnego i
bezużytecznego na 'statku w tych warunkach.
Reakcja sześciu marynarzy była jednakowa. Sześciu ich jednocześnie zawołało: - Gdzieżeś
to dostał?
Po upływie kilku minut cały Hull podziwiał siedmiu Meksykań-czyków chroniących swe
opalone twarze przed anemicznym tego dnia angielskim słońcem pod bajecznie
kolorowymi kręgami oryginalnych meksykańskich kapeluszy. To jednak nareszcie było coś.
Na ulicy spotykani przechodnie uśmiechali sią do tak niezwykłej siódemki. W uśmiechu
każdego widać było prawdziwą radość i wdzięczność za tę tęczową smugę na pokrytych
codziennością ulicach.
Droga do doku, w którym stała "Rewa", prowadziła przez rozległe, jeszcze nie zabudowane
tereny i przecięta była w paru miejscach nowo budującymi się arteriami komunikacyjnymi.
W środku drogi na tych pustkowiach siódemka w meksykańskich' kapeluszach spotkała
drugiego oficera idącego do miasta.
Drugi oficer - obarczany często przez starszego oficera dodatkowymi, według "drugiego", i
zupełnie niezasłużonymi robotami - poczuł sią naraz bratnią duszą idącej na statek
siódemki. Powodowany niewygasającym uczuciem wdzięczności za ułatwione życie
podczas
39
manewrów, odwołał na bok swego stałego odbiorcę dwóch papierosów i pod sekretem mu
zdradził, że starszy oficer oczekuje na nich przy burcie "Rewy" z wyniesionymi na jego
polecenie przez ekipę gazującą "potami" czarnej farby i pędzlami, by zatrudnić całą
siódemkę sprzed masztu malowaniem z nabrzeża burty starej "Rewy".
- Nie zdradźcie się, żeście mnie spotkali - mówił drugi oficer, uśmiechając się do tęczowych
meksykańskich kapeluszy i do zawiedzionych nadziei starszego oficera.
Posiadacz tajemnicy najbliższej przyszłości dogonił szóstkę zwiastując im piekielną
nowinę.
Zawrzały dusze, serca i umysły. Na pohybel z nim!
Siódemka postanowiła złożyć niesione przedmioty w najbliższym domku i nie pokazywać
się na statku aż do zakończenia fumigacji. W chwili gdy dochodzili do przecinającej ich
drogę nowej autostrady, z przeciwnej strony spomiędzy domów ukazał się ten piekielnik z
rozkazem na ustach malowania z nabrzeża całej burty zafumigo-wanego statku. Czarna
rozpacz, która ogarnęła "siedmiu sprzed masztu, była tak wielka, że przeklęli swój statek i
Byli gotowi zejść z niego, byle nie pozwolić na przekreślenie programu jednego z
najpiękniejszych dni na "Rewie". Miała to być walka o swobodę, o możność oglądania
jednocześnie słońca, zieleni i kwiatów. Walka o urok życia na ziemi.
Nie było wątpliwości, że pomimo znacznej od tego potwora odległości, musiał on już
dojrzeć swe ofiary.
I naraz. O Posejdonie kochany! Masz Ty swe dzieci w opiece!
Autostradą, przecinającą ten kawałek życia pomiędzy katem i jego "ofiarami, nadjeżdżał
olbrzymi, specjalny ciężarowy samochód, którego cały bok zwrócony do nadchodzących
Meksykańczyków był odkryty. Ludzie stojący w samochodzie skończyli właśnie przed
chwilą wysypywać żwir na krawędź budującej się autostrady.
Nie upłynęło więcej czasu niż trzeba wymówić: Robinson Cruzoe, a już cała siódemka
zdołała wskoczyć do samochodu w momencie, gdy ich mijał.
Zhiknęli starszemu oficerowi z oczu tak, jak znika obraz na ekranie. Po prostu nie ma go i
już.
Robotnicy byli zachwyceni sprawnością tej tęczowej smugi, która wdarła się tak
błyskawicznie na ich samochód. Obdarzeni poczuciem łiumoru, cieszyli się razem ze swymi
tęczowymi pasażerami, gdy ci wyjaśnili im przyczynę; gwałtownego wtargnięcia bez
pytania do ich samochodu.
- O kay boys! It's junnyl Hard devil your chief, any way. Dobra chłopcy. Ależ to zabawna
historia. Twardy jednak diabeł z tego waszego starszego oficera. O boy! O boy! - zacierali z
uciechy dłonie.
Zachwycony szofer dodał gazu, by znaleźć się jak najdalej od tego piekielnika.
Gdy siedmiu sprzysiężonych wróciło wieczorem na "Rewę", tylko śmierć mogła każdemu z
nich wydrzeć tajemnicę tęczowego nakrycia głowy.
__ Dlaczego uciekliście??? - było to pierwsze zdanie, które po powrocie na statek usłyszeli
od starszego oficera.
- Kto?? - spytała siódemka chórem.
- Wy - mówił "starszy". - Byliście wszyscy siedmiu w meksykańskich kapeluszach.
__ My w kapeluszach? W meksykańskich? O czym pan kapitan mówi? Jakie kapelusze?
- Jak to? Nie szliście w siedmiu po szosie? Przez pola? - pienił się "starszy". - Widziałem
was doskonale. Gdzieście się podzieli, pytam? Położyliście się na ziemi i zakopali? Co? Bo
tam rowów nie ma. Przeszukałem całe pole. Gdzie schowaliście się? Pytam raz jeszcze.
Samochód miał od strony starszego oficera postawione wysokie obramowanie platformy,
podobnie jak i z tyłu> wobec czego starszy oficer nie domyślał się, że przeciwna strona
obramowania była spuszczona. Pędził tak szybko, że tylko przygotowana na wszystko
siódemka mogła zdecydować się na karkołomny i samobójczy skok zespołowy.
Pewni, że starszy oficer nie widział momentu wskakiwania do samochodu, teraz nie
posiadali się ze zdumienia słysząc, że ich w ogóle widział, i to w meksykańskich
kapeluszach.
Zbity z tropu pewnością siebie całej siódemki i zdumieniem, z jakim go słuchali, starszy
oficer sam nie był pewien, czy ich widział. A może mu się przywidziało? Na całym polu, w
pobliżu tego miejsca, w którym wydawało mu się, że widział siedmiu Meksykańczyków, nie
było żadnego wgłębienia, żadnego rowu, nawet lotnych piasków, zresztą nie potrafiliby się
tak szybko zakopać w olbrzymich kapeluszach. Sam już nie wiedział, co o tym myśleć.
Gdy ludzie sprzed masztu zaczęli znacząco na siebie spoglądać, dając <3o zrozumienia, iż
podejrzewają "starszego", że pomimo tak wczesnej pory miał już w sobie siedem głębszych,
starszy oficer zrezygnował z dalszego wypytywania o miejsce ukrycia się siedmiu ludzi w
różnokolorowych, o metrowej średnicy meksykańskich kapeluszach, którzy potrafili w
okamgnieniu rozpłynąć się w powietrzu.
Od tej chwili życie starszego oficera na statku stało się udręką. Gdy znalazł się tylko w
zasięgu głosu jednego z siedmiu sprzysiążonych, dosłownie natychmiast słyszał takie, lub
podobne, zdanie:
- To było wtedy, kiedy nasz "starszy" miał widzenie siedmiu z Meksyku.
Mówiący zawsze udawał, że nie wie, iż starszy oficer go słyszy.
- Przestańcie gadać głupstwa - krzyczał rozwścieczony "starszy". - Przestańcie!
Przestańcie! Rozumiecie?!
Prócz naszej siódemki cichą satysfakcję z szerzącej się na statku wersji o przedziwnym
widzeniu starszego oficera miał "drugi" - bezpośrednia przyczyna całego wydarzenia.
Radość jego rosła propor-
40
41
n-
v
cjonalnłe do ilości robót powierzanych mu przez "starszego" do wykonania. Na wszelki
wypadek coraz serdeczniej obdarzał wysokiego marynarza papierosami, byle ten go nie
zdradził przed "pierwszym", że ostrzegł siódemkę sprzed masztu o czekającej ich robocie w
dzień fumigacji. Doszło do tego, że starszy oficer chcąc nie chcąc -musiał sam opowiadać o
swym widzeniu, zaliczając je do zjawisk nadprzyrodzonych, które niekiedy przydarzają się
w życiu nie tylko ludziom, ale i statkom. Drugi oficer skwapliwie zawsze potakiwał,
opowiadając chętnie o tym, co mu się samemu raz w życiu przydarzyło niezwykłego.
Zdarzenie to nie było może tak niezwykłe, jak widzenie starszego oficera, niemniej jednak
zasługiwało na jego uwagę - było autentyczne, słyszał o kilku podobnych, i potwierdzało
istnienie rzeczy nadprzyrodzonych.
Drugi oficer na kilka lat przed wybuchem pierwszej wojny światowej znalazł się jako
świeżo mianowany oficer na kanonierce rzecznej na pograniczu chińsko-rosyjskim. Jak
wynikało, z jego opowiadania, posyłano tam nowo mianowanych oficerów dla
"uzupełnienia ich wyobraźni", której pewien brak wykazali w korpusie.
Po wielu miesiącach nudnej służby drugi oficer usłyszał, że nad brzegami strzeżonej przez
nich rzeki pojawił się słynny mag z Tybetu. Wiedziony ciekawością, namówił drugiego
młodego oficera z ka-nonierki i obaj, przebrani za osoby cywilne, poszli obejrzeć maga,
któremu stale towarzyszyły olbrzymie rzesze ludzi.
Obaj oficerowie doznali zawodu na widok bardzo zwykłej postaci maga siedzącego pod
drzewem i popijającego herbatę, do której sączyły się z liści krople mżącego deszczu.
Rozczarowani zawrócili na swą kanonierkę. Naraz usłyszeli głos maga wzywający ich do
siebie. Gdy przedostali się do maga, ten uśmiechnął się dobrotliwie, patrząc na nich, i
powiedział:
- Widzę, że jesteście zawiedzeni, sądziliście, że spotkacie tutaj niezwykłego człowieka,
którego będziecie mogli podziwiać. Otóż powiem wam, że długo już tutaj nie zabawicie. Po
wyjeździe stąd wiele lat nie będziecie się widzieli, a potem spotkacie się na wielkim
zebraniu. Następnego dnia jeden z was umrze.
Ubawieni tym co usłyszeli, młodzi oficerowie wrócili na kanonierkę. Czekały tam na nich
dwa pisma. Jednego z nich przenoszono do Floty Bałtyckiej, drugiego do Floty
Czarnomorskiej. Minęło kilka lat. Wybuchła pierwsza wojna światowa. Na balu w kasynie
marynarki wojennej w Kotce spotkali się zgodnie z przepowiednią. Kolega drugiego oficera
był w tym czasie na krążowniku "Pallada", który następnego dnia wyszedł w morze i
którego już nikt nigdy nie zobaczył. Został storpedowany przez niemiecką łódź podwodną.
Nie uratował się ani jeden człowiek z jego załogi.
Tymczasem na "Rewie" minął prawie rok od widzenia, jakie miał starszy oficer. Wielu ludzi
z załogi zapomniało już o tym wydarzeniu
pod brzemieniem nowych wrażeń i upływającego czasu. Tylko drugi oficer niezmiennie
częstował po stacjach manewrowych wysokiego marynarza dwoma papierosami. Sprawa
siedmiu z Meksyku prawie ucichła.
Wiosenny wieczór miał się ku końcowi, gdy "Rewa" znalazła się w drodze powrotnej do
kraju na długości Arkony. Na mostku stał starszy oficer, który kończył swą wachtę.
Promienie zachodzącego słońca oświetlały wejście do kubryku przed masztem. Na
pokładach nie było żywej duszy - jak zwykle przed podawaniem posiłków. Na 1 sterze stał
wysoki marynarz.
- Panie kapitanie! - zawołał nagle. - Albo statek nie słucha steru, albo coś się dzieje
niezwykłego z różą kompasową.
Starszy oficer odwrócił się plecami do dziobu i podszedł do sternika.
- Co się stało? - spytał.
- Coś niedobrego dzieje się z różą kompasową, panie kapitanie. Niech pan popatrzy,
według chmurek statek leży na kursie, ale róża się kręci.
Starszy oficer rzucił okiem przed dziób i naraz zakrzyknął wielkim głosem:
- TO ONI! TO ONI Z MEKSYKU!
Przed wejściem do kubryku stało siedmiu ludzi w olbrzymich, różnokolorowych
kapeluszach meksykańskich.
- Panie kapitanie, panie kapitanie - gorączkował się sternik. - Niech pan spojrzy, co się
dzieje z różą kompasową.
Gdy starszy oficer, nie przestając krzyczeć "TO ONI Z MEKSYKU", odwrócił się, by zajrzeć
do kompasu - ludzie w tęczowych meksykańskich kapeluszach znikli szybko w kubryku.
- Widzieliście ich? - krzyczał starszy oficer do sternika. - Widzieliście?
- Kogo, panie kapitanie? - spytał zdumiony sternik. - Nikogo nie widziałem. Nikogo tutaj
nie było, tylko róża kompasowa latała jak oszalała. Ach zapomniałem, że jesteśmy na
trawersie Arkony. Tutaj bywają zaburzenia magnetyczne, a pan kapitan akurat podczas
tych zaburzeń przypomniał sobie znów tych siedmiu z Meksyku.
- Widzieliście ich tak dobrze jak ja! - ryczał w furii starszy Oficer.
- O! Znów pan kapitan zaczął mówić o tych siedmiu, aż straszno się robi, słuchając tego.
Róża jeszcze się nie uspokoiła - wzburzonym głosem mówił sternik chowając do buta
magnes, którym przed chwilą rozruszał różę kompasową na znak dany z kubryku. - Co to
będzie z panem kapitanem? Znów się pogorszyło.
Starszy oficer zamilkł. Na mostek wszedł trzeci oficer.
- Widzieliście ich? - rzucił się do niego "starszy".
- Kogo, panie kapitanie? - spytał "trzeci", nie mający o niczym pojęcia.
42
43
- Tych siedmiu z Meksyku - wołał "starszy".
- Ach, znów pan zaczął o tych Meksykańczykach. Nikogo nie widziałem, panie kapitanie.
Kiedy pan przestanie ich przypominać?
Starszy oficer zamilkł zawiedziony i niepewny. Tajemnica siedmiu z Meksyku pozostawała
nieprzenikniona.
Ostatnie stacje manewrowe wysokiego marynarza. Jutro schodzi na ląd. Po skończonych
manewrach drugi oficer już z przyzwyczajenia częstuje go papierosami i pyta:
- Powiedzcie na pożegnanie, gdzie jest wasz brat, dla którego braliście zawsze papierosa.
Przejrzałem całą listę załogi, ale nigdzie go nie znalazłem.
- My wszyscy sprzed masztu jesteśmy braćmi, panie poruczniku, a papierosy brałem dla
tych, którzy są ze mną na manewrach na rufie. Ja sam nie palę.
NIE DOKOŃCZONY REPORTAŻ
Oteward, niosący szklankę z ciepłą wodą do golenia, zapukał do kabiny kapitana. Nie
czekając na dźwięk przyzwolenia, otworzył drzwi ł wszedł do wnętrza.
- Siódma już, panie kapitanie - zameldował. - Jakiś pan przyjechał z interioru i chce się
koniecznie z panem kapitanem widzieć. Prosił powiedzieć, że jest dziennikarzem. Taki
młody...
"Hm" kapitana skwitowało meldunek stewarda.
- Trzeci oficer posadził go w salonie, panie kapitanie.
- Hm - odpowiedział kapitan.
Była godzina pół do ósmej, gdy kapitan ukazał się reporterowi.
- Jestem po raz pierwszy w Gdyni, panie kapitanie. Rozumiem, dlaczego niektórzy
nazywają Gdynię POLSKĄ CZTERDZIESTĄ MILĄ lub polskim KLONDIKE. Nowe miasto.
Raczej nowy port pionierów. Co prawda miałem złudzenie, że brnę przez pustynię
piaszczystą, zanim dobrnąłem do tego basenu, ale jestem pełen podziwu dla tego
rozmachu. Nie mogłem na razie dojrzeć szklanych domów Że-romskiego, wierzę jednak, że
gdzieś już są. Nie o tym jednak chciałem mówić. Przyjechałem, by napisać reportaż z życia
na statku czy na okręcie. Znamy je tylko z obcej literatury, najwięcej z opowiadań Jacka
Londona. Czy tak samo jest trudne? Czy rzeczywiście John Barleycorn jest duszą
marynarza? Czy opanowanie załogi również i tutaj napotyka na takie trudności?
Wyobrażałem sobie, że zobaczę okręt najeżony masztami i rejami, może nawet działami, a
tu zobaczyłem tylko czarne burty i komin. Byłem tym trochę rozczarowany. Myślę, że ujrzę
jednak coś naprawdę ciekawego. Jeśli pan kapitan pozwoli mi przebyć jeden dzień na
statku, nie wrócę do redakcji z pustymi rękami, raczej - nie wrócę z pustym notesem.
Wybaczy pan kapitan, że tak bezceremonialnie wdarłem się do jego sanktuarium, ale nasi
czytelnicy spragnieni są wiadomości o morzu, o życiu na statkach, o Gdyni. Gdynia dla
kraju jest tym samym co Dziki Zachód dla Nowego Jorku.
Dwumetrowej prawie wysokości kapitan przyglądał sią swymi niebieskimi oczami
dziennikarzowi, uśmiechając się pod płowym wąsem. Wzrost kapitana usprawiedliwiał
jego popularny przydomek "Długi".
45
Nazywano go równteż Dej Starszy, w odróżnieniu od brała, również oficera marynarki
handlowej, znanego jako Dej Młodszy. Nazwisko swe wywodzili od Deja z Oczakowa.
Starszy swą karierę morską rozpoczął na żaglowcach. Idąc śladami Conrada, trafił na
szumnie zwany long-courrier - oceaniczny żaglowiec marynarki francuskiej, na którym
zdążył zobaczyć mijającą epokę olbrzymich żaglowców. Służbę swą na nim skończył na
cmentarzysku żaglowców - Biskajach. Załodze udało się uratować. Dej Starszy zgadzał się z
Napoleonem, że człowiek znający dwa języki, wart jest tyle co dwóch ludzi i wartość
samego siebie mógł już szacować na sześć i pół człowieka.
- Pragnę, panie kapitanie, poznać każdy szczegół życia okrętowego, całą załogę, każdego
majtka, szczególnie te najstraszniejsze typy
"" czy charaktery. Tych najtrudniejszych. Czy stosuje pan kapitan do nich karę chłosty,
przeciąganie pod statkiem? Czytałem niedawno o jednym kapitanie, który wielkim głosem
wołał: "Baby mam nie oficerów, już dwie doby jesteśmy w morzu i nie widziałem
dotychczas krwi na pokładzie". Czy zechce mi pan kapitan umożliwić poznanie życia
okrętowego z tej strony?
- Hmmm... Naturalnie - mruczał młody kapitan, gładząc swe . płowe wąsy. - Za chwilę
będzie śniadanie. Zostawię pana na razie
samego, potem pozna pan wszystkich oficerów i resztę załogi.
Kapitan opuścił salon.
Dziennikarz z zaciekawieniem przyglądał się ścianom salonu wykładanym drzewem,
okrągłym oknom w mosiężnych pierścieniach.
Wszedł steward i zaczął krzątać się nakrywając do stołu. Głębokie talerze i łyżki
zainteresowały dziennikarza. Coś zupełnie odmiennego niż na lądzie.
Steward zniknął. Za chwilę zjawił się niosąc na półmisku kromki razowego chleba. Do
salonu wszedł, znany już dziennikarzowi, trzeci oficer, który go uprzednio spotkał przy
trapie i zaprowadził do salonu. Po nim kolejno wchodzili oficerowie mechanicy, drugi
oficer i pierwszy. Ostatni wszedł kapitan i poprosił wszystkich do stołu.
Steward wniósł dużą wazę i postawił ją przed kapitanem, W całym sposobie bycia oficerów
i kapitana było coś uroczystego, co z miejsca ujęło młodego dziennikarza. Steward,
wnoszący wazę, czynił to, jak gdyby celebrował jakiś obrządek od wieków ustalony.
Dziennikarz wyjął notes i skwapliwie notował w nim każdy dostrzeżony szczegół, sposób
zachowania się oficerów i kapitana. Z zaciekawieniem zajrzał do wazy. Woda.
»2yją jak zakonnicy. Kapitan musi być niesłychanie surowy" - przemknęło mu przez myśl.
- Wybaczy pan, że dzielimy się z nim na razie tylko tym, czym chata bogata i co stanowi
nasz chleb powszedni, ale nie spodziewa- " liśmy się takiego gościa - odezwał się kapitan.
Pierwszy oficer podsunął głęboki talerz dziennikarza kapitanowi, który sięgnął właśnie po
olbrzymią łyżkę wazową. Kolejno napełniał
46
podsuwane mu przez pierwszego oficera talerze bezbarwnym płynem, z takim
namaszczeniem jak gdyby wydzielał każdemu ostatnią kroplę
wody.
Wszyscy w milczeniu czekali, aż kapitan napełni swój talerz. Kapitan podsunął półmisek z
chlebem gościowi, po nim wzięli po kromce chleba, z półmiska trzymanego przez kapitana,
oficerowie, kładąc ją koło talerza i czekając, aż kapitan postawi półmisek i weźmie sobie
również kromkę razowego chleba. Dziennikarz był wstrząśnięty wprost patriarchalnymi
stosunkami na statku. Kapitan był nie tylko symbolicznym żywicielem tych ludzi. Wszyscy
otrzymali posiłek z rąk kapitana, a nie roznosił go steward. Było to tak wzruszające, że
chciał rozpocząć z kapitanem ciekawą rozmowę na temat zrodzenia się tej tradycji czy
zwyczaju, ale kapitan właśnie ujął swą łyżkę i włożył do talerza. Wszyscy oficerowie
wykonali to samo jak na komendę. Dziennikarz poczuł się skrępowany zwyczajami na
statku i postanowił natychmiast we wszystkim naśladować oficerów. Teraz każdy z nich
zanurzył łyżkę w talerzu napełnionym po brzegi płynem i niósł ją ostrożnie do ust.
Dziennikarz uczynił to samo.
OGIEŃ, Ogień w gardle. Dech zaparło. Co robić? Bezbarwny płyn to najczystszy spirytus.
Dlatego tak to wszystko celebrują. Spojrzał przez łzy na oficerów. Jedli spokojnie chleb,
popijając spirytus łyżkami. Nie robił na nich żadnego wrażenia. Kapitan przecież
powiedział "nasz chleb powszedni". Co dzień od rana rozpoczynają swe życie od spirytusu z
razowcem.
Kapitan zwrócił się do dziennikarza z uprzejmym zapytaniem:
- Nie smakuje panu?
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Z trudem łapał powietrze. Żałował, że się nie zatrzymał w
hotelu. Jadłby teraz wspaniałe śniadanie, a potem dopiero przyszedłby na ten potworny
statek, na którym ludzie od rana odżywiają się spirytusem i razowcem. Na obiad tutaj nie
zostanie. Wymyśli sobie jakiś pretekst, by pójść do miasta przez tę pustynię. Co jednak
teraz odpowiedzieć kapitanowi?
- Tak, dziękuję, dobre. Nie jestem trochę przyzwyczajony do tego... do tego menu. Nie
czuję się zbyt dobrze po całonocnej podróży w pociągu. - Przełykał szybko chleb, by
zmniejszyć palenie w gardle. Oficerowie jedli w skupieniu i nie wykazali najmniejszego
zainteresowania brakiem apetytu dziennikarza.
Dziennikarz rozmyślał nad tym, że tyle godzin będzie musiał być głodny, zanim przez te nie
zabudowane tereny dotrze do jakiejś restauracji. Statek czekał na ładunek przy jednym z
nowo wybudowanych basenów daleko od miasta. Dziennikarz przypomniał sobie, że gdy
wyszedł z dworca gdyńskiego, miasto zostawił z prawej strony, w chwili gdy tak bezmyślnie
rzucił się w kierunku dostrzeżonej z daleka sylwetki tego potwornego statku.
"Najlepiej będzie wrócić na obiad na dworzec".
47
Gdy rozmyślał o tym, drzwi od salonu się nagle uchyliły i usłyszał serię strzałów. Jak mu
się wydawało, kule utkwiły w ścianie nad głowami oficerów. Steward padł na podłogę. W
tej samej chwili kilku oficerów wyjęło pistolety i zaczęło strzelać w otwarte drzwi. Kapitan
wydobył spod stołu olbrzymiego kolta i dołączył się do strzelających oficerów, zwracając się
jednocześnie do dziennikarza:
- Może dobrze by było, gdyby pan przysiadł za stołem na razie. Załoga jak zwykle na
postojach, znów zaopatrzyła się w broń i, jak pan widzi, musimy ją trzymać w szachu za
pomocą pistoletów. Nawet zjeść śniadania dziś nam nie dali spokojnie. Bardzo mi jest z
tego powodu przykro. Proszę niech pan się schowa za stołem.
Dziennikarz przysiadł za kapitanem, który spokojnym głosem wydawał rozkazy:
- Nie wszyscy razem. Spokojniej. Tak żebyśmy mieli czas nabić ponownie, proszę strzelać
kolejno, tak jak siedzimy.
Kapitan wyjął spod poły kurtki drugiego kolta, położył go na stole koło talerza i zajął się
nabijaniem pierwszego-pistoletu. Dziennikarz spostrzegł, że wszyscy oficerowie byli
uzbrojeni, przy każdym z nich koło talerzy zamiast sztućców leżały mauzery, kolty i takie
pistolety, których nigdy dotychczas nie widział.
Pierwszy mechanik strzelał teraz z parabellum. Ci oficerowie, którzy mieli broń nabitą i nie
strzelali, kończyli spokojnie śniadanie.
Kapitan dał ręką znak i przestano strzelać. Steward zerwał się z podłogi i przeszedł w róg
salonu, by nie być narażonym na ogień zza drzwi. Kapitan skończył nabijać swego kolta,
dwa olbrzymie błyszczące pistolety leżały obok talerza napełnionego czystym spirytusem.
- Proszę, niech pan siada - zwrócił się do dziennikarza. - Daliśmy im dobrą odprawę,
zostawią nas przez parę chwil w spokoju. Tych opornych zapędzimy do ładowni, tak by
można było rozpocząć pracę na pokładzie. Może jeszcze chleba?
Kapitan ujął w obie ręce półmisek z chlebem i podsunął go siadającemu na swe miejsce
reporterowi. Dziennikarz, klnąc w duchu swój wyjazd do Gdyni, wziął kromkę chleba i
usiłował ją podnieść do ust. Patrzał na biel obrusa, na którym zastawę stołową stanowiła
wszelkiego kalibru broń krótka, na kapitana rozkoszującego się tą zupą okrętową,
podobnie jak i wszyscy oficerowie. Do jakiego stanu może dojść człowiek na morzu -
rozmyślał początkujący dziennikarz - żeby od rana już nawet nie chlać, ale jeść łyżkami
spirytus. Cóż w tym dziwnego, że ci ludzie, jako jedyny argument w utrzymaniu załogi,
uznają pistolety. Jak się z tego okropnego statku wydostać? Odechciało mu się już
poznawania oficerów. Wszyscy bez wyjątku wydawali mu się antypatyczni z tymi
dymiącymi rewolwerami w jednej ręce i łyżką spirytusu w drugiej. Najwięcej żalu czuł do
trzeciego oficera, który go nie uprzedził o tym, co się na statku dzieje
48
i wpakował w taką" kabałę. Jak się z niej wydostać? Kiedyż to się
skończy?
Steward, korzystając z chwilowej ciszy, postanowił przedostać się do innych pomieszczeń.
Ostrożnie zbliżył sią do drzwi i wysunął głowę na korytarz.
Cisza.
Gdy tylko steward zniknął w korytarzu, siedzący za stołem usłyszeli tupot nóg. Po chwili
steward wbiegł do salonu zatrzaskując za sobą drzwi i padł na podłogę. Na ten widok
kapitan zostawił łyżką w talerzu, chwycił oba kolty i nie przykładając ich wcale do oka,
wypuścił z nich całą serię w drzwi tuż nad podłogą salonu. Oficerowie, porwani przykładem
kapitana, również nie przykładając broni do oka, nie celując strzelali wprost z rąk opartych
o stół w drzwi, które szybko zamieniły się w sito. Dziennikarz z trudem utrzymał swą
pozycję na krześle. Miał wielką ochotę schować się za krzesłem kapitana, ale się opanował.
- Drzwi otworzyć - wydał polecenie kapitan. Steward zerwał się z podłogi i szybko je
otworzył.
- Tak jest bezpieczniej - powiedział kapitan. - Nie będą nas mogli zaskoczyć lub strzelić
przez drzwi, widzą teraz przez nie doskonale, co się dzieje w salonie.
Dziennikarz przyglądał się z niechęcią kapitanowi, który z lubością znawcy oglądał kolty
nabijając je ponownie.
- Dzisiaj mamy piękną pogodę - zwrócił się do dziennikarza. - Będzie pan mógł dokładnie
zaznajomić się z urządzeniami pokładowymi. Zaraz po śniadaniu przydzielę panu oficera,
który oprowadzi pana po statku i zapozna z załogą... .
Długa seria z parabellum oficera mechanika zagłuszyła słowa kapitana.
- AAAA. Zdaje się, że dostał - mówił rozradowanym głosem strzelający. - Zauważyłem go,
gdy wychylił się z ciemności. A byłby łotr strzelił do mnie.
Dziennikarz przypomniał sobie w tej chwili, że musi zatelefonować jeszcze o dziewiątej
rano do redakcji i że jego powrót na statek będzie zależał od tego telefonu.
- Czy telefon jest na statku, panie kapitanie? - spytał.
- Skądże? W tym pustkowiu? Musi się pan jednak pospieszyć, jeśli chce pan o dziewiątej
dzwonić. Nic pan nie jadł, może chociaż chleba pan jeszcze trochę spróbuje, jeśli panu nie
smakuje nasza strawa przeczysta. Będzie pan głodny - martwił się kapitan.
Oficerowie zbierali łyżkami z talerzy ostatnie krople płynu.
- No to już i po śniadaniu - oznajmił głośno kapitan.
- Dziękujemy - chórem odpowiedzieli oficerowie.
Kapitan podniósł się pierwszy, za nim oficerowie. Spod rozpiętej marynarki kapitana
widoczne były pochwy od koltów.
t - Krążownik spod Somoslerry
49
p
'•u
p.
"
Kapitan z wyraźną wprawą okręcił oba pistolety dookoła wskaż jących palców z taką
szybkością, że na chwilę zamieniły się w dwa 'f wirujące wiatraczki. Nagłym ruchem
zatrzymał je i spuścił do pochew.
- Przykro mi, że nie mogliśmy sobie spokojnie porozmawiać - zwrócił się uprzejmie do
dziennikarza - ale sądzę, że znajdziemy więcej czasu na rozmowę, gdy wróci pan do nas na
obiad. Będziemy mieli dzisiaj na obiad zupę rumową. - rozgrzewa i krzepi. Bardzo prosimy.
Wychodząc z salonu każdy z oficerów trzymał w ręku gotowy do strzału pistolet i z uwagą
wpatrywał się w nie oświetlone przejście.
W chwili gdy dziennikarz żegnał się z kapitanem, do salonu dochodziły odgłosy szybkiej
wymiany strzałów.
- Bolciu - zwrócił się kapitan do trzeciego oficera - ochronisz naszego dziennikarza i
przeprowadzisz go do trapu, odpowiesz głową, jeśli zostanie chociażby zadraśnięty.
- Tak jest, panie kapitanie - wyskandował młodziutki oficer, nabijając swój błyszczący
smith-wesson. - Skoczę jeszcze tylko do kabiny po mauzer, żebym nie potrzebował nabija'ć
wessona po raz drugi i żeby naszemu gościowi nic się nie stało.
Oficer zamknął za sobą drzwi zamienione w rzeszoto. Kapitan mówił dalej:
- Będziemy mieli dzisiaj piękną pogodę, wyż się trzyma nad Bałtykiem. Przy lekkich
wiatrach wschodnich zawsze w Gdyni jest piękna pogoda przy tym układzie ciśnienia.
Cieszę się, że panu Gdynia tak się spodobała...
Huk wystrzałów w korytarzu przed salonem znów przeszkodził rozmowie. Dziennikarz
podał rękę kapitanowi, mówiąc:
- Zupełnie zapomniałem o tym telefonie. Należało mi zaczekać do dziewiątej na dworcu, a
potem dopiero wyruszyć na statek. A teraz nie wiem, co będę musiał robić dalej.
- Nic straconego - uspokajał go kapitan. - Zobaczymy się chyba podczas obiadu. Bardzo
proszę...
Na progu salonu stanął trzeci oficer z dwoma pistoletami w rękach.
- Jestem już gotów - zwrócił się do dziennikarza - jako eskorta pańskiej osoby.
- Do widzenia, panie kapitanie. Dziękuję za miłą gościnę - powiedział jeszcze dziennikarz i
ruszył za trzecim oficerem.
Za drzwiami "trzeci" zwrócił się do dziennikarza:
- Panie, trzymaj się pan mnie obu rękami. Wykałaczka w zęby wielkości zeppelina temu,
kto pana trafi.
W drzwiach prowadzących na pokład "trzeci" oddał parę strzałów z obu swych pistoletów.
- No czysta droga, panie, jesteśmy już przy trapie. Proszę, niech pan spokojnie sobie idzie,
a ja będę stał na trapie do czasu, kiedy już żadna kula z pewnością nie dosięgnie pana. Do
widzenia.
Dziennikarz mijając "trzeciego" mruknął do widzenia i zbiegi po trapie na ląd. Gdy poczuł
ziemię pod stopami, wyciągnął nogi i nie oglądając się na huczący od palby pistoletowej
statek, wziął kurs na
dworzec. .
Tak długo, jak go było widać ze statku, nie obejrzał się ani razu.
Natychmiast po odejściu dziennikarza na pokładzie zjawił się kapitan błyskawicznym
ruchem bohaterów z filmów o Dzikim Zachodzie wydobył dwa kolty i, trzymając oba przy
biodrach, wpakował z nich pełne serie kuł w sam środek małego kółka narysowanego na
olbrzymiej kłodzie, specjalnie w tym celu umieszczonej na pokładzie koło dziobu. Na
odgłos strzałów zjawił się jeden z ludzi załogi.
__ O dobrze, że cieślę widzę - powiedział kapitan - będzie miał
cieśla trudną robotę, trzeba całe drzwi do salonu dorobić. Musieliśmy młodemu
dziennikarzowi z interioru pokazać, jak wygląda według niego życie na naszych statkach.
- Tak jest, panie kapitanie, zrobi się - przytaknął cieśla oglądając ostatnią serię kuł siedzącą
w celu. - Ale tak jak pan kapitan strzela, to nikt na statku nie potrafi. Może jak postrzelają
jeszcze kilka miesięcy. Wczoraj to pierwszemu mechanikowi udało się raz trafić, trzymając
tak pistolet jak pan kapitan. Celując normalnie, to już wszyscy w muchę trafiają, ale tak - to
jak już powiedziałem - długo jeszcze będą musieli postrzelać, zanim dopędzą w celności
pana kapitana.
50
4»
POGRZEB PILOTA TRINITY HOUSE
A rzecią już dobę szedł statek we mgle. Podczas przejścia przez Kanał Kiloński można było
jeszcze mówić o widzialności ograniczonej. Po wyjściu z kanału, od statku latarniowego
"Elba Pierwsza" mgła przybrała postać białej waty i odcięła wysepkę mostku od całego
statku. Na mostku poruszało się cicho kilku ludzi zamienionych w słuch. Porozumiewali się
szeptem, by nie zagłuszyć rozmową głosu innego statku, który można było spotkać na tym
uczęszczanym gościńcu morskim.
Statek był jednym z czterech statków pasażersko-towarowych Angielskiej Kompanii
Okrętowej, pływających na linii Gdańsk - Anglia, które w pierwszym dziesiątku lat od
zakończenia pierwszej wojny światowej przeszły pod banderę polską.
Nawet gęsta mgła nie mogła zbytnio opóźnić przybycia pasażerów do Londynu ze względu
na to, że wielu z nich miało już zamówione miejsca na statkach transatlantyckich do
Ameryki. Ścisłe utrzymanie godzin rozkładu było więc podyktowane koniecznością.
Kapitanowie tych czterech statków nigdy nie uczyli się w szkołach polskich. Niektórym
wielkim trudem i wysiłkiem woli udało się zachować znajomość języka ojczystego. Po
ukończeniu szkół morskich rozpoczęli służbę na żaglowcach, spędzając długie miesiące w
morzu, odcięci od resz.ty świata, a samotne wachty sprzyjały rozwojowi indywidualności
każdego z nich.
Sposób bycia i wysławiania się kapitanów był jednym ze stałych tematów rozmów załogi i
oficerów. Kapitanowie, o których nic się nie mówiło, uchodzili za nieciekawych i nie
cieszyli się popularnością. Ulubionymi bohaterami opowiadań byli naturalnie ci
kapitanowie, o których można było opowiedzieć coś wesołego. Nie brak było oczywiście
kapitanów świadomie "czyniących cuda", by zdobyć dla siebie uśmiech.
Przypominało to noszenie modnego znaczka w kształcie orderu pokrytego niebieską
emalią, z wypisanym złotymi literami hasłem: "UŚMIECHNIJ SIĘ". Im więcej
niewidzialnych dla oka ludzkiego baretek orderu "UŚMIECHNIJ SIĘ" potrafił któryś z
kapitanów zdobyć, tym bardziej był lubiany, nie tylko przez załogę, ale i przez pasażerów.
52
Szczęśliwie większość kapitanów nie potrzebowała szczególnie się ' wysilać, by zasłużyć
sobie na nie.
Do jednej z pierwszych należała baretka, której hasłem było: "CO LEŻY?" Było to pytanie
zadane przez kapitana statku szkolnego, idącego bejdewindem, do ucznia pełniącego
obowiązki oficera nawigacyjnego. Nawigacyjny rozglądał się bezradnie po pokładzie,
usiłując wykryć straszny przedmiot, który zanieczyszcza pokład i którego SAM KAPITAN
nie może rozpoznać. Przerażonemu dopomagało w szukaniu tego przedmiotu dwóch
młodszych kolegów. "Co leży?" - ryczał kapitan, a pytany i jego koledzy - byli bezradni.
Nawigacyjny zdecydował się zaprzeczyć kapitanowi i odpowiedział, że pokład jest
absolutnie czysty i nic nigdzie nie leży.
Rozwścieczony kapitan wskazał palcem na kompas, ale już nie miał siły wyszeptać nawet
"co leży?" z podziwu nad tępotą nawigacyjnego. Kapitan pytał o kurs, jaki w tej chwili "leży
na kompasie", ponieważ fachowo mówi się "statek kładzie się na kurs". Podczas sterowania
na bejdewind kurs może być niestały, jeśli kierunek wiatru się zmienia.
Języki obce, najczęściej angielski, hojnie obdarowywały kapitanów orderami
"UŚMIECHNIJ SIĘ" z tej prostej przyczyny, że uczyli się angielskiego w językach obcych i
chcąc powiedzieć jakieś zdanie po angielsku, musieli jak gdyby zatrudnić w swej głowie
dwóch tłumaczy: jednego, który tłumaczył z polskiego na język niemiecki lub rosyjski,
drugiego tłumaczącego z któregoś z tych języków na angielski. Tłumacze ci byli często
bardzo zmęczeni i nie bardzo biegli, a wymowa ich najmniej przypominała wymowę
angielską.
Statek przebijał się już przez mgłę zalegającą Morze Północne, dając znać o sobie
pięciosekundowym rykiem gwizdka okrętowego z przerwami dwuminutowymi. Zbliżał się
ostrożnie do ujścia Tamizy, które - wraz z obszarem wód je otaczających - stanowiło
prawdziwy nawigacyjny węzeł gordyjski spleciony z mielizn i prądów rządzonych przez
księżyc i wiatry. Kierunek prądów na niektórych obszarach tych wód naśladuje kierunek
strzałki zegara, zmieniając się w ciągu dwunastu godzin o trzysta sześćdziesiąt stopni.
Panujące na tych obszarach prądy doczekały się największej ilości wydawnictw na świecie -
od kieszonkowych atlasów zaczynając a kończąc na foliałach o kwadratowym metrze
powierzchni. Czarne strzałki umieszczone na tych mapach wskazują kierunek prądu o
danej godzinie, umieszczone nad nimi czarne liczby mówią o jego szybkości w zależności
od pełni lub kwadry księżyca.
Nagromadzona w strzałce i w liczbie wiedza doświadczeń wiekowych zakończona jest
uwagą, że na podanych wiadomościach całkowicie polegać nie można, ponieważ długo
wiejące wiatry, nawet nad odległymi od tych miejsc obszarami wodnymi, mogą w znacznej
mierze zmienić podane o prądach wiadomości.
53
Dla rozwiązania tych węzłów od wieków istnieje nad Tamizą szkoła pilotów, która
wyszukuje najlepszych nawigatorów w marynarce angielskiej i kształci ich w drobiazgowej
znajomości warunków żeglugi na tych wodach, by zapewnić statkom maksymalne
bezpieczeństwo.
•Statki linii regularnych do Londynu, w wypadku ubiegania się o prawo niebrania pilota,
musiały mieć kapitana i starszego oficera zaopatrzonych w świadectwo zdania egzaminu
przed specjalną komisją kształcącą pilotów na tych wodach. Egzamin taki był fraszką w
porównaniu do wymagań stawianych kapitanom ubiegającym się o dyplom pilota
kanałowego do Londynu. W tym czasie w Anglii już nie było wielkich żaglowców; pomimo
to kapitanowie ubiegający się o prawo zdawania egzaminu na pilota musieli posiadać
praktykę na żaglowcach rejowych. Praktyki tej musieli szukać na żaglowcach pod obcą
banderą i bez wynagrodzenia, którego właściciele żaglowców nie chcieli płacić rozumiejąc
sytuację. Kapitanowie ci musieli również odbyć praktykę na statkach linii regularnych z"
Kanału Angielskiego do Londynu. By się dostać na podrzędne stanowisko na tych małych
stateczkach kanałowych, często rezygnowali z dowództwa dużych oceanicznych statków
pasażerskich.
Po dostaniu się na długą listę kandydatów na pilota trzeba było niekiedy czekać wiele lat
tylko po to, by będąc już u szczytu listy, przekroczyć wiek trzydziestu pięciu lat i zostać z
niej skreślonym na zawsze, bez względu na ofiary i koszty poniesione na rzecz zostania
pilotem kanałowym do Londynu.
W wypadku zdania egzaminu i otrzymania licencji pilota można ją było jeszcze łatwiej
stracić w dorocznych komisjach zdrowia, w egzaminach styczniowych, jak również przy
najmniejszej skazie na opinii, nie mówiąc już o zawinionej awarii.
Podczas trzech pierwszych lat służby pilot otrzymywał ograniczoną pensję i miał prawo
pilotowania statków wyłącznie o zanurzeniu do czternastu stóp. Po trzech latach służby i
zdaniu egzaminu pilot stawał się pełnowartościowym pilotem kanałowym, ale i wtedy nie
kończyły się trudności. Ze względu na to, by nie pełnili służby zbyt przemęczeni, dzielono
ich na takich, którzy tylko wprowadzają statki na Tamizę, i na takich, którzy je
wyprowadzają. Do miejsca pracy musieli się dostawać na koszt własny. Jeden z kutrów,
mający na pokładzie pilotów dla statków idących z Kanału Angielskiego, krążył przy Dover
lub Dungeness, drugi kuter pilotowy - koło statku latarniowego "Sunk". Ten zaopatrywał w
pilotów statki idące z Morza Północnego.
Oba te kutry pilotowe słynęły z tego, że ostatnie chroniły się przed sztormem. Ambicją ich
było zaopatrzyć w pilota każdy statek podczas najgorszej pogody, jak również odebrać ze
statku pilota, który go wyprowadził z Tamizy. Jeśli kiedyś nie udało się tego dokonać, ko-
mentowano ten fakt przez długie lata. Jedno nieodebranie ze statku pilota zagnało go aż do
Nowego Jorku, gdzie stał się pastwą reporterów, dziennikarzy i filmu.
Dostanie się z kutra pilotowego na statek odbywało się za pomocą łodzi wiosłowej. Podczas
sztormowej pogody fSłoga łodzi musiała wykazać znajomość najwyższej techniki
manewrowania taką łupiną na dużej fali.
Do tego właśnie statku latarniowego "Sunk" z zamiarem dostania pilota zbliżał się
parowiec, którego trzy doby nękała mgła. Na jego mostku z westchnieniem ulgi
zidentyfikowano fog signal, mgłowy sygnał, latarniowca "Sunk". Nagle mgła się urwała.
Ściana rngły widoczna jeszcze była nad rufą statku, gdy z mostku widać było dokładnie
błyski latarni "Sunk" i światła kutra pilotowego.
Kapitan kazał zapalić bluelight, niebieskie światło, którym wzywano pilota. Jasnobłęfcitny
płomień oświetlił całą burtę i znużonego trzy-dobowym czuwaniem kapitana. Trzy doby
tkwił w swym płaszczu nieprzemakalnym i długich gumowych butach, pozwalając sobie
tylko na czterogodzinne drzemki podczas wacht starszego oficera, gotowy do wyjścia na
mostek w ciągu jednej sekundy w wypadku usłyszenia sygnału mgłowego innego statku w
pobliżu kursu. Kapitan z wysiłkiem unosił ciężkie ze znużenia i nabrzmiałe powieki.
W świetle "słońc" wywieszonych za burtę widać było dobijającą do statku łódź wiosłową z
pilotem. Za chwilę pilot wolno wspiął się po sztormtrapie na burtę. Na lince spuszczonej do
łodzi jeden z marynarzy wyciągnął czarny, nieodzowny sakwojaż pilota. Na tej samej lince
spuścił do łodzi rytualnie ofiarowywaną przez kapitana butelkę koniaku dla wioślarzy. W
chwili gdy pilot wszedł na pokład, zgaszono "słońca" i znikł obraz łodzi z wioślarzami.
Pilot w asyście oficera wszedł na mostek, gdzie czekał go, jak widocznego znaku
odpoczynku, kapitan. Ożywiony tą myślą i pragnący uzyskać pełną aprobatę pilota oraz
zrozumienie dla swego zmęczenia, zatrudnił w swej głowie niemniej zmęczonych od niego
tłumaczy. W wyniku ich połączonych wysiłków pilot usłyszał od kapitana
nowinę tej treści: - Ju si pajlot, aj fog try dej s. Rozumiesz, pilocie, ja
przez trzy dni byłem mgłą.
Pilot był pełen zrozumienia dla wyczerpania kapitana i powiedział, że w zupełności go
rozumie i że należy mu się za to bezwzględnie odpoczynek. Pilot podszedł do sternika,
podał mu kurs i jednocześnie podał rozkaz do maszyn "CAŁA NAPRZÓD". Kapitan zniknął
za drzwiami swej kabiny. Na mostku został oficer, radosny świadek zdobycia przez
kapitana nowej baretki orderu "UŚMIECHNIJ SIĘ" w trzydniowej walce z mgłą i prądami,
zakończonej koło statku latarniowego "Sunk" wskazującego statkom drogę do Londynu
pomiędzy mieliznami.
*
Tymczasem kapitan ogolił się, wykąpał i pierwszy raz od trzech dni spożył spokojnie
posiłek. Nareszcie wyciągnął się w koi i zamknął zmęczone powieki, ale tylko po to, by je
jeszcze szybciej otworzyć pod naporem myśli o sprawach, które jedynie mgła mogła
pogrążyć w zapomnieniu. Do mgły nawigatorzy zaprawiają się od swej pierwszej podróży
na statku szkolnym, ale do tej drugiej sprawy zaczynają się przyzwyczajać, i to
bezskutecznie, dopiero po zostaniu kapitanem. Tą sprawą w równym stopniu co mgła
spędzającą sen z powiek, są STOWAWAYS, po polsku tak zwani PASAŻEROWIE NA
GAPĘ.
Statek, na którym teraz był kapitanem, cieszył się wyjątkową sympatią tego gatunku
pasażerów. Kapitan dzielił ich na trzy kategorie: Na tych, którzy skorzystali z podróży na
tym statku i nigdy się o nich nie dowiedział i nie dowie. Na tych, których wykryto w czasie
podróży, lub którzy sami wskutek złych warunków wyszli z ukrycia przed końcem podróży.
Trzeba ich było zamykać, pilnować, karmić, przedstawiać co dzień władzom podczas
postoju i biada jeśli taki zbiegłby ze statku w porcie, statek płaciłby za to duże kary. Trzeci
gatunek, to byli ci, których schwytano w Anglii i odstawiono na statek.
Stowaways zajmują w Anglii wiele szpalt dzienników. Większość ludzi w tym kraju potrafi
opowiedzieć o nich zarówno wesołe, jak i mrożące krew w żyłach historie.
Od Medy datuje się historia stowaways?
Na to pytanie kapitanowie, którzy już kilka razy mieli pasażerów na gapę, odpowiadają
zgodnie:
- Noe musiał ich już mieć na swej Arce.
Kapitan z otwartymi oczami rozpamiętywał znane sobie historie o pasażerach na gapę.
Głośny był wypadek z sierżantem wojsk lądowych, który nie mając siły rozstać się ze swą
przyjaciółką w Londynie, włożył ją do worka, wniósł na statek jako swój bagaż podręczny
do codziennego użytku i umieścił w rezerwowej kabinie. Niczym nie zmącona sielanka
trwała od Gravesend na Tamizie do Kanału Pa-namskiego.
Czterdziestokilkoletnia dama angielska potrafiła przewieźć w swej kabinie pięknego
Włocha zamiast swej dwunastoletniej córeczki, wpisanej do jej dowodu osobistego.
Sielanka została brutalnie przerwana zazdrością damy - zdradzona przez lekkoducha
wydała go nie bacząc na rozgłos, jakiego ta sprawa nabierze.
Niemniej głośna była sprawa dziewiętnastoletniej Angielki, która zakochała się w palaczu
Szwedzie i odbyła podróż na jego statku zakopana w węglu przeznaczonym do kotłowni
okrętowej.
Wiek nie wydawał się odgrywać rola w pobudkach uczuciowych skłaniających do podróży
na gapę. Siedemdziesięcioczteroletni stowa-way ukryty w łodzi ratunkowej pasażerskiego
statku idącego z Anglii
do Nowego Jorku po sześciu dniach podróży nie wytrzymał ścisłej diety i wyszedł z ukrycia.
Stwierdzono, że gdyby jeszcze jedną dobę spędził w łodzi, umarłby z wycieńczenia.
Wyruszył w tę podróż po otrzymaniu depeszy od starszego brata w Nowym Jorku, który
zawiadamiał, że jeśli młodszy brat chce go jeszcze zastać przy życiu, musi natychmiast
przyjechać. W pośpiechu kochający brat zapomniał wyrobić sobie dowód osobisty, wobec
czego musiał wrócić do Anglii. Stowaways bez dowodów mogą się okazać jednym z
najbardziej kosztownych gatunków pasażerów na gapę. Swego czasu znane było imię
Abukara Amada, Murzyna, który jako stowaway bez dokumentów "* trzy lata spądził na
włoskim statku "Olimpia".
Do makabrycznego gatunku należą stowaways chowający się- w Komorze kotwicznej. Cały
świat dowiaduje się o nich w momencie rzucenia kotwicy, której łańcuch porywa ciała
siedzących na nim stoioo-ways, rozszarpując je na części, i wyciąga za sobą na pokład koło
windy kotwicznej.
Głośno było w Anglii o chłopcach, którzy ukryli sią w łodzi ra-> tunkowej statku
pasażerskiego idącego zimą do Kanady. Wyszli z niej z odmrożonymi palcami u nóg. W
rezultacie młodocianym amatorom przygód musiano amputować stopy.
Inny chłopiec schował się w kominie dużego parowca uważając go za dekorację. Wyjęto go
z niego prawie uwędzonego.
Pewien steward ze statku wożącego mrożone mięso w chłodniach schował w drodze po
ładunek swych czterech przyjaciół w pustej chłodni. Mechanik okrętowy, chcąc w czasie
podróży sprawdzić działanie aparatury chłodniczej, uruchomił ją i zamroził czterech ludzi
na śmierć.
Kapitan, pomimo że posiadał na statku komin, windę kotwiczną i chłodnię, nie miał
jeszcze pasażerów na gapę tak makabrycznych, ale za to było ich zawsze kilku naraz. W
każdej z dotychczasowych podróży pilot, wchodząc na mostek, dowiadywał się przede
wszystkim o ilości posiadanych w tej chwili przez niego stowaways i wyrażał słowa
współczucia z powodu kłopotów, jakie w związku z nimi czekają
kapitana.
W tej podróży kapitan miał ich pięciu zamkniętych, ale z powodu mgły zapomniał
powiedzieć o nich pilotowi. Wszystkie stosowane przed podróżą przeszukiwania statku nie
dawały żadnego rezultatu. Stowa-ways byli bardziej przebiegli niż załoga i oficerowie.
Zmęczenie trzydobową mgłą szybko wzięło górę nad myślami o pięciu stowaways i kapitan
zasnął.
*
W ćhwiM gdy go budzono na zmianę pilotów, kapitanowi wydawałc sią, że te pięćdziesiąt
cztery mile do Gravesend przebył statek w przeciągu jednej minuty. Zmieniali się piloci.
Schodził kanałowy - przy-
chodził rzeczny. Rzecznymi pilotami byli przeważnie dawni kapitanowie holowników,
które pomagały statkom wciskać się do zakamarków londyńskich doków. Kapitan lubił ten
odcinek drogi od Gravesend do London Bridge. Poznał już był wszystkie miejscowości
nadbrzeżne i jeśli miał w podróży jakiegoś znacznego pasażera,tak zwaną persona grata,
wówczas z zadowoleniem opowiadał usłyszane od pilotów historie mijanych miejscowości.
Lubił rozwodzić się nad kościółkiem w Grayesend. W kościółku tym była jakoby
pochowana "księżniczka" indiańska Pooahontas. Uratowała ona - jak głosiła wieść - życie
angielskiemu kapitanowi, który w końcu szesnastego stulecia wtargnął na terytorium jej
ojca. Awanturnik ten już miał stracić głowę poS miażdżącym ciosem maczugi, gdy
nadbiegła Pocahontas, objęła jego głowę i w ten sposób uratowała wojowniczego 'kapitana
od śmierci. Cały szczep czerwonoskórych za przykładem córki wodza przyjął
chrześcijaństwo. Pocahontas wyszła za mąż za białego. "Żona prezydenta Stanów
Zjednoczonych, Wilsona, pochodziła w prostej linii od syna księżniczki Pocahontas..." -
kończył swe opowiadanie kapitan.
Nie dochodząc do Isle of Dogs - Wyspy Psów - widać było nad brzegiem rzeki wyrównane
szeregi różnokolorowych pław. Kapitan powtarzał usłyszane od pilotów zdanie, że "w tym
miejscu ze złych pław robią dobre pławy". Wyspa Psów jest wnętrzem litery "U", którą w
tym miejscu tworzy Tamiza. Wśród bujnej zieleni jej prawego brzegu, przy samej
podstawie litery "U" widać dwie kopuły obserwatorium. To między nimi przechodzi po
ziemi słynny południk Green-wich, inaczej zwany zerowym.
Na wszystkich statkach, podczas mijania tego miejsca w dnie pogodne - jeśli na statku
znajduje się kandydat na nawigatora po raz pierwszy tędy przechodzący - starsi
nawigatorzy pokazują mu refleks tego południka w postaci zielonej smugi na niebie.
Młodzi nawigatorzy, mając jednak wzrok słabiej wyrobiony od starszych, doświadczonych,
nie mogą nigdy go dojrzeć, podobnie jak wielu ludzi nie dostrzega na mundurach
kapitanów baretek orderu "UŚMIECHNIJ SIĘ".
Dalej, w górę rzeki widać Deptford, gdzie Henryk VIII kazał zbudować w roku 1513
magazyn zaopatrzeniowy dla marynarki. Król ten niezmiernie wraził się w pamięć kapitana
podczas zwiedzania gabinetów okropności w gabinecie figur woskowych Madame Tussaud
w Londynie. Henryk VIII bezsprzecznie był jej faworytem - z powodu kłopotów, jakie miał
z żonami. Dwom z nich, gdy ich twarze przestały mu się podobać, kazał po prostu odrąbać
głowy: system popularny w Anglii. Kapitan twierdził, że w średniowieczu Anglicy szybciej
tracili głowy, niż zdążyli nawet o tym pomyśleć. Niedaleko Deptford widać było
miejscowość Yard, gdzie córka Henryka VIII, Królowa Dziewica Elżbieta Pierwsza,
odwiedziła okręt "Golden Hind", którego kapitan Sir Francis Drakę opłynął świat dookoła.
Od tego miejsca załoga pokładowa na statku wychodziła na stacje manewrowe. Statek
przechodził przez gościnnie otwarte podwoje pięknego mostu Tower Bridge i sta\vał na
swym zwykłym miejscu nie • dochodząc do London Bridge.
*
W trzecim rejsie, po słynnej już trzydobowej mgle, znów ukazało się światło statku
latarniowego "Sunk" i światło kutra pilotowego. Błękitny płomień wezwał pilota. Zimne,
mokre powietrze gnane silnym wiatrem przenikało przez najgrubsze swetry i
nieprzemakalne płaszcze. Pilot grubo ubrany wspinał się z trudnością po wilgotnym
sztormtrapie. Potem wolno wchodził na mostek, na którym powitało go smutne "Halo p a j
l o t" kapitana i jeszcze smutniejsza wiadomość: "J u si pajlot, aj hef try STOWAWAYS".
(Rozumiesz, pilocie, ja mam trzech pasażerów na gapę.) Zamiast jednak odpowiedzi pełnej
wyrazów zrozumienia i współczucia, pilot oparł się o nadbudówkę, a potem osunął się
nagle na pokład. Oficer służbowy szybko sprowadził lekarza okrętowego. Pilot nie żył.
Zasygnalizowano o wypadku na kuter pilotowy, prosząc o drugiego pilota. Statek ruszył w
długą podróż w górę rzeki. O brzasku podniesiono banderę, spuszczając ją natychmiast do
pół drzewca na znak żałoby. Po raz ostatni PILOT KANAŁOWY DO LONDYNU mijał swój
szlak z niewidzialną dla wielu ludzi własną banderą powiewającą tuż nad spuszczoną do
pół drzewca banderą statku, który miał pilotować.
*
Kapitan został oficjalnie zaproszony, wraz z przedstawicielami załogi, na uroczysty pogrzeb
pilota. W zaproszeniu i we wszystkich rozmowach o zmarłym pilocie przewijało się wciąż
jedno i to samo zdanie: YOUNGER BRETHREN OF TRINITY HOUSE (młodszy braciszek
Domu Trójcy).
TRINITY HOUSE, TRINITY HOUSE - kapitan słysząc ciągle te słowa, przyszedł do
przekonania, że bardzo niewiele wie, co kryje za sobą to tajemnicze TRINITY HOUSE.
Pamiętał, że pilotów egzaminuje TRINITY HOUSE, że pławy nad brzegiem Tamizy
reperuje TRINITY HOUSE i że widział kiedyś na statku latarniowym podniesioną flagę,
która go zdziwiła z powodu umieszczonych na niej symetrycznie pomiędzy ramionami
krzyża świętego Jerzego czterech żaglowców trzymasztowych zwróconych w lewo.
Skąpe wiadomości o TRINITY HOUSE i pogrzeb, w .którym miał wziąć udział, tak
zaniepokoiły kapitana, że poprosił jednego z urzędników agenta o dostarczenie bardziej
szczegółowych danych dotyczących tajemniczego TRINITY HOUSE. Wieczorem, siedząc
przy biur-
ku w kabinie, zagłębił się w nieznaną mu zupełnie historię bractwa, którego młodszym
braciszkiem był zmarły pilot. W swoisty sposób usiłował zapamiętać to, o czym czytał, w
obawie przed ewentualną kompromitacją podczas udziału w pogrzebie z powodu
nieznajomości historii i przełożonych bractwa.
Kapitanowi, pilnie tłumaczącemu to co czytał, wydawało się, że widzi jak na dłoni
braciszków w habitach z tonsurami na podstrzy-żonych głowach, jak pod dowództwem
Abbota z Aberbroth wybiegają z klasztoru, by przeszkodzić biedakom w zbieraniu manny z
nieba w postaci licznych okrętów wypełnionych dobrem doczesnym, rozbitych o skały lub
osiadłych na mieliznach wskutek sztormów. Po zebraniu kilku ziarnek takiej manny ludzie
ubodzy stawali się majętnymi.
To znów widział braciszków, jak pieczołowicie i starannie podtrzymują ogień w żelaznych
koszach umieszczonych- na słupach, pozostawionych przez Rzymian, wskazując drogę
okrętom na niebezpiecznych, pełnych mielizn i prądów wodach. Opiekunem tych dobrych
mnichów zrzeszonych już w GUILD OF TRINITY (Bractwo Trójcy) miał być arcybiskup
Canterbury Stephen Langton żyjący na przełomie dwunastego i trzynastego wieku.
Wizje te jednak zatarły silniejsze obrazy, walk króla Alfreda Wielkiego z nie ochrzczonymi
Normanami i Dunami. Do walk tych miał król Alfred zjednoczyć marynarzy w potężną
instytucję i obsadzić nimi statki zbudowane według swego projektu. Marynarze ci
pomagali królowi bić i chrzcić nieprzyjaciół. Niektórzy chcą już w tej instytucji widzieć
kolebkę nie tylko Trinity House, lecz marynarki angielskiej. Pierwszą jednak datą
'historyczną bractwa jest dzień 20 maja 1514 roku, w którym to dniu aktem w Westminster
król Henryk VIII zatwierdził jako siedzibę bractwa Deptford i tytuł jej pierwszego mistrza:
MASTER OF GUILD OF HOL Y TRINITY. Został nim Sir Tho-mas Spert, kapitan okrętów
"Mary Rosę" i "Henry Grace a Dieu"; miał się też znać dobrze na budowie okrętów.
Henryk VIII, pomimo że w wojnie z papieżem o swe żony rozwiązał klasztory i
skonfiskował ich dobra, pozostawił bractwu jego religijną nazwę GUILD OF HOLY
TRINITY (Bractwo Świętej Trójcy), nadając mu jednocześnie prawa kształcenia pilotów,
nadawania dyplomów kapitanów, utrzymywania znaków nawigacyjnych i latarń morskich.
Dziewięcioletni następca Henryka VIII, jego syn Edward VI, ulegając doradcom zmienił
nazwę pierwotną bractwa na TRINITY HOUSE. Nie zahamowało to działalności i pracy
bractwa; w siedemdziesiąt lat od nadania im praw przez Henryka VIII potrafili w ciężkiej
dla Anglii potrzebie obsadzić swymi ludźmi trzydzieści dwa statki i, wspólnie z szalejącym
sztormem, przyczynić się do walnego zwycięstwa nad Niezwyciężoną Armadą Hiszpańską
w roku 1588. Rozentuzjazmowana tym zwycięstwem Królowa Dziewica, przyznała bractwu
prawo za-
opatrywania wJDalast żaglowców wychodzących bez ładunku z Tamizy. Otrzymane z tego
dochody miały być przeznaczone na pomoc dla starych lub niezdolnych już do służby
marynarzy.
Ten wspaniały rozwój TRINITY HOUSE został zahamowany przez Cromwella.
Rozgniewany na bractwo za to, że nie chciało mu dać kapitanów na okręty, którymi
zamierzał przeprowadzić blokadę Irlandii (1649), odebrał mu wszystkie nadane dotychczas
przywileje. Na szczęście dla bractwa restauracja monarchii w osobie Karola II przywróciła
mu nie tylko dawne przywileje, lecz powierzyła jego pieczy jeszcze więcej spraw morskich.
W tym okresie na czele bractwa stał MASTER, czterech WARDENS (strażników), ośmiu
ASSISTANTS (asystentów) i osiemnastu ELDER BRETHREN (starszych braciszków).
Bractwo otrzymało wyłączne prawo ustawiania świateł i znaków nawigacyjnych*
Dotychczas prawo to posiadali rozmaici ludzie, troszczący się wyłącznie o pilne pobieranie
opłat za korzystanie z ich świateł, nie dbając zupełnie o same światła, które były ledwie
widoczne. Towarzystwo zajmowało się kształceniem pilotów, kapitanów, nawigatorów na
okręty hydrograficzne, posiadało najbardziej wykwalifikowanych inżynierów morskich,
projektujących i budujących porty, nabrzeża, okręty, stocznie oraz magazyny
zaopatrzeniowe. Sprawowało kontrolę nad stanem okrętów, nie zaniedbując jednocześnie
bardzo wydatnej opieki nad chorymi i starymi marynarzami. Potrafiło wpłynąć na zarząd
Wschodnioindyjskiej Kompanii Okrętowej, aby płacił renty inwalidzkie i wdowie
marynarzom swej kompanii.
W roku 1680 TRINITY HOUSE zbudowało pierwszą latarnię mors-ską na wyspie Scilly. W
roku 1797, podczas buntu marynarzy na okrętach wojennych zakotwiczonych w pobliżu
Norę przy ujściu Tamizy, potrafiło obronić Londyn przed napadem zbuntowanych,
zdejmując szybko wszystkie znaki nawigacyjne na Tamizie. Jak wynikało z czytanej przez
kapitana kroniki TRINITY HOUSE, bractwo chlubiło się najwięcej swą siłą moralną, która
potrafiła oprzeć się strasznej korupcji szalejącej w Anglii w siedemnastym wieku. Pobory
braciszków były symboliczne, kara pieniężna za przewinienie trzykrotnie większa niż
roczne pobory. Za drugie wykroczenie usuwano z bractwa. Wszystko wynagradzał zaszczyt
należenia do TRINITY HOUSE. W tym samym roku 1797, gdy zuchwali piraci Algierii
dotarli do Kanału Angielskiego, braciszkowie wystawili przeciwko nim dziesięć okrętów,
które przywołały ich do porządku. Do dawniejszych obowiązków dołączyła się konieczność
opieki nad głębokościami Tamizy, w miarę jak statki miały coraz większe zanurzenie. W
okresie planowanej inwazji na Anglię przez Napoleona bractwo obsadziło swymi ludźmi
wszystkie bezczynnie stojące okręty wojenne i utworzyło gotową do walki flotę pod
dowództwem starszych braciszków. Z biegiem lat do jednego z największych zaszczytów w
Anglii należało zostanie MASTER OF TRINITY HOUSE. W roku 1837 został nim wybrany
książę Wellington, słynny zwycięzca spod Waterloo; godność tę piastował aż do swej
śmierci. Po nim zajmował to stanowisko książę Edynburga, drugi syn królowej Wiktorii, a
po księciu Edynburga - książę Walii, który wstąpił na tron jako Edward VII i zawsze był
niesłychanie dumny z tego, że został wybrany na starszego braciszka TRINITY HOUSE.
Czytającemu to kapitanowi zimny pot zrosił czoło w chwili, gdy zdał sobie sprawę, w jakiej
uroczystości jutro będzie brał udział i z kim. Kiedy zaś przeczytał, iż obecnie panujący w
Anglii król Jerzy V nosił tytuł MASTER OF TRINITY HOUSE do momentu swego
wstąpienia na tron, wstał z wrażenia i przeszedł się po kabinie.
Po chwili czytał i tłumaczył sobie dalej. Obecny MASTER OF TRINITY HOUSE, Duke of
Connaught - "wujaszek obecnego króla" przemknęło przez głowę przerażanego kapitana -
dwanaście lat piastował przedtem godność starszego braciszka. Król Jerzy V po wstąpieniu
na tron nadał jeszcze większe przywileje starszym braciszkom, przyznając im tytuł
KAPITANA i prawo zajmowania podczas wszystkich uroczystości miejsca tuż po kapitanie
Royal Nawy (Marynarki Wojennej). Jak wynikało z tego, co czytał, ty tul. w marynarce
handlowej był tytułem czysto kurtuazyjnym. Obecny MASTER OF TRINITY HOUSE nie
pobiera pensjii - jego zastępca DEPUTY MASTER otrzymuje dziesięć funtów rocznie.
Pomaga mu dziewięciu starszych braciszków, wybieranych z grona młodszych, których jest
około trzystu. I oto jeden z nich był tym pilotem, którego pogrzeb jutro ma się odbyć.
Każdy młodszy braciszek musiał być kapitanem marynarka handlowej lub oo najmniej
mieć rangę LIEUTENANT COMMANDER •w Royal Nawy. Oprócz zwykłych starszych
braciszków są STARSI BRACISZKOWIE HONOROWI, którzy zajmują najwyższe
stanowiska państwowe. Starszym braciszkiem jest Prime Minister (premier) - jest nim
również PIERWSZY LORD ADMIRALICJI. Kapitan chusteczką otarł pot z czoła i czytał
dalej. W każdej dziedzinie życia w Anglii mającej styczność z morzem, w której konieczne
jest naj-głębsze zrozumienie spraw morskich, oparte o wiedzę połączoną z długoletnim
doświadczeniem, wszędzie najbardziej ważki, a nawet decydujący głos mają braciszkowie
TRINITY HOUSE. W charakterze Nautical Assessors (nawigacyjnych doradców) służą
swym doświadczeniem w Izbie Lordów lub Admiralicji, w Sądzie Najwyżsizym, w
szkolnictwie morskim, w budownictwie okrętowym i w każdej innej dziedzinie mającej
związek z morzem.
Kapitan przestał czytać, wstał i wyszedł z kabiny, by ochłonąć z wrażenia. Dzień jutrzejszy
wydał mu się najbardziej trudny do przeżycia.
Składanie kondolencji wdowie w obecności MISTRZA TRINITY HOUSE, a może i samego
króla, w obecności starszych i młodszych braciszków, wydawało mu się ponad siły.
Po krótkiej przechadzce po pokładzie wrócił do kabiny i przygotował możliwie najkrótszą
mowę kondolencyjną. Rozbierając się do
snu powtarzał ją zupełnie tak samo, jak za lat dziecinnych powtarzał wierszyk zadany na
jutro do szkoły. Ułożył się w koi i ze słowami kondolencji na ustach, ze smutnym wyrazem
twarzy zasnął bardzo zmartwiony.
*
Następnego dnia, przy pomocy czarnych limuzyn i agenta, kapitan z trzema
przedstawicielami załogi znalazł się na placu ceremonii.
Po raz pierwszy zobaczył paradne mundury starszych braciszków TRINITY HOUSE.
Przepychem i dostojeństwem przewyższały wszystkie dotychczas przez niego widziane.
Wydało się naraz kapitanowi, że ma przed sobą zebranych dawnych mistrzów bractwa.
Przeraził się. Przypomniał mu się gabinet okropności Madame Tussaud, nad którym
widniał napis: TYLKO DLA LUDZI O SILNYCH NERWACH.
Wdowa w czerni stała w otoczeniu tak wspaniałym, że kapitan nie miał już wątpliwości, że
ma przed sobą zbiórkę królów, którzy kiedyś byli mistrzami TRINITY HOUSE. Zgodnie z
otrzymanymi instrukcjami, na dany znak, kapitan zaczął zbliżać się do wdowy. Szedł, jak
mu się wydawało, majestatycznie, na czele trzech reprezentantów załogi: marynarzy,
palaczy i stewardów. Idąc, powtarzał sobie w myśli przemówienie kondolencyjne i formułę
przedstawienia reprezentacji: marynarzy - SAILORS, palaczy - FIREMEN, stewardów -
STEWARDS. Stanął wreszcie u kresu wędrówki, przed wyniosłą postacią w czerni.
Wygłosił na pamięć wykutą formułę kondolencyjną, potem odstąpił pół kroku, odsłaniając
trzech delegatów i wskazując wytwornym ruchem lewej ręki każdego z osobna, mówił jak
można najgłośniej i najdobitniej:
- Dys is reprezentatif of SAILORS. Ten jest przedstawicielem marynarzy.
Dys is reprezentatif of FAJERMAN. Ten jest przedstawicielem palaczy.
And dys is reprezentatif of STOWAWAYS. A ten jest przedstawicielem pasażerów na gapę.
Zaledwie wymówił to ostatnie słowo, zobaczył, że twarz wdowy przybiera coraz weselszy
wyraz. Podobny uśmiech zauważył na twarzach "wszystkich królów". Uśmiech ten w
iniiczym nie przypominał angielskiego KEEP SMILING (zdobądź się na uśmiech w trudnej
chwili). Kapitan wyraźnie widział, że była to z trudem hamowana wesołość. Naraz
uprzytomnił sobie, że zamiast powiedzieć: "Representa-tive of STEWARDS", powiedział:
"Representative of STOWAWAYS".
Był to niechybnie pierwszy wypadek w Anglii, że na oficjalnej uroczystości pogrzebowej
jednego ze "strażników czystości przepisów morskich", za jakich się uważają braciszkowie
TRINITY HOUSE
i w obecności innych braciszków piastujących najwyższe stanowiska państwowe -
zaproszony na tę uroczystość kapitan obcego statku przedstawił im oficjalnie
reprezentanta wszystkich pasażerów na gapę, których przywiózł do Anglii.
Podczas gdy wdowa z "królami" walczyła z ogarniającą ich wesołością, trzej reprezentanci
załogi zauważyli na piersi kapitana nową baretkę WIELKIEGO ORDERU "UŚMIECHNIJ
SIĘ" - PIERWSZEJ KLASY.
TRZY LISTY
PRISON MUNCIPAL
GENT Gandawa, 1. 7. br.
Szanowna Pani (a chciałbym zacząć od: Miła Pani Kasieńko)!
Siedzę w więzieniu. Czas mi się dłuży. Za kratami wąska smuga nieba. Udało mi się dostać
więzienny blankiet papieru pocztowego i usiłuję na nim napisać kilka słów do Pani.
Wybaczy Pani, że piszę do Niej z więzienia na więziennym papierze.
Nieprzyjemna sprawa. Opór policji z finką w ręku. Obawiam się, że może Pani nie wie, co
to "finka"?
Po prostu nóż z Finlandii, coś w rodzaju małego sztyletu ładnie wygiętego. Rękojeść z
drzewa, jak mi się zdaje, z karłowatej brzozy. Podobno Finowie, rozstrzygając pomiędzy
sobą sprawy honorowe, umawiają się, ile centymetrów ostrza tego noża mają prawo
zatopić w swych ciałach. Im dłuższa część ostrza może być wbita w przeciwnika, tym
bardziej godny szacunku jest pojedynek. Nie biorę odpowiedzialności za prawdziwość tej
informacji, ale bardzo pasuje do posiadanej przez każdego z nas finki. Myślę, że w
Gandawie nie znają się na tym zupełnie.
Siedzę i czekam na rozprawę rozmyślając, jakiej kary żądać będzie oskarżyciel - lata
siedzenia czy tylko grzywna?
Przepraszam, że tak bezładnie przeskakuję z tematu na temat. Niebo za kratami wcale nie
jest niebieskie. Jest deszczowo.
Te smugi deszczu przypominają mi dzień, a raczej wieczór, w którym Panią poznałem. Pani
zapewne nie pamięta.
Staliśmy w Kopenhadze. Nasz transatlantyk był przycumowany do nabrzeża. Tego
wieczoru byłem oficerem służbowym. Nawet nie padało - ale lało. Gdy obchodziłem
wieczorem statek, koło baru na rufie zatrzymał mnie poseł Moczulski, prosząc bym
zechciał chociaż przez pół godziny zabawić jego sześć "córeczek", które nudzą się bardzo w
barze.
•- Właśnie wychodziliśmy do "Tivoli" i deszcz, deszcz, jaki chyba tylko Noe oglądał,
zatrzymał mnie z córkami na statku - tłumaczył mi poseł.
Weszliśmy do baru. Córki nie były podobne ani do siebie nawzajem, ani do ojca, ale
pomysł był dobry.
- Moczulskie: Kasia, Nelli, Lucynka, Zosia, Irenka i Janka - jednym tchem powiedział
wówczas szc-zęśliwy "ojciec".
Co do imion córek - to też nie bardzo byłem pewny, czy je wszystkie bezbłędnie zapamiętał.
Poseł tłumaczył, że trudno mu dać samemu radę z sześcioma córkami. Zanim je zebrał -
deszcz uwięził wszystkie z nim razem w tym barze.
Ojciec-poseł był z Pani najdumniejszy. "Najmłodsza, ale najwyższa, ma prześliczny
uśmiech. Kasieńka mi się najlepiej udała."
Tak kolejno przedstawiał swe córki, wymieniając wyłącznie zalety każdej, które można było
natychmiast sprawdzić.
Byłem oszołomiony, ale nie na tyle, by nie rozumieć, że jestem dla Pań egzotycznym
stworzeniem przyprowadzonym przez dobrego ojca dla rozrywki, nieznanym gatunkiem -
coś pośredniego pomiędzy chłopcem okrętowym a wilkiem morskim.
Wszystko co mówiłem, było dla Pań nowością. "Bawienie" nie natrafiało na specjalne
trudności, należało mówić to, czego Panie tak na co dzień i wszędzie nie słyszą.
Bawiło Panie to, że podobnie jak Pań z ojcem jest siedem osób, tak nas z kapitanem jest
również siedmiu nawigatorów: kapitan i sześciu oficerów pokładowych, że nosimy na
rękawach kotwicę i nadzieję w sercu, a pierwsi nasi absolwenci nawigatorzy żyli tylko tą
nadzieją, że zostaną oficerami na nie istniejącym w naszej flocie statku.
Śpiewali wówczas: "Ja biedny marynarz nie mam nic swojego - prócz paru kotwiczek i
znaczka złotego".
Wprawiłem Panie w zachwyt mówiąc, że kapitan właściwie na tym statku jest zupełnie
niepotrzebny, ponieważ my za niego wszystko wykonujemy. On tylko rozkazuje, mówiąc
głośno to, czego każdy z nas nauczył się już w Szkole Morskiej na pamięć, a wszyscy moi
koledzy na statku, których Panie poznają, oświadczą, że to co każdy z nich w tej chwili na
statku robi, jest najważniejsze i że kapitan na pewno tego nie potrafi zrobić tak, jak ONI to
wykonują.
Gdy znajomość moja z ojcem Pań doszła do korkociągu, wprawiłem ojca-posła w zachwyt,
zdradzając że korkociąg na statku nazywa się lunetą, ponieważ służy do przybliżania i
rozjaśnia horyzonty.
Ojciec mówił, że Pani pisuje artykuły do "Bluszczu", że studiowała Pani we Francji i w
Niemczech. W miarę tego opowiadania bliskość Pani stawała się coraz dalsza. Podziwiałem
Pani dwa duże warkocze i dwa rzędy prześlicznych zębów i w ogóle wszystkiego po dwa.
Czy po dwie? Nie wiem, jak będzie prawidłowo. Ale wszystko bardzo ładne.
Wieczór ten wspólnie określiliśmy jako najweselszy ze wszystkich znanych nam dotychczas
na statku. Tak twierdził nawet ojciec-poseł.
A deszcz - jako najmilszy ze wszystkich deszczów, jakie nas w barze kiedykolwiek osadziły.
Przypomina sobie Pani ten przeskok morzem bez brzegów od Ska-gen do fiordów i tego
pasażera, który podczas tego przeskoku otrzymał depeszę z wiadomością, że przy wejściu
do fiordów ma się przesiąść na motorówkę, by się dostać jak najszybciej na ląd.
Pasażer ten miał na sobie długi płaszcz z tak zwanej, modnej wówczas, słoniowej skóry.
Musiał zejść po sztormtrapie, bo motorów-ka nagliła i nie mogliśmy postawić normalnego
trapu. Żeby zabezpieczyć pasażera przed spadnięciem do wody podczas schodzenia do
motorówki, oficer przepasał go liną, którą trzymał jeden ze sterników.
Dla wszystkich turystów było to czymś bardzo ciekawym i każdy chciał widzieć, jak temu
pasażerowi uda się podróż po drabince zrobionej z dwóch lin i umieszczonych pomiędzy
nimi deseczek stanowiących szczeble. Jakiś pan z radia stanął wówczas na burcie w pobliżu
niego i bardzo głośno relacjonował wszystkim, co się dzieje z bohaterem chwili.
- Proszę państwa - mówił - facet wyraźnie zbladł. Boi się okrutnie. Teraz oficer omotał go
sznurem. Marynarz wyrzucił przed nim cały szereg klawiszy na sznurku, po których ten
nieszczęśnik będzie musiał schodzić, raczej udawać tylko, że schodzi. Nie mam
wątpliwości, że będzie to z jego strony tylko udawanie, bo ze strachu jest żółtozielony. Po
prostu jest to wspaniały typ kameleona w ludzkiej postaci. Proszę państwa, podchodzi
teraz do burty. Usiłuje dać mi znak ręką, bym nie mówił, jak bardzo się boi. No, facet jest
nieprzytomny ze strachu, bo spojrzał właśnie w dół, ma pod sobą chyba kilkanaście
metrów pionowej ściany wprost do wody. Jest rzeczywiście bardzo wysoko, i jeszcze te
klawisze, które leżą na burcie i które będzie musiał liczyć swymi stopami. Teraz, proszę
państwa, zacisnął kurczowo palce na klawiszu na burcie i nie daje się namówić, by go
puścić. No, przy pomocy oficera puścił ten klawisz i teraz maszeruje po następnych. No,
tak jak już zapowiedziałem, na oślep przebiera po nich stopami, uderzając kilka razy po
tym samym klawiszu. Właściwie zmienił się w bezwładne ciało z wolna opuszczane na tym
sznurze przez marynarza na dół. Macha rękami i nogami. Ruchy są zupełnie bezładne,
powiedziałbym nieprzytomne. Twarzy jego nie widzę, więc nie mogę podać państwu tego
na pewno bardzo ciekawego jej wyrazu. Oficer kazał go prędzej opuścić, by skrócić jego
męki. No, już jest w motorówce. Jest to właściwie galaretowata masa drżąca ze strachu,
który zmienił się podczas tej podróży w przyzwyczajenie. Wciągnięto go do budy w
motorówce. No, niestety, proszę państwa, na tym kończę mój komunikat.
Pamiętam, jak ojciec z sześcioma córkami, podobnie jak i całe towarzystwo, ubawił się tą
przygodną audycją. Pasażer ten, jak się dowiedziałem, nie cieszył się sympatią na statku.
Udawał turystę, by
za tanie pieniądze dostać się do Norwegii wyłącznie w sprawach handlowych.
A potem - niezapomniana już nigdy podróż fiordami do Nord-kappu.
Obawiam się, że nudzę Panią tymi wspomnieniami, ale gdy człowiek siedzi sam w
więzieniu, czekając na sprawę i nie ma do kogo ust otworzyć, to nie można się dziwić, że
przychodzą mu na myśl chwile najmilsze i najweselsze.
Gdy za kręgiem polarnym "NASZE MOCZULSKIE" leżały na kształt kokonów, spowite w
koce na leżakach, myśleliśmy o Nich jak o najmilszej hodowli jedwabników i
wynajdywaliśmy setki powodów, by przyjść i zobaczyć w Ich oczach odbite śnieżne szczyty
lodowców iskrzące się w słońcu.
Zachwycona wówczas tymi widokami powiedziała Pani, że może powtórzyć słowa małego
Francuza, kilkuletniego malca, który wprawił Pamią w zdumienie swym powiedzeniem.
Malec leżał jak nowo narodzony w łódce unoszonej słabym prądem rzeczki, wśród kwiatów
wodnych i kwiatami okrytych brzegów. Wchłania"! w siebie promienie słońca, barwy
kwiatów i zwiastował Pani wielką nowinę: "C'est la nie".
A pamięta Pani podczas postoju na kotwicy w jednym z fiordów, na dalekiej już północy
oglądane na tle lodowca reny?
Zrobiła Pani wówczas zdjęcie Lapończyka z renem. Posiadam to zdjęcie z opisem na
odwrocie rozmowy podróżnika Anglika z bogatymi właścicielami stad renów/ Na pytanie
Lapończyków podróżnik ten nie bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć, by nie umniejszyć w
ich oczach majestatu jego królewskiej mości króla Anglii. Pytanie brzmiało: "Gdzie król
angielski przechowuje stada swych renów, gdy wyrusza na wojnę?"
A potem drugie przejście "Polonii" przez krąg polarny i ojciec Pani biorący udział w
uroczystościach z tym związanych jako Neptun. Pamiętam jego monolog sławiący
kapitana, pod którego dowództwem pierwszy polski statek już po raz drugi obchodzi tę
uroczystość. Byliśmy bardzo dumni z tego przemówienia, ponieważ trochę tej sławy
kapnęło i na nas, bez których przecież kapitan sam niczego nie do-kazał. Pieczołowicie
przechowuję gazetę okrętową z tej uroczystości z wierszami ojca-posła. N
Były to najjaśniejsze dnie, podczas których przez całą dobę można było oglądać w oczach
córek - słońce. Pomarańczowe słońce najładniej odbijało się w Pani oczach.
Za kratami niebo jest szare. Nie widać dzisiaj jego blasku, a Pani jest tak daleko.
Powrót z Nordkappu na fiordy. Znów za każdym zakrętem zaklęte postacie mnichów lub
rycerzy wiekami rzeźbione w skałach przez lodowce, aż naraz znikło to wszystko i nadszedł
ostatni wieczór. Bal kapitański.
Siedzieliśmy w nocy na pokładzie nad tym samym barem rufowym, w którym poznałem
Panią. Tańczono na rufowym pokładzie oświetlonym lampionami.
Woleliśmy wszyscy rozmawiać. Tańczyć nam oficerom na statku nie było wolno. Mieliśmy
sobie zawsze tyle do powiedzenia. Słychać było orkiestrę, słychać było słowa piosenki:
"Chłopcy czarni tak jak ja..." Przed nami znalazła się para szukająca ciemności i
odosobnienia, by zwierzyć sobie najbardziej niepotrzebujące świadków słowa.
Siedzieliśmy rzędem, naprzeciw nas stały dwa puste leżaki, które można było dostrzec
nawet w ciemności nad białym pokładem. Para opadła na nie. Zamilkliśmy. Gdy po
wyznaniach posypały się pocałunki, zrobiło się nam trochę nieprzyjemnie i mieliśmy już
zamiar chrząknięciem zahamować ciąg dalszy, gdy bardziej przytomna od niego ona
dojrzała nas w ciemności. Skoczyła, porywając go za sobą. Wówczas Nelli wpadła na
wspaniały pomysł, by przywiązać do siedzenia leżaków baloniki będące atrakcją tego
wieczoru.
Zaledwie zdążyliśmy myśl w czyn zamienić, a już nowa para zjawiła się przed nami.
Szczęśliwiec, z nią na rękach, opadł na przygotowany balonik, który eksplodował -
zabijając najżarliwsze myśli.
"Psia-krew" - zaklął nieszczęśliwiec. "Szczęście" wyrwało mu się z rąk. Gonił je tak, jak
gdyby pędził za swym własnym cieniem.
To było coś. Płakaliśmy i chcieliśmy wszyscy całować Nelli za genialny pomysł. Ludzie w
pewnych okolicznościach są do siebie bliźniaczo podobni. I tak aż do świtu, ^przed nami
siadała para za parą. Trzymaliśmy się wszyscy razem za ręce, by sobie dodać sił i nie
zdradzić swej obecności śmiechem. Trzeba było jednak się rozstać. Wśród tysięcy, które
odbyły z nami podróże, nikt nam tak nie przypadł do serca, jak właśnie sześć córek z Kasią
na czele. Proszę się nie dziwić, że właśnie w więzieniu przypominam sobie chwile spędzone
z Panią jako coś najbardziej radosnego w tym mrocznym oczekiwaniu na sprawę.
Ponieważ wszystkie Panie zostawiły nam swoje adresy, nie wątpię, że moi koledzy,
podobnie jak i ja, piszą do Pani.
Jeszcze raz przepraszam za więzienny papier, ale innego tutaj nie ma. Łączę wyrazy
szacunku i wdzięczności za tyle miłych chwil spędzonych w Pani towarzystwie podczas
wycieczki na Nordkapp.
K. B.
P.S. Gdyby Pani zechciała napisać do mnie, proszę adresować na s.s. "Polonia" Gdynia.
Warszawa, 13. 7. br. Szanowny Panie!
List Pana wstrząsnął mną do głębi. Rozumiem, czym to jest dla Pana z przestworzy oceanu
znaleźć się w więzieniu. Straszne.
Wierzę, że nie powodowało Panem zło, ale najważniejsze, by się Pan nie załamał nawet w
wypadku najbardziej surowego wyroku.
Jeśli listy moje będą mogły przynieść Panu ulgę w tym odosobnieniu, będę do Pana pisała
tak często, jak to będzie możliwe.
Wdzięczna jestem Panu za to, że w tak ciężkiej dla Niego chwili pamiętał Pan o mnie,
przygodnej znajomej, których tysiące przewijają się przez pokłady niezapomnianej dla
mnie "Polonii".
Pamiętam, jak wszystkie błogosławiłyśmy ten deszcz, dzięki któremu miałyśmy możność
poznać wszystkich Panów bardziej bezpośrednio, a nie tak z daleka przechodzących z
mostku do mesy lub na szalupach podczas przewożenia nas na ląd. Szczególnie wówczas
Panowie stawali się dla nas bardzo dalecy. W tej chwili jestem przybita tym, co się stało.
Nie znam szczegółów. Po zobaczeniu oceanu wydaje mi się, że Panowie, przebywając na
nim stale, nie mieszczą się w ciasnych ramach codziennego życia portowego i że to musiało
doprowadzić do nieporozumienia. Proszę, jeśli to będzie możliwe, napisać, co się z Panem
dzieje. Będę się starała w. imieniu nas wszystkich wywdzięczyć się Panu za tyle wesołych
opowiadań i wiadomości
0 fiordach, ludziach, ich życiu, a nade wszystko za tyle humoru, którego Panowie nam nie
skąpili, a którego nam wszyscy inni bardzo zazdrościli.
