KAROL OLGIERD BORCHARDT
KRĄŻOWNIK
SPOD
SOMOSIERRY
EGZAMIN
D,
nie wypełnione przyswajaniem wiedzy teoretycznej wlokły się w Szkole Morskiej w
Tczewie długo i monotonnie, w przeciwieństwie do miesięcy spędzanych na n?orzu
na statku szkolnym "Lwów", które mijały jak sen - niespostrzeżenie szybko.
Od godziny ósmej rano odbywały się wykłady na "kursach", skromniej mówiąc w
klasach dawnej szkoły żeńskiej. Na wniosek organizatora Szkoły Morskiej i jej
pierwszego dyrektora, inżyniera morskiego Antoniego Garnuszewskiego, w marcu
1920 roku gmach ten stał się pierwszą w naszych dziejach Alma Mater Mariniensis,
nad którą w dniu 8 grudnia 1920 roku po raz pierwszy podniesiono banderę. W dniu
21 lipca 1920 zawarto w Holandii umowę sprzedaży-kupna, na mocy jej fregata o
symbolicznej dla nas nazwie "Nest" (gniazdo) wyszukana przez inspektora Szkoły
Morskiej, kapitana żeglugi wielkiej Gustawa Kanskiego, stała się "Kolebką
Nawigatorów". Z ostatniego masztu "Nest" zdjęto reje, przekształcając fregatę na
bark, który jako statek szkolny otrzymał nowe imię "Lwów". Pierwszy dwutygodnik
literacki uczniów Szkoły Morskiej pod tytułem "Stella Polaris" ukazał się 15
grudnia 1920 roku.
O godzinie czternastej trzydzieści kończyły się wykłady. Po obiedzie podawanym w
olbrzymiej sali gimnastycznej można było pójść do otwartej do godziny szesnastej
sypialni i wyciągnąć się na łóżku. Podczas tej przerwy w nauce najsilniej
nawiedzała nas nostalgia za domem rodzinnym. Jej punkt kulminacyjny miał miejsce
nieodmiennie przy drugim deserze, czyli przy spożywaniu zawartości paczek
przysłanych z domu, które tradycyjnie były rozdzielane bez reszty pomiędzy
wszystkich kolegów w sypialni.
Miłą poobiednią sjestę przerywał bezwzględny uczeń służbowy uzbrojony w pęk
kluczy. Po jego przyjściu należało natychmiast sypialnię doprowadzić do stanu
kwitnącego, otworzyć okna, a samym przenieść się na "kurs". Uczeń służbowy
zamykał sypialnię po dokładnym sprawdzeniu jej stanu, za który był
odpowiedzialny przed dyżurnym wychowawcą.
Na "kursie" rozpoczynała się nauka własna. Jak na szarą nić ni-zaly się żmudne,
wykuwane w codzienności godziny tak zwanego "naumiewania się".
Przed zabraniem się do nauki na "kursie" wrzało przez dobrą godzinę, zanim
wygasły nie cierpiące zwłoki sprawy osobiste nie objęte żadnym regulaminem.
Prawie każdy miał swoje osobiste zamiłowania, nie wszystkie można było
podciągnąć pod angielskie hobby, ale cel miały podobny - po prostu dać
wytchnienie od ciągłego myślenia wyłącznie o nauce.
Sale "kursowe" były duże, jeśli się porównało je ze stosunkowo nikłą ilością
uczniów. W rogu sali przy oknie znajdowało się podwyższenie, na którym stała
katedra. Z przeciwnej strony, pod samą ścianą - trzy rzędy ławek, po parę w
rzędzie. Ławki były podwójne, przeznaczone dla dzieci, tak że z trudem
gnieździliśmy się w nich. Między katedrą i pierwszym rzędem ławek znajdowała się
niewielka przestrzeń zajmowana zwykle przez jakąś fechtującą się parę.
Szermierki w szkole nie można było uważać za hobby*. To był nałóg.
Najładniej na kursie fechtował się "Pigieł". Po zapuszczeniu wąsów mógłby grać
rolę Charłampa i to podczas zdobycia Tykocina w momencie zgonu księcia.
PSgieł władał szpadą, pędzlem, trzema językami, smykiem, batutą i fortepianem.
Podczas obiadów w sali gimnastycznej kwartet w białych tropikalnych mundurach
grał pod jego batutą najnowsze przeboje. Do najbardziej ulubionych w tym czasie
należały Słodka dziewczyna z Barcelony i Brawo bis.
Pigieł rozpoczynał "naukę własną" od kilkunastominutowej zaprawy szermierczej -
dłużej jego przeciwnik nie wytrzymywał serii bolesnych trafień w żywe ciało.
Każde trafienie było zawsze wytwornie odsalutowane szpadą. Wszystkie trafienia
piekły przez kilka dni, ale to nigdy nie wpływało na zmniejszenie ilości
walczących.
Podczas szczęku krzyżujących się ze sobą szpad dwóch nastęnych szermierzy,
którym się wydawało, że każdy z nich jest zwycięskim kapitanem Bloodem
zdobywającym, nieprzyjacielski okręt, Pigieł potrafił pędzlem wyczarować
soczystą akwarelę, po czym spokojnie zabrać się do nauki.
Miejsce od okna na pierwszej ławce zajmował "Dyzio" wiecznie zatopiony w
ornitologii lub dziełach Darwina w języku francuskim. Dyzio, zawdzięczający swój
przydomek Żeromskiemu, władał rękawicami bokserskimi i wskutek tego miał
popękane bębenki w uszach, przez co posiadał pierwszy stopień muzykalności. W
języku szkolnym oznaczało to, że "rozróżnia, kiedy grają, a kiedy nie".
Jednocześnie był najlepszym bramkarzem drużyny piłki nożnej w szkole i
najlepszym znawcą literatury rosyjskiej.
Obok Dyzia siedział zajęty stale sprawdzaniem ścisłości swych wyliczeń
"Zakochany". Do osiągnięcia pełnego szczęścia na ziemi potrzebna mu była kwota
dwu tysięcy trzystu dwudziestu pięciu zło-
tych i piętnastu groszy. Posiadanie jej pozwoliłoby mir ożenić się i być
szczęśliwym. W sumę tę wliczony był bukiet ślubny i nocne pantofle dla niego i
żony. Na razie miał odłożoną na ten cel kwotę, którą wyrażały trzy ostatnie
cyfry, a pierwsza była oddzielona od dwóch pozostałych przecinkiem.
W ławce środkowej gnieździł się "Szklany Człowiek". Ten w niewiadomy sposób
nauczył się podczas swego pobytu w Szkole Morskiej stenografować oraz biegle
władać językiem angielskim. Wszystkie wykłady stenografował, a nazwę Szklanego
Człowieka zawdzięczał Dy-ziowi, który twierdził o nim: żeby się nie rozbić,
wyobraża sobie, że nosi na głowie szklankę zimnej wody i dlatego chodzi tak
sztywno i ostrożnie.
Za Szklanym Człowiekiem siedział umysł najbardziej twórczy na "kursie", uczący
się "na siłę", a nie "na rozum", tak zwany "Semafor". Z powodu braku
podręczników polskich musieliśmy się posługiwać podręcznikami w językach obcych.
Semafor nienawidził nowych nazw i starał się wszystkie nazwy spolszczyć lub
zmieniał je na nazwy dawniej przyswojone. Roczniki astronomiczne, z grecka zwane
EFE-MERYDAMI, nazwał - równie grecką nazwą - HEMOROIDAMI. Funkcji
trygonometrycznej o łacińskiej nazwie SEMIYERSUS nie nazywał inaczej jak,
imponującą mu od dzieciństwa, grecką nazwą SEMAFOR.
Niemniej trudności sprawiała mu teoria okrętu. Wykładał ją dyrektor szkoły,
który ze złotymi medalami ukończył wydział nawigacyjny i inżynierię morską.
Skoncentrowana w jednej osobie na takim poziomie wiedza nawigatora i inżyniera
budowy okrętów napawała Semafora zrozumiałą paniką podczas odpowiedzi.
Wysokość metacentryczna była, według Semafora, abstrakcją istniejącą wyłącznie w
wyobraźni dyrektora i wobec tego można jej się było nauczyć tylko na pamięć
przez długie i uporczywe powtarzanie całych zdań. Ten system uczenia się Semafor
stosował i przy innych przedmiotach, czym o mało nie przyprawił inspektora
Szkoły Morskiej o ciężką chorobę. Inspektor wykładał praktykę morską, był - jak
i wszyscy - wymagający, a ponadto drobiazgowo dokładny. Pewnego razu Semafor
odpowiadając inspektorowi na pytanie, w jaki sposób ładuje się na statek
zwierzęta, połączył ze sobą wykute na pamięć zdania nieodpowiednio. W rezultacie
wszyscy dowiedzieliśmy się, że należy ładować na statek świnie w pęczkach
powiązane za ogony. Inspektor, słysząc to, najpierw poczerwieniał, potem zrobił
się fioletowy i siny, w końcu zaczął sam do siebie mówić. Co wówczas do siebie
powiedział, pozostało na zawsze jego tajemnicą.
W środkowym rzędzie w ławce pod ścianą zasiadali "Żbik" i "Wit-kosio" - żywy
dowód prawa, że bieguny różnoimienne się przyciągają. Żbik kipiał w życiu
codziennym, Witkosio w marzeniach. Żbik był głównym partnerem Dyzia do bicia w
bębenki w uszach i kopania piłki przy każdej okazji. Witkosio w tym czasie
odbywał
w myślach samotne podróże na jachcie wśród południowych wysp Oceanii. Zgodnie
tylko uczyli się angielskiego.
Róg sali zajmowało stowarzyszenie czterech, tak zwana - od pierwszych liter
nazwisk - "Becejotka". Stowarzyszenie to dwa razy w tygodniu odbywało zebrania,
na każdym takim zebraniu obowiązywało półgodzinne przemówienie, które z
nieznanych powodów nazywało się zawsze "inauguracyjne". Przemawiający, z
wdzięczności za wysłuchanie jego półgodzinnej mowy, musiał mieć przygotowaną
tabliczkę czekolady i obdzielał nią wytrwałych słuchaczy. Stowarzyszenie
posiadało dwie wyróżniające się wybitne jednostki: "ce", która grała na gitarze
i na beku, jako obrońca, w drużynie piłki nożnej, i "ka", która dążyła na ziemi
do wyimaginowanego przez siebie ideału człowieka morza oraz ideału wiedzy
nawigacyjnej. "Ka" była wspólnym wyrzutem sumienia całego stowarzyszenia,
cierpiąc z powodu niedoskonałości "Becejot" w pracy nad sobą i nadaremnie
usiłując je porwać przykładem, była to również bratnia dusza inspektora: obaj
zamęczali wszystkich zmuszając do systematyczności i dokładności w nauce i
pracy. Pozostała dwójka nie zwracała specjalnej uwagi swym zachowaniem.
Katedra w rogu sali - ze względu na dogodne warunki rozłożenia na niej papierów
i swobodę ruchów, jaką się miało siedząc na krześle - była niekiedy przedmiotem
sporów. Ci, którzy prowadzili rozległą korespondencję, starali się wejść w jej
posiadanie rezygnując z odpoczynku i drugiego deseru w sypialni, aby przed
przyjściem innych zająć to wspaniałe miejsce. Najczęściej przy katedrze można
było zobaczyć za stosem listów, skoroszytami oprawnymi w skórę, kolekcją
różnokolorowych laków i świecą w lichtarzu, pochłoniętego pisaniem listów,
wielojęzycznego absolwenta szkoły filmowej, obecnie naszego kolegę "Sforze".
Ród jego od czasów królowej Bony pieczętował się herbem Sforzów i nasz Sforza
dźwigał na swych barkach obowiązek, który z dziada pradziada przechodził na
młodsze pokolenie, utrzymania łączności pomiędzy szeroko rozgałęzioną rodziną.
Sforza był biegły w SFRAGISTYCE (wyraz ten niesłychanie drażnił Semafora).
Chodziło po prostu o znajomość nauki o pieczęciach. Barwny lak służył do
wnikliwej oceny hierarchii rodowej. Osoby najbardziej czcigodne z wieku i urzę^
du otrzymywały od niego listy pieczętowane białym lakiem. Z przyćmiewaniem barwy
laku przyćmiewał się blask danej osoby i jej dostojność. Czerwonego laku Sforza
nie używał nigdy, dowodząc, że jest przywilejem poczty. Potrafił w długich
wykładach wdrażać nas w historię pieczęci Chin, Anglii i Francji. Mówił o
finezji swego arsenału łąkowego, przy pomocy którego, przez nieco skośne odbicie
herbowego znaku, zrywało się stosunki z osobą, do jakiej list był adresowany,
pomimo że z treśdi listu nie można było tego wywnioskować.
W miarę rozwoju korespondencji zaczynała się mu ona wydawać zbyt ograniczona.
Krewni i znajomi nie byli dostatecznie silnie roz-
siani po świecie. Sforza wystarał się o międzynarodowy kod filatelistyczny i
zaczął korespondować ze wszystkimi zakątkami na kuli ziemskiej. Największym
powodzeniem cieszyły się u niego malutkie wysepki, możliwe do wyszukania tylko
na szczegółowych mapach o dużej skali. Osoby, z którymi nawiązał w ten sposób
korespondencję, nie były tak znakomite, jak sobie tego życzył, więc gdy
przeczytał w gazecie angielskiej, że król Anglii Jerzy V szuka nabywcy na jedną
z wysp w kanale La Manche, stanowiącą jego prywatną własność, Sforza natychmiast
nawiązał korespondencję z kancelarią jego królewskiej mości i zaczął prowadzić
pertraktacje w sprawie nabycia dla siebie tego królewskiego zakątka. Do szkoły
przychodziły listy, w których "król" tytułował go: comte. Otrzymywał wspaniale
ilustrowane konspekty w nieznanych nam dotąd oprawach. Z ilustracji w nich
zawartych można było całkowicie odtworzyć sobie urok i piękno całej wyspy.
Wieczorami ślęczał nad dostarczonymi bilansami przyszłej rezydencji i pilnie
studiował dochody i rozchody, jafeie go czekały. Proszono go w listach o
wyznaczenie portu, do którego mógłby zawinąć po niego motorowy jacht królewski,
by nasz comte mógł naocznie się przekonać o walorach oferowanej mu wyspy. Sforza
stale odkładał termin podróży w charakterze królewskiego gościa i tylko
skrupulatnie odejmował i dodawał, siedząc na katedrze, kolumny cyfr. Znużony tą
czynnością zbierał starannie swoją kancelarię i ustępował miejsca niecierpliwie
czekającemu na nie "Mistrzowi Magii".
Mistrz stawał na podwyższeniu za katedrą, kłaniał się wytwornie, jak gdyby
zamiast kilkunastu kolegów miał przed sobą audytorium złożone z doborowej
publiczności. Przemówienie swe rozpoczynał niezmiennie od słów: "PROSZĘ PAŃSTWA"
i demonstrował przywiezione z domu "eksponaty" lub znajdujące sią pod ręką
przedmioty, które jego słowa zmieniały w rzeczy niezwykle cenne, niekiedy wprost
cudowne lub genialne.
Do makabrycznych wystąpień należała demonstracja trupich czaszek:-małej i dużej.
W jednej ręce trzymając wysoko mniejszą czaszkę, głosem pełnym przejęcia i wiary
w to co mówi, wyjaśniał, że jest to oryginalna czaszka Goethego, gdy tenże miał
lat jedenaście.
- Na czaszce - mówił Mistrz wodząc palcem po sklepieniach nad oczodołami - już w
tym okresie widać zapowiedź genialności, w całej rozciągłości potwierdza ją'o tu
właśnie leżąca większa czaszka poety, którą udało mi się zachować wyłącznie dla
siebie.
Ten program szybko się wszystkim znudził. Mistrz musiał przejść do spraw
aktualnych. Demonstrując małą drewnianą rozpórkę do zabezpieczania szyb przed
rozbiciem po otwarciu okna i drewnianą linijkę półmetrową z podziałką
milimetrową Mistrz objaśniał, że jest to instrument przez niego niedawno
wynaleziony; rozwiązywanie rachunku różniczkowego i całkowego za pomocą tego
instrumentu jest dosłownie igraszką dla dzieci.
- Proszę państwa, funkcja jest w mojej lewej ręce, a funkcja po-•ehodna w prawej
ręce. Jeśli przesunę swą funkcję pochodną, kt6ra dozna pewnego przyrostu, to i
jej funkcja również dozna odpowiedniej zmiany. Różnice przy przesuwaniu były tak
niezmiernie małe, że nie możemy ich nawet nazwać "różnicami", lecz
"RÓŻNICZKAMI".
Jeśli przechodzą przez krańce linijki, to przechodzą przez swe wartości
maksymalne i minimalne. Inaczej mówiąc, jeśli pochodna funkcji równa się zeru,
przykładam mniejszą część mego uniwersalnego suwaka do jednego z końców linijki,
wówczas moja funkcja przechodzi przez minimum lub maksimum, które - jak
wspomniałem - każde dziecko odczyta na linijce.
Jeśli krzywo trzymam linijkę, posuwając mniejszą część suwaka jako styczną - to
prowadzę styczną do krzywych, a wszyscy państwo widzą dokładnie kierunek
stycznej.
Jeśli do suwaka dodam zwykły kieszonkowy zegarek i zanotuję momenty, w których
kolejno znajdowała się moja mniejsza część suwaka, to znajdę zależność drogi y
od czasu x, a moja pochodna oznacza prędkość w danym czasie x.
Jak szanowni państwo obserwowali, wszystko odbyło się tak szybko, że ruch ten
państwo mogą uważać za jednostajny.
Jeszcze parę słów o tajemniczej CAŁCE. Jak państwo nie zdążyli nawet zauważyć,
różniczka była przyrostem nieskończenie małym funkcji. Cała moja funkcja to suma
przyrostów. W ten sposób możemy znaleźć długość linii krzywych i pól mojej
linijki. W tym wypadku dokonalibyśmy wspólnie CAŁKOWANIA, naturalnie w
oznaczonych granicach, a rachunek całkowy jest odwrotny do różniczkowego. Czego
państwu, dowiódł mój suwak uniwersalny.
Nie mniejszym powodzeniem od żonglerki pojęciami matematycznymi cieszyły się
wyczyny Mistrza z kulą do ciskania. Ciężka, kilku-funtowa kula toczyła się jak
żywa z jednej ręki wzniesionej i wykręconej do tyłu, tworzącej jak gdyby ramię
krzyża nad katedrą, przetaczała się nad łokciem, wtaczała się na bark i nad
ugiętą w tym momencie szyją przechodziła na drugi bark, by po wyciągniętej
drugiej ręce, tworzącej ramię krzyża pochylone ku podłodze, znów przetoczyć się
nad łokciem i wpaść w rozstawione palce drugiej ręki.
Teraz Mistrz podnosił rękę trzymającą kulę do góry i kula zaczynała się toczyć z
powrotem w kierunku zachęcających ją do tego palców tej ręki, z jakiej bieg swój
rozpoczęła. Był to najbardziej efektowny numer, który dawał mu całkowicie
zasłużony tytuł "Mistrza Wielkiej Magii".
W miarę jak kończyła się zima, przybywało dnia i przybywało coraz więcej nauki
na.kursie. Coraz mniej poświęcano czasu na hobby. Niektórzy uczyli śnię do późna
w nocy, inni wstawali o godzinie czwartej rano. Woźny, pełniący służbę w nocy w
gmachu, otrzymywał ze zbliżaniem się egzaminów coraz więcej kartek, na których z
małymi zmianami dotyczącymi szczegółowych danych, widniał następujący
tekst: "Panie Majorowski, proszę mnie obudzić o godzinie czwartej rano.
Sypialnia siódma, drugie łóżko od ściany z prawej strony".
Te stosy kartek oznaczały, że trzeba albo umieć, albo opuścić szkołę - innego
wyjścia nie było. Szkołę zaczynało na kursie trzydziestu. Dotychczas kończyło
ją, poczynając kolejno od daty otwarcia, piętnastu, trzynastu, dziewięciu,
siedmiu.
Należało więc umieć. Egzaminatorzy byli tak samo bezwzględni jak morze, które
nie uznawało powiedzenia "jakoś to będzie".
Egzaminów bali się wszyscy. Każdy mógł się potknąć przy wyprowadzaniu wzoru z
dewiacji lub astronawigacji, ale nieunikniona klęska wisiała nad Mistrzem Magii.
Mistrz z łatwością żonglował różniczkami, lecz nie mógł opanować języka
angielskiego.
Już na pierwszym kursie koledzy radzili mu, by został zięciem wykładowcy języka
angielskiego, kapitana austriackiej marynarki wojennej, żonatego z Angielką,
którego córka Betty cieszyła się ogromnym powodzeniem. "Ona jedna - mówili -
może ciebie uratować od ścięcia na egzaminie, jeśli powie ojcu: mój ci jest, mój
ci jest. Byłoby zupełntie tak, jak w Krzyżakach. Betty mogłaby odegrać rolę
Danusi, a ty Zbyszka".
Niestety. Zainteresowania Mistrza szły w zupełnie innym kierunku, wobec czego
jedyna droga ratunku, jaką widzieli koledzy, została zamknięta z powodu jego
samobójczej miłości skierowanej nie do Betty. Był to "śmiech przez łzy", ale
tylko do momentu, w którym trzeba było zdawać egzamin.
Mistrz znał alfabet angielski, ale nie miał pojęcia, którą literę jak się
wymawia. Czytając tekst angielski wymawiał wszystkie słowa tak, jak gdyby czytał
słowa rdzennie polskie. Od dzieciństwa przyswojonej litery "i" jak "i" nie
potrafił zmienić na "aj".
"Z jakiej racji AJ?" - to była dla niego prawdziwa magia.
Nie wszyscy koledzy mogli dorównać Szklanemu Człowiekowi w umiejętności
opanowania zasad wymowy, gramatyki i składni angielskiej, uznając niektóre z
nich za zbyt zawiłe. Ale Mistrz dystansował nawet tych najsłabszych - wszystko,
co dotyczyło nauki języka angielskiego, było dla niego już nie zawiłe, ale
wręcz, jak sam to określał, mgliste i nieuchwytne.
Pomimo nieuniknionej, i oczywistej dla wszystkich, klęski Mistrz Magii
postanowił jednak walczyć. Szykował się do egzaminu pisemnego.
Ponieważ nauczenie się na pamięć kilkudziesięciu wypracowań przerabianych w
ciągu lat, a właściwie "wkucie" ich pisowni, przekraczało możliwości ludzkie,
nawet jeśli się nosiło zasłużony tytuł Mistrza Wielkiej Magii, Mistrz doszedł do
wniosku, że ze wszystkich tematów można ułożyć jeden temat uniwersalny,
zmieniając wyłącznie tytuł. Mógł to być "Wyciąg z dziennika okrętowego o wypadku
z marynarzem", "Pamiętnik marynarza", "Moja najciekawsza przygoda", "List do
przyjaciela", "Raport do władz w obcym porcie o wy-
padku z marynarzem", "Mój przyjaciel Eddy", "Mój pierwszy dzień na statku".
Opracowany przy pomocy wszystkich kolegów temat przepisywał nocami. Tyle czasu
poświęcił na opanowanie tego ćwiczenia, że mógłby odtworzyć identyczny tekst
pisany nawet alfabetem chińskim.
Zaczęły się egzaminy. Egzamin z języka angielskiego odbywał się w największej
sali. Kapitan, wykładowca i ojciec Betty w jednej osobie, zdumionym wzrokiem
wodził za piórem Mistrza piszącego "Raport do władz portowych o wypadku, jaki
miał miejsce na statku". Wykładowcy wydawało się, że śni na jawie, to znów, że
jest świadkiem cudu. Bez niczyjej pomocy Mistrz zapisał dwie strony arkusza
egzaminacyjnego i był pierwszym abiturientem, który ukończył pracę z języka
angielskiego. Prawdopodobnie z tym samym wrażeniem snu na jawie i uczestniczenia
w cudzie kapitan godził się wewnętrznie na ocenę pracy: DOSTATECZNIE Z PLUSEM; z
następującą uwagą: stopień zmniejszony, ponieważ wypracowanie nie jest napisane
ściśle na temat.
Pozostawał jeszcze egzamin ustny. Do komisji egzaminacyjnej z języka
angielskiego należeli: delegat ministerstwa, inspektor i kapitan jako
egzaminator.
Ojciec Betty miał zapisane w swym notesie wszystkie odpowiedzi Mistrza, niestety
ani jedna z nich nie była dostateczna. Mistrz wlókł się przez szkołę z tą jedną
dopuszczalną dwójką, jak z kulą u nogi, by teraz ostatecznie go uziemiła.
Przed rozpoczęciem egzaminu ustnego Mistrz poprosił kolegów, aby się
zorientowali, czy delegat ministerstwa zna angielski. / Koledzy, którzy już
zdawali, twierdzili, że według nich delegat na pewno angielskiego nie zna,
ponieważ podczas egzaminu rozmawiał z inspektorem po francusku, a z kapitanem po
niemiecku. Mistrz słysząc to, ożywił się i poszedł, by się przygotować do
odpowiedzi.
Zjawił się na sali egzaminacyjnej zaprasowany i wymuskany. Wyglądał, jak gdyby
zstąpił z witryny okiennej najlepszego magazynu mód. Zameldował się
przewodniczącemu, wyraził postawą "salut" dla delegata i stanął przed
egzaminatorem.
Dobre, błękitne oczy ojca Betty na jego widok okryła mgła smutku. Inspektor,
który miał miękkie serce i nie mógł patrzeć na zarzynanie ludzi, wstał i odszedł
do okna.
Mistrz miał przed sobą teraz dwóch ludzi: delegata i egzaminatora. Na delegata
Mistrz patrzył z taką jasną ufnością i uprzejmością, że od razu zwrócił na
siebie szczególną jego uwagę, wygrywając na punkty pierwsze wrażenie swą postawą
idealnego abiturienta.
Głowa egzaminatora przechyliła się boleśnie na bok i kapitan ze smutkiem w
głosie powiedział po angielsku, podając Mistrzowi otwartą książkę:
- Proszę przeczytać biografię Waszyngtona.
Mistrz zabrał się do czytania. Modulował bez zarzutu i przystanko-wał. Czytał
tak, jak umiał najlepiej po polsku. Napisane "the" tó "the", napisane "be" to
"be", nie żadne tam "bi". Cierpienie niewy-słowione malowało się na twarzy
kapitana. Rozpamiętywał cały okres nauki tego ucznia i wiedział, że tak się musi
TO skończyć.
Mistrz czytał. Ponieważ egzaminator nie przerywał, czytał coraz płynniej i coraz
ładniej. Wreszcie skończył. Moment ten zaakcentował stuknięciem obcasów. Wykonał
lekki skłon tułowiem w kierunku delegata ministerstwa, położył książkę przed
egzaminatorem i zastygł w postawie wyrażającej wizję jasnej przyszłości.
Delegatowi podobał się świetnie uszyty mundur i doskonała budowa abiturienta,
wytwornie zawiązany krawat. Cała sylwetka mówiła sama za siebie. Delegat nie
miał wątpliwości, że ze wszystkich dotychczas zdających ten przeczytał podany mu
tekst najlepiej.
Z sympatią przyglądał się przyszłemu oficerowi marynarki.
Egzaminator odebrał książkę z rąk abiturienta, a potem z rezygnacją w głosie
zadał śmiertelny cios, mówiąc po angielsku:
- Proszę opowiedzieć to, co pan przeczytał.
Po otrzymaniu tego polecenia Mistrz pozwolił sobie przyjąć postawę "lekko-
spocznij". Wzniósł do góry oczy, jak gdyby chciał tam gdzieś w nieskończoności
zobaczyć Waszyngtona.
Żałobą okryła się twarz egzaminatora. Mistrz Magii skupiał się. Za chwilę miły
uśmiech pojawił się na jego ładnej twarzy. Wyczytać z tego uśmiechu można było
całkowite opanowanie tematu i znajomość przedmiotu. Ze swobodą mówcy,
rozumiejącego ważność intonacji, każdej pauzy, przyciszania głosu przy sprawach
smutnych i podnoszenia tam gdzie się mówiło o zwycięstwach, rozpoczął biografię
Waszyngtona.
- U o s z i n g t o n... ej bi si di i ef dżi. Uoszington dablju eks uaj zet.
Kej... el em en ou pi, Uoszington ej bi si di i ef dżi.
W dosłownym znaczeniu brzmiało to tak: Waszyngton... a, b, c, d, e, f, g.
Waszyngton w, x, y, z. K... l, m, n, o, p, Waszyngton a, b, c, d, e, f, g.
Mistrz znał na pamięć alfabet angielski, ale wymowa jego była tylko trochę
zbliżona do angielskiej, poza tym udało mu się zapamiętać wyrażenie nearly
stationary, oznaczające stanie na żaglowcu w dryfie, to znaczy z tak ustawionymi
do wiatru żaglami, że prawie stojącego w miejscu. Mówił dalej ze swobodą i dużą
dozą zachwytu o pierwszym prezydencie Stanów Zjednoczonych.
- Nirli staszjonery, Uoszington... kej el em en ou pi Uo s z i n g t on ej bi si
di i ef dżi. Kej el em en ou pi Uos zi n g-t o n ej bi si di. U o s z i n g t o
n... eks uaj, zet nirli staszjonery, Uoszington dablju...
Na twarzy egzaminatora pojawił się wyraz osłupienia i zastygł. Widać było na
niej jeszcze ślady chęci protestu, ale usta skamieniały w tym momencie i nie
zdołały ani nic powiedzieć, ani się zamknąć.
Mistrz Magii już cztery razy postawił w dryfie Waszyngtona. Waszyngton stał się
jedną z liter alfabetu, której można było się spodziewać po każdej literze.
Zjawiał się nieoczekiwanie wśród samogłosek lub stawał przed literami
oznaczającymi same niewiadome. Do świadomości egzaminatora, który jeszcze
słyszał, dochodziły dźwięki "a be ce de Waszyngton, iks, igrek zet Waszyngton,
ku er es, Waszyngton - stanąć w dryf". Gdy Mistrz mówił o tym stawaniu w dryfie
wielkiego wodza, podnosił głos i grzmiał, jak gdyby słowa te mia-ly oznaczać
wygrane bitwy.
- Uośzington nirli staszjonery eks uaj... Zadowolenie i uznanie dla swej wymowy,
zauważone w wyrazie
twarzy delegata, podnieciły Mistrza jeszcze więcej. Mówił coraz bardziej
modulując. W momencie, kiedy delegat nachylił się do egzaminatora, by przerwać
niepotrzebne sprawdzanie tak wspaniałych wiadomości i opanowania języka
angielskiego, Mistrz sam zdecydował się na pełne wyrazu zakończenie:
- Uoszington eks uaj ZET!
Jako pierwsza litera przed trzema symbolizującymi w matematyce niewiadome,
wielki prezydent uwieńczył swą karierę według biografii o nim Mistrza Magii.
Położeniem największego nacisku na ZET Mistrz zakończył swe pełne wyrazu
opowiadanie. . Z lekka uderzył obcasami i skłonił się delegatowi.
Delegat był zachwycony. Zrezygnował ze słuchania tak błahych pytań, jak z
gramatyki lub składni. Sam zamiast egzaminatora podzięp kował Mistrzowi za
wspaniałą znajomość angielskiego i za wkład pracy w opanowanie języka morskiego,
widoczny w jego odpowiedzi.
- Bardzo dobrze - wyraził jeszcze wobec uśmiechniętego Mistrza swą opinię
egzaminatorowi, który nie odzyskał był jeszcze mowy i tylko z dużym wysiłkiem
potrafił wyszeptać do abiturienta od siebie:
- Thank you. Dziękuję.
W sumieniu kapitana toczyła się teraz walka pomiędzy obowiązkiem i podziwem dla
przytomności umysłu i zimnej krwi abiturienta. Wreszcie zwyciężyło w nim
zrodzone podczas egzaminu przeświadczenie, że ten człowiek i w życiu da sobie
radę z angielskim. " Nastąpiła potem jeszcze długa rozmowa z delegatem na temat
stopnia. "Delegat był oburzony surowością egzaminatora w stosunku do tak
świetnego ucznia.
- Chyba nie zachodzą tu osobiste antypatie, panie kapitanie - zaniepokoił się
delegat ministerstwa.
Szlachetna twarz kapitana wykluczała podobne podejrzenie.
Do rozmawiających podszedł inspektor, z którym wspólnie po długich sprzeciwach
ze strony delegata ustalono stopień zaledwie DOSTATECZNY.
O! MU - KU - RU!
V^onrad opisał charakterystyczne zdarzenie, jakie miało miejsce na żaglowcu, na
którym był starszym oficerem.
Stali zakotwiczeni na redzie. Na pokładzie rufowym kapitan czekał na szalupę, by
się nią dostać na ląd. Nagle w trakcie rozmowy z Conradem kapitan wyjął z
kieszeni batystową chusteczkę i starł z lakierowanej powierzchni poręczy kilka
osiadłych na niej drobinek pyłu.
*
Odmienny nieco wypadek znany jest w całej marynarce angielskiej, w której był
zwyczaj, iż dowódca, jeśli chciał, by jego okręt wyglądał jak najładniej,
kupował na własny koszt najlepszy gatunek farb i kazał nimi malować swój okręt.
Jeden z admirałów brytyjskich - bardzo popularny i obdarzony poczuciem humoru -
zobaczył z mostku, jak trębacz Królewskiej Piechoty Morskiej oparł się
najspokojniej o tylko co wyemaliowaną za prywatne pieniądze, jeszcze mokrą,
wieżę armatnią. Admirał rozejrzał się, czy go ktoś nie widzi, podszedł do
trębacza i tuż za nim oparł się o wieżę.
Z wyrazem twarzy Atlasa dźwigającego całą kulę ziemską na sobie admirał zwrócił
się do trębacza mówiąc:
- Już wszystko w porządku, KRÓLEWSKI, możesz teraz spocząć, cały ciężar tej
wieży ja wezmę na siebie.
*
Na powracającym z paroletniej podróży do kraju żaglowcu francuskim drugi oficer
wiózł jako "lekką kontrabandę" dwanaście wspaniałych, koronkowej roboty serwet
misternie splecionych z bardzo rzadkich okazów gąbek. Wszyscy koledzy na
żaglowcu podziwiali te serwety jako coś najpiękniejszego, co się znalazło w tej
podróży na ich fregacie, a co musiało kosztować nabywcę fortunę.
•ł e
Fregata przygotowywała się tak, jak mogła, by wyglądać odświętnie w chwili
przybycia do macierzystego portu. Od jabłek na maszcie po dziób i rufę wszystko
na fregacie było świeżo pomalowane. Okazało się, że podczas porannego zmywania
pokładów lakier na nadbudówkach na rufie został spryskany słoną wodą. Należało
go zmyć gąbką zwilżoną w słodkiej wodzie, by nie uszkodzić lśniącej powierzchni.