Listem swym przypomniał mi Pan tak żywo całą podróż, że wydaje mi się, że to wszystko
miało miejsce nie wczoraj, lecz przed chwilą.
Jeszcze raz pragnę zapewnić Pana o swej wielkiej dla Niego życzliwości i nic nie potrafi mi
ani na chwilę zaćmić uroku całej podróży. Proszę, by się Pan nie poddawał smutkowi i
rezygnacji.
Życzliwa Kasia
Nowy Jork, 31. 7. br. Miła Pani Kasieńko!
Otrzymany od Pani list z dnia 13. 7. br., podpisany "Kasia", ośmielił mnie do rozpoczęcia w
ten sposób mego listu. Przykro mi, że stałem się przyczyną miłego dla mnie Pani smutku
1 niepokoju, a wszystko to z tego powodu, że jeszcze jako tako potrafię porozumieć się w
języku francuskim.
Staliśmy z nową wycieczką turystyczną w Gandawie, ale niestety już bez sześciu uroczych
córek i ich miłego ojca. Miałem dzień wolny od służby i naturalnie wybór padł na mnie,
akurat gdy projektowałem sobie wypad do Brukseli i wszystko już miałem umówione z
kierownikiem wycieczki, który zarezerwował dla mnie jeszcze miejsce w autokarze. Byłem
"nieutulony w żalu", że właśnie mnie przy-
padła ta cała sprawa. Gdybym nie znał tego języka, fobym sobie ppr"' jechał na wycieczkę.
W programie były dwie galerie obrazów ł cała Bruksela. Pomimo że już w niej byłem, tym
bardziej chciałem ją jeszcze raz zobaczyć i odświeżyć wspomnienia. Sądzę, że rozumie
mnie Pani, iż miałem prawo być rozżalony. W tym stanie trafiłem do jednego z
najstarszych i najbardziej słynnych więzień na świecie. Słynne jest ze swych studiów nad
wyznaczaniem kary więźniom w sposób indywidualny. Głowiłem się tylko nad tym, czy
żeby ulżyć, czy dokuczyć, czy też żeby wyleczyć z przestępczości.
I znów Panią nudzę tymi więziennymi sprawami, w które - ]ak Pani widzi - trafiłem wbrew
swym zamiarom.
W momencie gdy już ubrany wybierałem się na wycieczkę, zostałem wezwany do kapitana.
Kapitan, jak zwykle przez swe zaciśnięte zęby, przypomniał, że dostatecznie znam język
francuski i w jego zastępstwie pójdę na rozprawę do więzienia, gdzie zatrzymano do czasu
rozprawy naszego pomocnika kucharza. Leonek z nożem fińskim w ręku stawił opór policji
w nocnym lokalu, do którego zaprowadzili go przygodni znajomi.
Pomimo że wysłanie mnie tam było widomą oznaką troski kapitana o załogę, wcale to nie
zmniejszyło mego rozgoryczenia z powodu zmarnowanego dnia wolnego. Rozprawa
zamiast odbyć się o godzinie ósmej, rozpoczęła się o drugiej po południu. Czekałem na nią
w poczekalni koło sali sądowej, nudząc się niemiłosiernie. Gdy straciłem cierpliwość,
poprosiłem o papier - chciałem napisać list do Pani. Papier ten był zaopatrzony w ten
fatalny nadruk: Więzienie Municypalne Gent.
Za kratami było niebo nad mknącymi na wycieczkę autokarami do Brukseli. Przypomniały
mi się fiordy i Pani, i zacząłem wówczas rozżalony pisać wszystko "od serca" i sprawiłem
Pani smutek, za który Panią bardzo przepraszam, ale który jest dla mnie bardzo miły i
dzięki któremu wcale nie żałuję, że nie pojechałem do Brukseli.
Rozprawa trwała bardzo krótko. Jak wynikało z zeznań świadków i policji, chłopca
zamroczyło i, słusznie czy niesłusznie, wyobraził sobie, że chcą go obrabować. Gdy go
zaczęto familiarnie obejmować, bojąc się podstępu zajął strategiczne miejsce przy barze.
Skąd, mając w ręku finkę a pod ręką kilkadziesiąt butelek, mógł utrzymać całe towarzystwo
w szachu z dala od siebie. Towarzystwo się ulotniło. Właściciel wezwał policją. Leonek
wytłumaczył na migi, że podda się tylko dwom policjantom, bo - jak wyjaśnił na sali
sądowej - myślał, że ten jeden jest przebrany. Zapłacił wyjątkowo śmiesznie mała karę,
według motywów wyroku, miała go ona ustrzec na przyszłość przed zbyt lekkomyślnym
zawieraniem znajomości - sam lokal również nie cieszył się zbyt dobrą opinią. Zapłaciłem
za Leonka żądaną sumę i zabrałem go na statek.
Po tej wycieczce trafiliśmy na nasz zwykły rejs do Nowego Jorku. List wysłany z więzienia
widocznie bardzo długo wędrował do Pani i Jej miła odpowiedź przyszła, gdy podnosiliśmy
trap i zrzucaliśmy ostatnie cumy wychodząc do Nowego Jorku.
List Pani jest dla mnie bardzo miłym dowodem Jej pamięci, za którą serdecznie dziękuję,
łącząc wyrazy szacunku z prośbą o przebaczenie za sprawiony smutek.
K.B.
PASAŻER I.K.C.
l u, wie co? A. Nu, widać już SALEM ALEIKUM?... - oficer wachtowy posłyszał za sobą głos
kapitana na mostku w chwili, gdy się przyglądał mglistym jeszcze zarysom wyspy
SALAMIS, która odkryła się w lewo od kursu transatlantyka "Kościuszko" idącego do
Pireusu.
Kapitan był niesłychanie dumny ze swego konceptu nazywania tej wyspy arabskim
pozdrowieniem "POKÓJ Z TOBĄ" i od paru lat nie darował ani jednej okazji, by nie
powiedzieć tego głośno oficerom na mostku w chwili zbliżania się statku do wyspy.
Nie było wątpliwości, że źródłosłów nazwy wyspy i arabskiego pozdrowienia był ten sam,
tylko znacznie wcześniej od kapitana odkrył to Parandowski, pisząc: "Nazwa wyspy brzmi
jak powitanie". Kapitan z jednakowym zadowoleniem powtarzał to SALEM ALEIKUM,
poprzedzając je nieodłącznym "Nu, wie co? A."
Odkrycia tego dokonał w kilka miesięcy po swym przybyciu na tak zwaną linię palestyńską,
obsługiwaną początkowo przez nasz największy transatlantyk "Polonię", na którym był
najpierw starszym oficerem, a potem kapitanem. Po jakimś czasie przyszedł z pomocą
"Polonii" drugi nasz transatlantyk "Kościuszko" i oba te statki na przemian co tydzień od
wielu miesięcy zjawiały się w Pireusie podczas swego dwutygodniowego rejsu -
rozpoczynającego się i kończącego w Konstancy - utrzymując regularną komunikację
pomiędzy Istambułem, Jaffą, Haifą, Aleksandrią i Pireusem, do którego właśnie zbliżał się
"Kościuszko".
Na sześć rumbów w prawo od kursu widoczna już była stacja pilotowa, za nią pyłem okryte
olbrzymie agawy, w których na próżno chciano by się doszukać zieleni. Podobnie było z
"wieczną zielenią" wysp Cyklad i Dodekanezu, opisywaną przez starożytnych historyków, a
latem w roku 1936 zieleń ta była jeszcze bardziej płowa niż w latach poprzednich.
"Kościuszko" zatrzymał się przed stacją pilotową. Po sztormtrapie wdrapał się na pokład
pilot.
Od wejścia do portu aż do miejsca, gdzie należało rzucić kotwicę, był szmat drogi. Duże
statki pasażerskie przebywały ją w takt marszów wojskowych granych przez rozgłośnię
okrętową, z załogami po-
kładowymi na stacjach manewrowych na dziobie i na rufie. Po dojściu do wyznaczonego
miejsca rzucano kotwicę, po czym statek posuwał się wolno wstecz i z rufy podawał liny na
nabrzeże. Do komunikacji z lądem służył ponton sięgający od lądu do trapu na rufie. W ten
sposób pozostawiano dojście z obu stron statku do port bunkrowych, specjalnych otworów
w burcie, przez które ładowano węgiel podwożony przez barki. Oba transatlantyki
zaopatrywały się w bunkier w Pireusie. Piękna pogoda i miłe dźwięki znajomych marszów
nie zapowiadały wcale czegoś dla "Kościuszki" nowego lub nieoczekiwanego.
Z równowagi wytrącił kapitana i oficerów pilot, który oznajmił niespodziewanie, że statek
nie stanie w tym samym miejscu, w jakim stawał od miesięcy, lecz w innym, po przeciwnej
stronie basenu. Z mostku zawiadomiono przez telefon o tej niesłychanej, rozum mącącej
wieści starszego oficera na dziobie i "drugiego" na rufie: "Staniemy nie w dotychczasowym
miejscu, lecz po przeciwnej stronie basenu".
Była to rewolucja. Pilot doskonale zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie wywołało jego
oświadczenie. Gdy kapitan spytał go o przyczynę takiej decyzji kapitanatu portu, pilot
odpowiedział, że kapitan musiał sam się spodziewać czegoś podobnego, mając na
pokładzie takiego pasażera.
- Jakiego pasażera? - zdziwił się kapitan.
Pilot uśmiechnął się i wyraził uznanie kapitanowi za taką dyskrecję, dodając iż przyczynę
zmiany miejsca kapitan sam wkrótce uzna za najbardziej słuszną. Trzeci oficer, pełniący
podczas stacji manewrowych służbę na mostku, nie ustąpił tak łatwo i spytał pilota, kogo
miał na myśli, mówiąc "TAKIEGO PASAŻERA". Stary pilot dał grzecznie do zrozumienia
"trzeciemu", że nie chce, by ten uważał go za człowieka niespełna rozumu.
Nowe miejsce może być stokroć lepsze od starego, ale w pierwszej chwili nigdy nie wzbudzi
na statku entuzjazmu. Skoro od wielu miesięcy, co dwa tygodnie, statek cumowano w
jednym miejscu, cała załoga uważała już to miejsce za swoje własne. Jedno odmienne
miejsce cumowania zmieniało każdemu ułożony rozkład związany z wyjściem na ląd z
wizytami, zakupami i rozrywkami.
Cumowanie w nowym miejscu przeszło w głuchym milczeniu. Widać było zdumienie nawet
na twarzach załogi hotelowej, gdy dobrze znajome nabrzeże zostało hen z prawej burty, a
"Kościuszko" wciąż jeszcze szedł naprzód. -
Najbardziej niezadowolony wydawał się kapitan:
- Nu, wie co? A. Nu, dam ja intendentu, że mnie znów nie powiedział, że jedzi jakiś
poważny pasażer, tak jak wówczas nie powiedział o tym, co śpiewał.
Kapitan miał na myśli znanego piosenkarza, który odbył z nami podróż do Palestyny. Tego
dnia gdy piosenkarz wszedł na statek, rozgłośnia okrętowa co jakiś czas nadawała nagraną
przez niego piosenkę:
Już taki jestem zimny drań
I dobrze mi z tym bez dwóch zdań...
Kapitan, słysząc tę piosenkę kilka razy od rana, kiedy zagrano ją znów przy obiedzie,
zdenerwował się i powiedział siedzącemu obok nieznajomemu panu:
- Nu, wie co? A. Nu, nie lubię ja tego "drania". Nu, cały dzień tylko o nim. Nu, drań, da
drań. Nu, nigdy w życiu ja takiego słowa u siebie w słowniku swoim nie miałem.
I rzeczywiście kapitan mówił prawdę - używał niekiedy słów znacznie bardziej dosadnych.
"Drania" - nigdy.
Z kolacji wrócił kapitan na mostek bardzo rozdrażniony i gdy znów usłyszał tę samą
melodię, podzielił się - jak zwykle - swymi kłopotami z oficerami na mostku. Oficerowie
szybko wyjaśnili kapitanowi przyczynę, dlaczego ciągle na statku grają Zimnego drania i że
właśnie ten pan, któremu kapitan to wszystko powiedział, to jest ten, który ją śpiewa. Był
nim Bodo.
- NU, wie co? A. Nu, znaczy ja troszeczku źle powiedziałem jemu. Nu, troszeczku za mocno.
Nu, co teraz robić? A.
"Nu, co teraz robić?" - było w tym wypadku niepotrzebnie przez kapitana użyte. Bo
wiadomo było, że cała sprawa, jak i podobnych niezliczona ilość, zakończy się w kabinie
kapitana na przyjęciu zainteresowanych i na "wieczystej z nimi przyjaźni".
Podczas cumowania kapitan nie przestawał sobie obiecywać, że zrobi intendentowi
wymówkę za to, że naraził go na wstyd przed pilotem.
Na wyjaśnienie zagadki tajemniczego pasażera nie trzeba było zbyt długo czekać. Zaledwie
skończyły się formalności sanitarno-celne, na statek wszedł nasz cały korpus
dyplomatyczny z pobliskich Aten. Kapitana i oficerów łączyła z nimi serdeczna znajomość.
Tego dnia wszyscy mieli bardzo uroczysty wyraz twarzy i natychmiast zamknęli się z
kapitanem w jego kabinie.
Tymczasem statek - jak zwykle po przybyciu do Pireusu - szykował się do przyjęcia bunkru.
Bunkier, czyli paliwo, 'był płomieniem wiecznych sporów pomiędzy dostawcami w Pireusie
i naszymi mechanikami okrętowymi. Za każdym razem przychodziły pod statek te same
barki z taką samą ilością węgla i za każdym razem po zakończeniu załadunku rozpoczynały
się długie dysputy na temat, ile statek otrzymał węgla. Załoga pokładowa dawno już
sprzątnęła nawet ślady pyłu węglowego z pokładów, a w kabinie starszego mechanika
wciąż trwały gorące spory. Zbliżał się wieczór, a wraz z nim oznaczona w rozkładzie
godzina wyjścia z Pireusu. Wieczorem załoga
pokładowa wychodziła na stacje manewrowe w nadziei, że zaraz spory się skończą, ale z
mostku co jakiś czas przychodziła telefoniczna wiadomość, że "jeszcze się nie doliczyli".
W pierwszych dwóch rejsach oficerowie nawigacyjni sądzili, że z powodu gorąca w
maszynie mechanicy nie są w stanie nawet liczyć. Przyszli z pomocą, mierząc bardzo
dokładnie dostarczony pod burtę węgiel na barkach. W obu wypadkach wyliczenia
nawigacyjne zgadzały się co do tony z tym, co obliczyła maszyna, ale różnice z tym co
podawali dostawcy, były tak wielkie, że pewnego razu starszy mechanik, najweselszy
mechanik naszej floty handlowej, rozpoczął ten krakowski targ od twierdzenia, że
dostawca w ogóle węgla nie dostarczył.
Dużo było z tego powodu wesołości, ale ostatecznie maszyna doszła do przekonania, że
spór ten należy doliczyć jako specjalny dodatek do formalności związanych z kupnem
bunkru. Na innych statkach mechanicy byli podobno bardziej pojętni niż nasi i dawali się
łatwiej przekonać dostawcom.
Od przyjścia dyplomatów upłynęło pół godziny-. Nareszcie drzwi się otworzyły i korpus
dyplomatyczny opuścił statek. Okazało się, że tajemniczym dla nas pasażerem jest KRÓL
KRÓLÓW zmuszony do ucieczki z własnego kraju, władca Abisynii Haile Selassie.
Ateny były zelektryzowane tą wiadomością podaną przez gazetą krakowską "Ilustrowany
Kurier Codzienny".
W tym czasie wojna w Abisynii już dogasała. Addis Abeba, po polsku znaczy tyle co Nowy
Kwiat, była zajęta przez Włochów, a król Abisynii zmuszony został do ucieczki. Cały świat
gubił się w domysłach: dokąd się schronił? I oto nagle w Atenach wyczytano, że na polskim
statku "Kościuszko", co dwa tygodnie zawijającym do Pireu-su, w najbliższych dniach
znajdzie się Haile Selassie. Trudno było w tym czasie o większą sensację w Grecji. Od wielu
miesięcy cała prasa pisała o wojnie włosko-abisyńskiej, podając olbrzymi przyrost
naturalny Włoch jako usprawiedliwienie szukania nowych przestrzeni życiowych.
Kapitan równie żywo jak wszyscy interesował się tymi sprawami, twierdząc: "Nu, wie co?
A. Nu, historia. Nu, wielka rzecz historia. Nu, panie, nu, ale cóż takiego przyrost naturalny,
ale żeby chrześcijański naród napadał na pierwszych czarnych chrześcijan. Nu, ja tego,
panie, nie uznaję. Nu, panie, kilkadziesiąt lat temu kiedy Włosi z tego samego powodu na
Abisyńczyków, nu, ci pobili Włochów pod Aduą i kilkadziesiąt tysięcy Włochów wziętych
do niewoli zamienili na dozorców haremowych. Nu, panie, od razu rozwiązali sprawę
przyrostu naturalnego Włoch i przez kilkadziesiąt lat mieli spokój. Nu, a teraz. Nu, z
samolotów Włosi polują na ludzi uzbrojonych w piki. Nu, a Liga Narodów, panie.
Wszystkie sankcji Ligi skończyli się na tym, że Francuzi jedni nie zakupili dla najdroższych
sklepów paryskich włoskich kapeluszy damskich."
Kapitan czarował pasażerów swoistymi opowiadaniami o Abisyńczy-kach, którzy, według
niego: "Nu, wie co? A. Żeby ożenić się, Abisyń-czyk musi zabić lwa i zdjąć z niego skóra -
albo zabić nieprzyjaciela. Z nieprzyjaciela całej skóry nie zdejmuji, tylko od dolnej wargi
nacina skóra w dół z jednej i drugiej strony przez cały brzuch, aż skalp wytni z rozmaitymi
innymi rzeczami, potem przez środek przetni szpara i naniży swemu koniowi przez głowa.
Nu, niektórzy kilka takich trofeów swemu koniowi nakładajo."
Efekt takiego opowiadania zawsze był bardzo silny i żeby go nieco złagodzić, kapitan
dodawał, że: "Dzieji się tak wyłącznie wówczas, jeśli Abisyńczyk chce się żenić. Na co dzień
Abisyńczycy są bardzo spokojni i grzeczni i mówią, że z nieprzyjaciółmi nie należy walczyć
ani krzyczeć, tylko należy pójść do czarownika i poprosić go o napisanie na kartce życzeń,
które się chce przesłać czy powiedzieć pod adresem nieprzyjaciela. Napisane przez
czarownika na papierku słowa trzeba zanurzyć w kawie i dać tę kawę do wypicia
.nieprzyjacielowi. Nu, w żadnym wypadku nieprzyjaciel nie powinien tego widzieć. Nu, i
cóż takiego. W zależności od tego czy to był dobry, czy zły nieprzyjaciel, wędruje on tam,
gdzie się mu życzyło - do piekła albo do nieba."
Pod wpływem opowiadań kapitana "Kpściuszko" zdecydowanie stał po stronie
Abisyńczyków.
Przyczyną zmiany miejsca postoju "Kościuszki" była obawa przed możliwością konfliktu
pomiędzy załogą stojącego już przy dawnym pontonie "Kościuszki" dużego pasażerskiego
statku włoskiego a załogą "Kościuszki", gdyby nasz statek stanął na starym miejscu. Grecy
obawiali się, że Włosi, gdy się dowiedzą, iż tuż obok nich znajduje się Haile Selassie, mogą
się pokusić o zabranie go siłą. Powiedział o tym kapitanowi szczerze agent Arwanitidis.
Plac przylegający do nabrzeża, przy którym teraz stał "Kościuszko", był przepełniony
tłumem. Wciąż zajeżdżały limuzyny, a ich pasażerowie obserwowali nasz transatlantyk i
robili zdjęcia. Zupełnie nieznajomi ludzie obiegli natychmiast wychodzącą na ląd załogę
ofiarując olbrzymie sumy za fotografię Haile Selassie zrobioną na statku.
Jeden z oficerów - chcąc wynagrodzić tych, którzy podczas upału przybyli z Aten, by
zobaczyć Haile Selassie - przebrał się za wojewodę abisyńskiego, krótko mówiąc rasa, i od
czasu do czasu, niby niechcący, ukazywał się w drzwiach baru na pokładzie łodziowym,
budząc swą osobą widoczne zainteresowanie.
Po zachodzie słońca odwaga ludzi proponujących fantastyczne sumy za fotografie wzrosła.
Coraz więcej ich było na pontonie przy trapie. Fotograf okrętowy, który uwiecznił już tylu
pątników do Ziemi Świętej, był najbardziej atakowany. Nikt z oferujących olbrzymie sumy
nie wątpił, że wykorzysta on bajeczną wprost okazją do zrobienia majątku w przeciągu
jednego dnia.
Był to najbardziej pamiętny dzień postoju w Pireusie. Tego bowiem dnia ilość
dostarczonego węgla obliczona przez maszynę i przez dostawców po raz pierwszy i ostatni
zgadzała się od razu co do grama w chwili zakończenia bunkrowania.
Niezapomniane były również chwile pożegnania z urzędnikami agenta. Niepokoili się o
nas. Bali się, że Włosi mogą nasłać na nas jeden ze swych okrętów wojennych z pobliskiego
Dodekanezu w tym czasie, gdy będziemy szli od przejścia Doro pomiędzy wyspami Edbeą i
Andros, aż na wody starożytnej Troi koło wejścia do Dardaneli. Najmłodszy urzędnik
agenta Anastazi powiedział, że będzie czuwał przy telefonie, zanim nie otrzyma
wiadomości z Biiyiikdere, że szczęśliwie tam już dotarliśmy. Pierwszy raz "Kościuszko"
punktualnie wyszedł z Pireusu.
Ewentualność spotkania się z włoskim okrętem wojennym wcale się nam nie uśmiechała.
Kilka nocnych godzin po wyjściu z Doro minęło spokojnie. Oficerowie na mostku i
marynarze pełniący służbę byli silnie podnieceni, każde światło, ukazujące się na
horyzoncie, budziło zrozumiałe zainteresowanie. Ta droga pod Troję przenosiła nas
myślami w epokę Homera, aż wreszcie różane palce Eos odchyliły zasłonę nocy - na niebie
zjawił się brat Eos, złocisty Helios, pod jego opieką "Kościuszko" dotarł bez przygód pod
Troję.
Tutaj skończył się już wszelki niepokój. Turcja bowiem należała do paktu bałkańskiego, do
którego należały również Grecja, Rumunia i Jugosławia. Wszystkie te państwa w
jednakowym stopniu obawiały się Włochów. Najbardziej bała się ich Turcja, znajdująca się
zbyt blisko trzynastu wysp Dodekanezu należących do Włoch. Dzięki sojuszom udało się
Turcji utrzymać swą Anatolię, na którą Włosi mieli niekłamaną ochotę przed uderzeniem
na Abisynię. W nocy "Kościuszko" minął morze Marmara. O świcie ukazało się miasto z
baśni tysiąca i jednej nocy. Z leżącej nad morzem perłoworóżanej mgły wynurzyły się
zaróżowione wschodzącym słońcem iglice minaretów i kuliste kopuły meczetów
Konstantynopola. "Kościuszko" minął obronne mury Seraju i wszedł na złotodajne wody
zatoki, z której czerpano niegdyś złoto w postaci niezliczonych ilości tuńczyka. Dziś została
już tylko po nim nazwa ZŁOTY RÓG.
Podeszła łódź pilotowa. Pilot nie wniósł ze sobą żadnej sensacji na statek. Stanęliśmy w
tym samym miejscu co zawsze, pośrodku Złotego Rogu, podając liny na zakotwiczone na
zatoce beczki do cu-; mowania.
W chwilę po zacumowaniu dobiła do trapu motorówka agenta - dyplomaci znów pożądali
kapitana. Nie było rady. Wkrótce kapitan znalazł się w biurze agenta wydany na pastwę
dyplomatów polskich, tureckich i włoskich.
- Nu, wie co? A - opowiadał o tym spotkaniu potem kapitan na mostku. - Nu Włosi, nu,
przyczepili się do minie, że nie powiedziałem ja prawdy w Pireusie, że na statku jest Haile
Selassie. No i mówią
ja im, że nie mam ja Haile Selassie i nde mam żadnego pasażera do niego podobnego. Nu,
wie co? A. Nu, Włoch wyciąga gazeta "Ilustrowany Kurier Codzienny" i pokazuji, że tam
jest napisano, że na "Kościuszce" jest Haile Selassie. Do gazety dopięte było tłumaczenie w
języku włoskim. Nu i cóż takiego. Mówię ja jemu. Nu, wasz Cycero powiedział, że pismo nie
czerwieniej! (epistola non erubescit - list się nie rumieni). Nu, Włosi rozgniewali się na
mnie. Turcy zaczęli ich uspakajać. Nu i teraz Turcy prosić zaczęli, żeby im powiedzieć tylko
prawda. Czy jest teraz na "Kościuszce" Haile Selassie, czy go nie ma?
Nu, zdenerwowałem się ja, nu i nic więcej powiedzieć nie chciałem. I znów Włosi zaczęli
swoje pytania, dlaczego ja chce utaić, że na statku jest Haile Selassie. Nu, jeden jak świń
jaki przyczepił się do mnie. Jest, czy nie ma? - mówi. Nu, wykrzykną ja wówczas, że nie ma.
Nu, wie co wówczas było? A.
Wło'ch wyjmuji z teczki fotografia i pyta się, czy poznaje ja te osoby, co na niej
sfotografowane?
Dalsza rozmowa kapitana z dyplomatami ciekawiej została opowiedziana przez jednego z
polskich urzędników, który był przy tym obecny jako tłumacz.
Kapitan rzucił okiem na fotografię i zaniemówił. Włoch, pokazując kapitanowi jedną z osób
na fotografii spytał, czy kapitan ją poznaje. Kapitan musiał przyznać, że tak. Osobą
wskazaną przez dyplomatę włoskiego - był sam kapitan.
- A ten oficer obok pana? - pytał dalej Włoch.
Kapitan musiał przyznać, że zna tego pana, że jest nim starszy oficer, z drugiej strony -
"drugi", potem "trzeci". Wszyscy oficerowie nawigacyjni "Kościuszki".
- A kto pośrodku siedzi? - spytał z wyraźną satysfakcją Włoch.
- Haile Selassie - przyznał zdumiony kapitan.
Triumf Włocha był całkowity. Dyplomaci polscy z niezadowoleniem patrzyli na kapitana.
Kapitan zrozumiał, że wszelka dyskusja w tej chwili wobec tego dowodu rzeczowego,
leżącego na biurku - nie była wskazana.
Kapitan lubił niekiedy stawiać siebie w jednym szeregu z czołowymi osobistościami historii
świata. Widział teraz swoją osobę, jako jedną z głównych postaci w nowym konflikcie
międzynarodowym. Puszczając mimo uszu wyrzuty dyplomatów polskich, nie mógł
powstrzymać się od wypowiedzenia głośno po polsku tego, co myśli o tej sytuacji.
- Nu, historyczny byłby moment, żeby to wszystko była prawda. Oświadczenie to jednak
przeminęło bez echa. Dyplomaci polscy nie
wiedzieli, co mają powiedzieć na ten temat. Turcy nie zdradzali ochoty wydania Haile
Selassie, podobnie jak Grecy w Pireusie.
"Historyczny moment" przedłużał się. Napięcie międzynarodowe wzrastało. Nikt nie
zabierał głosu. Jasne było, że na Morzu Czarnym
Wfosi nie nie mieli do powiedzenia. "Kościuszko" szedł do Rumunii, a ta z pewnością
udzieli gościny KRÓLOWI KRÓLÓW. Triumf Włochów był w tej chwili ich porażką.
Ciszę przerwał jeden z Włochów, który wziął fotografię do ręki, jeszcze raz się jej przyjrzał,
a potem zwrócił się do kapitana, mówiąc, że jest mu niezmiernie przykro z powodu
kłopotów, jakie sprawili kapitanowi, fatygując go i zabierając czas niepotrzebnie.
Dyplomaci polscy i tureccy patrzyli na Włocha, jak gdyby ten ostatni dostał nagli
pomieszania zmysłów. Pozostali dyplomaci włoscy również patrzyli na niego z
niedowierzaniem i zdumieniem.
Widząc wrażenie, jakie wywarło na obecnych przeproszenie przez niego kapitana,
dyplomata wyjaśnił, że dziecko Haile Selassie widoczne na tej fotografii, jest o dziesięć lat
starsze. Leżąca na biurku fotografia jest mistrzowskim fotomontażem.
Z kolei pozostali dyplomaci zaczęli kapitana przepraszać.
"Moment historyczny" uznano za niebyły.
Kapitan, kończąc po swojemu to opowiadanie, zamknął je takimi wnioskami:
- Nu, wie co? A. Nu, przekonałem się ja, że potęga prasy jest ogromna. Nu i wiem ja
nareszcie, kim jest nasz fotograf. Nu, krótko mówiąc - zimna szelma. Nu, nie lubię ja słowa
"drań". Nu, co robić? A.
CHIMERA MIRABILIS
Byliśmy trzecim statkiem pod polską banderą, który miał wkrótce przekroczyć równik.
Transatlantyk nasz chodził dotychczas północną drogą do Nowego Jorku, przez równik
szedł po raz pierwszy. Cała załoga pokładowa dostała "gorączki równikowej", każdy z
marynarzy chciał poznać zwyczaje związane z przejściem równika.
Za przykładem sławnego Beebe'a, który w tym okresie zanurzył się na niemal
tysiącmetrową głębokość w skonstruowanej przez siebie batysferze, wędrowałem myślami
po jeszcze większych głębokościach w pogoni za wspaniałymi rybami głębinowymi.
Najbardziej podobała mi się ryba nazwana CHIMERA MIRABILIS, wyłowiona po raz
pierwszy przez Norwegów z głębokości prawie dziewięciuset metrów koło Wysp Owczych.
Tułów tej ryby, barwy brązowej, przypominający węgorza, przechodził w zakończenie
podobne do bicza; skrzele były zielonkawe, a płetwy kształtu skrzydeł motyla -
fioletowoniiebieskie. Ryba nie była zbyt wielka - miała siedemdziesiąt sześć centymetrów
długości - ale oko jej było olbrzymie, podłużne, z szafirową tęczówką i złocistą źrenicą.
Wygląd ryby całkowicie usprawiedliwiał jej nazwę: Chimera - znaczy "pomysł
nieprawdopodobny, wylęgły z urojenia". Ta była w dodatku Mirabilis - "godna podziwu i
zachwytu".
Jednego dnia moje "studia" nad rybami głębinowymi przerwane zostały pukaniem do
drzwi. Przyszedł bosman z jednym z marynarzy. Bez długich wstępów objaśnił, że chcą
urządzić przejście równika jak można najbardziej uroczyście. Prosili, żebym omówił
sprawę z kapitanem, zgodził się być Posejdonem i w ogóle zajął się całą imprezą.
Statkiem naszym dowodził kapitan "Domejko". Od czasu zbudowania nowych
transatlantyków kompania dobrała dwóch kapitanów o podobnych nazwiskach, co
stanowiło źródło nieustannych nieporozumień. W związku z tym jednego przezwano
"Domejką", drugiego "Dowejką". Były to dwie prawdziwe "perły" w skarbcu opowiadań,
jakie krążyły po mesach ha wszystkich statkach naszej kompanii.
Obaj kapitanowie pochodzili z zaboru wschodniego. Życie spędzili na morzu. Do szkół
polskich nigdy nie uczęszczali. Kapitan Domejko, nie mając zdolności lingwistycznych,
tworzył na poczekaniu nowe sło-
wa i dziwił się bardzo, jeśli natychmiast nie był zrozumiany. Chcąc wyrównać braki z
dziedziny literatury i historii polskiej - czytał wiele. Ale myliło mu się często wszystko:
kolejność faktów historycznych, autorzy i tytuły przeczytanych książek. Walka kapitana z
własnymi brakami w zakresie wiadomości wzbudzała szacunek, co nie przeszkadzało, iż był
on stałym tematem najweselszych opowiadań, którym zawdzięczał swą dużą popularność.
Gdy na przykład nowy oficer pierwszy raz usłyszał na mostku wypowiedziane przez
kapitana zdanie: "Ticha idim, psia wełna, a okrentu świetlanego jak nie widat', tak nie
widat"' - długo łamał sobie głowę, zanim się domyślił, że: "statek idzie wolno i dotychczas
nie zobaczyliśmy latarniowca".
Na urządzenie ceremonii chrztu równikowego kapitan Domejko zgodził się natychmiast,
ale pod warunkiem:
- Nu, żeby tylko porządek był! Pasażerski że -statek, porządek byt' musi!
Na punkcie porządku i czystości kapitan Domejko był pedantem. Dbał o wygody
pasażerów i dobrą ich opinię o-statku bez względu na klasę, którą zajmowali. Najmniejsze
niezadowolenie ze strony pasażerów, które doszłoby do wiadomości kapitana, mogło
rozpętać ulewę "wyrazów własnych" na głowy szefów działów - starszego oficera, starszego
mechanika, intendenta lub szefa kuchni. Poza tym pływało się "ticho i spakojnie".
Rytuał uroczystości równikowych był nam znany i nie nastręczał trudności. Jednej rzeczy
należało przypilnować - żeby nie przebrano miary i nie skrzywdzono tych, których się
będzie golić i chrzcić. Na nieprzewidziane przeszkody natrafiliśmy przy podziale ról.
Wszyscy "sprzed masztu" chcieli bez wyjątku występować. Należało dla każdego znaleźć
"funkcję". Najsmuklejszym przydzielono role ne-reid. Najładniejszy chłopak został
Amfitrytą. Z trytonami sytuacja się zagmatwała: okazało się, że wielu marynarzy
przygotowało już sobie kostiumy diabłów i o trytonach nikt nie chciał słyszeć. Jeden tylko
przyszykował kostium trytona uszyty ze starej ceraty. Dobił jednak wszystkich marynarz,
który miał kiedyś nieszczęście przebywać na "Dzikim Zachodzie". Posiadał strój kowboja,
lasso i umiał się tym lassem posługiwać. Postanowił, że będzie z Posejdonem występował
jako... kowboj. Nic go nie obchodziło tłumaczenie, iż Posejdon nigdy kowboja na oczy nie
oglądał: "Będę kowbojem albo za burtę wyskoczę!"
Trzeba się było zgodzić: będzie wyszukiwał tych, któray się kryją, będzie ich łapał na lasso i
dostarczał diabłom.
Zaledwie skończyła się sprawa z "kowbojem" wynikła nowa z cieślą: Diabłem nie będzie.
Trytonem nie będzie, ale musi być w orszaku - bo jest cieślą! Musi być kimś starszym ze
względu na to, że "pan porucznik rozumie: jestem cieślą!"
Cieśla miał prawie dwa metry wzrostu i muskulaturę przedpotopowego jaskiniowca. Włosy
żmijowato opadały mu na czoło i to jedno przypominało nieco Greka.
__ Mówić też nic nie będę - oznajmił - bo się pomylę!
Bosman usiłował odwieść cieślę od zamiaru występowania, ale cieśla odpowiedział, że to
przez zazdrość, bo sam bosman nie występuje, gdyż nic nie potrafi, tylko ludzi ganiać.
Olśniła mnie myśl, że w oceanie spędził wiele lat swego życia Hefajstos, muskularny
olbrzym z młotem w dłoni. Cieślą można było pokazywać jako atletę. Spytałem, czy będzie
mógł ubrać się w kawał jakiegoś futra i sporządzić sobie olbrzymi młot. Nic przy tym nie
bę/-dzie potrzebował mówić. Cieśla poweselał. Oświadczył, że ma starą bekieszę podbitą
futrem, to sobie potrzebny kawałek wykroi.
Z astronomem, golibrodą i lekarzem nie było już trudności.
Mieliśmy przeszło siedmiuset pasażerów do Południowej Ameryki, w większości
Ukraińców jadących do Argentyny. Wszyscy pasa-rowie wiedzieli już, że na równiku
zobaczą prawdziwe widowisko. Nasi domorośli "artyści" byli zgodni co do jednego, że
widowisko MUSI wypaść wspaniale. Żeby zaś wypadło "wspaniale", należało uplano-wać
jakąś akcję, ułożyć jakiś scenariusz. Cała ta gromada "artystów" musiała działać wspólnie,
inaczej PORZĄDEK nakazany przez kapitana mógł być zagrożony.
Zaproponowałem odegranie sceny z krnąbrnym marynarzem, który nie będzie chciał
poddać się ceremonii golenia i nadania mu imienia przez Posejdona. Miał być ubrany w
jakiś stary, ale odświeżony garnitur, który diabły w walce porwą bezlitośnie. Przywleczony
przed Posejdona, marynarz zlekceważy rytualną wypowiedź nadającą mu nowe imię.
Posejdon oburzony zachowaniem się marynarza rozkaże Hefajstosowi uśmierzyć śmiałka.
Hefajstos będzie miał specjalny młot tekturowy z farbą w środku. "Roztrzaska" czaszkę
bluźniercy, ten "trupem padnie" u nóg Posejdona, a obrzęd chrztu będzie się toczył dalej,
jak gdyby kara za bluźnierstwo była sprawą zwykłą i zrozumiałą.
Projekt został przyjęty z dużym zapałem. Niestety nie można było urządzić próby
generalnej. W miarę więc możności każda rola została omówiona i - zgodnie ze zwyczajem
powtarzania komend - powtórzona przez odpowiedniego "artystę".
Na statku pasażerskim w każdym rejsie znajduje się jakaś osoba, której z urzędu lub
stanowiska przypada pierwsze miejsce wśród pasażerów. Jest to tak zwana po łacinie
persona grata, innymi słowy "osoba mile widziana"- Osobą tą był tym razem profesor
Bujwid z Krakowa, bez mała osiemdziesięcioletni staruszek, naukowiec. Z miejsca, po
wejściu na pokład założył klub esperantystów i sam prowadził wykłady. Kapitan
zachwycony był profesorem, profesor - kapitanem, a my przestraszeni tym, że kapitan
nauczy się jeszcze jednego języka, co może skomplikować szybkie porozumiewanie się z
nim.
W przeddzień przejścia równika zgodnie z tradycją usłyszano zzm burty głos trytona
pytającego w imieniu Posejdona o banderę i nazwf okrętu. Marynarze pomogli trytonowi
wejść na pokład. Ponieważ dzie^ je się to zawsze po zachodzie słońca, wielu pasażerów
było świadkami tego wydarzenia. Wszyscy oczywiście ze zdumieniem przyjęli ukazanie się
człowieka zza burty. W gruncie rzeczy sprawa była prosta - siedział tam na wywieszonej
sterlindze, przewiązany na wszelki wy-: padek liną.
Dzieci szalały odprowadzając na mostek monstrum ubrane w szaty z ceratowych łusek. Po
uściśnięciu dłoni kapitana tryton zapowiedział przybycie Posejdona, Amfitryty, Hefajstosa
i całego dworu w dniu jutrzejszym o godzinie szesnastej. Nie zapomniał przy tym dodać, że
od przebywania na powietrzu czuje dziwną suchość gardła. Przygotowany na te
ewentualności kapitan podał trytonowi butelkę rumu. Wysłannik Posejdona pożegnał
kapitana i odprowadzany przez zachwycone dzieci, przed powrotem w głębiny oceanu
zaszedł jeszcze" do marynarzy na pogawędkę.
Następnego dnia już na długo przed godziną"czwartą po południu tłumy pasażerów
zebrane dokoła drugiej ładowni z niecierpliwością wyglądały zapowiedzianego widowiska.
Tymczasem wśród gotowego do wyjścia orszaku wybuchła panika. Wszystkich - od
Posejdona do kowboja włącznie - ogarnęła wątpliwość, czy podołają zadaniu. Przerazili
się,, że sprofanują odwieczny obrządek i staną się pośmiewi-skie'm.
Sytuację uratował najbardziej dziwny człowiek z załogi - prowiantowy. Był to niepozorny
garbusek zwany powszechnie "Plamoznikiem". Miał dwa magisteria - filozofii i
matematyki, praktykę w zawodzie nauczycielskim oraz wychowawczym. Zostawił to
wszystko, nauczył się szoferki i ruszył do Gdyni z kilkunastu złotymi w kieszeni. Zamu-
strował na statek w charakterze chłopca okrętowego do prowiantu-ry. Był pierwszym
prowiantowym na "Pilsudskim", a później - na "Batorym". Chcąc zobaczyć Rio de Janeiro
przeszedł z "Batorego" na nasz stary "klejnot"* i teraz oto trzymał w ręku tacę z kubkami
napełnionymi "plamoznikiem".
Wypity kubek "plamozniku" w pierwszej chwili wzdymał pierś i dławił okrzyk "ogień mam
w łonie!" Potem już wszyscy mogli zgodnym chórem śpiewać: "Hej, kto Polak - na
bagnety!"
W chwili, gdy dzwon okrętowy wybił osiem razy - orszak ruszył.
Na czele szedł Posejdon ze złotym trójzębem w dłoni i w misternie plecionej koronie na
głowie. Jego olbrzymia zwichrzona broda wywołała szmer podziwu. Tuż przy Posejdonie
kroczyła Amfitryta. Strome piersi kryła w złotej siatce, podobna siatka opinała kształtne
biodra. Najpiękniejsze w Amfitrycie były oczy. Ale te stanowiły
* "Klejnotami" nazywano popularnie w naszej flocie trzy pierwsze polskie transatlantyki -
"Polonię", "Pułaskiego" i "Kościuszkę".
prywatną własność starszego marynarza Julisa, który właśnie z tego powodu został
wybrany na małżonkę Posejdona.
Wczorajszy posłaniec tryton w ostatniej chwili złapał do ręki olbrzymi pastorał i nie dał go
sobie wydrzeć. W jaki sposób doszedł do posiadania pastorału podczas tej uroczystości -
nie zdradził nikomu. Musiał go jednak od dawna przygotowywać, bo pastorał był
kunsztownie opleciony, wygięty i złocony.
Wygląd Hefajstosa wywołał szepty wśród pasażerów: "Podywyś! Podywyś!" - Hefajstos
dźwigał na ramieniu olbrzymi młot tekturowy misternie podmalowany. Olbrzym nie
potrzebował się charakteryzować. Wspaniała muskulatura, potwornych rozmiarów młot i
skrawki futra - wybiegały daleko poza codzienność.
Szepty "Podywyś! Podywyś!" usłyszane przez orszak Posejdona od razu podniosły ducha
"artystów". Głośny szmer zmienił się w burzę oklasków na widok nereid ubranych,
podobnie jak ich siostra Amfitryta, w skąpe złociste siatki.
Najlepiej jednak podobały się diabły. Brawom nie było końca. Kowboj maszerujący w
jednym szeregu z Lekarzem, Fryzjerem i Astrologiem nie uraził nikogo swym widokiem.
Wśród braw orszak doszedł do drugiej ładowni, na której został przyjęty przez kapitana
przybyłego wraz z sędziwym profesorem w otoczeniu szefów wszystkich działów.
Posejdon wzniósł trójząb nakazując ciszę. Powitał kapitana, profesora i zebranych, po
czym -nawiązał do przekroczenia równika przez szkolny żaglowiec "Lwów", "kolebkę"
polskich nawigatorów, który jako pierwszy statek pod bia-ło-czerwoną banderą gościł na
swym pokładzie Boga Mórz - Posejdona. W dalszym ciągu przemówienia oznajmił, że
dusze marynarskie rodzące się w sztormowe noce na masztach i rejach, przy sterach i
wiosłach, w zmaganiach z falami - są przedmiotem jego specjalnej miłości. Ludzie
posiadający dusze marynarskie to ci, którzy porzucili marne przyjemności życia lądowego,
znajdując prawdziwą rozkosz w pracy na oceanach, wśród huraganów, mgieł i gór
lodowych. Kto z nich dotarł do równika, dozna zaszczytu wstąpienia do bractwa dzieci
Posejdona. Otrzyma nowe imię, i pod tym nowym imieniem znany będzie Pose j donowi.
Od tej chwili otaczać go będzie szczególna opieka Boga Mórz i może w przyszłości zawsze
liczyć na jego pomoc. Ale przed nadaniem imienia każdy musi być obmyty i ostrzem
brzytwy oczyszczony ze wszystkich niedoskonałości życia lądowego. Najmniejszy pył z lądu
nie może pozostać na tym, który pierwszy raz
równik przekroczył...
Gdy wszyscy zajęli przygotowane miejsca, wystąpił z kolei Astrolog ł ogłosił, że według jego
obliczeń w tym właśnie momencie statek przekracza równik. Głośnym rykiem odezwała się
syrena okrętowa. Rozpoczęła: się ceremonia chrztu.
^Olbrzymim pędzlem pieniącym się mydłem smarowano kandydatów do nowych imion,
po czym golono ich ostrzem brzytwy przeszło
monolog nie mógł zawierać słów, które uraziłyby dostojnego profesora. "Z pianą na
ustach" krnąbrny marynarz wyrzucał z siebie wyuczone przekleństwa. Cisza zapanowała
tak wielka, że ludzie mogli dokładnie słyszeć każde słowo.
Gniew wielki targnął Posejdonem. Uderzył trójzębem z całej siły w pokład i donośnym
głosem zawołał do Hefajstosa:
- Skończ z nim, Hefajstosie! Niech więcej nie bluźni!
Olbrzymi Hefajstos z ciężkim młotem w dłoni zaczął powoli zbliżać się do marynarza. Gdy
ubrany tylko w przepaskę z cętkowanego futra potworny olbrzym wzniósł młot, ludzie
wstrzymali oddech. Na wszystkich twarzach znać było przerażenie.
Napięte mięśnie Hefajstosa świadczyły o potężnej wadze młota. Jego rozmiary
przekraczały wielkość głowy krnąbrnego marynarza. Krew krzepła w żyłach na myśl, co się
stanie, jeśli ta bryła żelaza spadnie na kruchą czaszkę. Hefajstos grał swą rolę znakomicie.
Wtajemniczeni drżeli tylko na myśl, że czerwona farba wyleje się z młota za wcześnie. Jeśli
tektura rozmiękła - cały uzyskany dotychczas efekt przepadnie.
Diabły jeszcze bardziej wykręciły ręce marynarza, udogadniając Hefajstosowi uderzenie w
wychyloną do przodu głowę. Na szczęście kapitan był tak zainteresowany tym, co ma
nastąpić, że nie dopatrzył się braku porządku.
Hefajstos wybierał miejsce uderzenia. Mięśnie torsu olbrzyma napięły się i naraz
potworny, żelazny, zardzewiały młot spadł na czaszkę krnąbrnego marynarza. Obuch
zrobiony z tektury wgiął się do środka, co w efekcie wyglądało tak, jakby pół czaszki zostało
zmiażdżone. Czerwona posoka umieszczona wewnątrz młota trysnęła wokół. Efekt był tak
nadspodziewanie znakomity, że wszyscy w orszaku chcieliśmy krzyczeć z radości.
Diabły puściły ręce krnąbrnego marynarza, który z czerwoną od "posoki" głową,
wywracając białkami oczu, zwalił się na ładownię.
- Podywyś, ubili! - rozległo się w tłumie Ukraińców. - Ubili! Ubili! Ubili! - szło coraz
głośniej po całym statku.
W tej chwili zerwał się z fotela staruszek-profesor i z okrzykiem: - To barbarzyństwo! Ja na
to dłużej patrzeć nie mogą! - zbiegł z ładowni.
Oburzenie profesora zdezorientowało kapitana Domejkę. Zerwał się również z miejsca i
wzburzony do żywego zwrócił się do starszego oficera:
- Nu, takie barbarzyństwo to ja wypraszam! Nu, jak można tak ludzi mordować! Nu, będzie
pan odpowiadać! Toż pański dział! Nu, absolutnie i kategorycznie nie pozwalam ludzi
mordować! Nu, patrzeć ja na takie rzeczy nie mogę! W tej minucie proszę przerwać to
mordowanie!
I pobiegł szybko za profesorem.
metrowej długości. Następnie przeciągano ogolonego przez olbrzymią rurę nawiewnika,
obficie zlewając wodą skierowaną z wężów do gardzieli nawiewnika. Bosman z przypiętą
brodą, ubrany w ceraty, pilnował, by diabły nie znęcały się zbytnio nad obmywanymi. "Gdy
oczyszczony z niedoskonałości ziemskich marynarz stawał przed Posejdonem, ten dotykał
go trójzębem i wymawiał imię, pod którym uczestnik chrztu miał już być teraz znany na
wszystkich morzach. Były to przeważnie nazwy narzędzi marynarskich, takie-lunku, żagli,
ryb morskich. Tryton wyjmował zza ucha olbrzymie pióro i wpisywał nadane imię do Aktu
Chrztu, przygotowanego uprzednio przez statkowych kaligrafów i artystów. Wszystko szło
tak gładko, jak gdyby od wieków nikt z orszaku nic innego nie robił. Kapitan był
zadowolony.
- NU, PORZĄDEK BYT' MUSI! PASAŻERSKI ŻE STATEK! Gdy już zaproszeni goście
nasycili się widokiem golonych i obmywanych, Posejdon dał znak, by odegrać scenę
z"opornym marynarzem. Stał on w umówionym miejscu, w wytwornym ubraniu, które
ofiarne stewardesy wycerowały, wyprały i wykrochmaliły, tak że wyglądało jak nowe.
Diabły zaczęły ścigać marynarza. Udawali wspaniale bezowocną gonitwę, aż stali się
centrum zainteresowania. Wówczas przywlekli go, a raczej przynieśli, trzymając za ręce i
nogi. Ciała diabłów na czarno smarowały nakrochmalony i wyprasowany garnitur,
zaprasowaną koszulę, kołnierzyk i krawat.
Zapanowała cisza. Po poprzednich oznakach wesołości widok zmoczonego, usmarowanego
i poszarpanego "nowego" garnituru odegrał pożądaną rolę. Diabły udawały, że z całych sił
zmagają się z krnąbrnym marynarzem. Ich napięte mięśnie grały całą gamą efektów.
Przyglądano się teraz nierównym zmaganiom i wszyscy naturalnie byli po stronie tego
jednego, który walczył z czterema diabłami.
Średniego wzrostu, szczupły o miłej i ujmującej twarzy marynarz zyskał powszechną
sympatię. Na twarzy kapitana odmalowało się zaniepokojenie. Posejdon zadrżał na myśl,
że w najbardziej interesującym momencie kapitan może dopatrzyć się nieporządku i
wówczas cały efekt pójdzie na marne.
Trzymanego w powietrzu krnąbrnego marynarza Fryzjer namydlił i ogolił. Nie pomogło
żadne szarpanie się - przeciągnięto go przez rurę nawiewnika. Z trudem udało się zgodnie z
uprzednią instrukcja - poobrywać rękawy.
Tak "oczyszczonego" przyniesiono przed Posejdona i, wykręcając ręce, zmuszono do
postawy klęczącej. Posejdon dotknął "krnąbrnego" trójzębem i wyrzekł nowe jego imię:
- CHIMERA MIRABILIS!
- Chimera Mirabilis! - powtórzył tryton, chwytając długo już próżnujące za uchem pióro.
W momencie gdy tryton wpisywał imię, "krnąbrny" wygłosił mo- : nolog. Był to jedyny
tekst trzykrotnie sprawdzony przez Posejdona - <
Z kolei starszy oficer nie wiedział, co o tym myśleć. Ponieważ nie był wtajemniczony,
uwierzył, że "aktorów" poniosło. Zresztą widział sam, siedząc tuż przed leżącym "trupem",
jak mu zmiażdżono czaszkę. Widział jak rwano na nim nowe ubranie. Mógł się chłopak
rozgniewać. A teraz leży okrwawiony z wywróconymi białkami, poszarpany strzęp
człowieka, który przed chwilą żył jeszcze. Nawiasem mówiąc ta zdolność przewracania
białek zdecydowała o powierzeniu trudnej roli właśnie temu, a nie innemu marynarzowi.
Więcej liczyliśmy na efekt wywrócenia oczu niż na uderzenie cieśli.
Starszy oficer zdenerwowany pretensjami kapitana zwrócił się do Posejdona:
- Panie, jak mógł pan do czegoś podobnego dopuścić? - A potem od razu do cieśli: - Cieśla,
jak można tak ludzi mordować? - I znów do Posejdona: - Słyszał pan? Kapitan kazał to
wszystko natychmiast przerwać!
Posejdon powstał z tronu i dał znak, by zakończyć obrzęd chrztu. Zbiegły się diabły i
nereidy. Powstał również "zamordowany" marynarz, uśmiechając się do wszystkich, którzy
mu tak bardzo współczuli. Zerwała się nowa burza oklasków. Kto żyw, bił brawa.
Najbardziej ucieszeni byli pasażerowie. Tak im było żal ładnie ubranego marynarza, za nic
tak bestialsko zamordowanego. Krzyczeli teraz głośno:
- Bis! Bis!
A "krnąbrny" marynarz kłaniał się, dziękując za uznanie dla swego talentu.
Pasażerowie chcieliby dalej przyglądać się niezwykłym obrzędom na oceanie. Pokazywano
sobie palcami tajemniczy młot, który Hefajstos zbesztany przez starszego oficera usiłował
doprowadzić do porządku.
Ale rozkaz kapitana był wyraźny. Posejdon zebrał cały swój dwór i skierował się do
pomieszczeń "przed masztem". Ci z załogi, co nie zostali jeszcze ochrzczeni, wpadli w furię,
domagając się dokończenia uroczystości. Zapalczywsi przeciskali się przez tłum wołając:
- Jeszcze mnie! Jeszcze tylko mnie!
W pomieszczeniach na dziobie zaczęły się żale. "Artyści" nie dali sobie wytłumaczyć, że to
był najwspanialszy ich sukces, skoro wprowadzili w błąd kapitana i starszego oficera. O
pasażerach i profesorze nie było co nawet mówić. Ale cieśla zaczął wyrażać swe oburzenie,
że można go było posądzić o to, iż rozłupie młotem koledze głowę. Diabli, za przykładem
cieśli, też poczuli się urażeni, że ich można było posądzać o wykręcanie rąk koledze. Nie
chcieli już teraz pić nawet szampana ofiarowanego przez kapitana.
Pierwszy raz w życiu pozwolili obnażyć swe najgłębsze i najistotniejsze przywiązanie do
morza, występując publicznie w postaci fantastycznych tworów mitologii i oto w takiej
chwili posądzono ich, że są zdolni do znęcania się i zamordowania kolegi...
Udręki Posejdona nie skończyły się na tym. Ponieważ pełnił służbę w nocy, od zerowej do
czwartej, musiał się kłaść wcześnie, by przed wachtą się wyspać. Naraz wśród głębokiego
snu ktoś zapukał do kabiny. Czyjaś ręka zapaliła światło. Pośrodku kabiny stał steward:
- Panie poruczniku, przepraszam bardzo, że obudziłem, ale przyszedłem poprosić, żeby
pan porucznik mnie ochrzcił, nadał imię i zaświadczył, że przepłynąłem równik.
- Dlaczego pan nie przyszedł w dzień, tylko w nocy? Przecież ja idę o dwunastej na wachtę!
- W dzień to ja jestem zajęty, teraz tylko mam wolne. Dopiero godzina dziewiąta. Panie
poruczniku, niech pan napisze. O, tutaj. Poprosiłem, to mi wypisali taki sam dokument,
jaki pan podpisywał pokładowym. Nawet pióro przyniosłem. Żeby pan porucznik nie
szukał..
Posejdon wziął pióro, napisał "Exocoetus Spilopus" i podpisał. Steward po przeczytaniu
zapytał:
- Panie poruczniku, to ja tak się teraz będę nazywał? Co to jest?
- Człowieku, to jest ryba latająca. Ale jeśli tak napisane, to na całym świecie będą wiedzieli,
co to jest.
Posejdon zwalił się na podusztoi i nie słyszał już podziękowań. Śniła mu się wspaniała ryba
Chimera Mirabilis o fioletowotiiebieskich płetwach podobnych do skrzydeł motyla.
Wyraźnde zdenerwowana ryba bije mocno płetwami. Plusk wody jest tak natarczywy i
głośny, że Posejdon się budzi, ale dziwne odgłosy nie ustają. Wprawdzie przeniesione z
sennych miraży w rzeczywistość przypominają raczej prozaiczne pukanie niż plusk wody
roztrącanej płetwami tajemniczej Chimera Mirabilis.
- Kto tam?
Drzwi się otwierają, zapala się światło. Kabina pełna ludzi. Piąciu
stewardów.
- My do pana porucznika, żeby pan porucznik zaświadczył, że myśmy przepłynęli równik...
I tak już było co wieczór, dopóki wszyscy spośród załogi nie otrzymali pożądanych
zaświadczeń. Aż tu któryś z pasażerów wspomniał, że w innych kompaniach okrętowych z
okazji przejścia równika wydaje się pasażerom śliczne dyplomy. Dlaczego nie wydaje się
ich na tym statku? Udała się delegacja do intendenta: "Niech będzie za opłatą, ale prosimy
o wydanie dyplomów".
Bardziej przedsiębiorczy pasażerowie zaczęli starać się o dyplomy na własną rękę. I znów
wieczorami zjawiali się w kabinie Posejdona stewardzi z zaświadczeniami do podpisu. Dla
pasażerów.
W kilka dni po niefortunnym przejściu równika kapitan Domejko zwrócił się do Posejdona:
- Nu, wie co? Nu, profesor koniecznie chce pana widzieć. Nu, niech pan pójdzi do niego o
piątej, dzisiaj. Nu, profesor będzi bardzo zadowolony.
Posejdon poszedł. Znalazł profesora na leżaku, na pokładzie szalupowym. Staruszek
przywitał się bardzo serdecznie, po czym powiedział:
- Panie drogi, nie chcę, by mnie pan kazał ogolić lub obmyć, ale bardzo prosiłbym o tekst
pańskiego przemówienia. Będzie to dla mnie miłą pamiątką przekroczenia równika,
pomimo mojego tak niefortunnego zachowania się podczas ceremonii i wynikłych stąd
nieporozumień. Ale było to tak świetnie odegrane, że wszystkim tym, co brali udział -
zaszczyt przynosi. Proszę w moim imieniu przeprosić tych wszystkich, których moje
podejrzenia skrzywdziły i wyrazić im uznanie za doskonałą grę.
W Buenos Aires pożegnaliśmy profesora. W drugiej części podróży zainteresował się on
również i rybami głębinowymi. Najbardziej podobała mu się CHIMERA MIRABILIS.
MILIONER
*3ar na rufie transatlantyka w dwa dni po wyjściu z Rio de Janeiro stale był pełen ludzi
wolnych od służby. Przeważała załoga maszynowa. Wszyscy żyjący a należący do załogi
transatlantyka musieli wypić szklaneczkę wina z asystentem maszynowym, który uważał za
swój obowiązek ugościć każdego z zaproszonych według najwymyślniejszego życzenia i
posiadanych na statku zapasów.
Sam fundator przeszedł już na napoje orzeźwiające. Świat mu się odmienił. Życie słało się
do stóp różami. Ostatnie kolce z róż usunął pismem do starszego mechanika, z prośbą o
zwolnienie go od obowiązku służby, którą pełnić będą ochoczo za niego koledzy, naturalnie
za odpowiednim wynagrodzeniem.
Siedząc w wygodnym klubowym fotelu, z widokiem przez otwarte drzwi baru na
zamglonoszafirową taflą oceanu pomiędzy zwrotnikami Koziorożca i Raka, rozkoszował się
myślą, że nie potrzebuje' już się więcej pocić w maszynie przy oliwieniu rytmicznie
tańczących tłoków, korbowodów, mierzyć i zapisywać temperatury i ciśnienia, przenikać w
czeluście kotłowni, zaglądać w rozżarzone paszcze otwartych palenisk, włazić w
pomieszczenia dla bunkru, sprawdzać ilości otrzymanego węgla i za wszystko odpowiadać.
W myślach porównywał kotłownię do krainy Hadesa, a starszego mechanika do samego
władcy podziemnego państwa. W państwie jego blask słońca zastępowały jarzące się długie
paleniska olbrzymich kotłów, po zamknięciu których w kotłowni następował groźny mrok.
Dzięki wstawiennictwu drugiego mechanika jest już wolny po wszystkie czasy od huku
maszyn i ciężaru drabiny hierarchii służbowej, gdzie stał dotychczas na najniższym
szczeblu.
Zapatrzony w szafirową przestrzeń nad oceanem tracił chwilami poczucie rzeczywistości i
wszystko zaczynało mu się wydawać snem. Prostował sią wówczas na fotelu, wdychał
głęboko rozgrzane, wilgotne powietrze podzwrotnikowe nad oceanem, ściskał sam sobie
ręce lub dotykał poręczy fotela, by się upewnić, że jednak nie śni... Dzisiaj o godzinie
czwartej rano, po skończonej służbie w maszynie, gdy wyszedł na "hajcerdek", tę nigdy nie
dającą się utrzymać w czystości arterię komunikacyjną pomiędzy kotłownią a
pomieszczeniem palaczy,
nie wiedział jeszcze o niczym. Nawet w kabinie nie podejrzewał, że szczęście było już tuż,
tuż. Gdy okręcony ręcznikiem wokół bioder szedł z kabiny do łazienki, nie przeczuwał, że
za chwilę ziszczą się jego marzenia i spy. Opuszczał łazienkę już jako milioner. Serce w nim
wówczas trzepotało i wszystko w nim śpiewało: "Hosanna! Hosanna! Hosanna!"
Wszedł do łazienki jako asystent maszynowy - wyszedł z niej jako milioner, w nowe, nie
znane mu życie. Od razu wybaczył wszystkim, którzy mu kiedykolwiek wyrządzili w życiu
jakąś krzywdę lub przykrość. Triumfował w duchu nad tymi, którzy wyśmiewali się z niego
i szydzili, twierdząc, że jest leniem i że nie chce mu się pracować. Przebaczył nawet
drugiemu mechanikowi to stałe wyznaczanie go do robót w świeżo wygaszonym kotle, do
uszczelniania wiecznie cieknących rurek. W kotle omdlewał ze strachu i gorąca,
podtrzymywała go jedynie wiara, że stanie się wkrótce milionerem i nie będzie już nigdy tej
strasznej pracy wykonywał.
Dzisiaj wszyscy mu zazdroszczą - on jednak chciałby, żeby wszy-, scy, podobnie jak i on,
zostali milionerami i mogli marzyć na jawie.
Kupi sobie willę na Riwierze Francuskiej i samochód marki... Nad tym trzeba się będzie
zastanowić poważnie. Czy będzie miał szofera, czy będzie sam wóz prowadził? Zwiedzi
Szwajcarię, Francję. Zabierze wóz tym samym statkiem i pojedzie do Argentyny jako
pasażer kabinowy. Podczas podróży będzie pokazywał czarującym współpasażer-kom
kabinę, w której mieszkał jako asystent maszynowy, i łazienkę mechaników z gorącym
tuszem, pod którym stał się milionerem. Ściany tej łazienki pierwsze usłyszały jego
gardłowy okrzyk wyrażający radość z baśniowej rzeczywistości.
W barze przyglądano mu się z zaciekawieniem, znano już dokładnie historię jego szczęścia.
Opowiadano ją sobie w salonach i mesach trans-atlantyka. Mówiono o nim na statku.
Chodzący z wysoko zadartymi nosami i wyszczerzający zęby do słońca nawigatorzy
zazdrościli mu najbardziej. Każdy z nich chciałby mieć willę na Riwierze ł nie robić w niej
nic, tak jak nie robią nic na mostku. Opalacze zębów na balkonie. Wielu pasażerów z
kabinowej klasy nie miało takiej fortuny, jaką ON teraz posiadał.
Koledzy, którzy się z niego śmieli, teraz dopiero musieli zrozumieć swoją bezbrzeżną
ciemnotę i brak wyobraźni. Wyobraźnia była zawsze dla niego miernikiem wartości
człowieka. Ludzie pozbawieni wyobraźni to niewolnicy życia, ślepe, posłuszne istoty
zaprzężone w kierat codzienności. Czuł po prostu rosnące u ramion skrzydła, na których
przeleci przez życie wśród "słońca, barw i kwiatów".
Wracał wciąż myślą do tego radosnego momentu PRZEISTOCZENIA, jak go nazywał.
Widział wciąż siebie stojącego pod gorącym prysznicem w łazience. Pierwsze strumienie
ciepłej wody spłukały warstwę smarów i potu. Na jednej ręce ma rękawicę z szorstkich
włókien, w drugiej ręce mydło, namydla szorstką rękawicę i szoruje nią ciało.
W chwili gdy ponownie wyciąga rękę po mydło, wydaje mu sią, że widzi na powierzchni
mydła świecący punkt. Pociera mydło mocniej rękawicą i znów je ogląda. Świecący punkt
się powiększył^ Zrzuca rękawicę i paznokciami zaczyna usuwaó warstwy mydła dookoła
świecącego punktu. Po chwili nie ma już wątpliwości, że w mydle znalazł złoty klucz.
ZŁOTY KLUCZ. Z głębi piersi wyrywa mu się rzężenie. W ręku miał fortunę. Ci, którzy z
nim się przyjaźnili na statku, wyśmiewali go stale, gdy wszystko co zarabiał, wydawał na
mydło w Buenos Aires. Przynosił z lądu całe paczki i krajał je pełen wiary i ufności w
ogłoszenie firmy, wyrabiającej to mydło, że znalazca złotego klucza w mydle otrzyma
nagrodę w wysokości miliona pesos.
Liczył i przeliczał teraz bez przerwy, ile milionów złotych otrzyma, ile otrzymać może
funtów angielskich, ile dolarów.
Najmłodszy drucik (radiotelegrafista) i pomocnik elektryka - najbliżsi koledzy, którzy
nigdy nie chcieli uwierzyć w jego "jasną przyszłość milionera", teraz nie odstępowali go ani
na krok, twierdząc, że roztrwonić gotów z takim trudem zdobytą fortunę. Drucik wysłał mu
depeszę do domu następującej treści: "Nie zawiodłem pokładanych w sobie samym
nadziei. Wracam jako milioner".
W domu też wyśmiewano go i nie wierzono, mówiąc: "wyjdziesz jak Zabłocki na mydle".
Kim był Zabłocki, nie miał pojęcia - łączyło go z nim tylko "mydło".
Na razie kogo mógł złapać, zapraszał do baru. Najwięcej cieszyli się z jego szczęścia
palacze, mający ograniczone możliwości otrzymania w morzu wina. Nastrój zepsuł mu
drugi mechanik, który powiedział, że uzyskał od starszego mechanika zgodę na zwolnienie
go od pełnienia służby w maszynie, ale pod warunkiem że nie będzie rozpijał załogi. Wolno
każdemu wypić z nim szklankę wina, ale mowy nie ma o tym, żeby wino lało się litrami.
Kapitan w stosunku do milionera zachował zimną rezerwę, mówiąc że do ukończenia
podróży zmuszony jest w nim widzieć wyłącznie asystenta maszynowego. Jeśli jako
milioner w charakterze pasażera kabinowego będzie na tym statku podróżował, może być
pewny, że poleci zarezerwować mu miejsce przy stole kapitańskim. Na razie nie może być
mowy o tym. Kapitan nie zgodził się nawet na zmianę kabiny.
Świeżo upieczony milioner zrozumiał, że wszyscy na statku mu zazdroszczą, a jego miłość
do ludzi i świata zupełnie tej zazdrości nie gasi. W tych warunkach pragnął, by podróż jak
najszybciej się skończyła. Inaczej ją sobie w pierwszej chwili wyobrażał. Gdy został
milionerem, wydawało mu się, że we wszystkich barach na statku zabraknie win dzięki jego
gościnności. Tymczasem pito z wielkim umiarem, tłumacząc się tropikalnym ciepłem.
Złoty kluczyk znaleziony w mydle nosił zawieszony na łańcuszku na szyi. Od czasu do czasu
oglądał klucz szczerozłoty, otwierający mu
drogę do szczęścia, i podziwiał jego wytworny i niezwykły kształt. Na kluczyku wyciśnięta
była liczba sto jedenaście.
Nawet zbliżający się Dakar nie przedstawiał się tak zachwycająco, jak to sobie w pierwszej
chwili po przeistoczeniu w milionera myślał. Na statku nikt nie mógł mu pożyczyć takiej
sumy, która by natychmiast zaspokoiła jego wyobraźnię milionera. W mesie zaczął
narzekać na jedzenie. Koledzy poprosili do mesy ochmistrza. Sprowadzony ochmistrz
oświadczył asystentowi, że je to samo co pasażerowie pierwszej klasy - te same krewetki z
Rio, ten sam kawior z tych samych puszek, te same kraby. Wszystkie te zakąski wzbudzają
entuzjazm wśród pasażerów - w mesie oficerskiej pozostają niekiedy nie tknięte kraby,
kawior, ananasy. Na pocieszenie wymienił nazwy najlepszych win, jakie mogą być do jego
dyspozycji natychmiast: udane roczniki "Nuits St. Georges", "Grands Echezeaux",
"Chambertin", "Alox Cor-ton Pommard". Na statku jest nawet kilka butelek "Chablis" z
winnic La Moutonne i wspaniały sauterne "Chateau Yąuem". Ochmistrz zgodził się być
nawet przewodnikiem milionera po tej..nie znanej mu dotychczas krainie win. Bar stał się
ostatecznie miejscem, gdzie asystent maszynowy mógł rozkoszować się swą nową pozycją
w świecie. Obaj jego najbliżsi koledzy zostali zaproszeni na cały miesiąc do willi na
Riwierze i to tylko wyłącznie dlatego, że nie wierzyli w możliwość zdobycia przez niego
milionów. W rozmowach z nim żałowali, że nie posiada tych milionów więcej - mógłby
założyć własną kompanię okrętową i dać im odpowiednie stanowiska dyrektorów. Według
nich - milionów, które posiadał, było stanowczo za mało. Uważał to za niesmaczny przejaw
zazdrości z ich strony i wobec tego całkowicie oddał się na razie wypróbowaniu wszystkich
gatunków win, o jakich mówił ochmistrz.
W przerwach między tymi czynnościami rozmyślał o kupnie pałacu w pobliżu Warszawy, o
podróży dookoła świata, nawet zaczął zastanawiać się serio nad założeniem kompanii
okrętowej. Na fladze kom-panijnej umieściłby złoty klucz. Taki sam złoty klucz iskrzyłby
się na opasce komina.
Dwa dni przed Dakarem barman przedstawił intendentowi rachunki. Wynikało z nich, że
zadłużenie asystenta maszynowego osiągnęło wartość jego sześciomiesięcznego zarobku.
Tyle pochłonęły poczęstunki i wypróbowanie najlepszych gatunków win francuskich, jakie
znajdowały się na statku. Intendent odszukał milionera i z przykrością musiał go
powiadomić, że przepisy okrętowe dawno są przekroczone, jeśli chodzi o wysokość
dopuszczalnego zadłużenia asystenta maszynowego i że trzeba będzie na razie ograniczyć
się do znacznie mniejszych wydatków, gdyż kredyt zostanie zamknięty.
Młody milioner wpadł z tego powodu w furię i oświadczył, że natychmiast po przybyciu do
Dakaru pieniądze zostaną zwrócone. Zaraz też odszukał swych dwóch przyjaciół i omówił
sprawę wysłania depeszy do Buenos Aires z żądaniem drobnej zaliczki w wysokości kilku
tysięcy funtów, co by mu umożliwiło dokończenie tej aż nazbyt dokuczliwej podróży.
Oświadczył również, że uda się do Buenos Aires już innym statkiem, a nie tym, na którym
spotykają go na każdym kroku szykany, mające swe źródło w niskiej zazdrości. Obaj
koledzy zmartwili się bardzo, gdy to usłyszeli i poszli całą sprawę przedstawić
intendentowi. Intendent wysłuchał ich z uwagą i zdecydował, że muszą pójść wszyscy
razem do kapitana.
- Panie kapitanie - wyjaśniał radiotelegrafista - kolega nasz wszystkie zarobione pieniądze
wydawał na mydło w Buenos Aires. Doszliśmy do wniosku, że jako koledzy nie możemy
pozwolić na tę bezsensowną grę, w której powodzenie wyraża się stosunkiem jeden do
nieskończoności. U babki wyprosiłem kluczyk od szylkretem wykładanej szkatułki. Kluczyk
miał niezwykły kształt i doskonale nadawał się do zamierzonego celu. Brat mój pracuje u
jubilera, wobec czego pokrycie srebrnego klucza warstwą złota nie przedstawiało już
najmniejszej trudności. Porozumieliśmy się w tej sprawie z rodziną kolegi, zmęczoną już
jego opowiadaniami o tym co to będzie, gdy zostanie milionerem. Zaraz po wyjściu z Rio de
Janeiro podłożyliśmy mu mydło, w którym był klucz. Wydawało się nam, że sam
spostrzeże prędko, iż klucz nie jest złoty i zniechęci się raz na zawsze do zamiany ciężko,
zarobionych pieniędzy na bańki mydlane. Omyliliśmy się w swych obliczeniach. W tej
chwili głęboko wierzy, że jest posiadaczem milionów. Chcieliśmy dla niego jak najlepiej,
wyszło jak najgorzej. Boimy się teraz, że gdy się dowie, iż wszystko było żartem, wyskoczy
za burtę z rozpaczy. Co mamy robić?
Kapitan wcale nie był zachwycony wytworzoną sytuacją. Wszelkie kary czy nagany za-to, co
się stało, w tej chwili nic nie pomogą. Kapitan przyznawał słuszność powiedzeniu, że o
przeszłości myśli głupiec, o teraźniejszości mądry, a o przyszłości szaleniec. Kazał kolegom
milionera w sposób możliwie oględny powiedzieć mu o podłożeniu klucza, bagatelizując
całe wydarzenie. Wszyscy muszą nad nim roztoczyć opiekę i pilnować go w dzień i w nocy,
tak długo aż będą zupełnie pewni, że przeszedł nad tym wypadkiem do porządku.
",Drucik" i elektryk wyszli z kabiny kapitana z uczuciem konspiratorów mających wykonać
wyrok śmierci na niewinnym koledze.
Milionera znaleźli w barze. Sączył przez słomkę grenadinę, którą chłodzili się już starożytni
Rzymianie, tłocząc ją z punickich owoców.
Milioner na widok swych kolegów wyjaśnił z zasmuconym wyrazem twarzy, że z powodu
zamknięcia kredytu zmuszony był pożyczyć pieniądze u barmana na szklankę głupiej
grenadiny.
Bar był pusty. Obaj koledzy postanowili wykonać wyrok natychmiast w barze.
- Musimy ci powiedzieć prawdę - zaczął odważnie "drucik" - nie gniewaj się na nas, ale
chcieliśmy cię oduczyć wydawania całej pensji na mydło w pogoni za milionami i
włożyliśmy do mydła podrobiony kluczyk. Nie jesteś milionerem.
"Milioner" roześmiał się i powiedział:
- Wiem dobrze, dlaczego ini o tym mówicie. Intendent kazał zamknąć mi rachunek w
barze, a starszy mechanik chce mię zagonić z powrotem do maszyny. Kłamiecie obaj jak
najęci. Cha! cha! cha! Nie weźmiecie mnie na kawał.
- Kluczyk jest od szkatułki mojej babki - powiedział "drucik".
- Kłamiesz - ze śmiechem zawołał "milioner". - Sprawdziłem przede wszystkim, czy kluczyk
jest złoty. Wypróbowałem go paroma kwasami. Jest złoty. Nie wmówisz we mnie, że twoja
babka posiadała kiedykolwiek w życiu szkatułki zamykane złotymi kluczami tej wielkości.
- Zapewniam cię, że kluczyk jest srebrny. Brat, który pracuje u jubilera, wytłoczył na nim
numer sto jedenasty i pokrył go cienką warstwą złota. Myśleliśmy, że to odkryjesz
natychmiast. Tymczasem poszła już twoja półroczna pensja. Powtarzam jeszcze raz, że nie
mogliśmy, pozwolić, byś ciężko zapracowane pieniądze zamieniał na płatki mydlane. Z
chęcią za ciebie zgodzili się pełnić służbę.,koledzy, sądząc, że to dla twego dobra. Nie będą
żądali zapłaty, ale najwyższy czas już z tym skończyć. Odpocząłeś sobie w tych "końskich
szerokościach", a teraz trzeba nad tym wszystkim przejść spokojnie do porządku.
- Nie nabierzecie mnie. Teraz dopiero chcecie się zabawić moim kosztem. Chcecie, bym
mając miliony wrócił do państwa Hadesa. Chcecie, bym znów właził do gorącego kotła i
rozwalcowywał cieknące rurki. O nie. W Dakarze sprzedam wszystko, co posiadam i
zadepeszuję do Buenos Aires po zaliczkę. Skończyłem już z zawodem mechanika
okrętowego ostatecznie.
- Nie potrzebujesz depeszować do Buenos Aires. Klucz w mydle miał być odlany ze złota.
Wystarczy jeśli pilnikiem spróbujesz potrzeć swój klucz. Zobaczysz, że jest na nim tylko
bardzo cienka warstwa złota. Możesz się o tym przekonać natychmiast.
Elektryk wybiegł z baru i za chwilę wrócił z pilnikiem.
"Milioner" zdjął z szyi łańcuch z doczepionym doń kluczem. Złapał pilnik i kilka razy
przesunął nim po trzonie klucza. Na powierzchni ukazała się srebrna plamka.
Asystent maszynowy usiadł z wrażenia na fotelu, z którego tak lubił się przyglądać jako
milioner powierzchni oceanu zamkniętej pomiędzy zwrotnikami, noszącej tutaj nazwę
"KOŃSKICH SZEROKOŚCI".
Według wersji tych nawigatorów z balkonu dawni żeglarze musieli tutaj harować jak konie
z powodu zmiennych wiatrów i konieczności ciągłego łapania ich przez obracanie rei
dookoła masztu. Czynność tę nazywano tarasowaniem. Według innej wersji, miały tu ginąć
konie przewożone z jednej półkuli na drugą. Właśnie pomiędzy zwrotnikami. On jako
milioner urodził się w pobliżu zwrotnika Koziorożca i ginie teraz w pobliżu zwrotnika
Raka. On MILIONER KOŃSKICH SZEROKOŚCI. Woli umrzeć jak koń, niż 'harować jak
koń w tej "Ziemi Ognistej" palenisk okrętowych. Na razie nie da po sobie poznać, że się za-
łamał. Będą z niego teraz wszyscy szydzili. MILIONER KOŃSKICH SZEROKOŚCI.
Skończy ze sobą w nocy. Zginie, jak przystało na rasowego konia, który nie wytrzymał
podróży w-tych szerokościach.
Obaj koledzy w milczeniu czekali na nowy wybuch buntu lub gniewu.
"Milioner" wysączył pozostałą w szklance grenadinę i wstał.
- Dobrze, idę do maszyny. Odrobię za wszystkich przepracowane za mnie godziny. -
Mówiąc to, przybrał wyraz twarzy najbardziej nielubianego przez siebie oficera
pokładowego, tego z nosem wzniesionym najwyżej i opalającego zęby w słońcu. Nie
czekając na kolegów, podziękował skinieniem głowy barmanowi i wyszedł na pokład.
Za chwilę w koszulce z potniikiem na szyi i w spodniach nasiąkniętych smarami zjeżdżał w
dół do maszyny, trzymając się .poręczy tylko rękami, nie dotykając prawie stopami
srebrem mieniących się stalowych prętów (drabinek. Okrętowy telegraf bez drutu rozniósł
natychmiast po całym statku wiadomość o tragedii "milionera". Wieść dotarła do ciemnych
zakamarków kotłowni, wyszukiwała w ciemności czarne postacie palaczy i trymerów i
szeptała każdemu do ucha: "Asystent maszynowy nie wygrał miliona ipesos. To był żart.
Uważać na asystenta, by nie zrobił sobie czego złego. Sześć pensji swoich puścił już na
oblewanie z załogą milionów".
"Milioner" widział we wszystkich oczach współczucie. Czuł, że go śledzą. "Przewidują
słusznie, że wyskoczę za burtę. Znajdę stosowną chwilę. Na razie muszę poczekać" - myślał.
Dakar. Wielka stacja (bunkrowa. Transatlantyk zaopatruje się tutaj w węgiel na dalszą
ipoidróż. Mechanicy okrętowi roją się przy tej czynności jak pszczoły i tną niemiłosiernie
wszystkich dookoła.
"Milioner" czarny od węglowego pyłu wynurza się z żałobnej czerni węgla i pracujących
przy nim Murzynów. Nareszcie koniec bunkrowania. Kąpiel w łazience. W tej samej, w
której przeistoczył się w milionera. Z orzeźwiającą wodą spłynęła nań orzeźwiająca myśl:
"Ten kluczyk był podłożony przez kolegów, ale mogę jeszcze znaleźć prawdziwy".
Wszystkie rozliczenia załogowe musiały ibyć sprawdzone w Kanale Kilońskim. "Milioner"
ze zdumieniem dowiedział się, że nie posiada ani jednego .grosza długu. Wszystko zostało
spłacone przez tych, których częstował. iGdy to posłyszał, ścisnęło go coś lekko za gardło. Z
trudem przełknął ślinę i szybko wyszedł na pokład.
Gdynia. W 'domu depeszy nie otrzymano. Znów Kanał Kiloński, Dakar, Rio de Janeiro,
Santos, Rio Grandę do Sul, Montevideo, BUENOS AIRES.
Gdy po powrocie asystenta maszynowego z ląldu w Buenos Aires koledzy wpadli do jego
kabiny, zastali go siedzącego nad olbrzymią paką mydła, którego znaczna część już była
pokrojona na płatki.
- Co ty robisz? - krzyknęli obaj, "drucik" i elektryk.
- Widzicie, co robią. Szukam prawdziwego złotego klucza.
- Oszalałeś - wyszeptał elektryk.
Asystent maszynowy popatrzył na niego z pobłażliwie lekceważącym uśmiechem i
powiedział:
- Cóż TY możesz na ten temat powiedzieć? TY, który nigdy w życiu nie byłeś milionerem?
KAZIO
J. ransatlantyk wyszedł z Gdyni, zabrał w Kanale Kilońskim pasażerów z Danii i Niemiec, a
z redy Cherbourga Francuzów i położył się na kurs wiodący na południe - do Buenos Aires.
Życie na statku wpadło w rytm wacht morskich.
Czterdziesty równoleżnik szerokości północnej zabarwił czerwonym winem wodę do picia
we wszystkich jadalniach i mesach. W miarę iposuwania się na południe stawało się coraz
cieplej i spokojniej, a ocean upodobniał się do szafirowolustrzanej tafli, nad którą
ukazywały się co chwila gromady latających ryb.
Po każdej podróży do Południowej Ameryki zwiększała się liczba pasażerów-
cudzoziemców, gdyż zadowoleni z podróży woleli ją odbywać na polskim transatlantyku
aniżeli na statkach rodzimych armatorów. Agencje konkurencyjnych linii okrętowych
pomawiały nas
0 rozrzutne prowadzenie kuchni, której dewizą było hasło jej szefa: "Jeśli chcemy mieć
pasażerów - to każdemu dajmy, co lubi".
Z tego samego miasta co szef kuchni pochodził również szef pro-wiantury zwany
Plamoznikiem. Obaj szybko porozumieli się ze sobą i wpadli po prostu w hazard w
dogadzaniu pasażerom. Oczywiście przyczyniało to niemało kłopotów przy zaopatrywaniu
statku
1 przyrządzaniu iposiłków.
Najwięcej jednak, według opinii samych pasażerów, przyciągała ich domowa atmosfera
panująca na transatlantyku we wszystkich trzech klasach. Wielu emigrantów cały okres
podróży statkiem uważało za normalną podróż końmi i nie dało się nakłonić do zdjęcia na
noc olbrzymich butów z cholewami wyczyszczonymi smarem i spało w nich na
śnieżnobiałej pościeli. Stewardesy bolały nad tym i drżały na myśl o inspekcji, ale nigdy nie
"zdejmowały z twarzy" uprzejmego uśmiechu. Niekiedy (przychodziły im z pomocą
tropikalne upały, ale i one często okazywały się bezsilne. Niektórzy emigranci
przezwyciężyli żar słońca - przetrwali całą podróż w butach.
Po przejściu 'burzliwej Zatoki Biskajskiej wielu pasażerów, którym ipoczątkowo koja
wydawała się najmilszym miejscem na statku, zjawiło się naraz w salonach i na pokładzie,
tak jak gdyby przed chwilą
zostali zaokrętowani. Dotychczas byli znani wyłącznie stewardesom, stewardom i
lekarzowi okrętowemu.
Pewnego takiego słonecznego dnia o godzinie piątej po południu jetl-na z pasażerek
kabinowych zgubiła gdzieś synka. Personel hotelowy, a potem i pasażerowie, szukali po
wszystkich zakamarkach statku trzyletniego chłopczyka ubranego w marynarski
mundurek. Od godziny "szalało" już poszukiwanie. Żywy udział brała w nim rodzina
duńska złożona z matki, ojca i dwóch córek - przystojnych i zgrabnych. Młodsza,
osiemnastoletnia, zwracała na siebie uwagę oczami, jedno z nich było koloru bursztynu, a
drugie - chabru w zbożu. Dunki energicznie zabrały się do poszukiwań; zrozpaczoną matkę
zaprowadziły podczas podwieczorku do salonu i przedstawiły ją i jej sprawę kapitanowi.
Kapitan całe swoje życie spędził na morzu, z tego młodość w ekspedycjach polarnych, dał
nawet swoje nazwisko jednej z bardzo wielu nowo odkrytych wysepek podbiegunowych.
Mając do czynienia z wieloma językami, nauczył się rozwiązywać wszelkie trudności z tej
dziedziny 'bez słowników, tworząc na .poczekaniu nowe słowa. Jeszcze szybciej dawał
sobie radę z trudnościami życiowymi, stosując metodę przeczekania.
Teraz w swoisty sposób wyraził matce przekonanie, że dziecięciu nic nie jest.
- Nu, a pani ja powiem - ticha czekat'. Pani wypiji kawy i chętnie pośmieji się z nami, a
dziecko jak jeść zechce, to i przyjdzi. Ja też mam dwoje dieti i wiem, co mówię. Pani
dziecko też jeść potrzebuje. A? Nu, prawda?
Matka dała się przekonać i pozostała w salonie, obie Dunki wyruszyły jednak na
poszukiwania.
W tym pamiętnym dniu, piętnaście minut po godzinie szesnastej zjawiła się na mostku
podczas wachty starszego oficera, figurynka w postaci malutkiego marynarza w długich
marynarskich spodniach i bluzie z kołnierzem. Chłopiec podszedł do starszego oficera,
szurgnął nóżką i przedstawił się:
- Jestem Kazio. Czy mogę popatrzeć przez okno?
Na mostku, z obydwu stron, były oszklone nadbudówki zasłaniające oficerów od deszczu i
wiatru. Pod oknem wychodzącym na dziób statku wisiał opuszczony duży stół z
mahoniowych desek, na którym, przy przechodzeniu cieśnin, rozkładało się niekiedy
mapy. Przeważnie jednak stoły te służyły do ustawiania posiłków przynoszonych dla
oficerów wachtowych w morzu, przy czym kawę i ciasta przynosiło się nie tyle dla posilenia
się, ile dla "skrócenia czasu". Jedynie zimą, na północnym Atlantyku gorący bulion
podawany z "wytwornościa-mi" z francuskiego ciasta krzepił oficerów naprawdę.
Kazio był tak ujmujący i wytworny, że starszy oficer natychmiast podniósł stół do góry i
usadowił na nim chłopca. Chłopczyk przylgnął
noskiem do szyby i czekał na ukazanie się obiecanych przez oficera srebrnych
aeroplaników. Miały one wylatywać z wody. Właśnie ukazała się ich cała eskadra. Były to
szafirowosrebrne latające rybki.
Kazio nie wierzył początkowo własnym oczom, a potem prosił, by mu dać do zabawy
"chociaż jeden, najmniejszy aeroplanik".
Od tej chwili chłopiec zatracił poczucie czasu i wciąż tylko czekał na latające rybki, a w
przerwach opowiedział starszemu oficerowi, że dzisiaj po raz pierwszy wyszedł z mamusią
na pokład, i że oboje chorowali, że wracają do tatusia w Argentynie i mamusia przedtem
jeszcze chorowała, i że musieli jechać do Polski, aby mamusia wyzdrowiała.
- A czy mamusia wie, gdzie ty jesteś? - zaniepokoił się starszy
oficer.
- MAMUSIA ZAWSZE WIE, GDZIE JA JESTEM - odpowiedział
z przekonaniem Kazio.
Rozmowę tę przerwał steward, który przyniósł na mostek kawę i ciastka, a widząc
malutkiego nawigatora uprzejmie spytał, czy nie zechce może na podwieczorek wypić
mleka i zjeść parę ciastek i jakie ciastka ma przynieść.
- Z kremem poproszę - odpowiedział Kazio z czarującym uśmiechem.
Oprócz czwartego oficera, pełniącego służbę razem ze starszym, na mostek przyszedł w
sprawach służbowych asystent nawigacyjny, noszący szumny tytuł "szóstego". Kazio
natychmiast zwrócił jego uwagę na siebie, wkrótce "szósty" oczarowany malcem zaczął
oprowadzać go po mostku i tłumaczyć, w jaki sposób statek płynie.
Po obejrzeniu mostku "szósty" i sternik zaczęli uczyć Kazia sterować. Podczas tej lekcji
zjawiła się na mostku najmłodsza Dunka, ta
0 bursztynowo-chabrowych oczach. Panienka podeszła do starszego oficera i spytała, czy
nie widział gdzie małego chłopca ubranego w marynarski mundurek.