Bosman zawiadomił, że po tak długiej podróży wyczerpały się zapasy gąbek i szmat
bawełnianych. Zmycie soli za pomocą szczotek lub płótna żaglowego oznaczało
zniszczenie świeżo położonego na drzewie nadbudówek lakieru. Bosco wpadł w
rozpacz.
Drugi oficer, słysząc o beznadziejności sytuacji spowodowanej wyczerpaniem się
materiałów w tak długiej podróży, nie zawahał się ani na chwilę.
Następnego dnia rano bosco rozdzielił do-zmywania nadbudówek... sześć
przepołowionych wspaniałych serwet drugiego oficera.
*
Wkrótce już rok,
A my wciąż żeglarzami
Wśród wichrów sztormowych i fal.
Morze za nami
I morze przed nami,
A w sercu tęsknota i żal.
Śpiewaliśmy z coraz większym przejęciem słowa piosenki ułożonej przez naszego
kolegę Poczobutta.
Rok jeszcze nie minął, ale podróż nasza z Morza Śródziemnego do kraju dobiegała
końca. Szykowaliśmy się, by wejść do macierzystego portu podobnie jak w innej
piosence:
Dziś rankiem poważnie i dumnie Do portu zawinął nasz "Lwów". Na rejach i
masztach tak tłumnie, Na ląd dostaniemy się znów.
Wszyscy byliśmy zajęci doprowadzaniem naszego żaglowca szkolnego do stanu
świetności. Brakowało na nim wszystkiego, nawet farb i pądzli. Na wszystko
musiał "Lwów" zapracować sam. Zamiast malować - myliśmy, tak długo aż farba się
nie zmyła.
Zmywało się farbę możliwie delikatnie lekkim mydlikiem z nieznaczną domieszką
sody; potrzebna była do tego jeszcze "pucbola". Straszne to, zniekształcone
słowo oznaczało odpadki nici bawełnianych używane na statku do zmywania farb i
lakieru, które na drewnianych nadbudówkach pokrywały się w czasie rejsu osadem
soli.
Zmywało się go bardzo ostrożnie tą "pucbola" zanurzoną w słodkiej wodzie. I
jedno, i drugie było dla "Lwowa" luksusem.
Zabiegi kosmetyczne naszego barku rozpoczynaliśmy od mycia jabłek na czubkach
masztów. Jabłka, końce masztów i rej malowane były na biało, kolumny i reje na
kolor ciemnożółty. Wszystko to należało obmyć teraz przed przyjściem do Gdyni
słodką wodą i tą dawno wyczerpaną "pucbola". Istniała w nas krucha nadzieja, że
"Bosmanek" i żaglomistrz posiadają pewne zapasy tych skarbów ukryte w swych
kojach. Żaglomistrz rozpoznawał dotykiem palców gatunek stali, z jakiej igła
była zrobiona, i jaki pądzel jest najlepszy. Wiadomo było, że najlepsze pędzle,
najlepsze igły do szycia żagli, najlepsze rękawiczki do szycia płótna żaglowego
i ta "pucbola" znajdują się pod poduszkami i pod materacami dwóch Janów.
Świadomość, że posiadają to tuż koło siebie, pozwalała im spać spokojnie.
Koja żaglomistrza była umieszczona nad koją bosmana. Jeśli obaj odpoczywali, a
któryś z nas przyszedł poprosić o ten skarb pierwszej potrzeby, należało
wyspowiadać się, co się stało z otrzymaną niedawno igłą, pędzlem lub nićmi. Jak
jeden tak i drugi, gdy rozstawali się z dawanym nam przedmiotem, to dawali go
"spod serca", żegnając wzrokiem swój skarb, który najpierw wszechwiedząca ręka
wyszukała pod poduszką lub pod materacem. Pod tym względem obaj byli zgodni,
pomimo że powierzchownością i usposobieniem różnili się całkowicie. Zgodnie też
zmuszali nas do błagania o każdy ze schowanych pod nimi skarbów. Wynikało to
jednak trochę i z tego, że niektórzy z nas, gdy trafił się do roboty dobry
pędzel lub igła, chcieli je zachować na przyszły raz. Wiedzieliśmy, że kolega
nasz "Starzec", mistrz igły, ma schowaną najlepszą rękawicę do szycia i parę
najlepszych igieł, bo "nie wiedział, czy spotka go w życiu takie szczęście, że
mu się znów dostaną do roboty". Na ogół wszyscy woleli wysłuchiwać strasznych
przepowiedni o ich smutnej przyszłości niż oddać pędzel, z którego nie wyłaziły
włosy i nie odkręcała się nitka. W takich wypadkach każdy zdecydowanie
twierdził, że "utopiłem" lub "spadł mi z rei do morza".
Żaglomistrz był bardzo długi, chudy i lekki, a przy tym niesłychanie zwinny. Po
rejach i masztach chodził jak pająk, ale nie to nam w nim imponowało.
Żaglomistrz spędził dwa lata na Antarktydzie w Ziemi Coatsów. Albo Morze
Weddella. To była dopiero egzotyka.
Od skarbów, na których spali, stokroć więcej ceniliśmy ich opowiadania.
Godzinami słuchaliśmy o kilkumiesięcznej nocy, o ciągnących się setkami
kilometrów górach lodowych, przypominających górę w Capetown, długich i
płaskich, o żegludze w zawiejach śnieżnych, o niewiarygodnych mrozach i
zmyślnych pingwinach.
Niestety "perły" te również były nam skąpo wydzielane po długich naleganiach i
prośbach, gdy udało się zdobyć miejsce w ich kabinie, na które wszyscy czyhali.
Żaglomistrz swe przemówienie do każdego z nas rozpoczynał od słowa "waju'' - i
tak to do niego przylgnęło, że ani się spostrzegł, jak nie nazywano go inaczej,
tylko "Waju". Był surowy. Nasze tłumaczenie, że nie zrobiliśmy czegoś "za
dobrze", ponieważ "lenistwo jest rękojmią zdrowia", kończył uwagą: "Waju
będziesz od tego lenistwa w środku czysto zgniły".
Kolega nasz Pigieł, który nosił to samo nazwisko co Waju, był od urodzenia
artystą malarzem i często wolał podziwiać grę kolorów w czasie wschodu słońca
niż szorować cegłą pokład. Jeśli żaglomistrz przyłapał nas na podobnym
nieróbstwie, broniliśmy się mówiąc: "Zapatrzyliśmy się na kuzyna żaglomistrza".
Po takim oświadczeniu należało bardzo szybko uciekać z zasięgu głosu
żaglomistrza i zrezygnować przynajmniej na przeciąg dwóch dni ze słuchania
opowiadań o życiu na Antarktydzie.
Bosmanek był niskiego wzrostu, od pięćdziesięciu jednak lat musiał ważyć
znacznie więcej niż sto kilogramów. Podczas gdy żaglomistrz był żywym obrazem
chudego "wilka morskiego", Bosmanek przypominał z wyglądu lwa morskiego, mógł
również uchodzić za kraba lub żółwia morskiego. Dłonie jego już się nie
rozchylały i były przedmiotem naszej szczególnej adoracji, zazdrości i podziwu.
Pokrywała je warstwa tak grubej skóry, że podejrzewaliśmy Bosmanka o to, iż nie
czuje już liny w ręku. Miał sumiaste wąsy, czerwonobrą-zowe policzki i wiecznie
uśmiechnięte błękitne oczy małego dziecka. Dlatego twarde słowo "bosman" nie
pasowało do Bosmanka. Za to olt brzymia "pierś marynarska" - na lądzie to
nazywają brzuchem - była naszym postrachem. Bosmanek potrafił nią przygnieść
mocniej niżby się można było spodziewać, gdyż brzuch ten był bardzo muskularny,
co wzmagało jeszcze nasz podziw. Po wantach i pertach, linach rozciągniętych pod
rejami, chodził Bosmanek jak gdyby z namaszczeniem - wydatna "pierś marynarska"
w niczym mu nie przeszkadzała.
Kiedyś podczas sztormu fala wysadziła szkło iluminatora w ich kabinie.
Przechodzący koło niej uczeń posłyszał straszny ryk Bosmanka. Otworzył drzwi i
zobaczył go stojącego na stoliku i zatykającego brzuchem otwór. Fale uderzające
o burtę musiały jednak potężnie bić w tę muskularną "pierś marynarską", ponieważ
Bosmanek nie przestawał ryczeć, ratując jednocześnie "Lwów" od zalania wodą.
Wspólnymi siłami opanowali sytuację. Wyrwali okrągłe siedzenie stołka, owinęli
je kocem i zatkali nim iluminator, podpierając jednocześnie drągiem. •
Bosmanek był skarbnicą pieśni marynarskich przy każdej zbiorowej pracy na
pokładzie, gdy zachodziła konieczność zgranego wysiłku wielu osób. Były więc
piosenki na długie pociągnięcia i na krótkie, i na sztormową pogodę, i na świeży
wiatr, nocne i dzienne, na kabestan i na fał obermarsa. W takich momentach
Bosmanek promieniował. Usiłowaliśmy pomagać mu, ale wysiłki nasze były bardzo
bla-
de. W pieśniach Bosmanka słychać było długie lata pracy spędzone na żaglowcach w
podróżach dookoła Cabo das Tormentas lub Tierra del
Fuego.
Bosmanek najlepiej znał porty wschodniego wybrzeża Afryki. W każdym z nich
spędził wiele miesięcy. Jeśli Antarktyda należała w naszym pojęciu
bezapelacyjnie do Waju - to całą Afrykę jednomyślnie przyznawaliśmy Bosmankowi.
W wyobraźni naszej Bosmanek długie łata spędził wśród plemion murzyńskich, znał
wiele ich obyczajów. Dzięki swej znajomości "ję-zyka murzyńskiego" Bosmanek stał
się naszym nauczycielem. Był to chyba jedyny nauczyciel lingwista na świecie,
który potrafił w mgnieniu oka nauczyć języka w mowie, wymowie i piśmie, i lubił,
gdy jego uczniowie tym językiem z nim się porozumiewali. Przyswojony przez nas
słownik Bosmanka nie był sprawdzany przez żadnego lingwistę, ale służył nam
wystarczająco dobrze do porozumienia się z Bosmankiem.
Gdy się chciało wyrazić najwyższy podziw, zadowolenie, zachwyt, adorację,
uwielbienie i w ogóle wszystko co było pozytywne, dobre, miłe, przyjemne, mogło
to być wyrażone jednym zdaniem: O! MU -KU-RU!
Przeciwieństwem było wszystko to, co niedobre, złe, zepsute, gorzkie, brzydkie,
niesmaczne, rozpaczliwie nieprzyjemne, godne pożałowania, beznadziejne, co
wyrażało żal lub sytuację bez wyjścia - na to się mówiło z bardzo rozmaitą
intonacją: A! MOJ-KA-KA!
Jeśli nie było to ani jedno, ani drugie, można było skwitować sytuację
powiedzeniem: NO KUCZIWA.
Oznaczało to: nie wiem, nie rozumiem, nie umiem, nie potrafię, nie mam o tym
najmniejszego wyobrażenia, nie mam o tym pojęcia, nie dam ci odpowiedzi, radź
sobie sam, uważaj jak lepiej.
Tym językiem mogli porozumiewać się z Bosmankiem tylko ci, których sam tego
nauczył. Słowo takie powiedziane przez tego, którego Bosmanek sam osobiście nie
wtajemniczył w znaczenie tych wykrzykników, było uważane za wielki nietakt.
Jeśli była uroczystość, rocznica, podniesienie bandery na "Lwowie", rocznica
przejścia równika, wówczas można było usłyszeć marsze w wykonaniu żaglomistrza i
Bosmanka. Żaglomistrz grał na harmonii ręcznej, Bosmanek używał wyłącznie
murzyńskiego tam-tamu, przeważnie była to duża pokrywa od głównego kotła, w
którą uderzał marszpiklem lub fitem. W dniach powszednich oba te narzędzia
służyły do robienia splotów na linach stalowych i włókiennych. Trudno było
powiedzieć, kto grał lepiej. Obaj byli artystami. Większość z nas uważała, że
Bosmanek jest mistrzem nad mistrzami. Wielu ludzi potrafi mistrzowsko grać na
harmonii, ale wydobyć odpowiednie dźwięki, w których czuło się rytm całej
Afryki, na to trzeba było spędzić przynajmniej kilkadziesiąt lat na żaglowcach,
i to znaczną część przy wybrzeżach Afryki lub na jej rzekach.
Zbliżała się Gdynia. Pozostały do obmycia nadbudówki na pokładzie" rufowym,
pociągnięte lakierem. Należało to zrobić bardzo delikatnie za pomocą miękkiej
nowej "pucboli" i słodkiej wody. Wszystkie szmaty prywatne już dawno zużyliśmy
na te potrzeby - w ka-belgatach były pustki. Mieliśmy nadzieję, że na pewno
Bosmanek ma jeszcze gdzieś pod głową przynajmniej jedną uncję tych bawełnianych
odpadków.
Wysłany po nią stanąłem przy koi Bosmanka, który wypoczywał jeszcze po nocnej
wachcie.
- Panie bosmanie - zacząłem błagalnie - została do obmycia nawigacyjna, ale nie
ma nigdzi ani kawałeczka "pucboli", może pan bosman da jeszcze choć garsteczkę.
Bosmanek siadł na koi i słuchał mojej prośby, kiwając swą okrągłą głową.
-; Może pan bosman poszuka jeszcze pod, poduszką, może gdzieś zostało trochę
niezauważonej "pucboli". Skończylibyśmy sprzątać jeszcze przed śniadaniem.
Nawigacyjna aż popielata od soli. Cała nadzieja w panu, panie bosmanie.
Żaglomistrz powiedział, że on już nie ma nigdzie i przysłał mnie do pana. Jak
pań bosman nie da, to ta nawigacyjna zostanie taka pokryta solą.
Czekałem na skutek mego rozdzierającego przemówienia. W myślach widziałem, jak
Bosmanek się przekręca na bok i szuka pod poduszką lub materacem. Nie mógł
przecież dopuścić do szorowania lakieru szczotką lub płótnem żaglowym.
Ale Bosmanek siedział nieporuszony. Błękitne jego oczy przestały się uśmiechać.
I naraz usłyszałem straszny wyrok:
- A! MÓJ - KA - KA! A! MÓJ - KA - KA! Zabierałem się do wyjścia, gdy usłyszałem
głos Bosmanka:
- Czekaj!
W jego oczach zobaczyłem naraz tyle wesołości, że ucieszyłem się na sam widok
ich promiennej radości. Pełen ulgi widziałem już Bosmanka przewracającego się na
swą "marynarską pierś" i wydostającego z tajemniczego zakątka olbrzymi kłąb
pożądanej "pucboli".
Nic podobnego nie nastąpiło.
Bosmanek złapał się za rękaw swej ogromnej nocnej koszuli i po kilku potężnych
szarpnięciach cały rękaw zsunął się z atletycznej jego ręki.
Siedział tak w postrzępionej koszuli, uśmiechając się pod wąsem. Podając mi
zwinięty materiał powiedział:
- Masz!
Uczułem naraz, że robi mi się koło serca bardzo ciepło i pokochałem Bosmanka tak
samo jak "Lwów". Nie mogłem inaczej wyrazić Bosmankowi swego uczucia i
wyszeptałem:
- O! MU - KU - RU!
ORNITOLODZY
Oilny wiatr dmący z wejścia do Kanału Angielskiego zmusił nasz stary żaglowiec
szkolny "Lwów" do rzucenia przy wschodnim wybrzeżu Anglii kotwicy, by przeczekać
zmianę kierunku wiatru. Młodsi oficerowie "Lwowa", będący starszymi kolegami
uczniów zaokrętowanych na tę podróż, mieli odmienne zdanie co do tego czekania
na wiatr aniżeli komendant i starszy oficer.
- Zamiast nudzić się na kotwicy, poszlibyśmy dookoła, to znaczy pomiędzy
Szetlandami i Wyspami Owczymi - mówili. - Obeszli-byśmy z daleka cmentarzysko
żaglowców, Biskaje, a nie czekali na poniżające dla nawigatora zmiłowanie
wiatru.
Tegoroczni absolwenci, którzy odbywali swą ostatnią podróż na białym barku
szkolnym, szykując się do egzaminu praktycznego, gorąco popierali starszych
kolegów-oficerów.
Podróż "dookoła" Szkocji to jednak szmat drogi, nawet w porównaniu do całej
tegorocznej podróży, której terminów musieliśmy dotrzymać. Szliśmy na Morze
Czarne do Konstancy, gdzie mieliśmy - na specjalne zaproszenie młodocianego
króla Rumunii, siedmioletniego Michała - swą obecnością uświetnić rumuńskie Dni
Morza.
To przypadkowe miejsce zakotwiczenia naszego barku szkolnego było wyjątkowo
zajmujące, ponieważ wskutek pływów bezustannie zmieniał się tutaj kierunek i
szybkość prądu, jak również głębokość, która pozornie nigdy nie odpowiadała
głębokości podanej dla tego miejsca na mapie.
W nawigacyjnej uczniowskiej kipiało od wertowania atlasów prądów, tablic pływów,
roczników astronomicznych i tablic nawigacyjnych. Każdy absolwent musiał kilka
razy przeprowadzić własnoręcznie sondowanie i zanalizować różnicę pomiędzy
głębokością podaną na mapie a odczytaną przy sondowaniu. Były to tak zwane
ćwiczenia "redukcji sondy" i "zera mapy". Zero mapy - ta tajemnicza nazwa
oznaczała poziom morza, do którego odnoszą się głębokości podane na mapie
morskiej. Poziom morza zależny od chwilowego pływu. stwarzał warunki do
dyskusji, który stan wody uważać za niski, i wobec tego każde państwo morskie
uważało za punkt honoru podawać odmienny dla swych wybrzeży ku niewymownej męce
uczniów szkół morskich.
W nawigacyjnej było słychać przeważnie głosy dwóch "wiecznie" ze sobą się
kłócących - Dyzia i Pigła.
- Jak ci się już wszystko będzie zgadzało do jednej tysięcznej milimetra, to ci
rozwalę ten genialny umysł - pienił się Dyzio.
Pigieł, słuchając obietnic Dyzia, uśmiechał się niefrasobliwie i głośno
zachwycał się swymi genialnymi wynikami obliczeń.
- Dyziu, posłuchaj tylko, wyliczyłem z dokładnością do pół minuty moment
wysokiej wody w odniesieniu do Dover, interpolację przeprowadziłem z
dokładnością do jednej tysięcznej, obliczyłem dla tego momentu odległość
księżyca i słońca od ziemi oraz ich deklinację do dziesiętnych minuty, wziąłem
• pod uwagę warunki atmosferyczne i pływ burzowy oraz wszystkie wiatry mogące
mieć wpływ na stan wody tutaj i wiejące w ciągu ostatniego tygodnia przy
zastosowaniu spirali Ekmana.
- Pigieł, przestań. Przestań, bo nie wytrzymam! - krzyczał Dyzio tak głośno, że
słychać go było na całym pokładzie.
Ale Pigieł w dalszym ciągu upajał się sw.ymi obliczeniami i swą genialnością nie
docenianą przez żadneg9 z.kolegów. Dotychczasowe jego wyczyny przyniosły mu w
rezultacie przydomek "Pigłu", które to słowo powtarzane szybko raz po raz
ujawniało jego istotne znaczenie. Wówczas jeszcze nikt w nim nie podejrzewał
światowej sławy malarza, którego wystawę będzie otwierał Bernard Shaw, nikomu
nie przeszło przez myśl, że Pigieł wystawi swe obrazy w Royal Aca-demy i jako
nadworny malarz królowej Elżbiety II odbędzie z nią podróż na Bermudy. Na
razie Pigłeł potwierdzał swym gadaniem przysłowie perskie, że "dobry kogut w
jajku pieje". O tym pianiu w jajku Sforza piał ułożony przez siebie dwuwiersz:
Wielki Pigłu jestem JA, Wnet miraże wam pokażę. O! La! La!
W tym okresie Pigieł potrafił wyrażać swe miraże biegle w trzech językach,
oprócz rodzimego. Według słownictwa tego samego Sforzy Pigieł z jednakową
łatwością "naigrywał się" na fortepianie i skrzypcach, "gimnastykował się"
dyrygując orkiestrą kameralną, którą sam zorganizował werbując do niej co
muzyfcalniejszych kolegów, oraz ilustrował podręczniki wydawane przez
wykładowców Szkoły Morskiej, piórkiem i tuszem wyczarowując wspaniałe żaglowce.
Z czasem żaglowce te znalazły się w wydanych przez Pigła w języku angielskim
książkach pt.: Jafc malować żagle i morze oraz Jak malować swój statek.
Zdolności i oryginalność, a zwłaszcza nos i umiejętność władania szpadą,
przyczyniły się do tego, że wielu chciało w nim widzieć sobowtóra Cyrano de
Bergerac.
Sforza dowodził, że nos Pigła przypomina żagiel topsel, którego w odpowiednim
momencie, przy nadchodzącej burzy życiowej, Pigieł
nie potrafi zwinąć, co powoduje częste dryfowanie całej jego osoby w stylu
Casanovy i niemniej czarująco.
Najwspanialsze jednak były Pigła paczki żywnościowe otrzymywane z domu.
Przeważały w nich, nigdzie nie spotykane, kabanosy. Sforza twierdził, że są tak
długie jak sam Pigieł i jego soliter, który nie pozwala Pigłowi zmienić wyglądu
chodzącego żywego obrazu głodu w Indiach.
Jeśli paczka żywnościowa dla Pigła została dostrzeżona na czas, to bywał on
natychmiast wiązany. Kabanosy swoje oglądał wyłącznie z daleka, a Sforza
tłumaczył mu, że marnotrawstwem byłoby karmienie takimi pysznościami solitera.
Solłter ten był zrodzony z bujnej wyobraźni Sforzy, absolwenta szkoły filmowej.
Jeśli podczas podroży nie kołysało zbytnio, Sforza grał z powodzeniem rolę
oficera nawigacyjnego. Podczas kołysania grywał, również z powodzeniem,
człowieka obezwładnionego chorobą morską, sam jeden na scenie, w którą zamieniał
się nie lubiany przez nikogo szpitalik okrętowy.
W szpitalnej koi grywał także rolę szczęśliwego Tantala sycącego się widokiem
przyjaciół raczących się sporządzanymi specjalnie na jego podróż sarnimi
cąbrami, szynkami dzików i wielu innymi specjałami, gdyż od rodziny Sforza z
błot pińskich otrzymywał przed wyjściem w podróż olbrzymie zapasy, tak jak gdyby
wyruszał na wyprawę krzyżową. Poleskie ostępy kryły tyle zwierza, że specjały te
były tam dosłownie "bezcenne", ale na statku ich "bezcenność" nabierała
potocznego znaczenia.
Przy koi Sforzy kłócili się często, ale już na zupełnie inne tematy, Dyzio i
Pigieł. Kiedyś tematem kłótni Dyzia z Pigłem były ptaki. Dyzia interesowały
stale takie kwestie, jak przyczyny długości szyi żyrafy, dlaczego słoń ma trąbę
lub czym lot jaskółki różni się od lotu wróbla. Szukał na te męczące go pytania
odpowiedzi czytając dzieła Darwina w języku francuskim. Sforza, który znał
nieomal na pamięć wszystkie opowiadania morskie Claude Farrere'a i Pierre'a
Loti, nie darzył sympatią Darwina i wyrażał obawy, że Dyzio, oddający się z
zapałem studiom nad dowodzeniami Darwina, zechce sprawdzić to wszystko, czego
się naczytał i gotów zamieszkać na stałe na jakimś drzewie w Afryce, by stać się
praprzodkiem.
Pigła interesowała wyłącznie barwa upierzenlia ptaków, podobnie jak i barwy
kwiatów. Przyczyn tworzenia się barw dopatrywał się w kształcie ich właścicieli
i szerokości geograficznej miejsca ich zamieszkania, według wyimaginowanej przez
siebie teorii równowagi barw. Dyzio wyprowadzał wszystkie barwy od
przystosowania się do warunków życia. Sforza z przejęciem obalił teorie obu
opowiadaniem o wspaniałej kolekcji wędrownych ptaków brodząco-be-kasowatych
Machetes Pugnax, których rzadkie okazy posiadali jego znajomi osiadli wśród
bagien Pańszczyzny,
- Pigłu - mówił Sforza - jakaż równowaga barw, skoro ani jeden samiec tego
samego kształtu nie posiada tego samego koloru upierzenia podczas godów. A
według twojej teorii, Dyziu, akurat na szerokości błot pińskich muszą w maju
zjawiać się te ptaki i każdy z nich musi się ubrać na ten okres w odmiennego
koloru kapturek i kryzę. Miraże. Jakie przystosowanie się do warunków życia,
jeśli podczas toków potrafią godzinami wyczyniać wszystko na niby, udając
najbardziej zażarte walki. Nie widziałem jednak nigdy, żeby podczas takiej walki
jeden z nich skrzywdził drugiego. Wspaniali aktorzy, nawet nie rycerze podczas
turnieju, potykający się dla przypo-dobania się swej damie serca. Ich damy
przyglądają się tym harcom, ale każdy z nich posiada tych dam kilka.
Słabością Dyzia, odrywającą go od studiów nad dociekaniami Dar-wina, były dzieła
Gorkiego, których pełne wydanie w oryginale woził stale ze sobą. W osobie Dyzia
nie podejrzewano przyszłego profesora ekologii, a najmniej - przyszłego
dostojnika.
Nie kończące się dysputy pomiędzy Dyziem i Pigłem zmieniały swój temat w
zależności od miejsca, w którym były prowadzone.
Podczas przedłużającego się postoju w oczekiwaniu na wiatr sprzeczki w
nawigacyjnej były coraz żarliwsze:
- Pigłu, jeśliś taki mądry, powiedz, jakie jest zero mapy przyjęte przez
Japonię.
- Średnia najniższa niska woda - bez zająknienia odpowiedział Pigieł.
- Miraż, Pigłu. Miraż - cieszył się Dyzio. - Nic podobnego. Indyjska niska woda
syzygijna. No, ale powiedz wobec tego, jakie jest zero mapy przyjęte przez Indie
Holenderskie? No?
- Indyjska niska woda syzygijna - powtórzył Pigieł usłyszane przed chwilą od
Dyzia zero mapy japońskiej.
- I znów twój miraż nad miraże. Nawet nie śniłeś nigdy o takim zerze. Średnia
półroczna najniższa niska woda. Ale do trzech razy sztuka. Powiedz, Holendrzy...
- Odczep się, Dyziu - zirytował się Pigieł. - Daj mi spokój.
- Oho! Nie dam - znęcał się nad nim Dyzio. - Jak ci znów wypadnie dokładność
stanu wody do jednej tysięcznej milimetra, to cię jeszcze raz przeegzaminuję,
choć i tak stwierdziłem, że nic nie umiesz.
Na szczęście "Lwów" wybrał kotwicę i ruszył przez Kanał Angielski z wizytą do
siedmioletniego króla.
Wszystkie zajęcia mogące się przydać absolwentom w przyszłości, a nawet
stawianie i zwijanie żagli, były wykonywane z zapałem, natomiast mycie,
malowanie i czyszczenie mosiądzu należały do prac objętych ukutym w szkole
powiedzeniem: "Lenistwo jest rękojmią zdrowia". Jeśli któryś z absolwentów nie
piastował godności starszego nawigacyjnego lub służby bosmańskiej, to zanim
przyszła jego kolej na jedno z tych stanowisk, uważał siebie za pasażera wolnego
24
od .robót porządkowych. Wobec tego że w tym roku było o kilku absolwentów więcej
niż godnych ich stanowisk, wolni od służby wymyślili samobójczą zabawę podczas
wachty, wylosowując spośród siebie jednego, który miał w odpowiednim momencie
znaleźć się na ścieżce życia komendanta i to z rękami nie zajętymi pracą.
Pozostali za najbliższą nadbudówką obserwowali straszliwy moment rzucenia się
komendanta na wylosowaną dla niego ofiarę.
Przerażenie ofiary było zawsze wielkie, ponieważ komendant nie znosił na
pokładzie ludzi, którzy nic nie robili. Co prawda etykieta morska była na statku
przez wszystkich ściśle przestrzegana i w miejscu, gdzie ktoś pracował, nigdy
nikt nie przebywał bezczynnie, a jeśli go zaskoczono śpiącego i odpoczywającego
nawet przed wachtą, każdy natychmiast przykładał ręki i pomagał "pracerzom".
Komendant jednak doskonale wiedział, że część absolwentów jest nieuchwytna i
zabijał czas polowaniem na sztuki bardziej wyrafinowane w próżnowaniu.
Po upolowaniu absolwenta nigdy nie było wiadomo, jakimi drogami potoczą się
myśli komendanta i co z tego wyniknie. Bardzo często wszystko zależało od
miejsca spotkania z przeznaczeniem, miejsce zaś ustalano z góry.
Tytuł komendanta statku szkolnego przywędrował z francuskiej marynarki i znalazł
z łatwością zastosowanie na "Lwowie", ponieważ starszy i drugi oficer byli -
podobnie jak i komendant - kapitanami żeglugi wielkiej. Mówienie do nich "panie
poruczniku" było degradowaniem ich zasłużonego tytułu. Tytułowanie wszystkich
kapitanami .naruszało bezapelacyjne prawo do tego tytułu zawarowane •dla
kapitana statku, wywołując niezadowolenie wyrażane przez poprzedniego kapitana
zdaniem: "Znaczy tytułomania". Obecnie tytuł komendanta jasno określał
stanowisko i godność pozwalając jednocześnie na odpowiednie tytułowanie
starszego i drugiego oficera.
Obecny komendant dzięki swej przygodzie z łodzią podwodną - na której
dobrowolnie zatonął, by nie zostawić bez dowództwa załogi, po czym po opanowaniu
paniki z leżącej już na dnie łodzi wyrzucił na powierzchnię pozostałych przy
życiu ludzi i wydostał się sam - miał nieograniczony kredyt na "rozszarpywanie"
rzuconych mu ofiar. Ofiary zaś nie miały prawa nosić w sercu urazy do komendanta
za wysłuchane przymiotniki dotyczące ich osoby. To była gra.
Według Sforzy siła komendanta miała swe źródło w lęku przed nim, podobnie jak to
twierdzili Murzyni we Wschodniej Afryce, że "lęk przed lampartem jest jego
siłą".
Sam Sforza, gdy los przeznaczył go na ofiarę, przed nadchodzącym komendantem
przysiadł ze strachu na pokładzie, łapiąc się dwoma rękami za bezlitośnie
gładkie i czyste deski pokładu.
Gdy straszny krzyk: "Dlaczego nic nie robicie?" przeniknął przez ciało Sforzy,
ten odzyskał nagle mowę i wyjaśnił, że właśnie szuka przecieku na pokładzie, że
właśnie w tym miejscu zawiodło kalfatro-
25
- AAAAaaaa!!! - zawirowało w powietrzu. - Powtórzcie, coście powiedzieli! -
wyrzucił z siebie purpurowy komendant.
- Słucham, czy idzie, panie komendancie. Słucham, czy nie popsuty.
Na to posypał się na Dyzia grad przymiotników i porównanie do smacznego ryjącego
czworonoga, który - według komendanta - miał tak samo znać się na pomarańczach,
jak Dyzio na termometrach. Komendant nie używał polskiej łaciny, przekładając
nad nią gre-czyznę. Schowanych za nadbudówką absolwentów uderzyło w uszy nowe
słowo idiotropos, w dźwięcznym języku rodzimym Odyseusza znaczące tyle co
"osobliwy".
Wobec tego że termometr nie powinien się był znajdować na ro-strach,
zainteresowanie komendanta przeniosło się szybko z Dyzia na domniemaną osobę
mogącą tam zostawić termometr. Pozostawione wiadro natychmiast naprowadziło
gromowładną falę na barki roztrzepanego młodszego nawigacyjnego, do którego
należało mierzenie temperatury wody, dzięki czemu Dyzio obronną ręką zszedł z
rostrów do codziennego życia na "Lwowie".
Lawirując wśród wysp greckich i białych szkwałów, "Lwów" dotarł do Morza
Czarnego, złożył w przewidzianym czasie wizytę młodocianemu królowi, zabrał nowy
narybek kandydatów i rączo zawrócił do domu, zatrzymując się na chwilę dla
odpoczynku w Algierze. Egzotyczna bandera "Lwowa" i jego wiek wzbudziły ogromne
zainteresowanie najwyższych sfer Algierii. Możność zwiedzenia starego żaglowca,
pod nigdy nie widzianą banderą, przyciągnęła nawet sfery dyplomatyczne w osobach
kilku dystyngowanych pań i panów. Sylwetka przygotowanego do wyjścia na ląd
Pigła przypominała Podbipiętę z ogolonymi wąsami i zwróciła na siebie uwagę
oficera służbowego, który natychmiast przydzielił Pigła do oprowadzania
dyplomacji po statku. Właśnie całe towarzystwo stało na rufie "Lwowa",
podziwiając strzelistość jego masztów i pajęczynę olinowania, gdy nie opodal
spadł jakiś ptak zmęczony długim lotem nad morzem. Panie pierwsze zwróciły na
niego uwagę, zainteresowane pięknym upierzeniem. Ptak bezsilny leżał na
pokładzie.
Pigieł, zgadując życzenie pań, podniósł ptaka i usiłował zademonstrować
rozpiętość jego skrzydeł. W tej samej chwili pojawił się goniony ciekawością
Dyzio ze służbowej wachty. W wiekowym drelichu, zmęczony, był owocem zakazanym
na rufie podczas wizyty zwiedzających i to w obecności komendanta.
Po historii z termometrem Dyzio nie istniał w wyobraźni komendanta jako homo
sapiens mariniensis, i należał już, przez swe zainteresowanie Darwinem, do
praszczurów ludzkiego rodu. Widząc go teraz ubranego w coś co kiedyś można było
nazwać drelichem, komendant poczuł w sobie wzbierającą nawałnicę. Dyzio zaś, gdy
usłyszał skierowane do Pigła pytanie, na które ten nde mógł odpowiedzieć,
przejęty widokiem leżącego na jego rękach ptaka, zaczął płynną i poprawną
wanie, to znaczy uszczelnienie przestrzeni pomiędzy deskami za pomocą pakuł i
specjalnej masy zwanej pakiem. Że właśnie on, Sforza, czuje się powołany do
wyszukania tego zupełnie niewidocznego dla oka przecieku, ale przeciek bez
wątpienia jest, ponieważ w tym miej-, scu woda kapie mu do hamaka.