- Przyszedł dziś po raz pierwszy do salonu - wyjaśniła - i zginął. Matka jest zrozpaczona.
- To na pewno ten marynarz, który teraz steruje - odpowiedział z uśmiechem starszy oficer,
pokazując jej Kazia przy sterze.
- O tak! To ten! - krzyknęła ucieszona dziewczyna.
- Może pan wspólnie z panią odprowadzi Kazia do matki - zwrócił się starszy oficer do
swego młodszego kolegi, szóstego oficera -
1 przeprosi ją w moim imieniu za to, co się stało, ale Kazio zapewnił mnie, że "MAMUSIA
ZAWSZE WIE, GDZIE JA JESTEM". Proszę również powiedzieć, że Kazio wypił już
szklankę mleka i zjadł dwa ciastka z kremem.
Dunka, "szósty" i Kazio - we trójkę ruszyli do matki Kazia. "Cudowne" odnalezienie się
chłopca uczyniło go bohaterem dnia i całej podróży. Kazio stopniowo podbijał serce załogi.
Można go było znaleźć
w kabinie kapitana, w pralni okrętowej, w kotłowni, u starszego mechanika, jednym
słowem - wszędzie.
Zaczęły się upały. Kazio najlepiej lubił przebywać teraz na pokładzie, na którym starali się
go zawsze bawić: najmłodsza Dunka i najmłodszy oficer. Trójkę tę stale można było
widzieć na pokładzie, ale chłopczyk troszkę się nudził w towarzystwie zajętej sobą pary.
Najmłodsza Dunka okazała się jednak nieoceniona i tym razem. Odkryła hobby Kazia.
Odkryła w sposób zresztą zupełnie prosty - zapytała zwyczajnie o to KAZIAS-MAMĘ, czyli
matkę Kazia, nazwaną tak dzięki wielkiej popularności syna. Okazało się, że Kazio ma
hobby równie niecodzienne jak pasjonujące - wbijanie gwoździ młotkiem. Dunka
natychmiast powiedziała o tym kapitanowi. Ten zwołał radę okrętową i polecił cieśli
wyszukać duży kloc, zaopatrzyć Kazia w młotek i gwoździe. Starszy oficer miał uzyskać od
chłopca przyrzeczenie, że będzie wbijał gwoździe wyłącznie w przeznaczony do tego kloc.
Czuwać mieli nad nim "szósty" i Dunka (miss Athellia).
Kazio dotrzymywał umowy, ale wszyscy byli przekonani, że statek po przyjściu do Buenos
Aires nie będzie miał ani jednego gwoździa w magazynach bosmańskich.
Kazio od'rana do zachodu słońca niezmordowanie wbijał do kloca największe gwoździe; po
zachodzie ustawał w tej pracy i nudził się. Na szczęście zreperowano aparat filmowy i
ogłoszono, iż wieczorem będzie kino na pokładzie. Kazio był pierwszym widzem, który
usiadł na ustawionych krzesłach. Film miał się rozpocząć o godzinie ósmej1 piętnaście, aby
mogli zdążyć ci, co zejdą z wachty o ósmej. Minęła jednak oznaczona godzina, a filmu nie
rozpoczęto - czekano na kapitana. Kiedy Kazio się o tym dowiedział, ruszył jak błyskawica
do saloniku, gdzie grano w brydża. Do końca robra było jeszcze daleko, gdy przed
kapitanem stanął Kazio i patrzył na niego spod swych olbrzymich rzęs oczami, w których
widać było z trudem hamowany , płacz.
Kapitan spojrzał na niego i zawołał:
- Nu, Kazio? Nu, cóż takiego? Nu cóż się stało? Kazio, patrząc przez zasłonę z łez,
wyszeptał:
- Kina nie rozpoczynają.
Przy wszystkich stolikach jak na komendę złożono karty. Kapitan wziął Kazia za rękę i
poszli^ na pokład. Kazio usadowił się koło kapitana i film się rozpoczął.
*
- Nu, będzł dziś coś niezwykłego. Nu, popamięta pan dzień dzisiejszy. Nu, ja panu mówię -
zapewniał starszego oficera kapitan. - Nu, widziałem ja, jak szósty z to najmłodsze Dunko
rozmawiali, potem palce jakoś trzymali, a potem ręce sobie podali. Nu, coś z tego będzi.
Cały statek wiedział już o tym,' że para ta jest zakochana w sobie. Szósty" chodził
wymuskany. Pralnia robiła co mogła, żeby bił blask od jego mundurów, na których nie było
ani jednego galonu, a tylko przewidziane dla nich miejsce na granatowych
naramiennikach. Chwilowo leżała na nich samotnie złota kotwica pełna nadziei na lepszą
przyszłość.
"Szósty" czynił nieprawdopodobne postępy w języku angielskim. Doszło do' tego, że nawet
któregoś dnia zaczął mówić tym językiem do kolegów w mesie.
- Do nas mówisz, a nie do Athellii - przywołano go do rzeczywistości.
- Jak śmiecie tak wymawiać JEJ IMIĘ - wybuchnął "szósty".
W odpowiedzi ten, który wymówił to imię, pokazał mu palcem czoło, zatoczył na nim
kółko. "Szósty" odszedł zły.
- Byle nie oszalał przed Buenos Aires - mówiono za nim w mesie.
*
Wytworni pasażerowie, tak zwani kabinowi, siedzieli po południu w barze na pokładzie
szalupowym, chłodząc się napojami i lodami. Kapitan zabawiał rozmową rodzinę
Duńczyków. Kazias-Mama okazała się niemniej czarująca od swego syna, wobec czego
starszy oficer i starszy mechanik bawili ją na zabój, ale zapominali o niej, gdy tylko zjawiał
się Kazio. Kazio, tego pamiętnego dnia, którego doniosłość przepowiedział kapitan,
zostawił swój kloc nabity gwoździami i królował w barze, zaszczycając swą uwagą i
rozmową wyłącznie barmana, czym budził zazdrość pozostałych osób. Barman wdzięczny
za okazane względy wymyślał dla Kazia specjalne napoje chłodzące. Malec siedział na
podłodze, na olbrzymiej arabskiej poduszce (były to tak zwane "puffy", wyrabiane z
wytłaczanej kolorowej skóry wyszywanej srebrnymi lub złotymi nićmi) i sączył
aromatyczny napój przez słomkę, gdy w barze ukazała się wraz z matką sześcioletnia
dziewczynka. Obie damy należały do polskich sfer dyplomatycznych w Brazylii i jechały do
Rio de Janeiro.
Na wchodzącą do baru dziewczynkę nikt nie zwrócił uwagi. Mała dama usiłowała dać znać
o sobie najpierw głośną rozmową z matką, a gdy to nie poskutkowało, zaczęła tańczyć w
takt modnej piosenki nadawanej przez rozgłośnię radiową. Robiła to z takim zapałem i
wdziękiem, że wreszcie zaczęto się jej przyglądać.
Zapomniany Kazio siedział na poduszce i krytycznie przyglądał sią rywalce. Skończyła się
melodia, wiele osób zaczęło bić brawa. Dziewczynka była rozpromieniona. W podskokach
podbiegła do Kazia i spytała go 2 niewinną minką: - Potrafisz tak? Kazio milczał.
Dziewczynka błysnęła mu przed oczami pierścioneczkiem i spytała:
- A to masz? Kazio milczał.
Z kolei podsunęła mu pod oczy zegarek-bransoletkę i znów spytała:
- A to masz?
Obecnych w barze zaniepokoił wyraz twarzy Kazia. Widać było, że walczy ze sobą. Wielu
już miało zamiar pospieszyć doń ze słowami pociechy, gdy nagle po trzecim pytaniu Kazio
położył się na olbrzymiej poduszce na plecach, wydostał z majteczek widoczną różnicę
między chłopcem i dziewczynką i pokazując wszystkim, zawołał:
- A to masz?
Dziewczynka nie odezwała się słowem, odeszła. Uznała się za pokonaną.
4.
Wieczorem spotkano statek, pierwszy od wielu dni samotnej tra-wersaty oceanu. Statek
szedł kontrkursem; wyr.aźnie było widać jego burtowe światła pozycyjne, z prawej -
zielone, z lewej - czerwone.
- Pięć stopni w prawo - podał oficer wachtowy komendę na ster, dla wyminięcia
spotkanego statku.
- Pięć stopni w prawo - powtórzył jak echo sternik. Oba statki minęły się czerwonymi
światłami.
*
Tego samego dnia starszy oficer ułożył się już wygodnie w koi i miał zamiar sięgnąć ręką do
kontaktu, aby zgasić światło, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
Na głośne "proszę" do kabiny wszedł "szósty". Młody oficer miał zmieniony wyraz twarzy i
widać było od razu, że jest zdenerwowany.
- Przepraszam, że przeszkadzam - odezwał się - -ale stała się rzecz nie cierpiąca zwłoki.
Przyszedłem prosić pana na sekundanta.
Starszy oficer podniósł się i oparł na łokciu.
- Muszę się bić. Jest mi obojętne, czy będą to pistolety, szable, czy szpady. W Rio
dostaniemy wszystko. Zgadzam sią na broń wybraną przez przeciwnika. Przyjmę wszystko.
Nie mam tutaj kodeksu honorowego Boziewicza, ale sądząc ze stopnia obrazy musi być
trzykrotna wymiana strzałów.
Starszy oficer patrzył na niego z niedowierzaniem, wreszcie spytał:
- Z kim?
- Z kapitanem - odpowiedział "szósty" i szybko mówił dalej. - Przepraszam, że
zapomniałem zawiadomić pana, że zaręczyłem się dzisiaj z panną Athellią Peterson.
Kapitan obraził moją narzeczoną. Jeśli zechce się bić na szpady, to myślę, że najlepiej
będzie zmienić je na ciężkie szable. Podobno pojedynek wówczas najszybciej się kończy.
Bawić się nie mam zamiaru.
Starszy oficer ze zdumieniem słuchał dramatycznych słów najmłodszego oficera.
- Nie wyobrażam sobie, aby kapitan chciał obrazić umyślnie pana lub pańską narzeczoną.
Nie zrozumiał pan może, co kapitan chciał powiedzieć. Może stworzył jakiś nowy polski
wyraz? - próbował łagodzić starszy oficer rozgoryczenie "szóstego".
- O co to, to nie - gorąco zaprotestował narzeczony. - Kapitan z całą świadomością i
cynizmem obraził moją narzeczoną i będzie musiał ponieść pełne konsekwencje swego
czynu. Chyba że mu się uda wpierw mnie zabić - stwierdził zdeterminowany oficer.
Starszy oficer w dalszym ciągu usiłował uspokoić jego rozszalałą fantazję.
- Kapitan bardzo lubi pannę Athellię i pana. Nie sądzę, aby mógł mieć cokolwiek przeciwko
temu narzeczeństwu. Rodzice również widzieli, jak pan asystował ich córce i nigdy nie
słyszałem, by wyrażali jakąś niechęć. W jaki sposób kapitan obraził pańską narzeczoną?
- W jaki sposób? Jak już wspomniałem, dzisiaj z rana zaręczyliśmy się. Wieczorem
postanowiliśmy zawiadomić o tym kapitana. Uważałem to za swój obowiązek. Przed chwilą
byłem właśnie u niego w kabinie i gdy mu o tym zameldowałem, kapitan tak mi
odpowiedział: "Zaręczył się pan ze światłami pozycyjnymi?" Gdy tylko to usłyszałem,
odwróciłem się i wyszedłem z kabiny; przyszedłem wprost do pana prosić go na
sekundanta.
Starszego oficera skurcz chwycił za gardło, omal nie parsknął śmiechem i aby go stłumić,
opadł na poduszki. Nie chciał zostać porąbany lub zastrzelony według przepisów
Boziewicza; usiłował więc przybrać surowy i pełen potępienia dla kapitana wyraz twarzy. Z
trudem udało mu się odpowiedzieć, że bardzo się cieszy z zaufania i z zaszczytu, jaki go
spotkał, że właśnie jemu został powierzony honor narzeczonej "szóstego"; zapewnił go, że
zrobi wszystko, aby honor ten został w całości zachowany. Czując, że dłużej już nie opanuje
śmiechu, dodał, że o szczegółach pomówią jutro.
- Dziękuję i dobranoc - usłyszał w odpowiedzi. Za chwilę drzwi zamknęły się za "szóstym".
*
Następnego dnia rano odkrył się Przylądek Frio tropikalnej Brazylii. Starszy oficer i starszy
mechanik natychmiast zameldowali o tym Kazias-Mamie. Ale pani odwróciła głowę od
wskazanego jej kierunku i powiedziała, że nie chce nawet widzieć Brazylii z daleka.
- Przyjechałam do Brazylii z mężem zaraz po ślubie. Osiedliliśmy się na zakupionej przez
niego plantacji drzew pomarańczowych. Mąż jest agronomem. Zbiór zapowiadał się
wspaniale. Któregoś dnia usłyszałam bicie w metalowe kotły jak na alarm. Wybiegłam na
ganek.
Hałas pochodził z sąsiednich farm, na których bito kijami we wszystko, co mogło wydawać
głośny dźwięk. Sądziłam, że napadli nas Indianie, ale za chwilę zrozumiałam, co się dzieje,
gdy ujrzałam chmurę owadów. Szarańcza. Wieczorem z plantacji obiecującej fortunę
zostały kikuty drzewek.
Zabraliśmy się do pracy i przekształciliśmy naszą plantację na warzywną. Pola szybko
pokryły się roślinkami. Pewnego dnia, gdy z dumą przyglądałam się zieleni okrywającej
pola, zauważyłam, że mam przed sobą jak gdyby posuwający się dywan. Zielony kobierzec
defilował przede mną. Zbiegłam ze schodów i przekonałam się, że to nie było złudzenie.
Miliony wędrownych mrówek. Szły zwartymi szeregami, a każda dźwigała nad głową strzęp
uciętego liścia. Następnego' dnia znów mieliśmy przed oknami szare pola, bez śladu, że coś
kiedyś na nich rosło.
Sprzedaliśmy tę plantację i przenieśliśmy się bardziej na południe, w okolice lesiste i
założyliśmy tam plantację kukurydzy. Za kilka dni mieliśmy rozpocząć zbiór tak urodzajny,
jakiego nawet nie przewidywaliśmy. I znów spostrzegliśmy, że plantacja" przestała istnieć.
Jakieś postacie wynosiły plony do lasu. Pobiegliśmy szybko, by przeszkodzić rabunkowi.
Niestety niczego nie udało sią uratować. Rabusiami było olbrzymie stado małp, które
wyniosło naszą kukurydzę w niedostępną dla człowieka dżunglę. Znów zostaliśmy bez
nadziei zarobku, do tego dołączyło się zmiękczenie moich kości wskutek braku wapnia w
wodzie. Kazano mi natychmiast wyjechać do Polski. Zabrałam Kazia. Mąż sprzedał
plantację i wyjechał do Argentyny. Mamy teraz plantację bawełny. Maż przyjedzie po nas
do Buenos Aires.
Słuchając opowiadania Kazias-Mamy, starszy oficer zapomniał zupełnie, że "szósty"
powierzył mu honor narzeczonej i że ma natychmiast ustalić w jego imieniu datę
pojedynku, wybrać broń i uzgodnić miejsce i czas.
Kapitan przygotowywał właśnie dokumenty dla władz portowych w Rio, kiedy wszedł do
kabiny starszy oficer.
- Nu, wie pan co? - odezwał się ucieszony z jego widoku kapitan. - Nu, chętnie się wczoraj
uśmiałem w barze. Nu taki malutki chłopiec, nu, a tak doskonale zna kobiety. Dziewczyna
od razu zaniemówiła. Nu, żeby mnie tak dokuczyła, ja bym nie domyślił się tak zrobić. Nu,
taki malutki chłopiec, a taki mondry. Kazio. A? Nu, pomyśli pan sam?
- Panie kapitanie, przychodzę oficjalnie, jako sekundant, żądać w imieniu szóstego oficera
satysfakcji za obrazę jego narzeczonej, panny Athellii. Wczoraj wieczór, w obecności jej
narzeczonego, porównał pan jej bursztynowo-chabrowe oczy do świateł pozycyjnych
statku. Słuchając tego wczoraj wieczorem o mało sam nie umarłem ze śmiechu, ale dzisiaj
pan kapitan ma wybrać rodzaj broni, od jakiego zechce pan sam umrzeć lub zabić rytualnie
"szóstego".
__Nu, widzi. Nu, ja od razu powiedziałem, że z tego coś będzi. Jak
tylko zobaczyłem, że sobie ręce podali. Nu, wie co? Nu, jak przyszedł i zameldował, że
zaręczył się, nu, i powiedziałem ja prawda, że ze światłami pozycyjnymi si zaręczył. Nu,
odwrócił się natychmiast i wyszedł. Nu, nie myślałem, że jemu to si nie spodoba. Mówi
pan, że obrażony?
Starszy oficer opowiedział mu cały przebieg rozmowy, jaki miał miejsce w kabinie.
- Nu, tak co z nim teraz robić? A? Nu, pan jego lepiej znasz za mnie.
Po krótkiej naradzie uchwalili, że ponieważ nikt tego nie słyszał oprócz narzeczonego, to
"szósty" musi zadowolić się oświadczeniem kapitana, że ten nie miał intencji obrażania
panny Athellii.
Gdy starszy oficer wszedł z "szóstym" do kabiny kapitana, ten zapomniał zupełnie o tym, że
ma przemawiać oficjalnie według kodeksu Boziewicza.
- Nu, jak mógł sobie nawet pomyślić, że ja chciałem obrazić dziewczyna, która ma takie
oczy ładne, na które nie znudzi się nigdy patrzeć? Nu, wie co? Nu, to troszeczku niedobrze,
że tak myślał. Nu, cóż takiego. Nu, tak wszystko dobrze. A? Zadowolony? Nu?
"Szósty" przygotowany przez starszego oficera opisem boleści i wyrzutów sumienia
kapitana bolał teraz nad tym, że chciał go niewinnie zamordować. Nie słyszał już prawie
tego, co mówił kapitan i sam zaczął przepraszać, że zwątpił w jego najlepsze intencje, o
których jego narzeczona jest głęboko przekonana. Sprawę uznano za niebyłą.
*
Począwszy od Rio de Janeiro w każdym z portów żegnano kogoś z pasażerów. W
przeddzień przybycia do Rio Grandę do Sul, w którym miała wysiąść narzeczona "szóstego"
z rodziną, statek szedł po stosunkowo płytkich wodach przybrzeżnych. Znów było ciche i
słoneczne popołudnie. W salonie podano herbatę. Kazio zabierał się do swych ulubionych
ciastek z kremem, gdy nadeszła niespodziewanie zupełnie martwa fala i odbita od dna -
przechyliła nagle statek, jak podczas największego sztormu. Cała zastawa stołowa runęła
na podłogę salonu. Brzęk spadających filiżanek, półmisków z ciastkami i łyżeczek wywarł
widać na Kaziu silne wrażenie. Wiedział on dobrze, że za wszystko co się dzieje na statku,
odpowiedzialny jest kapitan. Szybko zsunął się ze swego krzesła, pobiegł do stolika
kapitana, wdrapał się na krzesło obok i patrząc swymi rozszerzonymi z przejęcia oczami,
powiedział bijąc jednocześnie piąstką w stół:
- Nie zgadzam się z takim podawaniem podwieczorków.
Uspokoił się dopiero na kolanach kapitana, który bardzo się przed nim tłumaczył, dlaczego
tak się stało.
Po wyjściu z Rio Grandę do Sul wszyscy patrzyli ze współczuciem na "szóstego", ale
najbardziej szczere i serdeczne spojrzenia nie mogły mu zastąpić dziewczyny o
bursztynowo-chabrowych oczach.
W Buenos Aires Kazias-Mama otrzymała od męża depeszę, że przybędzie po nią dopiero za
tydzień, wobec czego intendent wystarał się dla niej o pokój w hotelu, a załoga mogła
jeszcze odwiedzać Kazia do momentu wyjścia w drogę powrotną do kraju.
Właściciel hotelu, w którym zamieszkał Kazio, twierdził, że nie wi-•dział jeszcze tylu osób
przychodzących odwiedzić jednego małego chłopca. Kazio otrzymał taką ilość prezentów,
że mógł założyć sklep z zabawkami i słodyczami. Gospodarz na widok przybyłych z
podarunkami, wymawiał na przemian •tylko dwa słowa: fantdstico, extraordi-nario.
Fantastyczny, nadzwyczajny.
W przeddzień wyjścia transatlantyka w podróż do Europy zjawili się w hotelu starszy oficer
i starszy mechanik- z zabawkami dla Kazia, a z kwiatami i biletami dla Kazias-Mamy na
wspaniały balet fosforyzujących postaci. Miał to być jej ostatni wypad w "cywilizację" przed
przeniesieniem się między Indian i bawełnę. Kazia miała pilnować w hotelu pokojówka.
Limuzyna dowiozła przed gmach opery Kazias-Mamę i jej dwóch wielbicieli. Balet w
pierwszej chwili zrobił wrażenie olbrzymiego seansu spirytystycznego. Na scenie i widowni
zapanowała niemal absolutna ciemność i dopiero po chwili, kiedy oczy oswoiły się z
mrokiem, można było rozpoznać ledwie widoczne kontury dekoracji, a wśród nich
fosforyzujące postacie. Gdy na scenie rozpoczęło się na dobre szaleństwo fosforyzujących
postaci, Kazias-Mama wyszeptała do swych sąsiadów:
- Wracamy. Jestem niespokojna o Kazia.
Za chwilę znaleźli się na miejscu. Cała ulica była zatłoczona ludźmi, a przed hotelem stała
długa drabina straży pożarnej. Z trudem przecisnęli się przez tłum do hallu. Na widok
Kazdas-Mamy właściciel hotelu z okrzykiem "Senora/ Senora!" rozpoczął swą opowieść o
wypadkach, jakie miały miejsce podczas jej nieobecności.
Z szybko wypowiadanych słów i gwałtownej gestykulacji można było się domyślić, że
pokojówka widząc śpiącego Kazia, wyszła na korytarz i zamknęła drzwi na klucz. Kazio
obudził się i wyruszył na poszukiwanie mamy, a że drzwi były zamknięte - wyszedł oknem
na gzyms i stojąc nad ulicą wołał z góry: MAMA!
Przechodnie natychmiast zorganizowali na ulicy zabezpieczenie, gdyby chłopiec
zdecydował się skoczyć, i zaalarmowali straż pożarną. Kazias-Mama słuchała tego
strasznego opowiadania w milczeniu, kiedy na schodach prowadzących z hallu na piętra
ukazał się Kazio
w koszulce i w asyście personelu hotelowego. Na widok matki uśmiechnął się i zawołał
radośnie:
_ MAMA!
Razem z tym słowem spłynęło na cały tłum uczucie ulgi. Ludzie uśmiechali się, a wszyscy
byli tego samego zdania, do którego doszła podczas podróży załoga transatlantyka, a
potem właściciel hotelu: CHIQUILLO FANTASTICO. Wspaniały chłopiec...
CZCICIEL SŁOŃCA I SANKILOTA
Yitoria była jedynym portem na całym szlaku od Gdyni do Buenos Aires, w którym
stosowano "fertoing" - postój na dwóch kotwicach, by utrzymać się w jednym miejscu
wbrew zmiennym prądom o sile dochodzącej do pięciu węzłów. Postojowi towarzyszyły
nieodmiennie klątwy mechaników czuwających w rozpalonej maszynowni, zawsze gotowej
do manewrów, by nie dopuścić do okręcenia się dookoła siebie łańcuchów kotwicznych. Do
"błogosławieństw" dołączały się życzenia oficerów nawigacyjnych gotujących się na zmianę
na mostku w ukropie Espirito Santo.
Załodze wydawało się, że "Kościuszko" stoi na dnie krateru wypełnionego wrzącą lawą.
Wszystkie czynności w czasie gdy słońce znajdowało się blisko zenitu, odbywały się w
zwolnionym tempie. Żar zmieniał mundury i bieliznę w coś, co było na granicy gorącej
cieczy i czegoś niby stałego, co ledwie utrzymywało nadany uprzednio kształt. Pot przeżerał
skórę, żłobił w niej bruzdy. Nie pomagał i nie uśmierzał dolegliwości puder "Be-Be",
którym obficie przysypywa-liśmy odparzone miejsca.
W Yitorii przestaliśmy się dziwić, że do pracy przy załadunku kawy wynajmowano w
portach brazylijskich trzykrotnie więcej robotników, niż było ich potrzeba.
Nim przyszliśmy po raz pierwszy do tego portu, nie mogliśmy zrozumieć
nieskomplikowanego brazylijskiego sposobu tłumaczenia konieczności posiadania podczas
pracy na statku potrójnej ilości ludzi. Gdy ręka drugiego oficera ani rusz nie mogła
stwierdzić podpisem, że stu siedzących na pokładzie i nic nie robiących przez cały dzień
atletów jest zatrudnionych przy załadunku kawy, rzecznik agenta usiłował mu to wyjaśnić
zadając pytania, na które sam natychmiast odpowiadał:
- Jeśli robotnik, dźwigający sześćdziesięciokilowy worek kawy, zaniemoże, kto wówczas
załaduje kawę? Naturalnie, że zastępca! A czy zastępca nie może zachorować? Może! Kto
wówczas załaduje kawę? Drugi zastępca!
Ta argumentacja nie przekonywała jednak "drugiego" i problem musiał rozstrzygać
kapitan.
Po dwóch godzinach pierwszego naszego postoju w Espirito Santo drugi oficer dziwił się,
że zamiast potrzebnych sześćdziesięciu ludzi przyszło tylko stu osiemdziesięciu. Bez
wahania podpisałby konieczność wynajęcia sześciuset.
Yitoria była ostatnim portem Ameryki Południowej, do którego zachodził "Kościuszko" w
swej podróży powrotnej do Gdyni, rozpoczynanej od wyjścia z Buenos Aires. Raz zdarzyło
się, że do Yitorii przyszliśmy z pełnymi już prawie ładowniami, a czekał na nas spory
ładunek kawy. Zdecydowaliśmy się umieścić ją w wolnych pomieszczeniach pasażerskich.
Wywołało to rewolucję wśród miejscowych załadowców. Pół dnia stracił "Kościuszko" na
komisyjne mierzenie odległości dźwigów okrętowych do miejsc w kabinach, gdzie zamiast
V itoria - sam dźwięk nazwy tego portu przyprawiał całą załogę transatlantyckiego statku
pasażerskiego "Kościuszko" o duszności, bezwład ciała i gorące poty. Nikt z załogi nie miał
też wątpliwości, że właśnie w tym porcie pierwotnie noszącym nazwę Espirito Santo (Duch
Święty) miał miejsce wypadek z anegdoty chętnie opowiadanej w Brazylii:
Gdy jeden z Brazylijczyków konał na łożu, zjawił się u niego sąsiad. Widząc go
dogorywającego spytał:
- Co ci jest?
- Umieram! - wyszeptał konający.
- Z jakiego powodu?
- Z głodu!
- Ach! - zawołał dobry sąsiad - za chwilę przyniosę ci fasoli. Konający usiadł na łożu i czekał
na pokarm. Po chwili wpadł sąsiad z miską fasoli. Umierający ożywił się i uśmiechnął.
- Musisz ją sobie tylko sam ugotować - powiedział sąsiad.
- O! Co to, to nie! - jęknął konający.
Położył się ponownie i spokojnie oczekiwał śmierci.
Wielu członków załogi "Kościuszki" było świadkami analogicznego niemal wypadku - i to
na naszym statku.
Po opuszczeniu Rio de Janeiro transatlantyk dochodził niemal do dwudziestego stopnia
szerokości południowej i czterdziestego stopnia długości zachodniej. Następnie skręcał
pomiędzy dwie wyspy - Ilha de Bois oraz Pedra da Baleia, za które nie sięga już ożywczy
klimat oceanu. Zaczynało się tu gorące tchnienie Ducha Świętego - Espirito Santo -
unoszącego się nad ukrytym wśród gór zlewiskiem trzech rzek: Santa Maria, Crubixa i
Marinbo.
W tę mieszaninę trzech rzek "Kościuszko" rzucał jedną kotwicę, potem luzując jej łańcuch
zmieniał swój kurs o sto kilkadziesiąt stopni i posuwał się, dopóki starczyło łańcucha
rzuconej kotwicy. Wtedy rzucał drugą. Następnie wybierał łańcuch pierwszej kotwicy,
popuszczając jednocześnie łańcuch drugiej, tak długo aż się znalazł w połowie drogi
pomiędzy obu kotwicami.
pasażerów podróżować miała kawa, oraz na przeliczanie opłacalności' całej imprezy wobec
gigantycznych kosztów przeniesienia każdego worka z pokładu do kabiny w gorącym
powietrzu Espirito Santo.
Żar Vitorii roztapiał nawet wszelkie konflikty wynikające z zastarzałej niezgody pomiędzy
pokładem i maszyną. Starszy oficer, czwarty oficer oraz bosman beznamiętnie patrzyli, jak
palacze, wychodząc z piekła kotłowni zostawiali za sobą na nieskalanej czystości pokładzie
ślady stóp. Ani słowem też nie reagowali, gdy na wyczyszczonych do "niemożebności"
relingach opierali czarne, spływające potem łokcie lub stawiali wilgotne od potu pantofle
na śnieżnobiałych prętach ogrodzeń pokładów, których nazwa okrętowa "ge-lendry"
przypominała prawie że nazwę kwiatów.
Kilku marynarzy było świadkami niewątpliwego cudu, kiedy to bosman Manowski na
widok dwóch palaczy, którzy czarnymi, ociekającymi potem plecami oparli się o lśniącą
białym lakierem ścianę nadbudówki rufowej, niszcząc wielogodzinną pracę załogi
pokładowej, tylko ustami poruszył, jak gdyby szepcząc słowa przebaczenia odwiecznym
nieprzyjaciołom. Świadkowie roznieśli wieść po całym statku i wówczas dopiero stało się
zrozumiałe, dlaczego cztery wieki temu Vasco Fernando Coutinho nazwał to miejsce
Espirito Santo. Z biegiem czasu nazwa portu rozszerzyła się na okoliczne ziemie, a sam
port, dzięki zwycięstwu odniesionemu w nim przez kogoś nad sobą, podobnie jak to miało
miejsce z bosmanem, przemianowany został na Yitoria. Tak się nam przynajmniej wtedy
zdawało. Stary port Espirito Santo istnieje zresztą po dziś dzień i nosi nazwę Yilla Velha -
Stare Miasto.
Kiedy słońce w południe stawało nad Yitorią w zenicie, żar wydłużał otaczające ją wzgórza.
Wydawało się wówczas, że są one niebotycznymi górami. Pokłady i łodzie ratunkowe
zlewane były bezustannie wodą. Kadłub statku i nadbudówki nagrzewały się tak mocno, że
utrzymanie na nich dłoni było nieprawdopodobieństwem. Tajemnicą było dla nas na
pokładzie, w jaki sposób wytrzymali w tej temperaturze kucharze oraz załoga maszynowa.
Za pożywienie służył wszystkim wyłącznie sok z pomarańcz. Pomarańcze brazylijskie mają
zielonkawe łupiny pokryte czarnymi cętkami. Leżą na targach w dużych stertach i można je
nabyć za bezcen.
Espirito Santo nie uznaje ani brzasku, ani zmierzchu, jedynie - dzień i noc. Po zachodzie
słońca gwałtownie zapadają ciemności. Statek, który ma zamiar ładować w nocy, musi być
do tego przygotowany jeszcze za dnia. "Kościuszko" był zaopatrzony na tę okoliczność w
tak zwane "słońca". Były to metalowe półkuliste reflektory, pomalowane z zewnątrz na
czarno, wewnątrz zaś - białą farbą. We wnętrzu każdego reflektora znajdowały się oprawki,
w które wstawiało się bardzo silne żarówki. By nie uszkodzić żarówek, "słońca" posiadały
siatki ochronne z drutu, napięte na obramowaniu. Do środ-
kst czaszy dołączony był kilkunastometrowy kabel zakończony
wtyczką.
Tego pamiętnego dla załogi dnia, w którym miał miejsce "analogiczny" do brazylijskiej
anegdoty wypadek, drugi oficer polecił starszemu marynarzowi Władkowi przygotować
dodatkowe "słońce" w trzeciej ładowni.
Władek, przygnany na morze opowiadaniami Londona i Conrada, im dłużej był na statku,
tym więcej się z tego cieszył. Nikt nigdy nie widział go rozgniewanego czy nadąsanego.
Nigdy nie był zmęczony. Zawsze uśmiechnięty, z zadartą głową i przymrużonymi oczami
przejęty był swą funkcją starszego marynarza oraz specjalisty od bawełny i kawy.
"Drugi" uważał, że Władek ma twarz "czciciela słońca". Opierał to na podobieństwie, jakie
dostrzegł pomiędzy wyrazem twarzy Władka i widzianą kiedyś u jednego z naszych
konsulów wazą w kształcie głowy ludzkiej, której oczy zdawały się wpatrywać przez
przymrużone powieki w jasne, niczym nie osłonięte słońce. Konsul delektował się
posiadaną wazą, snując domysły, że była ona kiedyś naczyniem ofiarnym czcicieli słońca z
Ameryki Południowej. Drugi oficer, ilekroć był u konsula z wizytą, patrzył na wazę i
doznawał złudzenia, że ma przed sobą twarz starszego marynarza Władka, nawet w nocy
"widzącego słońce" przez swoje zawsze przymrużone powieki. Władek z nieodmiennym
wyrazem radości na twarzy meldował na przykład, że zapomniał odseparować partie skór
solonych zabieranych z Buenos Aires, która to wiadomość mogła uśmiercić bardziej
nerwowego oficera ładunkowego, albo zawiadamiał, że tłuste krople smaru z bloku
zawieszonego wysoko na bomie ładunkowym właśnie kapią na nowy, biały mundur
rozmawiającej z nim osoby. Nic o tym nie wiedząc, starszy marynarz Władek nosił
przydomek "czciciela słońca".
Była godzina szesnasta, gdy Władek zabrał się do zainstalowania dodatkowego oświetlenia
w trzeciej ładowni. Przyniósł "słońce" z magazynu bosmańskiego, wyklarował swoje kable i
spuścił je do ładowni. Następnie z wtyczką w dłoni ruszył po trapie na pokład spacerowy do
najbliższego gniazdka, by włączyć prąd. Wsunął wtyczkę; do gniazdka, zszedł powoli do
ładowni i uchylił z lekka czaszę reflektora. Światła nie było. Władek musiał wyszukać w
czeluściach rozpalonej maszynowni kogoś, kto włączyłby prąd do linii, na której
znajdowało się gniazdko z podłączonym "słońcem".
Pomimo że słońce zniżyło się prawie do wierzchołków gór otaczających piekielny krater, na
którego dnie stał zakotwiczony "Kościuszko", upał panował straszliwy. Marynarska bluza
Władka była mokra od potu. Wyglądał, jak gdyby przed chwilą wyszedł w niej spod
największej tropikalnej ulewy. Oszczędzając więc siły, Władek w zwolnionym tempie udał
się na poszukiwanie dyżurnego asystenta maszynowego, który po godzinach służbowych
zastępował również i elektryka okrętowego. Znalazł go w maszynowni pod nawiewnikiem,
usł-
łującego wyobraźnią wyczuć strumień chłodnego powietrza, jakim zawsze się można było
orzeźwić, gdy statek znajdował się w morzu.
Służbę w maszynie pełnił w tym czasie asystent należący do statkowego "Klubu
Sankilotów". Była to miniatura paryskiego klubu o tej samej nazwie, do którego mogli
należeć wyłącznie ludzie o wadze większej lub przynajmniej równej stu kilogramom, po
francusku - cent fcilos. Brzmiało to "sankilo", jak echo szyderczej niegdyś nazwy sans-
culottes, sankiuloci, nadanej przez arystokrację francuską proletariatowi rewolucyjnego
Paryża i oznaczającej ludzi biednych, nie noszących nakazanych ówczesną modą, krótkich,
aksamitnych, obszytych koronkami spodni (culottes).
Do "Klubu Sankilotów" na "Kościuszce" należało kilku ludzi: jeden z kucharzy, palacz,
jeden z oficerów nawigacyjnych oraz asystent maszynowy, ten który pełnił właśnie służbę.
Z powodu swej wagi asystent był prezesem "Klubu Sankilotów". Z trudem dostał się na
wymarzone przez siebie miejsce na statku, z powodu wieku bardzo bliskiego pięćdziesiątki.
Władek z wniebowziętym wyrazem twarzy oznajmił asystentowi-prezesowi, że ma dla
niego zajęcie: trzeba włączyć prąd do przewodów z prawej burty na pokładzie spacerowym,
koło salonu nad trzecią ładownią.
Ambicją każdego z załogi było niezwracanie się do nikogo o pomoc podczas służby, żeby
nie zdradzić się jakąś nieznajomością fachu lub statku. Sankilota, który niedawno
stosunkowo przyszedł na "Kościuszkę", nie był bardzo mocny w znajomości sieci
elektrycznej, ale nawet mu przez myśl nie przeszło, by zwrócić się o pomoc do elektryka.
Jeszcze wolniej od Władka zaczął poruszać się po rozpalonych drabinach maszynowni w
kierunku tablicy rozdzielczej. W pomieszczeniu, w którym znajdowała się tablica, nie było
nawet czym oddychać. Po sprawdzeniu wyłączników asystent wydostał się z maszyny na
"hajcerdek", potem po trapie wszedł na pokład spacerowy i z trudem dowlókł się do
miejsca, gdzie wetknięta była w gniazdko wtyczka od "słońca". Sprawdził, czy wtyczka jest
dobrze włożona, zszedł po trapie na przedni pokład, nachylił się nad trzecią ładownią i
pomiędzy robotnikami odszukał wzrokiem Władka.
- Już! - oświadczył omdlewającym z wysiłku głosem sankilota. Władek przechylił trochę
reflektor i zadarł głowę do góry. Uśmiechnięty, wpatrzony w asystenta jak w słońce,
oznajmił:
- Nie pali!
Cierpiący wyraz, jaki przyjęła natychmiast twarz sankiloty, był jedyną odpowiedzią na
smutną wiadomość usłyszaną od Władka. Asystent wyprostował się i rozpoczął drogę
powrotną do tablicy rozdzielczej. Stanął przed nią ciężko oddychając. W oczach robiło mu
się to jasno, to ciemno. Kolejno włączał, wyłączał, badał, sprawdzał, a gdy już wszystkie
wyłączniki miał wyłączone i włączone ponow-
nie - ruszył na górę. Zaopatrzony w przepisowy potnik, ocierał nim strumienie potu
zalewające oczy. Doszedł do gniazdka, sprawdził, czy wtyczka jest dobrze założona,
sprawdził jej zamocowanie i zsunął się po trapie na przedni pokład. Gdy nachylił się nad
ładownią, ujrzaf wpatrzone w siebie przymrużone oczy Władka.
Sankilota nie miał już siły, by głośniej coś powiedzieć. Dał tylko umowny znak rękami:
wszystko w porządku.
Władek nachylił się, podniósł czaszę "słońca" i z rozpromienioną twarzą zawołał:
- Nie pali!
Wzniesione jeszcze do góry ręce sankiloty opadły automatycznie. Patrzącym na niego
wydawało się, że coś się w nim załamało. Postał chwilę jeszcze nad ładownią i znów
powędrował z powrotem do tablicy rozdzielczej.
Obecni przy tej scenie współczuli asystentowi, że nie może się uporać z takim drobiazgiem.
Sternik służbowy przy trapie, litując się nad nim, poradził:
- Zawołaj elektryka!
Sankilota szedł i rozmyślał, że widocznie z powodu upału nie może dać sobie rady z
głupimi wyłącznikami. Zdawał sobie sprawę, że stanie się pośmiewiskiem całego statku,
jeśli z takim głupstwem nie potrafi się uporać. A wszystkiemu winien ten straszny żar.
Migało mu przed oczami - może właśnie nie włączył jednego wyłącznika? Może jest gdzieś
inna tablica rozdzielcza na tej linii? Może są dodatkowe bezpieczniki? A może Unia ma
połączenie z mostkiem?
"Trzeba będzie to sprawdzić" - myślał. Stanął przed tablicą rozdzielczą. Znów zaczęło mu
migać w oczach. Kolejno, systematycznie wyłączał i włączał wszystkie wyłączniki.
Sprawdził napięcie i natężenie. Strzałki na woltomierzach oraz amperomierzach
wskazywały, że wszystko jest w porządku.
Postanowił sprawdzić, śledząc metr po metrze, przewód prowadzący do gniazdka. Zaglądał
do wszystkich pomieszczeń, przez które biegły przewody. W kuchni wydało mu się, że
znalazł się w kipiącym kotle. Gubił niekiedy ślad sprawdzanego kabla. Wracał z powrotem,
gdy się przekonał o pomyłce i zaczynał od miejsca, gdzie się pomylił.
Drelich palił sankilotę, czuł, że wszędzie już ma odparzeliny. Ogniem piekła go obolała
skóra. Dotarł wreszcie do miejsca, w którym przewód wychodził na pokład spacerowy.
Nigdzie po drodze nie było żadnego bezpiecznika ani połączenia z mostkiem. Jeszcze raz
bardzo uważnie obejrzał wtyczkę. Oczyścił jej nieco zaśniedziałe kontakty, umocował w
gniazdku i wspomagany nadzieją znów zsunął się na przedni pokład koło trzeciej ładowni.
Przechylił się nad obramowaniem ładowni i zawołał do Władka ostatkiem sił:
- Już!
Władek dał znak ręką, że słyszy ten głos pomimo warkotu wind ładujących kawę. Przechylił
"słońce" na bok i z rozjaśnioną twarzą czciciela słońca zawołał:
- Nie pali!
Sankilota, nie zważając na niebezpieczeństwo zwalenia się do ładowni, usiadł na jej
obramowaniu. Zrobiło mu się zupełnie czarno przed oczami. Posiedział chwilę, wreszcie
dźwignął się z trudem na nogi i powoli zaczął się wspinać po trapie na pokład spacerowy.
Sternik przy trapie znów mu poradził, by zawołał elektryka. Sankilota stał jakiś czas
niezdecydowany. Co począć? Zaczął oglądać kabel przy wtyczce. Wszystko w najlepszym
porządku: wtyczka nowa, kabel nowy. Przesuwając kabel w ręku zszedł na przedni pokład,
potem zdecydował się na zejście po pionowej wąskiej drabinie do trzeciej ładowni.
Wolniutko przełożył nogę przez obramowanie ładowni i postawił ją na klamrze. Wydawało
mu się, że drabina nie ma końca, że nigdy nie dojdzie do ułożonych na dnie ładowni
worków. Wreszcie znalazł się wśród podziwiających jego tuszę robotników. Nad ładownią
widniało wiele zaciekawionych twarzy. Przyglądano się, jak daje sobie radę ze schodzeniem
po drabinie przy takiej wadze ciała i takim upale.
Sankilota był już u kresu sił, gdy stanął nad leżącym u jego stóp "słońcem", obok którego
sterczał Władek, zachwycony i wniebowzięty. Asystent zdobył się jeszcze na ostatni
wysiłek, by obejrzeć zamocowanie kabla w reflektorze. Podniósł "słońce" i trzymając obu
rękami za jego krawędzie, zbadał miejsce wprowadzenia kabla do czaszy reflektora.
- W porządku!
Głowa sankiloty opadła bezwładnie na piersi. Z jednej ręki wysunęła się krawędź "słońca" i
wówczas dopiero zobaczył, że w wymalowanym na biało wnętrzu czaszy reflektora... nie
było ani jednej żarówki.
Władek, biorąc z magazynu zapasowe "słońce", zapomniał sprawdzić, czy są w nim
żarówki.
Olbrzymie ciało asystenta oparło się o drabinę. Patrzącym na to wszystko dech zaparło w
piersiach.
I naraz jasne się stało, że nikt nie może walczyć z Espirito Santo. W żarem przepojonym
powietrzu umarł Brazylijczyk, ponieważ nie miał sił ugotować sobie fasoli; "czciciel słońca"
- starszy marynarz Władek z parowca "Kościuszko" - pozostał przy życiu, ponieważ
sankilota nie miał siły go zabić.
POŻAR NA ATLANTYKU
Jrvio de Janeiro było ostatnim naszym portem w Ameryce Południowej. W drodze
powrotnej do Europy musieliśmy przejść teraz w poprzek cały Atlantyk. Po szeregu
portów, poczynając od Buenos Aires kończąc na Rio de Janeiro, do których zachodziliśmy
po ładunek lub pasażerów, po okresie ciągłych manewrów wejściowych, chwytania
ładunków, manewrów wyjściowych co parę dni lub co kilkanaście godzin - ten odcinek
drogi był dla nas swego rodzaju wypoczynkiem.
Paliło tropikalne słońce. Zmyte niedawno wodą pokłady parowały jeszcze. Przed godziną
za horyzontem zniknęła Brazylia. Leżeliśmy już na kursie, który miał nas zaprowadzić
prosto do brzegów Senegalu.
Dwa krótkie uderzenia w dzwon okrętowy: godzina pierwsza - zmiana sterników. Starszy
marynarz Władek po zdaniu kursu swemu następcy poszedł mierzyć temperaturę w
pomieszczeniach, gdzie znajdował się ładunek. Władek należał do marynarzy
wyspecjalizowanych w doglądaniu ładunku podczas jego załadowywania i w okresie
podróży. Marynarz zyskiwał na tym wolne dni, gdy ładunku nie było, statek zaś pewność,
że ładunek zostanie odpowiednio zabezpieczony i odseparowany, a najmniejsze
uszkodzenie spostrzeżone i zameldowane. Wśród załogi było kilku specjalistów, których
zainteresowania ładunkiem wychodziły po jakimś czasie daleko poza same wiadomości
dotyczące obchodzenia się z nim na statku. Ciekawiło ich wszystko, od wyglądu drzew
garbnikowych, nasion i historii bawełny, aż do gatunków kawy i giełdy kawowej. Przez cały
czas podróży opiekowali się ładunkiem w granicach swych możliwości, robiąc
najdokładniejsze szkice rozmieszczenia ładunku w ładowniach, z podaniem dokładnych
ilości, numerów i znaków.
W tym rejsie wieźliśmy wyjątkowo dużo bawełny. Wszystkie ładownie, a było ich pięć,
prawie całkowicie wypełniono bawełną. Prócz tego wykorzystano pod ładunek
pomieszczenia pasażerskie trzeciej klasy. W drodze do kraju mieliśmy wyłącznie
pasażerów w pierwszej i drugiej klasie - wobec tego pomieszczenia klas trzecich wraz z
salonami i jadalniami załadowano kawą.
Starszy marynarz Władek piastował dwie specjalności: bawełna i kawa. Kawa lubiła się
pocić, bawełna - palić. By ustrzec kawę od pocenia się, Władek wietrzył ją za pomocą
"rekinów" - olbrzymich, kilkunastometrowej długości nawiewników w postaci rur
płóciennych, w których z łatwością mógł się pomieścić człowiek. W głowicy "rekina"
znajdował się otwór zaopatrzony w dwie olbrzymie "płetwy". Podniesiona do góry ponad
nadbudówki statkowe głowica, z odpowiednio ustawionymi na wiatr "płetwami", wtłaczała
powietrze do wnętrza statku, a olbrzymie wywiewniki odprowadzały powietrze na
zewnątrz. Czuwanie nad prawidłową pracą "rekinów" stanowiło zadanie specjalistów od
ładunku z każdej wachty.
Nie było wypadku, by kawa nam się pociła. Natomiast bawełna spędzała wszystkim sen z
oczu. Kilka razy mieliśmy ogień zaprószony w kojach przez pasażerów. Tliła się bielizna
pościelowa i materace. Zapach był taki sam jak tlącej się bawełny. Niedopałki papierosów
rzucane za burtę przez pasażerów trafiały czasem w otwory wentylatorów wysuniętych
przez okrągłe obramowania iluminatorów za burtę w postaci łopatek. Ciągła czujność i
stałe sprawdzanie pomieszczeń uchroniły nas przed najstraszniejszą katastrofą, jaką jest
pożar na morzu.
Ale bawełna potrafi zapalić się sama. Wykrycie ognia możliwe jest wyłącznie za pomocą
mierzenia temperatury w ładowniach, co w naszych warunkach należało zaliczyć raczej do
teorii. Rozmieszczenie termometrów i mierzenie temperatury było specjalnością Władka.
Chłopak ten z poświęceniem wciskał się w ładownie, gdzie się dało, umieszczał
termometry, mierzył i "węszył". Więcej mogliśmy liczyć na wykrycie pożaru przez wyczucie
go węchem niż termometrem. A w węszeniu Władek był niezmordowany.
O tej godzinie na górnych pokładach panowała cisza. Po lunchu pasażerowie drzemali
zwykle w ustawionych na zacienionym pokładzie spacerowym leżakach, skryci przed żarem
stojącego niemal w zenicie słońca. Dzień był bezwietrzny. Ciemnoszafirowa powierzchnia
oceanu wzdymała się i opadała długą, bezkresną martwą falą, pokrytą promieniami słońca,
tworzącymi na powierzchni olbrzymią złotą sieć. Małe słońca wprawione w spojenia
złocistej przędzy hipnotyzowały migotliwym blaskiem miliardów ogni. "Jaskółki morskie" -
roje uskrzydlonych ryb szybowały nad złotą siecią. Widok ten przekreślał czas, o którym
dawało jedynie znać bicie dzwonu okrętowego.
Spod dziobu wyrwała się i rozpoczęła swój lot szybowcowy olbrzymia, samotna,
uskrzydlona ryba. Na martwej powierzchni wody śledziłem widoczne dokładnie kręgi
wywołane szafirową smugą wody ociekającej z jej srebrnych skrzydeł. W tej samej chwili
usłyszałem szeptem powiedziane słowa:
- Panie poruczniku, z drugiej ładowni czuć silny zapach palącej się bawełny.
Szeptał starszy marynarz Władek. Oczy miał przymrużone, lecz nie uśmiechał się. W tej
samej chwili mnie również zaleciał zapach
tlącej się bawełny.
__Idź natychmiast, zawiadom pierwszego oficera - powiedziałem.
W tej podróży nie szliśmy w zwykłym komplecie. Poprzedni "pierwszy" poszedł na urlop,
obecny był po raz pierwszy na naszym statku, nie znał załogi i miał nieco odmienne
obyczaje. Mogły być najlepsze, ale ponieważ były inne niż poprzednio, więc wytworzyły
pomiędzy nim a załogą duży i mocno "oblodzony" dystans.
Pierwszy oficer zjawił się po chwili na mostku i oświadczył, że jego również zaleciał zapach
tlącej się bawełny.
Zaproponowałem, że pójdę wyszukać miejsce, w którym zaczęło się tlić. Ale "pierwszy"
tonem nie uznającym sprzeciwów oznajmił, iż sam zawiadomi kapitana i osobiście poszuka
źródła ognia.
Widziałem, jak wchodził do kabiny kapitana. Tymczasem Władek postawił na nogi całą
wachtę, bosmana i cieślę. Wszyscy jednak tak się zachowywali, by nie wzbudzić
podejrzenia pasażerów. Pierwszy oficer dołączył na przednim pokładzie do Władka i
pozostałych i zaczęli zaglądać kolejno do pracujących wywiewników. Naturalnie starszy
marynarz Władek przejęty swą specjalnością wszędzie był pierwszy. Jego biała, okrągła
marynarska czapeczka "navy-hetka" zanurzyła się w gardzieli olbrzymiego wywiewnika z
pierwszej ładowni, zanim wsunęły się głowy "pierwszego", bosmana i cieśli.
Gdy głowy się wynurzyły, Władek dał mi znak, że w pierwszej ładowni też czuć zapach
tlącej się bawełny. To samo powtórzyło sią przy wywiewnikach drugiej i trzeciej ładowni.
Sytuacja stawała się poważna. Pierwszy oficer ponownie zniknął w kabinie kapitana. Gdy
wyszedł, miał wyraz twarzy człowieka dźwigającego na swej głowie cały statek, wraz z
losem wszystkich ludzi znajdujących się na nim. Z łaski rzucił mi parę słów, z których
domyśliłem się, że idzie jeszcze sprawdzić czwartą i piątą ładownię.
"Piąty oficer", stojący ze mną na wachcie palił się już do akcji. Tytuły "piąty" oraz "szósty
oficer" były przywilejem asystentów pokładowych posiadających dyplomy oficerów
nawigacyjnych i mających w książeczkach żeglarskich wypisane swe tytuły. W codziennym
życiu statkowym musieli znosić bolesną dla niektórych nazwę "asystent pokładowy".
W tej chwili "piąty" przypomniał sobie głośno, co należy uczynić na statku, na którym pali
się bawełna w ładowniach. Chciał natychmiast uszczelnić luki, puszczać do ładowni parę,
zalewać je wodą. Byle już coś robić.
Obaj myśleliśmy o jednym: co się teraz będzie na statku działo?
Pasażerów, jak na możliwości w tym okresie, mieliśmy stosunkowo
wielu. Przeważnie Niemcy, Francuzi oraz kilkunastu Duńczyków.
Wszyscy jadący w odwiedziny do kraju, po kilku latach pobytu
w Południowej Ameryce.
Znaleźli się na naszym statku dzięki "nieczystej konkurencji*,
0 którą pomawiały nas zgodnie wszystkie linie okrętowe ubiegające się o pasażerów z
Południowej Ameryki. Tą "nieczystą konkurencją" były: polska gościnność i polska
kuchnia. Pasażerowie po paru godzinach pobytu na naszym statku czuli się jak u siebie w
domu, po paru dniach chcieli jechać z nami dookoła świata, a gdy przychodziło do
rozstania - nie obywało się bez łez.
Wszyscy zapewniali, że wracać będą z całą pewnością tylko "nami"
1 rzeczywiście dotrzymywali słowa. Stare nasze statki cieszyły się większą sympatią i
powodzeniem niż najnowsze opływowe linie innych transatlantyków o dużej reklamie.
Teraz myślałem o tym, co będzie z tą naszą reklamą i jaką radość sprawi wszystkim
konkurencyjnym kompaniom fakt, żeśmy się palili. Wizja "uszczelniania" ładowni i
ewentualnej podróży przez Atlantyk z płonącą wewnątrz trzech ładowni bawełną nie była
zachwycająca. Jeżeli pożaru nie stłumimy, znajdziemy się pośrodku Atlantyku z
ogarniętymi paniką pasażerami. Panika w takich wypadkach może się okazać stokroć
gorsza niż sam pożar.
Zacząłem się zastanawiać, co zrobi kapitan? "Piąty" już się denerwował, że kapitan nie każe
"dusić" ognia.
- Każda minuta jest droga. Na co czekamy? - gorączkował się. Znając trochę dłużej
kapitana "ochłodziłem" "piątego", mówiąc, że
nic z tego, o czym myśli, nie będzie.
- Jak to? - żachnął się.
- Zwyczajnie - odpowiedziałem. - Kapitan nigdy nie zrobi tego, czego nie robił dotychczas,
a o ile wiem - bawełna jeszcze mu się pod nogami nie paliła. Ładowaliśmy bawełnę ze
wszystkimi możliwymi ostrożnościami. Jeśli zatliła się w trzech ładowniach od razu, to
samo mogło się stać w czwartej i piątej ładowni. Kapitan nie będzie urządzał ze statku
żywej pochodni na Atlantyku. Z pewnością zaraz zawrócimy do Rio. Strata dwóch czy
trzech dni jest niczym wobec tego, co się może stać z tlącą się bawełną, jeśli pójdziemy do
Dakaru...
Na razie na pokładzie łodziowym zobaczyłem pierwszego oficera. Miał wyraz twarzy
gromowładcy - pierwszy grom zabije tego, kto się do niego zbliży. Mimo wszystko
wyszedłem na spotkanie aż do drzwi kabiny nawigacyjnej.
- W których ładowniach się pali? - spytałem.
Popatrzył na mnie z nieopisaną wściekłością, jak gdybym ja osobiście cały statek podpalił,
a potem wycedził:
- Paliła się czapka na głowie PAŃSKIEGO starszego marynarza. -r Przecież sam pan
powiedział, że czuje swąd tlącej się bawełny -
zaoponowałem.
Pierwszy oficer zbladł z wściekłości, odwrócił się na pięcie i rzucił mi przez ramię,
odchodząc:
- Mówięi, że czapka PAŃSKIEMU starszemu marynarzowi na gło-
wie się paliła. Niech pan sam zamelduje kapitanowi. Ja do niego nie '
pójdę.
I zniknął za drzwiami swej kabiny.
Że Władzio miał gorącą głowę do wszystkiego - to fakt, ale czapka od tego się nie zapali.
Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Z czym mam pójść teraz do kapitana?
Naraz zjawił się Władek. Znów uśmiechnięty, z przymrużonymi oczami patrzącymi wprost
w słońce i z głową zadartą do góry.
- Powiedz mi, co to było? - spytałem.
- W czwartej ładowni poczuliśmy zapach tlącej się bawełny. Dopiero gdy nachyliłem się do
wywiewnika piątej, poczułem, że coś mi pali głowę. Zerwałem czapkę. Cały bok "navy-
hetki" był z jednej strony wypalony. Gdy zszedłem ze steru, to chwileczkę zatrzymałem się
na pokładzie spacerowym, przed wejściem do salonu. Nade mną na łodziowym pokładzie
stali pasażerowie i widocznie ktoś zaprószył mi "fetka". A dalej to pan porucznik wie.
Był tak rozradowany i śmiał się tak zarażliwie, że mimo woli również zacząłem się śmiać.
Spytałem go tylko:
- Czego się tak cieszysz?
- Po pierwsze, dlatego, że się moja bawełna nie pali, a po drugie, że "pierwszy" jest taki zły,
jak gdyby mu się nie wiem co stało.
Poszedłem do kapitana. Siedział w kabinie przy biurku i wertował przepisy dotyczące
pożarów na statkach.
Zanim otworzyłem usta, by opowiedzieć o pożarze na głowie starszego marynarza Władka,
kapitan wydał mi polecenie położenia się na kurs do Rio ł spytał:
- Ostatecznie, w której ładowni tli się bawełna?
- Pierwszy oficer kazał zameldować, że w żadnej ładowni nie tli
się bawełna...
- Jak to - przerwał mi zdumiony kapitan. - Przecież przed chwilą sam mi powiedział, że w
trzech pierwszych ładowniach czuć silny zapach tlącej się bawełny. W pierwszej, drugiej i
trzeciej.
- Tak myślał, panie kapitanie, ale teraz stwierdził, że tliła się bawełniana czapka na głowie
starszego marynarza i to kazał panu kapitanowi zameldować.
- Nie rozumiem - dziwił się kapitan. - Pierwszy oficer nie może odróżnić czapki od
ładowni? Skąd pierwszy oficer wiedział, że tli się bawełna w drugiej ładowni?
- Ja posłałem do pierwszego oficera starszego marynarza, by zameldował, że tli się bawełna
w drugiej ładowni...
Widziałem, że kapitan się zniecierpliwił. Zazwyczaj o tej godzinie na tym odcinku drogi
drzemał w koi. Był to pierwszy dzień na oceanie po wyjściu z Rio i kapitan zamiast oddać
się całkowicie swym przyzwyczajeniom aż do Dakaru - postawiony został, podobnie jak i
my, przed wizją pożaru podsycaną zapamiętanymi historiami stat-
ków, które spłonęły z ładunkiem bawełny. To nagłe przejście od spodziewanego
niebezpieczeństwa palących się setek ton bawełny na statku z pasażerami, na oceanie, do
tlącej się małej czapki na głowie marynarza, nie mogło tak szybko ułożyć się .w głowie
kapitana.
Teraz zrozumiałem zemstę pierwszego oficera. Wznieciłem pożar w jego głowie. "Pierwszy"
wzniecił jeszcze większy pożar w głowie kapitana, a jego ugaszenie pozostawił mnie.
Wypadek z czapką był niecodzienny, wytłumaczenie go kapitanowi, który w ciągu tych
kilku minut zmienił się w pełnego zapału dowódcę straży pożarnej - było sprawą również
niecodzienną.
- Marynarz zameldował mi, że tli się bawełna w drugiej ładowni, wobec czego posłałem go,
by zameldował o tym pierwszemu oficerowi. "Pierwszy"' sam poszedł do wywiewnika
pierwszej, drugiej i trzeciej ładowni, do każdego z nich przed nim wsadzał swą głowę
marynarz z palącą się czapką, wobec czego "pierwszy." czuł w każdej ładowni zapach tlącej
się bawełny.
- Rozumiem, ale od czego zapaliła się czapka marynarza?
- Prawdopodobnie od niedopałka rzuconego,przez pasażera z górnego pokładu.
- No, to z powodu palącej się czapki starszego marynarza proszę się nie kłaść na kurs do
Rio. Dziękuję.
Wróciłem na mostek. "Piąty" też się już uspokoił i szykował do brania wysokości
sekstantem. Pomimo że mieliśmy przed sobą do przebycia cały Atlantyk w strefie między
zwrotnikami od Koziorożca do Raka, gdzie przy tej pogodzie po zachodzie słońca będzie
dokładna pozycja z gwiazd, ale na godzinę szesnastą musiała być pozycja z dwóch
niejednoczesnych linii pozycyjnych ze słońca.
I znów szafir i szybujące w złotych promieniach "jaskółki morskie".
Powoli przestawałem myśleć o tlącej się bawełnie w pięciu ładowniach. Pożar na
transatlantyku trwał niecały kwadrans.
Na przednim pokładzie koło drugiej ładowni stał Władek w nowej bawełnianej czapce i
uśmiechał się, wpatrując się przymrużonymi oczami w tropikalne słońce.
PLAMOZNIK
W roku 1777 okręty jego królewskiej mości króla Anglii zaczęły używać jako sygnału
zawezwawczego niebieskiej flagi z białym kwadratem pośrodku. W ciągu ćwierćwiecza od
momentu ukazania się jej na maszcie przybrała ona imię "niebieskiego Piotrusia" (Blue
Peter). W okresie wojen pomiędzy Anglią i Francją czekające na wojskową eskortę statki
handlowe nie przyjmowały na swój pokład pasażerów tak długo, zamim mający je
eskortować okręt wojenny nie podniósł "niebieskiego Piotrusia".
Obecnie podniesiona na przednim maszcie litera "P" międzynarodowego kodu
sygnałowego na wszystkich statkach kuli ziemskiej mówi tym, którzy na nią patrzą:
"Dzisiaj mój statek wychodzi w morze". "Dzisiaj mój statek wychodzi w morze" - oznajmił
"niebieski Piotruś" podniesiony na jednym z naszych trzech transatlantyków, idącym w
swój kolejny rejs z Gdyni do Nowego Jorku.
Trzy działy: nawigacyjny, maszynowy i hotelowy przygotowane są do wielkiej podróży i
nieznanej przygody.
Począwszy od stosu map ułożonych w szufladzie kabiny nawigacyjnej, które obejmują całą
trasę przewidzianej podróży, a kończąc na ciemnych zakamarkach kotłowni - wszystko
wszędzie doprowadzono do stanu "kwitnącej gotowości".
Załoga transatlantyka - olbrzymi zespół wysiłków ludzkich - rozpocznie swą samodzielną
pracę w momencie, gdy wyciągnięta zostanie na pokład ostatnia lina łącząca statek z
nabrzeżem.
W początkowym okresie pracy naszych liniowców właściwymi ludźmi na właściwych
stanowiskach byli tylko oficerowie nawigacyjni i maszynowi. Oni stanowili koło rozpędowe
zmuszające swymi trybami pozostałe kółka do ściśle określonej, precyzyjnej pracy na rzecz
statku.
Załoga wszystkich innych działów była w tym czasie nieomal "legią cudzoziemską", którą
zawody życiowe wtłoczyły w ten nie znany dotychczas dla niej mechanizm.
Utalentowany aktor, ponieważ nie otrzymał roli, o jakiej marzył - grał teraz przebrany w
białą kurtkę rolę stewarda. Taką samą białą kurtkę nosił zdolny lotnik, dlatego że podczas
pokazu bombardowa-
nią zrzucił z samolotu bomby w publiczność zamiast w morze. Roi4* palacza w czeluściach
kotłowni transatlantyka przyjął na siebie były ogrodnik papieski. Twarz i głowę miał
podobną do głowy Jana Chrzciciela. Wędrował po statkach ze swą własną "szlojzą" -
parumetro-wym pogrzebaczem do mieszania w palenisku kotła okrętowego, a w chwilach
wolnych od zajęć czytał Ewangelię.
Ludzie ci od podniesienia "niebieskiego Piotrusia" rozpoczęli życie "trybików" okrętowych.
Tymczasowe troski lądowe przeszły do sfery nieokreślonych rozmyślań. Istotnymi
zagadnieniami stały się sprawy tak ważne, jak przygotowanie sekcji pomieszczeń
pasażerów do inspekcji, idealne zasłanie przydzielonej ilości koi, sprawne i uprzejme
obsłużenie wyznaczonej ilości pasażerów podczas posiłków, utrzymanie odpowiedniego
ciśnienia pary w kotle i przygotowanie paleniska do zdania następnej wachcie.
Rola króla Lira, oblatanie nowej maszyny czy wysadzenie alei cyprysami były dla nich teraz
rzeczami tak błahymi, jak sen sprzed kilku nocy.
Przed przybyciem na statek pasażerów odbyła się ostatnia inspekcja dyrektora biura
portowego linii, wytwornego, szpakowatego pana o miłym uśmiechu i znakomitym
poczuciu humoru. Dyrektor przemierzył wszystkie długie pokłady, poczynając od mostku,
przeszedł przez wysłane dywanami korytarze sekcji pasażerskich, przez lśniące niklem
"uzbrojenie" kuchni i dotarł do prowiantury. Tam ze zdumieniem ujrzał dwie kontrastowe
postacie "chłopców okrętowych". Pierwszy, atleta z areny cyrkowej, po ujrzeniu dyrektora
znikł natychmiast, by zawiadomić o inspekcji szefa prowiantury, drugi, nikła i wątła
figurka garbuska, pozostał.
Obaj "chłopcy", jak można było od razu zauważyć, dawno przekroczyli wiek zwany
chłopięcym, ale w spisie załogi figurowali na etatach chłopców okrętowych.
Dyrektor przygląda się garbuskowi. Widzi go po raz pierwszy. Do chłopców okrętowych
mówi się per "ty", dyrektor szanuje jednak prawdziwy wiek "chłopca" i mówi jak do
starszych marynarzy lub palaczy - per "wy".
- Przyszliście pewnie na statek, żeby zostać palaczem? - pyta uśmiechając się przyjaźnie.
Garbusek uśmiecha się. Ma duże, piękne niebieskostalowe oczy, wysokie czoło i silnie
zarysowaną dolną szczękę.
- Jestem za słaby, panie dyrektorze.
- No to może macie zamiar zostać marynarzem?
- Jestem ułomny, panie dyrektorze.
- No to marzycie pewnie, żeby zostać prowiantowym? - śmiejąc się już mówi dyrektor.
- Jest mi»to zupełnie obojętne, panie dyrektorze - z uśmiechem odpowiada garbusek.
- A jakie macie wykształcenie?
- Posiadam dwa magisteria. Jedno z matematyki, drugie ze ścisłej
filozofii. . .
__jeśli sią nie mylę, to w podaniu o przyjęcie do pracy podał pan,
że jest szoferem.
i- Mam podwójne nazwisko. Pod pierwszym nazwiskiem ukończyłem dwa fakultety
Uniwersytetu Stefana Batorego i otrzymałem stosunkowo wysokie stanowisko kierownika
zakładu wychowawczo-naukowego. Zrezygnowałem jednak z tego i pod drugim, obecnym
nazwiskiem otrzymałem prawo prowadzenia wszelkich pojazdów mechanicznych i dlatego
podałem zawód związany z tym nazwiskiem. Wyruszyłem w świat, by zobaczyć go
wyłącznie z najniższego stanowiska, bez uciekania się do przywilejów przywiązanych do
tytułów naukowych. Rozpoczynam życie od nowa.
__ Życzę panu powodzenia - zakończył dyrektor rozmowę i udał
się na dalszą inspekcję.
W prowianturze nastąpiło poinspekcyjne odprężenie. Zjawił się prowiantowy, "batiar"
lwowski, podoficer i szofer z kolumny samochodowej. Był w doskonałym humorze i bardzo
zadowolony. Garbusek pracował całą noc szorując i malując szybko schnącymi lakierami
prowianturę po przyjęciu ostatniego prowiantu. Nigdy jeszcze nie było w niej tak czysto.
Wygląd prowiantury nie uszedł uwagi wprawnego oka dyrektora i uznanie zostało
wyrażone szefowi prowiantury. Szef był tak zadowolony, że pozwolił "młodszemu
chłopakowi" być na pokładzie w momencie, w którym statek zrzuca ostatnią linę i
wychodzi z portu ściągając z masztu "niebieskiego Piotrusia".
"Młodszy chłopak okrętowy" po raz pierwszy zaczerpnął powietrza morskiego patrząc z
pokładu na otwierający sią przed nim nieznany dotychczas horyzont i uśmiechnął się do
myśli o swej pracy z okresu studiów w charakterze kierownika domu wypoczynkowego
bratniej pomocy studentów. Szumny tytuł kierownika pokrywał ciężką pracę fizyczną i
umysłową na wszystkich etatach, jakie dom musiał posiadać, ale początkowo ich nie
posiadał.
Dyrektor zachował tajemnicę "chłopca okrętowego", który jak jego poprzednik sprzątał
kabinę szefa i w wypadku niedyspozycji przynosił mu posiłki do kabiny. Nikt dotychczas
tak dobrze nie sprzątał i nie czyścił mundurów. Szef był zachwycony; będąc częstym
gościem mesy oficerów pokładowych i maszynowych ciągle o nim opowiadał.
- Liczy już prawie tak dobrze, jak i ja. Potrafi napisać wcale nieźle pokwitowanie, a jak
sprząta kabinę i prowianturę.
Po kilku tygodniach wszyscy w mesie oficerskiej dowiedzieli się, że "chłopiec" zaprowadził
sam specjalną kartotekę i teraz w każdej chwili można dowiedzieć się dokładnie, ile czego
jest w prowianturze.
- Kazałem mu nauczyć się angielskiego, aby rozumiał napisy na puszkach z konserwami -
opowiadał szef w kilka dni potem. - Po jakimś czasie zobaczyłem go, że chodzi z
płóciennym woreczkiem.
Prawie że się z nim nie rozstaje. Gdy siedział sam i myślał, że go nikt nie widzi, zaraz
zaczynał grzebać w woreczku. Coś wyjmuje, popatrzy i chowa z powrotem. Nie
wytrzymałem i kazałem mu pokazać, co tam chowa. Zgadnijcie, co tam miał? Nikt w mesie
naturalnie nie zgadł.
- Myślałem że ma tam rodzynki, migdały czy śliwki suszone, bo stale poruszał ustami, gdy
trzymał woreczek w rękach. Wiecie, co tam znalazłem? Małe kartoniki zapisane z jednej
strony po polsku, z drugiej po angielsku.
Prowiantowy z każdym dniem był coraz bardziej dumny ze swego "chłopca". Zaczął się nim
nawet wyręczać, dając mu klucze od pro-wiantury, po które "chłopak" przychodził, jeśli
szef zasiedział się w mesie. Pewnego dnia, gdy prowiantowy dawał mu klucze i zaczął go
przed wszystkimi chwalić za pięknie wyczyszczony z plam mundur, "chłopak" był tak
zażenowany, że po otrzymaniu kluczy natychmiast się ulotnił. Pozostało po nim jednak
nowe imię: PLAMOZNIK.
Wkrótce Plamoznik cieszył się już uznaniem nie tylko szefa, lecz także palaczy. Głównie
dlatego, że pozwalał im się budzić o każdej porze dnia i nocy i wydawał żądane artykuły. W
drodze rewanżu nikt z maszyny nie krzywił się na niego, gdy zabronił samowolnego brania
owoców z chłodni pod pretekstem mierzenia w niej temperatury. Ułomny i niepozorny
Plamoznik jednym uśmiechem zawsze pogodnych oczu "trzymał krótko" najbardziej
niesfornych z załogi. Byli nimi przeważnie niegdyś wyrzuceni z gimnazjum z którejś tam
klasy - ci, na których nie poznali się nauczyciele i na których nawet teraz nikt się poznać,
ani dostatecznie ocenić, nie może. Plamoznik potrafił zawsze ich rozbroić swą serdeczną
wyrozumiałością dla ich skrzywdzonej wielkości i wypielęgnowanego lenistwa.
Mijały tygodnie i miesiące, duma szefa prowiantury jako nauczyciela wciąż rosła.
Niestrudzenie też wyliczał w mesie:
- Najpierw nauczyłem go sprzątać, myć i malować, potem liczyć, potem angielskiego,
potem...
Potem, po przejściu transatlantyka do Grecji, na tak zwaną linię palestyńską, prowiantowy
odkrył, że jego "uczeń" mówi po grecku.
Dostawcom, majętnym obywatelom Aten, spodobał się ten chłopak z prowiantury.
Niepozorny Plamoznik z łatwością bowiem władał dźwięczną mową Odyseusza.
Ateńczycy zapraszali go do swych domów, wozili po Helladzie i słuchali wyjątków z Iliady i
Odysei. To samo powtórzyło się, gdy transatlantyk stanął na czas dłuższy na doku w
Pireusie. W okresie gdy kwitną migdały i Hellada jest najpiękniejsza, "młodszy chłopak z
prowiantury" rozchwytywany był przez dostawców. Lubili go słuchać, gdy mówił im o
mitach greckich na ruinach świątyń i zamków i z namaszczeniem szukali wraz z nim przy
Mykeńskiej Bramie Lwic śladów stóp "pięknej przyczyny" wojny trojańskiej.
W tym stanie rzeczy sam prowiantowy zaczął interesować się świj tera starożytnym po
otrzymaniu od Plamoznika aż Dwóch wiosen Pa randowskiego i zaczął sprowadzać z Polski
odpowiednie książki.
__Muszę to czytać, bo nauczyłem go po angielsku, a teraz wi
dzę, że się bardzo interesuje świątyniami Egiptu i Syrii - mów: w mesie. - Ma doskonałą
pamięć i jeszcze ze szkoły zapamiętał sta ro-grecki. Sam nakupował sobie wiele książek, ale
też nie zgadnie cię o czym. Począwszy od wszystkiego o gatunkach drobiu kończą na
wyrobie i gatunkach win. Żaden dostawca nie może mu nic wmó wić. Teraz to naprawdę
mogę spać spokojnie.
Szef często niedomagał i doszedł do przekonania, że mając jak zastępcę Plamoznika może
sobie pozwolić na kilkumiesięczną kuracj i wypoczynek zdrowotny. I tak Plamoznik został
"pełniącym obc wiązki prowiantowego".
Po upływie paru miesięcy zjawiła się nagle w Konstancy komłsj rewizyjna, aby sprawdzić
stan prowiantury pod nowym zarząden Kontrola ujawniła wręcz oszałamiające fakty, które
przeszły do hi storii o Plamozniku, a które sama komisja jednogłośnie uznała z bajkę dla
bardzo grzecznych dzieci - stan kartoteki Plamoznik i ilość brzoskwiń w chłodni zgadzały
się z sobą co do sztuki.
W wyniku sprawozdania komisji po powrocie do Gdyni "młodsz; chłopak" pełniący
obowiązki prowiantowego znalazł się w pociąg idącym do Monfalcone, wraz z pierwszą
partią załogi wyznaczonej n nowo budujący się transatlantyk, z nominacją na szefa
prowianturj
W przedziale zajętym przez załogę nowego statku w czasie posil ków Plamoznik nie
wychodził z swej roli żywiciela. Ustawił miedz; ławkami walizki w ten sposób, że powstał
długi na cały przedzia stół. Znalazł się na nim przewidziany przez Plamoznłka obrus z ser
wetek ułożonych w arabeski, amerykański papierowy serwis, zna lazły się nawet róże,
którymi pożegnano załogę w Konstancy. Pod czas ostatniej swej podróży na statku
Plamoznik zgodził się wyjąt kowo przyjąć od dostawców prezenty na pożegnanie w postaci
naj bardziej wyszukanych owoców, win, konserw i papierosów. Tera cały stół zastawiony
więc był najwytworniejszymi daniami i napo jami.
Z korytarza przez okna wciąż zaglądali zaciekawieni pasażerowie Gdy na stole znalazł się
już "rahat-al-hulkum" (rahatłukum), co zna czy tyle co "rozkosz podniebienia", z
Istanbulu, granaty i banan; z Jerycha, jakiś starszy pan otworzył drzwi przedziału i
kłaniają' się uprzejmie Plamoznikowi, który w sposób widoczny robił "honor; domu",
zapytał po francusku:
- Proszę wybaczyć, ale cały wagon porobił już zakłady na temal kim panowie jesteście.
Zostałem wydelegowany dla rozstrzygnięci) tych zakładów.
Plamoznik zaprosił pytającego pana na czarną kawę, którą właśnii nalewał z olbrzymiego
termosu do papierowych szklaneczek. Podsu
"dotychczasową pracę. Trafiłem na swoją Mary Wortley, co prawdą z podobieństwa do
Aleksandra Pope'a mam tylko jego wzrost i ułomność.
Była to aluzja do zawieszonego w jego kabinie obrazka przedstawiającego słynnego
angielskiego poetę i tłumacza z języka greckiego Iliady i Odysei - Aleksandra Pope'a oraz
Mary Wortley, wyśmiewającą się z jego uczuć.
*
W grudniu nowy transatlantyk przycumował do nabrzeża koło dworca morskiego w Gdyni.
W głównym salonie skończyła się wilia dla załogi. Na choince pogasły światła elektrycznych
świeczek. Błyszczały tylko reflektory lamp na złotych i srebrnych kulach, którymi
przybrane było drzewko.
Szef prowiantury zaprosił najbliższych przyjaciół na obejrzenie jego drzewka. Zaproszeni
zeszli ze statku. Był duży mróz. Gdynia zasypana śniegiem. Minęli główne tory kolejowe i
weszli w gęsty las okrywający pasma wzgórz ciągnące się wzdłuż zatoki. Gdy brnąc przez
zaspy śniegu dotarli do małej polanki wśród "jodeł wysokich", "gospodarz" poprosił gości,
by się zatrzymali w tym miejscu, a sam obszedł dużym półkolem polankę i zniknął w
gąszczu.
Po chwili z drugiej strony miniaturowej polanki zapaliło się światło na dolnej gałęzi
olbrzymiej jodły. Jedno światło białej świecy. Wśród ciszy jarzył się złoty płomień. Odbijał
się w miliardach iskrzących się mrozem śnieżynek. Biegnące ku górze światło sięgało
sklepienia utkanego gwiazdami. Białe, skrzące okiścde czerniły próżnię między konarami,
wydłużone w nieskończoność i niewymiernie oszronione pnie jodeł wydawały się
kolumnami z diamentów. Była w tym Zimowa bajka Ferdynanda Ruszczyca, Bajki
Andersena i cały "Bajarz polski", a wszystko złożyło się na Wieczór Wigilijny Plamoznika.
*
Triest. Przy nabrzeżu stoi nasz drugi nowoczesny transatlantyk zbudowany w Monfalcone.
Na przednim maszcie powiewa "błękitny Piotruś". "Batory" wyrusza w swój pierwszy rejs.
Ostatni rzut oka szpakowatego dyrektora o miłym uśmiechu i dużym poczuciu humoru na
porządek na statku.
W prowianturze dyrektor śmiejąc się ściska dłoń szefa mówiąc:
- Myślę, że mi pan nie ma bardzo za złe, że oderwałem pana od przyjaciół na tamtym
statku, ale chciałem, by na obu naszych nowoczesnych transatlantykach w prowianturze
było identyczne zaopatrzenie i porządek.
Mała postać garbuska pręży się po wojskowemu i odpowiada:
- Ku chwale bandery, panie komandorze. - A prywatnie, uśmiechając się, mówi: - Cieszę
się, że nie czuję się w linii niepotrzebny.
nął gościowi trzy gatunki najprzedniejszych papierosów tureckicS i przeprosił, że pytaniem
odpowie na pytanie. Otóż, zanim powie fcirit są, na razie wszyscy w przedziale chcieliby
usłyszeć, za kogo ich biorą współtowarzysze podróży.
- Przeważają głosy, że są panowie międzynarodową ekspedycją naukową, udającą się na
miejsce badań. Najwięcej obstaje za archeologami - odpowiedział nieznajomy.
- Jesteśmy tylko marynarzami pokładowymi nowego polskiego transatlantyka, który czeka
na nas w Monfalcone. Wszyscy jesteśmy Polakami.
Większość ekipy stanowili istotnie oficerowie pokładowi, Plamoznik mógł więc pozwolić
sobie na tę małą nieścisłość w odpowiedzi.
- Niemożliwe - zawołał nieznajomy. - Panowie wyglądają na ludzi o wysokiej kulturze, w
których, proszę wybaczyć, nikt nie podejrzewał marynarzy.
- Jeśli zna pan język angielski, może się pan łatwo przekonać, że tak jest w istocie. Proszę
wziąć od sąsiada jego dokument - zaproponował Plamoznik.
Obok nieznajomego siedział sternik manewrowy. Plamoznik poprosił go, by pokazał
nieznajomemu swą książeczkę żeglarską. Nieznajomy przejrzał ją uważnie, dłużej
zatrzymując się w tym miejscu, gdzie widniało wypisane stanowisko sternika. W tej chwili
pozostali wyciągnęli identycznie wyglądające z zewnątrz książeczki żeglarskie z napisem
"SAILORS BOOK".
Nieznajomy zadowolił się przeczytaniem tej jednej i milczał. Zjadł kawałek "rozkoszy
podniebienia", zapił mokką i po zaciągnięciu się dymem tureckim powiedział:
- Jednak, rzeczywiście człowiek się całe życie uczy.
•
Na nowym transatlantyku Plamoznik wzniósł się na nieosiągalne dla innych
prowiantowych wyżyny pod względem sprawności działania i zaopatrzenia statku. Nie
uznając żadnych gratyfikacji i prezentów doprowadził zaopatrzenie i kontrolę posiadanych
zapasów do doskonałości.
Wieść o nim doszła do wytwórni najlepszych win we Francji, które pozwoliły sobie na
przysłanie mu listów wyrażających podziw dla jego znajomości gatunków ich win i
roczników tychże win. Każdy z listów zaopatrzony był w załącznik w postaci trzech butelek
win nie spotykanych w sprzedaży. Plamoznik zaprosił przyjaciół i wtedy zebrani
dowiedzieli się, czemu zawdzięczają możność skosztowania rzadkich napojów.
- W oczach producentów win - powiedział dawny "młodszy chłopak", nalewając do
kieliszków otrzymany nektar - znalazłem więcej uznania niż w oczach pewnej Polki, z
powodu której porzuciłem
Ostatnie listy, jakie otrzymali od niego przyjaciele, zawierały liście mieniące się złotem i
rubinem późnej jesieni.
*
Po tej podróży Plamoznik zaginął na czas dłuższy. Aż znów wieść o nim rozbłysła jak
meteor nowym dyplomem prymusa szkoły rolniczej. Dawni jego koledzy z czasów
uniwersyteckich twierdzili, że jako najlepszy prowiantowy transatlantyków wyhodował w
szkole rolniczej własnoręcznie najsmaczniejsze i największe szynki eksportowe i że tylko
przez niedopatrzenie na ich opakowaniu nie ma napisu PRODUCT OF PLAMOZNIK.
*
Z rodzinnego kraju Andersena, z otoczonej wodą Zelandii po odbyciu praktyki we
wzorowym instytucie rolniczym wracał Plamoznik do Polski na jednym z transatlantyków
jako prowiantowy HONORIS CAUSA.
W wyniku podsumowanych doświadczeń zebranych w Zelandii doszedł do przekonania, że
w kraju są znacznie większe możliwości dla rolnictwa niż w Zelandii. Trzeba nam tylko
UMIEĆ i CHCIEĆ.
*
Wiosna. W Warszawie jeden z przyjaciół Plamoznika ze szlaku morskiego spotkał go
idącego ulicą Marszałkowską. Na pytanie, co teraz robi, Plamoznik odpowiedział:
- Nie to co trzeba... Przyjechałem w sprawach mojej rolniczej stacji doświadczalnej.
Rozwija się wspaniale, ale więcej czasu musiałbym poświęcić temu, czym się na razie
zajmuję ubocznie.
- Czym znowu? - śmiejąc się spytał przyjaciel, któremu razem z widokiem Plamoznika
stanęły przed oczami jego zawody.
W odpowiedzi Plamoznik wyjął z kieszeni dwie małe książeczki Jedna z nich nosiła tytuł:
Regulamin piechoty, druga mówiła o taktyce walki ulicznej w dużych miastach.
*
Wśród łun szalejącej drugiej wojny światowej dotarł do Anglii lisi Plamoznika. Pisał w nim
do jednego ze swych przyjaciół ze szlaku morskiego: Piłuję teraz lasy. Muszę zarabiać na
siebie i na "moją Mary Wortley", która mieszka w mieście z dzieckiem bez środków dc
życia. Mąż jej zawieruszył się w pożodze. Zapuściłem sobie brod^ i wąsy. Wąsy są bardzo
niewygodne, zwłaszcza wówczas gdy jem kapuśniak. Marzę o powietrzu czystym,
nieskalanym - MORSKIM.
*
- Panie dyrektorze - mówi Plamoznik do dyrektora, któremu kiedyś wyznał swe
wykształcenie - z kolei teraz ja proszą sam o przeniesienie mnie na jeden ze statków
pasażerskich linii południowoamerykańskiej. Nie znam jeszcze tej Unii i chciałbym poznać
tamte kraje.
- Zgoda, ale pod jednym warunkiem. Zechce pan zorganizować na nim życie kulturalno-
oświatowe dla marynarzy.
W ten sposób Plamoznik stał się wydawcą gazety okrętowej. Pisał do niej wierszem i prozą,
wykorzystując swe doświadczenie redaktora gazety uniwersyteckiej, gdy jeszcze był
studentem. Został również dyrektorem założonej przez siebie szkoły - na statku wielu było
takich, którzy uczyć się chcieli i takich, którzy mogli uczyć. Właściwie było wiele szkół
składających się z jednego ucznia i jednego nauczyciela, ale dyrektorem w każdej był jeden
i ten sam Plamoznik.
Stał się nawet dyrektorem teatru, a jako reżysera zaangażował zawiedzionego aktora, który
trafił na ten sa'm statek. Przedstawienia cieszyły się wielkim powodzeniem. Ponadto, tak
jak kiedyś czarował Ateńczyków, tak teraz ujmował swym urokiem skupiska emigracyjne
na szlaku transatlantyka w Ameryce Południowej. Jego wesołych i pogodnych opowiadań o
kraju mogli słuchać zapominając
0 wszystkim.
*
Przyjaciele Plamoznika zaczęli naraz otrzymywać dziwne listy adresowane jego ręką.
Oprócz dat zmieniały się stale nazwy urzędów pocztowych, z których listy były wysyłane.
Początkowo listy zawierały bursztynowe pączki, następnie szmaragdowe listki, a jeszcze
później srebrne płatki kwiatów jabłoni...
Sam Plamoznik mijał konno osiedla o kwitnących w tym okresie sadach. Z wysokości
kulbaki rozkoszował się pięknem i bogactwem ojczystego kraju, którego - jak uświadomił
sobie podczas podróży
1 rozmów z rodakami w Brazylii i Argentynie - nie znał. Postanowił go poznać. Jadąc
przypominał sobie często swoją pierwszą i swoją ostatnią rozmowę z szpakowatym
dyrektorem. Podczas tej ostatniej otrzymał od dyrektora olbrzymią sumę pieniędzy
tytułem gratyfikacji za oszczędności, jakie miała linia dzięki jego gospodarce w pro-
wianturach transatlantyków.
- W wypadku gdyby się pan znalazł w potrzebie, proszę do mnie napisać. Gdyby pan
zechciał wrócić do linii, może pan to uczynić w każdej chwili. Na razie znów życzę panu
powodzenia na nowej drodze życia - powiedział na pożegnanie dyrektor.
W końcu swej podróży po kraju Plamoznik dojrzał z wysokości swego wierzchowca zajęcie
dla siebie.
FLBP
JLJ o słynnego krakowskiego psychografologa Rafała Schermanna przybył przedstawiciel
Warszawskiego Towarzystwa Parapsychiczne-go z prośbą o analizę pewnego autografu.
Towarzystwu bardzo zależało właśnie na wypowiedzi pana Schermanna ze wzglądu na jego
niezwykłe osiągnięcia w tej dziedzinie. Według opinii pokrewnych towarzystw
amerykańskich i angielskich, wyprzedził on swych współczesnych o tysiąc lat. Francuskie
zaś towarzystwa dodawały, że gdyby pan Schermann żył w wieku XV, nie ulega
najmniejszej wątpliwości, iż jego grafologiczne jasnowidztwo zaprowadziłoby go prosto na
stos.
Przedstawiciel Towarzystwa Parapsychicznego wręczając kopertę wyjaśnił, że znajdująca
się w niej "zabazgrana" kartka nie ma nic wspólnego z jakimś pismem w wyniku seansu
mediumistycznego.
Grafolog otworzył kopertę, spojrzał na wyjętą z niej kartkę i zaczął mówić:
- To nie jest medium... To pismo (?!) istoty, która straciła ochotę do życia, bo jej przeżycia
były straszne. Dostała się w miejsce, skąd gwałtem chciałaby się wydostać, ale nie może...
Straciła cierpliwość... Bujna fantazja sprawiła, że istota ta podkopała swoją przyszłość i
chciałaby się wydostać z więzów. Najlepiej byłoby, gdyby wsiadła do samolotu i przebujała
w nieznaną krainę... Nie, że ja jej to radzę, ale ona sobie to" tak wyobraża... Stan jest tego
rodzaju, że przypomina człowieka pijanego, chociaż naprawdę nie jest pijakiem.