Sprawa ta niesłychanie zainteresowała komendanta, który natychmiast kucnął obok
Sforzy, by lepiej zobaczyć to słabe miejsce swego statku. Przeciek był tym
ciekawszy, że kalfatrowanie wykonał przed miesiącem doskonały specjalista od
tych spraw, cieśla okrętowy Owsik. Nad głową nieszczęsnego potomka Sforzów i
Bogu ducha winnego cieśli zawisła groźna burza. Szczęściem nagła zmiana wiatru
zmiotła nagromadzone chmury.
Sforza twierdził, że poświęcił Owsika, by uratować swoje życie. Komendant nigdy
nie wracał do rzeczy przeszłych, przyszłość przynosiła tyle nowych i ciekawych
spraw, że na tamte nie miał po prostu już czasu.
Była jednak jedna rzecz, która komendanta stale drażniła i o której pamiętał -
to ubiór Dyzia. Ubiór, który w zasadzie niby niczym się nie różnił od ubioru
pozostałych kolegów. Każda jednak jego część miała swoistą indywidualność,
podobnie jak i sam właściciel, i żyła swoim odrębnym życiem. Pomimo że wszystko
było uszyte specjalnie na Dyzia, całość sprawiała wrażenie, że została zdjęta z
kogoś innego. Komendant nie mógł się pogodzić z wyróżniającą się
indywidualnością ubioru Dyzia, toteż między nim i Dyziem dochodziło często z
tego powodu do ożywionej konwersacji. A ponieważ w takich rozmowach głos Dyzia
przypominał dziwnie głos komendanta, przypadkowi słuchacze mieli zawsze dużo
uciechy.
W podróży tej Dyzio wylosował miejsce na rostrach, na których stał szybkobieżny
dziesięciowiosłowy kuter reprezentacyjny. Całe rostry były w zasięgu wzroku
komendanta stojącego na rufie. Dyzio, zgodnie z zasadami gry, stanął na rostrach
i stał na nich tak długo bezczynnie, aż komendant zainteresował się jego osobą.
Aby odwrócić uwagę od swej garderoby, która stale była tematem dyskusji i
zyskiwała sobie coraz bardziej ujemną opinię, Dyzio złapał do ręki nieopatrznie
pozostawiony na rostrach termometr do mierzenia temperatury wody. Na pokładzie
pod rostrami leżało jeszcze płócienne wiadro, jedno z tych, jakie wyrabialiśmy
na statku. Dyzio, udając że nie widzi zainteresowania komendanta swoją osobą,
przyłożył sobie termometr do ucha.
Na ten widok komendant zawołał wielkim głosem:
- Chaleraa! Co wy robicie?
"Cholera" w żadnym wypadku nie odnosiła się do Dyzia. Był to radosny okrzyk
myśliwego przekonanego, że zwierzyna mu nie ujdzie. Był to w każdym wypadku
wykrzyknik przyjazny.
- Słucham, czy idzie, panie komendancie! - swym podobnym do komendanta głosem
odkrzyknął Dyzio,
francuszczyzną objaśniać pochodzenie ptaka, jego zwyczaje i przyczynę obecnej
tragedii. Wymienił cały rodowód po łacinie i tak się zapamiętał w opisywaniu
tego rzadko spotykanego okazu, że zapomniał
0 komendancie. Mówił z taką werwą i znajomością przedmiotu, że oczarował całe
towarzystwo. Pytanlia już teraz sypały się jedno po drugim. Dyzio był w swoim
żywiole. Pokazywał kształty pazurów i dziobu, upierzenie i cechy
charakterystyczne dla tego gatunku. Gdy była mowa o barwach, musiał odstąpić na
chwilę głosu Pigłowi, który rozwinął przed słuchaczami swoją teorię równowagi
barw.
Całe towarzystwo na rufie wydawało się nie dostrzegać niedostatków w ubiorze
Dyzia. Wszyscy byli wyraźnie zdumieni nieoczekiwanym wykładem i jego wysokim
poziomem.
Gdy wyczerpał się cały temat przelotnego ptaszka, uśmiechnięty
1 zadowolony komendant spytał Dyzia:
-• Który z was lepszy ornitolog, on czy wy? - mówiąc to wskazał na Pigła.
- On - bez chwili namysłu odpowiedział Dyzio.
- Mnie się wydaje, że chyba wy - uśmiechając się pod wąsem powiedział komendant.
- Bo wy cały czas mówiliście.
- O nie, on jest lepszym ornitologiem, panie komendancie - upierał się Dyzio.
- Dlaczego on? - dziwił się komendant. - Czy on też tak dużo studiuje jak wy?
Czy więcej od was? - pytał dalej.
- Nie, panie komendancie - odpowiedział Dyzio - ale on zjada jajecznicę z
trzydziestu jaj, a ja tylko z piętnastu.
Dalsza rozmowa, pomimo obecności bardzo dystyngowanego towarzystwa z dyplomacji,
zakończyła się wybuchem śmiechu, z którego można było jednak wyłowić dźwięk
grecki, przypominający określenie "osobliwy".
WIATR
W ciągu ośmiu dni bezustannego wschodniego wiatru mieliśmy możność doznać
wszelkich wrażeń będących ongiś udziałem żeglarzy na dużych żaglowcach, a
uzależnionych od humorów ich kapitanów. Można by je zawrzeć w granicach
określonych nazwami: OKRĘT-PIEKŁO i PŁYWAJĄCY DOM RODZINNY.
Kapitan naszego szkolnego żaglowca, podobny łudząco do współczesnego mu komika
filmowego Maxa Lindera, był tylko odrobinę mniej zabawny od tego popularnego
artysty. Posiadał natomiast genialną umiejętność błyskawicznego przechodzenia od
nastroju kapitana na OKRĘCIE-PIEKŁO, wołającego wielkim głosem: "Kobiety mam
zamiast oficerów! Trzy dni już jesteśmy w morzu, a jeszcze nie widziałem krwi na
pokładzie!" do nastroju żony kapitana na PŁYWAJĄCYM DOMU RODZINNYM, troszczącej
się nie tylko o załogą, ale i o przygodnie opadłe na statek ptaki. Nie należy tu
mylić Pływających Domów Rodzinnych, na których surowe życie marynarskie
łagodzone było ciepłem domowego ogniska przez żony kapitanów obdarzone wielkim i
dobrym sercem, z KURZYMI FREGATAMI, gdzie rządziły również żony kapitanów, lecz
całkowicie pozbawione serca. Mieliśmy na stażu w tym rejsie oficera marynarki
wojennej o gołębim sercu, co zadecydowało, iż podjął się on opieki nad kilkoma
gołębiami, które - zabłąkane na Atlantyku - opadły na pokład naszego żaglowca
idącego na Morze Czarne. Podczas wykonywania zwrotu przez sztag, gdy cała załoga
stała przygotowana do brasowa-nia foka, to jest obrócenia wszystkich rei na
przednim maszcie za pomocą lin zwanych brasami, usłyszeliśmy oczekiwaną komendę
wydaną wielkim głosem przez kapitana za pomocą tuby mosiężnej, wyczyszczonej do
granic wytrzymałości metalu:
- Fook doookołaaaaa!
I zaraz następnie ten saim głos dodał:
- Panie Popieeel! Dlaczego gołębie wody nie maaaająą?
W ciągu tego strasznego tygodnia każdego ranka na kursie nord ukazywały sią
przed bukszprytem naszego żaglowca wierzchołki gór Sierra Nevada zaróżowione
promieniami słońca. W nocy, na kursie south przed bukszprytem mrugało do nas
światło latarni morskiej
Alboran. Wszystkie nasze zwroty przez sztag, wykonywane co sześć godzin podczas
lawirowania na południku wysepki Alboran, nie dawały pożądanego rezultatu:
wschodni wiatr nie pozwalał na przebicie się na szersze wody Morza Śródziemnego.
Jak wskazówka w zegarku, co sześć godzin bukszpryt pokazywał zidentyfikowany już
przez nas szczyt Cerro de Mulhacen, a następnie - Alboran, latarnię morską lub
jej światło.
Przez pierwsze cztery dni z zapałem ćwiczyliśmy oversztagi opromienione miłym
uśmiechem naszego kapitana. Piątego dnia jego humor uległ gwałtownej zmianie.
Kapitan zaczął szukać winnych tego, że już piąty dzień nie możemy sią posunąć
nawet o jeden kabel na wschód.
Winni okazali się przede wszystkim sternicy, bo nie dość ostro sterowali na
wiatr, oraz wszyscy uczniowie, bo zbyt opieszale braso-wali reje. Wobec tego
przy każdym zwrocie traciliśmy to, cośmy zyskiwali przez sześć godzin posuwania
się, teoretycznie kursem siedem rumbów do wiatru.
Kapitan zaczął szaleć. Strasznym głosem obwieszczał nam, że nic nie umiemy
robić, że będzie sam.chyba za nas sterował. Każdy się dowiadywał, że wszystko co
w tej chwili wykonuje, jest zrobione nie po marynarsku, bez pojęcia, źle. I
wtedy któryś z uczniów w chwili największego krzyku kapitana zaśpiewał:
- Pyton szaleeeeeje! Pyton szaleeeeeeje! Od tej chwili kapitan został PYTONEM.
Gdy po dokonaniu porannego zwrotu wachta nasza zajęta była zmywaniem i
szorowaniem pokładu na rufie, w otwartych drzwiach prowadzących do kajutkompanii
ukazał się kapitan:
- Aaaaa, chalera! Nawet myć nie umiecie porządnie! Szczotki nikt nie wie, jak
trzymać M!
Nie dokończyliśmy słuchania opinii o naszej pracy. Wszyscy jak jeden mąż
rzuciliśmy szczotki i biegiem pognaliśmy na dziób, pod bak - do naszego ustępu,
śpiewając po drodze:
- Pyton szaleeeje!
Zaledwie zatrzasnęliśmy drzwi "budynku bez okienek i kominka", usłyszeliśmy
tupot nóg biegnącego za nami oficera wachtowego. Natychmiast złapaliśmy za
klamkę nie pozwalając mu wejść do środka. Czwarty oficer był naszym starszym o
jeden rok kolegą. Trzymaliśmy drzwi mocno, więc musiał rozpocząć z nami
pertraktacje:
- Chodźcie na pokład -' namawiał - wracajcie do roboty!
- O, nie! Nie może tak być! Zapędź wpierw Pytona pod pokład!
- Zwariowaliście?!
- Zapędź Pytona! Umrzemy tu z głodu, ale nie wyjdziemy, zanim go nie zapędzisz
pod pokład. Innego wyjścia nie ma!
Nie mogąc się z nami dogadać, poszedł na rufę. Miał tak grobowy wyraz twarzy, że
Pyton, posiadający dobre serce, zaniepokoił się natychmiast:
_ Nu, co się stało? - spytał.
- Wachta boi się pana kapitana!
- Dlaczego się boją?
__Pan kapitan powiedział, że nic nie umieją robić, więc się boją.
Sobowtór Maxa Lindera uśmiechnął się:
- Nu, to ja pójdę do kabiny.
Do naszego przybytku zastukał uczeń nawigacyjny z radosną wieścią, że nie ma już
Pytona na pokładzie. Wróciliśmy do roboty i szybko zabraliśmy się do szorowania
pokładu. Musieliśmy się spieszyć, by odrobić stracony czas.
Akurat gdy już wszystkich ogarnął zapał do pracy, ukazał się na pokładzie
kapitan. Na jego widok, bez komendy, rzuciliśmy szczotki i pędem zbiegliśmy po
trapach prowadzących na śródokręcie, by skryć się pod bakiem. Doszedł nas
radosny okrzyk:
- Chalera! Naprawdę się boją!
Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy naszego kapitana wchodzącego do pomieszczeń
oficerskich. Wróciliśmy do roboty.
Wiatr wciąż nie zmieniał kierunku: east, stale east!
Po południu wydało się nam, że szał Pytona doszedł do szczytu. Z okrzykiem:
"Chalera! Trzeba złożyć ofiarę, żeby wiatr się zmienił!", nim ktokolwiek zdołał
się zorientować, zerwał z siebie wspaniałą olbrzymią lornetkę, nabytą za
pieniądze z trudem oszczędzane przez kilka lat, i cisnął ją za burtę. Czekając
na skutek tej ofiary, doczekaliśmy się szóstego dnia bezustannie wiejącego
wschodniego wiatru.
Szósty dzień rozpoczął się również od cicho nuconej pod nosem piosenki "Pyton
szaleje". Pierwsza wachta cierpliwie znosiła niepochlebne opinie o swojej pracy
głośno wypowiadane przez kapitana. Po śniadaniu ci, którzy zajęci byli w pobliżu
rufy, usłyszeli znajomy głos kapitana, komenderującego donośnie sobie samemu:
- As! dwaa! as! dwaa!
Głos dochodził z dolnych pomieszczeń na rufie.
Kapitan sam sobie podawał komendy zazwyczaj jedynie w porcie, z okazji
"spotkania się" z wąsem od brasów foka z lewej burty. Wąs ten, długości około
pół metra i grubości ramienia, odlany z żelaza, służył do zwiększania kąta
pomiędzy końcami rej a miejscem zamocowania brasów. Umieszczony był na
śródokręciu, tuż pod relingiem, prostopadle do lewej burty statku. Przed wielu
laty został.lekko zgięty. Zgięcie było znikome i nikomu w niczym nie
przeszkadzało, z wyjątkiem kapitana.
W porcie, jeśli kapitan miał czas wolny i spotkał się z wąsem, natychmiast
zabierał się do jego prostowania. Wołał trapowego i wielkim głosem rozkazywał:
- Przynieście młot z maszyny!
Ubrany w biały, nakrochmalony mundur, w sztywnym kołnierzyku i krawacie, siadał
okrakiem na relingu i zwracał się do trapowego:
- Nu, dawajtie młot!
Następnie z okrzykiem "as!" - podnosił młot oburącz nad sobą i na "dwaa!1' -
opuszczał go na wąs.
Były to chwile wielkiego wypoczynku na statku. Wszyscy wiedzieli, gdzie jest
kapitan. Przez godzinę słychać było donośne "as! dwaa! as! dwaa!".
Po godzinie kapitan wyglądał jak wyciągnięty z wody. Praca w upalnym,
południowym słońcu zmieniała kołnierzyk i krawat w miękką szmatę. Kapitan
zadowolony z siebie zeskakiwał z relingu i monologował:
- Chalera, zabrudziłem się! Ale wąs troszeczkę wyprostowałem!
O ile pierwsza uwaga była słuszna, o tyle druga - mocno przesadzona. Mundur
wyglądał tak, jakby był zanurzony w brudnej wodzie, a wąs nie wyprostował się
ani o milimetr.
Kapitan ukazywał się po pół godzinie na pokładzie przebrany oraz wykąpany i
znacznie spokojniejszy. Pierwszą ofiarą padał trapowy.
- Chalera! Dlaczego młot od maszyny leży na pokładzie?! Godzina wypoczynku
minęła.
Z odgłosów dochodzących teraz z wnętrza żaglowca można było wnioskować, że Pyton
coś wlecze.
- As! dwaa! as! dwaa!
Po każdym "dwaa!" słychać było szurgot czegoś posuwanego po schodach. Musiało to
być coś bardzo ciężkiego, bo do "as! dwa!" Pyton dołączał jeszcze "chalera".
- As! dwaa! Chalera!
Jeszcze parę "as! dwa!" i na pokładzie zobaczyliśmy Pytona wraz z olbrzymim
fotelem.
Fotel pamiętał chyba jeszcze siedemdziesięciolecie dziewiętnastego wieku. Był
jednym z tych, w których dawniejsi kapitanowie żaglowców spędzali niekiedy dnie
i noce na pokładzie, gdy ich obecność była tam konieczna. Ten olbrzymi, ciężki
fotel był dotąd schowany w którymś z prywatnych schowków kapitana, ponieważ
pierwszy raz zobaczyliśmy czcigodny antyk na statku. Wyciągnięcie go musiało
kosztować Pytona niemało trudu. Zrozumieliśmy teraz jego intencję: postanowił na
wzór dawniejszych kapitanów spędzać noce na pokładzie, by pilnować naszego
sterowania.
Spotkał nas jednak zawód. Na ponowny okrzyk "as! dwaa!" fotel znalazł się wysoko
u góry, na wzniesionych rękach Pytona. Trzymając tak ten gigantyczny fotel nad
głową, podobny był do cyklopa zamierzającego cisnąć głazem. Wolno podszedł do
burty. Za chwilę radosne "as! dwaa!" obwieściło wszystkim, że przyczyna
niepomyślnego wschodniego wiatru została utopiona w modrym Morzu Iberyjskim.
W nocy przed bukszprytem odkryło się jak zwykle światło latarni morskiej
Alboran.
Siódmego dnia z samego rana Pyton rzucił się do masztu i zaczął skrobać go
pazurami od tej strony, z której chciał dostać wiatr. Czynił to już od sześciu
dni i nie było w tym nic nadzwyczajnego. Ale tego dnia Pyton ważył się na rzecz
najstraszliwszą na żaglowcu: zaczął jednocześnie gwizdać! Gwiżdżący kapitan!
Było to wyzwanie rzucone nieszczęściom.
Strach i panika ogarnęły nas wszystkich.
Na uśmierzenie Pytona istniał tylko jeden niezawodny środek. Ale nikt już
takiego środka nie posiadał. Chyba że ktoś, nie wytrzymując nerwowo, uczyni
ofiarę, jakiej otwarcie żądać było niepodobna.
Pyton drapał maszt i gwizdał z wściekłością coraz głośniej. Jeśli nie
przestanie, sprowadzi największe nieszczęście i zagładę statku. Gwizdanie na
żaglowcach jest wyklęte. Czy ulituje się ktoś nad naszym starym statkiem i
ofiaruje... swój zegarek?
Jedynym ratunkiem było podsunięcie Pytonowi zepsutego zegarka. Najlepszy byłby
duży budzik. Zepsuty, duży budzik położony na ścieżce Pytona zapewniał niekiedy
parodniowy spokój i dobry humor kapitana. Pyton reperował wszystko, co tylko
ujrzał zepsutego. Im bardziej skomplikowany mechanizm dało się nam podsunąć mu
do reperacji, tym większa była radość Pytona. Zapominał o jedzeniu i piciu,
przez kilka dni nie było go widać na pokładzie. Potem zjawiał się ze
zreperowanym przyrządem w ręku i mówił:
- Durni, chalera! Niepotrzebnie tyle części napchali! Pytonowi zostawało zawsze
kilka kółek. Ale budzik chodził. Na żaglowcu panowała radość i cisza.
Obecnie jednak byliśmy od paru miesięcy w morzu. Zapas budzików przywożonych z
urlopów już się wyczerpał. Pozostały zegarki. Czy ktoś ofiaruje się dobrowolnie
zepsuć swój zegarek i dać go Pytonowi do zreperowania? Z góry było wiadomo, że
zostanie jeszcze kilka zupełnie "niepotrzebnych" kółek.
Na razie wszyscy zaczęli gorączkowo dociekać przyczyny nękającego nas wiatru.
Nic się przecież nie dzieje bez przyczyny. Nieszczęścia tego rodzaju może na
przykład spowodować nieopatrzne, przedwczesne wpisanie do dziennika okrętowego
portu przeznaczenia. Dziecko wie, że należy tę rubrykę zostawiać nie zapisaną aż
do osiągnięcia celu. Ale w naszym dzienniku okrętowym rubryka ta jest pusta.
Więc może ktoś przed wyjściem z portu sprowadził na pokład statku jednocześnie
kobietę i księdza? Albo idąc na statek spotkał czarnego kota lub nie zapłacił
kobiecie w porcie? Wszyscy zachodzili w głowę, kto może być winowajcą?
Nagle gwiżdżący Pyton coś zobaczył! Przestał gwizdać i skoczył w kierunku
uczniowskiej kabiny nawigacyjnej, na której w cieniu sztaksla siedział nasz
lekarz okrętowy i pisał.
- Co doktor pisze?! - podejrzliwie zapytał.
- List - odpowiedział spokojnie lekarz.
- Aaaaaaaa! - zawył Pyton.
Nareszcie winowajca został odnaleziony. Człowiek na żaglowcu piszący w czasie
podróży list był gorszy od czarnego kota, nie zapłaconego rachunku, kobiety i
księdza - razem wziętych. Już nic gorszego być nie mogło!
Lekarze okrętowi. Na naszym żaglowcu były to twory najdziwniejsze w świecie. W
epoce luksusowych parowców lekarze, którzy godzili się podróżować na
sześćdziesięcioletnim żaglowcu pozbawionym chłodni, gdzie obowiązująca dieta
przeczyła wszystkim zaleceniom higieny i medycyny, musieli być lekarzami
odmiennymi od innych.
Nasz pierwszy lekarz okrętowy liczył sobie około siedemdziesiątki. Życie miał
już poza sobą, więc pobyt na naszym żaglowcu uważał za dodatek nadzwyczajny do
życia. Nigdy nie doszliśmy, jakiej był specjalności. Metodę leczenia miał
sprowadzoną do jednego tylko typu
pigułki.
- Toć to, człowiecze! - mówił do chorego ucznia z bolącym zębem. - Toć ja mam
jeszcze pigułkę, co ją otrzymałem od sławnego profesora. Toć to ja ci dam jej
połowę. Przejdzie ci ból natychmiast.
I oddawał połowę tej bezcennej pigułki, którą uczeń za drzwiami ambulatorium
wyrzucał od razu za burtę. Kolejny pacjent, uczeń skarżący się na boleści
żołądka, otrzymywał drugą połowę tej samej pigułki i zażywał ją w identyczny
sposób co poprzednik. Obaj - prócz pigułki - dostawali zresztą także zwolnienie
od robót.
Następny lekarz był ginekologiem. Co do niego zgodni byliśmy, że chce zapewne
radykalnie odpocząć, ponieważ to, co umiał leczyć, nie istniało u nas na statku.
Leczenie uczniów oparł na swej głębokiej wierze w nasz romantyzm, młodość i
czas.
Lekarz, który teraz wpadł w oko Pytonowi, był psychiatrą ze słynnego na całą
Polskę zakładu w Tworkach. Na naszym żaglowcu czuł się wspaniale, jak wśród
swych pensjonariuszy. Pomimo to dla nas pozostawał trochę dziwny.
Na przykład w tej podróży upalne dni nie należały do rzadkości, by się więc
nieco ochłodzić, czerpaliśmy wodę zza burty płóciennym kubełkiem uwiązanym do
linki. Co chwila któryś z nas podchodził do burty, wyciągał pełne wiaderko i
oblewał się słoną wodą. Doktor usiłował nas naśladować. Do momentu wylania na
siebie wody wszystko robił dokładnie jak inni. Później wznosił kubełek nad głową
i wylewał wodę... poza swoje plecy, tak że nigdy ani kropelka nie padła na jego
ciało. Następnie oglądał się krytycznie, sprawdzał dłonią i mówił do siebie:
- Jakaś dziwna woda. Jestem zupełnie suchy!
"Aaaaa!" Pytona zmieniło się we wrzask radości z odnalezienia wreszcie przyczyny
nękającego nas wschodniego wiatru. Pyton, który odważył się gwizdać skrobiąc
maszt, ryknął teraz:
- Chalera! Zastrzelę! Natychmiast zastrzelę! - i rączo pobiegł w stronę rufy.
Na rufie, w pomieszczeniach oficerskich, jak na każdym porządnym żaglowcu
gotowym do stłumienia buntu załogi, rzędem w stojakach stały karabiny. Pyton
złapał karabin i pędem rzucił się na pokład.
Sami z radością przeciągnęlibyśmy lekarza pod kadłubem statku, która to kara
pochopnie była dawniej stosowana na żaglowcach. Całkowicie na to zasługiwał za
nasze męki wycierpiane od Pytona. Na to wszyscyśmy się zgadzali. Ale co zrobi z
nim Pyton?
Postanowiliśmy natychmiast schować lekarza, jeśli nam przysięgnie, że do końca
podróży listów w morzu pisać nie będzie. Gdy poinformowaliśmy lekarza, czego
jest sprawcą i co go za to czeka - zrozumiał. Przysiągł skwapliwie, że nigdy już
czegoś podobnego nie uczyni i na żadnym żaglowcu nie napisze ani jednego listu
przed przybyciem do portu przeznaczenia, bylebyśmy go ratowali!
Ledwie zdążyliśmy przywalić doktora hamakami w międzypokła-dzie, gdy na
śródokręcie wpadł Pyton trzymając W ręku winchester, niegdyś najbardziej modny
typ karabinu na żaglowcach. Gdy spostrzegł, że lekarz uciekł mu "spod muszki",
podniósł wrzask niesamowity. Wrzeszczał, że uciekła mu okazja natychmiastowego
ukarania winowajcy i ofiarowania jego ciała morzu.
- Uciekł mi! - ryczał. - Ale ja znajdę go i zabiję.
To ostatnie słowo było najzabawniejsze, ponieważ winchestery służyły jedynie
jako ozdoby wejścia do kajutkompanii i nikt nie miał do nich naboi.
Najodważniejsi z nas powiadomili Pytona, że wytłumaczyliśmy lekarzowi, iż czeka
go śmierć, na którą zasłużył, i tylko pod warunkiem, że nigdy już więcej listów
pisać nie będzie, zgodziliśmy się go schować. Chcąc usposobić łagodniej kapitana
opowiedzieliśmy przy okazji Pytonowi o sposobie polewania się doktora wodą.
Pyton był w pierwszej chwili zachwycony, ale natychmiast potem ryknął na nas
niespodziewanie:
- Chalera! Jak jest coś śmiesznego, to nigdy mnie nie pokażecie! I dodał już
spokojniej:
- Nu, ja tak i mówiłem, że to idiot jeden! Jeżeli on pisze listy w morzu, nu, on
inaczej i polewać się wodą nie potrafi. Cha! cha! cha!
Od razu wstąpiła w nas wiara, że teraz - po wykryciu przyczyny - wiatr musi się
zmienić. Wieczorem nie ujrzeliśmy już światła latarni na wyspie Alboran. Wiatr
odszedł i przeszedł na west.
Następnego dnia Pytona można było przykładać do rany i cały dzień dbał o nas
tak, jakbyśmy byli gołębiami, które nie dostały wody.
SIEDMIU Z MEKSYKU
Otacje manewrowe! - głośny ten okrzyk przeniknął do świadomości marynarzy
pokładowych przez uchylone drzwi kubryku wbudowanego - podobnie jak na dawnych
żaglowcach - w dziób statku przed masztem.
Komenda wzywała na manewry załogę starego parowca dawnej angielskiej kompanii
okrętowej Ellerman i Wilson. Statek ten obecnie podnosił na grotmaszcie flagę
kompanijną Polsko-Brytyjskiego Towarzystwa Okrętowego. Na rufie miał wypisaną
nazwę: "Rewa", port macierzysty - Gdańsk. Gdynia była wówczas jeszcze w
powijakach, wobec czego cztery statki młodej kompanii okrętowej rozpoczynały i
kończyły swą podróż w Gdańsku.
Starsi marynarze, siedzący w kubryku, poderwali się z ławek ustawionych wokół
żelaznego piecyka umocowanego pomiędzy rurami, przez które przechodziły do swej
komory łańcuchy kotwiczne.
Ludzie sprzed masztu, wciągając grube robocze rękawice, kolejno przeciskali się
przez wąskie drzwi prowadzące na pokład.
Stacje manewrowe zapowiadały wyjście lub przyjście statku do portu. W tym
wypadku było to wyjście "Rewy" w swój kolejny rejs do Hull i Londynu, do których
kurs prowadził przez Kanał Kiloń-skł. Podczas stacji manewrowych na dziobie przy
kotwicy stawał starszy oficer z cieślą i z dwoma starszymi marynarzami; przy
szprin-gu dziobowym - czyli linie podawanej z dziobu, ale skierowanej ku rufie i
służącej do zatrzymywania statku idącego do przodu wzdłuż nabrzeża, czuwał
bosman z chłopcem okrętowym z kubryku; na rufie - drugi oficer z trzema
starszymi marynarzami. Kapitan z trzecim oficerem na mostku rozdawali rozkazy na
dziób i na rufę. Szósty starszy marynarz piastował godność sternika manewrowego
i stał przy sterze na mostku.
Nowy drugi oficer zajął swe stanowisko na rufie. Był to pierwszy dzień pobytu
nowego "drugiego" na "Rewie" i pierwszy na handlowym statku. Wieść, która
dotarła do kubryku przed jego zjawieniem się na manewrach, głosiła, że
dotychczas pływał jak sardynka w oliwie, zamknięty w metalowym pudełku łodzi
podwodnej. Idąc po raz
pierwszy na swe stacje manewrowe na handlowym statku zobaczył trzech starszych
marynarzy; wydali mu się więcej niż zabawni. Byli to właściwie - jeden marynarz
i dwie połówki. Drugi oficer nie miał wątpliwości, że ten jeden waży tyle co
tamtych dwóch razem.
Dochodziła godzina dwudziesta trzecia. Mżył drobny deszcz. Ciemności "choć oko
wykol". Ze stanowiska między dwiema szalupami nad pokładem rufowym drugi oficer
nie widział, co się dzieje przy windzie manewrowej i co robi trzech marynarzy,
którymi ma "dowodzić", a których zaledwie zdołał zobaczyć przechodząc koło nich.
Stał zagubiony w ciemności nocy, nie wiedząc, w jakim kierunku należy powtarzać
usłyszane z mostku rozkazy podawane mu przez rozdzierającego sobie płuca
trzeciego oficera.
Do deszczu i ciemności dołączył się wiatr. Drugi oficer poczuł się bardzo
samotny w czarnej wilgotnej nocy na nieznanym statku wśród obcych ludzi. Naraz
usłyszał blisko głos jednego z trzech marynarzy:
- Panie poruczniku, my na dole lepiej słyszymy rozkazy z mostku. Jak będzie
wszystko zrobione, co kazali, to powiem panu porucznikowi, a pan tylko krzyknie
na mostek.
- Dobrze. Dziękuję - odpowiedział drugi oficer.
Manewry przebiegały szybko i sprawnie. Gdy marynarz zameldował porucznikowi, że
"rufa czysta" - to znaczy, że wszystkie liny na rufie, które łączyły statek z
lądem, są już na pokładzie - "drugi" tę wiadomość oznajmił kapitanowi wesołym
głosem, rozradowany, że wszystko poszło bez zająfcnienia. Był tak wdzięczny za
doznaną przysługę, że gdy usłyszał okrzyk: "Można zejść z rufy", wyciągnął
pudełko z papierosami i podsuwając je wysokiemu marynarzowi, powiedział:
- Zapalcie.
Marynarz, biorąc jednego papierosa z pudełka, zapytał uprzejmym głosem:
- Panie poruczniku, czy mogę wziąć drugiego papierosa dla brata?
- Proszę bardzo. Proszę bardzo - "drugi" był wyraźnie wdzięczny za spokojne
manewry.
Tak się od tych pierwszych manewrów drugiego oficera ustaliło, że do jedynej
jego funkcji na nich należało częstowanie papierosami wysokiego marynarza, który
za każdym razem nieodmiennie prosił o drugiego papierosa dla brata.
Podczas jednego z następnych rejsów w Hull musiano przeprowadzić fumigację.
Straszne to dla szczurów, prusaków i innych karaluchów słowo oznaczało
zaklejenie papierami wszystkich otworów prowadzących do wnętrza statku i
rozrzucenie przez specjalną ekipę we wszystkich pomieszczeniach substancji
wytwarzającej śmiercionośny gaz, następnie zamknięcie i zaklejenie przez tę samą
ekipę drzwi, przez które wyszła z pomieszczeń.
Dla załogi fumigacja oznaczała dzień odpoczynku.
37
W tym okresie pływało się na dwie wachty. W kubryku przed masztem mieszkało
sześciu marynarzy i chłopak do ich obsługiwania. Chłopak, gdy skończył karmienie
marynarzy i sprzątanie kubryku, również wychodził do pracy na pokładzie, żeby
sią nauczyć robót marynarskich i zostać w przyszłości marynarzem.
Służba na dwie wachty na tym statku była w istocie rzeczy niekiedy
osiemnastogodzinnym dniem pracy. Każdy z marynarzy bez wahania oddałby znaczną
część dobrze nawet płatnych nadgodzin w zamian za możność odpoczynku. Załoga
przyjęła więc z radością zapowiedź jednego dnia wolnego od pracy w obcym porcie.
Tym bardziej, że był to piękny dzień wiosenny.
Cała siódemka sprzed masztu omawiała dokładne wykorzystanie każdej chwili
wolnego dnia.
Przede wszystkim śniadanie w przyzwoitej kawiarni, potem zakupy w SIX-PENCE (był
to olbrzymi magazyn Woolwortha, w którym każdy przedmiot nie 'kosztował więcej
niż sześć pensów, czyli około pięćdziesięciu naszych groszy polskich). To
kupowanie w six-pensie stało się na "Rewie" nałogiem, hazardem i rywalizacją w
kupieniu czegoś takiego, czego nikt inny jeszcze nie kupił na statku.
W kubryku przed masztem również nikt temu nałogowi nie potrafił się oprzeć.
Kupowano więc najbardziej niepotrzebne przedmioty. Jeśli jeden z siedmiu kupił
sobie kołyszącą się na drążku papugę z kolorowej masy, jakiej jeszcze inni nie
posiadali, to pozostałych sześciu nie spoczęło, zanim nie uprosili któregoś ze
stewardów lub palaczy wychodzących na ląd, by im koniecznie identyczne kupili.
Pozostawało jednak po takiej papudze coś w rodzaju chęci zemsty, nie obce nawet
ludziom sprzed masztu. Znajdowało ono wyraz w wielkim niekiedy wysiłku, by
wyszukać i kupić sobie w ostatniej chwili przed wyjściem statku taką rzecz,
której pozostałych sześciu nie miało. Wszystkie te bezużyteczne przedmioty
wzbudzały w celnikach gdańskich odrazę. Jeśli czasem młody i niedoświadczony
celnik usiłował oclić wynoszony ze statku taki przedmiot, jego właściciel nie
wahał się nigdy przed znaczeniem go, pozbawiając się tym samym jedynej wartości,
jaką przedmiot ten dla niego posiadał. Taką samą wartość według ludzi sprzed
masztu posiadały również najwspanialsze obrazy. Wartość tę określano jako
"radość oczu moich".
Fumigacja w Hull stwarzała okazję rozkoszowania się kupowaniem bez pośpiechu
właśnie takich rzeczy.
Dalszy program tego cudnego dnia przewidywał odniesienie zakupionych w six-
pensie skarbów do budki znajomego dozorcy przy nabrzeżu, następnie zwiedzainie
miasta, parków i okolic - w dzień. Miasto dotychczas było widywane wyłącznie
nocą, w najlepszym wypadku wieczorem.