*
W ciemną noc, na podzwrotnikowych szerokościach Atlantyku można było dojrzeć wśród
fal samotne'dwa światła - zielone i czerwone. Widoczne były w odległości kilkunastu
metrów od siebie, w linii poziomej. Zgodnie z międzynarodowymi przepisami o noszeniu
świateł przez statki, mógł to być żaglowiec idący dziobem wprost na patrzącego.
W pewnej chwili pomiędzy dwoma kolorowymi światłami, na tym samym nieomal
poziomie pojawiły się trzy światła białe. Takie uło-
żenie świateł nie istnieje w międzynarodowych przepisach drogi na morzu, a pokazywanie
nieprzepisowych świateł jest surowo zabro-
W kilka minut po zapaleniu się białych świateł straszny krzyk poderwał załogę żaglowca -
dużej szkolnej fregaty, idącej baksztagiem pod wszystkimi żaglami z Brazylii do Europy.
_ CHALERAAAAAAAA!!! Kto zapalił światła? DO DZJA-BŁAAAAAH! Co za porządek? Co
robi oficer wachtowy?!!
Straszny ten, grozą przejmujący krzyk wydobywał się z ust komendanta fregaty.
Nie wiedząc jeszcze dokładnie o co chodzi - kto żył i był w pobliżu rzucił się na pomoc.
Wyjaśniło się, że zostały zapalone światła w kabinie na pokładzie, w której iluminatory
umieszczone były od strony dziobu. W pomieszczeniu tym znajdowały się przejściowo
klatki z małpami, pumą i pelikanem wiezionymi do kraju. Iluminatory były otwarte, by
zwierzęta miały dostęp świeżego powietrza.
Pomieszczenie posiadało dwoje drzwi wychodzących na pokład - ze sterburty i bakburty.
Któryś z instruktorów szybko otworzył jedne z nich, by złapać winowajcę "pokładowej
tragedii". Ale w kabinie nie było nikogo, poza małpami śpiącymi w oddalonej od
wyłączników klatce. Puma również spała w swojej. Jeden pelikan był na nogach, ale
wydawało się, że drzemał i wcale się nie przejmował strasznym krzykiem komendanta
fregaty.
Instruktor obejrzał wyłączniki. Sprawdził, czy nie nastąpiło spięcie. Wszystko było w jak
najlepszym porządku. Zgasił światła. Na rufie kończył "kipieć" komendant, obiecując
winowajcy najstraszniej-sze kary, w które nikt nie wierzył z samym komendantem
włącznie.
Na razie wszystko pozornie wydawało się w porządku. Przewinienie zostało zauważone,
winowajca (chociaż nieznany) - zbesztany i pouczony, co go czeka.
Wśród ciemnej nocy nad Atlantykiem znów widać było tylko dwa światła - zielone i
czerwone. Fregata znaczyła przebytą drogę zielonkawo fosforyzującą smugą na
powierzchni oceanu.
Naraz jeszcze potężniejszy krzyk dotarł nawet do śpiących w mię-dzypokładach. Kto się
obudził - pryskał z hamaka na pokład.
- DO DZJABŁAAAH! Porządku na wachcie nie ma! Co starszy oficer robi?!! Znów światła
się palą.
Światła paliły się jak poprzednio.
Starszy oficer wypadł z kabiny i zameldował się komendantowi. Po wysłuchaniu paru
zwięzłych zdań pobiegł z instruktorami na miejsce przestępstwa, do kabiny ze zwierzętami.
W kabinie nie było nikogo, prócz zwierząt. Małpy nie obudziły się nawet. Tylko puma
mrużyła oczy przed światłem. Sprawdzono jeszcze raz wyłączniki. Oba kontaktowały
prawidłowo. Nie było widać żadnego innego dodatkowego połączenia z siecią elektryczną.
Przej-
rżano wszystkie szafki, czy w jakiej nie siedzi dowcipny uczeń. Nie znaleziono nikogo.
Klatki były pozamykane. Zgaszono światło.
Na wszelki wypadek starszy oficer ustawił w pewnej odległości dwóch instruktorów, którzy
mieli pilnować z ukrycia drzwi prowadzących do pomieszczenia ze zwierzętami. Powinni
złapać przestępcę, gdyby jeszcze raz odważył się na tego rodzaju żarty.
- Porządku u pana na statku nie ma! Położyć się spać ja nie mogę spokojnie! - "pruł"
komendant starszego oficera.
I znów zapanowała cisza na pokładzie, tylko szum wody trącej
0 burty mówił o tym, że fregata idzie z szybkością przynajmniej sześciu węzłów. Służbowi
instruktorzy wpatrywali się w drzwi kabiny ze zwierzętami. Oficer wachtowy stał z lewej
burty na rufie przy relingu, komendant - z prawej.
Na tych obszarach wodnych, na jakich znajdowała się w tej chwili fregata, nie należało się
spodziewać spotkania z jakimkolwiek statkiem. Najbliższy gościniec morski odległy był o
wiele setek mil. Komendant z wolna zaczynał uspokajać się i żałować starszego oficera. Ten
leżał w nieutulonym żalu na swej koi i klął wszystkie pokolenia od Adama i Ewy. Oficer
wachtowy usiłował domyślić się, kto mu zrobił kawał, który skrupił się na niewinnym
starszym oficerze. Uczniowie znajdujący się na wachcie obiecywali sobie uroczyście sprać
winowajcę narażającego całą wachtę. Czuwali razem z instruktorami i łamali sobie głowy,
kto mógł być owym Kainem. Sen szybko zmorzył podwachty w hamakach...
- CHALERAAAAAAH! - zawibrowało w powietrzu. Znów w tej samej kabinie zapaliły się
światła.
Tłum rzucił się do drzwi prowadzących ze sterburty i bakburty do kabiny ze zwierzętami.
Otworzono przeklęte pomieszczenie. Małpy spały, pelikan drzemał z dziobem ułożonym na
piersi, tylko puma ziewała znudzona wrzaskami.
Nadbiegł starszy oficer, w którego znów biły gromy. Wszyscy pozostali woleli trzymać się
poza zasięgiem wzroku komendanta.
Na fregacie zapanowało przerażenie: duchów nie ma, ale kto zapala światło?
Natychmiast rozmontowano wyłączniki. Sprawdzono każdy kabel
1 każde jego rozgałęzienie. Nie znaleziono żadnego nowego połączenia. Wykluczone, żeby
ktoś od zewnątrz zapalał światło. Zmontowano z powrotem wyłączniki. Znikło ostatnie
podejrzenie, że ktoś dołączył się do sieci i włącza światło ukryty gdzieś na zewnątrz.
Zgaszono ponownie światło. Przy umieszczonych w drzwiach wentylatorach ustawili się
instruktorzy, obserwując przez szpary wnętrze kabiny. Przy otwartych iluminatorach nikt
nie stał, by nie spłoszyć swym widokiem nieznanego sprawcy. Kilkunastu uczniów
pilnowało razem z instruktorami, wszyscy już bez wyjątku byli podenerwowani i
zaciekawieni. Ci, którzy wierzyli w duchy - triumfowali.
W całym międzypokładzie było już wiadomo, że duch zapala światło w kabinie ze
zwierzętami. __Sygnały śmierci! - zawyrokował ktoś. - Kozbijemy się w Bi-
skajach. __Idioto! Przecież nie będziemy wcale tamtędy szli - osadzili go
biegli w nawigacji.
__No, to w takim razie zderzymy się z jakimś pływającym wrakiem.
Pogrążona w pozornej ciszy fregata, idąc sześciowęzłowymi krokami w kierunku swego
przeznaczenia, kipiała. Z dziobu znów można było zobaczyć tylko dwa światła - zielone i
czerwone. Napięcie wzrastało. Podwachty w hamakach nie spały. Wielu wyszło na pokład,
spodziewając się być świadkami czegoś groźnego i niesamowitego. Skupili się przed
tajemniczym pomieszczeniem. Niektórzy zaczęli się zakładać: Zapali się? Nie zapali się?
ZAPALIŁO SIĘ!
W chwili gdy zabłysły znów trzy białe światła, obaj instruktorzy
jak na komendę ryknęli:
- FLIP!!!
Flip była to brazylijska małpka z gatunku Cebus, zamknięta w jednej z klatek
umieszczonych w kabinie. Należała do czwartego oficera.
W niewytłumaczony sposób Flip potrafił oderwać jedną kratę, tak iż mógł ją odsuwać u
dołu i wywieszać się z klatki na swym długim chwytnym ogonie tak daleko, że dosięgał
łapką wyłącznika. Po zapaleniu światła Flip błyskawicznie chował się do klatki i udawał, że
śpi jak zabity.
Od momentu schwytania na gorącym uczynku Flip stał się bohaterem podróży. Czwarty
oficer lekceważąco patrzył teraz na wszystkich: JEGO Flip potrafi postawić na nogi całą
fregatę wraz z komendantem i trzymać w napięciu przez dwie godziny!
- Taka małpa! - mówił chełpliwie, wznosząc łokieć na wysokość
własnego ucha.
Każdy chciał się przypodobać "czwartemu", byle pozwolił chociaż dotknąć Flipa, który
teraz z nim się nie rozstawał. Flip jak małe rozkapryszone dziecko trzymał się kurczowo
szyi "czwartego", przy-milając się i tuląc. I on również z lekceważeniem patrzył na
wszystkich na statku.
Gdy "czwarty" był na wachcie, a któryś z oficerów chciał Flipa wziąć na ręce i ponosić, ten
zdecydowanie nie pozwalał się dotknąć. Gdy kiedyś trzeci oficer usiłował go posadzić sobie
na ramieniu, Flip się wykręcał, jak mógł. Nie gryzł i nie drapał, tylko rozpaczał trzymając
się za głowę obiema łapkami. Kiedy "czwarty" wrócił z wachty, Flip skoczył mu
natychmiast na szyję i zaczął po swojemu skarżyć się do ucha "cz-cz-cz-czyyy-cz-cz-czyy",
niedwuznacznie wskazując przy tym palcem trzeciego oficera - swego dręczyciela.
Dało to początek zabawie, zwanej na fregacie "krzywdzeniem" Fli-pa. Pokazywano małpce
coś smacznego - na przykład banana, bo to lubiła najbardziej - chcąc ją przekupić, by
poszła do kogoś na ręce. Flip wyciągał łapkę po banana, ale bez najmniejszego zamiaru
pozwolenia komuś na jakąś poufałość. Wobec tego niekiedy nie dawano mu banana i Flip
bywał bardzo rozgoryczony. Po takiej scenie zaczynała się najciekawsza część zabawy. Gdy
"czwarty" wracał z wachty, Flip opowiadał mu z przejęciem, jak się nad nim znęcano i,
zawsze wskazywał palcem choćby najdalej stojącego lub ukrywającego się sprawcę jego
nieszczęść:
- Cz-cz-cz-czyyyy! - To ten, widzisz? To on nie dał mi banana. Cz-cz-czyy! - Chciał mnie
koniecznie wziąć na ręce. Czy-cz-czyy! - Ale ja się nie dałem.
Tulił się przy tym do "czwartego" i zaglądał mu w oczy, jakby prosił o potwierdzenie, że
"Flip dobry, Flip grzeczny!"
Flip zawsze wiedział, gdzie może znaleźć "czwartego". Jeśli się wyrwał kiedy z klatki i hasał
po maszcie, to tyjko na jego zawołanie wracał posłusznie.
Gdy w jednym z portów przyszli na statek goście, okazało się, że Flipa bardzo interesuje
płeć piękna. Zapomniał o wszystkim na świecie. Ujął się pod boki i idąc na dwóch łapkach,
podpierając się ogonem, zaczął się wdzięczyć do siedzącej damy. Mrużył oczy, przechylał
główkę. Czarował! Podszedł jeszcze bliżej, potem ostrożnie wyciągnął łapkę, ujął kraj sukni
i podniósł do góry, odsłaniając damie nogi. Wydał przy tym dźwięk łudząco
przypominający pełne zachwytu gwizdnięcie:
- Fiu! Fiu! Co za nogi!
W takich wypadkach nie pomagały żadne perswazje i napomnienia. Wystarczyło, by na
fregacie zjawiła się jakaś dama - Flip musiał zawsze ocenić jej nogi. Zanim ich nie zobaczył
i nie wyraził głośno swego zachwytu, nie można go było uspokoić. Gdy tego dokonał,
wówczas siadał na raku "czwartego" i pozwalał się damom gładzić, nigdy jednak nie
przestając akcentować swej sympatii dla "czwartego".
*
Na wypoczynek po podróży "czwarty" pojechał razem z Flipem do Warszawy i tam go
musiał zostawić. Na fregacie było zimno. W stolicy Flip miał ciepłe pomieszczenie, a latem
duży sad, po którym mógł hasać do woli. Często zaglądał do sąsiednich ogrodów, jakby
szukał swego przyjaciela. Co gorsza, z tęsknoty za "czwartym", który wciąż był w
podróżach, Flip zaczął zaglądać do kieliszka. Nie opuścił żadnej okazji, by po przyjęciu w
domu - kiedy widział na stole nie sprzątnięte kieliszki - nie dopić z każdego
pozostawionego w nim wina.
Była wiosna. Kwitły różowosrebrne jabłonie. Flip rozkoszował się majowym ciepłem,
zapachem kwiatów i słońcem, spędzając czas wśród kwitnących gałęzi jabłoni. Któregoś
dnia zobaczył znajomych siedzących przed domem na ławeczce. Pan coś tłumaczył damie i
rysował w notesie.
Flip bardzo ich lubił, mieszkali w tym samym domu. Podbiegł do nich i wdrapał się pani na
kolana, następnie zabrał panu ołówek i jak gdyby się rozglądał za papierem do pisania. Pan
usłużnie podsunął mu swój notesik. Na czystej kartce Flip napisał wszystko, co mu serce i
tęsknota podyktowały. Pan i pani z zachwytem przyglądali się, jak Flip wspaniale radzi
sobie z ołówkiem. Flip skończył, zamknął notes i powrócił na swe poprzednie miejsce
wśród kwiatów.
Wkrótce potem zaszły w domu nie oczekiwane przez Flipa zmiany. Gosposia pojechała w
odwiedziny do krewnych na wieś, zastąpiła ją inna, znacznie młodsza.
Flip o niczym nie wiedział. Po powrocie z sadu na obiad zobaczył nie znaną sobie damę
siedzącą w kuchni na krześle. Flip musiał natychmiast ocenić kształt jej nóg. Podbiegł do
niej i ujął falbankę sukienki. Nieznajoma dama zerwała się z krzesła, złapała stojący koło
płyty pogrzebacz i zanim Flip zorientował się, co zamierza ona uczynić, poczuł straszny ból
w krzyżu. Za chwilę już nie żył.
Flip pochowany został w ogrodzie, w którym marzył o swej brazylijskiej dżungli. Wkrótce
wypadki dziejowe starły z powierzchni ziemi nie tylko ogród, ale i całą stolicę. Pozostała
fotografia manuskryptu Flipa i jego analiza psychografologiczna zamieszczona w książce
pod tytułem: PISMO NIE KŁAMIE (Psychografologia), autor - Rafał Schermann,
wydawnictwo - Księgarnia Powszechna, Kraków 1939, stron - 191.
JOLLY GOOD FELLOW
"FOR HE'S A JOLLY GOOD FELLOW AND SO SAY ALL OF US. PONIEWAŻ ON JEST
RADOSNYM I DOBRYM TOWARZYSZEM - TAK MÓWI KAŻDY Z NAS". Piosenka ta,
podobno skomponowana dla króla, śpiewana dzisiaj nawet w parlamencie angielskim, od
wieków stała się wyrazem podziwu, uznania i hołdu dla tego, kto potrafi wzruszyć
obecnych, wywołać radość, podnieść na duchu lub zadziwić genialnością myśli.
W parlamencie zdarza się to nieczęsto, wobec czego echo tych wypadków jest tym
głośniejsze i dłuższe. Wywołanie żywiołowej reakcji wśród ludzi stale trzymających się
zasady "panuj nad sobą", dosłownie - "control yourself, jest zjawiskiem niecodziennym, a
osoba, która dostąpiła zaszczytu wysłuchania śpiewanych dla niej słów tego HYMNU
PODZIWU, zasługuje na pamięć.
•
Długie godziny, dnie i tygodnie spędzał na mostku. W tym czasie akcje podwodnych
okrętów mnożyły co dzień tonaż zatopionej floty aliantów. Tworzenie się na początku
drugiej wojny światowej konwojów na wodach Morza Północnego przy brzegach Anglii
było po-
czątkowo nie mniejszym koszmarem niż ataki myśliwców, bombowców, ścigaczy zwanych
E-boatami, rajderów, tak zwanych kieszonkowych pancerników i okrętów podwodnych
zwanych U-bootamL Niewprawne jeszcze formowanie się konwojów zmuszało kapitana do
ciągłego przebywania na mostku. Trudno było niekiedy powiedzieć, kto jest w pewnej
chwili bardziej groźny - wróg atakujący, czy nieumiejętnie ustawiający się w szyku
konwojowym statek przyjacielski, którego rozpędzona stalowa masa groziła rozdarciem
poszycia, zalaniem ładowni lub maszynowni. Krótko mówiąc - zmiażdżeniem i
zatopieniem. W nieprzeniknionej czerni nocy, nie oświetlone żadnym światłem, szykowały
się te pływające różnojęzyczne skupiska ludzi do drogi, z pełną świadomością, że wiele z
nich nie dojdzie do celu. Formowanie się konwoju przypominało spędzanie w jedno
miejsce żywych istot, dla których wspólny był niekiedy tylko kierunek wędrówki, poza tym
różniły się często wszystkim - począwszy od bandery, kończąc na prędkości. Ta ostatnia
była tematem wielu dyskusji na każdym statku konwoju. Przyglądano się sobie badawczo,
starając się zgadnąć, który z tworów jest obdarzony najmniejszą prędkością. Jej posiadacz
pomimo własnej woli narzucał ją całemu konwojowi składającemu się przeważnie z
kilkudziesięciu statków. Wszystkie statki szybsze z zasady miały do niego żal za
przedłużanie czasu potrzebnego na przybycie do celu.
Konwój eskortowały okręty angielskie, wobec czego obowiązywał oficjalnie język angielski.
Praktycznie rzecz biorąc osobą znającą biegle ten język bywał niekiedy na statku, i to nie
zawsze, tylko kapitan. Wobec czego nawet z tego powodu skazany był on na ciągłe
przebywanie na mostku, by w każdej chwili bezzwłocznie porozumieć się z eskortą.
Cała ta konwojowa pantomina zwaliła się wraz z wybuchem drugiej wojny światowej na
barki "Pepina Krótkiego", który rozpoczynał niegdyś swą służbę na morzu jeszcze na
żaglowcach pod obcą banderą, a w tej chwili dowodził jednym z naszych statków o nazwie
wielkiego polskiego jeziora, ale o małym tonażu.
Wzrost Pepina Krótkiego i wiara jego, że jest jeszcze na statku pierwszym po Bogu, dały
mu ten przydomek zbliżony do imienia jednego z królów Francji. W pojęciu swym Pepin
nigdy nie był MAŁY, tylko KROTKI. Obecny jego dwór, dyskutując o jego królewskich
upodobaniach, był pod jednym względem jednomyślny - gdyby Pepin Krótki kiedykolwiek
w swym życiu naprawdę panował, nie uwieńczyłby w podręcznikach historii swego imienia
ani jedną nazwą pola bitwy, ani jedną nazwą zdobytego miasta. Uczniowie, ślęczący nad
kartkami historii, nie wiedzieliby, po co właściwie panował, skoro siedząc na tronie nie
odznaczył się niczym godnym pamięci pe-tomnych.
Podczas samotnych przejść statku pomiędzy portami angielskimi, stojąc na mostku,
zachowywał się jak lekko zniewieściały król obser-
wujący swych rycerzy w zapasach z grubym zwierzem, sam w tych walkach nie biorąc
udziału. Bez entuzjazmu przyglądał się pełniącym służbę na mostku oficerom, którzy z
karabinów rozstrzeliwali napotykane na kursie pływające miny. W dzień były one
widoczne, ale w nocy? Nikt nie mógł powiedzieć, ile w nocy min minięto. Pewne było tylko
to, że MINIĘTO - bo statek istniał.
Usiłowano niekiedy noc przeczekać, jeśli to było możliwe, trzymając się kotwicą gruntu.
Statek przypominał wówczas stojącego na jednej nodze żurawia - odwieczny symbol
czujności. Ustawało wtedy niebezpieczeństwo najścia na minę, ale można było spodziewać
się w każdej chwili ścigaczy lub okrętów podwodnych, dla których nieruchomy statek
stanowił łatwy cel. Morze Północne u wybrzeży Anglii nie było dla Pepina Krótkiego
miejscem wypoczynkowym. Podczas formowania się konwoju Pepin Krótki jednak walczył
- odpierając ataki PRZYJACIELSKICH statków unikami,-manewru jąć zręcznie, by
królestwo jego nie zostało zmiażdżone i zatopione. Zatopienie statku przy brzegach Anglii
dawało jakąś nadzieję, że po przetrwaniu w zimnej wodzie w pasie ratunkowym pewnej
ilości godzin pomoc nadejdzie. Możliwość ta w miarę oddalania się od lądu malała
zawrotnie.
Scena, na której to się wszystko rozgrywało, w niczym nie przypominała Pepinowi sceny
operowej, za jaką przepadał. Zamiast przyglądać się grze artystów i rozkoszować się
pięknością ich głosów, Pepin Krótki sam brał udział w widowisku, gdzie czas nabierał
dziwnych własności - minuty wydawały się godzinami, godziny tygodniami, a tygodnie
latami.
- Gdyby to była walka, można by było zapomnieć o czasie - mawiał Pepin - ale ponieważ
udziałem naszym jest właściwie tylko czekanie, to zadaniem naszym, jak z tego wynika, jest
walka z czekaniem.
Konwój znów szedł na południe. Co jakiś czas któryś ze statków tego konwoju idącego po
żywność i zasoby dla podtrzymania wojny zmieniał nagle kurs, by dotrzeć do najbliższego
lądu znajdującego się pod jego stępką. Oglądając przez lornetkę niknący z powierzchni
wody statek trafiony torpedą, Pepin Krótki mówił do siebie:
- No, ci już przestali czekać - i rozpoczynał na nowo swoje czekanie, spędzając w drzemce
dnie i noce na mostku.
Szumnie zwane OKRĘTY ESKORTY, których zawsze było za mało i które były za małe,
zaczynały wtedy troić się w pościgu za niewidocznym nieprzyjacielem, rzucając na oślep
bomby głębinowe, ich detonacje stwarzały złudzenie, że statki konwoju idą po brukowanej
kocimi łbami ulicy.
I znów wszystkie statki konwoju czekały, na kogo teraz przyjdzie kolej. Konwój minął
szerokość Trafalgaru. Wspomnienia o sławie nie przyniosły nikomu zapomnienia. Na
scenie zjawiły się latające ryby, ale czekanie nie uległo zmianie. Jedyną ulgę sprawiała
wzrastająca temperatura wody, w razie storpedowania stwarzało to mo-
żliwość dłuższego przetrwania w wodzie w pasie ratunkowym. Pesymiści jednak gasili ten
promyk nadziei mówiąc o rekinach, które - jak ponuro przepowiadali - czekają na każdego
z nich na tych ciepłych wodach, a większa ciepłota wody tylko przedłuży czekanie na
koniec.
Na szerokości Gibraltaru konwój rozdzielił się. Większość statków poszła na wschód na
Morze Śródziemne, pozostałe - dalej na południe.
I wreszcie przy zachodzącym słońcu ujrzano port, od swych białych domów zwany
CASABLANCA.
*
Casablanca nie zaiała jeszcze nowego wojennego blackoutu. Statki cumowały przy
nabrzeżach. Ustało oczekiwanie na E-boaty, U-booty i samoloty, a przycumowane obok
statki aliantów stały się znów miłe i przyjazne. Nie groziły zmiażdżeniem.
Pepin Krótki, wydając rozkaz "TAK STOIMY", doznał ulgi. Naprawdę stał na dwóch
nogach, a nie na tej jednej kilkudziesięciosąż-niowej, zakończonej kotwicą. Po wydaniu
rozkazu, aby zawiadomiono maszynę, że nie będzie potrzebna ani dzisiaj, ani jutro, poczuł
na sobie brzemię zmęczenia nagromadzone przez kilka tygodni. W kabinie wszystkie
przedmioty przypominały mu miesiące wojny, długie jak dziesiątki lat katorgi. "Na ten
obrazek patrzyłem, gdy zaczęto nas bombardować w Newcastle" - pomyślał. Obrazek
przedstawiający nadjeziorne ajery i lekko pomarszczoną wodę jeziora wydał mu się nagle
nieprzyjemny. Biblioteczka nad łóżkiem przypomniała mu, ile razy pozostawiał w
pośpiechu ulubioną książkę, by wyjść na mostek. O, tę rzucił w chwili, gdy przy
formowaniu się ostatniego konwoju wpadł oficer wachtowy z wieścią, "że olbrzymi stary
grek lezie na nas, trącił tego anglika za nami, a teraz wiatr dryfuje go na nas. Jeśli się nie
zatrzyma, to wejdzie nam w rufę".
Pepin Krótki z niechęcią popatrzył na swój księgozbiór.
- Nie, nie będę czytał! Nie będę leżał w tej koi! Nie będę tu jadł! Nie będę tu więcej dzisiaj
nic robił! Idę na ląd. Zapomnieć. Wypocząć. Po prostu urządzę sobie coś w rodzaju
weekendu.
Za chwilę elegancko ubrany, oznajmił w mesie oficerom, że w razie potrzeby znajdą go na
lądzie w którymś z hoteli.
- Nazwę i numer telefonu przedzwonię do najbliższego urzędu celnego, jaki będę mijał.
Może któryś z panów pofatyguje się i dowie. Myślę, że nalotów nie będzie. E-boatów nie
będzie, U-bootów nie będzie. Greków nie będzie, ale i mnie nie będzie!!! Dobranoc.
*
Wschód słońca zaróżowił białe domy Casablanki. Piękną, wysadzaną palmami ulicą szedł
policjant francuski lustrując swój rewir. Do-
chodził do wspaniałego hotelu, niedawno wykończonego, który przypominał najcelniejsze
budowle z okresu kalifatu. Na chodniku przed tym luksusowym gmachem stała kałuża
wody. Nigdy jej tutaj nie było. Skąd się o tej porze, w tym miejscu, na chodniku, w tym
sezonie mogła pojawić? Rozbudzona ciekawość policjanta uchwyciła koniec tajemniczej
nitki w postaci kałuży i rozpoczęła wędrówką do kłębka. Woda sączyła się z nieskalanie
czystych marmurowych stopni prowadzących do hotelu. Idąc na obcasach policjant wszedł
do hallu. Cały hali zalany był wodą. Woda tworzyła kaskady na marmurach klatki
schodowej prowadzącej na piętro. Policjant zbudził drzemiącego na kanapie w dyżurce
portiera.
- Co va!
Znali się od dawna. Osłupienie, a potem przerażenie ogarnęło portiera. Policjant i portier
ruszyli razem ku schodom. Wbiegli na pierwsze piętro. Lewe skrzydło korytarza zalane
byłe do połowy wodą. Nie zważając już na nic, człapali po zalanym wodą parkiecie. Na
piętrze tym mieściły się luksusowe apartamenty z salonem, pokojem sypialnym i łazienką.
Portier zapukał do drzwi salonu.
Cisza.
Zapukał jeszcze raz. Cisza.
- Nom de Dieu. Allons - dodał sobie odwagi, mając u boku policjanta. Weszli do saloniku.
Ani żywej duszy. Zajrzeli do sypialni. Wspaniałe luksusowe łoże oślepiające bielą i
świeżością bielizny pościelowej było puste. Na stoliku przy łóżku leżały drobiazgi wyjęte z
kieszeni, portfel, zegarek i pierścień. W głębi, w ziewającej drzwiami szafie widać było
męski garnitur. Podłoga pokoju była sucha. Policjant podszedł do drzwi łazienki, słuchając
uważnie dochodzących 2 niej szmerów. Przez zamknięte drzwi słychać było szum wody.
Jeśli człowiek ten jest w łazience, a woda się leje, to człowieka tego zamordowano ł dla
zatarcia śladów zalano hotel wodą.
- Nom de Dieu. Nom de Dieu - szeptał portier. Policjant cicho uchylił drzwi łazienki.
Widok, który ujrzeli, wstrząsnął nimi. W olbrzymiej wannie leżało ciało mężczyzny. Głowa
była przykryta gazetą. Plik gazet zatykał otwór górnego odpływu dla wody, zabezpieczający
przed jej przelaniem. Woda wlewała się do wanny szerokim strumieniem z płaskiego kranu
i z szumem przelewała się przez brzegi wanny na kafle podłogi.
Policjant, stojąc w wodzie, nachylił się nad ciałem leżącego w wannie mężczyzny i ostrożnie
zdjął mu z głowy płachtę gazety. Na jej tytułowej stronie olbrzymimi literami były podane
najnowsze komunikaty o zatopionych przez okręty podwodne statkach.
Twarz i całe ciało nie nosiły na sobie śladów walki. Patrzącym nań policjantowi i portierowi
wydawało się, że leżący przed nimi człowiek śpi.
Mężczyzna nie dawał oznak życia.
- Nom de Dieu. Nom de Dieu •- powtarzał przerażony portier, -r n est mortl On nie żyje!
Policjant położył na krześle gazety i ujął rękę leżącego bez oznak życia mężczyzny, szukając
pulsu.
- C'est le capitaine, c'est le capitaine polonais. To kapitan Polak - przypomniał sobie nagle
portier i zaczął znów biadać: II est mort. Mon Dieu. Mon Dieu. Mój Boże. Mój Boże.
Naraz capitaine polonais otworzył oczy. Był to Pepin Krótki.
- Co się panu stało? -• spytał policjant.
- Nie wiem. Kilka tygodni w morzu. W konwoju. Wykąpałem się ł zasnąłem po raz pierwszy
od kilku tygodni. Co va! Rozumiecie?
- Oh! Oui. Monsieur le capitaine - mówiąc to policjant zasalutował. - Hotel pod wodą,
zauważyłem to przechodząc ulicą i dlatego tu jesteśmy. Cieszę się, że pan żyje, kapitanie.
*
- Wyobraźcie sobie, panowie, co mi się przydarzyło - mówił Pepin Krótki w salonie przy
śniadaniu. - Natychmiast po wyjściu ze statku udało mi się z trudem dostać w hotelu tylko
apartament. Nie wiadomo, jak długo jeszcze pożyję. Nie mogłem sobie odmówić
przyjemności kąpieli i wypoczynku jeszcze raz na tej ziemi. Zatelefonowałem do celników
portowych, podając nazwę hotelu, numer pokoju i telefonu i po lekkim dinner z kroplą
wina zanurzyłem się w rozkosznej kąpieli. Z rana obudził mnie policjant z portierem.
Okazało się, że rozkoszując się kąpielą, zasnąłem natychmiast, gdy tylko zacząłem czytać o
konwojach i zatopionych statkach. W nocy część gazet spłynęła i zatkała górny odlot wody
z wanny, gazeta, którą trzymałem w ręku przykryła mi twarz. Jestem pewien, że spałbym
jeszcze, gdyby nie policjant. A jednak pomyśleć, że nie uniknąłem spędzenia kilku godzin w
wodzie, pomimo że doszliśmy do Casablanki cało. Ale jestem zachwycony, wyobraźcie
sobie, że ta cała przyjemność zatopienia hotelu kosztowała mnie tylko trzysta franków.
Patron wyraził mi wdzięczność, że wybrałem właśnie jego hotel, by odpocząć po
tygodniowych trudach i nie przespanych nocach i że właśnie u niego mogłem tak wygodnie
wypocząć. Naturalnie zatrzymałem apartament na noc dzisiejszą, no i myślę, że jutro będę
już całkowicie wypoczęty.
*
Następnego dnia z kapitanatu portu w Casablance przyszła dla Pe-pina Krótkiego
wiadomość, która musiała być własnoręcznie przez niego pokwitowana. Wiadomość
mówiła o jego osobistym zgłoszeniu się w południe w celu porozumienia się w sprawie
udziału w nowym konwoju.
Drugi oficer wyruszył na poszukiwanie pięknego hotelu w stylu mauretańskim, w którym
wypoczywał kapitan.
Portier na samo wspomnienie "Capitaine polonais" skoczył na równe .nogi.
- Wom de Dieu, ii n'est pas seul! Na Boga, on nie jest sam! - wykrzyknął. - Nie można o tak
wczesnej godzinie przeszkadzać. Ja-mais! Nigdy!
Drugi oficer, z Polesia rodem, nie przejął się zbytnio tą wiadomością. Przyzwyczajony do
pokonywania większych trudności niż protesty portiera ruszył na poszukiwanie znanego
mu z opowiadania apartamentu na pierwszym piętrze. Portier, nie przestając jęczeć,
narzekać i pouczać młodego człowieka, że nie wolno gościom przeszkadzać, gdy są zajęci,
pospieszył za nim.
Po chwili znaleźli się przed drzwiami, za którymi mieszkał Pepin Krótki.
Drugi oficer poprosił portiera, by wywołał kapitana. Ale portier stanowczo odmówił.
"Drugi" sam musiał zapukać do drzwi. Żadnej odpowiedzi.
Zapukał powtórnie jeszcze głośniej i nadstawił ucha. Zza drzwi słychać było śpiew.
Drugi oficer zapukał po raz trzeci. Nikt nie odpowiadał. Spróbował otworzyć drzwi. Nie
były zamknięte. Posłyszał teraz dokładnie słowa piosenki: HAPPY, HAPPY, HAPPY DAY,
LOUD, LODD, LOUD, LOD-LY JEY...
"Drugi" otworzył szeroko drzwi i wszedł do środka. Na stole stała bateria butelek -
niewielka, ale bardzo dobrego wina - i napełnione kielichy. Na poręczach krzeseł wisiały
marynarki. W rogu salonu klęczało trzech panów w spodniach i koszulach, o zawiniętych
po łokcie rękawach. Wszyscy śpiewali chórem z ekstazą w głosie: HAPPY, HAPPY, HAPPY
DAY... SZCZĘŚLIWY, SZCZĘŚLIWY, SZCZĘŚLIWY DZIEŃ... Przed nimi leżały, ba, gorzej
nawet, stały już ułożone w sztaple klepki dębowe rozebranej doszczętnie posadzki
apartamentu. Trzej panowie pracowali na wyścigi, by dokończyć rozpoczętej pracy i ułożyć
pozostałe już tylko w rogu, leżące jeszcze bezładnie, deseczki.
Wejście drugiego oficera zostało na razie nie spostrzeżone.
Jak wynikało z jego obserwacji, duszą tej całej zabawy był Pepin Krótki. Pozostali dwaj
panowie bałwochwalczo spełniali jego rozkazy. Z tego co się działo, drugi oficer, mając za
sobą kilka lat doświadczenia i pracy z ładunkiem, zrozumiał, że widzi właśnie wzorową
brygadę sztauerów, którzy z wymarzoną precyzją i punktualnością przygotowują to
bezcenne cargo* do załadunku. Ładunek ten, w postaci idealnie ułożonych sztapli, czyli
stosów, ma być gotów na godzinę siódmą trzydzieści. O tej godzinie zjawi się jakiś statek,
by go zabrać.
* Cargo (h.) - ładunek.
Wszyscy trzej prześcigali się w symetrycznym układaniu zerwanych z posadzki deseczek. W
smagłym, o oliwkowej cerze i czarnych włosach pracowniku oficer domyślał się
południowca, pozostały, najbardziej z tych trzech upojony nową rolą, wyglądał na Anglika.
- HAPPY, HAPPY, HAPPY DAY... - śpiewali w dalszym ciągu, porozumiewając się na migi,
by nie tracić bezcennego dla nich czasu.
"Drugi" doświadczonym okiem liczył ilość roboczogodzin włożonych w te idealnie
poukładane sztaple i według jego obliczeń musiała to być noc wyjątkowo pracowita.
Który z nich wpadł na taki nie spotykany pomysł? W jaki sposób dobrali się do pierwszej
klepki?
Tymczasem trzej panowie, śpiewając i ocierając pot z czoła, kończyli układać ostatnie
deseczki w sztaple.
HURRAH!!! - robota skończona.
Trzech panów podniosło się z klęczek. Pepin Krótki na widok drugiego oficera rozjaśnił się
jeszcze bardziej.
- Gentlemen - zwrócił się do współtowarzyszy. - Pozwólcie przedstawić sobie naszego
drugiego oficera. Ten młody gentleman pochodzi z terenów łowieckich Polski. Z wprawą
starego myśliwca roz-strżeliwuje za pierwszym strzałem każdą napotkaną minę. Nie
widziałem jeszcze nigdy, by kiedykolwiek spudłował. Ma fantastyczny wzrok i sądzę, że
wielu marynarzy zawdzięcza mu życie.
"Drugi" od razu za serce chwycił obu panów. Za chwilę potrząsali jego dłonią.
Pepin Krótki napełnił kielichy dla uczczenia wielkiej chwili zakończenia prac ładunkowych.
Duża wskazówka zegara wskazywała godzinę siódmą dwadzieścia pięć.
- Za pięć minut zjawi się wyimaginowany statek, by zabrać ten ładunek radości w
NIEZNANĄ PRZYSZŁOŚĆ - powiedział pan wyglądający na Anglika. - A teraz panowie -
mówił dalej - za najwspanialszy i najweselszy dzień w naszym życiu.
Spełniono toast. Zachwyt trzech panów osiągał punkt kulminacyjny.
- Życzymy sobie - nigdy się nie rozstawać aż do końca wojny i po niej - powiedział Pepin
Krótki, po czym, jako najstarszy wiekiem, zaproponował obu panom wypicie poimiennego.
Entuzjazm wzrastał. Za chwilę trzej panowie byli ze sobą na TY. PEPIN, NICOLAS i
JIMMY.
Jimmy, na samą myśl o rozstaniu, wpadł w furię:
- NEYER! NEYER! NEYER! Nigdy! Nigdy! Nigdy! - wołał. - Zabieram was wszystkich na
swój statek na śniadanie. Płacimy i jedziemy.
Panowie rozdzielili solidarnie między siebie przedstawioną przez patrona kwotę rachunku.
Żegnani jego życzeniami szybkiego powrotu do Casablanki, opuścili hotel. Rozłożysta
limuzyna dostarczyła całe towarzystwo pod angielski statek. W limuzynie drugi oficer
zaprowadził
jaki taki ład w swojej głowie. Wszyscy trzej panowie spotkali się w urzędzie załatwiającym
sprawy ładunkowe. Jeden z panów był kapitanem angielskiego statku, uderzonego przez
greka. Drugi - właśnie kapitanem greckiego statku, który uderzył anglika i nastawał na
życie polskiego statku. Cała ta trójka, która złorzeczyła sobie wśród czarnych dni i nocy na
Morzu Północnym, odpuściła sobie nie istniejące własne winy. Pepin Krótki, mając do
dyspozycji wspaniały apartament, zaprosił ich na wieczór do siebie. Tajemnicę wydobycia z
posadzki pierwszych klepek miał zamiar drugi oficer wykryć podczas długich godzin
oczekiwania, gdy podążać będą do nowego celu.
Na razie wszyscy czterej znaleźli się przy śniadaniu w salonie angielskiego statku. Kapitan
Jimmy z zachwytem przedstawiał Pepina Krótkiego oficerom angielskim.
- Żałuję, że nie byliście ze mną - mówił. - To było coś wspaniałego. Nasze angielskie
poczucie humoru, którym się tak chełpimy, jest niczym wobec poczucia humoru mego
przyjaciela, którego od dzisiaj mam zaszczyt nazywać po imieniu. To jego genialny umysł,
będący na najwyższym poziomie kultury duchowej, drogą niesłychanej wnikliwości
stworzył koncepcję wykąpania naszych umysłów w czymś zupełnie odmiennym, niż to co
stworzył umysł człowieka stojącego właśnie na najniższym szczeblu kultury duchowej.
Osobiście mam duże wątpliwości czy nawet w ogóle na szczeblu. Dorobek tych ludzi w
postaci E-boatów, U-bootów i rajderów budowanych z jedyną myślą mordowania bliźnich
w celach zaborczych jest świadectwem najniższego ubóstwa, podobnie jak najbardziej
wymyślne sposoby torturowania ludzi dla samej przyjemności torturowania za to tylko, że
stoją duchowo od nich o całe niebo wyżej.
Ta nasza dzisiejsza "robota", wydawałoby się najbardziej bezsensowna na świecie, była w
istocie aktem buntu i rewolucji przeciwko bestialstwu, nikczemności i złu.
Wszyscy trzej odbyliśmy w jednakowych warunkach tę podróż, podczas której, w
oczekiwaniu na zło, minuty wydawały nam się latami, ale co najgorsze - ZŁO zaczęło się
nam, wydawać jedyną bronią przeciwko złu. Gromadziliśmy w sobie takie samo zło w
postaci gniewu i zemsty. To nas czyniło słabymi i podłymi. Ten zaś człowiek wyzwolił nas z
tego obłędu swym genialnym pomysłem, zrewolucjonizował nas i dopomógł do zrzucenia
tego jarzma. Nie będę opisywał, jak własnoręcznie z niczego, za pomocą scyzoryka
wydzierając klepkę z posadzki, otworzył źródło zapomnienia genialne w swej beztrosce
przez swą pozorną bezużyteczność. Każda ułożona przez nas dzisiaj w nocy klepka była
widocznym i namacalnym symbolem wyzwolenia od złej myśli, była sama w sobie radością.
Dzięki memu przyjacielowi poznaliśmy sens najwyższej mądrości - że radość życia nie leży
w czymś, co przysparza materialnej korzyści, a droga do niej prowadzi nie przez
powiększanie zła, nawet w myśli.
Ta noc w moim życiu, to była ńóc triumfu nad złem. Tx> była reWó-lucja i przeistoczenie.
Mój nowy przyjaciel jest najwspanialszym człowiekiem, jakiego w swym życiu spotkałem.
Gentlemen, możemy mu zaśpiewać z całego naszego serca, z całej naszej duszy, naszą
wspaniałą pieśń.
Pepin Krótki poczuł się królem, gdy wysłuchał słów ostatniej zwrotki: For he's a jolly good
iellow.
TAK MÓWI KAŻDY Z NAS.
KRÓLEWSKI ŻART
tatek stał przycumowany do pali w górze rzeki na przedmieściach Newcastle. Gazety w tym
czasie pełne były wiadomości o ostatnim nalocie samolotów niemieckich na to miasto. Gdy
wychodziłem z domu tego dnia z wizytą na statek, moja landlady - po polsku tylko
gospodyni - uroczyście mi oznajmiła, że lotnik;- który bombardował ubiegłego dnia
Newcastle, został ujęty w momencie lądowania na spadochronie po uszkodzeniu
bombowca i że TEN lotnik już nigdy nie będzie bombardował w swym życiu nikogo.
Zdumiałem się słysząc tę groźną nowinę z ust mojej landlady. Dotychczas to, oo od niej
słyszałem, nosiło odmienny charakter. Przez kilka dni z rządu szczyciła się tym, że jest
obywatelką miasta, które przede wszystkim zajęło się opieką nad zwierzętami na wypadek
wojny. Przed tym nim zaczęto budować schrony dla ludzi, obywatele Newcastle on Tyne
zbudowali schron przeciwbombowy .dla swych psów i kotów. Żadne inne miasto
dotychczas tego w Anglii nie zrobiło. Newcastle on Tyne - pierwsze.
Któregoś dnia oświadczyła z jeszcze większą dumą, że pierwszy żołnierz angielski padł na
ziemi francuskiej zabity przez Niemców i nikt już na świecie nie będzie mógł powiedzieć, że
Anglicy biją się przy pomocy żołnierzy innej narodowości.
Obecna wiadomość, że lotnik ten nie będzie już nigdy nikogo bombardował, była wielką
rewelacją.
- Czy pan wie, że jedną z jego ofiar była kilkuletnia dziewczynka?
- Czytałem o tym - odpowiedziałem. - Ale coście zrobili z lot-mikiem?
- Co? Nie domyśla się pan?
Przypomniałem sobie, jak opisywali niedawino w gazetach, że gdy uszkodzony bombowiec
z ocalałym pilotem wylądował szczęśliwie na polu, zjawił się farmer powitać niezwykłego
gościa. Lotnik poprosił farmera o zapałki, po których otrzymaniu podpalił bombowiec.
Gościnny farmer, gdy samolot skończył się palić, izaprosił lotnika na tradycyjne angielskie
cup of tea, czyli filiżankę herbaty.
Nie mogłem się domyślić, co zrobili z lotnikiem, by mxi ślą «ie-chciało na zawsze
bombardowania nie tylko Anglików, ale kogoikoP wiek bądź na ziemi.
-> Nie domyślam się nawet - odpowiedziałem.
- Nie? No więc pokazano mu poszarpane zwłoki tej dziewczynki. Wyobraża sobie pan, co
musiał przeżywać. - Landlady miała łzy w oczach litując się nad przeżyciami biednego
lotnika.
Wydało mi się wówczas, że najlepiej będzie, gdy zacznę naśladować angielskiego
dostojnika z opowiadania Bosambo on the River, który rozmawiając z Murzynami, na
wszystko co by od nich usłyszał, odpowiadał jedną liteirą: A, zmieniając tylko barwę głosu,
przez co mogło ono oznaczać podziw i .zdziwienie, zrozumienie i zapytanie.
Odpowiedziałem: - A!
Zdawałem sobie dokładnie sprawę, że z gospodarzami tego kraju, z tak zwanymi people -
nieudolnie tłumacząc, tłumem szarych ludzi - mógłbym się porozumieć tylko wówczas,
gdyby przeszli okupację niemiecką.
Od przystanku autobusowego przeszedłem puste pole aż do rzeki i dostałem się na statek,
na który .zostałem zaproszony przez kapitana Pepina Krótkiego. Na pokładzie statku
poczułem się znów w Polsce. Możność spędzenia chociażby kilku godzin na tym wolnym
polskim terytorium pozwalała naładować się odpornością, wiarą i nadzieją na długie dnie i
jeszcze dłuższe tygodnie oczekiwania.
W salonie przygotowane już było wszystko do kolacji. Zaproszeni z lądu z największą
niecierpliwością czekaliśmy na wiadomości.
Statek, wędrując po świecie, stale spotykał Polaków, którym udało się wydostać z kraju.
Każdy z naszych statków miał olbrzymi ładunek tych wiadomości. Najbardziej ciekawiły
nas wieści o kolegach pozostałych w kraju, szczegóły walk w Ikraju i czym kraj żyje. Załogi
statków, pomimo że każdy ich rejs mógł być ostatni, cieszyły się tym, że były wolne, na
własnym skrawku ojczyzny i mogły walczyć. Trzymano się humoru i dewizy - jeśli ginąć, to
z podniesioną banderą, ale się nie poddawać.
Polskie TRUDNO, które nie da się chyba przetłumaczyć na żaden z języków obcych, miało
w tym okresie swe największe zastosowanie. Obecny drugi oficer, z którym pływałem na
"Darze Pomorza", z werwą opowiadał o walkach w Gdyni. Rozciągał słowa tak, jak to robią
na Polesiu.
- Panie, Gdynia zamieniła się w Racławice. Walczyć w obronie Gdyni chcieli wszyscy, kto
mógł 'broń udźwignąć, ale broni nie było Jak za czasów Kościuszki osadzili kosy na sztorc i
ruszyli do ataku - na bagnety.
- No i co? Wysiekli ich z karabinów maszynowych?
- Aaale, panie, gdzież tam. Stracili wielu ludzi, ale wszyscy pozostali zaopatrzyli się w broń
i amunicję. Trzymali się w Gdyni do dnu trzynastego września, a potem przeszli na Kępę
Oksywską.
,.. 't
Dowiedziałem się, że wśród kosynierów był mój kolega, z którym trzy lata przesiedziałem
na jednej ławie w Szkole Morskiej - Janek Kuczyński. Jego to właśnie inicjatywie
zawdzięczał swe istnienie harcerski szkuner "Zawisza Czarny", którego był pierwszym
kapitanem. Kuczyński był także autorem pierwszych podręczników z dziedziny
astronawigacji, nawigacji i praktyki morskiej dla harcerzy. Potrafił zorganizować podróż na
łodzi ratunkowej pod wiosłami do Szwecji i 'z powrotem. Poległ jako kosynier.
- Dnia 2 września - mówił dalej drugi oficer - zbombardowana została "Gdynia", której
dowódcą był kapitan Stanisław Kosko, dyrektor Szkoły Morskiej. "Gdynia" zatonęła
momentalnie, załoga skoczyła do wody. Pomiędzy pływających ludzi lotnicy rzucili bomby,
siekąc ich z karabinów maszynowych. Śmiertelnie rannego kapitana Kosko zabrał na kuter
inny nasz kolega z tego samego kursu - Andrzej Goebel. W siódmym dniu wojny
pochowano na cmentarzu witomińskim kapitana Kosko wśród huku eksplodujących bomb
i pocisków.
W tym samym dniu zaprzestało walki Westerplatte, które walczyło siedem dni, zamiast
przewidywanych sześciu - dwunastu godzin, odpierając codziennie ataki pancernika,
kilkudziesięciu samolotów, artylerii lądowej i setki razy liczniejszej i lepiej uzbrojonej
piechoty. Stu siedemdziesięciu jeden ludzi potrafiło to przetrwać wśród zaib*-tych i
rannych. Dopiero gdy zostały zniszczone wszystkie cztery moździerze, a rannym nie można
było już nieść pomocy, pozostali przy życiu postanowili zaprzestać walki.
Zmobilizowany został również kapitan Michał Niozko - Dalaj Lama i kapitan Włodzimierz
Cybulski - Starzec. Obaj byli w Gdyni, a potem walczyli na Kępie Oksywskiej, której obronę
tak opisał wierszem, pod ogniem dział i nalotów jeden z obrońców Helu:
Objęta wojny pożogą
Polska od krańca do krańca,
Na samej północy jej bronią
dwa nie zdobyte jej szańce.
Rumieni się krwią toń Bałtyku, Krew plami wydmy piaszczyste, To bronią polskiego morza
Hel oraz Kępa Oksywska.
Patrzymy na siebie przez morze
Samotne dwa szańce ojczyste,
Wy tam na Kępie Niezłomnej,
My tutaj .na półwyspie.
Toń naszej cudnej zatoki Czerwieni się w blaskach zachodu, Wpijamy wzrok w brzeg Wasz
spokojny Jak w symbol wolności narodu.
Wyżyna Wasza zielona, Wyniosłe Wasze urwiska! Na zawsze już w dziejach zostanie
Pamiętna Kępa Oksywska.
Rozzłocą się wiosną żarnowce Na zboczach, gdzie mogił tak mnogo! Na zawsze już Kępa
Oksywska Zostanie Polsce drogą. Trupy kolegów naszych, Którzy polegli na morzu, Morze
na brzeg Wasz wyrzuca, Chce, by je u Was w grób złożyć. Zaszczyt to dla nich nie lada Być
pogrzebanym na Kępie, Gdzie bohaterów tej miary Snem wiecznym śpią takie zastępy! Gdy
zmierzch zapada nad morzem, Stoimy milczący na szańcach; Wiatr niesie ku nam huk
armat Z drugiego zatoki krańca. Gdy noc półwysep otula, Za morzem bez ustanku się
błyska, To w boju, w którym nie ma chwil przer ", Grzmi ogniem wciąż Kępa Oksywska.
Wznosiły się w dzień słupy dymu Ponad wioskami, co płoną; Odbija się w noc krwawa łuna
W czarnej spienionej wód toni. Osnuta we dnie przez dymy, Nocami łuną świecącą, Spełnia
wciąż Kępa Oksywska Żołnierski swój obowiązek. Cała objęta pożarem I zryta gradem
pocisków W walce tak bardzo nierównej Wciąż BRONI SIĘ Kępa Oksywska.
(Pisane dn. 18 września 1939 r. przy gnieździe karabinu maszynowego w Ja-starni)
- Michał - opowiadał dalej drugi oficer - w dniu 18 września przedostał się na łodzi
wiosłowej z Kępy Oksywskiej na Hel. Starzec po zaprzestaniu walki na niej w dniu 19
września dostał się do niewoli. Michał aż do l października był na Helu, którego obroną
dowodził kontradmirał Józef Unrug.
Słuchaliśmy tego wszystkiego, jak gdyby z kartek książki czytano ham o nowym POTOPIE,
ale o dziwo - jak przy czytaniu Potopu, przedstawiającego najczarniejsze chwile narodu, a
jednak krzepiącego serca - nie upadaliśmy na duchu słuchając, lecz rośliśmy w siłę i wiarę.
- W przeddzień kapitulacji Helu Michał Niczko i wielu innych postanowiło przedostać się
do Szwecji na motorówce Straży Granicznej "Batory". Wyruszyły w drogę również dwa
kutry. Na jednym kutrze nie było nawigatora, wobec czego Michał nie chcąc zostawić jego
załogi na los szczęścia, przeszedł na kuter. Motorówka dotarła do Szwecji. Załogi kutrów
dostały się do niewoli.
Próbował jeszcze, wraz z kilkoma innymi, szczęścia w ucieczce jeden z naszych kolegów,
który w młodym wieku osiadł jako kapitan portu we Władysławowie - Henryk Borakowski.
Na wiosłowej łodzi postanowili przedostać się do Szwecji. Zbyt mała łódź przy
przechodzeniu przez wielki przybój przewróciła się, a wszyscy trafili do obozów jenieckich.
- Ale najciekawsze ze wszystkiego - mówił drugi oficer - to chyba to, co opowiadali o
obronie Helu ci, którzy dostali się do Szwecji, że przez cały czas pomimo bezustannego
bombardowania z powietrza, wody i lądu, na tym najdłużej, bo do dnia l października,
wolnym skrawku Rzeczypospolitej, czynna była kolej, od nasady półwyspu do cypla,
czynna była elektrownia i była woda w rurociągach.
Rozmowa stawała się ogólna, każdy chciał powiedzieć, co go najbardziej bolało.
- Pierwszy raz chyba w naszej historii zadokumentowaliśmy swe przywiązanie do morza.
- Ale po co było mówić: silni, zwarci, gotowi. Do czego?
- Jak: to do czego? Do walki kawalerii z czołgami i do ataku z kosami na samoloty.
- Jeśli idzie o kosy, to zdały egzamin lepiej od Anglików, którzy wiedzieli, że mamy tylko
konie, obiecali dać pożyczkę, której nie dali, i mieli przysłać nam swoje eskadry, których
nigdy nie przysłali. Konie zdały egzamin lepiej od Francuzów - trzymały się dwa tygodnie,
podczas gdy Francuzi ma wypadek wojny mieli rozpocząć działanie zaczepne w ciągu
trzech dni, a w ciągu piętnastu - uderzyć wszystkimi siłami na całym froncie. Mieli czołgów
więcej od Niemców, a wszystkie czołgi niemieckie były w Polsce.
- Nie bądź dzieckiem. Po to Ameryka uzbrajała Niemców, żeby cały sprzęt mieli Niemcom
zniszczyć Francuzi i Anglicy?
- No i co z tego wynikło! Przez trzy dni mówili z Niemcami nie wiadomo o czym, potem
rzucili na nich ulotki, a teraz zapraszają lotników niemieckich na cup oj tea.
- A myśmy się dowiedzieli, że od napisania Ksiąg pielgrzymstwa polskiego nic na tak
zwanym Zachodzie się nde zmieniło.
Kapitan widząc, że rozmowa schodzi na niewłaściwe tory, czył ją prosząc wszystkich do
stołu i wznosząc jednocześnie toast: "& tych, co polegli".
Powstaliśmy z miejsc. Zapanowała cisza. W milczeniu spełniliśmy toast.
- Panowie - powiedział kapitan - TRUDNO - musimy zrobić wszystko, co do nas należy, by
zachować i doprowadzić statek do kraju. Wierzę głęboko w zwycięstwo dobra nad złem.
Ludzie, którzy mordują i rabują, są to ludzie słabi. Wierzę w sprawiedliwość i zwycięstwo,
ale nie możemy osłabiać sami siebie swarami i niezgodą. Przed nami długa i ciężka droga
do końca wojny. Musimy ją przebyć. Najlepiej jeśli ją przebędziemy z humorem. Na razie,
czym chata bogata - proszę.
Usiedliśmy zabierając się do kolacji i niewyczerpanych nigdy tematów, co się na którym
statku kiedy wydarzyło.
Po godzinie nastrój zmienił się już całkowicie. Drugi oficer wtajemniczał mnie w ostatnie
wydarzenia, jakie miały miejsce podczas postoju w Casablance. Oczarowany byłem
pomysłem Pepina Krótkiego rozebrania w hotelu parkietu i zazdrościłem drugiemu
oficerowi oglądania na własne oczy tej wspaniałej sceny.
Tymczasem kapitan bawił gości opowiadaniem o wydarzeniu, jakie miało miejsce podczas
ostatniego nalotu:
- Proszę sobie wyobrazić, że wczoraj w nocy policeman zobaczył przebijające przez szparę
w firankach światło w oknie na pierwszym piętrze. Zapukał do drzwi tego domku.
Otworzyła mu landlady,
"Lady, jestem sorry - albo po prostu jest mi bardzo przykro - muszę cię jednak zawiadomić,
że w twej sypialni znajduje się chirik". Chink w języku angielskim znaczy szpara, ale w
slangu, żargonie, oznacza Chińczyka, a sypialnie znajdują się na pierwszym piętrze.
Przerażona i zmartwiona landlady załamała ręce w rozpaczy i zawołała: "Co ty mówisz? On
mnie zapewniał, że jest polskim oficerem".
W salonie zaczynało być coraz weselej i gwarniej. Pierwszy oficer, będąc zastępcą
gospodarza, również usiłował robić co można, by utrzymać wesoły nastrój, nucąc: "Precz,
precz od nas smutek wszelki..."
Gdy doszedł do słów: "Jutro może nie być nas...", Pepin Krótki wstał i nic nie
przeczuwającemu pierwszemu oficerowi uciął przygotowanymi w tajemnicy nożyczkami
krawat. Tuż przy samym węźle.
Pierwszy oficer wyglądał bardzo zabawnie z tym węzłem pod szyją. Obecni żart królewski
uznali za wspaniały.
- Panowie - rzekł kapitan - musimy się odprężyć, zdaje się, że teraz pójdziemy przez
Atlantyk. Tylko humor może nam pomóc pokonać przeszkody i utrzymać w równowadze
duchowej. Wznoszę zdrowie "pierwszego" bez krawata.
- Zdrowie, zdrowie - zahuczało przy stole.
"Pierwszy" zachwycany pomysłem kapitana, chcąc mu dorównać
w dowcipie, złapał nożyczki i błyskawicznym ruchem obciął w podobny sposób krawat
drugiemu oficerowi, wołając:
- Zdrowie "drugiego" bez krawata!
Obecni buchnęli śmiechem. Wypito zdrowie "drugiego" bez krawata. Pierwszy oficer
zachwycony wywołaną radością, uciął nożyczkami krawat trzeciemu oficerowi, wołając:
- Zdrowie "trzeciego" bez krawata!
Statek nie posiadał etatu czwartego oficera, ale oficera może zastąpić kapitan. Długo nie
namyślając się "pierwszy" uciął krawat kapitanowi.
- Zdrowie czwartego bez krawata! - wzniósł okrzyk pierwszy oficer.
Entuzjazm po tym wyczynie pierwszego oficera przeszedł wszystko, co było dotychczas.
Brawom nie było końca. Z wyjątkiem pierwszego oficera, obecni płakali i łkali ze śmiechu.
Nikt już nie miał wątpliwości, że zebrany zapas humoru starczy na przetrwanie całej wojny,
ale pierwszy oficer był-zupełnie odmiennego zdania. Było mu wciąż jeszcze za mało.
Ci, którym obcięto krawaty, chowali je skrzętnie. Na pamiątkę.
Po krawacie kapitana przyszła kolej na krawaty mechaników. Pierwszy oficer nie
wypuszczał z rąk nożyczek.
Co chwila nowe toasty obwieszczały liczbę uciętych krawatów.
- Zdrowie piątego bez krawata!
- Zdrowie szóstego bez krawata!
- Zdrowie siódmego bez krawata!!! Był to już krawat radiotelegrafisty.
Statek został bogato zaopatrzony przez oficerów i kapitana w wino w Casablance. Panujący
Pepin Krótki uznawał wyłącznie dobre wino i dobry żart. Na stole stało jeszcze wiele
butelek z dobrym winem, a zaproszeni goście mieli jeszcze nie obcięte krawaty.
Zanim zdążyłem się zorientować, krawat mój stał się również ofiarą pierwszego oficera.
- Zdrowie pierwszego gościa bez krawata! - wołał pierwszy oficer, wznosząc kielich z
winem.
- Zdrowie! Zdrowie!
Król Pepin Krótki promieniał. Wieczór był bez wątpienia udany. Goście szaleli, ale coraz
mniej było siły do śmiechu.
Pierwszy oficer był w ekstazie. Ciął krawaty z wprawą doświadczonego chirurga przy
tysięcznej operacji.
- Zdrowie drugiego gościa bez krawata!
Podnoszono kielichy rękami drżącymi od śmiechu i spazmatycznego łkania. Przez łzy
patrzano na błyszczące w rękach pierwszego oficera nożyczki.
- Zdrowie trzeciego i czwartego gościa bez krawata, iiii piątego!
- Zdrowie! Zdrowie! Zdrowie!
Wszyscy biesiadnicy mieli już teraz obcięte krawaty. .
Pierwszy oficer trzymał sią najlepiej - szalał, ale nie płakał ze śmiechu tak jak wszyscy -
upajał się wybuchami radości, jakimi witano każdy przez niego ucięty krawat.
Dzięki humorowi, wesołości i dowcipowi wyczarowanemu przez kapitana, obecni znaleźli
się w jakiejś oderwanej od codziennego życia rzeczywistości. Śmiech, przerywany tylko
niekiedy nieoczekiwanym łkaniem, zaczął powoli łagodnieć.
Na znak dany przez kapitana drugi oficer wstał i zaczął zbierać od biesiadników końce
obciętych krawatów. Cały ich barwny stos ułożył przed pierwszym oficerem. "Pierwszy" z
uśmiechem zanurzył ręce w szczątkach jedwabnych materii i podniósł kilka do góry.
Naraz na twarzy jego odmalowało się zdziwienie, a potem wyrwał się okrzyk:
- Moje krawaty!
- Moje krawaty - powtórzył szeptem zamyślony.
- A co - zawołał Król Pepin Krótki - myślał pan, że pozwolimy sobie bezkarnie obcinać
krawaty? Na wszelki wypadek przed ucięciem panu krawatu poradziłem wszystkim, by
nałożyli sobie pańskie krawaty.
"Pierwszy" roześmiał się ucieszony i zawołał:
- Dla takiej uciechy można było ich poświęcić znacznie więcej. Zazdroszczę wam tylko, że
mieliście więcej uciechy ode mnie, przyglądając się jak sam tnę swoje krawaty, nie mając o
tym pojęcia. Tego tylko wam zazdroszczę. W podziękowaniu za ten wspaniały żart wznoszą
zdrowie kapitana.
- Zdrowie! Zdrowie! Zdrowie!
Gdy ucichła nowa fala śmiechu, kapitan wstał od stołu, z szuflady biurka wyciągnął
ozdobne pudło i wręczył je pierwszemu oficerowi.
Zdumiony "pierwszy" otworzył pudło. Leżało w nim kilkanaście przepięknych krawatów.
- Znam pańską słabość do ładnych krawatów - powiedział kapitan. - Podobają się panu
takie same jak i mnie, ale te pańskie, proszę mi wybaczyć, były bardzo stare i uważałem, że
należy je zniszczyć. Stało się najlepiej, że zniszczył je pan własnoręcznie. W zamian proszę
przyjąć ode mnie nowe.
UŚMIECHY LOSU
IN a olbrzymiej redzie Greenock formował się konwój. Nasz transatlantyk został
wyróżniony tym, że w oczekiwaniu na inne statki podniósł na nim swą flagę dowódca
konwoju.
Admirał przybył na nasz pokład z adiutantem i sygnalistami. Niski, korpulentny staruszek
o białych włosach wraz_ z wybuchem wojny wirócił z emerytury do czynnej służby.
Wyznaczono go na dowodzącego konwojem, który miał otrzymać specjalne zadanie.
Niby to szło na świecie ku wiośnie, ale otaczające redę poszarpane szczyty gór były jeszcze
szaroziemiste, szarostalowa woda odbijała szare chmury i stalowe strugi deszczu. Pogoda
zgadzała się z tym, co powiedział mi kiedyś agent naszej kompanii w Glasgow, któremu -
chcąc podtrzymać towarzyską rozmowę - zadałem bezsensowne pytanie: "Jaki jest klimat
w Glasgow?" Otrzymałem na to natychmiastową odpowiedź: "W Glasgow nie ma klimatu.
Tutaj co dzień pada deszcz!"
Czekając na inne okręty, które miały się z nami udać w tajemniczą podróż,
otrzymywaliśmy od admirała pytania w rodzaju: "W jaki sposób moglibyśmy wysadzić
szybko ludzi na skalisty brzeg, do którego można podejść dotykając nieomal burtą do
ściany skalnej?"
Był to rok 1940. Wyliczając wszystkie kraje, które mogły obecnie wchodzić w krąg
zainteresowań Admiralicji, i sprawdzając swe domysły na mapach, byliśmy zgodni co do
tego, że celem wyprawy będzie Norwegia. Nie wierzyliśmy, by Norwegia miała zamiar bić
się z Anglią w obronie swej bezwzględnej neutralności, ale nie martwiliśmy się na razie tym
zagadnieniem. Usiłowaliśmy jak najszybciej poznać admirała, jego współpracowników i
styl pracy.
Admirał bardzo nam się podobał. Posiadał francuskie nazwisko, głośno sławił Paryż i
swego ojca, który nauczył go kunsztu znajomości wykwintnych potraw. Według admirała
Paryż "był jedynym miastem na świecie, które posiadało 'drukowane przewodniki
poświęcone wyłącznie potrawom całego świata, ułatwiające odszukanie ich W
wielomilionowej metropolii.
Polska kuchnia bardzo się admirałowi spodobała i co dzień chwalił naszych kucharzy z
"Chrobrego".
Staruszek był miły i prostaduszny. Nasze troslki rozwiewał pcw^li-dzeniem, że wszystko
jest w rękach opatrzności i wszelkde frasowanie się na zapas jest niewskazane. Sam z
dużym zainteresowaniem słuchał opowiadań o naszym kraju, przyglądał się pracy załogi.
Ale najbardziej się ożywiał przy posiłkach i z przyjemnością słuchaliśmy krótkich, ujętych
w miłą formę opowiadań z długoletniej jego służby w Nawy.
Z każdym dniem stawał się coraz bardziej serdeczny. My ze swej strony staraliśmy się
zapoznać ze wszystkim, czego będzie od nas wymagał: sygnalizacja między statkami
podczas drogi, zygzakowanie, by nie stać się łupem okrętów podwodnych. Zaczęliśmy się
ćwiczyć w odczytywaniu sygnałów.
Spieszyliśmy się z tym wszystkim, ponieważ miał zawinąć na redę flagowy statek naszej
kompanii, o dwóch kominach i wdększej od nas szybkości. Liczyliśmy się z tym, że admirał
zechce zapewne przejść •na stałe na większą i szybszą jednostkę.
Było nam z tego powodu bardzo "markotno". Wygodniej być statkiem dowodzącym i
wydawać rozkazy aniżeli czujnym "satelitą" wiecznie wpatrzonym w statek dowodzący. A
co się stanie, jeśli pomylimy jakiś sygnał?
Nasz szczęśliwy dwukominowy rywal stoi już trzy dni obok na rej dzie. Ale admirał ani rusz
nie chce się z nami rozstać. Tam mają wszystko przygotowane na jego przyjęcie, a
staruszek z niewiadomych przyczyn lekceważy sobie oczekujący jego przybycia wspaniały
transatlantyk, na którym chcą go mieć z tych samych powodów, co i my. Jak gdyby nie
widział tych pysznych kominów czekających na niego... Wbrew twierdzeniu agenta z
Glasgow, że w tym kraju klimatu nie ma - zaświeciło słońce. Dzisiaj właśnie mamy wyjść w
nieznane i dzisiaj admirał przechodzi na dwukominowego rywala. Wszyscy oficerowie
nawigacyjni stoją na otou transatlantykach przy trapach. My, żeby pożegnać admirała, oni
- żeby go przywitać.
Widać od nas jak na dłoni, że na dwukominowcu kapitan niespokojnie sprawdza, czy
wszystko w pobliżu trapu jest w porządku. Znamy oficerów na naszym szczęśliwym rywalu
i z łatwością możemy odtworzyć, co który z nich mówi i myśli. Kapitanowi naturalnie
wydaje się, że jeszcze jest nie dość porządnie:
- Nu, tu na przykład! Nie podmyte! Nie podmalowane! Nu, czwarty oficer, nu, ni może on
więcej dhodzić po pokładzie? Nu i pasażerek że nie ma, nu, mógłby zobaczyć i
podmalować. Nu, wszystkiego sam nie dopilnujisz!
Tymczasem admirał schodzi już po naszym trapie do motorówki, Jednocześnie, spływa z
masztu flaga dowódcy. Z motorówki jeszcze uśmiechają się do nas - admirał i jego
adiutant. Właściwie możemy już się rozejść, ale przechodzimy wszyscy na lewą burtę, by
się przyj-rzećj jak będzie wyglądało wejście admirała na pokład naszego rywala.
Motorówka dobija ładnie do trapu. Widzimy, jak na dwukomina-wcu kapitan o rysach
twarzy ze starej rzymskiej monety wychyla się nieprzepisowo za burtę, przykłada palce do
daszka i z uwagą śledzj ruchy admirała, który usiłuje postawić nogę na platformie trapu.
Ale trap jest za wysoko podniesiony.
Staruszek wpija dłonie w łańcuchy, usiłując poddźwdgnąć na rękach swe ciało tak, by nogę
postawić na podest. Kapitan u góry przybiera gościnny wyraz twarzy i szepce:
- TRAP! Nu, trap za wysoko!
W myśli wini wszystkich oficerów: "Służbowy, trzeci. Ale starszy. Nu, przede wszystkim
starszy oficer. Nu, jatk nie dopilnować tak ważnej rzeczy".
Słyszymy, jak kapitan woła:
- Nu, popuścieże trap! Nu, popuścić!
Noga admirała z trudem dosięga podestu. W chwili gdy druga noga admirała robi wysiłki,
by znaleźć się przy pierwszej, drżące ręce przerażonego sternika usiłują rozluźnić linę talii,
aby popuścić trap.
Stary admirał jest już purpurowy z wysiłku i-wtedy właśnie udaje się sternikowi zluzować
linę. W chwili gdy admirał dostawił drugą nogę do pierwszej i zaczerpnął powietrza przed
długą wędrówką po trapie do góry - trap zaczyna szybko usuwać się do wody. Podest niknie
pod powierzchnią, a wraz z nim - admirał. Widać już tylko wzniesione ręce, zaciśnięte
kurczowo na łańcuchach podestu. Woda zalewa twarz admirała.
- Nu, za dużo żeście trap popuścili! - woła uśmiechnięty wciąż gościnnie kapitan, z palcami
przy daszku czapki. - Nu, za dużo! Za dużo!
Oczekujący na admirała oficerowie transatlantyka rzucają się teraz wszyscy i zaczynają
pośpiesznie wybierać talię, by podnieść ciężka trap wraz z admirałem, iktóry o mało co nie
stał się samodzielną jednostką pływającą.
Widać na razie tylko jego ręce wyciągnięte do góry, jak gdyby wołające o pomstę do nieba.
Gwałtownie wybierana talia podnosi trap do góry. Admirał zaczyna się stopniowo
wynurzać. Woda przechyliła mu czapkę. Wygląda w niej teraz staruszek bardzo zuchowato.
Wynurzyła się duża "pierś marynarska". Wychodzą z wody nogi. Nieprzewidziana kąpiel
zniszczyła dostojny wygląd admiralskiej postaci. Rzut oka na oblepiony mokrymi
spodniami "piedestał" dostojnika wskazuje na to, że admirał z dziada pradziada był
urodzonym kawa-lerzystą...
Nareszcie wynurza się podest. Twarz kapitana zastygła w uśmiechu. Kapitan rzuca rozkaz i
oficerowie przestają wybierać talię tra-pową.
Admirał stoi na razie nieruchomo na platforemce. Razem z wodą spadają na podest trapu
ciężkie, nasiąknięte wilgocią wyrazy. Naj-
straszniejsze, co admirał posiada w swym słowniku, to: Damn big liner (coś, co jest
przeciwieństwem błogosławieństwa plus wielki statek par sażerski).
Kapitan u szczytu trapu nie przestaje się uśmiechać. Nagle admirał robi zwrot o sto
osiemdziesiąt stopni i wpada w ramiona stojącego ?a nim w motorówce adiutanta.
Parę minut później znów podnosiliśmy flagę dowódcy...
"Złocisty to był dzień, błękitne zadumanie objęło cały świat..." - chciało się deklamować,
patrząc z mostku naszego transatlantyka na ocean przypominający laguny Wenecji - tutaj
na dalekiej Północy, na szerokości Lofotów.
Załadowani byliśmy amunicją i wojskiem. Stanowiliśmy przysłowiową "beczkę prochu".
Krążyliśmy ze zmniejszoną szybkością wzdłuż brzegów, czekając na umówione przyjście sił
sprzymierzonych, przede wszystkim floty francuskiej. Krążenie polegało na tak zwanym
zygzakowaniu, to jest zmianie kursu przez statek w ściśle określonych odstępach czasu, o
których dawał znać specjalny zegar ustawiony w pobliżu sternika. Wszystko to miało na
celu ochronę przed niespodziewanym atakiem zaczajonego okrętu podwodnego. Każda
seria zmian kursu była oznaczona innym numerem w specjalnym spisie. Numery te
wydawały się nam czymś w rodzaju herbów rodowych każdego kolejno zaokrętowanego na
naszym okręcie admirała, tak dalece byli do nich przywiązani.
Była godzina czwarta po południu. Słońce usiłowało zajść, ale na tych szerokościach na
przełomie wiosny i lata udaje mu się to z trudnością. Patrząc na opalizującą powierzchnię
oceanu można było zapomnieć, że trwa dziewiąty miesiąc wojny i że "Chrobry", nasz
transatlantyk, przydzielony do korpusu ekspedycyjnego sił jego królewskiej mości króla
Anglii, znajduje się w pierwszej linii bojowej, dowożąc wojska desantowe z podniesioną na
maszcie flagą dowódcy konwoju.
Zgodnie z zarządzeniem Admiralicji pełniłem z kapitanem - jako jego zastępca - wachty na
mostku, na przemian po dwanaście godzin. Nic dziwnego, że staraliśmy się obaj wyspać
przy najmniejszej okazji. Teraz też kapitan położył się na kanapce w nawigacyjnej.
Schodząc z mostku powiedział:
- Obudź mnie, jak będzie coś ciekawego.
Początkowo za "ciekawe" uważaliśmy ciągłe naloty samolotów niemieckich, podczas
których okręty wojenne stwarzały niesamowity huk, strzelając ze wszystkiego, z czego się
dało strzelać do nieba. Przypominało to plantatorów odpędzających nalatującą szarańczę
przez wytwarzanie hałasu.
Po ogłoszeniu alarmu nakładaliśmy zamiast czapek hełmy, robiliśmy niewzruszony wyraz
twarzy i zastygaliśmy na mostku. Olbrzymie fontanny wody zalewały pokład. Samolot
odlatywał i artyleria okrętów wojennych przestawała hałasować.
Te bombardowania z powietrza powtarzały się tyle razy dziennie, że trzeba je było w końcu
zaliczyć do rzeczy nieciekawych i spać spokojnie, by wystać owe dwanaście godzin na
mostku. W przeciwnym razie o śnie w ogóle nie mogłoby być mowy, ponieważ w okresie
naszego pobytu na tych wodach nocy jako takiej nie było.
O godzinie szesnastej piętnaście "oko" z punktu obserwacyjnego na maszcie zameldowało,
iż widzi na horyzoncie^ dymy zbliżającej się eskadry francuskiej. W tej samej chwili na
mostek wszedł admirał. Złocistoszafirowy nastrój został zupełnie zepsuty. Był to niski
zasuszony pesymista, wiecznie kraczący. Nazwaliśmy go "Krukiem". Był przeciwieństwem
pierwszego admirała, tego 'który wyruszył z nami na podbój Norwegii.
Zameldowałem admirałowi numer zygzaku. Była to jedyna rzecz, która Kruka
interesowała. Dodałem, że meldowano z kosza na maszcie dymy zbliżającej się eskadry.
Admirał jak zwykle nic nie odpowiedział i wyszedł na skrzydło mostku zabierając moją
lornetkę. Za chwilę usłyszałem jego złowieszcze krakanie:
- German cruiser!
Po polsku znaczy to tyle, co niemiecki krążownik. Wyskoczyłem na skrzydło mostku.
Admirał, trzymając lornetkę przy oczach, wslkazywał ręką na oddalony od nas o dwie mile
krążownik, który wysunął się zza wyspy. W tej chwili przed dziobem padł pocisk.
Od strony krążownika i zbliżającej się floty francuskiej słychać było kanonadę. Leżąc na
kursie west, byliśmy zwróceni do krążownika lewą burtą i stanowiliśmy wspaniały cel.
Zgodnie z przepisami, ale bez przekonania, dopadłem telegrafu maszynowego, dając trzy
razy maprzód, to jest: "tyle co koń wyskoczy". Sternikowi kazałem położyć się na kurs
north. Wszystko to miało za zadanie zmniejszyć nas jako "cel" dla krążownika, natomiast -
zwiększyć odległość.
Wszelkie alarmy właściwie nie miały znaczenia: następne pociski musiały w nas trafić, a
przy tej ilości amunicji, jaką byliśmy załadowani - musieliśmy natychmiast wylecieć w
powietrze.
Pozostała jeszcze kwestia obudzenia kapitana. Najlogkzniej byłoby, gdyby tę ostatnią
podróż odbył we śnie. Ale ponieważ prosił, żeby go obudzić, jeżeli będzie coś ciekawego,
obawiałem się słusznie, że już więcej nic ciekawego w życiu nie zobaczy.
Należało więc się pośpieszyć. Wpadłem do nawigacyjnej i śpiącemu 'kapitanowi
wykręciłem duży palec u nogi. Jest to najszybszy sposób (budzenia w nagłej potrzebie.
Natychmiast po tym zabiegu mogłem go poinformować, że o dwie mile za rufą znajduje się
niemiecki krążow-
nik, że do maszyn dałem "całą naprzód", że leżymy teraz na kursie north i że pierwszy
pocisk padł przed dziobem.
Kapitan był jak zawsze bardzo spokojny, ale trochę przybladł słuchając mego "ciekawego"
opowiadania. Dodałem jeszcze, że flota francuska zbliża się od zachodu, słychać kanonadę,
ale jest zbyt daleko, by mogła wziąć udział w naszej obronie. Ani jednego okrętu, z eskorty
nie ma w zasięgu widzialności.
Wybiegliśmy na mostek. Statek jakoś nie wylatywał w powietrze. Niemiecki krążownik
walił z wszystkich dział, ale pociski w nas nie trafiały.
Wraz z kapitanem zaczęliśmy się przyglądać niemieckiemu krążownikowi, co tak źle
strzela. Rozpoznaliśmy w nim natychmiast przeciwlotniczy krążownik angielski, który już
kiedyś nas eskortował.
- W jaki sposób doszedłeś do wniosku, że to niemiecki? - spytał kapitan.
Wzrokiem wskazałem Kruka. Uśmiechnęliśmy się obaj patrząc na niego, tak by tego nie
dostrzegł. Wróciłem do sternika i kazałem położyć się na poprzedni kurs. Jednocześnie
dałem rozkaz do maszyny, by zmniejszyli szybkość. Napięcie nerwowe na mostku, które
osiągnęło po raz pierwszy chyba swą maksymalną granicę, zmieniło się w radość - nikt z
nas nie próbował nawet jej ukryć.
Ale teraz powstało pytanie, do kogo strzela nasz przeciwlotniczy sojusznik? Znów
wyskoczyliśmy z kapitanem na skrzydło mostku, patrząc tym razem w niebo. Wysoko w
szafirze zawisł nad nami złowieszczy ptak germański. Po tym, co przeżyliśmy przed chwilą,
wydał się nam gołębiem, a lecące właśnie na nas bomby - nic nie znaczącym drobiazgiem.
Uśmiechaliśmy się patrząc, jak lecą: dwie, czarne!
W tej samej chwili spostrzegliśmy, że przyjaciel nasz z wielu lat wspólnego pływania,
kolega z tej samej szkoły - obecnie starszy mechanik naszego transatlantyka, przygląda się
nam z napiętą uwagą. Nie było wątpliwości, że uważa nas za pomylonych: ludzie
uśmiechający się do lecących na nich bomb nie mogą być normalni!
Uczuliśmy straszliwy wstrząs. Olbrzymie fontanny wody wytrysły tuż przy dziobie, z prawej
burty. Jednocześnie sternik zameldował, że leżymy na kursie west. Co by było, gdybyśmy w
dalszym ciągu leżeli na kursie north?
Oficer wachtowy nastawił zegar na początek "zygzaka rodowego" Kruka. Kapitan poszedł z
powrotem do nawigacyjnej, jeszcze trochę pospać. Zasępiony admirał zniknął gdzieś z
mostku.
Stojąc na skrzydle obserwowałem oddalający się samolot ścigany chmurkami
rozpryskujących się pocisków. Porządkowałem w myśli zaszłe wypadki i szufladkowałem w
głowie zdobyte doświadczenia. W przegródce pod A, w teczce zatytułowanej ADMIRAŁ,
zanotowałem zdanie: ADMIRAŁ NIE JEST PAPIEŻEM MORSKIM. JEST OMYLNY.
Z szafiru nieba zniknął ostatni ślad pocisku. Na pokładzie pozostało słońce i wrażenie, że...
"złocisty to był dzień".
PIKRAT! PIKRAT! WYLECIMY W POWIETRZE
JLt szedłem z mostku. Miałem przed sobą perspektywę czterech godzin snu. Wchodząc do
kabiny mimo woli spojrzałeip na kalendarz. Widniały na nim wszystkie dni kwietnia i maja
1940 roku, z dopiskami .wydarzeń przy datach. Dzień 15 maja różnił się tym od innych, że
liczba "15" otoczona była czerwonym k6łkiem.*"Narysowałem je przed miesiącem, w
momencie zakończenia wysadzania z naszego transat-lantyka "Chrobry" pierwszych
oddziałów wojsk angielskich w Norwegii. Tym, którzy przychodzili do mojej kabiny i pytali,
co ma oznaczać owo czerwone kółko - odpowiadałem ogólnikowo, że kto przeżyje ten
dzień, będzie prawdopodobnie żył jeszcze bardzo długo.
Spojrzałem na zegarek. Do 15 maja brakowało tylko dwóch godzin. Nie byłem
zdecydowany, czy położyć się w ubraniu, czy też rozebrać się i wypocząć. Na "Chrobrym"
znajdującym się w tej chwili w pobliżu Lofotów, koło 67° szerokości północnej, pełniłem
funkcję starszego oficera i za cztery godziny miałem zmienić kapitana. Zdecydowałem w
końcu, że przyjemniej będzie raz jeszcze rozebrać się.
Zgodnie z kalendarzem moment uznałem za poważny. Postanowiłem więc' nałożyć swą
uroczystą "śmiertelną" koszulę. Przed wielu laty, bezpośrednio po skończeniu gimnazjum,
zostałem zaopatrzony przez Matkę w kilka koszul. Ta, z powodu swych fioletowych
pasków, które mi się nie podobały, przetrwała pozostałe. Na prawach pamiątki z domu
rodzinnego trafiła razem ze mną na "Piłsudskiego", gdzie posłużyła mi jako koszula nocna
w ostatniej jego potrzebie*. Postanowiłem spotkać w niej dzień 15 maja 1940 roku, który
miał się rozpocząć za dwie godziny.
Położyłem się do koi i przed zaśnięciem usiłowałem zaprowadzić jakiś ład wśród
chaotycznego tłumu pędzących myśli i wspomnień. Ostatni ich odcinek pod nazwą
"kampania norweska" rozpoczął się na olbrzymiej redzie koło Greenock w Szkocji, skąd
wyruszyliśmy jako okręt flagowy, mając na pokładzie dowodzącego konwojem admirała. W
kampanii tej zmienił się zupełnie nasz sposób myślenia i wspomi-
* Patrz opowiadanie Autora: W drodze do Nowej Zelandii. (Znaczy Kapitan. Gdynia 1961.
Wydawnictwo Morskie).
nania. Przedtem można było jak gdyby śledzić jedną jakąś myśl wędrującą przez
odpowiedni dla niej krajobraz. Wędrowała sobie parokonnym zaprzęgiem drogami przez
lasy lub pola. Teraz wspomnienia gnały w niezliczonych ilościach, na najszybszych
pojazdach, często przemieszane ze sobą bez żadnego związku i logicznej ciągłości.
*
Po wyjściu z Greenock czekamy w jednym z portów wschodniego wybrzeża Szkocji na
zaokrętowanie się oddziałów desantowych. Jest to już dziesiąty miesiąc drugiej wojny
światowej. Nareszcie będzie się coś działo: ofensywa aliantów. Czekające
niebezpieczeństwa wydają się nam jakimś zadośćuczynieniem za to, że nie braliśmy
czynnego udziału w obronie kraju. Żyjemy tym, co się TAM działo i dzieje. W naszych
kabinach pełno jest opisów i ilustracji na temat tragicznych \vydarzen z września.
*
Przybywają pierwsze oddziały tommies. Witamy ich entuzjastycznie, ale w odpowiedzi
słyszymy, że jesteśmy bloody Poles, przeklęci Polacy, z powodu których oni są zmuszeni
jechać teraz, by walczyć w Norwegii. I że rozpoczęliśmy wojnę jak głupcy, zamiast dać
Niemcom autostrady, za co spotkała nas zasłużona kara. Nasze wzburzenie stara się
uspokoić szef kuchni, wyjaśniając, że od tych ludzi nie możemy spodziewać się rozsądnej
oceny sytuacji. Szef kuclhni, by godnie przyjąć aliantów, wysilił na przyjęcie sztabu cały
swój kunszt kulinarny. Chcąc zobaczyć na własne oczy, jakie wrażenie wywołają
przygotowane specjały, udał się do salonu i dyskretnie obserwował zabierających się do
jedzenia oficerów. Każdy bez wyjątku brał w jedną garść solniczkę, w drugą - pieprzniczkę,
i jak z rogów obfitości zasypywał tym czarnobiałym pyłem najwytworniejsze potrawy.
- Ci ludzie nie mogą mieć właściwego sądu o innych rzeczach, jeśli nie mają o tych, które
zmieniają się w nich samych - wydał ostateczną konkluzję szef kuchni.
*
W drodze do Norwegii - pierwszy przystanek w Scapa Flow na Orkadach, tradycyjnej bazie
brytyjskiej Home Fleet. Olbrzymia reda pozbawiona krajobrazu. W pustyni tej widzimy
tylko jeden wielki pancernik. Staramy się go zidentyfikować. Gubimy się jednak w
szczegółach. Przez lornetki dostrzegamy zupełną pustkę na pokładach olbrzyma. Wymarli
na dżumę czy na cholerę? Co to może być? Ani jednego człowieka. Nigdzie ani żywej duszy.
Podchodzimy coraz bliżej do tego martwego widma. Nie mamy już wątpliwości, że jest to
battleship. Ale co mu się przydarzyło?
Nic. Jest to naturalnej wielkości makieta pancernika, wyk"onana ł drewna i umieszczona
na kadłubie jakiegoś starego statku, który miano pociąć na złom. Zwodnicza iluzja potęgi.
Po angielsku nazywa 6ię dummy battleship.
*
Nasza gorąca polska krew zamieniała się powoli w zimną angielską na widok tommies
zaprawiających się we władaniu bronią palną. Krew w nas krzepła, gdy przyglądaliśmy się z
mostku, jak jeden drugiemu przykłada lufę karabinu do brzucha, by mieć wygodne
oparcie, i repetuje ostrą amunicją. I nic!
Zakrzepła w nas krew stawała się zimna i wcale już nie kipiała, gdy na odprawie
powiedziano nam, że samotnie idący statek powinien otwierać ogień do KAŻDEGO
nadlatującego samolotu.
Na pytanie: co będzie, jeśli zestrzeli się samolot zaprzyjaźniony? odpowiedź brzmiała: be
sorry! Niech ci będzie przykro.
Kiedy więc nadleciał nad statek nisko idący samolot, otworzyliśmy ido niego ogień ze
wszystkiego, co było do strzelania na "Chrobrym". Otworzyć było łatwiej niż zaprzestać.
Cease jirel Zaprzestać ognia! - nie chciało tak łatwo przeniknąć do świadomości tommies.
Ich dewiza, naśladująca głosy natury, brzmiała: Push! Crash! Smash! Co w dowolnym
przekładzie, nie oddającym ściśle ducha bojowego, oznaczało: Atakuj! Miażdż! Rozbijaj!
Samplot okazał się brytyjską łodzią latającą typu "Sunderland". Szczęśliwie tylko jedna
trzecia groźnego hasła bojowego została wykonana, gdy z trudem udało się nam zatrzymać
najbardziej zdyscyplinowaną armię świata w jej rozpoczętej akcji.