Po zwiedzaniu - obiad w restauracji, wreszcie zakupy na targu owocowym i wymarsz
z nimi na czterogodzinny seans w kinoteatrze. To się dopiero nazywało życie!
38
Siódemka sprzed masztu po zakończeniu swych prac, przebrana do wyjścia, rączo
ruszyła do tea-roomu na śniadanie.
Okazało sią, że śniadania na statku były zawsze znaczenie lepsze od zjedzonego
na lądzie. Fakt ten jednak podniósł bardzo na duchu całą siódemkę, która
nareszcie zaczęła szaleć w six-pensie.
Wiele było zadawnionych porachunków i obiecanych sobie aktów zemsty, na przykład
za kupioną małpę z bananem zawieszoną na długiej gumce lub za kwiat do klapy
marynarki, z którego tryskała woda za pociśniąciem ukrytej w kieszeni gumowej
gałki z doprowadzoną do niej od kielicha cienką, gumową rurką. Za chęć
powąchania "cudnego kwiecia" w klapie marynarki ogarnięty tą żądzą człowiek
płacił zalaniem mu oczu wodą. To było bardzo zabawne.
Ale sześciu sprzed masztu przez cały rejs zazdrościło posiadaczowi cudnego
kwiecia, zanim w następnym rejsie nie zaopatrzyli się w podobny.
Nie chcąc sią 'zgubić w tak uroczystym dniu, siedmiu sprzed masztu umówiło sią,
że o dziewiątej minut trzydzieści zbierają się przed wejściem do six-pensu, by
razem odnieść pod statek zakupione przedmioty. Była godzina dziewiąta minut
trzydzieści dwie, gdy zjawił sią na zbiórce ostatni z siódemki.
Poraził on całą szóstkę widokiem swego olbrzymiego, o wszystkich kolorach tęczy
meksykańskiego kapelusza.
Ach! Cóż to był za kapelusz! Średnica jego miała chyba przeszło metr, a wykonany
był z lekkiej, giętkiej, różnokolorowej słomki. Trudno było nabyć coś bardziej
niepotrzebnego i bezużytecznego na 'statku w tych warunkach.
Reakcja sześciu marynarzy była jednakowa. Sześciu ich jednocześnie zawołało: -
Gdzieżeś to dostał?
Po upływie kilku minut cały Hull podziwiał siedmiu Meksykań-czyków chroniących
swe opalone twarze przed anemicznym tego dnia angielskim słońcem pod bajecznie
kolorowymi kręgami oryginalnych meksykańskich kapeluszy. To jednak nareszcie
było coś.
Na ulicy spotykani przechodnie uśmiechali sią do tak niezwykłej siódemki. W
uśmiechu każdego widać było prawdziwą radość i wdzięczność za tę tęczową smugę
na pokrytych codziennością ulicach.
Droga do doku, w którym stała "Rewa", prowadziła przez rozległe, jeszcze nie
zabudowane tereny i przecięta była w paru miejscach nowo budującymi się
arteriami komunikacyjnymi.
W środku drogi na tych pustkowiach siódemka w meksykańskich' kapeluszach
spotkała drugiego oficera idącego do miasta.
Drugi oficer - obarczany często przez starszego oficera dodatkowymi, według
"drugiego", i zupełnie niezasłużonymi robotami - poczuł sią naraz bratnią duszą
idącej na statek siódemki. Powodowany niewygasającym uczuciem wdzięczności za
ułatwione życie podczas
39
manewrów, odwołał na bok swego stałego odbiorcę dwóch papierosów i pod sekretem
mu zdradził, że starszy oficer oczekuje na nich przy burcie "Rewy" z
wyniesionymi na jego polecenie przez ekipę gazującą "potami" czarnej farby i
pędzlami, by zatrudnić całą siódemkę sprzed masztu malowaniem z nabrzeża burty
starej "Rewy".
- Nie zdradźcie się, żeście mnie spotkali - mówił drugi oficer, uśmiechając się
do tęczowych meksykańskich kapeluszy i do zawiedzionych nadziei starszego
oficera.
Posiadacz tajemnicy najbliższej przyszłości dogonił szóstkę zwiastując im
piekielną nowinę.
Zawrzały dusze, serca i umysły. Na pohybel z nim!
Siódemka postanowiła złożyć niesione przedmioty w najbliższym domku i nie
pokazywać się na statku aż do zakończenia fumigacji. W chwili gdy dochodzili do
przecinającej ich drogę nowej autostrady, z przeciwnej strony spomiędzy domów
ukazał się ten piekielnik z rozkazem na ustach malowania z nabrzeża całej burty
zafumigo-wanego statku. Czarna rozpacz, która ogarnęła "siedmiu sprzed masztu,
była tak wielka, że przeklęli swój statek i Byli gotowi zejść z niego, byle nie
pozwolić na przekreślenie programu jednego z najpiękniejszych dni na "Rewie".
Miała to być walka o swobodę, o możność oglądania jednocześnie słońca, zieleni i
kwiatów. Walka o urok życia na ziemi.
Nie było wątpliwości, że pomimo znacznej od tego potwora odległości, musiał on
już dojrzeć swe ofiary.
I naraz. O Posejdonie kochany! Masz Ty swe dzieci w opiece!
Autostradą, przecinającą ten kawałek życia pomiędzy katem i jego "ofiarami,
nadjeżdżał olbrzymi, specjalny ciężarowy samochód, którego cały bok zwrócony do
nadchodzących Meksykańczyków był odkryty. Ludzie stojący w samochodzie skończyli
właśnie przed chwilą wysypywać żwir na krawędź budującej się autostrady.
Nie upłynęło więcej czasu niż trzeba wymówić: Robinson Cruzoe, a już cała
siódemka zdołała wskoczyć do samochodu w momencie, gdy ich mijał.
Zhiknęli starszemu oficerowi z oczu tak, jak znika obraz na ekranie. Po prostu
nie ma go i już.
Robotnicy byli zachwyceni sprawnością tej tęczowej smugi, która wdarła się tak
błyskawicznie na ich samochód. Obdarzeni poczuciem łiumoru, cieszyli się razem
ze swymi tęczowymi pasażerami, gdy ci wyjaśnili im przyczynę; gwałtownego
wtargnięcia bez pytania do ich samochodu.
- O kay boys! It's junnyl Hard devil your chief, any way. Dobra chłopcy. Ależ to
zabawna historia. Twardy jednak diabeł z tego waszego starszego oficera. O boy!
O boy! - zacierali z uciechy dłonie.
Zachwycony szofer dodał gazu, by znaleźć się jak najdalej od tego piekielnika.
Gdy siedmiu sprzysiężonych wróciło wieczorem na "Rewę", tylko śmierć mogła
każdemu z nich wydrzeć tajemnicę tęczowego nakrycia głowy.
__ Dlaczego uciekliście??? - było to pierwsze zdanie, które po powrocie na
statek usłyszeli od starszego oficera.
- Kto?? - spytała siódemka chórem.
- Wy - mówił "starszy". - Byliście wszyscy siedmiu w meksykańskich kapeluszach.
__ My w kapeluszach? W meksykańskich? O czym pan kapitan mówi? Jakie kapelusze?
- Jak to? Nie szliście w siedmiu po szosie? Przez pola? - pienił się "starszy".
- Widziałem was doskonale. Gdzieście się podzieli, pytam? Położyliście się na
ziemi i zakopali? Co? Bo tam rowów nie ma. Przeszukałem całe pole. Gdzie
schowaliście się? Pytam raz jeszcze.
Samochód miał od strony starszego oficera postawione wysokie obramowanie
platformy, podobnie jak i z tyłu> wobec czego starszy oficer nie domyślał się,
że przeciwna strona obramowania była spuszczona. Pędził tak szybko, że tylko
przygotowana na wszystko siódemka mogła zdecydować się na karkołomny i
samobójczy skok zespołowy.
Pewni, że starszy oficer nie widział momentu wskakiwania do samochodu, teraz nie
posiadali się ze zdumienia słysząc, że ich w ogóle widział, i to w meksykańskich
kapeluszach.
Zbity z tropu pewnością siebie całej siódemki i zdumieniem, z jakim go słuchali,
starszy oficer sam nie był pewien, czy ich widział. A może mu się przywidziało?
Na całym polu, w pobliżu tego miejsca, w którym wydawało mu się, że widział
siedmiu Meksykańczyków, nie było żadnego wgłębienia, żadnego rowu, nawet lotnych
piasków, zresztą nie potrafiliby się tak szybko zakopać w olbrzymich
kapeluszach. Sam już nie wiedział, co o tym myśleć.
Gdy ludzie sprzed masztu zaczęli znacząco na siebie spoglądać, dając <3o
zrozumienia, iż podejrzewają "starszego", że pomimo tak wczesnej pory miał już w
sobie siedem głębszych, starszy oficer zrezygnował z dalszego wypytywania o
miejsce ukrycia się siedmiu ludzi w różnokolorowych, o metrowej średnicy
meksykańskich kapeluszach, którzy potrafili w okamgnieniu rozpłynąć się w
powietrzu.
Od tej chwili życie starszego oficera na statku stało się udręką. Gdy znalazł
się tylko w zasięgu głosu jednego z siedmiu sprzysiążonych, dosłownie
natychmiast słyszał takie, lub podobne, zdanie:
- To było wtedy, kiedy nasz "starszy" miał widzenie siedmiu z Meksyku.
Mówiący zawsze udawał, że nie wie, iż starszy oficer go słyszy.
- Przestańcie gadać głupstwa - krzyczał rozwścieczony "starszy". -
Przestańcie! Przestańcie! Rozumiecie?!
Prócz naszej siódemki cichą satysfakcję z szerzącej się na statku wersji o
przedziwnym widzeniu starszego oficera miał "drugi" - bezpośrednia przyczyna
całego wydarzenia. Radość jego rosła propor-
40
41
n-
v
cjonalnłe do ilości robót powierzanych mu przez "starszego" do wykonania. Na
wszelki wypadek coraz serdeczniej obdarzał wysokiego marynarza papierosami, byle
ten go nie zdradził przed "pierwszym", że ostrzegł siódemkę sprzed masztu o
czekającej ich robocie w dzień fumigacji. Doszło do tego, że starszy oficer
chcąc nie chcąc -musiał sam opowiadać o swym widzeniu, zaliczając je do zjawisk
nadprzyrodzonych, które niekiedy przydarzają się w życiu nie tylko ludziom, ale
i statkom. Drugi oficer skwapliwie zawsze potakiwał, opowiadając chętnie o tym,
co mu się samemu raz w życiu przydarzyło niezwykłego.
Zdarzenie to nie było może tak niezwykłe, jak widzenie starszego oficera,
niemniej jednak zasługiwało na jego uwagę - było autentyczne, słyszał o kilku
podobnych, i potwierdzało istnienie rzeczy nadprzyrodzonych.
Drugi oficer na kilka lat przed wybuchem pierwszej wojny światowej znalazł się
jako świeżo mianowany oficer na kanonierce rzecznej na pograniczu chińsko-
rosyjskim. Jak wynikało, z jego opowiadania, posyłano tam nowo mianowanych
oficerów dla "uzupełnienia ich wyobraźni", której pewien brak wykazali w
korpusie.
Po wielu miesiącach nudnej służby drugi oficer usłyszał, że nad brzegami
strzeżonej przez nich rzeki pojawił się słynny mag z Tybetu. Wiedziony
ciekawością, namówił drugiego młodego oficera z ka-nonierki i obaj, przebrani za
osoby cywilne, poszli obejrzeć maga, któremu stale towarzyszyły olbrzymie rzesze
ludzi.
Obaj oficerowie doznali zawodu na widok bardzo zwykłej postaci maga siedzącego
pod drzewem i popijającego herbatę, do której sączyły się z liści krople mżącego
deszczu. Rozczarowani zawrócili na swą kanonierkę. Naraz usłyszeli głos maga
wzywający ich do siebie. Gdy przedostali się do maga, ten uśmiechnął się
dobrotliwie, patrząc na nich, i powiedział:
- Widzę, że jesteście zawiedzeni, sądziliście, że spotkacie tutaj niezwykłego
człowieka, którego będziecie mogli podziwiać. Otóż powiem wam, że długo już
tutaj nie zabawicie. Po wyjeździe stąd wiele lat nie będziecie się widzieli, a
potem spotkacie się na wielkim zebraniu. Następnego dnia jeden z was umrze.
Ubawieni tym co usłyszeli, młodzi oficerowie wrócili na kanonierkę. Czekały tam
na nich dwa pisma. Jednego z nich przenoszono do Floty Bałtyckiej, drugiego do
Floty Czarnomorskiej. Minęło kilka lat. Wybuchła pierwsza wojna światowa. Na
balu w kasynie marynarki wojennej w Kotce spotkali się zgodnie z przepowiednią.
Kolega drugiego oficera był w tym czasie na krążowniku "Pallada", który
następnego dnia wyszedł w morze i którego już nikt nigdy nie zobaczył. Został
storpedowany przez niemiecką łódź podwodną. Nie uratował się ani jeden człowiek
z jego załogi.
Tymczasem na "Rewie" minął prawie rok od widzenia, jakie miał starszy oficer.
Wielu ludzi z załogi zapomniało już o tym wydarzeniu
pod brzemieniem nowych wrażeń i upływającego czasu. Tylko drugi oficer
niezmiennie częstował po stacjach manewrowych wysokiego marynarza dwoma
papierosami. Sprawa siedmiu z Meksyku prawie ucichła.
Wiosenny wieczór miał się ku końcowi, gdy "Rewa" znalazła się w drodze powrotnej
do kraju na długości Arkony. Na mostku stał starszy oficer, który kończył swą
wachtę. Promienie zachodzącego słońca oświetlały wejście do kubryku przed
masztem. Na pokładach nie było żywej duszy - jak zwykle przed podawaniem
posiłków. Na 1 sterze stał wysoki marynarz.
- Panie kapitanie! - zawołał nagle. - Albo statek nie słucha steru, albo coś się
dzieje niezwykłego z różą kompasową.
Starszy oficer odwrócił się plecami do dziobu i podszedł do sternika.
- Co się stało? - spytał.
- Coś niedobrego dzieje się z różą kompasową, panie kapitanie. Niech pan
popatrzy, według chmurek statek leży na kursie, ale róża się kręci.
Starszy oficer rzucił okiem przed dziób i naraz zakrzyknął wielkim głosem:
- TO ONI! TO ONI Z MEKSYKU!
Przed wejściem do kubryku stało siedmiu ludzi w olbrzymich, różnokolorowych
kapeluszach meksykańskich.
- Panie kapitanie, panie kapitanie - gorączkował się sternik. - Niech pan
spojrzy, co się dzieje z różą kompasową.
Gdy starszy oficer, nie przestając krzyczeć "TO ONI Z MEKSYKU", odwrócił się, by
zajrzeć do kompasu - ludzie w tęczowych meksykańskich kapeluszach znikli szybko
w kubryku.
- Widzieliście ich? - krzyczał starszy oficer do sternika. - Widzieliście?
- Kogo, panie kapitanie? - spytał zdumiony sternik. - Nikogo nie widziałem.
Nikogo tutaj nie było, tylko róża kompasowa latała jak oszalała. Ach
zapomniałem, że jesteśmy na trawersie Arkony. Tutaj bywają zaburzenia
magnetyczne, a pan kapitan akurat podczas tych zaburzeń przypomniał sobie znów
tych siedmiu z Meksyku.
- Widzieliście ich tak dobrze jak ja! - ryczał w furii starszy Oficer.
- O! Znów pan kapitan zaczął mówić o tych siedmiu, aż straszno się robi,
słuchając tego. Róża jeszcze się nie uspokoiła - wzburzonym głosem mówił sternik
chowając do buta magnes, którym przed chwilą rozruszał różę kompasową na znak
dany z kubryku. - Co to będzie z panem kapitanem? Znów się pogorszyło.
Starszy oficer zamilkł. Na mostek wszedł trzeci oficer.
- Widzieliście ich? - rzucił się do niego "starszy".
- Kogo, panie kapitanie? - spytał "trzeci", nie mający o niczym pojęcia.
42
43
- Tych siedmiu z Meksyku - wołał "starszy".
- Ach, znów pan zaczął o tych Meksykańczykach. Nikogo nie widziałem, panie
kapitanie. Kiedy pan przestanie ich przypominać?
Starszy oficer zamilkł zawiedziony i niepewny. Tajemnica siedmiu z Meksyku
pozostawała nieprzenikniona.
Ostatnie stacje manewrowe wysokiego marynarza. Jutro schodzi na ląd. Po
skończonych manewrach drugi oficer już z przyzwyczajenia częstuje go papierosami
i pyta:
- Powiedzcie na pożegnanie, gdzie jest wasz brat, dla którego braliście zawsze
papierosa. Przejrzałem całą listę załogi, ale nigdzie go nie znalazłem.
- My wszyscy sprzed masztu jesteśmy braćmi, panie poruczniku, a papierosy brałem
dla tych, którzy są ze mną na manewrach na rufie. Ja sam nie palę.
NIE DOKOŃCZONY REPORTAŻ
Oteward, niosący szklankę z ciepłą wodą do golenia, zapukał do kabiny kapitana.
Nie czekając na dźwięk przyzwolenia, otworzył drzwi ł wszedł do wnętrza.
- Siódma już, panie kapitanie - zameldował. - Jakiś pan przyjechał z interioru i
chce się koniecznie z panem kapitanem widzieć. Prosił powiedzieć, że jest
dziennikarzem. Taki młody...
"Hm" kapitana skwitowało meldunek stewarda.