*
NAD DALEKIM CICHYM FIORDEM - tytuł tej książki rozpalał niegdyś dziecinną
wyobraźnię chęcią zobaczenia zatoki, której norweska nazwa brzmi jak nazwa kwiatu.
Fiordy zobaczone pierwszy raz na mapie przypominały zjeżoną sierść na karku
niedźwiedzia znieruchomiałego nad Europą. Na obroży pod gardłem wisiał krążek z
napisem: Oslo, a sierść fiordów zjeżoną najbardziej na głowie ciągnęła się aż do ogona,
którym był Nordkapp. W wiele lat później w podróżach wycieczkowych na naszych
transatlantykach poznaliśmy fiordy jak własną kieszeń.
I oto znów fiordy. W jednym z nich rzuciliśmy kotwicę. Staliśmy w asyście wielkich
pancerników, krążowników i destrojerów, pełni zaufania w powodzenie niezwyciężonej
Nawy.
- Attention! Attention! Uwaga! Uwaga! - odezwały sią wszystkie ełośniki na "Chrobrym".
Po chwili dowiedzieliśmy się, że nasz transatlantyk został wyróżniony prawem
uczestnictwa w akcji w pierwszej linii bojowej, wspólnie z okrętami jego królewskiej mości
króla Jerzego VI. Dowodzący konwojem admirał, który podniósł swą flagę na "Chrobrym"
jeszcze w Greenock, zarządził natychmiast zbiórkę całej wolnej od służby załogi na wspólną
modlitwę przed akcją.
Zarządzenie admirała spodobało się załodze. Pełni byliśmy wiary w powodzenie wyprawy i
zwycięstwo. Modlitwa przed bitwą odpowiadała nastrojowi dhwili.
Załoga zebrała się w największej sali. Dziwni to byli rycerze, którym za broń w tej walce
miała posłużyć wyłącznie własna praca. Zwycięstwo ich mogło się przejawić w dobrze
spełnionym obowiązku, bez względu na warunki, w jakich się okręt znajdzie.
Na salę wszedł siwy admirał z biblią w ręku. Kapitan złożył mu meldunek o zebraniu załogi
na modlitwę przed akcją. Stary admirał otworzył biblię w miejscu założonym czarną taśmą
i zaczął głośno czytać wybrane na tę chwilę przez siebie wersety. Gdy skończył,
zaproponował, by załoga zaśpiewała którąś ze swych pieśni. Załoga wybrała Boże, coś
Polskę..
Pieśń zrobiła wielkie wrażenie na admirale. Gdy przebrzmiały ostatnie słowa pieśni,
admirał potrafił tylko powiedzieć: "Załoga, która tak śpiewa, nigdy nie zginie".
W parę chwil później dzwonki alarmowe oznajmiły, że jesteśmy przedmiotem
zainteresowania ze strony samolotów niemieckich.
Po długim i bezskutecznym ogniu wszystkich stojących w fiordzie okrętów samoloty
zrzuciły to, co chciały, nie trafiając nikogo. Najdłużej strzelało działo "Chrobrego", które
dla wykorzystania okazji "ćwiczyło sią" jeszcze po zaprzestaniu ognia przez całą eskadrę.
Na niebie widoczny był już tylko jeden samolot - cel naszego działa. Naraz ujrzeliśmy, że
samolot zaczyna -dymić i spada. Za chwilę "nasz" admirał otrzymał od admirała
głównodowodzącego depeszę zawierającą dwa lakoniczne słowa: your bird - wasz ptak.
Huraganowy ogień całej zgromadzonej floty zdołał zniszczyć jedynie mit o skuteczności
obrony przeciwlotniczej okrętów wojennych zaopatrzonych w silne baterie specjalnych
dział. Omawiając z kapitanem epizod z zestrzelonym przez "Chrobrego" samolotem,
zadałem mu pytanie:
- Powiedz, co się z NIMI stanie, gdy "Chrobry" pójdzie do Szkocji?
- Nic się nie martw! - odpowiedział. - Wszystko będzie gorzej niż myślisz!
*
W fiordowym futrze niedźwiedzim oraz wokół niego życie mieliśmy urozmaicone trzema
zabawami: w ^ciuciubabkę" z flotą niemiecką, w "zyg-zak" z okrętami podwodnymi oraz
"trafi - nie trafi" z bombowcami.
W fiondach' niezmordowanie trwała zabawa w "trafi - nie trafi". • Czas się dłużył w
bezczynnym oczekiwaniu na bomby lecące, jak nam się zawsze wydawało - wprost na
głowę. Eskorta i "Chrobry" zaczęły oszczędzać amunicji, by nie stać się zupełnie
bezbronnymi. Dla rozrywki i zabicia czasu hazardowaliśmy się wyłapywaniem ryb
ogłuszonych wybuchami bomb padających w pobliżu statku.
Najmilsza zabawa przeciągana w nieskończoność zaczyna w końcu nużyć. Zabawa w "trafi -
nie trafi" ustawała na chwilę jedynie w nocy, której tutaj w tym czasie prawie nie było.
Słońce zaczęliśmy uważać za psa (myśliwskiego. Kryło się na kilka stopni pod horyzontem,
a potem już przez cały dzień wystawiało nas niemieckim samolotom, jak wyżeł kuropatwy,
do strzału.
Wśród takich zabaw nakazano nam w połowie kwietnia podejść do nabrzeża w Namsos. W
taką dziurę mógł wejść tylko "Chrobry", który był bardzo zwrotny i jak gdyby sam wiedział,
co należy robić.
W tym cichym fiordzie doznałem najsilniejszego wstrząsu nerwowego w całej kampanii.
Gdy tylko dobiliśmy do brzegu, zszedłem na ląd, by zobaczyć, gdzie i jak będziemy mogli
Wyładować wojsko wraz z jego zaopatrzeniem. Na pustym nabrzeżu zobaczyłem idącego w
moim kierunku angielskiego generała. Miał czarną przepaskę na oku. O co może mnie
zapytać? O ilość wojska czy ilość zapasów? Wszystko już miałem ułożone w języku
angielskim. W momencie gdy kończyliśmy sobie salutować, generał przemówił do mnie...
najczystszą polszczyzną:
- Jak długo potrwa wyładowanie?
- A...
Był to jedyny dźwięk, na jaki się zdobyłem. "Dummy baiileship! - pomyślałem. - Przebrali
jakiegoś nieszczęśliwego rodaka, niewidzą-cego na jedno oko, za angielskiego generała,
żeby zwodził Niemców i kluczył po wybrzeżu odwracając uwagę od właściwej akcji."
Zmogłem się i postanowiłem podtrzymać tę angielską zabawę. Wyjaśniłem "generałowi",
ile czasu może nam to zająć, jeśli nie będą przeszkadzały samoloty. Zasalutowaliśmy sobie i
rozeszliśmy się.
Na nabrzeżu zakipiało. Zeszli na ląd tommies. Uzbrojeni w karabiny z okresu pierwszej
wojny światowej, z trudem ciągnęli ze sobą osobisty dobytek zapakowany w olbrzymich
worach. Każdy żołnierz był podobno zaopatrzony między innymi w sześć czapek i we
wspaniały śpiwór.
Gdy wyładowaliśmy wszystko, co należało do wojska, myśleliśmy, że śnimy. Zaopatrzenie i
sprzęt składały się z żywności, głównie marmolady i dżemu, oraz z czterech haubic. W
głowę zachodziliśmy - po co im te haubice? Nie mieliśmy wątpliwości, że pochodzą z
zeszłego wieku. Identyczne widzieliśmy na świetnym filmie pod tytułem "Gun-iga Din",
osnutym na tle walk w Indiach w zeszłym stuleciu. Haubice były jakby żywcem wzięte z
tego filmu. Wojskiem tym dowodził olbrzymi rudowłosy kapitan ze szczotkami rudych
wąsów. Pod .pachą
trzymał laseczkę, a wszystkie otrzymane od generała rozkaz^ potwierdzał tupaniem.
Patrzyliśmy na tę scenę i wydawało się nam, że jesteśmy gdzieś w wytwórni filmowej, w
której nagrywa się film z czasów królowej Wiktorii. Ani jednego działa przeciwlotniczego
nie wyładowaliśmy dla obrony beztroskich tommies.
Generał z czarną przepaską na oku okazał się Anglikiem z krwi i kości. Jego największą
namiętnością było polowanie na kaczki. Podczas pierwszej wojny światowej odznaczony
został za życia orderem Yictoria Cross - orderem tym przeważnie dekoruje się nieżywych
bohaterów na polu walki. Resztę swego życia generał postanowił poświęcić polowaniom na
kaczki. Podobno zakupił w Polsce majątek na Polesiu i spędził tam szesnaście lat. To miłe
zajęcie przerwała druga wojna światowa. Do Namsos generał przybył na hydroplanie
razem z adiutantem. Przy tej okazji stał się żywym celem do zabawy w "trafi - nie trafi".
Generała nie trafili, trafili natomiast adiutanta. Rannego odesłał generał ocalałym
hydroplanem do Szkocji, a sam doczekał przybycia "Chrobrego" z wojskiem i zapasami.
Wyładunek przeszedł szybko i sprawnie. Mieliśmy już wyjść w drogę powrotną do Szkocji,
gdy nasz oficer łącznikowy z asysty admirała oznajmił, że jakiś patriota norweski
podarował generałowi stertę desek leżących na nabrzeżu. Generał postanowił deski
podarować Anglii, a "Chrobry" miał ten dar dostarczyć w całości.
Dotychczas cały wyładunek odbył się bez zabaw w "trafi - nie trafi" i bez hazardowego
łapania ryb. Usiłowaliśmy przekonać admirała, że "Chrobry" nawet dla Anglii może
przedstawiać większą wartość, gdyby na przykład przyszło zabierać wyładowane w Namsos
wojsko aniżeli stertę desek. Ale rozkaz w wojsku jest rozkazem. Wobec tego załoga
pokładowa zaczęła rwać się do roboty, byle te szczapy załadować jak najszybciej. Byliśmy u
szczytu sprawności w załadowywaniu daru, gdy admirał zawiadomił nas, że mamy
przerwać to zajęcie, odcumować i szybko wracać do Szkocji.
Zaledwie wyszliśmy z fiordu, rozpoczęliśmy zabawę z okrętami podwodnymi, polegającą
na okresowych zmianach kursu w nierównych odstępach czasu. Miało to nas uchronić od
trafienia torpedą odpaloną z zaczajonego okrętu podwodnego. Zmiana kursu odbywała się
na sygnał specjalnego zegara do zabawy w "zyg-zak", nastawionego uprzednio na obrany
numer schematu zygzakowania.
Przy drugiej zmianie kursu zobaczyliśmy wysoko na niebie goniące nas samoloty. Dwie
zabawy naraz. Działo nasze gotowe było do akcji ma wypadek zniżenia się samolotów. W
pełnym alarmie czekaliśmy na zrzucenie bomb. Olbrzymie fontanny wskazywały miejsca
ich wybuchów. Wydało nam się, jakby "Chrobry" uderzył kilka razy o skały. Samoloty
zawróciły. Odwołaliśmy alarm.
"To dłużej niż miesiąc nie może potrwać" - pomyślałem schodząc do kabiny. Data 15 maja
była dla mnie zgodnym wynikiem intuicji i oceny przeżytych wydarzeń. Chyba, żeby się
obie myliły...
Przed położeniem się spać czerwonym ołówkiem zakreśliłem kółko na kalendarzu dookoła
daty 15 maja.
*
W Szkocji zmieniamy admirała. Jest on przeciwieństwem poprzedniego: chudy, czarny,
smutny pesymista. Załoga już wdrożona w nowy styl pracy, więc współżycie ze smutnym
admirałem układa się bez nieporozumień.
Tym razem zamiast wojsk lądowych wieziemy Navy. Marynarze mają stanowić obsadę
portu, który będzie bazą zaopatrzeniową. Szybko zaczynamy ich lubić i jeszcze szybciej
zaczynamy odczuwać wobec nich skrępowanie za to, że ich wieziemy.
Od momentu podejścia do fiordów rozpoczyna się znana zabawa. Jednakże udaje się nam
wyokrętować marynarzy bez przeszkód. Wyładowujemy sprzęt. Stoły składane, maszyny do
pisania, kosze do śmieci. Wspaniały sprzęt sportowy, między innymi stosy rękawic
bokserskich. Chłopcy muszą mieć rozrywkę. Znów ani jednego działa przeciwlotniczego.
Żegnamy marynarzy ze współczuciem.
Stajemy na kotwicy opodal miejsca ich lądowania. Za chwilę zaczynamy pilnie zajmować
się rybołówstwem. Wciąż nowe wyłowione ryby oddajemy do chłodni. Nie mamy żadnej
eskorty, nikt nas nie broni. Sami nie strzelamy, by zachować amunicję na ewentualne
odstraszanie samolotów, gdyby chciały się zniżyć.
Po przejściu kolejnego samolotu słupy wodne podnoszą się dookoła statku. Już po
wszystkim. Każdy się uśmiecha jakby spotkało go coś niesłychanie miłego w życiu, które na
razie zostało jeszcze przedłużone.
Pół .dnia staliśmy tak samotnie, czekając na wyjaśnienie sytuacji. Przyszedł wreszcie
destrojer z rozkazem zmiany miejsca kotwicznego pod osłonę pancerników "Rodney" i
"Renown", otoczonych sforą de-strojerów i lekkich krążowników.
Gdy rzuciliśmy kotwicę w cieniu tych dwódh kolosów, "nasz" admirał pierwszy raz się
rozchmurzył:
- A co? Będzie teraz lepiej? - spytał kapitana.
- Lepiej? Nie - odpowiedział kapitan. - Ale częściej.
Stłoczone w fiordzie okręty stanowiły większą atrakcję dla bombowców niż samotnie
stojący transportowiec. Wkrótce poprzednie miejsce postoju nawet admirałowi wydało się
godne tytułu: Wad dalekim cichym fiordem.
*
Idziemy po raz drugi do Namsos. Tym razem ewakuować stamtąd żołnierzy. Według
zgodnej opinii załogi "Chrobrego" miasteczkiem
Namsos można wyczyścić zęby. Zostało zamienione w proszek. ,Z przywiezionych przez
nas ludzi niewielu wróciło na "Chrobrego". Być może zabrały ich inne okręty. Z haubicami i
karabinami niewiele można było zdziałać przeciwko bombowcom.
Opowiadano na statku, że jeden z żołnierzy, któremu w szczególności dała się we znaki
zabawa w "trafi - nie trafi", wchodząc na pokład cisnął karabin wołając:
- God save the King! Boże, zachowaj króla - bo ja nie mogę.
I znów nowość pełna uroku. Z doświadczenia wynikało, że bezpieczniej jest bawić się z
bombowcami, gdy statek pozostaje w ruchu. Wobec tego staraliśmy się nie stać na kotwicy,
lecz krążyć jak podczas najlepszej wycieczki turystycznej. Zabawy przez to wcale nie
ustawały. Alarmy były już teraz zjawiskiem stałym. Jeśli nawet trwały kilka 'dni bez
przerwy, to należało jednak żyć możliwie normalnie. Trzeba było kłaść się spać, rozbierać,
kąpać i jeść możliwie spokojnie.
Maj przyniósł nam nowość w postaci mgły, która spowiła fiordy. Czuliśmy się w niej jak
małe dzieci pod pierzynką, ze schowanymi pod nią głowami, z uczuciem bezpieczeństwa
opowiadające sobie straszne bajki o wilikołakach.
Nawigacja wśród mgły, odwiecznie uważana za najtrudniejszą, wydawała się nam - wobec
odwołania alarmu - igraszką. Na mostku doszliśmy do rewelacyjnego wniosku, dla
zapamiętania każdy miał zamiar wytatuować go sobie na własnej skórze: "żegluga we mgle
jest najmilszą żeglugą na świecie".
Nie dowiedzieliśmy się jedynie, jakie zdanie mieli na ten temat admirał oraz jego
nawigatorzy. Natychmiast po zapadnięciu mgły zeszli oni z mostku, uzgadniając tylko
pozycję i czas, w którym musimy się na wyznaczonej pozycji znaleźć.
Energia, zużyta dla utrzymania czujności na wypadek trafienia, okazała się teraz źródłem
nowych sił. Zaledwie minimalna jej część była potrzebna do prowadzenia nawigacji.
Żegluga przez spowite mgłą fiordy wydawała się spacerem po dobrze znanym parku. Gdy
kapitan poszedł spać, ogarnęło mnie tylko jedno pragnienie: oby mgła trzymała się jak
najdłużej, bym i ja mógł wyspać się spokojnie.
*
Wypadki szybko przesuwają się na północ, a "Chrobry" wraz z nimi. Następne wojsko
wyładowujemy w Harstadzie, na szerokości Lofo-tów, za kręgiem polarnym. W Harstadzie
dowiadujemy się o wielu stratach, o trafionych bombami okrętach. Zginął nasz znajomy,
krążownik przeciwlotniczy "Cairo". Zaraz po tym dowiadujemy się o najboleśniejszej dla
nas stracie: trafiony został niszczyciel "Grom".
Z wielu opowiadań o jego ostatniej akcji i zachowaniu się załogi uporczywie wraca na myśl
sylwetka jednego z najmłodszych uczniów
"Karu Pomorza" - Gąsiorowskiego, który był na "Gramie". Zakochany w swoim nowym
okręcie, nie miał siły go przeżyć. Był na pokładzie, mógł się uratować. Ale gdy się
dowiedział, że "Grom" tonie, zadecydował głośno: - Ja z "Gromem". Wrócił do swego
hamaka i w nim powędrował na "Gromie" w nowy, nigdy nie kończący się rejs...
*
Kampania norweska jest bogata w niespodzianki. Tym razem to Marsz, marsz Dąbrowski...
nad dalekim cichym fiordem.
Cała Samodzielna Brygada Strzelców Podhalańskich sformowana we Francji znalazła się w
Harstadzie. Gościmy na "Chrobrym" jej sztab z generałem. Pierwszy raz mamy możność
usłyszeć opis wrześniowych wypadków w kraju od uczestników walk. Interesuje nas tylko
jedno: chcemy wiedzieć - jak się bili i czy się bili w ogóle? Mówią kolejno wszyscy. W
każdym opisie walk jeden i ten sam motyw: niewspółmierna przewaga niemieckiego
"wojska, siły ognia, olbrzymiego lotnictwa panującego całkowicie W powietrzu oraz tysięcy
czołgów, przeciw którym z naszej strony stawała kawaleria.
Z opowiadań bije duma, że gdzie tylko istniała możność oporu - tam opór stawiano,
pomimo że wynik wojny był z góry przesądzony.
Biała noc na Lofotach wraz z wieścią o potopie przyniosła nowe opisy bitew. Drżeliśmy
słuchając o szarży dwóch szwadronów 18 Pułku Ułanów na czołgi pod Chojnicami. Mieli
zatrzymać wroga, by dać możność wycofania się własnej piechocie. Na polu walki zostały
całe szwadrony. Pułk zadanie wykonał, nieprzyjaciel do dnia następnego nie ruszył się z
miejsca. Goście poprosili, by zagrano Szopena. W opowiadania o szarżach kawalerii na
czołgi wplótł się Polonez a-dur. Byliśmy tak wsłuchani, że w tym napięciu ujrzałem króla
Sobieskiego i defilującą przed nim w rytmie poloneza, idącą do boju, "husarię.
Potem krótki, w kilku zaledwie taktach oddany najwspanialszy opis zwycięskiej bitwy pod
Wiedniem i znów w triumfalnych taktach poloneza powrót husarii.
Rzeczywistość wróciła w postaci pułkownika strzelców podhalańskich, który meldował
generałowi, że odchodzi do boju:
- Pozwolę sobie zameldować, generale, że idę z takim zapasem kuł do rewolweru.
Na wyciągniętej .dłoni pułkownika leżało kilka zaledwie kuł rewolwerowych. Dech nam
zaparło. Oficerowie zaczęli szukać po swych kieszeniach, a potem składać na dłoni
pułkownika to, co każdy mógł dać ze swego przydziału, po jednej lub dwie kule. Brygada
była wyposażona w najbardziej lichy sprzęt i małą ilość amunicji.
Scena z dzieleniem się zapasami kuł była dla nas za silna. Nie wstydziliśmy się łez, które
jakoś same cisnęły się do oczu. Zdarzenie to zostało zapisane w moim kalendarzu koło daty
13 maja 1940 roku.
*
Następnego dnia przyszedł rozkaz załadowania czołgów. W gardzieli trzeciej ładowni
umieszczono pięćdziesiąt ton min przeciwczołgowych. Mieliśmy przetransportować z
Harstadu do Bodb Gwardią Irlandzką. Olbrzymi chłopcy, każdy dwumetrowego wzrostu.
Wśród sypiących się wokół nas bomb czekaliśmy na rozkaz wyjścia. Zjawiła się wreszcie
nasza eskorta - stary destrojer "Wolyerine" i kanonierka "Stork". Podnieśliśmy kotwicę.
Po wyjściu z Harstadu parę razy towarzyszyłem dowódcy gwardii podczas inspekcji
rozmieszczonych na "Chrobrym" oddziałów. Dowódca starał się swą troskliwością dodać
żołnierzom otuchy. Biorący udział w inspekcjach oficer łącznikowy, kapitan marynarki,
'który dotychczas zawsze był pełen werwy i dobrej myśli, wydał mi się zgaszony i smutny.
Schodząc z mostku do kabiny jeszcze raz obejrzałem gotowość bojową "Chrobrego". Ludzie
przy dziale czuwali. Przy ustawionych na pokładach karabinach maszynowych obsługa
gotowa była do otwarcia ognia.
Kapitan pożegnał mnie dobrą radą:
- Spij szybko!
Zbudził mnie dzonek telefonu stojącego tuż przy koi. Pomimo że musiało być już po
północy, w kabinie było widno jak podczas pochmurnego dnia - w połowie maja noc na
Lofotach prawie nie istniała. Złapałem szybko słuchawkę. W odpowiedzi na moje "tak" -
usłyszałem znajome zdanie:
- Jesteśmy atakowani.
W tej samej chwili odczułem wstrząs kadłuba i zaraz po nim drugi.
Zacząłem szybko się ubierać. "Może po raz ostatni?" - pomyślałem. Zamiast półbucików
włożyłem buty, szumnie w myślach zwane "wellingtonami", zrobione ongiś przez mistrza
gdyńskiego. Wysłane pęcherzami rybimi, miękkie jak rękawiczki, chroniły przed wilgocią i
można w nich było wytrzymać wiele godzin; w wypadku wpadnięcia do wody mogły być z
łatwością zrzucone z nóg. Wciągnąłem podarowaną przez matkę skórzaną kurtkę podbitą
baranami, która już raz uratowała mi życie, złapałem czapkę i ruszyłem na mostek. Po
drodze z przyzwyczajenia otworzyłem drzwi łazienki znajdującej się przed kabiną. Okazało
się, że łazienki nie ma. Zamiast podłogi widniał ciemny otwór prowadzący w głąb statku.
Wszedłem na mostek. Była dopiero za kwadrans dwunasta. Załoga i wszyscy oficerowie
mieli założone hełmy i pasy ratunkowe. Zanim dowiedziałam się, co zaszło, zobaczyłem, że
z nadbudówki za trzecią ładownią wydobywają się kłęby dymu i płomienie ognia. Paliła się
również nadbudówka tuż za mostkiem, przed trzebią ładownią. W jej gardzieli, wziętej
teraz w dwa ognie, znajdowało się pięćdziesiąt ton materiałów wybuchowych w postaci
min przeciwczołgowych. Pokłady pokryte były ciałami poległych żołnierzy z obsługi
karabinów maszynowych.
Zostaliśmy zaatakowani przez dwa bardzo nisko lecące samoloty. Eskortujące "Chrobrego"
okręty wojenne "Wolverine" i "Stork" - jeden przed dziobem, drugi za rufą - były zbyt
daleko, by przeszkodzić temu, co się stało. Samoloty lecące na małej wysokości wydały się
oficerom dowodzącym obroną "Chrobrego" - angielskimi i nie otworzyli do nich ognia,
pomimo bezwzględnej co do tego instrukcji.
Samoloty rzuciły bomby z bardzo bliskiej odległości. Również skutki ognia ich karabinów
maszynowych były straszne. Ze znajdujących się na pokładach ocaleli tylko ludzie na
mostku, zabezpieczonym dodatkowymi płytami pancernymi i workami z piaskiem.
Wybuch bomb na pozór nie wydawał się groźniejszy od tych, które wybuchały koło burt.
Huku prawie nie było słychać, odczuwaliśmy jedynie wstrząsy. W tej chwili samoloty
zataczały koło z widocznym zamiarem ponownego zaatakowania "Chrobrego".
Podczas całej kampanii norweskiej nie mieliśmy jeszcze na statku tak dużej ilości wojska.
Ponieważ żołnierze zaokrętowani byli na krótki przelot Harstad - Bodb, stłoczono ich we
wszystkich pomieszczeniach ponad normę.
Patrząc teraz z mostku, nie miałem wątpliwości, że jest to ostatni dzień życia statku,
którego bohaterem - zgodnie z tradycją - będzie jego kapitan. Stał teraz na skrzydle
mostku, rozważając sytuację. Zwróciłem uwagę na dziwną dekorację czapki kapitana.
Oprócz złotych palm na daszku miała dodatkowe - srebrne - z prawej strony
na samej krawędzi. Były bardzo twarzowe. Przypomniały nai się wszystkie podróże z nim
na żaglowcu szkolnym "Lwów", od chwili gdy się zjawił w szkole z półdyplomem Akademii
Górniczej. Nazwisko swe wywodził od Deja z Oczakowa. Sądząc po jego wyglądzie, gdyby
żył przed kilkoma wiekami, dowodziłby całą Ordą Oczakowską i zasłynąłby jako "sokół
stepów Akermanu". Stanęły mi w pamięci lata spędzone wspólnie na szlakach naszych
pierwszych transatlantyków. Z zazdrości dokuczaliśmy mu słowami piosenki:
Co temu winien Zygmuś, że jest taki śliczny? To przecież zbrodnia taki wygląd estetyczny...
Stał teraz, jak zwykle wytworny i opanowany, przyglądając się płomieniom. Nie miałem
wątpliwości, że przygotowany jest do wypełnienia obowiązków kapitana - do pozostania na
okręcie tak długo, zanim ostatni człowiek z niego nie zejdzie. Ale pięćdziesiąt ton min
między płomieniami było czymś zupełnie wyjątkowym i mogło zmusić do opuszczenia
statku w chwili najmniej spodziewanej, szczególnie tych, którzy stali na mostku.
Podszedłem do kapitana, by omówić kolejność postępowania. Zdecydowaliśmy się na
próbę opanowania ognia za pomocą wody z hydrantów i gaśnic. Gdyby akcja ta zawiodła,
mieliśmy rozpocząć opuszczanie łodzi ratunkowych z żołnierzami, załogą hotelową i wolną
- maszynową. Do ostatniej chwili miała zostać na statku załoga pokładowa.
Kapitan postanowił pozostać na mostku, by utrzymać prawą burtę jako nawietrzną, jeśli da
się jeszcze manewrować maszynami, i nie opuszczać go tak długo, jak to będzie konieczne.
Ja miałem przejść za drugą zasłonę utworzoną z dymu za trzecią ładownią, zająć się
gaszeniem tamtego ogniska i tam pozostać. Przy rozstaniu powiedziałem:
- Zygmunt, nałóż pas!
W odpowiedzi usłyszałem, że lepiej sobie w takiej sytuacji tymi sprawami głowy nie
zaprzątać, bo się wówczas łatwiej myśli o tym co potrzeba. W tym momencie nadbiegł
jeden z naszych oficerów i zameldował, że cały sztab i wszyscy pozostali oficerowie Gwardii
Irlandzkiej zginęli w barze, gdzie zebrali się, by zgodnie ze swym rytuałem zakończyć
angielski dzień toastem: "Gentlemen - tfte King!"
*
Po przejściu przez dwie zasłony z dymu natknąłem się na grupę marynarzy rozwijających
już węże pożarowe. Inni biegli z gaśnicami. Wpadliśmy do pomieszczeń, z których
wydobywał się ogień. Po otworzeniu zaworów z hydrantów nie spłynęła ani jedna kropla
wody. Widocznie uszkodzony był rurociąg albo na wszystkich sekcjach, gdzie
się paliło, usiłowano gasić ogień za pomocą znajdujących się tam hydrantów.
Największy ogień buchał z klatki schodowej. Nie wiedzieliśmy, czy ludzie, którzy tam byli,
zdążyli już wyjść. Postanowiliśmy przydusić chociaż na jakiś czas płomienie, by dać
możność przejść tym wszystkim, którzy by się jeszcze znajdowali pod pokładem.
Strumienie z kilku gaśnic skierowane w buchający ogień nie tylko go nie stłumiły, ale
nawet nie przygasiły. Wyglądało to tak, jak gdyby olbrzymi stóg słomy usiłowano zgasić
wodą ze strzykawek lekarskich. Wśród dymu widoczna jeszcze była droga przez korytarz w
kierunku kabiny starszego mechanika. Podobnie jak kapitan, starszy mechanik miał na
imię Zygmunt i łączyła mnie z nim taka sama przyjaźń i często te same szlaki od Szkoły
Morskiej do obecnego rejsu. Pochodził ze Zduńskiej Woli. W dawnych jeszcze czasach
miewał bardzo zatroskany wyraz twarzy, jak naim się wydawało, zupełnie bez powodu.
Kiedyś w tajemnicy przyznał się, że wyrobił sobie swoisty sposób dozoru wszystkich swych
koni mechanicznych, słuchając jak "gca w nich śledziona". Znając dwa języki obce zebrał
dużą bibliotekę fachową. Pełna znajomość teoretyczna przedmiotu pozwalała mu na
bardzo wnikliwe dochodzenie szmerów w organizmach maszyn. Przyznawał, że niekiedy
nocami nie sypiał z tego powodu, ale nie darował nigdy okazji, by "na proszek" nie
rozebrać jakiegoś "tabunu" i nie wyszukać chorego "konia". Młodsi jego koledzy, nie
mający tych samych kawaleryjskich za-miłowań, "błogosławili" go zawsze w portach, kiedy
zamiast wyjść na miasto musieli doszukiwać się "chorej śledziony, która nie grała".
Zygmunt był jednym z tych dziwnych mechaników, którzy "żyli" z nawigatorami. Marzył o
skonstruowaniu jakiejś miniatury maszyny okrętowej - takiej żeby można było ją mieć w
kabinie i widzieć dokładnie, co się w niej dzieje podczas pracy.
O tej godzinie, w której trafiły "Chrobrego" bomby, powinien był spać zawinięty w długi
ciepły szlafrok, na tapczanie w kabinie. Ponieważ nie można było ugasić źródła ognia,
postanowiłem dotrzeć do jego kabiny w nadziei, że może uda nii się go wyciągnąć, jeśli leży
tylko ogłuszony. Nabrałem powietrza w płuca i wszedłem w płonący korytarz przysłonięty
dymem. Po kilku krokach dymu już nie było, tylko długie języki ognia na kształt
ogromnych liści tworzyły płomienną aleję.
Żar panował tak wdelki, że gdy wypuściłem z płuc powietrze i chciałem zaczerpnąć
świeżego, wydało mi się, że połykam ogień. Do kabiny było jeszcze daleko i już miałem
zawrócić, gdy dojrzałem w oddali leżące na podłodze ciało.
Skoczyłem naprzód, złapałem nieprzytomnego na ręce i usiłowałem jak najszybciej
wydostać się z żaru. Ubranie tliło się na nim. Po cię-rzarze ciała zorientowałem się, że to
nie Zygmunt. Ten człowiek ważył chyba dwa raizy więcej. Dotarłem z nim do wyjścia, a tam
za-
brali go marynarze. Odwróciłem się jeszcze raz, by zobaczyć, czy nie uda się jednak dotrzeć
do kabiny Zygmunta, ale droga do niej była już nie do przebycia.
*
Nie miałem teraz wątpliwości, iż gaszenie obu ognisk pożaru nie da żadnego rezultatu.
Zanim ogień rozprzestrzeni się tak, że nie będzie można dojść do łodzi ratunkowych -
należy je niezwłocznie spuścić. Posłałem jednego z marynarzy na mostek do kapitana z
zawiadomieniem, że akcja gaszenia zawiodła i że będziemy spuszczali łodzie ratunkowe i
tratwy.
Niektóre stanowiska przy łodziach znajdowały się już w ogniu. Trzeba było ogromnego
samozaparcia, by nie zwracając uwagi na płomienie, tlące się ubrania i duszący dym
wykonać czynności przewidziane przy spuszczaniu szalup. Przede wszystkim należało
przerąbać liny, którymi szalupy były nieomal spowite w celu zabezpieczenia przed dużą
falą oceaniczną oraz ewentualnym zerwaniem się od podmuchów bomb. W chwili gdy
zaczęliśmy spuszczać szalupy, samoloty znów otworzyły ogień z karabinów maszynowych.
Ani jeden marynarz nie opuścił swego stanowiska, jak gdyby wszystko to odbywało się
podczas wycieczek turystycznych w ubiegłych latach do tych samych fiordów.
Załadowano rannych, a gdy szalupy zeszły na wodę, runęli do nich żołnierze, a razem z
nimi załoga hotelowa. Marynarce z załogi pokładowej stali spokojnie, jakby do łodzi
ratunkowych - zgodnie z przepisami - szły: "Dzieci i kobiety najpierw".
Na pokładzie pozostały już tylko ,^klapboty" - szalupy zwane tak ze względu na to, że stały
w miejscu, w którym na dawnych transatlantykach umieszczano stary typ składanych łodzi
ratunkowych. Nad nimi zawieszone były zwykłe szalupy; po ich spuszczeniu należało
wyciągnąć na pokład talie i włączyć do "klapbotów".
Zobaczyliśmy samolot ponownie nadchodzący na małej wysokości, zeszliśmy więc o pokład
niżej. Kiedy przeleciał, wróciliśmy, by zabrać się do spuszczania "klapbotów". Okazały się
jednak bezużyteczne - tak zostały posiekane kulami. Wszystkie zbiorniki z powietrzem były
poprzebijane.
Żołnierze, widząc, że więcej łodzi ratunkowych nie ma, zaczęli szaleć. Nie było ani jednego
oficera, który by nad nimi objął komendę. Wyskakiwali za buntę. Nie powstrzymało ich
nawet to, że ci co wyskoczyli pierwsi, siztywnieli natychmiast w tym zlewisku lodowatej
wody, zanim jakaś łódź ratunkowa zdołała do nich podejść. Większość łodzi wolała zresztą
trzymać się jak najdalej od statku ze względu na spodziewany wybuch amunicji, o której
cała załoga wiedziała.
Okręty z eskorty zbliżyły się trochę do "Chrobrego" i otworzyły ogień do samolotów.
Jedyną nadzieją ratunku było, że któryś z okrę-
tów podejdzie do burty i zabierze oszalałych z przerażenia żołnierzy. Okrętom wojennym
nie wolno było dobijać do palących się statków z amunicją - chyba żeby jakiś z inich nie
wiedział, iż mamy załadowaną amunicję, a przynajmniej nie w tym miejscu i nie taką.
Poleciłem marynarzom rozwiesić na nie objętej ogniem i dymem prawej burcie siatki do
ładowania, tak by utworzyły na całej szerokości burty olbrzymią drabinę, po której wszyscy
będą mogli szybko zejść, jeśli jakiś destrojer odważy się. dobić do "Chrobrego". Sam
postanowiłem uspokoić w jakikolwiek sposób żołnierzy i przekonać ich, że skakanie do
wody jest w tej chwili samobójstwem i że zawsze mają na to czas. Liczyłem na to, iż widzieli
mnie kilkakrotnie na inspekcji w towarzystwie swego dowódcy i może mnie posłuchają.
Zaszedłem im drogę do relingu, z którego skakali, wołając: "Atten-tion! Attention!"
Wdrapałem się na reling, żeby mnie widzieli i zapominając, że mam przed sobą
Irlandczyków zacząłem swe podniosłe przemówienie od słów:
- Anglicy! Słyniecie z zimnej krwi i opanowania. Właśnie w tej chwili musicie się
opanować!
Wydawało mi się, że muszę mówić jak najdłużej, by zaczęli mnie słuchać i że jak przestanę,
to znów zaczną skakać do tej lodowatej wody. Przemawiałem więc dalej:
- Skakanie do wody jest samobójstwem. Na razie mamy dużo czasu. Tylko spokój może
was uratować. Musicie zaczekać, zanim okręty eskorty nie podejdą, by was zabrać. Na
burcie wolnej od ognia i dymu rozwieszone są siatki, po których będziecie mogli zejść
spokojnie na destrojery. Musicie się uspokoić. Od tego zależy wasz ratunek.
Przemówienie swe zakończyłem głośnym okrzykiem w formie rozkazu, który wydał mi się
najlepszy w danej chwili:
- You arę English! Control yourselves! Jesteście Anglikami! Panujcie nad sobą!
Naraz usłyszałem krzyk. Nie wiedziałem, skąd pochodzi i kto krzyczy. Żołnierze na
pokładzie uspokoili się, przestali skakać do wody. Większość z nich zeszła na rufę. Krzyk
dochodził od strony wody, z prawej burty. Na wodzie były widocznie nasze łodzie
ratunkowe, tratwy i ciała gwardzistów irlandzkich, którzy wyskoczyli za burtę. Na
szalupach i na tratwach żołnierze zachowywali się spokojnie, a krzyk potężniał, stawał się
coraz bardziej przeraźliwy, przechodził w ryk ludzi krzyczących w męce lub ze strachu
graniczącego z obłędem.
Wychyliłem się za burtę i zrozumiałem wszystko. Niektóre pomieszczenia zostały odcięte
podczas wybuchu bomb i żołnierze nie zdołali przedrzeć się przez ogień. Teraz palili się
żywcem. Dostanie się do nich było niemożliwością. Część wysunęła głowy przez bulaje.
Otwory były jednak za małe, by się przez nie mógł wydostać człowiek. Ci, którzy wysunęli
głowy przez iluminatory, nie wołali już pomocy, tylko
na ich twarzach widniała potworna męka ludzi płonących żywcem. Głos, któremu nikt nie
pośpieszy z pomocą i któremu nikt nie pomoże. Najbardziej tragiczny głos, jaki zna
ludzkość jeszcze sprzed czasów rzymskich: vox ćlamantis in deserto...
Samoloty nie przestawały krążyć nad "Chrobrym". Nad strzelającymi wciąż "Wolverine" i
"Stork" widać było lecące w nie smugi świetlne. Załoga pokładowa kończyła rozwieszanie
siatek. Żołnierze czekali na obiecane przeze mnie podejście okrętów wojennych, które nie
zdradzały ku temu najmniejszej ochoty. Nie mieliśmy od nich żadnego sygnału, żadnego
znaku. Nic.
Na razie nie ma co robić. Na budowanie jakichś tratw ze stołów - za mało czasu. Ogień
szybciej tu dojdzie, niż zdołamy coś sklecić. Jeśli przedtem nie wylecimy w powietrze. Tych
pięćdziesiąt ton min w gardzieli trzeciej ładowni musi eksplodować.
"Wylecimy w powietrze!" - myśl ta przypomniała mi, że oczekiwanie na taki moment
stanowiło spełnienie moich marzeń dziecinnych. Powstały one pod wpływem oglądania
pewnego rysunku w książce. Nie chodziłem jeszcze do gimnazjum, ale byłem już zapisany
do czytelni pań Żukowskich w Wilnie, mieszczącej się przy placyku Orzeszkowej. Któregoś
dnia trafiła mi tam do ręki książka, której tytułu zapomniałem, ale na zawsze pozostał w
pamięci rysunek przedstawiający ludzi biegnących w popłochu po pokładzie okrętu. Z
dziobu wydobywały się kłęby dymu. Pod rysunkiem był podpis: "PIKRAT! PI-KRAT!
WYLECIMY W POWIETRZE!"
Kim był ten tajemniczy Pikrat? Prawdopodobnie przyjacielem biegnących. Spieszyli się, by
go ostrzec przed niebezpieczeństwem. Naturalnie wybrałem tę książkę. Po przyjściu do
domu pokazałem ją ojczymowi. Wytłumaczył mi, że tajemniczy dla mnie pikrat to bardzo
silny środek wybuchowy, którego eksplozja na placu Sorbony w Paryżu oraz ilość osób,
które wówczas zginęły - wstrząsnęły całym światem. Widocznie autor książki, będąc
również pod wrażeniem tego wypadku, umieścił ładunek pikratu na opisywanym przez
siebie okręcie.
Wybuch pikratu podniecił i moją wyobraźnię do tego stopnia, że przez pewien czas o
niczym innym nie myślałem podczas zabaw jak o tym, by naprawdę znaleźć się w podobnej
sytuacji na okręcie.
Wszystkie inne bohaterskie wyczyny na morzu - walki korsarzy, zmagania się żeglarzy z
burzą, nawet bitwy morskie, wydały mi się blade i bezbarwne wobec płkratu. Bohaterowie
tamtych opowiadań przeważnie zwyciężali i wychodzili cało, ale tutaj zaraz nastąpi wybuch
i wszyscy wylecą w powietrze. Zapragnąłem wówczas przeżyć podobną chwilę chociażby za
cenę życia.
I oto chwila ta nadeszła. Różniła się tym od wszystkich innych przeżytych dotychczas, że
nie wymagała już żadnej walki. Wiadomo, że się stanie. Zaraz odsłoni się przede mną
tajemnica życia i śmierci. Zaraz będę wiedział na pewno, czy z "tamtej strony" coś jest, czy
nic nie ma. Samo przejście z jednego stanu w drugi przestało być straszne. Obojętne czy to
nastąpi przy potwornym huku, czy będzie to zmiażdżenie lub unicestwienie przez
rozsypanie się w kawałki, czy długi lot w powietrzu. Za chwilę odkryje się tajemnica tego,
co jest po śmierci.
*
Ogień, który pożerał "Chrobrego", zaczynał nas spychać na samą rufę. Nie rozumiałem, jak
kapitan może jeszcze wytrzymać na mostiku. Mostek ogarnięty był płomieniami.
Co by się działo na statku, gdyby ten cały żar pokrył pozostałych na pokładach ludzi?
"Chrobry" nie miał wad. Wszystko na nim było dobre, każda praca była łatwa - z
ładunkiem .i z pasażerami. Trzymał się na każdej fali, jak żaden z naszych transatlantyków.
Manewrował, jak gdyby wyłącznie do manewrów go zbudowano. Był najbardziej udainym
statkiem naszej floty. W ostatnich chwilach swego życia darzył nas jeszcze tym, co miał do
ofiarowania i co wciąż stanowiło o naszym istnieniu: nie wybuchał i nie zmieniał swego
położenia względem wiatru.
Mostek wydał mi się w tej chwili ofiarnym stosem kapitana. Straciłem już nadzieję
zobaczenia się z nim, gdy naraz znalazł się koło mnie z oficerami i lekarzem okrętowym.
Doktor nasz nigdy nie schodził na ląd bez monokla. Ponieważ teraz przewidywał
możliwość opuszczenia statku, spostrzegłem, że wyprostował się i trzyma głowę w
charakterystyczny sposób: monokl był na miejscu.
Drugi oficer denerwował się bezczynnością. Domyślałem się, że nie może pogodzić się z
myślą, że to już koniec. Niepokój ^drugiego" wzrastał. Wreszcie nie wytrzymał, podszedł
do mnie i spytał:
- Słuchaj, co zrobić jeszcze?
Rozumiałem, że trzeba mu coś wymyślić dla odprężenia. Bezczynność nie dawała pogodzić
się z jego aktywnością i żądzą czynu. Na piersi "drugiego" widniał zawieszony aparat
fotograficzny, poradziłem więc, by zrobił jak majwięcej zdjęć i zabezpieczył aparat przed
wodą.
- Jeśli go ktoś wyłowi, zobaczy przynajmniej, jak wygląda piekło - powiedziałem.
Leżące wśród płomieni ciała zabitych wydawały się falować w unoszącym się nad
pokładami żarze. Trupy zazwyczaj są zimne i sztywne. Na "Chrobrym" trupy - ogarnięte
żarem - żyły. Nie mieściły się we własnych -mundurach. Rozdymały się piersi. Twarze
zmieniały barwę w grymasach, rozszerzały się lub kurczyły, ukazując zęby w uśmiechu.
Podsunięta drugiemu oficerowi myśl zrobienia takich zdjęć odpowiadała mu. Zaczął szukać
dogodnego miejsca do ich wykonania.
- Spiesz się! - krzyknąłem i nie mogłem opanować się, by nie dodać po cichu: - Pikrat!
Pifcrat! Wylecimy w powietrze!
*
I znów jeden z samolotów zniżył się i otworzył ogień do łodzi ratunkowych, pomimo że oba
okręty eskorty biły do niego ze wszystkich swych dział. Obrona była jak zwykle
bezskuteczna, wobec czego naszą uwagę zwróciliśmy na czapkę kapitana.
- Zygmunt, kiedyś zdążył dać to sobie wyhaftować na czapce? - wyrwało mi się ze
śmiechem.
Kapitan zdjął czapkę i zaczęliśmy oglądać niezwykłe jej przybranie. Były to krople jakiegoś
metalu, który zastygł w tej dziwnej postaci.
- W momencie gdy leciały bomby, poczułem, że coś mi spadło na czapkę - wyjaśniał. -
Wydaje mi się, że ten metal pochodzi z bomb.
Doktor wziął czapkę do rąk i jak zwykle - gdy z wielką uwagą badał nas jako pacjentów -
wysunął dolne zęby przed górną wargę. Przez monokl przyglądał się tej srebrnej palmie,
jak gdyby to była rana. Diagnoza brzmiała:
- Wieniec laurowy z nieba, za życia...
Staliśmy znów w milczeniu, czekając na wybuch. Nie dopytywaliśmy się, kto zginął, a kto
ocalał. Było kwestią minut - kto kogo na razie przeżył o tę krótką chwilę. Wydawało się
nam, że już nic nas z równowagi nie potrafi wyprowadzić, gdy naraz otworzyły się drzwi od
pomieszczeń na rufie i wyszedł z nich starszy mechanik. Według naszych obliczeń on
pierwszy powinien był przekroczyć w swym długim szlafroku granicę, nad którą myśmy
jeszcze stali. Rzuciliśmy się do niego, jak gdyby został zesłany na chwilę z tamtego świata,
by nam służyć za przewodnika. Widocznie przebrała się miara wrażeń, bo łzy mi się
sypnęły z żalu, że po to tylko się wyratował, by zaraz zginąć.
Starszego mechanika uratowały - parówki. O godzinie dwudziestej trzeciej trzydzieści, gdy
zgodnie ze swymi zwyczajami spał zawinięty w ten długi szlafrok, zbudził go telefon.
Dzwonił pierwszy radiotelegrafista, zapraszając na gorące parówki, które dostał od
prowiantowego. Miały być według zapraszającego doskonałe.
*
Jeśli nie nastąpi wybuch, to ogień zepchnie nas wkrótce do wody. Na razie rozmyślaliśmy
jeszcze nad nie dokończoną parówką starszego mechanika. Porzucił ją natychmiast po
wybuchu bomb i zbiegł "na dół do swych koni mechanicznych, by nie rozniosły
"Chrobrego". Pozostał w maszynie do czasu, kiedy już dłużej nie można było w niej
wytrzymać. Dzięki obu Zygmuntom "Chrobry" do ostatniej chwili utrzymywał się prawą
burtą do wiatru.
Trzeba było wybierać - albo żywcem się upiec, albo skakać do lodowato zimnej wody.
Wiedzieliśmy, że zaczniemy skakać dopiero wówczas, gdy nas ogień dobrze przypiecze.
Naraz "Wolverine" zaprzestał ognia do atakującego samolotu i ruszył pod naszą burtę, tam
gdzie rozwieszone były siatki. Wszystko co na statku jeszcze żyło, rzuciło się do burty i
zaczęło schodzić na pokład destrojera.
Spostrzegłem, że na górnym pokładzie "Chrobrego" znaleźli się skądś żołnierze, którzy
zamiast zejść niżej po trapie i skorzystać z przygotowanych dla nich siatek, zaczęli się
chwytać rękami lin i usiłowali po nich zjechać na dół. Skutki okazały się tragiczne. Były to
krótkie kawałki lin, służące do mocowania łodzi ratunkowych. Przy spuszczaniu szalup
zostały porąbane. Żołnierze .spadali teraz z nimi na pokład destrojera, łamiąc sobie ręce i
nogi. Skoczyłem na górę i biegnąc po samej krawędzi relingu usiłowałem opanować panikę
i zmusić ich do skorzystania z siatek.
Naraz jeden z oszalałych ze strachu pchnął mnie niespodziewanie i zanim zdołałem się
zorientować, co się stało - sam poleciałem w dół na pokład destrojera. W tej samej chwili
poczułem, że zaczepiłem pachą kurtki o pierścień do mocowania trapu czy też lin. Kurtka
się rozpruła, ale ten ułamek sekundy dał mi możność złapania jakiejś liny. Zanim zdążyłem
zacisnąć na niej dłonie, wylądowałem na kolanach i szczęce na stalowym pokładzie.
Cały naskórek na dłoniach miałem starty i straciłem władzę w nogach. Zaniesiono mnie do
ambulatorium, zalano obie dłonie jakimś płynem, zawijając w bandaże tak, że ręce
wyglądały jak kikuty. Gdy 'minął bezwład nóg - usiłowałem wstać. "Wolverine" znów
otworzył ogień do samolotu. W ambulatorium wydawało się, że okręt rozpada się lub jest
trafiony przynajmniej kilku bombami. Po przeżyciu już raz zamknięcia w kabinie nie
znosiłem zamkniętych pomieszczeń podczas bombardowania. Ku zgorszeniu obecnych
bardzo szybko wyszedłem na pokład.
Pospiesznie oddaliliśmy się od "Chrobrego". Jego burta na śródokręciu, na której widać
było uprzednio wysunięte głowy, jarzyła się różowym blaskiem rozpalonego żelaza.
Olbrzymie płomienie sięgały krawędzi komina.
"Wolverine" zbierał ludzi z łodzi ratunkowych i tratew, wyławiał trzymające się na wodzie
w pasach ratunkowych ciała żołnierzy. Po wyjściu z ambulatorium spotkałem się z
kapitanem, doktorem i starszym mechanikiem, którzy również znaleźli się na "Wolverine".
Staliśmy na jego pokładzie przyglądając się agonii naszego statku i walce obu okrętów z
samolotami, które jeszcze nie chciały dać "Chrobremu" spokoju.
Na rufie "Chrobrego" ukazali się ludzie. Jak nam się z kapitanem wydało, jednym z nidi był
drugi oficer. Spuszczali z rufy małą tratwę, a za chwilę - jakieś bezwładne ciało,
prawdopodobnie rannego. Następnie zszedł po linie fctoś z załogi, za Him drugi oficer.
Zaczęli wiosłować w kierunku "Wolverime". Pośpieszyła im z pomocą łódź ratunkowa z
destrojera.
Po jakimś czasie drugi oficer był już na "Wolverine" i opowiadał swoje przygody. Gdy
chodził po "Chrobrym", fotografując ciekawsze szczegóły, posłyszał jęk w ładowni na rufie.
Okazało się, że wpadł tam jeden z rannych oficerów-angielskich. "Drugi" wziął sobie do
pomocy chłopca okrętowego i razem z nim zszedł do ładowni, by wyciągnąć rannego. W
tym czasie "Wolverime" dobił do burty "Chrobrego", zabrał jak mógł najszybciej wszystkich
ludzi z pokładu i zadowolony ze swego sukcesu odbił jak najprędzej.
"Drugi" po wyjściu na pokład nie znalazł nikogo do pomocy. Z trudem we dwójkę z
chłopcem wyciągnęli z ładowni Anglika oraz starą, zniszczoną tratwę. Bjrł to drugi
uratowany przez niego oficer angielski. Na samym początku, podczas gaszenia źródła ognia
koło mostku posłyszał krzyk: ,J am killed! Jestem zabity! Jestem zabity!" Krzyk dochodził z
kabiny naszego Kruka - admirała. W momencie gdy admirał szykował się, aby zejść do
baru, bomby zniszczyły drzwi jego kabiny, a ogień odciął mu wyjście. Nie miał wątpliwości,
że się zaraz żywcem spalił. "Drugiemu" udało się go wyciągnąć z kabiny przez duże okno.
Trzecim angielskim oficerem, który uratował się z "Chrobrego", był nasz oficer łącznikowy
z armii. W pamiętnej chwili postanowił uczcić zdrowie króla najlepszym winem, jakie
posiadał. Pobiegł 'do swej kabiny po butelkę i gdy był już na korytarzu, padł ogłuszony
bombami. Stracił świadomość i już się zaczął powoli palić, gdy natrafiłem na niego
przypadkowo, chcąc dotrzeć do kabiny starszego mechanika. Być może uratowali się
jeszcze inni, ale że były to wszystko tajemnice wojskowe, więc wiedzieliśmy tylko o trzech.
Kiedy "Wolverine" skończył wyławianie ciał z wody, położył się na turs do Harstadu.
Staliśmy na jego rufie patrząc na płonący wrak "Chrobrego", którego ostatni odcinek drogi
życiowej urwał się na 67e40' szerokości północnej i 13°50' długości wschodniej.
Harstad wita nas salwami artyleryjskimi z okrętów. Nalot. Raczej -; nękanie nalotami.
Schodzimy na ląd do pobliskiego prowizorycznego schronił. W schronie prawie same
kobiety. Twarze przerażone. Kobiety t wysiłkiem zaciskają zęby, żeby nie krzyczeć. Siedzą
w futrach narzuconych na bieliznę, z małymi dziećmi na rękach. Dzieci ciągle się o coś
dopytują. Pewnie nie mogą zrozumieć dlaczego wyciągnięto je z ciepłych łóżeczek do
piwnicy.
Dusimy się w tym zamkniętym schronie. Wychodzimy z niego nie zważając na
bombardowanie. Przybyła dalsza część załogi, którą praw-
dopodohnie zabrał ze statku ."Stork", a dostarczył inny destrojer. "Chrobry" pomimo
wybuchu nie zatonął. "Stork" zostawił go o godzinie trzeciej minut pięćdziesiąt dnia 15
maja 1940 roku jako płonący, ale utrzymujący jeszcze się na wodzie wrak.
Admiralicja zawiadomiła kapitana, że nikogo już więcej z załogi "Chrobrego" nie
znaleziono. Rankiem zebraliśmy całą załogę. Z pamięci sprawdzony stan wykazał brak
dwunastu ludzi, którzy odeszli na wieczną wachtę.
*
Na razie wypoczywamy, spacerując po miasteczku grupami. W rozmaitych odstępach czasu
słychać syrenę alarmową. W ślad za nią odzywa się stale jedno i to samo działo. Jest to
pierwsze działo przeciwlotnicze, które zobaczyliśmy w tej wojnie na lądzie w Norwegii. Za
każdym razem, gdy tylko się ukaże zza gór samolot, działo rozpoczyna swą pracę. Białe
obłoczki wykwitają w pobliżu samolotu, odbierają mu ochotę do dalszego lotu nad miasto,
zmuszają do odwrotu.
To działo zaczyna nam się podobać. Postanawiamy pójść do niego i wyrazić swe uznanie,
podobnie jak się je wyraża znajomej latarni morskiej, jeśli kiedy zdarzy się okazja znaleźć u
jej podstawy. Klepie się ją lewą dłonią z wdzięcznością i wybacza wszystkie troski i
niepokoje, jakie kiedyś sprawiła, zanim się ukazała, przypominając swym zachowaniem
umiłowaną, która się nie zjawiła na umówioną godzinę. Zapomina się od razu, że bolały
oczy od jej wypatrywania, że gnębił niepokój przy szukaniu w myślach urojonych błędów w
zliczonej pozycji. Następuje błogosławiony spokój, który mnoży wyłącznie uczucie
wdzięczności dla niej za to, że się "odkryła" i że jest.
Do działa jeszcze dość daleko, postanawiamy jednak dotrzeć do niego. Dzisiaj są imieniny
żony starszego mechanika. Po drodze przypominamy sobie uroczystości z tym związane i
wymieniamy wszystkie wspólne znajome Zosie. W tym imieninowym nastroju zmów
zatrzymujemy się, by podziwiać celność działa. Obłoczki dymu są "w samolocie". Nie
rozumiemy, dlaczego nie spada. "Zawraca szybciej niż poprzedni - na pewno trafiony" -
dośpiewujemy sobie w duchu.
Przyśpieszamy kroku, żeby złożyć hołd "naiszej armacie". Kanonie-:zy odpoczywają,
siedząc na niskim kamiennym ogrodzeniu, w oczekiwaniu na sygnał syreny. Zawieramy z
nimi znajomość. Opowiadamy > "Chrobrym". Pamiętają go. Dowódca zabiera jednego z
kolegów prowadzi do działa. Widzimy, jak kolega nasz opiera się o działo, po :hwłli całuje
je, klęcząc. Nie dziwimy się zbytnio tej czułości, jednak yydaje się nam ona lekką przesadą.
Ale chłop wyprostował się, stoi alk oczarowany na baczność i szybko mruga powiekami.
Ruszamy do łziała. Po chwili nam wszystkim z głębi serca wydziera się okrzyk: - Polskie!
Polskie działo!
•
Zaokrętowani na "Ulster Monarch", zadomowiamy się na nim. Ze względu na moje kikuty
nasz doktor z "Chrobrego" zabrał mmie do swojej kabiny, stając się jednocześnie moją
niańką i matką. Nasz kapitan przyszedł nas odwiedzić i zawiadomić, że pójdziemy we
trójkę przedstawić się kapitanowi oraz starszemu oficerowi "Monarchy", jak już zdążyliśmy
skrócić nazwę statku, który ma nas dostarczyć do Szkocji.
Kapitan i starszy oficer "Monarchy" są w tym wieku, że gdyby nie nasz doktor, który już
dawno przekroczył sześćdziesiątkę, czulibyśmy się przy nich zbyt młodzi. Obaj starsi
panowie przy omawianiu na wstępie pogody wydają się myśleć o czymś innym. W
porównaniu z nimi jesteśmy rzeczywiście zbyt młodzi, poza tym oni - Anglicy - nie bardzo
mają o czym mówić z Polakami.
Na szczęście cały fiord zaczyna dygotać od salw armatnich, a "Ulster Monarch" od
wybuchów bomb. To pozwala nam zmienić temat, tym bardziej że obaj panowie mają na
sobie nadymane kamizelki i usiłują dyskretnie przy nas je nadmuchać. Rozumiemy ich
bardzo dobrze i staramy się na wesoło uspokoić starszych panów wyjaśniając, że to co
robią, jest zupełnie bezcelowe. Woda w fioridzie jest tak zimna, że się w niej natychmiast
zapomina o wszystkim. Zupełnie więc niepotrzebnie niszczą sobie nerwy.
Udaje się nami ich rozweselić opowiadaniem o "gałązce oliwnej" zesłanej Zygmuntowi z
nieba ł demonstrujemy jego czapkę. Nastejpnie wspominamy, że naszemu doktorowi świat
wydaje się przebogaty, ponieważ patrzy na niego przez najdroższy pryzmat na świecie.
Wychodząc bowiem z kabiny na "Chrobrym" zostawił wszystkie swoje oszczędności, ale
zabrał monokl, który zwykle zabierał ze sobą przy wychodzeniu na ląd, a cóż dopiero przy
możliwościach przejścia na tamten świat.
Kapitan "Monarchy", broniąc naszego doktora, pozwolił sobie zwrócić uwagę, że ten z
pewnością zostawił pieniądze dlatego, ponieważ się śpieszył. Uwaga ta dopiekła do żywego
doktorowi. Odpowiedział, że uznaje w życiu pośpiech wyłącznie w dwóch wypadkach:
pierwszy -- to jak w języku polskim świetnie sama nazwa nakazuje - przy biegunce, drugi -
przy łapaniu pcheł. Poza tym nie śpieszył się nawet przy schodzeniu na destrojer, bo
musiał uważać, by nieprzepisowo nie nadepnąć na reling. I nic mu nie przeszkodziło
zasalutować banderze okrętu, na który wszedł nie po trapie.
Obaj "monarchiści" byli (przekonani, że doktor żartuje, ale my z Zygmuntem moglibyśmy
przysiąc, iż wychodząc z kabiny doktor przetarł sobie jeszcze buty suknem i wymył ręce.
Opowiedzieliśmy dodatkowo naszym gospodarzom, iż doktor rna za złe drugiemu
oficerowi, że nie zameldował kapitanowi swego zejścia do ładowni i przez to kapitan nie
zszedł ze statku - zgodnie z tradycją - ostatni.
Podczas rozmowy czuliśmy, że dziwnie jesteśmy odporni na to dzi siejsze bombardowanie i
szczerze śmieliśmy się podczas całej wizytj Starszy oficer "Ulster Monarch", starszy
wiekiem nawet od kapitana trzymając rękę na czarno oprawnej księdze, orzekł, że zgoidnii
z "Baibl", czyli Biblią, może powiedzieć o nas - cytując fragmen z Proverbia Salomonis - iż
rzeczywiście ,;kto jest wesołego serca, mj gody ustawiczne". Zamilkliśmy, zaszczycani tą
opinią Salomonową.
W zamian za nasze wiadomości o sobie samych dowiedzieliśmy si< jeszcze od obu panów,
że "Ulster Monarch" należy do bliźniaczej trójk pasażerskich statków na linii Belfast -
Liverpool i że pozostałe noszą nazwy "Ulster Queen" oraz "Ulstar Prince", wszystkie po 3
800 ton "Ulster Queen" przed sześcioma tygodniami wszedł na skały w Ram-sey Bay, a
obecnie służy już jako pomocniczy krążownik przeciwlotniczy. "Ulster Monarch" od
początku wojny pełni służbę jako troop ship, transportowiec wojenny i ma za sobą wiele
rejsów z wojskiem do Francji i z Francji.
Pożegnaliśmy naszych gospodarzy, śpieszących powitać przybywającego na ich statek,
również jako pasażera po nieudanej akcji w Norwegii, jakiegoś generała, który był "C-in-
C", czyli Commander in Chiej albo po polsku - głównodowodzącym, jak zawsze w tym
czasie, tajemniczą akcją.
"Ulster Monarch" opuścił Harstatd bez eskorty. W chwili gdy znik-nęły zarysy skalistych
Lofotów, wydało mi się, że zamknięta została ostatnia kartka książki pod tytułem: NAD
DALEKIM CICHYM FIORDEM, ale napisana .przez "Chrobrego".
*
Zajmowaliśmy z doktorem luksusową kabinę na "Ulster Monarch", odsypiając wszystkie
zaległości za cały kwiecień i połowę maja. Pomimo to pozostawało nam jeszcze moc czasu.
Ponieważ stale byliśmy razem, każdy opowiadał o sobie wszystko, co go spotkało od
momentu, jak paimięć sięgnie.
Kiedy doktor doszedł do wniosku, że proza jego życia od kolebki do lat sześćdziesiątych jest
prawdopodobnie dla mnie zbyt nużąca, zaczął uzupełniać moje braki ze znajomośd oper
oraz ich historii. Omawiał szczegółowo, a potem jak na zaczarowanym flecie od początku
do końca gwizdał wszystkie arie.
Każdy wspólnie przeżyty z doktorem dzień był nowym odkryciem jego wielkiej osobowości
i nowym powodem do jeszcze większej admiracji. Doktor sprawiał mi największą
przyjemność gdy, ot tak sobie na co dzień, używał klasycznej łaciny, tłumaczył budowę
zdań i wprowadzał mnie w świat Złotego Wieku.
Doktora z kolei interesowała nawigacja oraz zwyczaje i tradycje morskie. Chciał je jak
najdokładniej poznać, by "nadrobić czas stracony na medycynę". Kiedyś goląc się
powiedział mi:
- Wiesz, łąk nie lubię lekarzy, że gdy się golę, to ze wstrętem patrzę w lustro.
Doktor miał za sobą wojnę rosyjsko-japońską oraz pierwszą wojnę światową, podczas
której był naczelnym lekarzem olbrzymiego szpitala wojskowego. Mikroskop zabrał mu
oko, które teraz uzupełniał monoklem. Kiedy pływaliśmy przed wojną raizem na linii
palestyńskiej dosłownie rozrywał się przyjmując zaproszenia na trudne operacje trepanacji
czaszki w Aleksandrii lub w Atenach.
Jedną ciekawą rzeczą na "Ulster Monarch" była jego maskota przedstawiająca ludzką
postać z głową krokodyla. Straszne to monstrum zapewniało bezpieczeństwo statkowi - tak
przynajmniej twierdziła cała jego załoga - i stało w jednym z salonów, w którym lubiliśmy
przesiadywać w wygodnych klubowych fotelach spędzając czas na rozmowach. Z rozmów
tych udało się zebrać całokształt wydarzeń na "Chrobrym". Kolejno, nie śpiesząc się
opowiadali o swych czynach i wyczynach ci, co przeżyli pamiętny dzień piętnastego maja
1940 roku. Utkwiły mi szczególnie w pamięci urywki trzech usłyszanych wówczas
opowiadań.
Jeden ze sterników tak rozpoczął swoją relację:
- No, to jak już te bomby uderzyły, to myślę ja sobie - trzeba pójść do pentry* i napić się
kawy...
Ten spokój cechował całe opowiadaiiie. Po prostu rejs wycieczkowy do fiordów został naraz
przerwany. Drugi sternik mówił:
- Spałem. Obudziły mnie te bomby. Władek już się ubrał. To mówię do Władka: "Władek,
idź ty zobacz, czy się opłaci wstawać, może prędko zatoniemy, to nie będę nawet wyłaził z
koi".
Wobec przykrości, na które był narażony podczas całej akcji jeden ze stewardów,
rozumowanie drugiego sternika było może poniekąd uzasadnione. Steward opowiadał:
- Jak te dzwonki zaczęły trąbić, to ja wiedziałem, że to już jest alarm. Ubrałem się
spokojnie, nałożyłem nowe buty, nowy garnitur i hełm na głowę. Wyszedłem na górę. Tutaj
złapał mnie drugi oficer, dał do rąk gaśnicę i karał mi gasić ogień. Co miałem robić?
Odbezpieczyłem gaśnicę i leję. Śmiechu to warte. Tutaj i tysiąc gaśnic nie pomoże. Jak
tylko "drugi" odszedł, rzuciłem gaśnicę w ogień i myślę - gdzie moja szalupa? Tylko
wyskoczyłem na pokład, a tu leci nasz admirał iż gaśnicą. I tak jak drugi oficer wetknął imi
ją w rękę. Spieszyło mi się, ale dla świętego spokoju wziąłem. Co będę - myślę - z
admirałem zaczynał i tłumaczył, jak sam nie rozumie, że ogień jest za duży. Polewałem,
polewałem, ale czasu mi było szkoda. Rzuciłem gaśnicę w ogień i biegnę do szalupy. Tyle
zmarnowałem czasu! Dobiegłem do relingu, a tu pokładowi krzyczą, żebym się śpieszył.
Wychyliłem się
• P e n t r a - miejsce, w którym stały ekspresy do kawy I herbaty.
za burtę, chwyciłem linę i zsuwam się powoli na dół po tych węzłach. Tylko musiałem się
zatrzymać, żeby temu co pode mną na głowie nie stanąć. A tu poczułem, że ktoś mi stanął
na hełmie dwoma nogami. Zaraz potem drugi postawił mi obie nogi na jednym ramieniu i
jeszcze zaraz trzeci .postawił mi obie, znów nogi, na drugim ramieniu. Tak stało .na mnie
trzech żołnierzy. "Ajryszów" - jak się to mówi - Irlandczyków. W takiej sytuacji, panie
kapitanie, zobaczyłem wyraźnie, że nie mam racji bytu i puściłem się trzymanej liny, bo
nikt by się na moim miejscu też nie utrzymał. We czwórkę spadliśmy na tych, co byli ipod
nami. Uderzyłem głową o ławkę, a potem to tylko czułem^ że na mnie spadali inni, ale już
nic nie pamiętałem, tylko to jedno, że nie miałem racji bytu. Nie miałem...
*
Po dziesięciu dniach podróży "Ulster Monarch" rzucił kotwicę na tej samej redzie, na
której wybrał swoją "Chrobry"'wyruszająć na kampanię norweską.
HONNY SOIT, QUI MAL Y PENSE
JLJewiza angielskiego Orderu Podwiązki: "HONNY SOIT, QUI MAL Y PENSE" była już w
naszych latach dziecięcych tematem rozmyślań i dociekań, gdy naśladując starszych
bawiliśmy się w nadawanie orderów bohaterom konającym na palach bitew.
Początkowo po zabawie w wojnę dekorowaliśmy bez zastanowienia się nad nazwą orderu
tych, którzy w walce się wyróżnili. Były to ordery wycięte z tektury i pomalowane złotą
farbą. Z biegiem czasu, dla urozmaicenia ceremonii nadawania orderu, ustaliliśmy rytuał,
a potem nazwy i klasy orderów. Zmienialiśmy ich kształt i barwy. Naraz dowiedzieliśmy
się, że ordery mają dewizy. Imponowały nam szczególnie te wymawiane po łacinie. Ordery:
Smoka i Słonia - miały dewizy bardzo nam odpowiadające. Były to wspaniałe chwile, gdy
na polu walki król lub cesarz przypinając order mówił: "PRZED NIM BLEDNIE LEW I
MILKNIE TYGRYS" lub wymawiał tajemnicze słowa: "MAGNANIMI PRETIUM". Po
polsku brzmiało to dla nas zbyt słabo: "Nagroda za męstwo". Najwięcej intrygował nas
jednak Order Podwiązki. Był nam znacznie bliższy, jako rzecz codziennego użytku, ale jego
dewiza była dla nas na razie niezrozumiała.
Order Podwiązki wszedł w nasze życie, gdy rozwikłaliśmy jego tajemniczą dewizę: "NIECH
SIĘ WSTYDZI, KTO O TYM ŹLE MYŚLI". Nadawaliśmy go wówczas, gdy bohaterstwo nie
znalazło uznania u obu stron walczących. Dekoracja połączona była z wielkim trudem. Król
lub cesarz wprowadzał na miejsce zwykłej podwiązki inną, podobnie jak i tamta
zaopatrzoną w pętelkę do guzika i w tę zawiłą maszynkę do zapinania z przeciwnej strony
niż pętelka. Wszystko to naturalnie było pozłocone. Zawsze jednak po takiej dekoracji
Podwiązką zostawał u wszystkich w pamięci cień dwuznaczności, ponieważ sam order
należał do części garderoby, o której przy gościach - a w szczególności jeśli to były osoby
starsze - nie mówiło się. Wobec tego ustanowienie takiego orderu musiało nastąpić w
baridzo nieprzyzwoitych, według nas, okolicznościach. Ponieważ dowiedzieliśmy się, że
order ten od wieków był nadawany również i paniom - doszliśmy do wniosku, że
zamieszana w to była ja'kaś pani i to na pewno taifca, co "ma
nogi". Te "nogi" były dla nas nie niniejszą tajemnicą niż sam order, który nosi się przecież
ukryty i to od pasa do kolana. Słysząc często powiedzenie starszych, że "ta ma nogi", a
tamta pani - nic nie jest warta, bo: "nie ma nóg", jako ośmioletni mężczyźni w żaden
sposób tej klasyfikacji pań nie mogliśmy zrozumieć.
Otóż według nas takiej "pani z nogami" musiała kiedyś odpiąć się podwiązka podczas
przejażdżki kornio w towarzystwie króla. Nie było innej damy dworu, która by mogła jej tę
podwiązkę naciągnąć i zapiąć, co jak wiadomo jest czynnością bardzo trudną, a dla
siedzącej na koniu amazonki - niewykonalną. Bywają nawet pończochy, które "same"
wyślizgują się z tego dziwnego zapięcia.
Król wstydził się jechać dalej z panią, której opada pończocha. Zsiadł więc ze swego
rumaka i własnoręcznie usiłował złapać podwiązkę, która uciekła, a potem ją zapiąć. Ale to
się królowi zupełnie nie udawało, ponieważ królowie nigdy w życiu sami się nie ubierali.
Króla ubiera zawsze wyszamerowany kamerdyner. Niekiedy nawet kilku. Król według nas
nie miał pojęcia, w jaKi sposób przypina się podwiązkę do pończochy i w momencie gdy się
nad tym głowił, musiała nadjechać na spotkanie króla kawalkada składająca się z
księżniczek i książąt, którzy miimo woli stali się świadkami nieudolności króla.
Król przekonany, że wiele osób z jego obecnej świty nie ma również pojęcia, jak się taką
podwiązkę zapina, chcąc ratować swój honor, nadał wszystkim obecnym wstydliwie ukryty
Order Podwiązki, wymawiając po francusku (by nie zrozumieli masztalerze, którzy akurat
musieli nadjechać) tajemniczą dewizę, że nie należy śmiać się z tego, czego ktoś sam nie
potrafi. W ten sposób zmusił dwór do milczenia.
Gdy w zabawach naszych nadawanie orderu stało się już wiele razy faktem dokonanym,
zaczęliśmy uważać jego dewizę za wyjście z sytuacji bez wyjścia.
Dewiza ta przyszła mi na myśl, gdy usłyszałem kiedyś opowiadanie o niecodziennych
wyczynach kolegów na statkach i gdy przeczytałam wyrok sędziów irlandzkiego miasta
Cork w sprawie kapitana an-gielsMego brygu "Mary Russel".
Kapitan tego brygu, idącego z Barbados do Irlandii, pod wpływem niepokojących snów
rozpłatał siekierą głowy kilku niewinnych pasażerów i części załogi. Poranił harpunem
starszego oficera i postrzelił marynarza, który dla uspokojenia kapitana pozwolił się
przedtem związać. Sąd w irlandzkim mieście Cork w dniu 12 sierpnia 1828 roku, w dwa
miesiące po opisanych wypadkach wydał wyrok uniewinniający kapitana.
W kilkanaście lat potem angielski bryg "Tory" był sceną podobnych wydarzeń. W drodze z
Hongkongu do Londynu kapitan brygu pod wpływem "lifcworów" zabijał czas rąbaniem
pałaszem swych oficerów, trzymając jednocześnie wymierzony w nich pistolet. Przykutych
do masztu trzech marynarzy dla zabicia nudy od czasu do czasu rąbał również pałaszem.
Starszy oficer w ucieczce przed szaleńcem skoczył za burtę. Drugiego oficera, który nie
chciał naśladować kolegi, rozszalały kapitan rąbał szablą tak długo, aż ten z wycieńczenia
padł na pdkład. Niezmordowany kapitan kazał go przywiązać w ten sposób, aby móc dla
odmiany ciskać w niego pałaszem. Gdy i ta "rozrywka" znudziła się kapitanowi, kazał
położyć drugiego oficera na pokładzie i, by uniemożliwić ewentualną ucieczkę, przygnieść
go do pokładu ciężarami, spod których drugi oficer uwolnił jedynie swą duszę,
pozostawiając pod nimi swe zwłoki. Zagniewany z powodu pozbawienia go tak miłej
rozrywki kapitan zabrał się znów do marynarza - kazał go zakuć w dyby i za chwilę
poćwiartował. Wszystikim tym wyczynom kapitana przyglądali się pasażerowie. Chcąc
nieco urozmaicić zabawę, kapitan urządził pantominę buntu tnąc pałaszem i strzelając do
załogi z pistoletów nabitych tylko prochem. Pantomina zakończyła się ciężkim
poranieniem trzynastu marynarzy. Nawet po wejściu pilota kapitan w dalszym ciągu
ćwiartówał jednego z marynarzy, którego przedstawił pilotowi jako zarzewie buntu.
Ówczesny prefekt policji londyńskiej postawił kapitana przed sądem jako mordercę i
sprawcę masakry niewinnych ludzi. Sąd przysięgłych wydał wyrok: "Winien i
niepoczytalny". Wobec tego, że wyrok był niejasny i zbyt długi, przysięgli musieli wydać
drugi krótszy. Brzmiał on tylko: "Niepoczytalny". W roku 1848 kapitan brygu "Tory" został
uniewinniony.
W licznych powieściach angielskich spotyka się opisy wesołych spotkań towarzyskich, jakie
miały miejsce na placach publicznej kaźni w okresie późnego średniowiecza, połączonych z
pokazem mód i spożywaniem wykwintnych posiłków urozmaiconych widokiem na
egzekucję.
W czterdziestych latach dwudziestego wieku prasa angielska pełna była opisów
niezwykłych okoliczności, w jakich piękna pani w jednym z miast angielskich osiągnęła
stan wdowi wiążąc swego małżonka i układając w wannie napełnionej wodą, by następnie
za pomocą modelu małego żaglowca wyprawić go w podróż na tamten świat. Niedługo
przed ogłoszeniem wyroku niezwykle piękna pani otrzymała wiele propozycji
natychmiastowego zawarcia małżeństwa z amatorami podobnych "podróży morskich".
Opowiadania tego typu stanowią specjalne, importowane serie "ciekawych" przygód
morskich.
Ale butelki z "likworem" przeniesione na polskie statki-handlowe również potrafiły dać
podstawy do niezwykłych opowiadań morskich z napisem MADĘ IN POLAND, które -
pomimo że w niczym nie przypominają opisanych zabaw na brygach "Mary Russel" lub
"Tory" - należałoby na wszelki wypadek zakończyć dewizą Orderu Podwiązki: "HONNY
SOIT, QUI MAL Y PENSE".
Wydarzenie to miało miejsce w początkowym okresie rozwoju naszej floty handlowej,
nielicznej, składającej się dopiero z kilku jednostek. Jednej z nich, idącej do Sztokholmu,
"przeciął kurs" NOWY ROK.
Powitanie było naturalnie owacyjne, oficjalne i nieoficjalne, w salonie i w kubrykach.
Pamiętano na razie o tych, którzy natychmiast po spotkaniu Nowego Roku poszli na
wachtę. Zapomniano jedynie, ale to zupełnie, o starszym marynarzu pełniącym służbę na
starze. Prawdopodobnie dlatego, że kapitan stanowczo zabronił ryczenia syreną, bicia w
dzwon i puszczania rakiet.
Marynarz ten tyle tylko uczcił spotkanie, ile udało mu się wychylić idąc na zmianę
poprzedniego sternika, na godzinę i dwadzieścia minut przeid Nowymi Rokiem. Na razie
bez przekonania śledził czerń podziałek stopniowych, wahających się naprzeciwko kreski
kursowej, goniąc jednocześnie wzrokiem światło rufowe idącego przed nimi statku.
Poprzedni sternik zdał mu kurs z radą trzymania się światła.
- Tamten idzie równo, tak samo jak i my - mówił. - Idź za niań. Ma ten sam kurs.
Nowy sternik szybko oswoił się z sytuacją. Rzeczywiście było znacznie wygodniej trzymać
się światła przed dziobem niż wpatrywać się w podzialkę stopniową róży, pnzy tym mógł
jednocześnie widzieć nadchodzące inne statki. W dodatku szemrało mu trochę w głowie po
tym spotkaniu.
Przez parę godzin słychać było jeszcze na mostku odgłosy powitań Nowego Roku, potem
już tylko rytmiczny szum maszyny. Nikt nie przychodził na mostek. Zmiana musiała
przyjść akurat na Nowy Rok. Zapomniano.
Zima tego roku była wyjątkowo ciepła. Zatoka Botnicka jeszcze wolna od lodów. Żegluga
na niej dotychczas utrzymywała się bez ograniczeń i bez lodołatmaczy.
Godziny służby na sterze zaczynały się dłużyć. Powieki stawały się ociężałe. Pilnował się już
tylko światła rufowego idącego przed nim statku. Kurs przestał go interesować. Wydawało
mu się, że wska-zówki zegara zupełnie się nie posuwają. Olbrzymi służbowy kożuch,
chroniący przed zimnem, ugniatał barki. Przez jakiś czas przyglądał się z niepokojeni
oficerowi służbowemu, który - fetowany jeszcze przez dobrych kolegów po przyjściu na
zmianę - znieruchomiał teraz w swoim kożuchu na skrzyidle mostku. Potem zaczął myśleć
o swej koi 'przylepionej do burty na dziobie na podobieństwo jaskółczego gniazda. To tak
zwane pospolicie na statku "wyro" wydawało mu się w tej chwili najmilszym miejscem na
świecie. Coraz bardziej zaczynała ogarniać go senność.
"Chyba zaraz zasnę" - myślał z przerażeniem. - A może powiedzieć oficerowi, żeby go już
zmienili na sterze? Nie. Nie zrobi tego. Najlepiej będzie, jeśli sam skoczy na dizdófo i
obudzi zmianę. Ale co będzie, jeśli statek przez ten czas zejdzie z kursu i po powrocie na
ster nie zobaczy już rufowego światła tamtego statku? Kursu nie pamiętał dokładnie. A
zresztą jeśli nie przychodzą, to znaczy że nie mogą. Na pewno gorliwie spotykali Nowy Rok.
O nie, nie zostawi steru i statku bez opieki. Powieki sarnie opadają. Kurs. Jaki to mógł być
kurs? Na róży odróżniał już tylko czarne listki rumbów. Szczęśliwie, że dobra widzialność.
Nic złego stać się nie może, dopóki idzie za tamtym. Z mijaniem też nie ma kłopotów,
między nich żaden statek nie polezie. Można tak jeszcze sterować. Byle nie dać się ogarnąć
senności.
Poczuł się naraz jedynym człowiekiem odpowiedzialnym w tej chwili za bezpieczeństwo
statku. Wszyscy z pokładu śpią, on jeden czuwa. Nieraz klął ten statek, tyle razy chciał już z
iniego schodzić a teraz poczuł ogromny przypływ uczucia dla iniego. Choćby miał .umrzeć z
głodu i izimina, nie narazi swego statku ma niebezpieczeństwo. Poczuł się bohaterem
chwili. Ech! Ludzie dokonywali większych bohaterstw niż jego stanie w ciągu trzech wacht
na sterze i w gorszych sytuacjach wytrzymali 'znacznie więcej. Żeby nie zasnąć, zaczął
nucić, potem śpiewać. Po prześpiewaniu kilku piosenek przypomniał sobie Wizję szt;ld-
wacha. Była to najmodniejsza piosenka. Wziętość swą zawdzięczała żywej melodii.
Śpiewała ją cała Poldka. Zaczął półgłosem:
"To prawie tók jak ja w tej chwili" - pomyślał. Nabrał oddechu i dalej już śpiewał głośniej.
W miarę śpiewania zaczął ogarniać go 'zapał bojowy. Nde cauł już na .barkach ciężkiego
kożucha.
Zamiast śpiewać dalej: "Ziemia aż .drży. Młody szyldwach więc oczy przeciera. Tak, on ich
zna. To ułani spod Somosierra..." zaśpiewał słowa 'Usłyszane niedawno, według ukłaidu
marynarzy z marynarki wojennej, którzy zazdroszcząc kawalerii ttak ładnej piosenki
przekształcili ją na piosenkę morską:
m m «•-»--
To brzmiało wspaniale. Był zachwycony sam sobą, ale że dalszych słów ipiosenlki morskiej
nie znał, zostawił 'krążownik i 'wrócił do szwoleżerów.
W myślach rąbał kano-nierów przy działach w wąwozie Somosierry i śpiewał dalej:
MORITURI TE SALUTANT. MAJĄCY UMRZEĆ CIĘ POZDRAWIAJĄ. O, to było piękne.
Teraz może stać jeszcze dwie doby bez zmiany.
I naraz zupełnie jak w drugiej zwrotce piosenki: "Minęła noc i dzień rozproszył mroczny
świt. Żołnierze wstają, słychać wkoło śmiech i gwar..." W tym wypadku nie było tu nic
wesołego. Na mostek wszedł "stary", zwabiony .prawdopodobnie Wizją szyldwacha.
- Co leży? - ryknął do nie spodiziewajaeego się tej wizyty śpiewaka.
Zaskoczony sternik milczał chwilę, zanim się opamiętał i odczytał z róży kurs. Przy ikresce
kursowej chwiał się czaimy listek rumbu north-east.
- Nord czterdzieści pięć stopni ost, panie kapitanie - odpowiedział.
- Co leży? - jeszcze głośniej powtórzył 'kapitan, jak gdyby -nie dosłyszał odpowiedzi
sternika.
Nie czekając na ponowną odpowiedź, rzucił sam okiem na kompas i naszył iku drzwiom
nawigacyjnej. Za kapitanem podążył przerażony oficer wachtowy, który ożył na dźwięk
głosu kapitana. Po kilku minutach cały statek był już na nogach. Na mostku 'znalazł się
starszy oficer i "drugi". Kapitan wyszedł z nawigacyjnej i iznów podszedł do sternika.
Jeszcze raz sprawdził ikurs na kompasie.
- Jak długo leżysz na tym ibursie? - spytał sternika.
Ten zdecydował się mówić prawdę, by nie wprowadzić w błąd kapitana, ale nie wiedział nic
ponad to, że przez całą noc trzymał się rufowego światła idącego przed nim statku.
- Prawdę mówiąc to nie wiem, panie (kapitanie - odpowiedział. - Stoję na sterze od
-zeszłego roku i cały czas trzymam się rufowego śwdatła tego statku, ifctóry idizie przed
nami od dnia wczorajszego...
Kapitan puścił mimo uszu ten noworoczny dowcip, ale zanim sternik przystąpił do
ściślejszych wyjaśnień, starszy oficer zameldował kapitanowi, że zidentyfikował światło
latarni Dager-Ort, niknące prawie 2 prawej bunty za trawersem. Po chwili drugi oficer
wziął namiary ze świateł dostrzeżonych latarń. Z otrzymanej (pozycji wynikało, że statek
zbliża się do Helsinek, a zapisany w idziennifcu port przyjścia Sztokholm został daleko od
statku na zachód. Za rufą.
*
Podczas drugiej wojny światowej nie istniała prawie żadna większa operacja morska, w
której (pływające skrawifci naszej Ojczyzny nie brałyby udziału.
Kończyła się właśnie operacja "TORCH" mająca za zadanie oczyszczenie z Niemców Afryki
Pomocnej. Poza samymi operacjami, drugim najważniejszym zagadnieniem był dowóz
amunicji i żywności. Statki, ifctóre skończyły wyładunek przy nabrzeżach afrykańskich
portów, musiały natychmiast ustępować miejsca następnym, a same wychodziły z portu na
redę, by nie stwarzać skupisk dogodnych do bombardowania. Stawały iż dala od portu,
gotowe w każdej chwili wyruszyć po nowe zasoby. Do wybrzeży Afryki przychodziły w
olbrzymich konwojach wypchane amunicją, wracały niekiedy samotnie, puste, pod
balastami, izmuszone do samoobrony. Nic więc dziwnego, że kapitanowie naszych statków
prześcigali się w zdobywaniu najlepszego uzbrojenia przeciwlotniczego. Nie przychodziło
to łatwo.
Na jednym z naszych statfców zakotwiczonych wówczas u wybrzeży Afryki wszystko już
było gotowe do wyjścia w morze. Był to chyba jeden iż najsilniej uzbrojonych statków tego
typu, jaki (kiedykolwiek istniał podczas tej wojny. Jego kapitan postanowił przetrwać
wojnę w oparciu o własną przezorność. Bezpieczeństwo swego statku widział wyłącznie w
samoobronie, a ta zależała od ducha bojowego załogi, ilości działek przeciwlotniczych i
zapasów amunicji do 'nich. Kapitan z duimą i humorem pokazywał niewiarogodne wprost
ich ilości "wypożyczone" od aliantów. Jeśli ktoś się ze starej załogi statku wykruszył,
kapitan gorliwie poszukiwał na ich miejsce "szwoleżerów", uważając że ka-walerzyści
owiani tradycją sławnych szarż najbardziej w tej chwili nadają się do samoobrony. Byli to
ci, którym udało się wydostać z kraju. Statek z wolna przekształcał się w redutę
wyposażoną we wszystkie rodzaje broni przeciwlotniczej, które można było na mkn
zainstalować. Działami dowodzili oficerowie wyspecjalizowani w ich obsłudze. Każdy z
oficerów starał się o osiągnięcie jak największej celności oraz wystrzelenia w jak
najkrótszym czasie możliwie największej ilości pocisków. Nie było człowieka w załodze
statku, który by nie umiał obsłużyć działa lub karabinu maszynowego.
Statek ten płynął przeciwko prądowi. Na ogół wszystkie statki zużywają się i nasączą z
'biegiem czasu, ale nie ten. Pływająca reduta stawała się coraz nowsza, coraz bandzie j
odmłodzona. Każda kolizja w konwoju, najmniejsza nieostrożność innego statku przy
manewrowaniu podczas trudnych operacji, w których nie udało się uniknąć zderzenia,
(kończyły się z zasady natychmiastową wymianą uszkodzonych części 'kadłuba. W
wypadku Spotkania iż wrogiem mały nasz tramp podnosił szybko największą i
najpiękniejszą banderę i zlał ogniem wszystkich dział rozstawionych na pokładzie od
dziobu do rufy. Nie dopuszczał do siebie żadnego samolotu na odległość nośności
swych oerlikonów, hoczkisów i kaemów, do tego wszystkiego okrywał się "aureolą
Hohnana", która w postaci rwących się nad statkiem pocisków tworzyła tarczę z ognia. We
władaniu tą bronią osiągnięto doskonałość.
Idąc samotnie przez ocean statek ustawicznie zygzakował, by nie stać się łupem
niespodziewanej torpedy, a na wynurzony okręt podwodny miał zawsze w pogotowiu całą
siłę swego ognia. Sprawność załogi podtrzymywana była świeżymi zawsze zapasami
żywności. Kapitan starał się do ostatniej chwili postoju zaopatrywać w świeże pieczywo,
jarzyny i owoce. Nawet podczas postoju na kotwicy, jeśli to było możliwe, przywożono
prowiant z lądu. Niemałą rolę w podtrzymywaniu sprawności załogi odgrywała również
"działalność rozrywkowa". Zajmowały się nią małpy, psy i koty oraz nie wygasający nigdy
dobry humor i dowcip kapitana.
Był to ostatni dzień grudnia. Kapitan wrócił z lądu z rozkazem wyruszenia samotnie do
Gibraltaru o godzinie dwudziestej drugiej. W porównaniu z Atlantykiem wybrzeże
Północnej Afryki w tej chwili było zacisznym miejscem strzeżonym przez olbrzymie
lotnictwo i flotę, skoncentrowane do operacji desantowych. W Atlantyku grasowały
bezkarnie stada niemieckich okrętów podwodnych, nad Atlantykiem - bombowce o
dalekim zasięgu.
Przed wyruszeniem w "blacfcottt" przeznaczenia na Atlantyku należy wypocząć. Jeszcze tę
jedną noc można będzie sobie pofolgować i nie wsłuchiwać się z palcami na spustach
karabinów maszynowych ł dział w każdy szmer przypominający warkot nadlatującego
samolotu. Można będzie nie zygzakować i nie szukać przez lornetki dookoła całego
horyzontu peryskopu zaczajonego okrętu podwodnego. Jeszcze przez jedną noc RELAX -
coś w rodzaju polskiego - "spocznij". Dziś spotkanie NOWEGO ROKU. Gdzie statek będzie
spotykał rok następny? Na razie można i należy dać przed podróżą przez Atlantyk
odpocząć nerwom.
Zostało jeszcze parę godzin do wyjścia w morze. Nowy Rok spotka się trochę wcześniej. Nie
trzeba brać pilota, można od razu wyruszyć w morze. Statek jest właściwie w morzu, tylko
że blisko brzegów.
O godzinie dwudziestej drugiej maszyna gotowa. Rączka telegrafu maszynowego stanęła na
"cała naprzód".
Oddzwoniono maszyny - dla tradycji - bo jak w maszynie tak i na pokładzie po zdobytym
doświadczeniu obowiązywało hasło "zawsze gotowi". Hasło, dzięki któremu statek zapisał
na swym koncie zestrzelony bombowiec i kilka prawdopodobnie trafionych. Kapitan w ten
sposób wyrównał swe rachunki za wypożyczone działa i amunicję oraz możność
utrzymania statku w pełnej gotowości bojowej i wspaniałej kondycji.
Wszyscy sprawiedliwie i po trochu spotykali Nowy Rok i pełnili służby, które z tej okazji
zmieniały się dzisiaj po kilka razy w ciągu
godziny. Szybko leciały wachty na spotkanie i po spotkaniu Nowego Roku. Chwilkę na
mostku, chwilkę w mesie lub kubryku. W dzienniku okrętowym w odpowiednich
rubrykach pisano: "CISZA". Barometr stał wysoko i bez zmian.
O świcie lekki opar od strony lądu przykrył perłową zasłoną Afrykę. Na kursie widoczność
utrzymywała się dobra. Nagle z perłowej mgły wysunęło się coś jasnego tuż przy wodzie i
prędko pędziło do lewej burty statku. Znużone oczy starszego oficera nie mogły
zidentyfikować pędzącego do burty kształtu. Już miał zamiar podać komendę na ster, by
zmienić kurs unikiem, nie pozwolić wpakować w siebie torpedy przepuszczając ją tym
manewrem obok, i nacisnąć jednocześnie rączkę sygnału alarmowego, nim zdążył jednak
to uczynić, przedmiot znikł z jego pola widzenia i starszy oficer usłyszał głośne zza burty
wołanie:
- Monsieur! Monsieur!
"Francuzi" - przemknęło przez myśl radosne spostrzeżenie.
- Qu' est ce que vous voulez? Co sobie życzycie? - spytał podchodząc do burty.
- Jak to, co sobie życzycie? - odezwał się zdumiony głos zza burty. - Jak co dzień, tak jak
chcieliście, przywieźliśmy wam świeży prowiant.
Starszy oficer poczuł wyraźnie, że robi mu się zimno, potem włosy
z jeżyły mu się na głowie.
,.Halucynacja" - pomyślał.
Coś podobnego zdarzyło mu się po raz pierwszy w życiu. Jako starszy oficer pierwszy
rozpoczął spotkanie Nowego Roku. Spotykał go potem najdłużej, bo wachtę pełnił od
godziny czwartej rano.
Odszedł szybko od burty i spytał sternika:
- Widziałeś coś na wodzie?
- Nic nie widziałem. Nie mogę dziś sobie dać rady z kompasem i ze sterem - odpowiedział
zmęczonym głosem sternik.
Starszy oficer podszedł znów do burty. Wychylił się. Wydało mu się, że widzi jednak
wyraźnie kształt białej motorówki stojącej przy burcie statku. Przetarł zmęczone od
bezsenności oczy. Motorówka nie znikała. Ludzie stojący w motorówce domagali się
spuszczenia trapu.
- Czego od nas chcecie? Po co wam trap? - spytał przerażony
starszy oficer.
- Mówiliśmy już. Przywieźliśmy wam prowiant, tak jak zamówiliście - odpowiedzieli ludzie
z motorówki.
- Dobrzy ludzie - błagającym głosem mówił starszy oficer - przecież wiem doskonale, że
was tam nie ma na dole. Dajcie nam spokój. Wyszliśmy wczoraj wieczorem o godzinie
dziesiątej. Idziemy już całą noc. Jakim sposobem możecie to być WY? Dajcie nam spokój.
- Monsieur - mówił wesoły głos z motorówki - bardzo możliwe, że wyszliście wczoraj
wieczorem i idziecie już całą noc, ale zapomnieliście wybrać kotwicę.
SĄD MORSKI
Sędziemu Zdzislawowi Koszewskiemu Przewodniczącemu Odwoławczej Izby Morskiej w
Gdyni
Autor
*'a Biblię przysięgał wysoki sierżant brytyjskiej policji, że mówić będzie prawdę i tylko
prawdę w obliczu Najwyższego Sędziego sprawującego sądy w imieniu króla Anglii.
Biała peruka i krwawa toga Najwyższego Sędziego, białe peruki i czarne togi adwokatów,
zgiętych - podczas zabierania głosu - nisko, aż do podstaw tronu siedzącego na nim
dostojnika, łączyły wypadki drugiej wojny światowej ze średniowieczem.
Wysoki szpakowaty gentleman zajmował miejsce na ławie oskarżonych w olbrzymiej sali
sądowej gmachu wymiaru sprawiedliwości w Liverpoolu. Sierżant policji jasno i dobitnie
wyrażał swoją opinię o oskarżonym, który zezwolił na bigamię córki, natychmiast gdy tylko
mąż jej zniknął w malajskiej dżungli w walce z Japończykami.
- Oskarżony - mówił sierżant - znany jest jako człowiek nieposzlakowanej przeszłości. Jest
dyrektorem fabryki zatrudniającej kilka tysięcy robotników w przemyśle wojennym.
Wysiłek wojenny (war ejjorts - specyficzna ocena ludzi i zaikładów pracy w tym okresie)
fabryki tylko dzięki niemu znalazł wielkie uznanie rządu jego królewskiej mości i
zatrudnionych w fabryce ludzi. Jego czyny cechuje głęboka znajomość fachu, wykształcenie
oraz siła woli. Oskarżony należy do .najwyższej klasy ludzi, o których zwykliśmy mówić:
"top mań".
Pod białą peruką postaci spowitej w purpurową togę ważyły się losy oskarżonego. Wyrok
zależny był wyłącznie od zdania sędziego, od tego co on uzna za sprawiedliwe dla danej
osoby w danych okolicznościach, za zgodne z dobrem kraju. Od wyroku nie było
odwołania.
Gdy wskazujący palec ręki wyłaniającej się z czerwonej draperii wymierzony został w
bladego gentlemana, salę zaległa bezwzględna cisza.
- Jeśli ty - padły z wysokości tronu słowa - obdarzony tak wielką siłą woli, obdarzony tak
wielką sztuką rządzenia ludźmi, posiadający wykształcenie i nieskazitelną przeszłość, jak
nas o tym wszystkim zapewnił sierżant, jeśli TY ŁAMIESZ PRAWO, to czego mogę wyma-
gać JA od tych, którzy nie posiadają takiej siły woli, tej zdolności rządzenia ludźmi, jaką
posiadasz ty?
Przez cały czas przemówienia ten wymierzony w oskarżonego palec był symbolem
piorunów bijących z nagromadzonych chmur doświadczeń zebranych przez stulecia. Pod
wrażeniem ważkich, godzących w oskarżonego słów drżały mury sali, drżeli obecni w niej
ludzie, drżał oskarżony, zamknięty na czworokątnej platformie ogrodzonej wysoką
balustradą.
I wreszcie ostatnie gromowładne słowa wyroku:
- Cztery lata ciężkiego więzienia.
Echo strasznych słów nie zdążyło się jeszcze odbić od wysokich sklepień sali, gdy platforma
z oskarżonym zapadła się pod ziemię w teatralny sposób. Specjalna karetka natychmiast go
przewiezie do miejsca kary.
W tej samej sali miał za parę godzin urzędować zespół Polskiego Sądu Morskiego w Anglii,
na sesji wyjazdowej do Liverpoolu, i właśnie obecnością na rozprawie sądu angielskiego
skracaliśmy chwile oczekiwania. Sąd nasz składał się z zawodowego sędziego, prokuratora
oraz dwóch ławników. Ławnicy byli wybierani przez związki oficerów oraz marynarzy i
mianowani przez ministra sprawiedliwości rządu polskiego. Dla spraw "pokładowych"
ławnikami byli oficerowie i marynarze pokładowi, dla "maszynowych" - odpowiedni zespół
z "maszyny". Prócz tego był przewidziany obrońca.
Wśród rozmaitych spraw rozpatrywanych przez Sąd Morski najwięcej było
spowodowanych strachem przed wyjściem w morze, na którym nieprzyjacielskie okręty
podwodne przez długi czas topiły - jak chciały i gdzie chciały - bezbronne statki handlowe.
Strach ten dyktował najrozmaitsze formy uchylania się od wyjścia w morze, najczęściej
jednak jako usprawiedliwienie podawano zamroczenie "nieznanym 'napojem" lub brak
środków lokomocji zniszczonych bombardowaniem. Tak i podobnie zasłaniali się
przeważnie ludzie nowi, którzy dopiero w czasie wojny zaciągnęli się na statki. Cel zawsze
był ten sam: odwlec, o ile się tylko dało, wyjście w to tak mało im jeszcze znane, straszne
morze i jeszcze straszniejszą wojnę na nim.
Po przybyciu konwoju do portu pamiętali tylko sceny ginących statków, gdy olbrzymi słup
ognia na bezkresach Atlantyku raz po raz dawał znać o początku końca setek ludzi
ginących od torped. Widoczne w nocy na tle ognia czarne cienie ludzkie, rozpaczliwie
szukające ratunku w lodowatej wodzie, z potworną siłą przemawiały do instynktu
samozachowawczego nowych marynarzy, nie wdrożonych jeszcze dostatecznie w
dyscyplinę okrętową. Patrząc na te sceny, wielu przysięgało sobie, że jeśli dane im będzie
dotrzeć do najbliższego skrawka ziemi, żadna już siła nie zmusi ich do ponownego wejścia
na statek idący w piekło ognia i wody.
Parę dni postoju w neutralnym porcie, w normalnych warunkach życia, przywracało
większości marynarzy naruszoną równowagą. Bar-
dziej wrażliwym, których już sama woda napawała przerażeniem, trzeba było znacznie
więcej czasu, by porzucić przyjęte wobec siebie zobowiązanie. Ale i tacy wracali
dobrowolnie po kilku miesiącach, by znaleźć się przed Sądem Morskim na ławie
oskarżonych pod zarzutem dezercji.
Kiedy zostałem ławnikiem Sądu Morskiego, odświeżyłem sobie w pamięci prawo rzymskie
studiowane przejściowo na uniwersytecie przed wstąpieniem do Szkoły Morskiej w
Tczewie. Seminaria z prawa rzymskiego wydawały mi się zawsze pracą lekarzy w
prosektorium, mówiących niemal stale po łacinie i z olbrzymiego ciała prawniczego
wyłuskujących szkielet sformułowanych w Rzymie praw, urzekających swą logiką, która
potrafiła przełamać granice czasu, okoliczności i miejsca.
Uważałem, że ławnicy zostali powołani po to, by zadość uczynić rzymsikiej .zasadzie
prawa: suum cuiąue - oddać- każdemu, co mu się należy, stanowiącej skróconą formę od
iustitia est firma et perpetua voluntas ius suum cuiąue tribuendi - sprawiedliwość jest to
mocna i stała wola oddawania każdemu, co mu się należy. Podczas rozpraw, ulegając
słabości do prawa rzymskiego i nieodzownej przy nim łaciny, usiłowałem przenosić
wyobraźnią każdą akcję na Forum Romanum, by 2 ust najwyższego urzędnika mającego
pieczę nad prawem, zwanego praetor, usłyszeć "rzymski" sposób wnioskowania.
Sędzia oraz prokurator Sądu Morskiego byli ubrani w średniowieczne togi i birety. Sędzia,
z godłem państwowym w miejsce ryngrafu zawieszonym na ciężkim łańcuchu, odczytywał
personalia i akt oskarżenia. Ławnicy, w bezbarwnych ubraniach dwudziestego wieku,
zabierali się do suum cuique.
Układałem w formę rzymską usłyszane informacje:
quis? (kto?) - młodsey marynarz Nikodem Nienaski;
quid? (co?) -inaraził statek na wyjście w morze z nie skompletowaną .załogą;
ubi? (gdizie?) - w Nowym Jorku;
ąuibus auxiliis? (przy czyjej 'pomocy?) -r- .przy pomocy rodaków zamieszkałych w Stanach
Zjednoczonych;
cur? (po co?) - by zadość uczynić instynktowi samozachowawczemu;
quo modo? (jakim sposobem?) - przez niestawienie się na staitek w oznaczonym terminie;
quando? (kiedy?) - o gadzinie siedemnastej dnia 13 marca 1941 roku; •
cui bono? (na czyją korzyść?) W całości to brzmi: cui bono esi, vel fuit is auctor est - komu
na tym zależy lub zależało, ten jest sprawcą. W tym wypadku wyłącznie oskarżonemu.
Na miejscu "bladego gentlemana" stał teraz młody chłopak, który walczył w kraju z
Niemcami jako ochotnik i wydostał się z Polski przez Rumunię, by walczyć dalej z
Niemcami we Francji. Na "Bato-
rym" przybył do Anglii - znów walczyć z Niemcami, już jako młodszy marynarz na statku
handlowym.
- Wysoki Sądzie - nieudolnie tłumaczył swe postępowanie - gdy zobaczyłem palących się
ludzi skaczących w nocy do morza, z którego nikt ich nie starał się nawet ratować, kiedy
widziałem to kilka nocy z rzędu - przysiągłem sobie, że już nigdy, przenigdy nie będę
marynarzem... Chcę się bić, ale nie chcę być bezbronny, żywcem palony, a potem - topić
się... Dobrowolnie nie chciałem już więcej iść patrzeć na to samo, co zobaczyłem. Tylko
kilka statków doszło do Ameryki z tego wielkiego konwoju, który wyruszył z Anglii. Po
kilku miesiącach spotkałem się z kolegami. Bez przerwy pływali na tym samym statku w
konwojach. Opowiadali, że nawet ratowali tych, których storpedowano w dzień... Wstyd mi
się zrobiło, wróciłem na statek z powrotem. Ale, Wysoki Sądzie, boję się tak jak przedtem...
Prokurator zażądał przepisowej kary, zgodnie z ustawą o dezercji. Sąd udał się na naradę.
Dla sędziego przestępstwo było oczywiste, dla ławników - nie. Staraliśmy się przekonać go,
że w takich wypadkach instynkt samozachowawczy bezkompromisowo rozprawia się z
honorem, cnotą, męstwem i patriotyzmem. Cały szkielet moralny pryska "łamany kołem"
bezwzględnej wojny na morzu. Pęka wreszcie kręgosłup moralny, rodzi się jedna jedyna
tylko myśl, która staje się nakazem: nigdy więcej na morze, bez względu na wszelkie
konsekwencje powziętej decyzji.
Sędzia stał na stanowisku, że zaistniał bezsprzecznie wypadek złamania dyscypliny
okrętowej, a więc musi być kara. Służba w marynarce handlowej jest służbą w wojsku.
Ławnicy bronili swego punktu widzenia: chłopak wrócił po kilku miesiącach dobrowolnie.
Mógł przecież pozostać na lądzie. Jak stwierdzili świadkowie, miał wszelkie ku temu
bardzo dogodne warunki i dobrze płatną pracę. Niebezpieczeństwo wcale nie zmalało,
wprost przeciwnie - wzrosło. Dobrowolnie zaciągnął się na statek...
Sędzia zgadzał się z przytoczonymi argumentami, ale przestępstwo było dla niego
oczywiste.
Obrona nasza wydawała mi się słuszna i logiczna. Przestępstwo popełnione wskutek
strachu paraliżującego wolę, przypomniało mi zapamiętane z seminariów prawa
rzymskiego na uniwersytecie exceptio z cywilnego prawa rzymskiego, mówiące o
odwołaniu się przysługującym oskarżonemu w pewnych wypadkach, na podstawie którego
mógł on pozbawić oskarżyciela prawa wniesienia skargi.
Brzmienie formuły tych odwołań przypomina receptę lekarską: exceptio quod metus causa
- odwołanie, gdy postępek spowodowany był strachem. Prawo rzymskie przewiduje
wypadek, gdy nie można karać za czyn dokonany pod wpływem obawy "spowodowanej
taką groźbą, vis compulsiva, która by i odważnego człowieka zdołała wyprowadzić z
równowagi". A my nie jesteśmy sądem wojennym w ścisłym
tego słowa znaczeniu - usiłowałem tymi dowodami przekonać sędziego.
Jeśli prawo rzymskie przed wiekami uznawało już takie wyjątki, to w naszych
okolicznościach, dla dobra sprawy, jest to chyba również dopuszczalne. Gdy nam się
wydawało, że sędzia uległ czarowi prawa rzymskiego, sędzia złożył votum separatum. Sąd
wrócił na salę rozpraw, a sędzia ogłosił wyrok uniewinniający, szeroko komentując jego
motywy.
Po zakończeniu przemówienia sędziego ze strasznej platformy przeznaczonej dla
oskarżonych i odgrodzonej od świata wyszedł na salę młody chłopak, który przełamał swój
strach i wrócił na statek, wbrew uprzednio powziętemu postanowieniu: przetrwać wojnę
nawet w więzieniu, byle nie na grozą ziejącym morzu.
*
Następna sprawa:
quis? (kto?) -r- bosman statku "Kamienna" Jan-Kowalski i kucharz okrętowy tego samego
statku Franciszek Ptaszyński;
quid? (co?) - linię żeglugową narazili na stratę materialną oraz pozostawili załogę na
środku oceanu bez świeżego prowiantu;
ubi? (gdzie?) - Ocean Atlantycki, szerokość południowa ll°13'f długość zachodnia 17°'31';
ąuibus auxiliis? (przy czyjej pomocy?) - bosman przy pomocy czarnej małpy brazylijskiej,
kucharz okrętowy przy pomocy zielonej małpy afrykańskiej;
cur? (po co?) - na to pytanie odpowiedź mogły dać tylko... małpy;
quo modo? (jakim sposobem?) - pnzez otwarcie przez jedmą z małp drzwiczek
wszystkich .klatek z kaczkami, znajdujących się na pokładzie rufowym statku "Kamienna";
gtwmdo? (kiedy)? - o godzinie siódmej rano 7 lipca 1942 roku;
cui bono? (na czyją korzyść?) - na korzyść 'którejś z małp dla zaspokojenia jej fantazji.
Mniejszym statkom naszej floty handlowej groziły na północnym Atlantyku nie tylko
torpedy, lecz i sztormy. Wobec czego przeniesiono niektóre z nich na spokojniejszy pod
względem stanu morza szlak południowoamerykański. Statki te, budowane wyłącznie na
krótkie rejsy po Bałtyku lub Morzu Północnym, znalazły się naraz na długiej trasie dużych
jednostek przystosowanych do podróży w pasie podzwrotnikowym i do trawersaty oceanu.
Małe statki - nie zaopatrzone w odpowiednie chłodnie - radziły sobie, jak umiały. Zabierały
żywy prowiant. Zazwyczaj stanowiły go najbardziej odporne na warunki klimatyczne
kaczki, które czasem docierały na pokładzie nawet do Brazylii, podczas gdy inne ptactwo
ginęło szybko. Zmorą na tych statkach nie był jednak prowiant, lecz "czarne myśli" o
rajderach i torpedach. Prędkość tych statków była
"nijaka" - mniejsza od dziesięciu węzłów. Wlokły się niekiedy same przez ocean, a umysły
załóg przepełnione były strasznymi myślami, na które jedynym lekarstwem okazywały się
nie działa ustawione na rufach, lecz... małpy.
Cała załoga bez wyjątku prześcigała się w dogadzaniu ganiającym po statku małpom, przez
wdzięczność za możność oderwania myśli od rzeczywistości dzięki szaleństwom, jakie
wyprawiały czworonogi.
Małpom wolno było robić na statku dosłownie wszystko. Dni załogi wypełnione były
opowiadaniami o tym, co która małpa zrobiła, która z nich jest bardziej zabawna, a która
najmądrzejsza. Wolny czas pod tropikalnym słońcem spędzali na pokładzie obserwując
zachowanie się małp.
Nowa sprawa nie była skomplikowana, nawet przeniesiona moją wyobraźnią na Forum
Romanum, i z łatwością dała się odszukać w pra_ wie dwunastu tablic sprzed dwudziestu
czterech wieków, których tekst za Cycerona każdy chłopak rzymski umiał cytować na
pamięć. Była to po prostu szkoda spowodowana bez winy właściciela przez jego zwierzęta
czworonożne w siposób nieoczekiwany contra naturom - wbrew normalnemu porządkowi.
Czynność powodująca zubożenie - actto de pauperie. W tym wypadiku poszkodowany
mógł otrzymać zwierzę, które szkodę wyrządziło. Szkoda jednak znacznie przewyższała
wartość małp. Nie ulegało wątpliwości, że poszkodowany musi otrzymać zapłatę
odpowiadającą wartości wypuszczonych kaczek.
Ale oskarżeni, bosman i 'kucharz, amienili całkowicie przewidywane przez prawo
idwumastu tablic postępowanie.
- Wysoki Sądzie! - tłumaczył bosman. - Moja małpa nigdy by czegoś podobnego nie zrobiła
i nie zrobi. Każdy na statku wie, proszę Wysokiego Sądu, że małpa foucharza jest głupia i
sam kucharz, otwarcie mówiąc... - W tym miejscu swego (przemówienia .bosman przeszedł
do wyrażenia swych życzeń w stosunku do 'kucharza i jego małpy, z powodu której - jak się
wyraził - ipo raiz pierwszy w życiu emalazł się w saldzie na ławie oskarżonych.
Sędzia był zmuszony zwrócić bosmanowi uwagę na niewłaściwość używanych słów i
zwrotów.
Życzenia bosmana ipod adresem kucharza również 'były przewidziane na dwunastu
tablicach jako malum carmen incantare - złe zaklęcia i czarowanie w celu sprowadzenia
czyjejś choroby lub śmierci. W tym wypadku nie było żadnych wątpliwości, że bosman
życzył tego wszystkiego (kucharzowi i jego izielomej afrykańskiej małpie.
Po zwróconej przez sędziego uwadze bosman znów przeszedł do wychwalania swej małpy,
która rozumem swym miała jakoby znacznie przewyższać kucharza, "co może potwierdzić
cała załoga, proszę Wysokiego Sądu, (która przyszła ze mną na rozprawę".
Istotnie cała załoga, z wyjątkiem pełniących w tym Idniu służbę na statku, siedziała na sali
sądowej, ponieważ statek tstał w Liverpoolu.
Pytaniem sędziego, czy jego - bosmana - czarna małpa nigdy nie chodziła na ruf ę do klatek
iż kaczkami, bosman poczuł się do żywego dotknięty.
- Proszę Wysokiego Sądu, jakże to możliwe, czy znalazłby się chociaż jeden taki człowiek na
pokładzie, 'który by zabronił małpom chodzić, gdzie im się podoba? Nie, -proszę
Wys6kiego Sąidu, takiego człowieka szczęśliwie ;na naszym statku nie ma. - Jednakże
nadal utrzymywał, że jego małpa jest świadoma swych czynów: - Ona wie, sproszę
Wysokiego Sądu, lepiej od kucharza, co \nalezy robić i lepiej by od niego nawet gotowała.
Nawet małpa kucharza, proszę Wysoikiego Sądu, jest od niego mądrzejsza i wie, co robi.
Ale jego małpa, proszę Wysokiego Sądu, jest głupsza od mojej i dlatego wypuściła kaczki.
Widziała, jak kucharz je stamtąd brał. A kucharz ją zawsze ze sobą zabierał, gdy chodził po
żywy prowiant na (rufę. Małpa, proszę Wysokiego Sądu, jego małpa na swoje żywe oczy
widziała, jak otwiera iklatki i wybiera stamtąd żywe kaczki i zabiera ze sobą. JA, proszę
Wysokiego Sądu, nie mogę nazwać takiego człowieka nawet kucharzem. On sam nauczył ją
wypuszczać kaczki i jego_ zielona małpa robiła tylko to, co on zawsze przy niej robił. Ona,
'proszę Wysokiego Sądu, wiedziała, co robi i ikaczlki wypuściła ona.
Gdy bosman usiadł po zakończeniu swoich wyjaśnień, sędzia wezwał kuchanza. Czerwony,
rozgniewany kucharz rozpoczął przemówienie od życzeń (pod adresem bosmana i jego
czarnej małpy.
- Wysoki Sadzie, do czego doszło, mnie na starość ciągać się po sądach, do czego mnie
doprowadził ten... i jego ta czarna...
Następne zdania wypowiedziane przez kucharza nosiły już wszyst-kie cechy malum
carmen incantare i sędzia był zmuszony zwrócić 'mu ostrą uwagę. Kucharz ten nigdy
kucharzem nie był. Pociągnięty został do tego zawodu wysokimi płacami, jakie w Anglii
dostawali kucharze na ląidzie. Postanowił nauczyć się kucharskiego fachu na żywych
organizmach załogi, by potem przejść ina dobrze płatną posadę na ląidzie, zwalniając się z
floty z powodu wieku.
Po zwróconej przez sędziego uwadze kucharz zmitygował się d przestał używać
niecenzuralnych słów i niewątpliwie zgubnych dla bosmana i jego małpy życzeń.
- O - mówił - Wysoki Sądzie, jego czarna małpa jest mądrzejsza od niego; żeby klatkę
otworzyć, trzeba wiedzieć jak i na to trzeba być bardzo mądrym. Tylko jego małpa mogła
coś podobnego zrobić. Moja małpa jest głupia, głupsza od jego małpy. Gdzie proszę ja,
Wysokiego Sądu, mogę porównać mądrość jego małpy do mojej. Niech on tylko sam
powie, gdzie jego małpa zawsze siedziała przez całą podróż. .Zawsze przy klatkach, zawsze
łapę wsadzała między kaczki i tak nią kaczki mieszała, że ich krzyk słychać było na całym
sta/tiku. Lubiła je, Wysoki Sądzie, straszyć. Gorsze jeszcze wyprawiała hece, mam
świadków, proszę Wysokiego Sądu, dwóch palaczy i chłopca z kuchni,
przed którymi czarna (małpa bosmana chwaliła się i pokazywała wyrwane pióra... Wysoki
Sądzie, wszyscy na naszym statku wiedzą, że ibosman mnie mię lubi. Złośliwości tej do
minie nauczył swoją czarną... Ona, Wysoki Sądzie, żeby jemu 'zrobić przyjemność, na złość
mnie wypuściła wszystkie kaczki. Złośliwości tej nauczyła się od bosmana. Ona, proszę
Wysokiego Sądu, dobrze, bardzo dobrze wiedziała, co robi.
Po wypowiedzi kucharza z jeszcze większym zapałem zacząłem szukać w myśli
odpowiednich formuł, które można by dopasować do nowo 'powstałej sytuacji, wskutek
przerzucenia całej odpowiedzialności na świadomą i rozmyślną akcję małp, jak gdyby to
były pełnoprawne osoby.
Bez trudu dało się to podciągnąć pod znane ongiś w Rzymie prawo zwane Lex Aąuilla. Był
to w dodatku bardzo szczególny jego wypadek, gdzie nie zachodziło uszkodzenie, lecz
pozbawienie właściciela rzeczy w ten isposób, że faktycznie równało się zniszczeniu.
Otworzenie klatek z ptakami i spowodowanie ich ucieczki, a w konsekwencji straty, było
klasycznym przykładem takiego wypadku. Zachodziło zawinione działanie - culpa in
faciendo, co dawało poszkodowanemu .prawo otrzymania pełnej wartości, jaką posiadały
zniszczone przedmioty - ąuanti ea res fuit.
Wszyscy wezwani świadkowie, praktycznie cała załoga, twierdzili, że obie małpy najlepiej
lubiły bawić się na rufie. Obie starały się wyrwać kaczkom po parę piórek, nie czyniąc im
żadnej krzywdy, tylko wywołując głośny krzyk kaczek, co właśnie małpom najwięcej się
podobało.
Większość wypowiadała się, że przez głupotę wypuściła kaczki zielona małpa kucharza.
Broniono natomiast czarnej małpy bosmana, jako ibardzo mądrej, która zawsze wie, co
robi.
Obaj właściciele nadal zaprzeczali gorąco, twierdząc z uporem, że to nie jego, lecz
przeciwnika małpa świadomie wypuściła kaczki.
Rozprawa stawała się coraz bardziej ożywiona, nawet wesoła. Brakowało tylko na sali
dwóch głównych osób - zielonej i czarnej małpy.
Słuchając żarliwych wypowiedzi właścicieli małp, snułem dalej swe "seminaryjne"
refleksje.
Prawo rzymskie, przy zastosowaniu Lex Aąuilla, przewidywało, że w wypadku
nieprzyznania się oskarżonego, należy .zarządzić podwójne odszkodowanie: lis injitiando
crescit in duplum - przy wypieraniu się podwojona zostaje wartość przedmiotu sporu. Na
dodatek, ojcowski sposób wyrażania się bosmana i kucharza o małpach podciągał w mej
wyobraźni każdego z nich pod odpowiedzialność rzymskiego pater familias - ojca rodziny,
za czyny jego dzieci. Cały ten "rzymski proces" miał naturalnie miejsce wyłącznie w mej
wyobraźni.
Wyraźnie ubawiony prokurator (pierwszy raz w życiu 'miałem moż-,ność widizieć
ubawionego prokuratora), by przekonać oskarżonych, stanął na stanowisku naszego
wiejskiego prawa zwyczajowego "zajęcia
w szkodzie" - w tym wypadku obu maJ(p. Sędzia osłabł i nie miał siły już więcej wdawać się
w dociekanie, która małpa rzeczywiście wypuściła kacaki na ocean. Obaj obrońcy,
(zasugerowani wypowiedziami załogi, również przejęli się rolą wybielania czarnej i zielonej
małpy i pomimo swych najszczerszych chęci one mogli znaleźć naocznego świadka
momentu wypuszczenia kaczek z klaitek. Wyrok skazywał bosmana i kucharza na
zapłacenie wspólnie takiej kwoty, która równoważyłaby wartość kaczek w chwili zakupu.
Była to kwota wysoka, nawet jak na ówczesne uposażenie załogi.
Wyrok ten zakończył od kilkunastu miesięcy ciągnącą się wojnę zielonej i czarnej małpy.
Po roaprawie obie strony się pogodziły. Załoga "Kamiennej" postanowiła solidarnie
zapłacić wraz z oskarżonymi całą zasądzoną 'kwotę. Innymi słowy - załoga, poczuwając się
do współ-winy, zapłaciła 'za kaczki, które były zakupione dla niej i 'których nie zjadła, tylko
,^dzięki" rozpuszczonym pnzez nią -małpom. Małpy nie .tylko nic ze swej sympatii u załogi
nie straciły, lecz stały się przez tę rozprawę dla niej droższe.
Analizując w (duchu prawa rzymskiego całą-sprawę, doszedłem do przekonania, że "winni"
(dobrowolnie zapłacili karę zgodnie z Lex Aąuilla, i to w tym szczególnym wytpaidku, -gdy
oskarżony nie przyznaje się do winy, płacąc podwójne odszkodowanie z tytułu lis infi-
tiando crescit in duplum.
MA W KAŻDYM PORCIE NARZECZONĄ
JL ytuł tego opowiadania jest fragmentem jednej ze zwrotek piosenki wykołysanej na
pierwszej .kolebce nawigatorów" oficjalnie noszącej nazwę żaglowca szkolnego "Lwów".
Życie maisze na "Lwowie" nie różniło się niczym od tego, które było udziałem wszystkich
marynarzy na dużych żaglowcach rejowych w dziewiętnastym wieku. Na straży tej tradycji
w postaci surowej dyscypliny oraz hartu ducha i ciała stało nie uznające kompromisów
morze. Wielki rejowiec pożerał pracę nielicznej stosunkowo załogi i nigdy nie był jej syty.
Utrzymanie w należytym stanie oraz konserwacja żaglowca i jego takielun-ku wymagały
bezustannej pracy od wschodu do zachodu słońca. Do pracy dochodziła jeszcze nauka. Ten
surowy prymityw bytowania w ciągłej pracy wynagradzany był możnością poznania i
izrozumienia morza.
Chcąc wzbudzić zazdrość kolegów na lądzie, przedstawialiśmy im radości swego zawodu w
sposób najbardziej odpowiadający lądowym wyobrażeniom o wartościach życia na morzu.
Właśnie tak jak w żartobliwej piosence powstałej na "Lwowie":
Morowa marynarska wiara, Szczęsny jej życia los. Nie to co lądu armia szara, Która ma
pusty trzos.
Marynarz w dzień się bawi,
W hamaku w nocy śpi.
Czy to na Bałtyku, czy na Atlantyku
Ze swego losu drwi.
Na spacer jedzie do New Yorku, Zobaczy ziemi szmat. Dolarów pełno ma w swym worku,
Jego jest cały świat.
Przez wiele lat napawało nas dumą, że nasza piosenka była stale śpiewana .^od śnieżnych
Karpat szczytu do spienionych fal Bałtyku".
Tak długo, aż wyrosła Gdynia, urodziły się kompanie okrętowe posiadające duże,
nowoczesne statki. Nagle ostatnia zwrotka piosenki:
MA W KAŻDYM PORCIE NARZECZONĄ,
Używa sobie fest,
Niejedna chciała być mu żoną,
Lecz on nie frajer jest.
zaczęła wywoływać niezadowolenie wśród wielu, wielu pań w Gdyni. Zjednoczone
oburzeniem postanowiły wysłać petycją do odpowiednich władz, by zabronić śpiewania 'tej
amoralnej zwrotki. Druga wojna światowa pozostawiła petycję ibez odpowiedzi.
Wytworzona wokół piosenki "burza" zwróciła naszą uwagę na owe "narzeczone", które
zaczęliśmy kolekcjonować w opowiadaniach. Ta mówiona kolekcja, na-,zwana MADAME
BUTTERFLY od Motyla Fuccdniego, miała w sobie rzeczywiście coś ze zbioru motyli.
Wybrane poniżej opowiadania nie stanowią wyjątków. Jedynie okoliczności, w których je
zebrano, wydawać się mogą niecodzienne, a przez to być może - godne uwagi.
Ten, który historię niniejszą opowiedział, był uczniem polskiej Szkoły Morskiej w
Southampton. Wówczas nazywano nas jeszcze Natchnieniem Narodów. Lotników i
marynarzy polskich noszono w Anglii na rękach. Był to okres najcięższy dla Wielkiej
Brytanii. Niemcy topili •bezkarnie setiki statków i bombardowali Samotną Wyspę dzień w
dzień.
Z powodu bombardowania Uczeń musiał długo czekać na połączenie do Southampton na
jednej z mniejszych stacji kolejowych. Siedział właśnie w poczekalni przy stoliku, gdy
przysiadł się do niego szpakowaty gentleman. Po godzinnej rozmowie nieznajomy
zaproponował mu, by - zamiast nudzić isię na dworcu lub w przygodnym hotelu - zechciał
spędzić czas u niego w doimu. Typi bardziej że, jak zrozumiał, Polak miał jeszcze do końca
urlopu dwie doby w zapasie.
Młody nawigator zesztywniał nieco, gdy samochód gościnnego gentlemana zatrzymał się
przed starym, średniowiecznym zamkiem. Za chwilę znalazł się w nowoczesnym lulksusie
starych zamkowych komnat. Podziwiał olbrzymie, marmurem wykładane kominki z
kutymi w mich herbami właścicieli, biblioteki, galerie obrazów, myśliwskie trofea -
wszystko jak na dobrym filmie.
Sprawił gospodarzowi lekki zawód, gdy odmówił wypicia jakiegokolwiek mocniejszego
trunku, godząc się wreszcie na kieliszek wina obojętnej mu marki. Przepraszał gospodarza
za sprawiony kłopot i oświadczył, że bawi go bardzo atmosfera starego zamczyska,
ponieważ po raz pierwszy jest w tak niezwykłym otoczeniu.
Kolację zjedli w olbrzymim hallu wykładanym czarnym dębem,
0 rzeźbionej powale i ścianach. Stary lokaj, jak w powieści, bezszelestnie zmieniał
nakrycia. Nikogo poza gospodarzem i lokajem w zamku nie widział.
Dochodziła godzina jedenasta wieczór, ,gdy lokaj niosąc walizeczkę gościa zaprowadził go
do sypialni. Po kąpieli Uczeń ułożył się w ogromnym łożu. Usłyszał jeszcze bicie starego
zegara, a potem wygrywane kuranty. "Straszny Dwór" - pomyślał zasypiając...
Obudził go nagle jasny snop światła padający na oczy. Usłyszał dźwięk wybijanej przez
zegar godziny dwunastej. Światło padało z otwartych drzwi sąsiedniego pokoju. Podniósł
się z lekka, opierając się na łokciu. W otwartych drzwiach stała kobieca postać ubrana jak
do ślubu. Zegar wygrywał kuranty.
"Śni mi się, czy zabłądziła?" - pomyślał.
W tej chwili postać zaczęła się ku niemu przybliżać. Stanęła przy łożu w ten sposób, że
mógł w smudze światła podziwiać piękną twarz
1 smukłą postać. Brzoskwiniowa cera, duże szare oczy, regularne rysy, wysmukła szyja
otoczona naszyjnikiem z pereł. Na głowie mdała welon.
Widząc, że jej się przygląda badawczo, spytała, czy mu się podoba? Był tak zachwycony, że
przytaknął skwapliwie. Gdy spytała go z kolei, czy zechciałby wyratować ją z mąk tamtego
świata - również przytaknął odważnie. Wówczas zadała trzecie pytanie: czy zechciałby ją
natychmiast poślubić, pod warunkiem że nigdy potem nie będzie starał się jej szukać ani
dowiadywać się kim jest lub kim była?
Zgodził się uczynić dla niej wszystko.
Duchów się nie bał. Wydawała się mu aniołem, który zstąpił na ziemię.
Powiedziała, że w takim razie będzie na niego czekała w sąsiednim pokoju.
Ubrał się szybko i za chwilę wsunął się do sąsiedniej komnaty. Światło było przyćmione.
Stała na środku sali. Podszedł do niej i podał jej ramię. Przyjęła je prowadząc go przez
mroczne korytarze.
Zdumiał się, gdy weszli do olbrzymiej kaplicy. W blasku złotych płomieni świec ujrzał
kapłana oraz kilka postaci w nigdy nie widzianych strojach.
Bez namysłu odpowiedział twierdząco na pytanie, czy chce mieć za żonę owego anioła w
kobiecej postaci. Ona z kolei chciała mieć polskiego marynarza za męża.
Pokazał swe dokumenty. Potem wspaniałym gęsim piórem obecni złożyli swe podpisy na
aktach ślubnych. Świadkowie rozpłynęli się wśród ruchomych cieni rzucanych przez
rozchyibotane płomienie świec.
Żona wzięła go pod rękę i wolno skierowali się ku wyjściu z kaplicy. Tą samą drogą wrócili
do sypialni.
Gdy stali już we drzwiach, szepnęła mu, że za to co dla niej uczynił -darowuje mu swój
naszyjnik. Mówiąc to, odpięła zameczek i ułożyła mu na ręce zwoje pereł.
Zanim zdążył ooś odpowiedzieć, znikła w jednych z wdelu otwarlyfetf drzwi.
Został sam, z perłami w ręku. Wsunął perły pod poduszkę, przebrał się w pidżamę i
wyciągnął na łożu. Wszystko wydawało mu się wytworem bujnej wyobraźni, podnieconej
nastrojem średniowiecznego zaimku i biciem zegara z 'kurantami. Nie wierząc już sobie,
wsunął rękę pod poduszkę. Zimne perły leżały na miejscu...
Gdy się obudził, było już jasno na dworze. Po niebie sunęły szybko ciemne, niskie chmury.
Przypomniał mu się sen. Wsunął rękę pod poduszkę i wyciągnął zwój wspaniałych pereł.
Długo się im przyglądał, wreszcie zdecydował, że jest posiadaczem fortuny.
Schował perły znów pod poduszkę i zaczął się ubierać. Gdy nakładał już mundur, zapukano
do drzwi. Wszedł lokaj prosząc na śniadanie. Nie chciał pnzy lokaju wyjmować pereł, więc
wychodząc ze starym sługą do jadalni zostawił je tam, gdzie były.
W halki czekał już na niego gospodarz. Przy śniadaniu gość opowiedział wszystko, co mu
się w nocy przydarzyło. Wspomniał również o perłach, bojąc się, by nie zostać posądzonym
o ich nielegalne przywłaszczenie.
Po śniadaniu gospodarz zaprosił go do obejrzenia galerii obrazów rodzinnych. Szli długdm
korytarzem zatrzymując się przy portretach. Gospodarz wymieniał przy każdym nazwisko
mistrza, który go malował.
Naraz na jednym z obrazów gość ujrzał swoją żonę, w tej samej ślubnej sukni, którą oglądał
w nocy oraz ze sznurem pereł na szyi.
- Czy to ta? - spytał gospodarz.
Gdy gość przytaknął, właściciel zamku opowiedział, że jest to portret jednej z sióstr jego
praipradziada. W chwili gdy wszystko było przygotowane do jej ślubu, nadeszła
wiadomość, iż w drodze do zamku konie poniosły, kareta została roztrzaskana, a
narzeczony zginął. Panna młoda nie uwierzyła w to, co jej powiedziano; czekając na
narzeczonego zmarła z głodu i wycieńczenia. Była tak piękna, że ją zabalsamowano. Jeśliby
gość miał ochotę ją zobaczyć...
Zeszli do tej samej kaplicy zamkowej, w której nocą odbył się ślub. W jednej z nisz stał
stary lokaj i na skinienie właściciela zamku uchylił wieko trumny.
Gość zobaczył postać młodej, pięknej kobiety. Wydawało mu się, że śpi. Mała
brzoskwiniową cerę, a na wysmukłej szyi - perły.
- Perły są na miejscu! - zauważył gospodarz. Lokaj zamknął trumnę.
Wrócili do hallu. Trzeba było spakować jeszcze rzeczy zostawione w sypialni i przygotować
się do drogi.
W sypialni zastał wszystko tak, jak pozostawił. Łóżko było nie zasłane. Sięgnął pod
poduszkę. Pereł nie było...
Właściciel zaimku odwiózł go na dworzec. Młody marynarz nie miał nawet możności
dowiedzieć się, jaką nazwę nosi zamek jego żony. Siwy gentleman towarzyszył mu aż do
wagonu i głośno życząc szczęścia pomachał ręką w chwili, gdy pociąg ruszał.
Nigdy więcej się nie spotkali. Właściciel zamku wrócił do swojej rezydencji, jego gość został
na zawsze w morzu, na jednym z wdelu storpedowanych statków...
W jednym z miast portowych spotkałem stewardesę, z którą kilka lait pływałem na jednym
statku. Rozczuliła się spotkaniem i zaprosiła do siebie, by pokazać swą córeczkę. Tyle
wspomnień z tamtych dobrych czasów. Tyle lat...
Opowiedziała wszystko, co się jej w życiu przydarzyło. Miała narzeczonego. Zamierzała
zejść ze Statku, wyjść za mąż i osiedlić się na stałe w głębi kraju. Wybuchła wojna. Wraz ze
statkiem znalazła się w Anglii. Narzeczony zginął.
Rozpacz wiodła ją na most wysoko rozpięty nad rzeką. Nie widziała przed sobą innej drogi
- spodziewała się zostać matką. Sama wśród obcych...
- I wtedy spotkałam Felka. Pan pamięta, tego co tak pił i co go zawsze po raz ostatni na
statek mustrowali. Jak go zobaczyłam, całe moje nieszczęście jeszcze mi się bardziej
przypomniało. Nie mogłam (powstrzymać się od płaczu.
Felek, jak zawsze wesoły, zaczął wypytywać, dlaczego płaczę. Nie wytrzymałam i
powiedziałam mu, że idę skoczyć z mostu do rzeki i że on jest ostatni, który przypomniał
mi Polskę i dlatego płaczę.
Złapał mnie za rękę i poprosił, żebym z nim poszła i spokojnie opowiedziała, co mi jest.
Zaprowadził mnie do jakiegoś baru. Opowiedziałam mu wszystko.
Na to Felek oświadczył, żebym się niczym nie martwiła. I że się cieszy, bo wreszcie może
się komuś na coś przydać, ale pod warunkiem że niczego od niego nie będę żądała. Ani
wierności, ani posłuszeństwa - żadnych obowiązków pod żadmą postacią.
Gdy mu powiedziałam, iż nie rozumiem, o czym mówi, wytłumaczył, że zwyczajnie -
weźmiemy ślub. Pieniędzy nie posiada, bo wszystko przepił, ale pływa, to wstydu nie będę
miała, że nie ma męża w domu...
Felek, ten pijak! Zaczęłam strasznie płakać. Ale zrobiło mi się lekko na duszy. Słowa nie
mogłam wymówić. Świat mi się od tej chwili odmienił. Uwierzyłam, że są dobrzy ludzie na
świecie...
Felek śpieszył się bardzo, bo mieli w tym porcie stać niedługo. Wzięliśmy ślub. Więcej go
nie widziałam. Wyszli tego samego dnia w morze. Zapisał mi połowę swojej pensji. A teraz
pobieram rentę wdowią...
W okresie tym byłem oficerem nawigacyjnym na angielskim statku dbsługującyni osiedla
leżące nald Amazonką oraz porty na północno-wschodnim wybrzeżu Ameryki
Południowej.
Załogę pokładową i maszynową stanowili Indianie znad Amazonki. Najstarszy wiekiem był
Sumę. Pływał w załodze maszynowej na statkach angielskich kompanii okrętowych od
momentu założenia regularnych linii na Amazonce. Sumę znał doskonale angielską
terminologię maszynową i pełnił już raczej funkcje tłumacza w maszynie, ale pomimo jego
sędziwego wieku niklt nie izamierzał go zwalniać.
Na wszystkie alarmy szalupowe zjawiał się pierwszy, w przepisowo nałożonym pasie
ratunkowym, i z zapałem brał czynny udział w opuszczaniu szalupy za burtę. Ciążył duszą
do pokładu. Maszyny nie lubił.
Podczas podróży pomiędzy dżunglami Amazonki Sumę lubił wieczorami - siedząc na
zwojach lin na pokłaldzie rufowym - nucić jedną i tę samą melodię, przy
akompaniamencie' miniaturowej gitary. Melodia była niemal identyczna z tą, którą nteraz
słyszałem w dzieciństwie i której słowa rosyjskie mówiły o okręcie-zjawie idącym "po sinim
wołnam okieana".
Sumę twierdził, że jest to stara melodia indiańska z dżungli nad Amazonką. Oburzał się na
samą myśl, że mogła być przyswojona od białych.
Melodia ta nie dawała mi spokoju. W poszukiwaniu źródeł jej pochodzenia dowiedziałem
się, że Sumę należy do jednego ze szczepów Tupinamba. Szczepy te słynęły niegdyś z
zamiłowania do pieśni, muzyki oraz poezji, które uprzyjemniały im kilkudniowe festyny i
uczty. Zapraszano na nie licznych gości i wspólnie zjadano wziętych do niewoli jeńców.
Swego czasu Tupinamba byli niesłychanie zgorszeni i oburzeni na białych z powodu złego
traktowania przez nich jeńców. Według Tu-jpinaimba biali byli na bardzo niskim stopniu
kultury, zabijali bowiem ludzi bez potrzeby, z niskiej chęci mordowania, nie mówiąc już o
bestialskim traktowaniu niewinnych jeńców. Do pojmanych jeńców Tu-(pinamba odnosili
się z większym szacunkiem nawet niż do wojowników własnego plemienia. Właściciel jeńca
raczej by sam głodował, niżby dopuścił do tego, by głodował jeniec. Z zasady przydzielał
mu jako żonę swoją córkę lub siostrę, by dbała o jeńca i mu usługiwała.
Utuczonego jeńca z wielkimi honorami zabijano uderzeniem maczugi i przy śpiewie,
muzyce oraz deklamacji - zjadano. Tupinamba wiedzieli, po co zabijają, a jeńcy wiedzieli,
dlaczego oddają swe życie. Ani jeden kęs mięsa czy kropla krwi nie zmarnowały się. Nawet
z piszczeli wyraibiano flety, na których przygrywano na następnych ucztach. Żona
zjadanego, podobnie jak i honorowi goście, miała prawo do najlepszych kąsków w postaci
mięsa z palców rąk oraz tłuszczu z wątroby i serca.
Zacząłem pilnie obserwować Sumę. Dziwiło mnie, że w każdym osiedlu nad Amazonką,
przy którym stawaliśmy na kotwicy, by zabrać -przygotowany dla nas ładunek orzechów,
ziaren babasu, 'bali drewna lub kauczuku, Sunae zawsze i nieodmiennie żegnamy był przez
kobietę otoczoną dziećmi. Kobieta na pożegnanie ze czcią całowała Sumę ostentacyjnie w
rękę.
Gdy te pożegnalne sceny za każdym rejsem się powtarzały, spytałem sternika z mojej
wachty, Indianina, czy Sumę jest wodzem szczepu Tupinamba, że wszędzie go z takimi
honorami żegnają.
Sternik wyjaśnił, iż każda z tych kobiet jest żoną Sumę, a dzieci, fctóre go odprowadzają, są
na pewno jego dziećmi. Sumę za cel swego życia postawił posiadanie stu synów. W chwili
naszej rozmowy miał ich dziewięćdziesięciu dziewięciu i z niepokojem czekał na setnego,
nie zrażając się przeciwnościami losu, który przez kilka lat z rzędu obdarzał go wyłącznie
córkami.
Niegdyś nie tylko znaczna ilość synów, ale i córek stanowiła o bogactwie i znaczeniu, ze
względu na posiadanie zięciów podlegających teściowi. Później czasy się zmieniły i zaszczyt
przynosiła tylko wielka ilość żon, rozsianych po Okolicznych wioskach, oraz synowie. Córki
dla Sumę nie przedstawiały żadnej wartości. Nie liczył ich nawet. Za wszelką cenę starał się
dopiąć swego celu pod zerowym stopniem szerokości, od południka ląuios, na którym
również "ryby śpiewają w Ukajali", aż do Belem, leżącego przy ujściu Amazonki.
Wydaje się, że cel, jaki przyświecał Sumę - posiadającemu w każdym porcie żonę - był
nieco odmienny od tego, jaki sobie wyobrażali według autora naszej piosenki ze "Lwowa"
ludzie na ladzie. Jednakże kolekcja Sumę sama jakoś łączy mi się w pamięci ze zwrotką
"Ma w każdym porcie narzeczoną..."
MONKEJEK I "CATALINA'
lYlonkejek - znaczy tyle co małpka. Zdrobniały na polski sposób angielski monkey. W tym
wypadku było to imię własne małpki z lasów tropikalnej Afryki. Monkejka poznałem w
okresie bombardowań Londynu, w którym znalazłem się chcąc odwiedzić swego kolegę ze
Szkoły Morskiej w Tczewie. Przybył on do Londynu jako kapitan jednego z najstarszych
statków naszej floty, jeśli mówić o roku wodowania, a jednego z najmłodszych, jeśli chodzi
o podniesienie polskiej bandery. Ten jednocześnie najstarszy i najmłodszy statek polskiej
floty nosił wypisaną dużymi literami na rufie nazwę "KROMAN".
Gdy po dwóch latach od wybuchu wojny światowej stanąłem na pokłaidzie "Kromania",
byłem znów w Polsce. Kraj nasz, zalany potopem na podobieństwo Atlantydy, wydawał się
nam ziemią mityczną. Spod tej fali barbarzyństwa udawało się wydostać nielicznym, i ci
przynosili wieści o niezłomnej postawie narodu i jego niezwyciężonym duchu. Te garstki
Polaków wędrujące po całym świecie myślały o sobie jaik Atlantowie, że jednak w jakiś
cudowny sposób wrócą do ojczyzny. Każdy polski statek był pływającą cząstką Polski i
pobyt na nim jpotrafił natchnąć nadzieją; dzięki temu mogliśmy spełniać nakazania kraju:
"Bronić będziemy ducha".
Na "Kromaniu" z miejsca zostałem oczarowany żoną kapitana. Zanim podano obiad,
oprowadziła mnie po statku, pokazując z dumą działka i przeciwlotnicze karabiny
maszynowe, z pełnym zrozumieniem wartości każdego i znajomością ich technicznej
sprawności. W każdym miejscu dogodnym do ustawienia broni przeciwlotniczej lub
przeciw okrętom podwodnym stały doskonale utrzymane działka, przy każdym leżały
zapasy amunicji. Cała załoga - jak zapewniała oprowadzająca mnie pani - była wyćwiczona
w obsłudze każdego typu posiadanych działek. Samego statku nie mogłem poznać.
Zapamiętałem go z podróży z Goteborga do Szkocji jako statek dogorywający. Nawet
blacha komina przedstawiała wówczas smutny widok rzeszota przeżartego rdzą.
Wyposażenie nawigacyjne właściwie nie istniało. Jedynym przyrządem, którym kapitan
najwięcej się chlubił, była drewniana linijka. Brał nią namiary "na oko" nad kompasem z
zeszłego stulecia i kreślił za jej pomocą kursy na mapie również "na oko".
Dzisiaj było wszystko na tym statku nowe: wnętrza, poszycie, nawet komin. Był to
najbardziej delikatny statek całej naszej floty. Można powiedzieć, iż był to "statek mimoza".
Jeśli jakiś inny statek otarł się o niego podczas formowania się konwoju, "statek mimoza"
był nieutulony - w osobie kapitana - w żalu, dopóki otartej części, i do niej przyległej, nie
wymieniono na nową. "Kromań" leczył się tak długo i krzepł tak długo, aż okrzepł zupełnie.
Właściwie ze starego "Kromania" nie zostało nic prócz nazwy. Dla każdego armatora taki
kapitan był po prostu kopalnią złota.
- Mężowi udało się "zdobyć" dwa oerlikony - wyjaśniała w dalszym ciągu pani - odsłaniając
płótna pokrowców, spod których zalśniły świetnie utrzymane działka. - I amunicji już
mamy sporo, nie boimy się samolotów.
- Czy i pani obsługuje działka podczas akcji? - spytałem.
- Umiem, ale nie mamy jeszcze tyle broni, żeby mnie do niej dopuszczono. Niestety
podczas walki roznoszę tylko amunicję i kawę.
Była wyraźnie rozżalona i swym zapałem przypominała znaną mi z historii polskiej panią
Chrzanowską słynną z obrony Trembowli.
Gdy żona kapitana zaprowadziła mtnie do salonu, zobaczyłem po raz pierwszy Monkejka.
Małpka, ubrana w ciepły sweterek, siedziała na kanapie i niańczyła małego szarego kotka.
- Widzi pan, jak pieczołowicie tuli kotka, a to wszystko z tego powodu, że nie może
zaipomnieć swego ukochanego pieska. Z tym pieskiem to był cały dramat. Jak pan wie,
Monkejka dostaliśmy we Free-town w Sierra Leone po naszej ucieczce z Dakaru. W tej
podróży przydałam się na coś na statku. Naprawdę. Francuzi zabrali nam w Da-karze
wszystkie przyrządy nawigacyjne...
Uśmiechnąłem się na ich szumne wspomnienie, ponieważ zapamiętałem tę słynną linijkę.
- No, może nie mieliśmy ich za wiele, ale zawsze coś tam było. Teraz mamy wszystko i
najnowsze. Nawet się cieszę, że nam wówczas zabrali ci Francuzi wszystkie mapy, locje,
spisy latarń, atlasy, roczniki astronomiczne, wszystkie przyrządy nawigacyjne - krótko
mówiąc - zabrali nam wszystko, cośmy posiaidali.
Gdy udało się nam przeskoczyć przez sieci na ocean i przejść niepostrzeżenie koło statku
patrolującego, nie wiedzielibyśmy dokąd uciekać, gdyby nie ja. Nie pozostała ani jedna
książka, w której byłaby chociaż najmniejsza mapka świata. Tymczasem okazało się, że
wśród książek do czytania pozostał mój dziecinny atlasik, kupiony przeze mnie w Anglii w
six-pensie. Mąż obliczył z tego atlasiku na oko odległość i kurs i nawet w jakiś sposób
wyliczył szerokość geograficzną Freetown. No i jakoś doszliśmy do tej Sierra Leone. Gdy
ukazały się zarysy gór, położyliśmy się na kurs wprost na najbliższy ląd. Dogonił nas
angielski destrojer żądając, byśmy zatrzymali maszyny i wycofali się, ponieważ znajdujemy
się na polu minowym. Mąż wytłuma-
czył dowódcy destrojera, bardzo głośno, że maszyny są zepsute i że nie możemy ich
zatrzymać, gdyż mowy nie ma o manewrowaniu, i prosił, by nas doprowadził do portu. No i
tak nas jakoś przeprowadzili, że nie wylecieliśmy na minie. Byłam bardzo zadowolona, że
sobie ten atlasik kupiłam. W nagrodę za to otrzymałam Monkejka.
Monkejeik nudził się początkowo bardzo. Postaraliśmy się o małego szczeniaka dla niego.
Cóż to była za miłość. Wstawiliśmy łóżeczko dla szczeniaka obok mego łóżka. Monkejek,
który śpi ze mną, pieska swego układał w łóżeczku. Naśladował w tym mnie - tak
Układałam Monkejka, gdy tylko przybył na statek. Szczeniak, dhcąc nie chcąc, musiał się
przyzwyczaić spać trzymając głowę na specjalnie dla niego uszytej poduszeczce i nakrywać
się kołderką. Monlkejek kąpie się codziennie po kolacji - zobaczy pan, jak się to odbywa -
po kąpieli Monkejek z kolei sam kąpał szczeniaka.
Pomimo że pani wciąż mówiła: Monkejek chodził, Monkejek kąpał - Monkejek był to, a
właściwie była to, używając wytwornego określe-nia angielskiego dla psów, LADY
MONKEY. Nazywanie tak miłego stworzenia małpą wydawało się pani czymś dla
Monkejka ubliżającym.
- Szkoda, że pan nie mógł zobaczyć, jak Monkejek wycierał po kąpieli do sucha swego
pieska i ścierał z niego urojone pyłki. Troszczył się o niego, jak gdyby to było jego własne
dziecko. Przyjemnie było patrzeć, jak chodzą razem po pokładzie szczęśliwi i zadowoleni z
sie-ibie nawzajem. Nie spodziewałam się, że Monkejek może mieć tak silnie rozwinięty
instynkt macierzyński.
Gdy przyszliśmy do Londynu, stanęliśmy przycumowani do innego statku, burta o burtę.
Tak nieszczęśliwie się złożyło, że Monkejek biegając z pieskiem po pokładzie nie zauważył,
jak psiak, biegnąc z radości na oślep, sądził, że przeskoczy przez burtę na stojący obok
drugi statek, tymczasem trafił pomiędzy dwie burty. Rozpacz Monkejka nie •miała granic.
Przestał jeść i pić, siedział cały dzień trzymając się dwiema łapkami za głowę. Widząc tę
straszną rozpacz wystarałam się o tego kotika dla niego. I teraz dopiero od dwóch dni
Monkejek odzyskał apetyt i humor.
Małpka siedziała na kanapie w ten sposób, że między kolanami "trzymała kotka tuląc go w
swych ramionach. Jedną łapką okrywała .go swym sweterkiem, 'drugą łapką gładziła
futerko, badała czystość skóry lub czyściła paznokciem kotkowi ząbki. Cały kotek był "w
robocie".
- Wie pan, początkowo Monkejek chciał również kąpać kotka, podobnie jak uprzednio
kąipał psiaka, a teraz niech pan popatrzy, kociak jest tak wyczyszczony, że nie ma chyba
czystszego kotka na świecie.
Monlkejek wyraźnie zainteresował się moją osobą. Kotek zwolniony z uścisku ostrożnie
zaczął się wydobywać z objęć opiekunki. Nie chcąc niepokoić małpki, odszedłem od niej i
stanąłem z drugiej strony stołu. Tymczasem kotek zsunął się na kanapę i ostrożnie
wyciągając przed
siebie łapki, tak jak gdyby się wykradał, oddalał się od Monkejka. W momencie, gdy dotarł
do ostatnich granic zasięgu łapki Monkejka, ten błyskawicznym ruchem przytrzymał kota
za ogon i przytulił do
siebie.
- Widzi pan, jak się teraz boi, by go nie stracić jak tamtego, nie pozwala mu się oddalić od
siebie ani na chwilę. Musi go dosłownie mieć stale pod ręką.
Obiad, podwieczorek i kolacja minęły niepostrzeżenie na słuchaniu odyssei "Kromania" -
niezwykłej historii przeistoczenia ze starej po-czwatiki w nowego motyla. Jak gdyby
usprawiedliwiając tę zaskakującą przemianę pani wtrąciła:
- Za swe odnowienie "Kromań" zapłacił zestrzeleniem niemieckiego bombowca.
Po kolacji odbyła się zapowiedziana kąpiel Monkejka w dużej balii napełnionej ciepłą
wodą. Uciecha, w której brali udział wszyscy obecni w salonie. Nie było wątpliwości, iż
Monlkejek zadowolony, że tylu ludzi nim się interesuje, popisywał się, jak tylko potrafił.
Od czasu do czasu tylko z niepokojem patrzył, czy kotek leży na kolanach jego opiekunki.
Największym wyczynem Monkejka było długie nurkowanie, a potem pływanie prawie że
pod wodą. Wyglądało to tak, jak gdyby Monkejek gonił kogoś pad wodą, biegnąc tuż przy
ścianie balii cały zanurzony. Rodzinny ten niemal seans zakończyło wycieranie się
Monkejka i jego kolacja, a potem układanie się do snu z kotkiem w ramionach.
Niepostrzeżenie mijały godziny. Naraz znajomy głos syren przypomniał wszystkim, gdzie
jesteśmy. Momentalnie cała obecna na statku załoga znalazła się na stanowiskach i zajęła
miejsca przy swych działkach.
- Wszystkich działek nie mogę im tutaj demonstrować - mówił kapitan - boby mi
zazdrościli. Jeśli uda im się pochwycić któryś z bombowców w smugę światła, to wprawiam
się w strzelaniu do celu.
Z pokładu widać było rozjaśnione smugami świateł reflektorów niebo, pękające pociski i
łuny nad płonącymi dzielnicami domów. Był to "conocny" obraz Londynu.
Słuchając codziennie huku wybuchających bomb, z których każdy mówił o czyjejś śmierci,
widząc co noc czerwone łuny pożarów, zaczynało się powoli rozumieć sens napisów na
każdym niemal sklepie w Londynie: BUSLNESS AS USUAL. Interes - jak zwykle.
Tak. Na świecie istnieje wyłącznie interes.
*
Wygodnie ułożony w fotelu dalekobieżnego i hermetycznie zamkniętego autobusu
wracałem w kilka lat po wojnie z wizyty u Monkejka i jego opiekunów. Z pędzącego
autobusu podziwiałem krajobraz, w którym kiedyś blade twarze wycięły w pień
czerwonych braci. To tutaj musiał kiedyś na mustangu galopować Winnetou - czerwono-
skóry gentleman i tylu wielkich wodzów przybranych w orle pióra. Z tomahawkiem i
łukiem polowali na bizony, a potem bohatersko walczyli przeciwko białym twarzom, które
przyjechały ich mordować.
Ci bohaterowie z lat dziecinnych przypomnieli mi teraz pobyt w Szkole Morskiej w
Tczewie. Przypomniał mi się kapitan "Kroma-nia", który podczas pobytu w tej samej szkole
w Tczewie z zapałem oddawał się zabawom w Indian. Był w nich nawet głowaczem szczepu
Złotej Strzały.
Był to szczep odważny i bitny, zamknięty w murach tczewskiej szkoły marzył o wydostaniu
się na ocean. W gadzinach wolnych od nauki szczep wypuszczał się na wyprawy łowieckie
wąwozem, nad którym położona była Szkoła Morska. Na dnie wąwozu leżały długie, nie
kończące się szyny, a po nich Od czasu do czasu przebiegały stalowe rumaki bladych
twarzy. Dla bladych twarzy był to po prostu ekspres WARSZAWA-GDAŃSK. My jednak
widzieliśmy stalowego potwora, który biegnąc przez wąwóz przecinający naszą prerię
straszył stada bizonów. A bez bizonów czerwonym braciom groził głód. Szczep Złotej
Strzały zapałał więc wielkim gniewem przeciwko bladym twarzom i ich stalowym
rumakom. Postanowili co tydzień zabijać jednego stalowego rumaka. Ten "krwawy" akt
obrony i zemsty dokonywał się w każdą sobotę. O śmierci swej co prawda nie wiedział ani
rumak, ani jego jeździec. Stalowego rumaka można było uśmiercić jedynie trafiając go w
opancerzone serce przez otwór w kominie. Nad wąwozem przerzucone były mosty, a to w
znacznym stopniu ułatwiało zadanie. Czerwony brat, któremu udało się w wyznaczonym
dniu trafić w serce rumaka bladych twarzy, zgodnie z rytuałem był przez pozostałych braci
fetowany przez cały wieczór. Broń, kule i ich użycie były, i pozostały, tajemnicą szczepu
Złotej Strzały.
I oto teraz po trudach wojny wódz szczepu Złotej Strzały osiadł w puszczy, w której kiedyś
mieszkali czerwoni bracia. Przybyłem do ach wigwamu na skraju puszczy o zachodzie
słońca. Zastałem Złotą Strzałę i jego sąuaw pogrążonych w wielkim smutku: Monkejek,
który brał udział w tylu odpartych nalotach bombowców i myśliwców na "Kromań", w tylu
konwojach i desantach - pozostawił swych opiekunów w głębi amerykańskiej puszczy, a
sam odszedł do Krainy Cieniów. Zabrakło im naraz miłego towarzysza życia, który w
najbardziej trudnych warunkach i pełnych napięcia sytuacjach wojennych potrafił
nieświadomie podtrzymywać konieczną wówczas równowagę duchową i dobry humor.
Po osiedleniu się w puszczy Złota Strzała na wzór bladych twarzy zakupił rumaka
stalowego do karczowania puszczy. Całe dnie on i jego sąuaw spędzali na przemian na
grzbiecie stalowego potwora, karczując dziewiczy grunt pod pola uprawne. Siali potem na
nich kukurydzę i ogórki. Jedną z największych teraz trosk obojga było, by ogórki z ich
plantacji rosły proste. Prosty ogórek wart był dwa centy. Krzywe nie miały żadnej wartości.
Siedząc w pędzącym autobusie snułem dalej wspomnienia o obecnych kłopotach kapitana
"Kromania" i o samym "Kromaniu".
"Kromań" znany był z opisów i opowiadań w całej flocie alianckiej. Wiadomo było
wszystkim, że zaatakowany przez samoloty podnosił najnowszą i największą polską
banderę i zmieniał się w morskiego jeża, którego kolce stanowiły pociski wielu działek
umieszczonych w ten sposób, że "Kromań" nie posiadał nie strzeżonego przez kolce
miejsca. Żaden samolot nie potrafił przedrzeć się przez tę zaporę. "Kromań" miał na swym
koncie jeden na pewno zestrzelony samolot, wiele uszkodzonych, a ile było takich, które
nie ośmieliły się go zaatakować? Statki innych bander, znajdujące się w jego towarzystwie
podczas nalotu, zmuszał własną brawurą do naśladowania i każdemu statkowi narzucał
swą dewizę: WALCZ!
Spośród wielu opowiadań o walkach "Kromania" jedno w szczególny Sposób skojarzyło mi
się z wodzem szczepu Złotej Strzały, sam mi je zresztą opowiedział.
- Szliśmy na Islandię, samotnie, bez konwoju, gdy oficer wachtowy zameldował mi, że
słyszy samolot. Było pochmurnie i mglisto. Jeden samolot przy niskim pułapie chmur i
ograniczonej widzialności nie wydawał mi się zbyt groźny. Postanowiłem na niego
zapolować. Pomimo złej widzialności można się było liczyć z możliwością ataku. Zgodnie z
instrukcją do każdego samolotu, nawet nie rozpoznanego, należało otwierać ogień.
Robiłem to, gdy wśród chmur ukazywał się cień krążącego dookoła nas samolotu. Za
każdym razem posyłałem mu jeden pocisk. Po pięciu strzałach samolot zaczął się oddalać i
nie było go już wiącej słychać.
Po kilkudziesięciu godzinach rzuciliśmy kotwicę na redzie Reykja-viku. Islandia była
wówczas bazą Stanów Zjednoczonych. Za chwilą przybiła motorówka amerykańskich sił
zbrojnych. Przybyły motorówką oficer powiedział, że ma mnie zabrać do dowództwa.
Byliśmy już na trapie, gdy oficer zapytał, czy widziałem ten samolot dobrze i czy go
rozpoznałem.
- Było pochmurnie i mglisto, widziałem tylko kilka razy cień samolotu przebijający przez
mglisty pułap chmur, sądzą, że był to bombowiec dalekiego zasięgu - odpowiedziałem.
- A czy strzelaliście? - spytał.
- Naturalnie.
- Ile razy?
- Pięć pocisków.
Oficer złapał mnie za ramię i zawołał: - Fantastycznie! Wszystkie pięć trafione! Zdumiony
zapytałem go, skąd wie o tym.
- Skąd? Cała baza nasza o tym mówi. To była nasza "Catalina".
- Ooo! To ja nie jadą! - zawołałem. - Mam jeszcze czas, żeby mi łeb ukręcili. Nie pojadę!
Oficer przytrzymał mnie za ramię, żebym mu nie uciekł, i powiedział:
- Nic złego się nie stało. Nikt w samolocie nie został nawet ranny Ale cała "Catatlina" była
pełna podziwu, że za każdym razem, gdy Zbliżyli się do widocznego tylko cienia statku,
natychmiast statek ten pakował w nich pocisk. Po pięciu trafieniach nie chcieli więcej
ryzykować. Dowódca chce koniecznie widzieć kapitana tego statku PIEC STRZAŁÓW.
PIĘĆ TRAFIEŃ. FANTASTYCZNIE!!! '
FLAKA
L/ruga wojna światowa przechodziła przełomowy okres. Alianci szykowali się do ofensywy
od strony morza na kontynenty Afryki i Europy.
Jednym z okrętów przystosowanych do akcji inwazyjnych został nasz transatlantyk
"Batory". Rozbudowano na nim radiostację, mostek ubezpieczono przed pociskami z
samolotów, na górnych pokładach umieszczono rakiety, by nie dopuścić do ataku
samolotów z bliskiej odległości. Przeciwko nocnym atakom wynurzonych okrętów
podwodnych rozmieszczono na górnych (pokładach tak zwane FLARY. Odpalone,
wyrzucały na wysokość przeszło dwustu metrów spadochron z doczepionym światłem o
sile sześćdziesięciu tysięcy świec, oświetlając okręt podwodny i zmuszając go tym do
ucieczki lub zanurzenia. Linki do odpalania flar i wyrzutni rakiet przeciwlotniczych
rozciągnięte były na pokładach tak, by je mieć podczas akcji pod ręką i pod nogą.
"Batorego" zaopatrzono również w łodzie desantowe i klamry na 'burtach dla ułatwienia
komandosom schodzenia i powrotu na statek. Była ciemna, bezgwiezdna noc "choć oko
wykol", gdy "Batory" w największej tajemnicy zbliżał się do siedmiu wysp, na których
mieściła się baza marynarki brytyjskiej Scapa Flow.
Na razie miała to być gra wojenna mająca na celu wypróbowa/nie sprawności nowej
taktyki inwazyjnej .^miażdżącej" wroga od strony morza. Przyglądać się jej mieli
zgromadzeni na jednej z wysp His Mo-jesty the King George VI, jego Prime Minister,
zwany pieszczotliwie przez naród Yiranłe, oraz sztaby poszczególnych sił zbrojnych.
Kaipitanem "Batorego" był tak zwany Młodszy Dey Oczakowski. Stojąc na mostku skracał
sobie czas sumowaniem dotychczasowych podróży na "Batorym": ewakuacja wojsk
alianckich z zatoki Quiberon, potem Bayonne, St Jean de Luz. Udział w trzydniowej bitwie
morskiej o Dakar.
Zaczynał się okres, w którym Polacy stali się NATCHNIENIEM NARODÓW. Obdarzeni
poczuciem humoru twierdzili, że pokrywał się on z okresem, kiedy Anglii groziła inwazja i
trzeba było jej obronę wziąć w nasze ręce. NATCHNIENIE odnosili do zdumiewającego
faktu, że okruchy naszych wojsk, znajdujące się już wówczas w Anglii,
stanowiły trzydzieści procent wszystkich sił zbrojnych angielskich na wyspie, gotowych do
odpierania inwazji. Waleczność tydh żołnierzy polskich we Francji musiała natchnąć
osamotnionego Yinniego do prowadzenia walki, ponieważ ci, którzy "liczyli", uważali, że
przy zaistniałym stosunku sił upojonego zwycięstwami wroga i tej nikłej ilości wojsk
angielskich pozostałych po Dunkierce - obrona jest niemożliwa i należy zawrzeć pokój.
Podtrzymanie ducha bojowego wśród Anglików stwarzało dla Polaków jedyną nadzieję
walki o niepodległość kraju i gdy Yinnie w swym przemówieniu zdecydował się na walkę,
Związek Kapitanów, Oficerów Pokładowych i Radiotelegrafistów Polskiej Marynarki
Handlowej, liczącej za granicą trzydzieści siedem jednostek, wysłał do Yinniego depeszę z
zapewnieniem, że oni będą walczyli do śmierci o zwycięstwo wspólnej sprawy.
W toczącej się w powietrzu nad Anglią battle of Britain - walce o Wielką* Brytanię (w
której obrona w swej końcowej fazie doszła do tego, że w wypadku prowadzenia przez
wroga ofensywy nie mogłaby wytrzymać dłużej niż jeden, dwa dni) trzeba było dosłownie
przejąć inicjatywę obrony. Z trudem udało się wówczas przekonać Anglików, że ich sposób
latania myśliwców w zwartych formacjach pomaga nieprzyjacielowi - dopiero rosnące
straty przekonały dowództwo o konieczności przyjęcia polskiej taktyki walki. Wobec wciąż
grożącej inwazji "Batory" poszedł z zapasem angielskiego złota do Kanady.
Dey uśmiechnął się do miłych wspomnień o "buncie" dzieci angielskich, które na
"Batorym" płynęły do Kapsztadu, a tam miano je zaokrętować na inny statek idący do
Australii. Zakochane w "Batorym" dzieci odmówiły zejścia i chóralnym płaczem zmusiły
władze do pozostawienia ich i odtransportowania do Australii na "Batorym". Podczas tej
podróży dzieci na widok kapitana stawały na baczność i witały go polskim .jdzień dobry".
Młodzi pasażerowie sformowali na pokładzie drużynę harcerską, której załoga "Batorego"
ufundowała proporzec z napisem "BATORY GROUP". Nazwa drużyny - "BATORY" -
została zatwierdzona przez naczelne władze harcerskie.
Z Australią wiązało się jeszcze inne miłe wspomnienie, zupełnie odmienne. Ofiarowano
tam Deyowi małego popielatego koalę, zwanego niedźwiadkiem australijskim. Przywiązał
się bardzo do małego stworzonka i musiał stoczyć ze sobą wielką walkę, by go nie zabrać
jako współlokatora. Przeważyło dobro niedźwiadka. Zwierzątko na pewno męczyłoby się
bardzo w dusznej kabinie statku zmieniającego stale warunki klimatyczne od obszarów
podzwrotnikowych do podbiegunowych. Po oddaniu małego koali na ląd przed
opuszczeniem Australii otrzymał innego koalę - ale wypchanego.
Wspomnienia te znakomicie skróciły oczekiwanie na moment akcji pod Scapa Flow.
Sprawność "Batorego" we wszystkich dotychczasowych wyprawach spowodowała, że
powierzono mu wypróbowanie nowej taktyki inwazyjnej.
Na "Batorym" nakazano bezwzględną ciszę. Zabroniono nie tylko palić, ale nawet myśleć o
paleniu. Ogień żarzących się papierosów mógł zdradzić obecność statku na wodach
otaczających wyspę, na którą miano wysadzić desant. Do wyspy należało podejść w nocy i
to jak najbliżej, by ułatwić łodziom z komandosami szybkie dojście do brzegu. Rozkazy
wydawano szeptem. Wyprawa ta przypominała Deyowi wycieczkę Kimicica za mury
Częstochowy. Pomimo że była tylko ćwiczeniem, jej sprawność miała być oceniona przez
króla, premiera i zespół sztabów, który ją opracował.
Zakotwiczenie pomiędzy wyspami Flotta i South Walls odbyło się z głuszeniem wszelkimi
sposobami szczęku wychodzącego z kluzy łańcucha kotwicznego.
Uda się - czy nie?
Asystenci nawigacyjni szeptem przekazywali sobie otrzymane rozkazy i meldunki.
Wśród ciszy i zaciemnienia opadły lekko na wodę łodzie desantowe. Ruchome widma
komandosów zlały się w ciemne plamy, które jak niknące cienie wsiąkały w czerń brzegów.
Stojący na mostku "Batorego" kapitan i oficerowie wpatrzeni w fosforyzujące strzałki
zegarów czekali na wynik akcji.
Dla wskazania miejsca postoju "Batorego" wracającym komandosom, o oznaczonej
godzinie zapalono cztery pionowo umieszczone nad sobą czerwone światła. Zmiana prądu
pływowego zaczęła jednak odwracać "Batorego" przeciwną burtą do lądu. Kapitan kazał
więc przenieść światła rozpoznawcze dla komandosów na prawą burtę. Asystent
pokładowy, porucznik Wojciech Żaczek, powtórzył szeptem otrzymany od kapitana rozkaz
sternikowi. Sternik zebrał zwoje kabla umówionego sygnału i idąc przez sterówkę zawadził
nimi o linę wyrzutni, która błyskawicznie odpaliła FLARĘ.
Z sykiem wzbiła się w niebo świetlna smuga i po chwili zawisło na spadochronie jasno
płonące światło.
Na oświetlonej przez flarę przestrzeni znaleźli się i Jerzy VI, i "Batory". Dey widzi to
wszystko niby w jasny słoneczny dzień i szepce, jak zawsze w najtrudniejszych c'hwilach
życia: "Raz maty rodyła". Sternik, gdyby był Japończykiem, prawdopodobnie popełniłby
już ha-rakiri, ale że był Polakiem, więc zdał się na nasze "jakoś to będzie" i "trudno".
Porucznik Żaczek chętnie udusiłby sternika, że nie posłuchał jego rady, by przenieść kabel
przez dach sterówki. Wysoko nad "Batorym" płonąca flara wspaniale oświetliła postacie
artylerzystów gotowych na pokładzie do akcji. Kapitan nie mógł na razie przedsięwziąć nic
innego niż nawigacyjne przeczekanie - do chwili wyświetlenia "jasnej" sytuacji. "Widziało
mu się", że wycieczka została wykryta i cała akcja Opaliła na panewce", a uczestnicy
wycieczki "wybici co do nogi". Za chwilę zabłysną reflektory obrony wybrzeża i trzymać już
będą stale
w swych smugach światła statek i łodzie komandosów. Cały plan tej wspaniale
zaimprowizowanej inwazji, w połowie świetnie wykonanej, został zniszczony. Dey licząc
minuty, które pozostały do opadnięcia flary, czuł na swych barkach ciężar
odpowiedzialności za losy wojny.
Wreszcie flara opadła do morza. Nastał po jej zagaśnięciu niewy-miernie długi czas
wyczeikiwania, ciszy i ciemności. Nic się jednak nie działo z tego, co przewidywał kapitan.
Nie zabłysły światła reflektorów i nie zawyły syreny alarmowe. Nie padł ani jeden strzał.
Była czarna cisza.
Na mostku zjawił się angielski oficer łącznikowy. Na wadzie można było dostrzec cienie
zbliżających się łodzi desantowych z komandosami.
Z tym oficerem angielskim łączył Deya przyjazny, a nawet serdeczny stosunek. Na temat
flary nie mógł jednak teraz z nikim rozmawiać. Oficer łącznikowy zniknął w ciemności. Zza
burt statku wynurzyły się kadłuby powracających na swe stanowiska łodzi. Już wszystkie są
na miejscu. I znów długie minuty oczekiwania.
Na mostku pojawił się ten sam ofker łącznikowy. - Wszyscy komandosi wrócili - melduje
kapitanowi i jednocześnie przekazuje mu miłą nowinę: - "Batory" bardzo dobrze doszedł
do wyznaczonej dla wysadzenia desantu pozycji, rekordowo szybko wysadził grupę
desantową. Vinnie zadowolony.
Nawet ta wiadomość nie potrafiła wywołać u kapitana zwierzeń na temat flary.
*
Od tej próbnej inwazji na Scapa Flow "Batory" wpisywał na kartę historii wojny
miejscowości, w których znalazł się z desantem - Arzeu, Les Andalouses, Sycylia, Salerno,
Anzio. Nie potrafiły one jednak zatrzeć w pamięci kapitana flary pad Scapa Flow.
Przez pokłady "Batorego" przechodziły zastępy białych i czarnych wojowników. U tych
ostatnich portret króla Stefana Batorego umieszczony w hallu statku cieszył się
największym szacunkiem. Czarni rycerze, jeśli byli na służbie, mijając portret wielkiego
króla stawali przed nim na baczność i prezentowali broń, tak jak to robią przed pałacem
Buckingham w Londynie gwardziści, tupiąc przy tym głośniej od nich - uważali widocznie,
że im głośniej tupią, tym większe oddają honory królowi. Wolni od służby czarni
wojownicy padali przed portretem króla na kolana, bijąc czołem o pokład u jego stóp.
W tym wirze zmagań losy wojny uczyniły "Batorego" flagowym okrętem dowódcy
francuskich sił zbrojnych, generała de Lattre de TasBigny. Rutyna dnia i dyscyplina na
statku osiągały coraz większą doskonałość. Zapał załogi "Batorego" dorównywał zapałowi
szwoleżerów sipod Somosierry. Jej karność i obowiązkowość kształtowały się na tych
samych zasadach, o jakich pisał w swym regulaminie jazdy Jan
Kozietulski, dowodzący szarżą szwadronu; analizując stosunek oficerów do żołnierzy
twierdził między innymi, iż "surowość zwykle jest dowodem własnego braku wychowania,
niszczy poczucie honoru, które winno być podstawą ducha żołnierskiego".
Ciężkie bombardowanie pod St Tropez zniszczyło wiele barek desantowych i statek pod
banderą brytyjską. Z samozaparciem i poświęceniem załoga "Batorego" śpieszyła z pomocą
rannym Anglikom: Ze względu na toczącą się bitwę i możliwość ponownych nalotów akcja
ratownicza musiała się odbywać w ciemności. Rannych zabierano w nocy.
Akcja załogi "Batorego" pod St Tropez zjednała sobie najwyższe uznanie, wywołała rozgłos
i podziękowanie. Generał de Lattre de Tassigny, schodząc z "Batorego", w gorących
słowach wyraził kapitanowi swe uznanie za wspaniałą postawę załogi oraz podziękowanie
za to, że właśnie na pokładzie tego statku powrócił do Francji.
Naoczni świadkowie twierdzili, że: "Były to przyjemne chwile - jako żywo przypomniały
moment, w którym cesarz zdjął przed pułkiem kapelusz i zawołał: "JE VOUS RECONNAIS
POUR LA PLUS BRAVE CAYALERIE! - Uznaję was za najwaleczniejszą jazdę!"
Do wielu pamiętnych nazw przybyły nowe: Frejus, Pampelonne, Cavalaire, Cap Negre i
wiele innych.
*
Jeden wróg został wreszcie pokonany. "Batory" będąc w czarterze Brytyjskiego
Ministerstwa Wojny musiał automatycznie przejść do służby United Maritime Authority i
zamiast do kraju poszedł na Daleki Wschód.
Obecny okres wydawał się załodze sielanką wobec lat spędzonych wśród stad
nieprzyjacielskich okrętów podwodnych i chmar bombowców. Powoli wracały do głosu
sprawy życia codziennego. Ludzie zaczynali żyć normalnie. Z przyjemnością myślano o
czekającym statek postoju w Bombaju. O rozrywkach i zabawie. Na kursie statku widziano
"owiane czarem legend Indie". I nareszcie przed dziobem "Batorego" ukazał się jeden z
najpiękniejszych portów. Bombaj - port na siedmiu wyspach.
Postój zapowiadał się beztroski i przyjemny. Wolni od służby pośpieszyli na ląd. Rano
słodki sen intendenta "Batorego" przerwał telefon od ochmistrza z nieprzyjemną
wiadomością, że piekarze nie powrócili na noc na statek i nie wypiekli pieczywa dla załogi i
zaokrętowanego wojska. Intendent szybko obliczył czas potrzebny do wyszukania
odpowiedniego dostawcy i dostarczenia w porę tak wielkiej ilości świeżego pieczywa.
- Coś podobnego. Nigdy tego nie było, jak "Batory" "Batorym" .- mruczał. - Nie do wiary.
Rachunek czasu doprowadził go do smutnej konieczności zameldowania kapitanowi o tym
niesłychanym braku poczucia odpowiedzialności i obowiązkowości u piekarzy.
- Kto by się po nic'h tego spodziewał! Tyle lat, nawet podczas alarmu w czasie
najsilniejszego bombardowania chleb wypiekali, a teraz bomb nie ma i chleba nie ma -
mówił rozkładając bezradnie ręce.
Zanim jednak ustalił opóźnienie w wydaniu posiłków, spowodowane
brakiem pieczywa, do kabiny kapitana zapukał ochmistrz z wieścią, że
przed statkiem na nabrzeżu stoją dwa samochody z pieczywem dla
. całego statku, zakupione za własne pieniądze przez piekarzy, którzy
nie wrócili na noc na statek.
Do rozpoczęcia wydawania chleba dla poszczególnych mes pozostawało jeszcze piętnaście
minut.
Intendent podniósł się na fotelu i, przepraszając kapitana za przedwczesny alarm,
tłumaczył:
1- Przepraszam, że niepotrzebnie sprawiłem tyle zamieszania, ale jak bomb nie ma, to
człowiek nie wytrzymuje nerwowo nawet takiego głupstwa.
Bombaj na siedmiu wyspach przypominał Deyowi siedem wysp Scapa Flow. Kapitan udał
się na przyjęcie wydane przez admirała Mountbattena, głównodowodzącego siłami
zbrojnymi aliantów walczących z Japończykami, który podejmował kapitanów i starszych
oficerów konwoju przybyłego z wojskiem i zapasami. Admirał kolejno podchodził do
każdego z kapitanów słuchając przy tym wyjaśnień swego adiutanta dotyczących osoby, z
jaką miał właśnie rozmawiać.
Obok kapitana "Batorego" stał starszy oficer z angielskiego statku, znany w całej
Brytyjskiej Marynarce Handlowej jako dwunastojęzycz-ny poliglota. Na pytanie admirała,
które z tych języków zna najlepiej, starszy oficer oświadczył, że bardzo dobrze zna
ENGLISH GOOD LAN-GUAGE and ENGLISH BAD LANGUAGE i jego specjalność to ten
ostatni. Oznaczało to, że starszy oficer posiada znakomicie znajomość łajania w języku
ojczystymi. Odpowiedź ta wywołała ogólną wesołość. Następnym rozmówcą admirała był
kapitan "Batorego". Adiutant wyliczał historyczne już nazwy miejscowości inwazyjnych, w
których "Batory" brał udział pod dowództwem tego kapitana. Szybko wymieniał nazwy:
Quiberon, Bayonne, St Jean de Luz, Dakar, transport złota do Kanady, bunt dzieci w
drodze do Australii, Arzeu, Les Anda-'louses, Sycylia, Salerno, Anzio, wyprawa z
generałem de Lattre de Tassigny, St Tropez, wspaniała postawa załogi przy ratowaniu
rannych Anglików, Frśjus, Pampelonne, Cayalaire, Cap Negre, Lewant, Port Cross.
Pełen uznania dla kapitana "Batorego" i rozjaśniony przyjaznym uśmiechem przyszły
wicekról Indii rzucił pytanie, którą z tych miejscowości kapitan uważa za najtrudniejszą
dla swego statku i załogi.
Pociągnięty przykładem dowcipnej odpowiedzi swego poprzednika Młodszy Dey
Oczakowski miał już ochotę powiedzieć, że miejscowość
ta nie została niestety wymieniona przez adiutanta i że jest nią SCAPA FLOW. Na statku
jednak żaden Anglik nigdy tej nazwy przy nim nie wymienił, jak Dey sądził z kurtuazji w
stosunku do niego. Wobec czego Dey Oczakowski przemilczał ją przed admirałem.
Po tym miłym przyjęciu, gdy się znalazł u siebie na statku, w towarzystwie tego samego
angielskiego oficera, który od objęcia przez Deya dowództwa "Batorego" nie rozstawał się z
nim, kapitan postanowił przerwać dotychczasowe swoje milczenie na temat flary i zapytał
Anglika:
- Co myślisz o akcji pod Scapa Flow?
- Masz na myśli flarę?
- Oczywiście.
- Widzisz, rzecz tak się miała: Jego królewskiej mości sygnał taki był niepotrzebny. Dla
naszego premiera - niepożądany. Artyleria obrony takiego sygnału nie przewidywała.
Dowództwo Scapa Flow - również takiego sygnału nie przewidywało. Nawy - w żadnym
wypadku nie przewidywała takiego sygnału w podobnej sytuacji, podczas prowadzonej
przez nią próbnej operacji inwazyjnej, wobec czego flary nie było.
MAJOR I MISK
^-^sobą najbardziej popularną w tym czasie cna Białej Fregacie był Misk. Interesowała się
nim stale cała załoga i każdy, kto przyszedł na "Dar Pomorza". Misk pochodził z lasów
południowej Ameryki, z rodziny niedźwiedziowatych. Różnił sią od nich długim ogonem i
długim •nosem, co stanowi charakterystyczną cechę koatf, których przedstawicielem był
właśnie Misk.
Misk bywał często wyraźnie zmęczony swą popularnością. Każdy na pokładzie chciał go
pogłaskać i uzyskać coś w rodzaju uśmiechu. To było męczące.
Podobno królowe godzinami ćwiczą utrzymanie na twarzy odpowiedniego wyrazu, który
jest uśmiechem, a królowie dosłownie trenują podawanie ręki kilka tysięcy razy z rzędu,
ale wykonują to wyłącznie z okazji pełnienia niekiedy królewskich obowiązków.
Misk natomiast pełnił swe obowiązki stale w dzień i w nocy, ponieważ służba na fregacie
nigdy nie ustawała.
Zmęczony tą adoracją przebierał w niej w zależności od pewnych materialnych korzyści,
jakie z adoracji mógł wyciągnąć.
Wiadomo <było, że cały personel mający coś wspólnego z prowian-turą i kuchnią może
Miska głaskać do woli i zdobywać jego uśmiechy.
Saimo czyste uczucie najbardziej płonące miało u Miska tę samą wartość, jaką niegdyś
miała na pierwszym naszym żaglowcu szkolnym "Lwów" ofiarowywana w zamian za
kotlet .^miłość wieczysta" i "przyjaźń dozgonna".
Zazdroszcząc względów Miska, którymi darzył naszyc'h żywicieli, zbadałem teoretycznie
według wielotomowych dzieł o życiu zwierząt, co najbardziej lubią jego pobratymcy.
Wyczytałem, że najlepiej lubią penetrować drzewa w poszukiwaniu gniazd ptasich, skąd
wybierają jajka.
W nadziei pozyskania względów Miska zacząłem przysługujące mi na śniadanie, tak zwane
przez nas "kurze owoce" chować dla niego. Efekt przeszedł moje oczekiwania.
Zainteresowanie Miska moją osobą doszło do tego, że gdy tylko dostrzegł mnie na
pokładzie, usiłował przywabić do siebie włażąc na sklarowane liny wiszące nad pokładem
na wysokości moich kieszeni. Ody stawałem się dla niego osiągalny, Misk
otwierał łapkami kieszeń mojej marynarki, wsuwał do niej pyszczek i ostrożnie wyciągał
przeznaczone dla niego surowe jajko.
Nie zdarzyło się nigdy, by je rozgniótł lub zrzucił na pokład.
Potrafił je następnie otworzyć i wypić tak zręcznie, że nie zmarnował nigdy ani kropli jego
zawartości. Dzięki Miśkowi trafiłem nawet do Polskiej Kroniki Filmowej. Sceny przymilań
Miska i zanurzania się w kieszeni marynarki wzbudzały zachwyt widzów oglądających tę
scenę na ekranie.
Misk wiedział i rozumiał, co się na fregacie dzieje. Znał cały rozkład dnia. Rozumiał
znaczenie rozkazów wydawanych głosem i gwizdkiem. Orientował się co i komu wolno i w
jakim czasie. Był chodzącym regulaminem Białej Fregaty. Wiedział wszystko.
Ody na pokładzie była wolna od zajęć i nauki "nadwachta", Misk trzymał się w rejonach dla
niej niedosięgłych. Chyba że to była wachta, w której był Paszukow, jedyny uczeń, jakiego
Misk darzył sympatią i zaufaniem. Gdy ten leżał na pokładzie, Misk właził mu pod bluzę i,
nie zdradzany i broniony przed innymi, ucinał na jego "żywym ciele" drzemkę.
Z całego rozkładu dnia Misk lubił najbardziej poranne zbiórki w morzu. Kiedy cały szereg
uczniów zastygał na komendę "baczność" w oczekiwaniu na powitanie kapitana, Misk
zjawiał się przed frontem pozbawionych praw ruchu uczniów i wolnym kroczkiem, ze
sterczącym jak można najwyżej do góry ogonem, przyjmował pierwszy przygotowane dla
kapitana honory. Mina Miska mówiła niedwuznacznie: "No widzicie, nie macie prawa
mnie teraz ruszyć, nawet dotknąć mego ogona, który was zawsze tak interesuje. Cha! cha!"
I Misk pokazywał w uśmiechu zęby. Był wyraźnie zawsze podczas tej ceremonii
rozweselony.
W momencie zjawienia się kapitana Misk właził na wanty i czekał. Czekał na komendę "na
wanty" - do biegu przez saling. W mgnieniu oka wbiegał sam na platforemkę marsa, by z
niej drwić wyraźnie z nieudolności w chodzeniu po wantach uczniów. Uśmiech Miska
wyrażał lekceważenie: "No widzisz, jak pełzniesz, pojęcia nie masz o chodzeniu po
wantach. I to się nazywa marynarz. Fe!"
Gdy uczniowie dochodzili do marsa, Misk w paru susach był już pod salłngiem i zaśmiewał
się z powolności ruchów odprawiających "wniebowstąpienie" uczniów. Z salingu Misk
prędko przedostawał się na bombramreję i z niej śledził zakończenie biegu przez saling.
Misk znał się na manewrach. Gdy długi gwizdek bosmański wywoływał podwachty na
manewry do brasowania, Misk wychodził do niego również. Wiedział, że wszyscy będą
zajęci pracą i że wszyscy muszą wychodzić na manewry, że nie po marynarsku jest
przyglądać się tylko, gdy inni pracują. Należy zawsze dopomóc pracującym lub się usunąć z
ich pola widzenia. Najlepiej jednak zawsze w takich okolicznościach przyłożyć rękę do
pracy. Misk to robił dosłownie.
Kiedy rząd uczniów ustawił się już Ho trasowania" -; to znaczy zSnła-ny kierunku
ustawienia rei przez ciągnięcie lin zwanych brasami -> Misk nieodmiennie stawał na
samym końcu, w miejscu, w którym nie trzeba już się wysilać i w którym lina układa się na
pokładzie. Brał się przednimi łapkami za linę i przybierał pozy, jak gdyby pracował w pocie
czoła. W istocie rzeczy bardzo dokładnie i po "zejmańsku" układał linę na pokładzie. Gdy
skończono brasowanie rei jednego masztu i wszyscy biegli do brasów następnego, Misk
galopował za całą gromadą z takim zapałem, jakby bał się "podpaść" brakiem gorliwości
ido pracy.
W niektórych" jednak miejscach Misk był niepożądany. Do miejsc tych należały: kuchnia,
prowiantura oraz sala do nauki, gdzie mieściła się biblioteka'.
Misk świadomie zawsze wykorzystywał nieuwagę kucharza czy piekarza, by coś złasować i
żadne już potem jego przymilne lub obojętne miny nie potrafiły zmylić ich czujności.
Natychmiast wypraszali Miska dostrzeżonego w tych zakazanych dla niego
pomieszczeniach, dając rozsierdzonemu coś do zjedzenia na pocieszenie., Misk zawsze na
tym i tak skorzystał. Biblioteka również cieszyła się względami Miska, ale Misk nie cieszył
się w niej względami księdza opiekującego się biblioteką.
W ocenie książek Misk wykazywał zgodny pogląd z małpami, które się przewinęły przez
"Dar Pomorza". Jeśli któraś z małp dostała się do biblioteki i dopadła książki, natychmiast
ją otwierała i wydzierała z niej kartki, jak mogła i ile mogła. Misk był bardziej groźny. Sam
ofwierał szafkę, wydobywał z niej książkę, rzucał na podłogę, odwracał twardą okładkę
jedną łapą, a potem już dwoma wydzierał kartki masowo. Czym się powodowały i kogo
naśladowały w niszczeniu książek małpy i Misk - nie udało się ustalić.
Misk dokładnie wiedział, gdzie kto śpi. Nawę? jak kto śpi. Jefden z oficerów zażartował
sobie z Miska, nęcąc go kawałkiem banana i zapraszając na swe kolana. Gdy Misk skoczył,
by się na nich usadowić, oficer rozsunął kolana, Mtók trafił w próżnię i wylądował na
pokładzie. Niedźwiadek bardzo się wówczas obraził. Tejże samej nocy posłyszeliśmy
okropny ryk dochodzący z kabiny tego oficera. Oficer ten sypiał ze stopami nie okrytymi
kocem. Misk zakradł się do niego i uciął go w wielki palec u nogi.
Gorsza kara spotkała księdza. Ksiądz przyłapanemu na gorącym uczynku darcia w
bibliotece książek Miśkowi posmarował sokiem od fajki nos - najczulszy organ Miska - by
go oduczyć tak barbarzyńskiego "czytania" książek. Od tej chwili Misk księdza nie widział.
Po prostu ksiądz stał się dla Miska powietrzem. Zwyczaje księdza były również dobrze
znane Miśkowi. Misk cierpliwie czekał do niedzieli. W niedzielę zjawił się na mszy.
Spokojnie doczekał błogosławieństwa i w momencie gdy ksiądz trzymał w obu rękac'h
monstrancję, wyskoczył spod ławek i dopadł księżowskicK kostek. Według kalkulacji Mi-
ska musiało to być najczulsze miejsce a SsięHza. To co poieni nastąpiło, może byłoby
zabawne, gdyby nie powaga chwili...
Szczęściem w pobliżu siedział przyjaciel Miska od drzemSi i Misk dał mu się wziąć na ręce.
Ale był tak rozżalony, że długo jeszcze piszczał, jak gdyby Się skarżył, że nie pozwolono mu
odpłacić pięknym za nadobne.
Po trawersacie oceanu mieliśmy nadzieję, że uda nam się zdobyć dla Miska towarzyszkę
życia, ale w Kolumbii nie mogliśmy jej wyszukać i naszego ulubieńca czekało
starokawalerstwo. Misk stawał się opryskliwy. W tym czasie zaprzyjaźnił się z Majorem.
Major piastował na Białej Fregacie godność intendenta. Major byJ chodzącym żywym
przysłowiem, że "milczenie jest złotem". Usłyszenie jego głosu należało do rzadkości, a jeśli
mówił, to tak cicho, że trzeba było się domyślić, że mówi. Zasłaniał sobie jeszcze usta ręką i
miał tak zawstydzony wyraz twarzy, jak gdyby chciał nim przeprosić, że w ogóle ośmielił się
mówić. W kabinie Majora było zawsze cicho, a na biurku leżało kilka książek przeważnie
historycznych i przeważnie z okresu wojen napoleońskich. Major w chwilach wolnych od
zajęć żył w epoce sprzed stu kilkudziesięciu lat. Każdą najbłahszą uprzejmość w stosunku
do swej osoby nagradzał uśmiechem zażenowania, jak gdyby go spotkał największy
zaszczyt i jak gdyby trzymał się zasady, że jeśli w drodze przez życie ktoś poda
bezinteresownie szklankę czystej wody, należy to uważać za' akt' niezwykłej łaski i nigdy
niczego od nikogo nie żądać.
Po kilku miesiącach wspólnej pracy ź Majorem zacząłem się w duchu dziwić, w jaki sposób
Major wydawał komendy, dowodził... Zapytać go o to wprost nie śmiałem, ale od kolegów
dowiedziałem się, że Major nigdy majorem nie był.
Tytuł Major, który nosił - oznaczał zupełnie coś odmiennego niż tytuł wojskowy i został mu
jednogłośnie nadany przez kajutkompa-nię w uznaniu jego wyższości, coś w rodzaju
doktoratu honoris causa, ale w tym wypadku należało to chyba tłumaczyć jako - homo
sapiens maior.
- To z wojskiem Major nic wspólnego nie miał? - zapytałem.
Tu dopiero aureola Majora zajaśniała w całej pełni.
Legenda o nim przypisywała mu wymarsz w pierwszej czwórce z Oleandrów i udział we
wszystkich najcięższych bojach bez noszenia w tornistrze nie tylko buławy
marszałkowskiej, ale nawet słowa "dziękuję". Tak przywykł śpiewać "idzie żołnierz borem
lasem, przymierając z głodu czasem", że wierny słowom piosenki dotarł aż do Białej
Fregaty, którą uważał za swoją ziemię obiecaną i największą nagrodę za swój trud
żołnierski. Z imieniem - Pan Tadeusz - przyjął od Mickiewicza cały jego romantyzm
wyznając na co dzień wskazania Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymsiwa polskiego.
W kabinie Major siadywał zazwyczaj sam, podczas gdy duch jego maszerował po całym
świecie zaciągając się do coraz to innego pułku
polskiego, by podziwiać blaski i cienie gwiazdy Napoleona. Spokój w kabinie Majora nie
uszedł uwagi Miska. Gdy już nigdzie Misika nie można było odszukać, oznaczało to, że
milcząco dotrzymuje towarzystwa Majorowi.
Po powrocie do kraju Major stawał się coraz bardziej zakłopotany i zatroskany, aż wreszcie
oznajmił w kajutkompanii, że trzeba sprowadzić weterynarza, bo Misk jest chory.
Wielomówność Majora w tym wypadku była wyrazem wielkiej troski. Po południu zjawił
się weterynarz. Oględziny chorego Miska odbyły się na rufie w nawigacyjnej. Weterynarz
stwierdził wrażliwość na zmiany temperatury, przeziębienie i coś jak gdyby nosaciznę.
Miśkowi należało dać zastrzyk zapobiegawczy.
Major przy pomocy oficerów przytrzymał Miska i straszna igła pogrążyła się w drgającym i
przerażonym niedźwiadku.
Misk drżał cały, ale nie pisnął.
Po zabiegu Misk był przeświadczony, że należy..mu się za to jakieś wielkie
zadośćuczynienie, pomimo że zdawał sobie- sprawę, iż nie został umyślnie skrzywdzony.
Zadośćuczynienie musiało przyjść szybko, by uspokoić rozżalone niedźwiedzie serce. Misk
wolno wyszedł z nawigacyjnej, zszedł na pokład główny i pomaszerował prościutko do
kuchni. Kucharz i piekarz znajdowali się w kuchni, gdy na progu ukazał się Misk. Było coś
tak groźnego w jego wyglądzie, że obaj tylko w milczeniu przyglądali się, gdy Misk wszedł
na stół kuchenny i zasiadł przy salatereczce z ananasami. Wzrok Miska mówił: "Jeśli który
z was ruszy się z miejsca lub będzie usiłował mi przeszkodzić - zginie".
Misk, paraliżując wzrokiem kucharza i piekarza, zjadł nie śpiesząc się zawartość salaterki i
z pełnym przeświadczeniem, że mu się to słusznie należało, powoli zszedł ze stołu i
powędrował do kabiny Majora.
Kucharz był tak zdumiony, że dopiero po jakimś czasie zdecydował się pójść zameldować
Majorowi, że Misk zjadł deser dla kajutkompanii.
Major twierdził, że nie miał wątpliwości, iż Misk doskonale rozumiał, o czym mówi
kucharz, (ponieważ bardzo uważnie popatrzył na kucharza, gdy ten wymówił słowo "Misk",
a potem "zjadł ananasy". Major wyjaśnił kucharzowi, że Misk zachorował i że zjedzone
owoce dopomogą mu przezwyciężyć chorobę. Mówiąc to pogładził Miska, który, po
otrzymaniu rozgrzeszenia w tej postaci, zamknął oczy i wyciągnął się jeszcze wygodniej na
koi Majora, jak gdyby chciał powiedzieć, że nie raczy nawet zwracać uwagi na "skarżycieli".
Wobec tego że nie można było Miśkowi zapewnić na "Darze Pomorza" pomieszczenia o
stałej temperaturze, należało znaleźć mu odpowiednie na lądzie. Ksiądz, który pogodził się
z Miśkiem, wyszukał mu wspaniałą rezydencję w ogrodach biskupa w Pelplinie. Z wielkim
ża-
lem musieliśmy się pogodzić wszyscy na "Darze" z myślą oddania Miska biskupowi.
Na fregacie zrobiło się pusto - a zabrakło tylko jednego małego niedźwiadka.
*
Wiadomość o napaści na Polskę zastała "Dar Pomorza" w Sztokholmie. Od tego momentu
do kapitulacji Helu były to dnie najgorsze. Dręczyła bezsilna troska o kraj potęgowana
bezczynnością. Z tego okresu pozostał w pamięci na całe życie głos prezydenta Warszawy
Stefana Starzyńskiego, głos nieugiętej stolicy, związany nierozerwalnie ze zdaniem:
UWAGA! UWAGA! NADCHODZI! - stał się symbolem czujności, wytrwania i walki.
Dnia 23 września rozstałem się z Majorem. Załoga "Daru", która wyruszyła na zachód,
została rozdzielona na pięć polskich statków znajdujących się, zgodnie z zarządzeniem, w
Goteborgu. Major został zaokrętowany na "Naroczy", ja na "Roburze IV".
Kapitulacja Helu w dniu l października była sygnałem do wyruszenia pięciu naszych
statków do Szkocji. Wodami terytorialnymi mieliśmy dostać się do Bergen, tam miała
przyjść po nas eskorta złożona z angielskich okrętów wojennych.
Pięć naszych statków opuściło Gbteborg w szyku torowym. Prowadził "Kromań" pod
Dybkiem, za nim "Narocz" pod Borkowskim Małym. Potem szło "Wilno", którym dowodził
Kazimierz Lipski, "Ro-bur IV" pod Gubałą Starszym, jako piąty szedł "Chorzów" pod
Hilarym Mikoszą.
Z "Robura IV" widać było dwa statki, które stanowiły krańcowe etapy naszych już
skrystalizowanych poczynań morskich.
"Wilno" - pierwszy z grupy tak zwanych "francuzów", pięciu statków zakupionych we
Francji w 1926 roku - było zalążkiem planowanej przyszłej floty handlowej. Nazwę swą
zawdzięczało kapitanowi Mamiertowi Stankiewiczowi, który pierwszy podniósł na nim
polską banderę. Kapitan Stankiewicz, będąc kapitanem żaglowca szkolnego "Lwów",
włożył olbrzymi wysiłek w zmobilizowanie społeczeństwa do założenia kompanii
okrętowej. Organizował w tym celu w miastach Polski zebrania, prelekcje, odczyty.
Dopiero w roku 1926 jego poczynaniami zainteresowało się ministerstwo Przemysłu i
Handlu i założyło Towarzystwo Okrętowe "Żegluga Polska". Pierwszym statkiem tego
towarzystwa było właśnie "Wilno". Ten sam kapitan Stankiewicz podniósł polską banderę
na pierwszych pasażerskich statkach transatlantyckich, a potem na naszym największym i
najbardziej nowoczesnym motorowcu "Piłsudski".
"Kromań" - należał do tak zwanych "greków", statków zakupionych u armatorów greckich
przez Bałtycką Spółkę Okrętową w ro-
Ku 1939. Był to statek" najsfarszy, pocf wżglęcfefii wleKu, i najmłodszy, jeśli policzyć dnie
służby w Polskiej Marynarce Handlowej.
Mając wciąż przed oczami te dwa statki odtwarzałem w myśli historię naszej floty
'handlowej, której rozkwit zawarty był w czasie pomiędzy podniesieniem na nich polskiej
bandery.
Sfcatki idące teraz w szyku torowym, z rozkazem przedostania się niepostrzeżenie do
miejsca przeznaczenia wraz z zaokrętowanymi na nich ludźmi, przypominały wyprawę
Kmicica z Tatarami, ale już w nowym Potopie, który nawiedził nasz kraj. Szliśmy na
wyprawę, której na imię było NIEWIADOME.
Z Bergen pod eskortą krążownika i kilku destrojerów przedostała się piątka naszych
statków do Szkocji, kotwicząc w Firth of Forth. Tani otrzymałem propozycję objęcia
stanowiska starszego oficera na m.s. "Piłsudski".
Propozycję przyjąłem i powiedziałem o niej Majorowi, który natychmiast zdecydował się
jechać ze mną, z wiarą, że przecież jakieś zatrudnienie na tak dużym statku znajdzie się
dla-Jiiego. Wyruszył jeszcze z nami lekarz "Daru Pomorza", Wacław Korabiewicz, i
dziesięciu uczniów. Major został prowiantowym na "Piłsudskim", uczniowie -
marynarzami, a lekarz - lekarzem.
Po wyruszeniu z Newcastle do Nowej Zelandii w momencie Katastrofy w dniu 26 listopada
1939 roku pierwszy wybuch zwalił na głowę Majora ciężką, żelazną zapasową koję. Po
odzysikaniu przytomności, z okaleczoną twarzą i wybitymi zębami Major znalazł się boso,
w bie-liżnie i w kompletnych ciemnościach na korytarzu zasłanym szkłem z rozbitych
kloszów i lamip.
Idąc omackiem, boso po szkle, dotarł do miejsca, w którym powinien był znajdować się
trap wiodący na wyższe ipokłady. Została z niego tylko poręcz. Po niej Major wydostał się
na pokład, również pokryty szkłem strzaskanych lamp. Pomimo tych przeszkód udało się
Majorowi dofrzeć do ostatniej spuszczanej łodzi ratunkowej.
Właśnie miałem zacząć opuszczać łódź na wodę, gdy w świetle swej elektrycznej latarki
spostrzegłem Majora. Poświeciłem mu, by ułatwić dostanie się do wnętrza łodzi. Po
spuszczeniu jej na wodę zamierzałem sam się do niej dostać po linie. Zanim doszedłem od
windy łodziowej do burty, okazało się, że duża fala zaczynającego się sztormu wybaczyła
obie talie, na których łódź została spuszczona, i zniosła łódź za rufę statku. W tym
momencie stanął przy mnie kapitan Mamert Stankiewicz. Po krótkiej naradzie, ponieważ
statek gwałtownie się przechylał, kapitan zdecydował, iż spróbuje ratować się na tratwie,
aby uniknąć skakania w ciemności z burty statku do silnie już wzburzonego morza1, a
potem płynięcia do łodzi ratunkowej. Pożegnaliśmy się z myślą, że się spotkamy - nie na
tym, to na tamtym świecie. Statek przechylał się coraz bardziej, tak iż z trudem, trzymając
się czego się dało, dotarłem do rufy - wydawało mi się, że stąd będzie najbliżej do wody i do
łodzi ratunkowej.
W momencie gdy miałem zamiar skoczyć do morza, spostrzegłem zwisający do wody od
pokładu drąg, który służy do unieruchamiania łodzi ratunkowej, by się nie kołysała. Pęd
powietrza po wybuchu zerwał łódź zostawiając tylko tę zwisającą do wody przyporę.
Postanowiłem z niej skorzystać, jako z dogodnej drogi, i zjechać po niej do wody. Zaledwie
zdążyłem objąć drąg nogami, gdy rzucona falą na jego dolny koniec łódź zamieniła go w
dźwignię. Przyciśnięty przez nią do burty, niemal zmiażdżony, straciłem przytomność i
spadłem szczęśliwie na dziób tej samej łodzi, w której już siedział Major, by po kilkunastu
godzinach wylądować z nim razem w tym samym szpitalu.
Major szybciej ode mnie opuścił szpital. Przypomniał sobie okres wojen napoleońskich i
zaciągnął się do formującego się we Francji Wojska Polskiego. Opuszczony przez Majora,
który nie miał nadziei na moje wyzdrowienie - wyzdrowiałem i wyruszyłem na "Chrobrym"
na kampanię norweską.
*
Tajemnicą chyba z dziedziny ciągu ptaków jest ciąg załóg polskich statków po wyjściu na
ląd w nie znanym nikomu porcie do tego samego, nie wybranego i nie ustalonego przez
nikogo z nich miejsca, w którym zawsze i na pewno wszyscy się w mieście spotkają. Czy
będzie to Londyn, czy Nowy Jork, Konstantynopol czy Buenos Aires - spotkają się.
Miejscem tym może być tawerna o łatwej nazwie "PIERWSZA I OSTATNIA" - w zależności
od tego czy się wychodzi z portu, czy się do niego wraca - albo bar, gdzie podają...
wyłącznie ostrygi, restauracja, w której szefem kuchni jest kucharz z wyspy Siphnos, lub po
prostu ulica. Może działa w tych wypadkach bardzo silne w każdym Polaku na obczyźnie
pragnienie spotkania kogoś ze swoich - tak silne, że zwabia na to miejsce rodaków. I tak już
potem w tym miejscu coś z "tego" zostaje, coś, co sprawia, że właśnie Polacy tam się
spotykają.
W Glasgow w okresie drugiej wojny światowej takim miejscem była ulica, której nazwa, po
przeczytaniu, była dla Polaków prawie nie-wymawialna: Sauchiehall Street.
W czerwcu 1940 roku na tej ulicy padliśmy sobie z Majorem w objęcia. My z Norwegii
opowiedzieliśmy Majorowi obejrzany tam "teatr" wojny. Nasi gospodarze nie mieli pojęcia
o prowadzeniu wojny. Karne, jak chyba żadne inne wojsko na świecie - wyposażone w broń
"nowoczesną" z pierwszej wojny światowej - było bezsilne w walce przeciwko czołgom i
samolotom uzbrojonym w nowoczesną broń maszynową.
Wrażenia Majora z "teatru" francuskiego były jeszcze smutniejsze od naszych. Major,
uzbrojony w karabin Lebela z roku 1892, przemaszerował Francję walcząc nim przeciwko
czołgom - niekiedy skutecz-
nie. Wrócił pełen dumy. Źródłem jej - jak twierdził - było osobiste sprawdzenie
prawdziwości i aktualności wersetów Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego, z
którymi Major się nie rozstawał.
- Odzyskałem wiarę w nas samych - mówił - pomimo że słowo Wolność zawarte w jądrze
kultury polsikiej zmieniamy zbyt często na samowolę i swawolę. Lepsze to jednak niż
Mordlust, żądza krwi, bodziec do wszelkich poczynań zawarty w jądrze kultury
Germanów, lub "użycie" aż do słynnego apres moi le deluge Francuzów - po mnie choćby
potop, a nawet od "najlepszego interesu" w jądrze kultury Anglosasów. Odzyskałem
również szacunek 'dla nas samych, gdy zobaczyłem jak niedościgły dla nas ideał narodów,
którego byliśmy tylko "pawiem i papugą" - rozleciał się w niecałe dwa tygodnie bez honoru
i ambicji. Zrozumiałem powiedzenie Kościuszki, że gdyby Polacy sami sobie nie szkodzili,
żadna siła ma świecie nas by nie zmogła. Z jednym tylko wersetem zgodzić się nie mogę. Z
tym, który mówi, że Ameryka odkryta przez Kolumba stała się ziemią świętą i ziemią
wolności. Dla kogo? Dla Indian? Zielone krzyże na żaglach okrętu Kolumba znaczyły dla
nich to samo, co dla nas dzisiaj swastyka. Wymordowano miliony Indian na kontynentach
obu Ameryk i gdy Włochy rzuciły się teraz na rozkładającą się Francję, zrozumiałem,
dlaczego nasi historycy twierdzą, że "po przyjęciu katolicyzmu - nie Polska stała się
katolicką, lecz katolicyzm stał się polskim".
Lato 1940 roku upływało na smutnych stwierdzeniach, że Zachód nie wyciągnął żadnych
praktycznych wniosków z napaści na Polskę. Padała jedna stolica za drugą. Naraz w nasze
najczarniejsze myśli o przyszłości Major wniósł nieoczekiwanie coś zupełnie nowego.
- Wojna - oświadczył pewnego dnia - wcale się jeszcze nie zaczęła. Jest to chwilowy sukces
przygotowanego mordercy, którego nie zaczęto jeszcze ścigać. Wojna rozstrzygnie się nad
Wołgą, gdzie morderca poniesie całkowitą klęskę.
Dla wszystkich, którzy tego słuchali, oświadczenie Majora było niedorzecznością. Major
jednak zdecydowanie obstawał przy swoim, podając jako źródło swych informacji - byłego
premiera Kościałkow-skiego.
•
W tym czasie gdy prowadziliśmy w Glasgow te rozmowy, otrzymałem od byłych uczniów z
"Daru Pomorza" list z wiadomością, że duża ich grupa znajduje się w obozie w Szkocji i
proszą, żebym ich odwiedził. Gdy przyjechałem do obozu, chłopców nie zastałem. Cały ich
oddział wysłano w góry Szkocji, gdzie mieli tropić zrzuconych na spadochronach
dywersantów.
Doczekałem się jednak ich powrotu. Pamiętałem ich jako dzieci jeszcze, teraz przeistoczyli
się w żołnierzy. Opowiadali o Francji to samo co i Major. Tak jak i on byli dumni, pełni
wiary w siebie samych
i Polskę. Po naszym przejściu na pięciu statkach do Firth of Forth historia ich tułaczki
dopiero się zaczęła. Część z nich z miejsca poszła do floty handlowej, pozostałych
zaokrętowano na ORP "Gdynia", naszym starym transatlantyku "Kościuszko", który,
wyprowadzony w ostatniej chwili z Gdyni przez kapitana Mamerta Stankiewicza, pełnił
teraz funkcje okrętu-bazy Polskiej Marynarki Wojennej. Z "Gdyni" ! większość ich
wyruszyła do Francji do Wojska Polskiego, podobnie jak Major.
Pomimo wszelkich starań z ich strony, by się utrzymać w jednej grupie, znaleźli się niestety
w kilku formacjach. Grupa największa czuła się najsilniej i posiadała najwięcej humoru.
Starsi wiekiem w tej grupie uważali się za opiekunów młodszych kolegów, a dwóch
najmłodszych cała kompania uważała za "nasze dzieci". Opowiadali, jak podczas tego
cofania się we Francji wśród nieustannego bombardowania i ostrzeliwania dbali o to, by
"dzieci" grzecznie się zachowywały i przestrzegały wzorowej higieny osobistej.
"Wieczorem, żeby tam nie wiem co - nie wiem jak strzelali czy bombardowali, "dzieci"
nieodzownie szły się myć a nawet kąpać. Czyściły ząbki szczoteczkami i pastą, nakładały
potem długie nocne czyste koszule i kładły się do "łóżeczek" - ale zawsze pomiędzy dwa
czyste prześcieradła. Cała kompania asystowała przy tym i każdy kolejno pochylał się nad
nimi, by pocałować "nasze dzieci" na dobranoc.
Tak przetrwali całą kampanię francuską. "Dzieci" wyglądały wyjątkowo zdrowo i różowo.
Chłopcy twierdzili, że troska o "nasze dzieci" pozwoliła całej kompanii zachować
równowagę i pogodę ducha na co dzień i w każdej sytuacji na froncie, który każdego dnia
był gdzie indziej. Zabawa ta przeszła do legendy.
*
Niestety, wkrótce musiałem rozstać się z Majorem. Okazało się, że po uderzeniu głową w
burtę łodzi ratunkowej, gdy spadłem do niej przy opuszczaniu "Piłsudskiego", mam skrzep
w głowie. Bóle się odnowiły i znów znalazłem się w szpitalu^ tym razem w Bromsgrow pod
Birmingham. Bezowocne leczenie zakończyło się uśpieniem mnie na okres dwóch tygodni.
Po tym zabiegu odechciało mi się spać - jak mi się wydawało - na zawsze.
Wróciłem do Szkocji, w której Major udawał, że żyje. Otrzymałem propozycję pójścia na
"Wigry" w charakterze kapitana. Propozycja ta podobała się i mnie, i Majorowi. Gdy pilnie
przygotowywaliśmy się, by pójść na ten statek, lekarze doszli do przekonania, że kapitan,
który nigdy nie śpi, może okazać się zbyt uciążliwy dla załogi. Nie otrzymałem prawa
pływania i wobec tego wylądowałem na stanowisku inspektora szkoleniowego w
Ministerstwie Żeglugi w Londynie.
Zadaniem inspektora było wyszkolenie odpowiedniej ilości ludzi potrzebnych do
utrzymania naszej istniejącej floty na Zachodzie i zdol-
nyćh do obsadzenia przewidywanej w najbliższym oKresie powojennym floty o tonażu
sześciuset tysięcy. Trzeba było w tym celu wykształcić odpowiednią ilość nawigatorów,
mechaników okrętowych, radiotelegrafistów, inżynierów budowy okrętów i maszyn
okrętowych oraz myśleć o oficerach rybołówstwa, a przede wszystkim zaopatrzyć
wszystkich w polskie -podręczniki fachowe; natychmiast dokończyć rozpoczęte już
dokształcanie uczniów z "Daru Pomorza" w Southamp-ton, wybrać spośród pływających
marynarzy najbardziej doświadczonych, z długoletnią praktyką i przeszkolić ich na
oficerów nawigacyjnych i mechaników okrętowych. Należało zatem zorganizować nową
szkołę morską.
Naturalnie ściągnąłem do Londynu Majora. Znów byliśmy razem. Przystąpiliśmy do
rozglądania się w posiadanym "materiale" na statkach.
Major w Londynie "stworzył" kartotekę załogową. Była ona jego dzieckiem i to bardzo
mądrym. Przewidując trudności w odnalezieniu się ludzi zgubionych w tej nowej wędrówce
narodów, wpisywał (do kartoteki każdego człowieka, który postawił stopę na pokładzie
polskiego statku, nie mówiąc już o wydarzeniach i historii samych statków.
Kartoteka Majora rosła w błyskawicznym niemal tempie i wkrótce zajmowała już pół stołu,
przy którym tkwił Major z miną natchnioną tak, jak gdyby siedział przy najwspanialszym
instrumencie muzycznym. Obok kartoteki stała maszyna do pisania. Dziwnym trafem
przywędrowała razem z nami do Firth of Forth, a potem po długiej wędrówce znalazła się
znów w rękach Majora. Zamknięta w małym, kwadratowym pudełku stalowym była chlubą
naszej techniki krajowej, a dla Majora - relikwią.
Milczący zawsze i zażenowany Major wciągał do pokoju każdego, kto przybył ze statku, i
zaczynał skrupulatnie wypytywać o wszystkich ludzi, którzy przez ten statek 'przeszli. W
ten sposób Major stał się najbardziej cenionym źródłem wiadomości o ludziach
kiedykolwiek mających do czynienia ze statkiem polsikim. Jeśli Major miał na twarzy
tajemniczy uśmiech, to wiadomo było, że przed chwilą ktoś dzięki jego kartotece odnalazł
szukaną osobę - tylko dlatego, że osoba ta "ręką dotknęła burty polskiego statku".
W kartotece Majora znalazły się nie tylko fakty dotyczące statków polskich. Nie mogąc brać
czynnego udziału z bronią w ręku, Major wolny czas poświęcał zbieraniu wiadomości o
walkach polskiego żołnierza w drugiej wojnie światowej porównując je do walk z epoki
napoleońskiej. Spisywał je w kartotece pod tytułem Somosierra. Jak twierdził, nie był to
jego pomysł. Historycy wojen napoleońskich używali nawet terminów - Somosierra
kawalerii, Somosierra piechoty.
Major przyjął za Skalę porównawczą Somosierrę z dnia 30 listopada 180Ś roku. Nikt jej
chyba nie prześcignie. Pozycja nie do zdobycia, a stosunek sił w ludziach i ognia - nie
mający równego sobie. Walka
prowadzona bez zaskoczenia. Stu dwudziestu szwoleżerów uzbrojonych w szable uderza w
biały dzień na cztery baterie, po cztery działa każda, ustawione w wąwozie na załamaniach
drogi wiodącej w górę. Droga jest tak wąska, że szwoleżerowie mogą nacierać tylko w szyku
po czterech w szeregu. Zbocza wąwozu" i baterie obsadzone przez dziewięć tysięcy ludzi
wrogiej piechoty. Cała droga pod obstrzałem. Zdobycie tej pozycji nie do zdobycia trwało
niepełne osiem minut.
Za Somosierrę piechoty, ciekawą ze względu na udział eskadry okrętów angielskich, uważał
Major bitwę o fort nadmorski Fuengirolli w dniu 15 października 1810 roku. Załoga fortu
składała się ze stu pięćdziesięciu ludzi czwartego pułku piechoty pod dowództwem kapi--
tana Młokosiewicza. Przeciwko bateriom angielskim na lądzie i na okrętach wojennych
załoga posiadała dwie duże armaty i dwa małe działka. W fortecy było brak żywności i
wody. Gdy od strony lądu zbliżyła się kilkutysięczna armia angielska pod dowództwem
lorda Blayneya, kapitan Młokosiewicz nie stracił ducha. Odmówił kapitulacji. W nocy fort
otrzymał pomoc w sile siedemdziesięciu ludzi. Anglicy rozpoczęli bombardowanie.
Oblężeni zrobili wycieczkę, zdobyli główne baterie i wysadzili kesony z amunicją oraz
zatopili jeden z okrętów wojennych. Druga wycieczka i pomoc w ilości dwustu ludzi tego
samego pułku skończyła się zepchnięciem Anglików do morza i zmuszeniem ich do
ucieczki na okrętach. Załoga fortu zdobyła pięć dział i dwustu jeńców, wśród nich dowódcę,
lorda Blayneya.
Męstwu i poświęceniu ówczesnych Polaków zawdzięczamy honorową dla nas tradycję,
przechowywaną w pułkach angielskich, które do dziś szczycą się, że "miały honor walczyć z
Polakami".
Niepopularność udziału wojsk polskich w walkach w Hiszpanii nie wyidawała się Majorowi
słuszna. Była to wojna ze starym ustrojem, za wypaczenie hasła "za waszą wolność i naszą"
nie .ponosiły odpowiedzialności legiony. Powtórzyło się to samo, co się działo we
Włoszech, gdy musiano w nowo utworzonej Republice Rzymskiej zastąpić żołnierzy
francuskich karnym i powszechnie szanowanym żołnierzem polskim. W dniu 3 maja 1798
roku trzy kolumny legionów Dąbrowskiego wkroczyły do Rzymu na Kapitol. Tego ducha w
wojsku polskim należało tłumaczyć różnicą stosunku oficerów /do żołnierzy. W wojskach,
przeciwko którym walczyli legioniści, panowała fryderykowska zasada, "iż koniecznym jest,
aby żołnierz prosty lękał się więcej swoich zwierzchników aniżeli niebezpieczeństwa, na
które się go wystawia, inaczej bowiem bić się nie zechce - albo ucieknie".
W legionach oficer zwracał się do żołnierza przez "obywatelu" lub "bracie".
W kartotece pod tytułem Somosierra było zanotowane jeszcze jedno polskie zwycięstwo -
pod Tudelą koło Yalladolid. Odniósł je kapitan Józef Chłusowicz zdobywając... miłość i
rękę w prostej linii pra-pra-wnuczki Krzysztofa Kolumba.
Młodziutka i piękna "Kolumbówka" wniosła do tego małżeństwa oprócz wielkiego imienia,
klejnot rodzinny w postaci zawieszonego na grubym, złotym łańcuchu medalionu z
wizerunkiem Ferdynanda i Iza-belli - z odpowiednimi napisami - wybity w roku 1494 jako
dar pary królewskiej, ofiarowany Kolumbowi za odkrycie Ameryki. Gdy po roku 1812
Chłusowiczowie, już pułkownikostwo, zamieszkali u marszałka Wrońskiego w powiecie
słonimskim - pozwolono im na to pod warunkiem pozostawienia córeczki Dolores na
dworze w Petersburgu - medalion ten stał się celem licznych "pielgrzymek".
*
Życie w codziennie bombardowanym Londynie przystosowywało się do nowych
warunków. Uprzedzeni przemówieniem swego premiera, iż dopiero za cenę krwi, głodu i
niewygód osiągną zwycięstwo, Anglicy wkroczyli w nowy dla siebie okres. Londyn zamienił
się w obóz warowny przepełniony modnymi wówczas "wolnymi narodami". Byli więc:
"Wolni Francuzi", "Wolni Belgowie", ""Wolni Holendrzy", "Wolni Norwegowie". Na
skrzyżowaniach głównych ulic zbudowano z że-lazo-betonu punkty oporu, zapory
przeciwczołgowe i ustawiono zasieki z drutu kolczastego. Ulice roiły się od mundurów
"wolnych narodów" i salutujących im uzbrojonych posterunków wojsk angielskich.
Widok ten podsunął pewnemu aktorowi pomysł niecodziennego zakładu. Mianowicie
założył się z przyjaciółmi, iż przebrany w nieprzyjacielski mundur generalski przejdzie nie
zatrzymany przez najbardziej strzeżone miejsca oporu. Zakład wygrał. Wszystkie
posterunki prezentowały broń. God save the King.
Bombardowanie trwało. Znikały całe dzielnice. Londyńczycy się umawiali w ten sposób:
"Spotkamy się na rogu twojej i mojej ulicy, gdyby tego rogu nie było, to na przeciwnym, a
igdyby i tego nie było, to na najbliższym w kierunku do ciebie".
Londyn jest duży - nie zawsze wszystkie dzielnice naraz bombardowano, wobec czego
zaczęto ogłaszać alarm wyłącznie dla dzielnicy atakowanej. W kinach zagrożonej .dzielnicy
po ogłoszeniu dla niej alarmu na ekranie ukazywał się napis: "Dzielnica nasza jest
bombardowana, na pięć minut przerwiemy wyświetlanie filmu i zapalimy światło dla tych,
którzy chcą opuścić kino". I rzeczywiście, zapalano światło i z po brzegi wypełnionego kina
wychodziło zaledwie kilka osób.
Podróżowanie jest wrodzoną cechą Anglików - podobnie jak u nas narzekanie. Wojna i
tutaj dała się Anglikom we znaki. By odciążyć co noc bombardowany transport od tej
luksusowej manii, dworce kolejowe i autobusowe zaopatrzone zostały ze wszystkich stron
w transparenty z hasłami zupełnie dla Polaków nie zrozumiałymi: IS yOUR
JOURNEY REALLY NECESSARY? Co dla nas brzmiało: Człowieku, zastanów się, co
czynisz! "Czy podróż twoja rzeczywiście jest nieodzowna?"
Może istotnie przed każdą podróżą należy się zastanowić, czy naprawdę trzeba jechać?
W głowę zachodziliśmy - zadając sobie pytanie - co się musiało dziać w tym kraju, zanim
sobie tego nie uprzytomnili?
Pewnego dnia pojechałem do Glasgow, by się zapoznać z warunkami bytowymi polskich
studentów i ich potrzebami podczas studiów na politechnice oraz postępami w nauce. W
pociągu spotkałem porucznika Polskiej Marynarki Wojennej, którego mundur mieścił w
sobie "żywe ciało" naszego Mariusza Sforzy.
Mariusz, jako absolwent szkoły filmowej, w każdej roli, którą mu życie narzucało, czuł się
swobodnie. Zdumiewała tylko jego skala porównawcza w stosunku do samego siebie -
wynikała widocznie z przeświadczenia, że każdy szlachcic zostać może królem.
- Mariuszu -. zapytałem, gdyśmy się już przywitali - jak się czujesz na morzu? Na tych
bojowych okrętach w konwojach do Ameryki kołysze więcej niż na naszym "Lwowie"?
Przyzwyczaiłeś się?
- Ha, Nelsona trapiła choroba morska aż do bitwy pod Trafalga-rem, nie widzę istotnych
powodów, dlaczego ze mną miałoby być inaczej. Czekam na swój Trafalgar.
Wspomnieniami zawędrowaliśmy do ławy szkolnej i sławnych dni, gdy jacht królewski
oczekiwać miał przyjazdu Mariusza, aby potomek Sforzów mógł obejrzeć swą przyszłą
własność. Teraz dopiero dowiedziałem się, jaka była przyczyna chęci kupna tej wyspy.
Mariusz po mieczu i po kądzieli odziedziczył zapał do korespondencji. Miłość do morza
przyszła nieoczekiwanie, gdy kończył szkołę filmową. W szkole zaczął korespondencję z
całym światem, wymieniając widokówki i znaczki pocztowe. Listy swe pieczętował lakiem
we wszystkich barwach. Biały lak, którym chciał zaszczycić któregoś ze swych adresatów,
leżał wciąż nie tknięty. Biały lak nie miał godnego siebie. Posiadane znaczki pocztowe nie
wydawały mu się dostatecznie dobre, by zaofiarować ich wymianę królowi angielskiemu,
ale oto Mariusz .przeczytał ogłoszenie, że król pragnąłby odstąpić - za odpowiednią sumę -
swą posiadłość w postaci całej wyspy. Myśl nawiązania korespondencji przez Sforze z
dynastią Sachsen-Koburg-Gotha była tak silna, dynastie - nie wiadomo, która starsza,
użycie laku białego tak nieodzowne, że Mariusz bez chwili namysłu zdecydował się na
długą korespondencję w sprawie kupna wyspy.
- Pomyśl tylko - zakończył swe opowiadanie - wówczas nic nie miałem, a teraz słyszałem,
że wyspa została bardzo zniszczona, miałbym jeszcze mniej. Bardzo się cieszę, że jej nie
kupiłem.
*
Statystyka wykazywała, że wielu ludzi uratowało się od pogrzebania żywcem podczas
bombardowania tylko dzięki temu, że się schronili pod mocnym stołem. Dało to impuls do
budowy kieszonkowych schronów w kształcie pudełek metalowych czy klatek, w których
można było się wygodnie przespać z poczuciem, że się zrobiło wszystko, by nie stracić
życia. W Glasgow sensację wzbudził emerytowany oficer marynarki handlowej, który
zakupił stary kocioł okrętowy, ustawił go w ogródku koło domu, wyposażył komfortowo w
ogrzewanie i elektryczne oświetlenie - od tej chwili oglądanie wojny z tego kotła stało się
dla niego miłą rozrywką.
Wszyscy jednak musieli pełnić tak zwaną służbę ogniową. Co kilka dni miało się służbę w
nocy, w ustalonym miejscu na ulicy na wypadek zrzucenia przez samoloty bomb
zapalających. Pełniący tę służbę byli odpowiednio przećwiczeni i zaopatrzeni w specjalny
sprzęt. Po bliższym wzajemnym poznaniu i przetasowaniu się dyżurujących - służba ta
stawała się czymś w rodzaju party, miłego towarzyskiego spotkania. W nocy igrzyska
świetlne na niebie wzbudzały prawie zachwyt. Najbardziej interesujący widok
przedstawiały bombowce i złapane w smugi reflektorów opadające na spadochronach ich
załogi. Do przyjemności niemal zaliczyć należało deszcz spadających bomb zapalających,
których wygaszenie napawało dumą spełnionego obowiązku.
Były jednak i inne przykrości spowodowane wojną. Lord Woolton obliczył, że ilość
marmolady pozostawiona na talerzykach iprzez czterdzieści milionów łudzi wynosi całe
tony, za których dowóz trzeba zapłacić życiem wielu marynarzy. Od momentu usłyszenia
tego oświadczenia żaden Anglik nie położył marmolady na talerzyku.
Trudniejsza sprawa była z cebulą. Za przywiezienie jej do kraju również trzeba było płacić
życiem marynarzy, .wobec tego zamieniono wszystkie klomby i kwietniki w poletka uprawy
cebuli. Cebulę "uprawiano" nawet w doniczkach i skrzynkach na 'balkonach.
Bombardowanie dotknęło również brydżystów, stawiając przed nimi trudny do
rozstrzygnięcia problem - co należy uczynić, jeżeli bombardowanie rozpocznie się w środku
gry? Ustalono: ten który się "rozłożył", wychodzi na dach, by obserwować, czy rzeczywiście
grę należy przerwać. Podobne zagadnienia trapiły graczy w golfa. Duży lej po bombie nie
był przewidziany przed uderzeniem w piłkę. Co robić, jeśli uderzy bomba, a piłeczka
wpadnie do leju po bombie? Należy coś począć. Zmienić statut? Zmieniono. Jeśli piłeczka
wpadnie do leju po bombie, można ją z niego wybić dodatkowym uderzeniem, które się nie
liczy.
• *
Miastem bombardowanym codziennie podobnie jak Londyn był Southampton, w którym w
University College w Navigation Department kształciła się grupa uczniów z "Daru
Pomorza", w ilości dwudziestu kilku przez okres dziesięciu miesięcy. Oficerem
łącznikowym pomiędzy Ministerstwem Żeglugi a szkołą i bezpośrednim kierownikiem
każdego kursu był kapitan ż.w. Antoni Zieliński.
Każdy uczeń tej szkoły nazywał się w tym okresie polish midship-man. Nazwa ta wywodziła
swój rodowód od miejsca, w którym na statku angielskim hodował się przyszły narybek
oficerów nawigacyjnych. "Przed masztem" - na dziobie statku mieszkała załoga. Rufa
uchodziła za najszlachetniejszą część statku - mieszkał na niej kapitan i oficerowie.
Midship, czyli śródokręcie, zajmowali mężczyźni i chłopcy używani do noszenia amunicji i
rozkazów lub po prostu młodzi ludzie do posług osobistych kapitana i oficerów. Dopiero od
okresu wojen napoleońskich midshipman stał się tytułem honorowanym w marynarce
angielskiej, oznaczającym przyszłego oficera pokładowego. Starsze panie i ludzie ,z lądu
piszący o morzu twarde słowo mtdsfttp-man spieszczali na "middy".
Cały ten narybek z "Daru Pomorza" dokształcający się w Southampton Major uważał za
"nasze dzieci" - wyrosły już przecież w naszych polskich, morskich tradycjach.
Byli czymś, co chcieliśmy, by było w naszej marynarce najlepsze. Pragnęliśmy, by
przyswoili sobie te wartości, o których wiedzieliśmy, że są dla dobrego nawigatora
niezbędne i konieczne, i które wpajaliśmy im na "Darze" i w szkole. Rozdzieleni na
początku wojny, staraliśmy się potem utrzymać z nimi łączność. Ciekawiło nas, czym są i
jakimi okażą się w czasie ciężkiej próby na morzu.
By tradycji stało się zadość, pierwszym dziełem naszych mid-szypnienów było wyidanie
czasopisma. Radość z tego powodu, że są znów razem, dała mu tytuł "ZNÓW RAZEM". To
co w nim pisali, Major skrzętnie układał w iporządku chronologicznym, by otrzymać obraz
- możliwie dokładny - ich dziejów i myśli.
W pierwszym rzędzie zamieścili wiersz lotnika, który przedostał się z Polski do Węgier. Oto
jego urywek:
A ci co mieli konie
Co im barwne proporce nad głową wiewały
Co w łonie
Nieśli wizje dawnych pancernych husarzy
- runęli w walką
Co od oparów czerwona była... Somosierra... znów w nich odżyła Dziś szarżują na tanki
- chyba nie wyśniła
historia nasza podobnych obrazów...
Stal szabl na stali tanków im się pokruszyła
A oni ginęli
To dziwne - bez rozkazu
Major mię mógł wyjść z podziwu, że dla tych jeszcze nieomal dzieci, które nie zaznały
niewoli, nie widziały nigdy dotąd wojny, sprawy stanowiące źródło energii do wytrwania i
przetrwania były od razu tak jasne i skrystalizowane. O zaborach tylko się uczyli. Tych sto
pięćdziesiąt lat niewoli dla nich to już tylko "historia". Epoka napoleońska była jeszcze
bardziej odległa - ale dziwnie od razu odnaleźli w niej obecną sytuację.
Jednak najchętniej wracali wspomnieniami do najbliższej, najmilszej dla siebie
przeszłości. Znalazło to wyraz w "ZNÓW RAZEM", gdzie zamieszczali ze swych dzienników
całe strony pisane jeszcze w tamtych, beztroskich latach. A oto kilka z tych stron:
Mayaguez (Puerto Rico) . Sobota, 10 XII 1938 r.
Przez cały dzień praca na statku. Po południu przyjmujemy gości. O godzinie dziewiątej
kładziemy się spać. Zmęczeni robotą i poprzednią nocą (spaliśmy tylko trzy godziny)
momentalnie zasypiamy. Nagle rozlega się gwizdek. POBUDKA!
Zaspani zrywamy się i myśląc^ że to już rano, zaczynamy zwijać hamaki. Aż tu wchodzi do
międzypokładu Pierwszy Oficer i mówi, żeby ubierać się na granatowo i że znów jedziemy
na bal.
Jest godzina dziesiąta wieczór. W dziesięć minut później wsiadamy do samochodów, które
po nas przysłano, i jedziemy do Cassina. Podobno publiczność zażądała kategorycznie od
Komendanta, by koniecznie dostarczył na bal "kadetów".
W.F.
Poniedziałek, 12 XII 1938 r.
Rano przebieramy się w "tropiki" i z wychowawcą i instruktorem maszerujemy czwórkami
na plac ćwiczeń. Urządzają dziś dla nas defiladę Pułku Szkoły Podchorążych USA.
Gdy wchodzimy na plac, z trybun witają nas gromkie oklaski. Stajemy w dwuszeregu obok
sztandaru amerykańskiego, dalej nasi oficerowie w asyście wyższych oficerów USA.
Na placu jest orkiestra i dziesięć kompanii piechoty. W ciemnozielonych mundurach,
furażerkach i białych rękawiczkach kompanie stoją naprzeciwko nas.
Zaczyna się musztra i ćwiczenia z bronią. Wygląda to bardzo efektownie, zupełnie inaczej
niż u nas. Następuje popis orkiestry, marsz z wspaniałym "tamburmajorem" robiącym
cuda ze swą buławą i wreszcie kompanie ruszają do defilady.
Na pięć metrów przed nami pada komenda "baczność, na prawo patrz!" Idą w szyku po
dwunastu w szeregu. Sztandar pułku i USA po środku, przed każdą kompanią proporczyk.
Przed nami chylą się kolejno proporczyki, salutują nas szablami oficerowie, a wreszcie i
sztandar pułku opada w dół przed skromnymi kadetami polskiej Szkoły Morskiej, którym
się nie marzyło, że będą im oddawać takie honory.
Kurtuazja amerykańska wprawiała nas wszystkich w zdumienie. Wszędzie w mieście
pozdrawiano nas polskim "dzień dobry". Dzieci na
ulicy wołają na nas "Polacco".
W.F.
Sobota, 17 XII 1938 r.
Dziś odjazd o godzinie trzeciej. Już o godzinie dwunastej gromadzą się tłumy, policji pełno.
Samochody zajmują wielką przestrzeń na kei. Wstęp na statek tylko dla zaproszonych
gości. Otrzymujemy mnósttoo prezentów w postaci bombonierek i wielkich serc z cukru,
książek, czasopism ilustrowanych i innych drobiazgów.
O godzinie trzeciej goście schodzą z "Daru". Są tak wzruszeni, że większość z nich płacze,
na brzegu też pochlipują.
Odbijamy. Stoję na sterze. Gdy rufa odchodzi od kei, Komendant daje rozkaz: "na wanty".
Uczniowie i jungowie wbiegają na maszt i na cześć Mayaguez krzyczą trzy razy "niech żyje".
Komendant krzyczy wciąż przez tubę podziękowania do powiewającego chusteczkami
tłumu. Dajemy salut syreną i banderą.
Wokół nas mnóstiuo motorówek odprowadza "Dar" daleko w morze. Jadą obok burt i
wiwatują na naszą cześć.
Zegnaj, Puerto Rico, żegnaj, Mayaguez!
W.F.
Ale najwięcej miejsca w ich sercach i myślach zajmował "Dar". Miłość do niego przewija się
przez wszystkie kartki "ZNÓW RAZEM" - u wszystkich roczników.
Czy pamiętacie ostatnie dni sierpnia 1939 roku?
Byliśmy na naszym kochanym "Darze". Kochanym - tak dopiero tera2 widzimy, jak drogi
był dla nas. Tych kilka jego fotografii, które nam zostały po długiej tułaczce, wiszą dumnie
na ścianach naszych
pokoi. Na honorowych miejscach.
M.K.
Był jedynym żaglowcem, który w XX wieku odbył podróż naokoło świata, był jednym z dwu
żaglowców szkolnych, które pod żaglami
przeszły najburzliwste na Świecie miejsce - Cape Horn (drugim był żaglowiec japoński).
Podczas zlotu bałtyckich statków szkolnych w ro-fctt 1938 w Sztokholmie został uznany za
najczystszy i najlepiej urządzony, a jego załoga za najlepiej wyszkoloną.
W.F.
"Dar Pomorza" był żywą skarbnicą tradycji 'morskich, których większą część otrzymał w
spadku od swego poprzednika, polskiego barku szkolnego ,JLwów" i które pieczołowicie
przechowywał i krzewił wśród swych wychowanków.
Wszyscy, którzy przeszli twardą szkołę, na żaglowcu, tworzą wśród innych marynarzy
jakby odrębną grupę, jakby fclan^ o właściwie lepiej •- jakby rodzinę.
W.F.
Dopiero teraz wiemy, jak wiele on dla nas znaezył. Bo statek można pokochać tak, jak
można pokochać przyjaciela ezy piękną dziewczynę. [...] Czy pamiętacie, ile razy
oglądaliśmy jego dumną sylwetkę czy to na redzie w Gdyni, czy to w wielu innych
zagranicznych portach, gdzie spełniał swe podwójne posłannictwo - szkolenie przyszłych
oficerów i propagandę Polski na morzu. Spełniał to posłannictwo dobrze.
[...] Wystarczy przypomnieć opinię komendanta norweskiego statku szkolnego:
komendant powiedział, że w ciągu swej czterdziestoletniej praktyki na morzu nie spotkał
tak utrzymanego i pięknego statku.
Musieliśmy Cię zostawić - stoisz samotny i opuszczony, lecz wrócimy po Ciebie. Wrócimy
na pewno i oddamy Cię w ręce następców, abyś spełniał swą misję dalej - szkolił oficerów i
rozsławiał imię Polskiej Marynarki Handlowej na wodach całego świata.
M.K.
Pierwsze wrażenia z tego, co posłyszeli o walkach na Wybrzeżu, wyrazili następująco:
Wystarczy przypomnieć bohaterską postawę naszych oddziałów w okolicy Gdyni, których
część wznowiła tradycje kościuszkowskie i poszła do ataku na gniazda karabinów
maszynowych z kosami. Dowódca obrony Wybrzeża pułkownik Stanisław Dąbek widząc, że
sytuacja jest beznadziejna, wydał rozkaz do żołnierzy: ,Jtie mamy już nic do bronienia^ ale
mamy jeszcze nasz honor żołnierski, a tego będziemy mogli jeszcze zawsze bronić choćby
gołymi rękami".
Krew tych bohaterów zmieszała się z falami Bałtyku, dokumentując raz jeszcze przed całym
światem, że Polska bez niego istnieć nie może.
JEŻ
W droidze do Szkocji, gdy byliśmy jeszcze w wolnej Norwegii, chłopcy trafili na
wyświetlany w kinie film - niemiecki reportaż o wojnie:
Boże! To o nas. O Polsce. Widzimy sylwetki tak dobrze znane - nasza fcatoaleria szarżuje
na tanki, piechota idzie na bagnety. To bój! Serca zaczynają bić żywiej. Oni się biją. Może
to nieprawda, że się skończyło. Może to tylko propaganda niemiecka wyimaginowała
zwycięstwo nad Polską?...
Obrazek się zmienia. W okopach nasza piechota, a na nią loalt zbity wał tanków. Boże, cóż
może zrobić ta garstka ludzi przeciw tej masie żelaza?
A potem defilada. Na tej samej drodze, gdzie zawsze odbywały się defilady naszego wojska.
Na ulicach pustki. Po drodze suną kolumny morderców.
To wy strzelaliście do kobiet i dzieci. Wy mordowaliście nasze matki i siostry...
To już koniec. Ludzie wychodzą. My jeszcze siedzimy. Podchodzi do nas jakaś pani z
mężem i pyta: ,fanowie Polacy?" Potem padają słowa współczucia. Och Boże! Jak one
pieką. Pięści zaciskają się kurczowo...
"Co panowie zamierzają robić?"
Jak to co? Walczyć!
Walczyć wszędzie. Na morzu, lądzie i w powietrzu i nie spocząć dopóty, dopóki krzywdy
nie zostaną pomszczone.
Jeszcze Polska nie zginęła, dopóki chociaż jedno serce polskie bije w piersi, dopóki chociaż
jedna kropla krwi płynie w żyłach.
Pod artykułem widnieją inicjały W.K.
- Gdyby Józef Wybicki w roku 1797 nie napisał słów hymnu, zrobiliby to nasi chłopcy -
mówił Major dołączając artykuł do swojej kartoteki.
Po przybyciu pięciu naszych statków do Firth of Forth ci uczniowie, <dla których nie
znaleziono przydziałów, zostali odesłani na ORP "Gdynia". Oto dalsze ich przygody w
chronologicznym układzie według pisma "ZNÓW RAZEM":
Pozostaliśmy bez przydziału przy marynarce wojennej na ORP "Gdynia". Początkowo
prace nad przygotowaniem okrętu do przyjęcia marynarzy z innych statków zajmowały
nam czas i nie pozwoliły myśleć zbyt wiele o sobie. Nadszedł czas, że praca się skończyła.
Marynarze przyjechali. A co z nami? Myśl ta zaczęła nas gnębić coraz więcej. Ogarniać nas
zaczęło zniechęcenie. Wreszcie sądziliśmy, że nie potrzeba tu nas i że jesteśmy po prostu
intruzami. Tak minęły blisko trzy miesiące. Część poszła do marynarki wojennej. (...]
Wreszcie speł-
nity się nasze serdeczne życzenia. Po wielu staraniach i gorących -prośbach zostaliśmy
wyekspediowani do Francji, aby zasilić szeregi świeżo tworzącej się Armii Polskiej.
Motorówka odbija od okrętu... Wolno kieruje się ku brzegowi. W ciemności nocy ginie
szary cień "Gdyni", a z nim zaciera się cała przeszłość ponurej bezczynności.
(...)
*
Po zaokrętowaniu na statek idący do Cherbourga takie były wśród "naszych dzieci"
nastroje:
Im bliżej lądu francuskiego, tym więcej slyszy się rozmów na temat naszych przyszłych
losów. Jeden chciałby pójść do lotnictwa, drugi do broni pancernej, inny znów do artylerii.
Nawet każdy z nas uważa swój rodzaj broni za najlepszy na świecie i stara się gorąco, by
pozostali zgłosili swój akces tam, a nie gdzie indziej. Ostatecznie pierwsze miejsce w
konkursie rodzajów broni zajęło lotnictwo, jako najbardziej odpowiadające naszemu
usposobieniu i temperamentowi. Głównym naszym zamysłem było jednakże
nierozłączanie się pod żadnym pozorem. Tego co prawda nikt nie poruszał, ale tylko
dlatego, że to wynikało z naszego koleżeństwa. Przecież już od kilku lat nie rozstajemy się
prawie wcale - razem spędziliśmy wesołe lub mniej wesołe chwile, tym bardziej więc teraz,
gdy przed nami stała walka o Ojczyznę, nikt inaczej nie mógł myśleć.
Spoza mgły zaczęły się wynurzać zabudowania Cherbourga.
JEŻ
W Cherbourgu "nasze dzieci" wsiadły do pociągu, który ich przywiózł na małą stacyjkę
kolejową:
Na tym dworcu oczekiwał nas stary podoficer. Udajemy się za nim do Dowództwa
Polskiego Obozu. Po drodze spotykamy wiele kompanii naszej piechoty, która zapamiętale
ćwiczyła szermierkę. Mieli co prawda stare jednostrzałowe karabiny z roku 1874 i byli
ubrani we francuskie, a więc podarte i niejednolite, mundury, ale wywarli na nas
imponujące wrażenie. Przecież to byli nasi przyszli koledzy po fachu, a do tego mieli za
sobą polską kampanię.
Następnego dnia rano dowiadujemy się, że z lotnictwa nic nie będzie. Polacy piloci i tak nie
mają maszyn, więc nie ma celu tworzenia nowych kadr. Wobec tego, po poruszeniu
wszelkich możliwych i dostępnych dla nas sprężyn na terenie obozu, postaraliśmy się o
przydział do artylerii przeciwlotniczej, ponieważ jest to jedyna broń, której znajomość
może się nam zawsze przydać na statkach handlowych.
Młodsi koledzy udali się do- kawalerii zmotoryzowanej, która to broń bardzo im się
podobała. Przypomina ona coś z tradycji polskiego rycerstwa XVII wieku, z tą różnicą, że
poszła drogą wynalazku i konie zamieniła na motory.
JEŻ
Chłopcy rozbici na grupy znaleźli się w rozmaitych formacjach. Oto urywek wspomnień
jednego z tych, którzy trafili do słynnego Cotąui-dan, wojskowego obozu szkoleniowego dla
Polaków:
Po krótkiej przerwie dostajemy się pod komendę innego ^pana" i rozpoczyna się musztra
piesza. Ćwiczenia te, podczas całego naszego pobytu we Francji, polegały jedynie na
salutowaniu w miejscu i w marszu oraz na zwrotach, ponieważ dostarczenie karabinów
było we Francji zupełnie wykluczone. Mieliśmy co prawda kilka starych gratów, ale i te
zostały nam w końcu odebrane i - jak fama głosi - wysłano je na obronę linii Maginota...
JEŻ
Ci co trafili do baterii przeciwlotniczych, tak opisują swe przeżycia:
Ćwiczyliśmy trochę na starym sprzęcie francuskim, nie mogliśmy jednak doczekać się
chwili, kiedy wreszcie dostaniemy broń na własność.
Alarmująca wiadomość. Niemcy zajęli Calais. Linia oporu biegnie wzdłuż Sommy.
Zorganizowano i wyposażono naprędce dwie baterie - przeciwlotniczą i przeciwpancerną.
Wyjechali. Następne dwie baterie wyjechały w jakieś dwa tygodnie później, nie dojechały...
Musiały wycofać się pod granicę hiszpańską.
(...)
Rozbite wojska francuskie cofały się bezładnie. Niemcy nie brali już kh nawet do niewoli.
Cofali się każdy na "swoją rękę". Kilku chłopców usiłowało w ten sposób przedostać się do
któregoś z portów:
Wieczorem mieliśmy lekki nalot lotniczy. Obserwowaliśmy walkę samolotów. Ze też nie
chcieli przyjąć nas do lotnictwa.
Po kilkunastu minutach bombardowanie ustało. Weszliśmy do miasteczka. Przykry
przedstawił się nam widok. Ulice pełne stłuczonego szkła, domy w gruzach, zniszczone
samochody... a nad tym wszystkim unosiły się gęste tumany duszącego ceglanego kurzu.
Postanawiamy jak najszybciej przejść przez to miasteczko.
- Tadek, patrz, ale ten dom "zrobili" - mówię.
Podchodząc "niby do motorówki wymanewrowałem tak, że ostry przybój posadził jacht na
piasek. Rozkładamy ramiona i tłumaczymy po francusku, że niestety nie możemy jechać.
Hiszpan wścieka się, ale w końcu widząc^ że jacht faktycznie leży na burcie na brzegu,
rezygnuje wydając jakieś instrukcje.
Gdy po dwóch dniach wyjaśnień załoga jachtu dowiedziała się, że że ma być internowana,
zdecydowała się, na ucieczkę.
Trzeba wiać!
Wiemy to wszyscy dobrze, ale nikt, niestety, nie wie jak. Arabi pilnują nas ciągle, a stała
wartą z karabinem uniemożliwia jakiekolwiek próby.ucieczki. Przy tym dwóch z nas ciągle
trzymają na lądzie jako zakładników.
Przygotowujemy sią jednak do ucieczki. Arabowie mimo zakładników zorientowali sią, że
coś jest nie w porządku. Krzyczą z lądu, nakazując przybić bliżej brzegu.
W pewnej chwili dwóch naszych, siedzących dotąd na lądzie, zorientowało się także, że
przygotowujemy sią do ucieczki. Skaczą do wody i hajda do nas. Arabowie z lądu
natychmiast otworzyli ogień z karabinów.
Strzelanina zacząła sią na dobre.
Co prędzej stawiam żagle, ledwie tamci z lądu szczęśliwie dopłynęli, już udaliśmy kotwicą,
gdyż nie było czasu jej wybierać. Wyholowa-liśmy nasz jacht z zatoczki arabską szalupą,
która stała wówczas przy jachcie. Arabowie, nie mając innej łodzi^ strzelają tylko
zawzięcie. Kule pluskają w około nas, ale zapadający mrok sprzyja nam. Szczęśliwie
wydostajemy się z zatoczki.
Dostajemy zaraz silny wiatr, więc stawiamy wszystkie, żagle i bierzemy kurs na Gibraltar.
Następnego dnia przed wieczorem byliśmy już na miejscu. Mieliśmy nawet przygotowaną
polską banderę na wejście do portu. Tylko bez orła, ale zawsze polska: biało-czerwona.
W porcie liczyli nam dziury w jachcie od kul arabskich.
W samym fokżaglu było ich jedenaście, nie mówiąc o dziurach w burcie - a i tam było ich
kilkanaście. Ale na arabskie dziury od arabskich kul mieliśmy arabski kleisty chleb, którym
te dziury pozalepialiśmy.
Z.O.
Skrupulatnie przeglądając kartki "ZNÓW RAZEM" Major ponownie przeżywa swą
kampanię francuską podwójnie przestudiowaną "- z okresu wojen Napoleona i tę, którą
przeżył i widział sam.
W chwili gdy zaczął się bezładny odwrót, dano Polakom nawet czołgi, by bronili cofających
się oddziałów francuskich. Niestety, do czoł-
Przed gruzami stał właściciel. 'Poznajemy w nim znajomego, /"-o*,1? nos poznaje. Kiwa
głową. Tadek powiedział mu parę słów współczu*-cia. On wskazuje na rumowisko i mówi:
- Dwie kobiety zabite. Boże! Za co?!
Pocieszamy^ jak umiemy.
J.W.
Chłopcy, którzy trafili do Dunkierki, mieli utrudnioną sytuację. Pomimo że, jak mówiono,
"cała Anglia" ruszyła pod Dunkierkę na jachtach, motorówkach, na wszystkim co pływa -
ale zabierano tylko swoich żołnierzy.
Tym, co nie chcieli dostać się do niewoli, nie pozostawało nic innego jak przebrać się za
Anglików. Wielu z tych, których koledzy opłakali jako wziętych do niewoli lub zabitych,
znalazło się w tym przebraniu w Anglii.
Major zaciera ręce i uśmiecha się, to znaczy, ąe ma coś nowego do swej kartoteki. To coś -
to przygody jednego z, tych, którzy znaleźli się w husarii, inaczej w Pierwszej Pancernej.
Przydzielono mnie do artylerii przeciwlotniczej. Później dostałem się w skład baterii
przeciwpancernej w vCzarnej Brygadzie" generała Mączka. Z brygadą tą brałem, udział w
kampanii francuskiej.
Po bitwie pod Montbard nie starczyło nam benzyny i zaopatrzenia. Byliśmy otoczeni przez
Niemców. Trzeba było zniszczyć sprzęt, no i na rozkaz generała zaczęliśmy się przedzierać
na południe Francji. Po drodze złapali nas Niemcy, gdy doszliśmy do Kanału
Burgundzkiego. Ponieważ udawaliśmy Francuzów, jakoś udało nam się zwiać jeszcze w
drodze do obozu internowanych.
Szliśmy na południe dalej. Orientowaliśmy się według map depar-tamenialnych, które
wyrwaliśmy z kalendarzy francuskich. Nad Łoarą znowu nas Niemcy zatrzymali, ale znów
wybroniliśmy się tym, że niby jesteśmy Francuzami i że wracamy do swojej wioski. Dużo
nam pomógł nasz kolega Ślązak z pochodzenia, który dobrze mówił po niemiecku.
Tak różnymi drogami doszliśmy do Marsylii, stamtąd do Tuluzy, ale w Tuluzie zawrócono
nas znów do Marsylii. Przyczailiśmy się w porcie, oczekując na sposobność wywiania.
Szczęście sprzyjało. Udało się nam wykombinować jacht żaglowo-motorowy.
Prądy zniosły jacht do Maroka hiszpańskiego.
[...] przybyła motorówka portowa, by nas doholować do nabrzeża. Ale nie ma głupich -
wiemy, że Hiszpanie zamkną nas, $dy tylko przybędziemy do pierwszego cywilizowanego
miasta.
gów nikt nie dostarczył benzyny, a karabiny z roku 1892 były mniej przydatne niż saperskie
łopaty - przeciwko czołgom. Uzbrojone w ńaś oddziały polskie potrafiły odpierać ataki i
zatrzymywać nieprzyjaciela pod Francaltrofa Altwiller. Pod Dieuze nasi potrafili tą bronią
zdobyć dwa działa.
Wojna we Francji nie trwała całych dwóch tygodni.
A walki w Hiszpanii? Rok 1811, 15 maja, gdy marszałek Francji Soult zawołał do Konopki:
"Pułkowniku, ratuj honor Francji!", pułkownik Konopka przeprawił wpław tego dnia
swycłi lansjerów przez rzekę Albuhera. Lansjerzy polscy, walcząc jeden przeciw kilku,
rozbili, znieśli doszczętnie dragonów angielskich. Następnego dnia złamali szarżami trzy
pułki angielskie, wzięli tysiąc ludzi do niewoli i sześć dział.
A tymczasem we Francji w dniu 27 maja 1811 roku Napoleon w towarzystwie swej żony
Marii Luizy dokonał w Oherbourgu inspekcji dwóch okrętów francuskich o
siedemdziesięciu czterech działach każdy. Okręty te nosiły nazwy: "COURAGEUX"
(,,Smiały") i "POLO-NAIS" ("Polak"). W dniu 30 maja Napoleon z małżonka, stojąc na
wyniosłym cyplu nad brzegiem morza, przyjęli defiladę tych samych okrętów.
Przed kamipanią francuską miała miejsce kampania norweska. Brali w niej udział
uczniowie, którzy trafili na statki Polskiej Marynarki Handlowej. Kilku z nich było na
"Chrobrym". Major pieczołowicie zachował ich wrażenia z tej kampanii:
Bezsilna wściekłość. Niebo całe aż piegowate od dymu rozrywają* cych się pocisków, a ten
lata bezkarnie i rzuca nam piguły.
Przeklęte uczucie... ani nie ma gdzie uciekać, ani się schować. Jestem maleńki... siadłem na
polerze... skuliłem się. tylko... Zdawało mi się, że cały siedzą w hełmie.
Widzę, jak cztery wielkie bomby odrywają się od kadłuba... czuję, że twarz mi blednie...
Widzę, lecą prosto na statek. Słyszą świst. I długo jeszcze kipiała woda lodowata, i dym
unosił się nad nią.
Kiedy trafi?
Znowu przyszli, nasi strzelają... salwa za salwą. Wszystko na nic. Który to już nalot? Nie
wiem. Liczyłem dzisiaj tylko do dziesięciu.
A w innym miejscu:
Trafił.
Padły tuż przed kominem. Jedna burząca i kilka zapalających. Cały czas strzelał z
karabinów maszynowych, o obronie i gaszeniu pożaru nie było mowy...
Pożar ogarnia coraz większą część statku.
C.A.
W kartotece Majora znalazło się jeszcze jedno wspomnienie chłopców ze służby na
statkach w konwojach - wiersz pod upartym, pełnym nadziei tytułem.
WRÓCĘ
Z portu do portu gnany Przez dziki los...
... człowiek morza Przez cały świat zapomniany W ten straszny czas...
... jak polarna zorza
... wróci z morza. Do Polski latem w ciepłą noc Wrócę po szczęście zapomniane, Wrócę po
szczęścia wielką moc, Na Polskie ziemie ukochane A za to...
Za teraz usta wykrzywione cierpienia grymasem ... Będę miał wielkif złoty księżyc nad
lasem. Za sztormy w Biskajach i bryzgi morza wściekłego
... Rozkosze, rozkoszne muskanie wiatru ciepłego.
Delikatnego jak skrzydła motyla.
Bo każda chwila
Będzie kontrastem teraz przeżytej
Chwili na morzu... szalonej i dzikiej.
C.A.
Po upadku Francji zaczęły się przygotowania do nowej walki. Jeden etap został
zakończony, otwierał się drugi... W "ZNÓW RAZEM" Major odnalazł wiersz podpisany
inicjałami J.W. Oto jego urywek:
Żołnierzu polski! Tułaczu! Choć czoło masz potem zroszone I ręce boleśnie zmęczone, To
duma bije Ci z oczu...
Broniłeś Modlina, Warszawy, Poznania, Gdyni i Helu I chociaż zginęło wielu, Okryłeś imię
swe sławą.
Wiernieś dotrzymał przysięgi^ Walczyłeś o każdy próg!
A później - wolałeś niepewność włóczęgi - Odszedłeś, by nie wziął Cię wróg!
Odszedłeś do Francji w boju Pokazać, że honor Polaka Rzecz świata - że rzecz to jest taka,
Co warta jest trudu i znoju...
W Norwegii wytrwałeś do końca, Broniłeś Narviku swą krwią, A twoi koledzy - tam są,
Gdzie pali tak słońce gorąco.'
I znowuż czekasz gotowy,
Aż zagrzmi Ci złoty róg.
I jak bomb, i gwizd kul, i dział huk
Porwą Cią znów na bój nowy...
J.W.
Nic dziwnego, że Major umieścił go w swej kartotece jako podsumowanie minionego
okresu.
Gdy ipierwsza grupa uczniów z "Daru" została umieszczona już w Southampton, pozostali
rozsiani byli jeszcze po statkach handlowych i wojennych, ale wszyscy już wiedzieli, że
kolejno bada się dokształcali. Wiedzieli, że wykłady będą z wielu przedmiotów prowadzone
w języku angielskim, wobec czego zabrali się do niego, pełniąc służbę na niszczycielach,
okrętach podwodnych lub na statkach han-idlowych w konwojach - nigdy nie pewni, czy
po wyjściu w morze WRÓCĄ.
A oto wspomnienia jednego z uczniów, który chcąc szybciej nau--czyć się języka
angielskiego zaciągnął się na statek angielski:
Był to statefc mały, stary, tylko dune wachty (czyli nie więcej niż trzy i pół godziny snu
jednorazowo). Mimo to nie zmieniłem postanowienia, chciałem koniecznie poznać język
angielski.
[...] otwiera się przed nami Tower Bridge, płyniemy w dół Tamizy. Na noc zatrzymujemy
się na kotwicy, czekając wysokiej wody. Konwój jest prawie w komplecie. W nocy budzą
nas salwy blisko stojącego krążownika. Samoloty niemieckie latają nad nami,
prawdopodobnie nie my jesteśmy ich celem. Krążownik co chwila grzmi potężnym basem
dział.
Poranek następnego dnia mglisty, widać na dwie długości statku. Z mgły odzywa się
monotonny chrzęst wybieranych łańcuchów kotwicznych i dźwięczne uderzenie w dzwon.
Powoli ruszamy widząc słabe zarysy naszego poprzednika.
Nagle daleko przed nami słyszymy huk i widzimy słup ognia - to jeden ze statków idących
na przedzie konwoju wyleciał w powietrze wchodząc na miną. Za chwilą idzie za nim drugi.
Nocne samoloty zrzuciły miny cicho opadające na spadochronach.
Z powodu mgły nie możemy oglądać tonących statków. W głębi duszy każdy myśli o swych
najdroższych i oczekuje swojej kolejki. Podnoszące się słońce zwyciąża jednak mgły i
płyniemy dalej spokojnie. Niekiedy tylko wydziera sią na dziobie "oko" meldując statek,
boję, a czasami miną. Wzdłuż wybrzeży angielskich pospolity jest widok okrągłych
czarnych kul ze sterczącymi kolcami. W dzień mijamy je strzelając do nich z karabinów. W
nocy zaś oddajemy się w opiekę Opatrzności czekając, aż któraś z tak źle potraktowanych
przez nas min, z kolei wystrzeli nami w górą.
Po kilku dniach stajemy na kotwicy i bierzemy bunkier. Podjeżdża do nas stara krypa
przywożąca węgiel.
Blisko nas stoi jeden z polskich statków. Wygląda porządnie, jest świeżo pomalowany. Po
sformowaniu konwoju okazuje się, że nasz polski statek ma na pokładzie komodom.
Przyjemnie mi było, że ta odpowiedzialna funkcja przypadła polskiej fladze.
[...] Znowu zaczyna sią wstawanie co cztery godziny, wachty na sterze, oku, przy
karabinach maszynowych i armacie. Artylerzyści dochodzą do wprawy - nic dziwnego,
mają codziennie nużące ćwiczenia.
Pewnego pochmurnego dnia, po zwykłym ostrzeżeniu komodora ,^podziewać sią ataku
lotniczego" budzi nas przeraźliwy dźwięk klaksonu. Niektórzy śpią w ubraniach i prosto z
koi wyskakują na pokład. Kilku wraca po pasy ratunkowe. Naokoło krąży czteromotorowy
"Condor". Rozlegają się, pojedyncze strzały z drugiego końca konwoju. Czekamy, aż sią
zbliży. Nadlatuje nisko od dziobu. Terkot naszych karabinów maszynowych, strzał z działa
- samolot gwałtownie skręca. Przy dziale trochą podniecenia. Zdenerwowany steward myli
się i ładuje szrapnel. Przy następnym strzale nasz pocisk mało nie zabija obsługi karabinu
na "botdecku". Bomby uszkodziły jeden ze statków, udaje się go jednak doholować do
najbliższego portu.
Przed Lizboną zabieram sią do pisania listu do domu.
Piszę, jak w dawnych spokojnych czasach, bez wojny, bomb. Piszę jak z "Daru Pomorza" do
matki. Czy otrzyma go?
L.S.
*
Z upadkiem Francji i utworzeniem rządu Yichy wytworzyła się truidna sytuacja dla
naszych statków w portach francuskich. Francuzi ze sprzymierzeńców stali się wrogami.
Polskie statki zostały internowane. Jednak wszystkie, z wyjątkiem jednego, nie bacząc na
sieci, miny, baterie nadbrzeżne i okręty wojenne - uciekły. Niestety, ka-
pitanom statków angielskich, będących w tej samej sytuacji co statki polskie, ucieczka nie
powiodła się w takim stopniu jak nam. Jedno z "maszych dzieci", które było na "Stalowej
Woli" świadkiem internowania statków angielskich, tak opisuje te chwile:
Do delikwenta, że sią tak wyrażą o statku handlowym przeznaczonym na zajęcie, zbliżały
sią od razu z dwóch stron dwa kontrtorpe-dowce z zachowaniem "wszelkich ostrożności".
Następnie na jakieś sto metrów od burty "ofiary" zatrzymywały się statki z policją i
wojskiem i przez megafony zawiadamiano załogą, że ma sią poddać i że wszelkie oznaki
oporu bada hasłem do otwarcia ognia z kontrtorpedowców. Teraz następowało czynne
zdobycie statku przez kolorowe wojsko i manifestacyjne opuszczenie angielskiej bandery
oraz triumfalne podciągnięcie bandery zwycięzców...
Po takim preludium można było oczekiwać tylko tego samego w stosunku do nas. Zrobiło
nam się trochę nieswojo*, ale myliłby się ten, kto by sądził, że popadliśmy w czarną
rozpacz czy zwątpienie.
My nie jesteśmy na szczęście lepieni z tej"gliny co "zdobywcy", w nas płynie krew ludzi
wolnych i nigdy nie "spodlonych zdradą.
Ktoś czytając powyższe zdanie będzie mnie pewno pomawiał o pom-patyczność. Tak, może
być, że będzie po części miał rację, gdyż historię inaczej się pisze niż się ją robi.
Wracając jednak do przedmiotu, sprawa przedstawiała się dość ponuro. Naturalnie
pierwszą naszą myślą była ucieczka. Ale przecież port był otoczony siecią stalową, co już w
teorii wykluczało wszelkie próby ucieczki^ a co gorsza kontrtorpedowce i łodzie policyjne
patrolowały ustawicznie redę. Poza tym reflektory pancernika "Richelieu" i baterii
nadbrzeżnych omiatały ustawicznie horyzont. Mimo tej rozpaczliwej - zdawałoby się -
sytuacji projekt ucieczki nurtował całą załogą.
Plan ucieczki skrystalizował się późno wieczorem, a już o godzinie jedenastej w nocy statek
zaczął się wolno przygotowywać do dzieła.
O godzinie dwunastej wolno, i przystając co chwila, podnieśliśmy kotwicę i na "małej"
odeszliśmy pod samą plażę Dakaru. Tu, ciągle sondując na minimalnej głębokości,
zaczęliśmy się posuwać do wyjścia. Wszyscy, przygotowani w każdej chwili na akcję
jednostek francuskiej floty wojennej, staliśmy na baku w pasach ratunkowych.
W pewnej chwili gwałtowny wstrząs unieruchomił statek na miejscu. Okazało się, że
usiedliśmy na mieliźnie. Na szczęście "cała wstecz" pomogła i statek powoli jak żółw zlazł z
mielizny i poszedł już dalej swobodnie. Ale jeszcze nie był to koniec dzisiejszych przygód.
Sylwetka patrolu przejeżdżającego w pobliżu wstrzymała nasze maszyny, a nas przyprawiła
o zupełnie niesymboliczne drżenie kolan.
Na szczęście ospałe oko patrolu nie zauważyło nas i znów po chwili ruszyliśmy dalej. Im
bardziej oddalaliśmy się od zatoki^ tym byliśmy pewniejsi siebie, gdy nagle stało się coś,
co mogłoby się skończyć dla
nas tragicznie. Oto francuskie reflektory pozycji nadbrzeżnych i pancernika "Richelieu"
zaczęły obszukiwać powierzchnią wody. Nadeszła chwila krytyczna, do rufy naszego statku
zbliżał się silny snop świa-tla - za chwilą zostaniemy odkryci i zaczęta tak szczęśliwie
wycieczka skończy się w obozie koncentracyjnym.
Przypuszczenie takie wzbudziło w nas wściekłość i zaciętość.
Gotowi byliśmy w tej chwili do rozpaczliwej i bodaj beznadziejnej obrony czynnej i
bezsensownego, z punktu widzenia rozsądku, użycia własnego działa.
Lecz na szczęście nie doszło do tej ostateczności. Zrządzeniem Opatrzności światło, nie
dotykając rufy, przeskoczyło nagle ponad kadłubem statku i opadło przed jego dziobem.
Ten moment zadecydował o naszej ucieczce.
Była godzina druga w nocy, gdy zmęczony wrażeniami poszedłem spać; właśnie
wychodziliśmy na pełne morze. Śliczna pogoda następnego ranka poderwała mnie do
zwykłej dziennej pracy i zdawałoby się, że nic ważnego nie zaszło w naszym życiu, że
przygoda dakarska była tylko koszmarnym snem. Trzeciego dnia zawinęliśmy do
Freetown.
Dziś, patrząc na te wypadki, znajduję myśl przewodnią kapitana "Stalowej Woli", który
postanowił ominąć zaporę siecio-ują w miejscu, gdzie z powodu płytkiej wody i licznych
mielizn nie postawiono gęstej sieci stalowych lin. Narażał statek na rozbicie, ale uratował
honor polskiej bandery i pokazał zdegenerowanym pachołkom Vichy, że odwagą i
szaleństwo można przeciwstawić nawet największym przeszkodom i można je nimi
pokonać.
J.O.S.
Walka o Atlantyk przybierała na sile. Konwoje przychodziły coraz bardziej uszczuplone.
"Wilcze stada" okrętów podwodnych urządzały polowania na prawie bezbronne statki
handlowe, których eskorta była zbyt słaba, by je uchronić przed torpedami.
Zatrzymanie się dla ratowania załogi storpedowanego statku było często robieniem ze
swego statku nieruchomego celu dla torped niewidzialnego przeciwnika. Pomimo to żaden
z naszych statków nie zostawił nigdy na łasce losu spodziewającej się od niego pomocy
załogi zatopionego statku. Ratowanie innych na burzliwym Atlantyku w okresie zimy
wymagało od kapitana wielkiej znajomości morza, poświęcenia i silnych nerwów.
Nie było na morzu akcji, w której by zabrakło "naszych dzieci". Niektórzy brali udział w
ratowaniu załogi okrętu wojennego na Północnym Atlantyku przez nasz statek "Wisła".
Jeden z nich tak opisuje te chwile:
Była "psia", sztormowa pogoda na Atlantyku. Dopiero teraz zorientowałem się, co było
przyczyną nagłego alarmu - niedaleko nas pa-
Ul się Wojenny "patrol boat", którego załoga ratowała się bądź na szalupach, bądź na
tratwach korkowych.
Sytuacja była poważna^ zwłaszcza że wysoka fala uniemożliwiała sprawne manewrowanie
statkiem. Natychmiast wyrzucono sztorm-trapy za burtę i przyszykowano koła ratunkowe
oraz liny potrzebne do ratowania załogi płonącego statku.
Podjechaliśmy do jednej z szalup. Zatrzymano maszynę, jednak statek posuwał się bardzo
powoli naprzód, rzucono linę na szalupę i przyciągnięto ją do burty. Marynarze kolejno
zaczęli wchodzić po sztormtrapie na pokład, lecz nieszczęście chciało, że przyszła spora fala
i, uderzając szalupą o burtę statku, przechyliła szalupę wysypując resztę załogi do wody,
jedynie trzech z nich zdołało wejść na statek. Inni znaleźli się w krytycznej sytuacji.
Zaczęliśmy rzucać im koła ratunkowe i liny, jednak wściekłe fale rzucały nimi w różne
strony tak, że nie mieli'siły utrzymać się lub przywiązać linami, zwłaszcza iż byli zmarznięci
i ręce ich opadały bezwładnie.
Statek tymczasem szedł naprzód zostawiająo- ich za rufą. Niemal rękami można było
sięgnąć po nich, gdyż znajdowali się tuż przy burcie, mimo tego nie byliśmy w stanie dać
im żadnej pomocy, ponieważ statek kołysał się silnie i każde wychylenie groziło
wpadnięciem do wody i podzieleniem losu nieszczęśliwców. Niektórzy z nich zdołali
chwycić się lin, lecz fale wydzierały je z bezwładnych rąk.
Statek nasz coraz bardziej się oddalał i nikogo więcej nie uratowaliśmy. Tymczasem
przybyła na pomoc łódź podwodna, lecz i ona miała utrudnione działanie, ponieważ
niespokojna woda zalewała cały kadłub. Wyratowano tylko kilku ludzi z tratwy korkowej,
reszta zginęła.
Skręciliśmy i po kilku minutach próbowaliśmy znów podjechać do tej szalupy, na którą -
nie wiem w jaki sposób - pływający marynarze zdołali wejść z powrotem. Tym razem nie
udało nam się podejść blisko. Szalupa nie mogła się poruszać, gdyż nikt nie miał siły
wiosłować. Chcieliśmy początkowo spuścić nasze własne szalupy na wodę, lecz na skutek
silnych przechyłów nie można było nic zrobić i podczas tych prób bosman został
przygnieciony szalupą i ciężko ranny.
Po raz trzeci podjechaliśmy do tej samej szalupy dziobem, tym razem szczęśliwie
przywiązaliśmy ją. Jednak marynarze znajdujący się wewnątrz nie mieli siły wejść po
drabince, nawet rzuconej liny nie mogli obwiązać na sobie. Trzech z nich, nie dając znaku
życia, leżało bezwładnie w szalupie napełnionej po brzegi wodą. Jeden z naszej załogi, nie
namyślając się długo, zszedł na dół i wskoczył do rzucanej falą szalupy, kolejno wiązał
bezwładne ciała, które następnie wciągano na pokład.
Tylko dwóch ludzi udało się odratować, pięciu pozostałych oddało swoje młode życie
morzu. Z drugiej szalupy zdołaliśmy uratować całą załogę.
Dzięki umiejętnie prowadzonej akcji ratowniczej naszego kapitana P.T. dwadzieścia trzy
osoby zostały wyratowane, lecz niestety tym pięciu nie udało się przywrócić życia, mimo
usilnych zabiegów. Łódź podwodna zdołała wydrzeć morzu tylko dziewięciu marynarzy,
reszta straciła życie w zimnych odmętach oceanu.
M.P.
Walka z bombowcami i okrętami podwodnymi budziła w chłopcach odrazę. Walka z
samym morzem, taka w której morzu przeciwstawiał się kunszt wiedzy nawigatora -
budziła w nich ciekawość i była potwierdzeniem od wieków odkrytej prawdy, iż
niebezpieczeństwo na morzu posiaida również swą istotną wartość.
Prawie na każdym statku, który zginął, znajdowali się uczniowie z "Daru". Ich starsi
koledzy, kapitanowie - zgodnie z romantyzmem, który ich zaprowadził na morze - trwali
zawsze do ostatniej chwili na powierzonym im statku. Oto zamieszczona w "ZNÓW
RAZEM" relacja naszego ucznia z ostatniej chwili jednego z polskich statków, "Cieszyn", o
którym sucha wzmianka doniosła: "Zatonął wskutek działań nieprzyjaciela".
Okropny wstrząs... Fontanna wody wpada na pokład. Trzask pękających lin i szum
uciekającej z maszyny pary.
Ktoś biegnie po pokładzie. Ktoś wkłada pośpiesznie pas. Co się dzieje... trafili, czy nie?...
Ster nie działa...
Spoglądam w górę. Są. Niebo usiane wybuchami pocisków, a wśród ognia i dymu... oni...
szatany... dwanaście... zawracają i znowu padają bomby, jedna za drugą. Znowu okropny
gwizd, huk i wstrząs. O Boże! Czy to już koniec?
Tuż koło burty dwie fontanny, dalej dwie inne...
Wśród huku dział i bomb, trzasku karabinów maszynowych słychać donośny głos
kapitana: "Do działa!" Biegniemy w kilku. Cóż z tego. Nasze "działo", raczej granatnik, nie
przystosowało się do warunków - nie wytrzymało próby. Wstrząs był za duży nawet dla
niego. Wyleciało z podstawy i leży teraz na pokładzie. Bezużyteczny kawał rury. Nie mamy
naioet czym się bronić.
A oni latają i rzucają jedną bombę za drugą* pomimo gęstego ognia artylerii, pomimo że
jeden czy dwa uciekły z placu widocznie trafione.
Ktoś twierdzi, że widział jeden spadający do wody.
Rozglądamy się wkoło. Niedaleko, jakieś dwieście, może trzysta metrów, tonie statek. To
jego ostatnie chwile. Dostał w maszynę, eksplodowały mu kotły.
Nie trwało długo - kilka minut. Zamknęła się nad nim woda. Na powierzchni paru ludzi.
Reszta została na posterunku,.. CZEŚĆ WAM, KOLEDZY!
A co z nami? Z maszyny ciągle słychać szum uciekającej pary, a do luków przybywa coraz
więcej wody. Konwój rusza w dalszą drogą. My zostajemy. Trzeba spojrzeć prawdzie w
oczy... Toniemy.
Ostatnim spojrzeniem żegnamy tonący statek... Na rufie powiewa, jeszcze bandera. A na
mostku stoją oni. Spełniają swój obowiązek. Chociaż to może nie ma sensu, chociaż los
statku został już przesądzony, ich obowiązkiem jest pozostać do końca.
W.K.
Ci, co przeżyli, podejmowali dalszą walkę. Nieprzerwanie.
Suną ciemne sylwety okrętów
nieprzerwanymi rządami...
Znaczą odmęty oceanów
długimi smugami kilwaterów
W wysiłku zasapane motory-
charczą nierównym oddechem
pośpiechu...
Zmęczone zawory
z trudnością wstrzymują napór pary...
Ludzie macza się żarem
ognia buchającego na rusztach...
W jednostajnym znoju
płyną konwoje
po ZWYCIĘSTWO
J.W.
Wiersz ten nosi tytuł "KONWÓJ". Major umieścił go w swej kartotece zaraz za opisem
ostatnich chwil zatopionego statku.
Pełna niebezpieczeństw służba, troska o statek i przekazywana w formie rady uwaga
"musisz pokochać swój statek" - znalazła zrozumienie u "naszych dzieci", świadczy o tym
chociażby taka wypowiedź:
Morze gruntownie zmieniło swą rzeczywistość. Zrzuciło maską namiętnego uśmiechu
podzwrotnikowych nocy. Ujrzeliśmy jego prawdziwe oblicze. Umorusane pyłem
wąglowym, pokryte bruzdami fal, zroszone obficie potem wysiłku fizycznego - oblicze
morza pracy. I dziwne, że ta szara, bezbarwna, brzemienna trudem żmudnej codziennej
"uprawy morza" rzeczywistość ma bardziej istotny sens, wyraz głębokiej i trwałej wartości.
W tej bowiem naprawdą ciężkiej pracy rodzi się, całkiem niezrozumiałe dla ludzi lądu,
przywiązanie marynarza do swego zawodu.
Nie w podróżach wycieczkowiczów i turystów pierwszej klasy luksusowych Dinerów", lecz
w trudach bytu tysiący ludzi morza rodzi
się zrozumienie jego wartdici. Nie barwne, tracące egzotyką okładki zeszytów "Morza", lecz
stronice dzienników okrątowych dają obraz istotnego znaczenia i ogromu potąg, jakie
zawierają za brzegami lądów stałych niezmierzone przestrzenie słonych wód.
Niewątpliwie kiełkowało już w nas zrozumienie wartości morza, a nawet zakwitnąć
potrafiło tak wspaniałym owocem jak Gdynia. Zbyt często jednak pióro autora
emocjonującej powieści kazało "majtkowi" bohatersko walczyć z żywiołem nieokiełzanym
lub urządzać burdy w podejrzanych knajpach portowych. Stosunkoioo zaś mizerne dawało
pojadę o zwykłym codziennym życiu współczesnego marynarza. Niestety, za mało w nim
dla autora powieści pikanterii, dreszczu emocji i efektownych scen romantycznej walki.
Marynarz walczy, ale codziennym bohaterstwem walki o chleb, a pośrednio i o polską,
morską racją stanu.
T.O.
Naszych uczni nie zabrakło i na niszczycielach. Oni też opisywali swe przeżycia prozą i
wierszem:
Od kilku tygodni nasz ORP pływał sobie spokojnie z konwojami na trasie jakoby
niebezpiecznej.
Raptem! Meldunek z dalocelownika: "samolot - Zetoo 50".
W tej chwili cała centrala jest na nogach, już zapalamy światło. Nie jesteśmy
zdenerwowani, tylko podnieceni.
Trwa to chwilą... drzwi, światło i słuchawki są w porządku, my zaś stoimy w skupieniu nad
konżugatorem*.
Serce mi trochę bije, nie dlatego żebym się bał" ale po prostu z wrażenia.
Poczułem nagle, że okręt podertwał się z miejsca zwiększając gwałtownie szybkość, tak że
wszystko się trzęsie, my też. Słyszą już wyraźnie szum motoru. Nie, może to tylko moja
wyobraźnia? Wstrząs...
Okręt zatrzymał maszyny! Zmniejszył szybkość. Wbijam z uporem oczy w powierzoną mej
pieczy strzałkę jakiegoś przekaźnika, od którego może zależeć nasze życie.
Przez chwilą cisza...
Nagle pada rozkaz dalocelownika: "kąt kursowy - lewo 15". Błyskawicznie nastawiamy i
uzgadniamy odpowiednie strzałki przyrządów, w sekundą pada rozkaz: "otworzyć ogień!"
Rozlega się ogłuszający huk, okręt drga i przechyla się, a salwa wali za salwą.
Nieprzyzwyczajeni do tego z początku nie orientujemy się, czy to bomby padają, czy też to
tylko nasze działa strzelają.
* Konżugator - mechaniczne urządzenie artyleryjskie na okręcie przeliczające
automatycznie zaobserwowane dane ruchomego celu (kąt biegu, odległość, szybkość itp.)
oraz dane meteorologiczne na dane potrzebne do strzelania, jak np. celowndk, odchylenie
itp.
W zamkniętej przestrzeni, jaką- jest centrala artyleryjska, każda salwa odbija się echem
stokrotnym.
Słyszę huk i drżenie stalowych płyt, ale nic - zautomatyzowanymi ruchami kręcę
powierzonymi mi przyrządami, w tej chwili nie zdaję sobie sprawy z niebezpieczeństwa,
jestem tak pochłonięty przydzieloną mi funkcją, że nie mam czasu myśleć o czymś innym.
Jeszcze jedna salwa i dwa potężne wstrząsy... No, to teraz już wiem na pewno, że to były
bomby.
Kilka minut stoimy jeszcze przy konżugatorze, a potem jeden spogląda na drugiego i
śmiejemy się.
Jesteśmy zdziwieni, a właściwie rozczarowani, że ta walka, o której nam tyle opowiadano,
była właściwie niczym... Dlatego też, gdy po powrocie do portu przyszedł na nasz ORP
dowódca dywizjonu, aby podziękować nam za dzielne spisanie się, uważaliśmy, że było to
całkiem niepotrzebne. Przecież to nie jest to, o czym się czyta lub co się widzi w kinie; to
było proste, codzienne spełnienie obowiązku.
J.G.
Alarm1. - Piersi falują i stal błyska w oczach. Rozszalały się działa i niebo się pali. Bomb
wybuchy naokół opryskały pokład. Nagłe cisza - silników szum milknie w oddali. Ach, jak
długo ta podróż będzie nam się wlokła?
v Ranek wstaje bezbarwny, zimny i ponury,
Mgła gęstnieje i konwój nurza się w sieć mleczną.
Zamyka się nad nami niebo - płyną chmury.
Na włóczęgę płyniemy - na włóczęgę wieczną.
S.M.
Ci co byli na okrętach podwodnych, też zostawili swe wspomnienia na kartkach "ZNÓW
RAZEM".
Zbliża się dowódca w towarzystwie kilku oficerów i kapitana S. Smukła postać w grubym
.swetrze i ciężkich morskich butach. Ostatni uścisk dłoni i życzenie: "Szczęśliwych łowów".
Dzwonią obroty telegrafów, motory poruszane napięciem baterii zrywają leniwe po
odpoczynku śruby. Z wolna odsuwa się dziób, zrzucają cumy i natychmiast zwijają w
mocne skręty na szpulkach umieszczonych pod pokładem.
Na pomoście zostaje tylko wachta wpatrująca się cierpliwie w horyzont przez szkła
zroszonych lornetek. [...]
Wachta nie była lekka, pomimo starannego przecierania szkła lornetki co chwila pokrywały
się delikatną chmurką pary oddechu i wody morskiej. Chronić się przed bezpośrednim
działaniem fali i przemoczeniem też nie było za co. Niewielki pomost nie stanowił
przeszko-
dy dla oszalałych, zachłystujących się własną mocą fal. Okręt nurzał się z ciężkim
stękaniem pomiędzy góry wodne, ażeby znów się wdźwi-gnąć i zaryczeć teraz wzmożonym
łoskotem diesli w twarz wichrowi. Zatracało się wrażenie ruchu przy nieznacznej szybkości
kilku węzłów. Łódź wydawała się zabawką zwariowanej wody, otoczona, to znów pokryta
spienionymi bałwanami. Wściekłe bryzgi chlastały bezlitośnie twarde burty i z
mlaśnięciem rozkoszy przylegały do odkrytych twarzy ludzi, aby ściec lodowatym
strumieniem pod zydwestkę i potem pod nieprzemakalnym płaszczem wzdłuż krzyża aż do
dygocących lędźwi. [...]
Przy każdej okazji nieszczęsny obserwator pyta o godzinę. Jak długo musi jeszcze stać,
zanim uda się na dobrze zasłużony odpoczynek pod mocnym pokładem?
Warunki są tam o tyle lepsze, że woda nie leje się wprost na delikwenta, tylko przy
gwałtowniejszych przechyłach wypada w postaci skroplonej pary z zaworów kabli. Spod
torped i z rozmaitych ścieków wyciekają strużki zmieszanej z wodą oliwy i ropy, kreśląc
arabeski na podłogach pomieszczeń.
Zbliża się normalny czas zanurzenia (około czwartej rano).
Klakson. Trzask otwieranych odwietrzników i gwałtowny szum wody wdzierającej się do
tanków. To wszystko następuje tak szybko, że w chwili zamykania włazu powierzchnia
wody znajduje się o jakieś dwie stopy od pomostu...
Przez peryskopy widać szarzejącą smugę na wschodzie - wstaje
dzień.
J.S.
*
Życie w Szkole Morskiej w Southampton układało się wsKutek codziennego
bombardowania w pddobny sposób jak w Londynie. Pobudzało do intensywnego myślenia
i zmuszało do ciągłego panowania nad sobą. "Dzieci" w tych warunkach szybko dojrzewały.
Szybciej zaczynały rozumieć prawdziwe wartości, znały wartość krwi, wartość życia i
wartość pracy. Symbole miały dla nich swe pełne znaczenie. Gdy otrzymali sztandar Szkoły
Morskiej w 'Gdyni, który owinięty na sobie wyniósł z Polski przez granicę dyrektor
departamentu inżynier Leonard Możdżeński, to tak o sztandarze tym napisali:
Na uroczystość otwarcia roku szkolnego w Szkole Morskiej w Southampton zjechało w tym
roku wielu przedstawicieli rządów państw alianckich. Dyrekcja Szkoły otrzymała wiele
listów i depesz gratulacyjnych, między innymi list od Jego Królewskiej Mości Króla
Jerzego VI, Premiera Churchilla, Pana Prezydenta RP i Premiera Rządu Polskiego,
generała dywizji, Sikorskiego.
Orkiestra zaczyna grać, oddziały maszerują. Przed samą trybuną pada komenda:
"baczność! na lewo patrz!" - i plac przed szkołą rozbrzmiewa paradnym, polskim krokiem.
Defilujemy przed ocalonym Sztandarem Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni.
Chorąży pocztu sztandarowego z dumą trzyma symbol Naszej Szkoły. Nad czerwienią
sztandaru pyszni się wstęga i Złoty Krzyż Zasługi., To nasz stary, własny, tak drogi sercu
sztandar. Ten sam, z którym tyle razy defilowaliśmy w Gdyni.
W.F.
*
Polish midshipmen głęboko w sercu nosili pamięć o poległych, zabitych i wymordowanych
w kraju w walkach na wszystkich'polach bitew. Oto co napisali na dzień 2 listopada:
My, uczniowie PSM, składamy hołd wszystkimi marynarzom, żołnierzom i tym co zginęli
pełniąc swój obowiązek.^
Cześć Oficerom i Marynarzom, którzy zginali na ORP "WICHER", ORP "GRYF", ORP
"GROM", ORP "ORZEŁ". Oni swą śmiercią wznieśli imię naszej Marynarki Wojennej do
wyżyn bohaterstwa i zapewnili naszej Małej Płocie nieśmiertelną chwałą.
Cześć Oficerom i Marynarzom naszej Floty Handlowej, którzy zginęli na posterunkach od
niszczycielskich bomb i torped. Zawsze narażeni na śmierć spełnili należący do Nich
obowiązek i w ten sposób udowodnili, że służba Ich, jeśli nie jest cięższa, to przynajmniej
stoi na równi ze służbą żołnierza lądowego.
Dzisiaj słusznie możemy powiedzieć, że swoją śmiercią udowodnili, ii słowa naszego
hymnu morskiego nie były tylko czczym frazesem:
My, strażnicy wielkiej wody, Marynarze polskich wód Mamy rozkaz Cię utrzymać, Albo na
dnie z honorem lec!
Cześć Nieznanym Żołnierzom, którzy polegli pod Częstochową, na Pomorzu, pod Łodzią,
Piotrkowem, Tomaszowem, Tarnowem, Ostro-wemĄ Gdynią.
Cześć bohaterskim Obrońcom Westerplatte, Warszawy, Helu i Mo-dlina.
Cześć poległym na pobojowiskach Francji, północnej Norwegii i nad Anglią.
Cała Europa nasiąknęła krwią tych Polaków, którzy oddali swe życie za wolność naszą i
waszą.
Najwyższy hołd składamy Tym, którzy zginęli wśród masowego mordu polskiej ludności w
Bydgoszczy, na Górnym Śląsku, w Wawrze, Aninie. Zginęli, bo stali na przeszkodzie
zaprowadzeniu nowego "po-
rządku" w Europie. Śmierć ich nie poszła jednakże i nie. pójdzie na marne.
Cześć Kobiecie Polskiej, która ciałem swym osłaniała dzieci swe przed drapieżną ręką
najeźdźcy.
Cześć wszystkim Tym, którzy zginęli na swych posterunkach pełniąc służbę w tak zwanej
drugiej linii frontu.
A wreszcie cześć tym Kobietom, Dzieciom i Starcom, którzy zginęli niewinnie od
zbrodniczej ręki.
S.G.
W każdą rocznicę śmierci kapitana Stanisława Koski, dyrektora Szkoły Morskiej w Gdyni,
poświęcali artykuł jego pamięci. Oto pierwszy:
Rok upływa od tragicznej śmierci Dyrektora Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni kpt. ż.w.
Stanisława Koski.
Sp. dyrektor Kosko był jednym z pierwszych wychowawców Państwowej Szkoły Morskiej.
Po otrzymaniu dyplomu oficera Marynarki Handlowej studiował w Szkole Nauk
Politycznych, po czym kolejno zajmował stanowiska: referenta w Departamencie Morskim,
oficera statku szkolnego oraz inspektora Szkoły Morskiej. W roku 1937 objął w niej
stanowisko dyrektora. Doskonała znajomość psychologii pozwoliła mu zjednać sobie serca
wszystkich uczniów i uznanie współpracowników.
Sp. dyrektor Kosko był oficerem rezerwy Marynarki Wojennej i z chwilą wybuchu wojny
został powołany w jej szeregi.
Zginął na morzu, na tyra morzu, które tak umiłował, fctóremu poświęcił cały swój zapał
młodości. Bomba niemieckiego samolotu przerwała jego krótkie życie, które było
przykładem cnót prawdziwego marynarza i wychowawcy.
Wspominamy go z żalem.
Cześć jego pamięci!
Southampton 1940.
Uczniowie PSM
By dać pełny obraz życia naszych uczniów w Southampton, Major zamieścił urywki z życia
codziennego, spraw małych i szarych, pisane językiem nieliterackim, bez silenia się nawet
na poprawność.
W commonroomie* rżnie radio "Oh! Johny" i ktoś wyzwierza się na pianinie. Wtem toycie
jękliwe - to air raid**. Nad college*** robi
* Commpnroom (ang.) - wspólny pokój, śwwtlłca. ** Air raid (ang.) - nalot. *** College
(ang.) - uczelnia.
sią zapora z reflektorów i ognia artyleryjskiego. Stół się zatrząsł i lampa - to gdzieś
wyrżnęli. Lecz "never mind"* - tak jest co noc.
(Pestaka)
Jeżeli naprawdę chcesz, czytelniku, poznać atmosferę^ w jakiej żyją przyszli adepci
szlachetnego kunsztu nawigacji - udaj się na spacer po okolicach Swaythling (rodzaj
warszawskiej Woli lub gdyńskiego Grabówka).
O ile będziesz przypadkowo w mundurze polskim, zdziwi cię i onieśmieli domowa
atmosfera tej dzielnicy. Przechodzące dziewczęta pozdrowią cię tradycyjnym powitaniem:
"Dzień dobry, serwus, jak się masz malutki?!" A liczne potomstwo dzielnych synów
Albionu hulające po ulicach zaczepi cię swojskim "hallo kumpel". Gdzieniegdzie spotkasz
mile dziewczę idące pod rękę z jakimś polskim Leszkiem czy Jasiem, z zachwytem
wpatrzone w zamglone (niezawsze napojami wyskokowymi - bo o alkohol coraz trudniej)
cudne oczy swego marynarza. Idąc dalej natkniesz się na grupę polSko-angielśką złożoną w
części z polskich midszypmenów, a w części z sił zbrojnych jego królewskiej mości,
trzymających się pod rękę i śpiewających zgodnie, jak na aliantów przystało: "Roli out the
barrel", czyli "Wytaczaj baryłkę", to znów "Pije Kuba do Jakuba".
Jeśli wsiądziesz w tramwaj, będziesz jeszcze bardziej zdziwiony, gdy chcąc zapłacić za
przejazd, spotkasz się z ogromnym sprzeciwem uroczej konduktorki: "because you arę
Pole, aren't you?" - ponieważ jesteś Polakiem, nieprawdaż?
Nie zaglądaj natomiast do wytwornej sali jadalnej, gdzie przy długich stołach usłyszysz
doprawdy niezbyt miły dla twego wrażliwego ucha dobór "słów i powiedzonek"^
dobywających się s ust "Polish midshipmen" męczących się nad kawałkiem zimnej i
twardej jak podeszwa baraniny, którą zresztą dostaje się bardzo rzadko, na co dzień mając
"cheese i much potatoes" - ser i dużo ziemniaków.
W.F.
!
Ale gdy zapadała noc, myślami wracali do kraju i do najbliższych:
O nocy, co opuszczasz blackoutów zasłony, Ukryj mą matkę w Polsce od pruskiego wzroku.
Chroń ją, póki błyśnie świt biało-czerwony, Póki jej nie obudzi stuk żołnierskich kroków.
J.M.
"Dzieci" mtiały dobry humor i dobre jego poczucie - oto próbki tego humoru zamieszczone
w "ZNÓW RAZEM" pod wspólnym tytu-
* Never mind (ang.) - nic nie szkodzi.
łem: "Co napisaliby o nas niektórzy spośród publicystów, poetów i pisarzy emigracyjnych,
gdyby nie mieli nic lepszego do roboty".
ZYGMUNT NÓW AKOWSKI:
Pomną, gdy wystawiano "Dwunastą noc" na scenie krakowskiej, Oliwię grała Marysia.
Biedna Marysia - kury teraz hoduje w Ameryce. A tak się dobrze zapowiadała... A kapitana
grał Tadzio. To był dopiero wilk morski całą gębą! Phi! pomyśleć tu o midshipmenach ze
Szkoły Morskiej. Gdzie tam im do krakowskiej sceny! Różnica jest jak między
"Wiadomościami" a "Dziennikiem". Gdyby nie konieczność oszczędzania papieru, całe ich
pisemko znalazłoby się w "camera obscura".
Witaminy C im potrzeba (ale nie myślcie, państwo, że cnoty).
,Lnów Razem"? Brrrr... To pachnie dziegciem i smołą... itd. itd...
IGNACY BALIŃSKI:
Paryż minął jak we śnie i Londyn tak mgliście... Ach, jak trudno zapomnieć cień lubej
Ludwiki. W nocy szarpie boleśnie, ach, znika srebrzyście, Ach, jak smutno, ach, pachną jej
czułe liściki.
Wstaję blady i błądzę pośród cieni - człowiek. Cień coś szepcze cichutko, ach, głos drżący i
znany. Czego szukasz, o duchu? A duch cicho odpowie: Ach, gdzie klamka, bo jestem
dzisiaj w pestkę zalany.
CAT-MACKiEWICZ:
Historię Szkoły Morskiej można zamknąć w trzech słowach: Kaputkiewicz, Ryczywesz i
Pipciński.
Jeśli chodzi o pierwszy okres, to gdy Sikulski rozmawiał z samym Krupą, już wtedy tak
zdolny polityk, jakim w czasie tych knowań socjalistycznych okazał się Zenobjusz
Pompka... itd. itd...
MARIA PAWLIKOWSKA:
Morze barwy hiacyntu, jak harfa eolska Szumi pieśń - a w tej pieśni cicho płacze Polska.
Skończyć wojnę! Najprędzej! Ale przedtem trzeba Dziesięć miesięcy siedzieć w murach
tego szkólska.
KSAWERY PRUSZYŃSKI:
Siedzieli wokół błyszczącego nakryciami stołu ze smutnie pospusz-czanymi głowami. Obok
nich - bliscy, a jakże dalecy, weseli, lecz
trzymający dystans Anglicy. Anglicy? Oto pierwszy z brzegu, jasnooki i rudawy
młodzieniec, ruchy ma jakby znajome jakieś i widziane gdzieś daleko, dawno, dawno...
Na kresach dzikich, a sercu miłych wschodnich granic Rzeczypospolitej szlacheckiej!?
Wśród piasków Mazowsza szarego jak praca rosyjskich drwali. Nazwisko jego obija się o
uszy znajomym dźwiękiem młodości. Robert Mackell.
Mackell. Makoł? Makula? Przodek jego, jakiś Wojciech Makuła bronował czterysta lat
temu ziemią gdzieś między zapomnianą wizją Odry a ukraińskim rozlewem stepów.
Odra, czy stepy? Trzeba decyzji Henryka Brodatego... itd. itd...
STANISŁAW STROtiSKI:
A teraz pamiętajcie, że jeśli kiedykolwiek jakiś uczeń Szkoły Morskiej będzie wmawiał w
was, że jest głodny - nie wierzcie mu.
A kto zamordował kaczkę z sąsiedniej gospody, tak że zostały tylko pióra?
Pamiętajcie - oni kłamią, a my mówimy prawdę. I na tym polega cała ich
kulturgeschaftenwirgehenboschungeneordnung... itd. itd...
MARIAN HEMAR:
Gdy sześciu midshipmenów Gdy na ziemniaczki z sosem
(pełni zapału i młodzi) (mało, bo dużo szkodzi),
Ma razem coś sześć penów - Jeden z nich nosem kręci -
To dobrze, to się godzi. To źle, to się nie godzi.
No to powiedzcie słów parę, Ze na okrętach, na łodzi Trzeba by być Hemarem, Jemu to
wszystko uchodzi.
OSTRICH
Tak zaś napisali o sobie:
NARÓD NAS CZEKA Naród patrzy na nas... czeka w bólu i męce... Krwawiąca rana coraz
więcej się rozrywa. Lecz nie zginiemy! złów będzie żywa Polska!
- bo my tak chcemy i faosjća
wola jest taka.
My pamiętajmy o tych, co zostali tam - w kraju; pamiętajmy, że' dali nam zlecenie do
spełnienia...
I gdy będziemy wracali,
nie Oni będą nam grali
hymny - tylko my Im będziemy grali
z wdzięczności...
- bo Oni Polskę uratowali.' ... A my zdamy rachunek przed narodem...
bo taki jest potęgi warunek -
my Im - bo Oni teraz męczą się głodem
nie my...
A kto zapomniał o tym, niech lepiej nie wraca,
- by potem
nie musiał zawracać z powrotem ze wstydem...
J.W.
*
Czynny udział w wojnie, ciągły widok walki i jej ofiar siłą rzeczy , zmuszały do
zastanawiania sią nad jej przyczynami i skutkami i do wypowiadania się na ten temat:
Walczymy o cel piękny, szlachetny, wzniosły - o wolność Polski i świata, ale zastanówmy
się, jakimi podłymi, niegodnymi człowieka, narzuconymi nam przez nieprzyjaciela
walczymy środkami.
Jest to broń obosieczna i służy w równym stopniu jemu i nam.
W zwycięstwo nasze nie wątpimy. Ale zwycięstwo nam nie wystarczy (podkreślenie autora
artykułu). Przyzwyczajeni do zabijania, niszczenia musimy już teraz począć wyzwalać się
spod władzy prymitywnych uniesień i zwierzęcych pragnień, które po wojnie
doprowadziłyby świat do upadku. Walcząc z rozbestwionymi bań-
dytami, walcząc ich bronią nie pozwólmy ich zasadom i dążeniom przeszczepiać się na noś.
[...]
Gdybyśmy sią poddali namiętnościom, które podstępnie cficą nami zawładnąć i które
niespostrzeżenie zmieniają nasze charaktery, zwycięstwo militarne nad Niemcami byłoby
jednocześnie zwycięstwem ideologii niemieckiej nad nami. Wrócilibyśmy do Polski jako
nowe-pokolenie gestapo i być może, że po zwyciężeniu Niemców zaczęlibyśmy mordować,
żądni krwi, inne narody. [...]
Oto leży przed nami zadanie, jakże ciężkie i trudne do wykonania. Zwyciężyć Niemcy,
zwyciężyć Japonię... Taki ustrój powszechny zaprowadzić, by nigdy mechanizmy społeczne
nie poddały się tragicznym powikłaniom prymitywnej moralności.
Jakżeż piękny udział w tym wysiłku narodów może przypaść naszej umęczonej Polsce!
Jakie nowe źródła siły wytrysną spośród zaniedbanych warstw społecznych, dla których
"równouprawnienie" było wskutek struktury gospodarczej pustym jedynie dźwiękiem?
Planowa gospodarka zapewni wszystkim równy dostęp,.do zasobów naturalnych ziemi,
dostęp do nauki i kultury. Realizm, dzisiejszego spodlenia społeczeństw faszystowskich
zmusza nas do realnej pracy nad wykonaniem naszych idei. Na świecie wyniszczonym
wojną budować będziemy od początku.
A my - marynarze?
Pływając po morzach z ładunkiem najprzeróżniejszych towarów staniemy się symbolem
łączności między wolnymi ludźmi świata. Praca na morzu - to tak niewiele w ogólnym
porządku rzeczy. A przecież dZa nas - to wszystko.
J.M.
*
Sytuacja polityczna zapowiadała zwycięski koniec wojny. Należało pomyśleć o
przygotowaniu kadry dla przewidywanych sześciuset tysięcy ton naszej floty handlowej w
pierwszym okresie powojennym. Z wyliczeń otrzymywało się cyfrę sześciuset oficerów
nawigacyjnych i mechaników razem.
Gdy głowiłem się nad rozwiązaniem tego gordyjskiego węzła, rozciął go minister żeglugi:
- Zorganizuje pan szkołę morską na sześciuset ludzi. Kandydatów dostarczą ośrodki
emigracyjne w Indiach, Persji, Afryce i Palestynie.
W ten sposób znalazłem się razem z Majorem w Landywood pod Birmingham w szkole
morskiej, która nosiła nazwę: Gimnazjum i Liceum Morskie w Landywood.
W klasach gimnazjalnych nie było podziału na nawigatorów i mechaników. Wszystko to, co
musiał wiedzieć mechanik o nawigacji lub nawigator o maszynach, znalazło się w
programach klas giminazjal-
nycłi! Specjalizacja rozpoczynała się dopiero w dwóch klasach licealnych.
Szkoła morska w Landywood mieściła się zasadniczo w kilkudziesięciu tak zwanych
"beczkach śmiechu", które wraz z budynkami administracyjnymi mogły stanowić lokum
dla przeszło dwu tysięcy lu-idzi. Była pomyślana jako szkoła dla chłopców mających uczyć
się i pracować w pobliskich kopalniach. Ponieważ tacy się nie znaleźli, oddano ten obóz
pod szkołę morską, chociaż początkowo siedziba szkoły morskiej miała się znajdować nad
morzem w Walii.
Do szkoły ściągnęli chłopcy - w grupach od kilkudziesięciu do kilkuset - z Persji, Indii,
Afryki i Palestyny. Grupa palestyńska, w ilości dwustu kilkudziesięciu, przybyła pod opieką
byłego dowódcy Szkoły Podchorążych w Palestynie. Z miejsca poinformował mnie, że
chłopcy ci w większości-należą do taik zwanych "trudnych" i spytał, ilu mam podoficerów
do ich pilnowania - "musi ich być tylu, by na sześciu chłopców był przynajmniej jeden
dobry podoficer".
Odpowiedziałem, że do pomocy mam dwóch oficerów nawigacyjnych, świeżo po kursie
kapitanów żeglugi wielkiej w Londynie, i starego bosmana ze statku "Wisła". Poza tym
istnieje "grono" nauczycieli, którzy nic i nigdy, nie mieli do czynienia z wychowywaniem
marynarzy i nie mają do tego ochoty.
Po moim oświadczeniu usłyszałem wyrazy współczucia z wróżbą na przyszłość, że "szkoła
nie utrzyma się dłużej niż dwa tygodnie".
Chłopcy nie byli źli, a tylko zdeprawowani. Ci z Palestyny otrzymywali duży żołd, a
autostopem podróżowali po całej Palestynie jak własnymi samochodami. W innych
grupach było wielu takich, których ośrodki emigracyjne nie mając odpowiednich
nauczycieli i wychowawców wyzbyły się również jako trudnych, mieli oni za sobą ucieczki,
bójki, nawet kupno żon. Z Francji przybyli Chłopcy, i tacy którzy uciekli z hitlerowskiej
Organizacji Todta, przymusowo zatrudnieni przy budowie fortyfikacji, i tacy, którzy
walczyli w oddziałach francuskiego ruchu oporu - Maąuis.
Większość chłopców była sierotami, a wszyscy razem nie mieli nic do stracenia i byli
całkowicie uodpornieni na wszelkiego rodzaju kary czy upomnienia. Byli to Nomadowie z
ciepłych krajów. Nie uznawali zamkniętych pomieszczeń, szyb i zamknięć, używanie
widelca i noża było dla nich nie tylko czymś zupełnie zbytecznym, lecz wręcz przedmiotem
ogólnej wesołości. W jadalni nawet nie siadali, zabierali ze sobą chleb i mięso i
natychmiast z niej wychodzili.
Było ich tylko czterystu - cieszyłem się że nie, jak początkowo planowano, sześciuset i to
mnie podtrzymywało na duchu. Miewałem po dwustu chłopców na "Darze Pomorza", ale
tam był wyrównany poziom wiedzy i poziom kulturalny, znane zamiłowania i ustalona
opinia szkoły, z której przyszli.
Jaki system wychowania należy obrać dla tych synów pustyni?
Przypomniały mi się własne czasy szkolne i ostatnie moje gimnazjum koedukacyjne im.
Adama Mickiewicza, przekształcone z Kursów dla Dorosłych przy Departamencie Oświaty
Litwy Środkowej. Dyrektorem był Bronisław Zapaśnik. Był on dla nas sprawdzianem, że
"gdy kwiat jest miodem ciężarny, pszczoły same znajdą doń drogę". Nauka w mieście, które
w ciągu pierwszej wojny światowej siedem razy przechodziło z rąk do rąk, nie mogła nie
zostawić śladów na naszej dyscyplinie. Surowy rygor panujący w ówczesnych szkołach
średnich nie mógł mieć zastosowania w naszym gimnazjum. Wszyscy mieliśmy długą
przerwę w nauce, wielu przed południem pracowało na utrzymanie. Dyrektor - po prostu
rygoru tego nie stosował, biorąc na swe barki skutki nowego systemu. Poczuliśmy się
wolni, ale wyjaśniono nam, że "najwyższą nagrodą wolności jest poczucie
odpowiedzialności za czyn dokonany w absolutnej swobodzie".
Symbolem naszej przyszłej pracy stał się rysunek na znaczku pocztowym, przedstawiający
szablę - starym obyczajem po skończonej wojnie - wbitą w rolę na znak, że należy skończyć
ze złem koniecznym, a zacząć pracę twórczą i żmudną, na (podobieństwo oracza
przedstawionego na tym samym rysunku. I powiedziano nam, że "Ojczyzna to nie żaden
abstrakt, to nie coś obiektywnie istniejącego ipoza nami, jako podmiotami, ale to my
sami". Do tych zasad dołożył Dyrektor całe swoje serce. Toteż żegnając Dyrektora po
skończeniu szkoły czuliśmy, że zaciągnęliśmy wobec niego olbrzymi dług, który wymagał
na razie od nas wielkiej obietnicy, że go spłacimy.
W dniu ukończenia gimnazjum, żegnający w naszym imieniu Dyrektora Bronisława
Zapaśnika kolega rozpoczął swe przemówienie od legendarnego faktu, że w przeddzień
bitwy pod Somosierrą polski szwoleżer wziął sobie ognia do fajeczki z ogniska Napoleona.
Wezwany przez oficera, by podziękował - szwoleżer odpowiedział wskazując na wąwóz:
"Tam mu podziękuję". Opuszczając szkołę czuliśmy się jak rycerze "Pogoni", idący walczyć
o to co najpiękniejsze, a co wskazano jiam w tej szkole.
Wobec tego w szkole morskiej w Landywood - nie było kar. System "bezkarności" przeraził
nauczycieli, ale minęły przepowiedziane dwa tygodnie, dwa miesiące i rok, a szkoła się nie
rozpadała. Trwała. Bolało chłopców, że na maszcie nie podnosimy bandery.
Wytłumaczyłem, że banderę można podnosić nad czymś, co jest jej godne, że statek trzeba
najpierw zbudować, a potem dopiero można na nim podnieść banderę.
Z samą nauką nie było wiele trudności, kandydatów przeegzaminowano, podzielono na
klasy, opracowano programy, ustalono rozkład lekcji. Gorzej było ze sprawami
wychowawczymi i czasem pozalekcyjnym. Chłopców należało zacząć uczyć po prostu
kulturalnego sposobu bycia, należało zacząć uczyć sztuki posługiwania się jednocześnie
widelcem i nożem. Trzeba było wyszukać odpowiednią osobę i ustanowić dla niej etat
opiekunki społecznej. Musiała to być osoba, która potrafi-
łaby chłopcom zastąpić matkę, która potrafiłaby poznać i wczuć się we wszystkie osobiste
troski każdego z nich.
Znaleziono taką osobę. Odtąd zasiadała ona codziennie do wszystkich posiłków, przy stole
zastawionym jak na przyjęciu w ambasadzie, w towarzystwie dwunastu chłopców ubranych
tak jak gdyby się udawali na przyjęcie do króla.
Przeglądu ubrań - wybranych na ten dzień chłopców - i czystości dokonywał jeden z
oficerów nawigacyjnych, który sam został w tym wyćwiczony pod ogniem dział i bomb w
kampanii francuskiej - "nasze dziecko". Teraz nic nie uszło jego uwagi. Żadna plamka na
mundurze, czystość rąk, paznokci, całość skarpetek i świeżość chusteczki. "Dwunastu
męczenników" układało groszek na końcu widelca i musiało władać w odpowiedniej chwili
odpowiednią .^biżuterią" jak "Wo-łodyjowski ipałaszem". Musieli uczyć się sposobu bycia
przy stole we wszystkich możliwych okolicznościach. W tym celu na przemian sześciu
udawało damy, a tematem rozmów było zachowanie się w domu, na ulicy i w różnych
sytuacjach towarzyskich. Oprócz tego musieli nawet pobierać lekcje tańca, ze względu na
ciągłe zapraszanie ich na modne w tym czasie w Anglii dawce.
Praca pozalekcyjna zorganizowana została w kółkach według zgłoszonych przez nich
samych zainteresowań. I tak w krótkim czasie "ogrodnicy" zamienili cały teren szkoły w
osiedle kwiatów, "szklarze" wstawili dwa tysiące zbitych szyb, a "introligatorzy" oprawili
zniszczone książki z biblioteki. Kółko krawieckie czuwało nad wzorowym wyglądem
mundurów, szewskie miało w swojej opiece buty.
Wszyscy chłopcy musieli robić modele statków - od najstarszych do najnowszych. Zrobili
ich koło tysiąca. Najpiękniejszy model statku "Golden Hind" - okrętu, na którym Francis
Drakę jako pierwszy Anglik opłynął kulę ziemską dookoła - zakończył zadzierzgnięte
niegdyś przez nasz "kurs" w Szkole Morskiej w Tczewie, a właściwie przez Mariusza,
stosunki z angielskim panującym dworem królewskim. "Golden Hind" został przez szkołę
ofiarowany wnuczce Jerzego V - Elżbiecie. Model ten, ustawiony na tle makaty utkanej
własnoręcznie przez Gandhiego dla księżniczki Elżbiety, można było oglądać na filmie
wyświetlanym w kinach Anglii.
Uczeń Mak prowadził (kółko dramatyczne; wystawiło ono kilka sztuk Fredry, które cieszyły
się wielkim powodzeniem u gości z Londynu. Kółko muzyczne robiło szybkie postępy,
zwłaszcza akordeoniści oraz amatorzy gry na fortepianie i skrzypcach. Co miesiąc
odbywały się w szkole koncerty, by pokazać chłopcom, co można osiągnąć pilnie pracując.
Kółko śpiewacze, składające się ze stukilkudziesięciu chłopców, zyskało nawet uznanie
radia brytyjskiego, słynnego BBC, którego dyrektor zakwalifikował chór do występu w
studio. Na koncertach w szkole chór musiał po kilka razy powtarzać ulubioną przez wszyst-
kich chłopców piosenkę w (tempie marsza zaczynającą się od słów: "Do życia odważnie
wesoło - uczmy się kochać, uczmy żyć".
Od marca do grudnia trwała ta jntensywna praca chłopców. Wreszcie w grudniu, zgodnie z
tradycją podniesienia pierwszy raz bandery nad Szkołą Morską w Tczewie, podnieśliśmy ją
nad szkołą morską w Landywood.
Zbliżały się święta. Czas ten należało wykorzystać na uzupełnienie u chłopców braku
pojęcia o życiu rodzinnym, miało to być połączone z nauką języka angielskiego. Z tego
względu przedłużono wakacje świąteczne do trzech tygodni. Szkoła dała ogłoszenie w
gazetach, zwracając się do społeczeństwa angielskiego w tej sprawie. Apel przyniósł dwa
tysiące zaproszeń do rodzin angielskich na okres trzech tygodni. Chłopcy na wiadomość, że
mają wyjechać na święta ze szkoły na trzy tygodnie, oświadczyli, że nie wyjadą.
- Pierwszy raz - powiedzieli - od wielu tet czujemy się u siebie w domu i wolni. Wolimy się
uczyć, byle nie wyjeżdżać.
Na tak zwanych "odpowiedziach" na kartki składane do "skrzynki zapytań" udało się ich
przekonać, że z jednej strony będzie to dla nich samych egzamin z dotychczasowej pracy
nad sobą, a z drugiej będą mieli okazję poznać zorganizowane od wieków w ustalonych
formach i tradycjach życie rodzinne, co pomoże im w przyszłości do urządzenia swego
życia, i że będą w tych domach specjalnie informowani, jak się należy zachowywać w
domu, ;by nie utrudniać życia dnnym i sobie.
Zgodzili się na wyjazd pad warunkiem, że pojadą dopiero po wspólnej wilii w szkole.
Zaopatrzeni w szczegółową instrukcję, jak się należy zachowywać mieszkając wśród
Anglików i do kogo się zwrócić w wypadku trudności w podróży oraz jak należy
reprezentować siebie i szkołę od wyjścia z bramy szkolnej do powrotu do niej - chłopcy
wyruszyli na święta.
Każda rodzina przyjmująca ucznia na okres świąt otrzymała od szkoły kwestionariusz z
prośbą o podanie swych spostrzeżeń, w jakim stopniu uczeń wykorzystał swój pobyt u niej
i jakie poczynił postępy z języka angielskiego, oraz o wyrażenie możliwie szczegółowej
opinii o chłopcu.
Odpowiedzi przyszły jednobrzmiące: "Nie widzieliśmy jeszcze tak grzecznych i usłużnych
chłopców. Prosimy o szczerą odpowiedź, czy naprawdę w szkole nie stosuje się żadnych
kar?"
Jedynie stary pułkownik, który gościł u siebie najzdolniejszego ucznia - poetę i autora
świetnej sztuki z życia szkoły, granej kilka razy z niesłabnącym powodzeniem - wyraził
opinię, iż jego młody gość był "raczej trudny do prowadzenia - z powodu zbyt wielkiego
indywidualizmu. Pomimo że chłopak nie dał się namówić na polowanie - on (pułkownik)
jest nim zachwycony i prosi, by chłopiec wszystkie wakacje mógł spędzać u niego".
Major, Story pełnił w szkole funkcję głównego żywiciela - trzymał się. rzymskiej zasady
UBI BONA CUCINA - IBI BONA DISCIPLINA. Można to tłumaczyć, może trochę opacznie,
że "najlepszą dyscypliną - jest dobra kuchnia". Udało nam się zwerbować na szefa kuchni
kucharza ze statku. Mieliśmy z nim wspólny język i rozumieliśmy się doskonale. Major z
szefem kuchni uważali chłopców za "nasze dzieci" i stali się ich wychowawcami i
opiekunami. Szef okazał sią doskonałym sportowcem i gimnastykiem. Po rannej pobudce
prowadził gimnastykę z humorem i werwą. Trenował chłopców w siatkówce i piłce nożnej -
"naibili" kiedyś szkołę policyjną 6:2.
Major oprócz swych obowiązków z przyzwyczajenia już prowadził dalej swą kartotekę
Somosierry. Cieszył się z nadania nowym dwom statkom nazw ,yNarwik" i "Tobruk". Albo
kampania włoska. Bitwa pod Monte Cassino zaćmiła nawet dotychczasowe sukcesy
Brygady Karpackiej. Najwięcej jednak Major entuzjazmował się współczesną polską
husarią. Z dawnego uskrzydlonego rycerza zakutego w zbroję pozostał tylko hełm i
skrzydło w postaci małego znaczka - symbolu naszytego na rękawie, a po wspaniałych
wierzchowcach "żałoba" w postaci czarnego lewego naramiennika. Rycerstwo to nosiło
nazwę Pierwszej Dywizji Pancernej. Pod Chambois w Normandii, w ciągu sześciu dni
ciężkich walk, odcięta od dostaw żywności i amunicji dywizja ta zamknęła okrążonej armii
drogę do ucieczki i wytrzymała na sobie uderzenie dwóch korpusów SS - zdobyła wówczas
pięć tysięcy jeńców wraz z generałem i stukilkudziesięciu oficerami, zniszczyła
siedemdziesiąt czołgów i ponad sto dział. Pierwsza Dywizja Pancerna odegrała czołową
rolę w uzyskaniu zwycięstwa sprzymierzonych w Normandii. Na szlaku krwawych bitew
znalazła się Breda. By oszczędzić ludność cywilną, dywizja nie użyła dział ciężkich - za co
piętnaście tysięcy jej oswobodzicieli otrzymało honorowe obywatelstwo miasta Bredy.
I wreszcie ostatnia notatka Majora - fantastyczna, ale prawdziwa: "Polski krążownik
"Conrad" symbolicznie zajął od strony morza największą bazę niemieckiej marynarki
wojennej - port Wilhelmshaven. Nad portem powiewała już 'polska bandera podniesiona
przez Pierwszą Dywizję Pancerną, która go zdobyła".
Polska Marynarka Wojenna z kilku jednostek, które przybyły do Anglii w 1939 roku, dzięki
swemu bohaterstwu rozrosła się do-czterdziestu siedmiu, w tej liczbie były dwa
krążowniki. Pierwszy z nich "Dragon", trafiony przez "żywą torpedę" stał się niezdolny do
walki; załoga, która ocalała, przeszła na otrzymany w zamian krążownik "Conrad". Majora
najbardziej martwił fakt, że nie może dowiedzieć się nazwiska autora dorobionych do
melodii WIZJI SZYLDWACHA słów: "To krążownik spod Somosierry".
W kartotece swej odnotował Major jako rzecz niecodzienną wiadomość o posmaku
przygód Hrabiego Monte Christo - ucieczkę Michała Niczki z zamku Hohenstein
wbudowanego w szczyt nagiej skały. Jak
na filmie, Michał pierwszy wydostał się za mury'YWierdzy, zjeżdżając po linie skręconej z
prześcieradeł na podnóże zamku. Za nim zjechało dalszych dziewięciu. Ucieczkę tę
należało uważać za udaną, ponieważ ponowne uwięzienie Michała w pobliżu granicy
węgierskiej było dziełem przypadku, a nie pościgu.
W tym okresie Major stał się bohaterem pewnego dnia. Było to wtedy, gdy do szkoły
zjechała angielska komisja ministerialna do badań stanu zaprowiantowania i jakości
posiłków w szkołach. Przy obiedzie przewodniczący dał mi do zrozumienia, że komisji jest
bardzo przykro, że tak wyikosztowaliśmy się podając im na obiad kaczki. Zdumiony tym
niespodziewanym oświadczeniem zapewniłem, że nikt w szkole nie pozwoliłby sobie na coś
podobnego i że w środę zawsze w szkole podaje się na obiafd kaczki.
Przewodniczący poczerwieniał i zapytał, czy wiem, że ta szkoła posiada najniższe stawki
żywnościowe i że taki jednorazowy wydatek odbije się ujemnie na jakości posiłków w
całym tygodniu. Jeszcze bardziej zdumiony powiedziałem, że my jadamy nie tylko kaczki w
każdym tygodniu, ale i kury również. Dwa razy w tygodniu przewidziany jest u nas drób.
Widząc niedowierzanie na twarzach Anglików powiedziałem, że po obiedzie mogą z
łatwością to sprawdzić w księgowości i zobaczyć nawet człowieka, który tym się zajmuje.
Zażenowany Major wyjaśnił, że kontraktuje u farmerów kaczki ii Jcury "na pniu" ku
wspólnemu zadowoleniu obu stron. Kosztuje to nas mniej niż kupno mięsa u rzeźników.
Wszystko odbywa się prawnie, bez wydawania pieniędzy na pośredników i dostawę. Koszta
zaś własne przeznaczone na utrzymanie personelu gospodarczego są minimalne, a
właściwie żadne, gdyż co miesiąc wyznacza się "klasę służbową", która utrzymuje całą
szkołę - jak sami widzieli - we wzorowym porządku i pomaga szefowi kuchni. Pamiętamy,
iż bunt na statku "Bounty" został spowodowany złym wyżywieniem załogi i dlatego
uważamy, że "najlepszą dyscypliną jest dobra kuchnia".
Przewodniczący zapewnił mnie, że dotychczas w cuda nie wierzył, ale od chwili zjedzonego
w tej szkole obiadu będzie twierdził, że cuda na świecie istnieją, że sam się o tym naocznie
przekonał i że poczytuje sobie za wielki zaszczyt uściśnięcie ręki człowieka, który je czyni.
Po czym długo potrząsał ręką Majora, zapewniając, że rozsławi imię jego w całej Anglii.
Pewnego dnia zjawił się u mnie Major, był zmieszany, a jednocześnie rozpromieniony. Na
przemian to mnie przepraszał, to się uśmiechał, wreszcie powiedział, że żadna siła ludzka
ani przyjaźń, ani obowiązki nie powstrzymają go od tego, i położył przede mną trzymany w
rękach list.
List był pisany przez dyrektora szkoły morskiej w Polsce, kapitana Maciejewicza. Kapitan
zawiadamiał Majora, że jego stanowisko intendenta ha "Darze Pomorza" jest nie
obsadzone i czeka na niego.
Uspokoiłem i uściskałem Majora, i zdobyłem się tylko ha powiedze^ nie "do zobaczenia w
Polsce";
W szkole rozpoczęły się rozmowy na temat wyjazdu Majora.
Major milczał i słuchał, wreszcie - jak zwykle zawstydzony, gdy miał mówić - oświadczył, że
w życiu swym zawsze kierował się wskazaniami Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa
polskiego i że w rozdziale dwudziestym wyraźnie ma napisane, co powinien czynić. A jeśli
chodzi o resztę, to nie pozostaje mu nic innego, jak powtórzyć tylko •te słowa: "Nie
badajcie, jaki będzie rząd w Polsce, dosyć wam wiedzieć, iż będzie lepszy niż wszystkie, o
których wiecie; ani pytajcie o jej granicach, bo większe Będą, niż były kiedykolwiek".
Po kilku tygodniach otrzymałem list od Majora. Pisał w nim: "Przestałem być
pielgrzymem, jestem znów na Białej Fregacie".
*
Jeszcze raz w życiu spotkałem brazylijskiego niedźwiadka "Miska" - nie tego samego, ale z
tego samego rodu. W drodze do niego znalazłem się między skrzydłami olbrzymiego ptaka
szybującego nad Atlantykiem. Przypomniała mi się wówczas czytana w dzieciństwie
Cudowna podróż Selmy Lagerlbf. Jak w jej bajce, lecąc nad Atlantykiem śmiałem się z
olbrzymich statków pasażerskich wolno poruszających się po oceanie - widziane z góry
podobne były do mikroskopijnych modeli.
A później to już wszystko było naprawdę jak w bajce. Zobaczyłem Amazonkę. Istnieje jedno
słowo, które całkowicie ją obrazuje. Słowo właściwe i jedyne - WIELKA.
Czterdzieści pięć tysięcy mil dróg wodnych Amazonki, i jej dopływów, dostępnych dla
statków morskich. W okresie pory deszczowej sześć tysięcy mil dla statków oceanicznych
przez cały kontynent Ameryki Południowej aż po Andy - coś jak gdyby trawersata Oceanu
Atlantyckiego przez gąszcze dżungli - statek ociera się o liście palm lub gubi brzegi z obu
stron rzeki.
W jej ujściu leży miasto i port zwane Paryżem Amazonki, jest to Belem zwane inaczej Para.
Nabrzeża tego portu, podobnie jak i nabrzeża wszystkich portów na kuli ziemskiej, noszą
na sobie ślady postoju przy nich statków, które pozostawiały, zgodnie ze zwyczajem, swoje
imię wypisane tą samą farbą, jaką się upiększały.
Pewnego dnia podczas postoju w tym tropikalnym Paryżu przeczytałem wypisaną czarną
fanbą na nabrzeżu nazwę statku - m.s. "Rozewie".
Nazwa ta wywołała wspomnienia bardzo odległe. Myślami przeniosłem się Ido Szkoły
Morskiej w Tczewie. W ciasnej ławce pod oknem zobaczyłem siedzącego nad książką
"Wsika". Siedział w swym jasnym swetrze tak cichy i spokojny, że wydawał sią "wsiąkać" w
otoczenie
Stając się niedostrzegalny. W kartotece Majora można było przeczytać o Wsiku: "Jerzy
Lewandowski kapitan żeglugi wielkiej, internowany na m.s. "Rozewie" w Dakarze, uciekł
dnia 5 lipca 1940 roku, przechodząc przez zastawione sieci, pola minowe i stojące ha straży
okręty francuskie. W sierpniu 1942 roku m. s. "Rozewie" został storpedowany koło wyspy
Trinidad".
Ranny w głowę Wsik, płonący oburzeniem i rozżalony z powodu straty statku, po wydaniu
rozkazu opuszczenia statku przez załogę^ sam został na tonącym "Rozewiu". Postanowił
jednak zapłacić za storpedowanie statku. Wywołał z łodzi ratunkowej obsługę działa i
czekał z nią na ewentualne wynurzenie się okrętu podwodnego. Gdy pozostawanie na
statku było już dłużej niemożliwe, odesłał znów załogę działa z powrotem do łodzi
ratunkowej, a sam jeszcze czekał. Po zatonięciu statku dopłynął do łodzi ratunkowej. W
momencie gdy "Rozewie" znikło pod wodą, wynurzył się okręt podwodny i "zabrał Wsika
jako jedynego jeńca.
Wspomnienia te wzruszyły mnie i skłoniły -do poszukiwania innych napisów na
nabrzeżach. Po. godzinnych poszukiwaniach trafiłem na "bilet wizytowy" s.s.
"Paderewski".
Ten statek był ściśle związany z Jurkiem Mieszkowskim - "Szermierzem". Spędziłem z nim
wiele lat w Szkole Morskiej i jeszcze więcej w jednej kompanii, znikł mi z pola widzenia
dopiero, gdy przeszedłem na "Dar Pomorza". Potem wieści o nim dochodziły mnie już
tylko z kartoteki Majora.
Jerzy Mieszkowski kapitan żeglugi wielkiej, s.s. "Morska Wola". Ewakuacja wojsk polskich
z Francji z Nantes. Udział w konwoju napadniętym przez nieprzyjacielski pancernik, z
którym stoczył samobójczą walkę pomocniczy krążownik "Jervis Bay" przerobiony ze
statku pasażerskiego. Bój ten dał możność ocalenia się innym statkom tego konwoju. Z
zaatakowanych trzydziestu siedmiu, ocalały trzydzieści dwa, w tym dwa polskie: "Morska
Wola" i "Puck"; a potem statek SJ5. "Paderewski" w lipcu 1942 roku ratuje kilkudziesięciu
ludzi z zatopionego koło Trinidad statku norweskiego. Zatrzymanie maszyn w tym okresie
walki na oceanie oznaczało zrobienie z siebie nieruchomego celu dla polujących okrętów
podwodnych. Koło tej samej wyspy Trinidad w grudniu tego samego roku "Paderewski"
został storpedowany.
Podniecony tymi wspomnieniami postanowiłem odnaleźć wszystkie napisy pozostawione
przez statki na nabrzeżach Amazonki.
Odnalazłem. Tym razem był to m.s. "Śląsk".
Znów zobaczyłem we wspomnieniach tę samą Szkołę Morską, ten sam "kurs" wtłoczony w
małe ławeczki dla dzieci. Za mną siedzi Bo-dek. W tym kącie usadowiło się nas czterech.
Od pierwszych liter naszych nazwisk tworzymy niewiadomo dlaczego "Stowarzyszenie
Bece-jotka". Stowarzyszenie nie ma nic na celu, ale jego nie pisany statut, składający się z
jednego paragrafu głosi, że: najważniejsze są paragraisane. Stowarzyszenie zbiera się w
każdą sobotę. Zebrania noszą nazwę "inauguracyjnych". Podczas zebrania jeden musi
stanowczo przemawiać i to nie krócej niż pół godziny. Za wysłuchanie przemówienia
prelegent płaci tabliczką czekolady, która natychmiast zostaje rozdzielona pomiędzy
obecnych.
Bodek nie lubi przemawiać. Posunął się raz do tego, że zaproponował nam dwie tabliczki
czekolady - jeśli nie będzie potrzebował przemawiać. "Be" i "ce" byli nawet skłonni ze
względu na czekoladę zgodzić się na taką propozycję, ale "ka" - który chciał nadrobić
wszystkie zaległości naszych królów w stosunku do morza - powiedział, że zrobi z siebie
Rejtana, jeśli się na coś podobnego zgodzimy. Wyrzucał nam słabość, łakomstwo, prywatę.
Roztoczył przed nami straszną wizję upadku i twierdził, że nigdy do niczego nie dojdziemy,
że w ten sposób właśnie zlekceważyliśmy morze i...
Na szczęście "ce" - którego nazywaliśmy "Starcem" - natychmiast się z nim zgodził i
używając swej łaciny, powiedział: dura lex sed lex, czyli że ciężkie prawo, ale prawo i że
prawa łamać nie można. Zacząłem pocieszać Bodka - "jot" - żeby się cieszył, że Janek nie
kazał nam jeszcze przemawiać po angielsku lub francusku, co zresztą nas na pewno nie
ominie. Mój sposób pocieszania wprawił Bodka w jeszcze większe przerażenie i już
potulnie przygotowywał się do przemówienia i nigdy nam więcej dwóch czekolad nie
zaproponował. W kartotece Majora można było przeczytać o Bodku: "Bohdan Ję-
drzejewski, kapitan "Śląska". Internowany w Kaolaku przez Francuzów uciekł wraz z
kapitanem "Cieszyna" - Mikoszą".
Przypomniało mi się, co opowiadał Bodek o swych podróżach po , Amazonce po ucieczce z
Kaolaku.
Szli w górę rzeki. Marynarze przygotowywali windy do załadunku. Na przegrzanej już
windzie ładunkowej stanął na zaworze od pary marynarz wspinający się do wiszącego nad
windą bloku, by poprawić przechodzącą przez blok linę stalową. Zwoje tej liny leżały na
bębnie tej samej windy, gdy nieostrożnym ruchem nogi marynarz włączył parę. Winda
ruszyła, a obracający się bęben okręcił dookoła ciała marynarza sploty stalowej liny. Zanim
koledzy dobiegli i zatrzymali windę, nieszczęśliwiec został okręcony dookoła bębna i w
straszliwy sposób poszarpany i połamany.
Na statku nie było nikogo, kto by mógł lub chciał zrobić pierwszy opatrunek. Bohdan sam
jako kapitan musiał podjąć się tej ciężkiej operacji. Kazał przygotować do niej wszystko w
salonie na stole. Nieprzytomnemu z bólu zrobił na razie zastrzyk z morfiny. Ale co dalej?
Nie miał wątpliwości, że człowiek ten nie wyżyje, ale musiał zrobić wszystko, co było w jego
mocy, by mu ulżyć.
- Przygotowałem się - opowiadał potem - do operacji, ale gdy miałem rozpocząć układanie
w odpowiednich miejscach pomiażdżo-nych części ciała i zszywanie porwanej skóry - ręce
odmówiły mi posłuszeństwa. Musiałem jednak tej operacji dokonać. Dura lex sed lex.
Zabrałem się do operacji. -Nie silę się opowiadać, jak musiałem się opanować, by złożyć to
zmasakrowane ciało. Straciłem poczucie czasu. Wydawało mi się, że wykonywanie tego
obowiązku trwa już wieki. Sam byłem blisko śmierci jak mój pacjent. Statek był na okres
wojny obficie zaopatrzony w środki znieczulające i dezynfekujące, w igły i nici do szycia
skóry ludzkiej. Dezynfekowałem, ustawiałem i nastawiałem pogruchotane kości według
mych najlepszych wiadomości na-ibytych podczas beztroskich chwil w szkole morskiej. W
tamtej chwili żałowałem, że się pilniej tego nie uczyłem. To co już ustawiłem i złożyłem,
zszywałem. Nareszcie ostatni szew. Rannego przeniesiono do kabiny. Usiadłem na fotelu i
rozpłakałem się głośno. Płacz przyniósł mi ulgę. Nie wiem, czy kiedy byłem pod większym
napięciem nerwowym. Nie umiem opowiadać.
Droga do Miska wiodła w górę po wodach Amazonki, która ma kolor kawy z mlekiem, ale
koło miasteczka Santarem można dostrzec na rzece przezroczyste zielone smugi wody rzeki
Tapajós, które wpadając do Amazonki usiłują walczyć o swą barwę z wodami Amazonki. Po
nierównej walce wkrótce są przez nie pochłonięte.
Na postój zatrzymaliśmy się przy zawieszonym na wysokim brzegu Amazonki miasteczku
Parintins. Jego nazwa pochodzi od bitnego szczepu Indian znanego z ludożerstwa. Opisy
walk tych wojowników czytane w dzieciństwie wydawały mi się wówczas bajkami. Na
statku angielskim, gdzie byłem oficerem nawigacyjnym, zabieraliśmy z Be-lem dwóch
pilotów - Indian. Byli to wspaniali piloci. Widzieli w nocy i wiedzieli o każdej
niespodziance, która nas może spotkać na Amazonce. Znali historię każdego osiedla i
każdej plantacji. Gdy odchodziliśmy z Parintins, jeden z pilotów powiedział mi, że w roku
1925 Parintinsowie zjedli rodzinę osadników mieszkającą w pobliżu tego miasteczka.
Po przejściu wielu setek mil w górę rzeki wśród białokawowych wód Amazonki pojawiają
się przezroczystoczarne smugi wód Rio Negro - Rzeki Czarnej.
Pilot z przyjemnością opowiada, że na tym cyplu, koło którego obie rzeki się spotykają,
.pierwsi Hiszpanie zostali zaatakowani przez In-,dian. Czerwonoskórych wojowników
prowadziły do boju nagie amazonki uzbrojone w łuki. Miało ich być dwanaście. Ich strzały
raziły śmiertelnie ośmiu Hiszpanów. Kronikarz tego zdarzenia, padre Gabriel, sam stracił
w tej walce oko. Przebiła je strzała jednej z amazonek.
Skręcamy w prawo i wchodzimy na czarne wody Rio Negro. Za chwilę stajemy przy
pływających nabrzeżach miasta Manaus.
Przez wiele lat nie można było tu zbudować portu, aż znalazł się Polak, który go zbudował.
Różnica poziomu wód dochodzi do trzydziestu trzech stóp, wobec czego nabrzeże musi
podnosić się i opadać wraz z wodą. Nabrzeże to leży teraz na olbrzymich bekach z czystego
żelaza i wskutek dziwnej własności wody Rio Negro nie rdzewieje. Te olbrzymie nabrzeża
zakotwiczone są na stałe. Łączy je z magazynami stojącymi na wyniosłym brzegu kolejka
linowa. Od tej chwili rozkwit miasta został zapewniony. Przedtem Hiszpanie zbudowali tu
fort, który służył jako baza wypadowa do polowań na niewolników, i zwany był Barra de
Rio Negro. Obecna nazwa Manaus pochodzi od nazwy szczepu Indian tu osiadłych.
Manaus wyrosło z żywicy drzew gumowych, z dorzecza Amazonki. Indianie zbierający
żywicę - tak zwani seringueiro - dorabiali się w końcu zeszłego stulecia olbrzymich fortun.
Przegranie przez seringueiro jednego wieczoru w karty trzech i pół miliona reisów (półtora
tysiąca dolarów w złocie) nie należało do rzadkości. Warunki ich życia i pracy można
streścić w jednym zdaniu: "jedno życie za jedną tonę". Pomimo to Indianie byli wdzięczni
Amazonce za to, czym ich darzyła. Dali dowód swej miłości do rzeki, budując dla niej za
dziesięć milionów dolarów operę, w której najlepsze orkiestry świata miały grać nie dla
publiczności, lecz dla Amazonki, którą sobie upostaciowali jako tłum zbrojnych amazonek,
walczących niegdyś przeciw białym przybyszom. Nawet ulice miasta Manaus wybrukowali
kamieniami białymi i czarnymi - falisty białoczarny deseń miał symbolizować fale
Amazonki i Rio Negro. Każdy kamień sprowadzony w głąib dżungli kosztował około
dolara.
Indianie i dżungla przypomniały mi zabawy w Indian w latach dziecinnych. W zabawach
tych lubiliśmy wymawiać bardzo wyraźnie nazwy miejscowości w języku hiszpańskim. Były
tam nazwy takie, jak Hacienda del Venado i jeszcze bardziej dźwięczna nazwa jeziora Salto
del Auga. Ale i te wspaniałe nazwy zostały zaćmione przez nowe, spotkane na Amazonce. A
MAE DE LUA - to nazwa ptaka znad Amazonki, oznacza tyle co "Matka Księżyca". Ptak
ukazuje się w księżycowe noce i wydaje okrzyk przypominający wołanie o pomoc ginącego
w dżungli seringueiro - nie liczącego na to, że ta pomoc nadejdzie. SAO MIGUEL DOS
MACACOS - to nazwa portu, w którym ładowaliśmy olbrzymie pnie słynnego drzewa
brazylijskiego, a znaczy tyle co "święty Michał wśród małp".
Złoty okres Manaus przeminął z chwilą przeniesienia nasion drzew kauczukowych do
plantacji angielskich na drugiej półkuli. Z okresu świetności tego miasta zachował się
wspaniały park i ogród zoologiczny. Gdy zapytałem o niego, odpowiedziano mi, że zwierząt
w nim już nie ma - pozbawione dozoru i żywności same siebie pozżerały. Jedynym
zwierzęciem, które w nim pozostało był podobno jaguar, gdyż nikt nie mógł go pożreć.
Szkoda było dla niego nawet kuli, wobec czego wypuszczono jaguara do dżungli.
W rzeczywistości wyglądało to niec9 inaczej niż posłyszałem. W ogrodzie znalazłem jeszcze
sporo ptaków i kilka małych zwierzątek. Największą dla mnie niespodzianką było - gdy w
jednej z klatek zobaczyłem wychudzonego sobowtóra Miska. Na moje entuzjastyczne
powitanie nie zwrócił wcale uwagi.
Tramwajem wróciłem do odległego miasta, zaopatrzyłem się w kilka jajek i z powrotem
byłem u "Miska". Gdy mu pokazałem jajko, ożywił się natychmiast, podobnie jak Misk na
"Darze Pomorza". Zrozumiał, o co chodzi. Wsunąłem mu jedno przez kratę do klatki.
"Misk" zabrał się do niego tak samo zgrabnie jak i nasz niedźwiadek z fregaty. Bojąc się, że
się rozchoruje, gdy mu dam naraz wszystkie do zjedzenia, przesiedziałem cały wolny dzień
w ogrodzie, karmiąc "Miska" i ciesząc się z jego apetytu i radości. Podczas każdego pobytu
w Manaus, jeśli czas mi pozwolił, odwiedzałem swego nowego przyjaciela. Spotykał mnie
teraz z oznakami wielkiego zadowolenia i radości.
"Misk" przypominał mi najpiękniejsze chwile w życiu spędzone na Białej Fregacie
unoszonej wiatrami po największych gościńcach świata. Wspomnienia chwil
najpiękniejszych i najprzyjemniejszych noszą w portugalskim języku miano SAUDADES,
OD AUTORA
o wydrukowaniu książki Znaczy kapitan zacząłem otrzymywać od Czytelników wiele listów.
Na wszystkie otrzymane listy nie mogłem odpowiedzieć wyczerpująco, tak jak należałoby
to zrobić, wobec tego w miarę moich możliwości usiłowałem opisać to o co proszono - tak
powstał Krążownik spod Somosierry.
Różnorodność zainteresowań Czytelników spowodowała, że obok siebie znalazły się
opowiadania o tematach bardzo odmiennych. Urywki niektórych z nich, jak opis rachunku
różniczkowego według Mistrza Magii lub naładowany cytatami z prawa rzymskiego opis
rozprawy sądowej, na pewno wielu Czytelnikom wydadzą się przewlekłe i nudne, ale
ponieważ drukowane w miesięczniku "Morze" i czytane na moich wieczorach autorskich
cieszyły się powodzeniem, więc je zamieściłem.
Nie spełniłem prośby opisania życia szkolnego w Gimnazjum imienia A. Mickiewicza,
dałem tylko parę zdjęć i krótkie wzmianki o tym, co z tej szkoły wynieśliśmy ze sobą w
życie. Pobieżnie również opowiedziałem o życiu w Szkole Morskiej w Tczewie i w Anglii w
szkole w Landywood, więcej miejsca natomiast poświęciłem uczniom Szkoły Morskiej w
Southampton. W "cieplarnianych" warunkach codziennego bombardowania Southampton
rozwinęło się w tej szkole bujne piśmiennictwo. Pisane przez chłopców ,,na gorąco" bez
żadnych dodatkowych upiększeń opowiadania, wiersze i artykuły oddawały wiernie to, co
przeżywała nasza flota handlowa na Zachodzie podczas drugiej wojny światowej. Niektóre
z nich włączyłem do Krążownika spod Somosierry. Sądzę, że będzie to najlepsza odpowiedź
na liczne pytania, szczególnie ze strony młodzieży, co się działo z "nami" czyli z osobami z
książki Znaczy kapitan.
Dla dzisiejszej młodzieży morskość naszego państwa, istnienie wciąż powiększającej się
floty jest oczywiste i konieczne. Dlatego chciałem, by lepiej zrozumiała ducha, jaki panował
w naszej flocie handlowej w początkowym okresie jej istnienia, tak bliskim jeszcze stu
pięćdziesięcioletniej niewoli, podczas której nie było nawet NADZIEI, kiedy za wszystko
musiała wystarczyć symbolika i to tak ograniczona w motywach, by nie wzbudzić
podejrzeń. Może pozwoli im te sprawy lepiej zrozumieć i przybliży je do nich umieszczony
na początku książki Neclilergitur, na którego 'bogato inkrustowanej rufie z trudem można
odnaleźć ślady orlich skrzydeł.
VEC MERGITUR był pierwszym zwiastunem nadziei 4 przejawem myśli o morzu. Ujrzenie
tego obrazu pozostawiało po sobie niezatarte wrażenie, potęgowane jeszcze świadomością,
że jest to NASZ OKRĘT o nazwie, która budziła wiarę. Oto jak pisali o NEC MERGITUR
współcześni: "Ten okręt był dla mnie prawdą niewątpliwą, oczywistą, jak dzień, jak słońce.
Górował nad wszystkim, szturmujący niebiosa poryw uczucia i wiary" (J. Bułhak).
To "czucie i wiara" silniej mówiły w tamtych czasach "niż mędrca szkiełko i oko"!
Romantyzm porywał na kształt rumaków z Ruszczy-cowej Ballady unoszących powóz po
roztopach i bezdrożach przeciw wichrom. Po wielu latach ten sam romantyzm podsunął
nam wizję największego gościńca świata - znaleźliśmy się na nim, by sprawdzić, że
rzeczywiście NIEBEZPIECZEŃSTWO NA MORZU POSIADA .RÓWNIEŻ SWĄ ISTOTNĄ
WARTOŚĆ. Ten pęd na morze był silny, jak królestwo dziedziczny, że znaleźli się na nim
s"ynowie Meissnera, Witkowskiego, Żbikowskiego. Ojców na marynarzy wykołysał
"LWÓW", synów - "DAR POMORZA".
Opowiadania usiłowałem ułożyć w chronologicznym porządku. Nie zawsze jednak to mi się
udawało. Czasem chronologia ustępowała żywości i natarczywości wspomnienia i losy
bohaterów przenosiły się ponad czas i miejsce następnego opowiadania.
JNie we wszystkich opisanych wydarzeniach sam uczestniczyłem. Starałem się jednak
dotrzeć jak najbliżej źródła każdego z nich, ponieważ wydarzenia na podobieństwo legend
w miarę ciągłego opowiadania zamieniają się w "lawiny" gromadzące coraz więcej
materiału narracyjnego niezupełnie już ścisłego-, ale zaspokajającego zadowolenie własne
opowiadającego i budzącego zachwyt wśród słuchaczy. Pomimo wysiłków by wszystko
sprawdzić i udokumentować, na pewno znajdzie się jeszcze wiele nieścisłości co do
miejsca, czasu i działających w opisanym zdarzeniu osób.
Niektóre opowiadania bawiły całe nasze 'pokolenie, dlatego usiłowałem je uchronić przed
zapomnieniem. Można w nich niekiedy do-patrzeć się niedyskrecji w stosunku do osób,
które w nich zostały opisane w okolicznościach wzbudzających wesołość. W tych
wypadkach, kiedy to było możliwe, starałem się uzyskać pozwolenie danej osoby. Tak się
rzecz miała z jednym z kapitanów występującym w kilku opowiadaniach. Spotkałem go w
Gdyni na ulicy 10 Lutego i podczas rozmowy spytałem, czy mogę o nim pisać.
- Ale - zastrzegłem - jeżeli nie zamieszczę tych wszystkich powiedzeń pana kapitana i
zabawnych okoliczności z nimi związanych, to nie jestem pewien, czy same pana walety
będą ciekawiły Czytelników. Niech pan kapitan sam zadecyduje, czy mogę to wszystko
opisać.
- Nu, wie co! Nu, prawda! Nu, tak co robić? A? I po chwili wspólnego milczenia usłyszałem:
- Nu wie co, Nu chętnie się sam uśmieje. Nu, pisz pan!
Nie mogłem niestety spełnić życzenia tych licznych Czytelników, którzy prosili o opisanie
przygód wszystkich moich kolegów. Zajęłoby <to mi sporo lat pracy. Starałem się
natomiast w miarę możliwości spełnić prośby tych, którzy prosili o jak najszerszy materiał
ilustracyjny. "Chcemy wiedzieć, jak wyglądaliście. Chcemy widzieć chociażby sylwetki
ludzi, o których czytamy. Chcemy mieć chociażby pojęcie, jak wyglądały statki,
pomieszczenia, gdzie rozgrywa się akcja. Niektórzy z nas nie byli nawet nigdy nad morzem.
Nie chcemy odnośników i zawiłych tłumaczeń. Chcemy widzieć. Prosimy o album." Te
słowa powtarzały się w listach najczęściej. Zamieszczone zdjęcja w większości zostały
nadesłane samorzutnie przez Czytelników. Nie wszystkie z nich są najlepsze pod względem
techniki wykonania. Niektóre podniszczył czas, minione dni nie sprzyjały spokojnemu
leżeniu fotografii w rodzinnych skrytkach i albumach, ale prawie każde z nich to dziś już
dokument i historia, a wszystkie, nawet te, którym czas zatarł ostrość konturów, spełniają
życzenie Czytelników - pozwalają "widzieć". Gdzie nie mogłem "opisać" kolegów, starałem
się chociaż ich pokazać, takich jakich utrwaliła ręka czasem niewprawnego fotoama-tora.
Za nadesłane zdjęcia składam podziękowania: panu Tadeuszowi Doboszowi, panu inż.
Antoniemu Garnuszewskiemu, panu inż. Olgierdowi Jabłońskiemu, pani Zofii
Jakubowskiej, panu kpt. Tadeuszowi Jasic-kiemu, panu kpt. Bohdanowi Jędrzejewskiemu,
panu Henrykowi Kabatowi, panu Aleksandrowi Krawczyńskiemu, pani Halinie Król, pani
Hannie Kuczyńskiej, panu Alojzemu Kwiatkowskiemu, pani Zofii Lu-bienieckiej, panu dr
Marianowi Maniszewskiemu, panu Jerzemu Mi-cińskłemu, pani Bożenie Niczko, pani
Janinie Rokickiej, profesorstwu Ludwice i Józefowi Salewiczom, pani Zofii Serbinowicz,
panu Józefowi Smoczykowi, panu Florianowi Staszewskiemu, pani Barbarze Stec-kiej
Mitschein, panu kpt. Kazimierzowi Szczęsnemu, pani Stanisławie Świłło, pani dr Jadwidze
Titz-Kosko, panu Wacławowi Urba-nowiczowi, pani Bogumile Wiśniowskiej, pani Marii
Wysłouchowej, pani Jadwidze Zielińskiej.
Redaktorowi tej książki, pani Marii Jasik, za wnikliwą i serdeczną troskliwość dla książki i
wyrozumiałą cierpliwość dla autora składam najserdeczniejsze podziękowanie.
287
,- ' .
Wielu z Czytelników zapytywało w listach, jaka jest dzisiejsza młodzież, która przyszła do
pracy na morzu, i czy dzisiaj dzieją się na nim rzeczy równie ciekawe. Aby dokładnie
odpowiedzieć na te pytania, należałoby napisać kilka książek. Ograniczę się tylko do
krótkich przykładów spośród tych uczniów szkół morskich, których miałem przyjemność
uczyć.
Następcy Jana Kuczyńskiego - który swą wyprawą na łodzi ratunkowej "Wiking" dowiódł,
iż przy bardzo małym nakładzie kosztów i wykorzystaniu niepotrzebnego już sprzętu
można kształcić młodzież na morzu - to Jerzy Tarasiewicz i Janusz Misiewicz, uczniowie
Szkoły Morskiej w Gdyni. Na starej łodzi ratunkowej z "Batorego", zrepero-wanej dzięki
pomocy kpt. ż. w. Tadeusza Meissnera i nazwanej "Chatka Puchatka", ruszyli w
NIEZNANE.
Najpierw próbna podróż śladami Kuczyńskiego na wyspę Oland, a potem we dwójkę z
Gdyni do Barbados, po czym-samotna już podróż Tarasiewicza z Barbados na Porto Rico.
Ci dwaj chłopcy dowiedli słuszności tego, co napisał kapitan Mamert Stankię.wicz: "żywioł
morza nie jest ani wrogi, ani przyjacielski, ale bezwzględny i wymaga od człowieka ciągłego
napięcia jego uwagi, ażeby nie być zgniecionym". Wykazali również, iż dobra znajomość
fachu czyni wszystko łatwym.
Na pocztówce przysłanej mi z Madery pisali, że za pomocą rozklekotanego zegarka na ręku
i sekstantu potrafili na łodzi ratunkowej obliczyć astronomicznie swą pozycję i przy
widzialności czterech mil morskich trafili na Maderę. Cóż dopiero mówić o ich
opanowaniu sztuki nawigowania wśród najsilniejszego sztormu - a mieli właśnie w tej
podróży dowieść, że w doświadczonych rękach łódź ratunkowa jest środkiem
niezawodnym na wypadek, gdy zajdzie potrzeba szukania na niej ostatecznego ratunku.
Stosowana przez nich sztuka sztormowania z falą pozwoliła im na prowadzenie łodzi po
grzbietach fal podczas huraganu i na osiągnięcie przy tym prędkości fali. Miesiące
spędzone przez obydwu w odkrytej łodzi same mówią o ich .harcie i wytrzymałości.
A oto jeszcze jeden z nich, Ryszard Sieczka. Tym razem ze Szkoły Rybołówstwa Morskiego.
Nieśmiały uczeń, rumieniący się przy odpowiedziach stał się głośny jako kapitan trawlera,
gdy na Morzu Północnym podczas bardzo silnego sztormu uratował czternastu ludzi załogi
angielskiego trawlera. Oba trawlery miały jednakowe warunki. Na sztormowej fali Sieczka
potrafił natychmiast podejść do rozbitków z przewróconego statku i zabrać wszystkich na
pokład, wykazując znajomość morza, siłę woli i wielkość serca.
I jeszcze jeden. Janusz Tłuścik. Podczas połowów na Morzu Północnym w czasie
wyrzucania sieci na dużej fali lecąca za burtę lina trałowa utworzyła pętle, które porwały za
sobą drugiego oficera. Janusz nie namyślał się wcale. Zdawał sobie sprawę, że ułamki
sekundy mogą zadecydować o życiu człowieka, który może już jest
288
nieprzytomny lub1 poraniony i nie będzie zdolny ani przez chwilą utrzymać się o
własnych* siłach na wodzie. Tak jak stał, bez straty czasu na nakładanie pasa ratunkowego,
skoczył za drugim oficerem za burtę i zdołał go wyłowić.
Dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy czterej, o których tu wspomniałem, siedzieli
zawsze na ostatniej ławce.
W Mariehamn, na Wyspach Alandzkich mieszkają państwo Erikson. Kapitan Gustaw
Erikson rozpoczął pracę na morzu jako dziesięcioletni chłopak, mając lat dziewiętnaście
dowodził statkiem. Właścicielem dużego żaglowca stał się mając lat czterdzieści. Nie mógł
się pogodzić z myślą, że coraz większa ilość parowców i otwarcie Kanału Panamskiego
skazują najpiękniejsze żaglowce na śmierć. Postanowił je ratować. W ten sposób powstała
słynna flota Eriksona, na której jako załoga odbywali dalekie podróże ci, co chcieli
chociażby raz w życiu przespacerować się po największym gościńcu świata. Druga wojna
światowa zniszczyła i te ostatnie żaglowce. Kapitan Erikson i jego żona, czarująca pani
władająca z łatwością kilkoma językami, mieszkają nadal w Mariehamn. Żaglowce szkolne
wszystkich krajów uważają za swój obowiązek złożyć im kurtuazyjną wizytę. Uczyniły to
samo żaglowce Szkoły Rybołówstwa Morskiego w Gdyni. Uczniowie potrafili swym
zachowaniem podczas kilkudniowego pobytu na wyspie i wycieczek autokarami tak
oczarować panią Erikson, że gdy ich żegnała, oświadczyła, iż tak miłych i dobrze ułożonych
chłopców nie gościła jeszcze nigdy w Mariehamn.
Trudno wymienić nazwiska wszystkich tych, którzy podczas swego pobytu w szkole
potrafili opanować doskonale potrzebną im wiedzę. Dzisiaj prowadzą wielkie przetwórnie
na najbardziej trudnych łowiskach świata, z humorem opisując w swych listach nawigację
na wodach Arktyki jako "slalom kursów między polami i górami lodowymi". Chłopców
tych wychowało morze, ich charaktery kształtowały połowy na wodach otaczających Wyspę
Niedźwiedzią lub w największej północnej "wylęgarni" gór lodowych. Wejścia do niej
strzeże przylądek, którego nazwa mówi na wszelki wypadek tym, co się tam zapuszczają:
BĄDŹ ZDRÓW. Po angielsku brzmi to łagodniej - Fa-rewell.
Tytuł Krążownik spod Somosierry nasunął mi się w wyniku dziwnego spełnienia marzeń
dziecinnych. Jako ośmioletniemu chłopcu udawało mi się często dopaść konia. Wtedy w
"zapierającym dech" galopie majaczyła mi szarża ułańska. Z równym zapałem w tym
samym czasie budowałem tratwy i szedłem na abordaż nieprzyjacielskiego okrętu, marząc
o dowodzeniu "prawdziwym" okrętem "najeżonym armatami".
19 - Krążownik spod Somosierry
289
Zdarzyło się tak, że podczas szkolnych ferii letnich wyprowadzałem statki na pierwsze
próbne rejsy. Pewnego razu stałem się nieoczekiwanie dla siebie dowódcą okrętu
wojennego. Podczas prób z tym okrętem na morzu przypomniały mi się zabawy na
tratwach i marzenia ośmioletniego chłopca. Odbyła się w pamięci długa droga od tratwy
ciosanej i wiązanej własnymi rękami do tego okrętu wojennego wybudowanego "własnymi
rękami" i wówczas skojarzenie słów Krążownik spod Sómosiefry - nie wydało mi się tak
bardzo nieżyciowe.
TREŚĆ
I już ostatnia .odpowiedź na pytanie, jakie były losy Mistrza Magii, który z takim trudem
zdał egzamin z języka angielskiego.
Spotkałem go w Gdyni w zeszłym roku. Pływa jako kapitan na linii
południowoamerykańskiej. Po krótkim omówieniu -wszystkich znajomych kątów,
począwszy od Belem w ujściu Amazonki do Buenos Aires, i tego co zaszło w ciągu
trzydziestu paru lajt niewidzenia się od skończenia Szkoły Morskiej, Mistrz Magii
powiedział, że ma kłopoty ze swym synem.
- Wiesz, syn mój nie może sobie dać rady z językiem angielskim.
- Jakiego rodzaju ma trudności? - spytałem bardzo zaciekawiony.
- Myślę, że się po prostu nie uczy.
- Może to niezupełnie jednak jego wina - próbowałem bronić młode pokolenie.
- Nie jego? A czyja? Nie chce mu się. Zobacz, ja nauczyłem się teraz nawet hiszpańskiego. A
pamiętasz, jak ja świetnie umiałem angielski?
- PAMIĘTAM.
!
Egzamin............. 5
O! MU - KU - RU!......... . 15
Ornitolodzy............ 21
Wiatr.............. 29
Siedmiu z Meksyku.......... 36
Nie dokończony reportaż......... 45
Pogrzeb pilota Trinity House....... 52
Trzy listy............. 65
Pasażer I.K.C............. 73
Chimera Mirabilis......... gl
Milioner............. gj
Kazio .... qo
.......... yy
Czciciel słońca i sankilota........ no
Pożar na Atlantyku..........117
Plamoznik............. 123
FliP • •............. 132
Jolly good fellow........... i3g
Królewski żart........... 143
Uśmiechy losu............ 155
Pikrat! Pikrat! Wylecimy w powietrze . . . . . 162
Konny soit, qui mai y pense........ 187
Sąd morski............ 200
Ma w każdym porcie narzeczoną...... 209
Monkejek i "Catalina" ......... 216
Flara .............. 223
Major i Misk............ 230
Od Autora............ 285
[Ballado obraz Ferdynanda Ruszczyca; 1900]
BALLADA NAM SIĘ ŚNIŁA O MORZU
Z lasów i pól z głębi Polski gnał nas romantyzm i tylko romantyzm
pomimo przeciwnych wiatrów i przeszkód na drogach na największy
gościniec świata, by sprawdzić, że NIEBEZPIECZEŃSTWO NA MORZU
POSIADA RÓWNIEŻ SWĄ ISTOTNĄ WARTOŚĆ
(Od autora)
[Obraz Michała Leszczyńskiego darowany Szkole Morskiej w Gdyni]