- Trzeci oficer posadził go w salonie, panie kapitanie.
- Hm - odpowiedział kapitan.
Była godzina pół do ósmej, gdy kapitan ukazał się reporterowi.
- Jestem po raz pierwszy w Gdyni, panie kapitanie. Rozumiem, dlaczego niektórzy
nazywają Gdynię POLSKĄ CZTERDZIESTĄ MILĄ lub polskim KLONDIKE. Nowe miasto.
Raczej nowy port pionierów. Co prawda miałem złudzenie, że brnę przez pustynię
piaszczystą, zanim dobrnąłem do tego basenu, ale jestem pełen podziwu dla tego
rozmachu. Nie mogłem na razie dojrzeć szklanych domów Że-romskiego, wierzę
jednak, że gdzieś już są. Nie o tym jednak chciałem mówić. Przyjechałem, by
napisać reportaż z życia na statku czy na okręcie. Znamy je tylko z obcej
literatury, najwięcej z opowiadań Jacka Londona. Czy tak samo jest trudne? Czy
rzeczywiście John Barleycorn jest duszą marynarza? Czy opanowanie załogi
również i tutaj napotyka na takie trudności? Wyobrażałem sobie, że zobaczę okręt
najeżony masztami i rejami, może nawet działami, a tu zobaczyłem tylko czarne
burty i komin. Byłem tym trochę rozczarowany. Myślę, że ujrzę jednak coś
naprawdę ciekawego. Jeśli pan kapitan pozwoli mi przebyć jeden dzień na statku,
nie wrócę do redakcji z pustymi rękami, raczej - nie wrócę z pustym notesem.
Wybaczy pan kapitan, że tak bezceremonialnie wdarłem się do jego sanktuarium,
ale nasi czytelnicy spragnieni są wiadomości o morzu, o życiu na statkach, o
Gdyni. Gdynia dla kraju jest tym samym co Dziki Zachód dla Nowego Jorku.
Dwumetrowej prawie wysokości kapitan przyglądał sią swymi niebieskimi oczami
dziennikarzowi, uśmiechając się pod płowym wąsem. Wzrost kapitana
usprawiedliwiał jego popularny przydomek "Długi".
45
Nazywano go równteż Dej Starszy, w odróżnieniu od brała, również oficera
marynarki handlowej, znanego jako Dej Młodszy. Nazwisko swe wywodzili od Deja z
Oczakowa. Starszy swą karierę morską rozpoczął na żaglowcach. Idąc śladami
Conrada, trafił na szumnie zwany long-courrier - oceaniczny żaglowiec marynarki
francuskiej, na którym zdążył zobaczyć mijającą epokę olbrzymich żaglowców.
Służbę swą na nim skończył na cmentarzysku żaglowców - Biskajach. Załodze udało
się uratować. Dej Starszy zgadzał się z Napoleonem, że człowiek znający dwa
języki, wart jest tyle co dwóch ludzi i wartość samego siebie mógł już szacować
na sześć i pół człowieka.
- Pragnę, panie kapitanie, poznać każdy szczegół życia okrętowego, całą załogę,
każdego majtka, szczególnie te najstraszniejsze typy
"" czy charaktery. Tych najtrudniejszych. Czy stosuje pan kapitan do nich karę
chłosty, przeciąganie pod statkiem? Czytałem niedawno o jednym kapitanie, który
wielkim głosem wołał: "Baby mam nie oficerów, już dwie doby jesteśmy w morzu i
nie widziałem dotychczas krwi na pokładzie". Czy zechce mi pan kapitan umożliwić
poznanie życia okrętowego z tej strony?
- Hmmm... Naturalnie - mruczał młody kapitan, gładząc swe . płowe wąsy. - Za
chwilę będzie śniadanie. Zostawię pana na razie
samego, potem pozna pan wszystkich oficerów i resztę załogi.
Kapitan opuścił salon.
Dziennikarz z zaciekawieniem przyglądał się ścianom salonu wykładanym drzewem,
okrągłym oknom w mosiężnych pierścieniach.
Wszedł steward i zaczął krzątać się nakrywając do stołu. Głębokie talerze i
łyżki zainteresowały dziennikarza. Coś zupełnie odmiennego niż na lądzie.
Steward zniknął. Za chwilę zjawił się niosąc na półmisku kromki razowego chleba.
Do salonu wszedł, znany już dziennikarzowi, trzeci oficer, który go uprzednio
spotkał przy trapie i zaprowadził do salonu. Po nim kolejno wchodzili oficerowie
mechanicy, drugi oficer i pierwszy. Ostatni wszedł kapitan i poprosił wszystkich
do stołu.
Steward wniósł dużą wazę i postawił ją przed kapitanem, W całym sposobie bycia
oficerów i kapitana było coś uroczystego, co z miejsca ujęło młodego
dziennikarza. Steward, wnoszący wazę, czynił to, jak gdyby celebrował jakiś
obrządek od wieków ustalony. Dziennikarz wyjął notes i skwapliwie notował w nim
każdy dostrzeżony szczegół, sposób zachowania się oficerów i kapitana. Z
zaciekawieniem zajrzał do wazy. Woda.
»2yją jak zakonnicy. Kapitan musi być niesłychanie surowy" - przemknęło mu przez
myśl.
- Wybaczy pan, że dzielimy się z nim na razie tylko tym, czym chata bogata i co
stanowi nasz chleb powszedni, ale nie spodziewa- " liśmy się takiego gościa -
odezwał się kapitan.
Pierwszy oficer podsunął głęboki talerz dziennikarza kapitanowi, który sięgnął
właśnie po olbrzymią łyżkę wazową. Kolejno napełniał
46
podsuwane mu przez pierwszego oficera talerze bezbarwnym płynem, z takim
namaszczeniem jak gdyby wydzielał każdemu ostatnią kroplę
wody.
Wszyscy w milczeniu czekali, aż kapitan napełni swój talerz. Kapitan podsunął
półmisek z chlebem gościowi, po nim wzięli po kromce chleba, z półmiska
trzymanego przez kapitana, oficerowie, kładąc ją koło talerza i czekając, aż
kapitan postawi półmisek i weźmie sobie również kromkę razowego chleba.
Dziennikarz był wstrząśnięty wprost patriarchalnymi stosunkami na statku.
Kapitan był nie tylko symbolicznym żywicielem tych ludzi. Wszyscy otrzymali
posiłek z rąk kapitana, a nie roznosił go steward. Było to tak wzruszające, że
chciał rozpocząć z kapitanem ciekawą rozmowę na temat zrodzenia się tej tradycji
czy zwyczaju, ale kapitan właśnie ujął swą łyżkę i włożył do talerza. Wszyscy
oficerowie wykonali to samo jak na komendę. Dziennikarz poczuł się skrępowany
zwyczajami na statku i postanowił natychmiast we wszystkim naśladować oficerów.
Teraz każdy z nich zanurzył łyżkę w talerzu napełnionym po brzegi płynem i niósł
ją ostrożnie do ust.
Dziennikarz uczynił to samo.
OGIEŃ, Ogień w gardle. Dech zaparło. Co robić? Bezbarwny płyn to najczystszy
spirytus. Dlatego tak to wszystko celebrują. Spojrzał przez łzy na oficerów.
Jedli spokojnie chleb, popijając spirytus łyżkami. Nie robił na nich żadnego
wrażenia. Kapitan przecież powiedział "nasz chleb powszedni". Co dzień od rana
rozpoczynają swe życie od spirytusu z razowcem.
Kapitan zwrócił się do dziennikarza z uprzejmym zapytaniem:
- Nie smakuje panu?
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Z trudem łapał powietrze. Żałował, że się nie
zatrzymał w hotelu. Jadłby teraz wspaniałe śniadanie, a potem dopiero
przyszedłby na ten potworny statek, na którym ludzie od rana odżywiają się
spirytusem i razowcem. Na obiad tutaj nie zostanie. Wymyśli sobie jakiś
pretekst, by pójść do miasta przez tę pustynię. Co jednak teraz odpowiedzieć
kapitanowi?
- Tak, dziękuję, dobre. Nie jestem trochę przyzwyczajony do tego... do tego
menu. Nie czuję się zbyt dobrze po całonocnej podróży w pociągu. - Przełykał
szybko chleb, by zmniejszyć palenie w gardle. Oficerowie jedli w skupieniu i nie
wykazali najmniejszego zainteresowania brakiem apetytu dziennikarza.
Dziennikarz rozmyślał nad tym, że tyle godzin będzie musiał być głodny, zanim
przez te nie zabudowane tereny dotrze do jakiejś restauracji. Statek czekał na
ładunek przy jednym z nowo wybudowanych basenów daleko od miasta. Dziennikarz
przypomniał sobie, że gdy wyszedł z dworca gdyńskiego, miasto zostawił z prawej
strony, w chwili gdy tak bezmyślnie rzucił się w kierunku dostrzeżonej z daleka
sylwetki tego potwornego statku.
"Najlepiej będzie wrócić na obiad na dworzec".
47
Gdy rozmyślał o tym, drzwi od salonu się nagle uchyliły i usłyszał serię
strzałów. Jak mu się wydawało, kule utkwiły w ścianie nad głowami oficerów.
Steward padł na podłogę. W tej samej chwili kilku oficerów wyjęło pistolety i
zaczęło strzelać w otwarte drzwi. Kapitan wydobył spod stołu olbrzymiego kolta i
dołączył się do strzelających oficerów, zwracając się jednocześnie do
dziennikarza:
- Może dobrze by było, gdyby pan przysiadł za stołem na razie. Załoga jak zwykle
na postojach, znów zaopatrzyła się w broń i, jak pan widzi, musimy ją trzymać w
szachu za pomocą pistoletów. Nawet zjeść śniadania dziś nam nie dali spokojnie.
Bardzo mi jest z tego powodu przykro. Proszę niech pan się schowa za stołem.
Dziennikarz przysiadł za kapitanem, który spokojnym głosem wydawał rozkazy:
- Nie wszyscy razem. Spokojniej. Tak żebyśmy mieli czas nabić ponownie, proszę
strzelać kolejno, tak jak siedzimy.
Kapitan wyjął spod poły kurtki drugiego kolta, położył go na stole koło talerza
i zajął się nabijaniem pierwszego-pistoletu. Dziennikarz spostrzegł, że wszyscy
oficerowie byli uzbrojeni, przy każdym z nich koło talerzy zamiast sztućców
leżały mauzery, kolty i takie pistolety, których nigdy dotychczas nie widział.
Pierwszy mechanik strzelał teraz z parabellum. Ci oficerowie, którzy mieli broń
nabitą i nie strzelali, kończyli spokojnie śniadanie.
Kapitan dał ręką znak i przestano strzelać. Steward zerwał się z podłogi i
przeszedł w róg salonu, by nie być narażonym na ogień zza drzwi. Kapitan
skończył nabijać swego kolta, dwa olbrzymie błyszczące pistolety leżały obok
talerza napełnionego czystym spirytusem.
- Proszę, niech pan siada - zwrócił się do dziennikarza. - Daliśmy im dobrą
odprawę, zostawią nas przez parę chwil w spokoju. Tych opornych zapędzimy do
ładowni, tak by można było rozpocząć pracę na pokładzie. Może jeszcze chleba?
Kapitan ujął w obie ręce półmisek z chlebem i podsunął go siadającemu na swe
miejsce reporterowi. Dziennikarz, klnąc w duchu swój wyjazd do Gdyni, wziął
kromkę chleba i usiłował ją podnieść do ust. Patrzał na biel obrusa, na którym
zastawę stołową stanowiła wszelkiego kalibru broń krótka, na kapitana
rozkoszującego się tą zupą okrętową, podobnie jak i wszyscy oficerowie. Do
jakiego stanu może dojść człowiek na morzu - rozmyślał początkujący dziennikarz
- żeby od rana już nawet nie chlać, ale jeść łyżkami spirytus. Cóż w tym
dziwnego, że ci ludzie, jako jedyny argument w utrzymaniu załogi, uznają
pistolety. Jak się z tego okropnego statku wydostać? Odechciało mu się już
poznawania oficerów. Wszyscy bez wyjątku wydawali mu się antypatyczni z tymi
dymiącymi rewolwerami w jednej ręce i łyżką spirytusu w drugiej. Najwięcej żalu
czuł do trzeciego oficera, który go nie uprzedził o tym, co się na statku dzieje
48
i wpakował w taką" kabałę. Jak się z niej wydostać? Kiedyż to się
skończy?
Steward, korzystając z chwilowej ciszy, postanowił przedostać się do innych
pomieszczeń. Ostrożnie zbliżył sią do drzwi i wysunął głowę na korytarz.
Cisza.
Gdy tylko steward zniknął w korytarzu, siedzący za stołem usłyszeli tupot nóg.
Po chwili steward wbiegł do salonu zatrzaskując za sobą drzwi i padł na podłogę.
Na ten widok kapitan zostawił łyżką w talerzu, chwycił oba kolty i nie
przykładając ich wcale do oka, wypuścił z nich całą serię w drzwi tuż nad
podłogą salonu. Oficerowie, porwani przykładem kapitana, również nie
przykładając broni do oka, nie celując strzelali wprost z rąk opartych o stół w
drzwi, które szybko zamieniły się w sito. Dziennikarz z trudem utrzymał swą
pozycję na krześle. Miał wielką ochotę schować się za krzesłem kapitana, ale się
opanował.
- Drzwi otworzyć - wydał polecenie kapitan. Steward zerwał się z podłogi i
szybko je otworzył.
- Tak jest bezpieczniej - powiedział kapitan. - Nie będą nas mogli zaskoczyć lub
strzelić przez drzwi, widzą teraz przez nie doskonale, co się dzieje w salonie.
Dziennikarz przyglądał się z niechęcią kapitanowi, który z lubością znawcy
oglądał kolty nabijając je ponownie.
- Dzisiaj mamy piękną pogodę - zwrócił się do dziennikarza. - Będzie pan mógł
dokładnie zaznajomić się z urządzeniami pokładowymi. Zaraz po śniadaniu
przydzielę panu oficera, który oprowadzi pana po statku i zapozna z załogą...
.
Długa seria z parabellum oficera mechanika zagłuszyła słowa kapitana.
- AAAA. Zdaje się, że dostał - mówił rozradowanym głosem strzelający. -
Zauważyłem go, gdy wychylił się z ciemności. A byłby łotr strzelił do mnie.
Dziennikarz przypomniał sobie w tej chwili, że musi zatelefonować jeszcze o
dziewiątej rano do redakcji i że jego powrót na statek będzie zależał od tego
telefonu.
- Czy telefon jest na statku, panie kapitanie? - spytał.
- Skądże? W tym pustkowiu? Musi się pan jednak pospieszyć, jeśli chce pan o
dziewiątej dzwonić. Nic pan nie jadł, może chociaż chleba pan jeszcze trochę
spróbuje, jeśli panu nie smakuje nasza strawa przeczysta. Będzie pan głodny -
martwił się kapitan.
Oficerowie zbierali łyżkami z talerzy ostatnie krople płynu.
- No to już i po śniadaniu - oznajmił głośno kapitan.
- Dziękujemy - chórem odpowiedzieli oficerowie.
Kapitan podniósł się pierwszy, za nim oficerowie. Spod rozpiętej marynarki
kapitana widoczne były pochwy od koltów.
t - Krążownik spod Somoslerry
49
p
'•u
p.
"
Kapitan z wyraźną wprawą okręcił oba pistolety dookoła wskaż jących palców z
taką szybkością, że na chwilę zamieniły się w dwa 'f wirujące wiatraczki. Nagłym
ruchem zatrzymał je i spuścił do pochew.
- Przykro mi, że nie mogliśmy sobie spokojnie porozmawiać - zwrócił się
uprzejmie do dziennikarza - ale sądzę, że znajdziemy więcej czasu na rozmowę,
gdy wróci pan do nas na obiad. Będziemy mieli dzisiaj na obiad zupę rumową. -
rozgrzewa i krzepi. Bardzo prosimy.
Wychodząc z salonu każdy z oficerów trzymał w ręku gotowy do strzału pistolet i
z uwagą wpatrywał się w nie oświetlone przejście.
W chwili gdy dziennikarz żegnał się z kapitanem, do salonu dochodziły odgłosy
szybkiej wymiany strzałów.
- Bolciu - zwrócił się kapitan do trzeciego oficera - ochronisz naszego
dziennikarza i przeprowadzisz go do trapu, odpowiesz głową, jeśli zostanie
chociażby zadraśnięty.
- Tak jest, panie kapitanie - wyskandował młodziutki oficer, nabijając swój
błyszczący smith-wesson. - Skoczę jeszcze tylko do kabiny po mauzer, żebym nie
potrzebował nabija'ć wessona po raz drugi i żeby naszemu gościowi nic się nie
stało.
Oficer zamknął za sobą drzwi zamienione w rzeszoto. Kapitan mówił dalej:
- Będziemy mieli dzisiaj piękną pogodę, wyż się trzyma nad Bałtykiem. Przy
lekkich wiatrach wschodnich zawsze w Gdyni jest piękna pogoda przy tym układzie
ciśnienia. Cieszę się, że panu Gdynia tak się spodobała...
Huk wystrzałów w korytarzu przed salonem znów przeszkodził rozmowie. Dziennikarz
podał rękę kapitanowi, mówiąc:
- Zupełnie zapomniałem o tym telefonie. Należało mi zaczekać do dziewiątej na
dworcu, a potem dopiero wyruszyć na statek. A teraz nie wiem, co będę musiał
robić dalej.
- Nic straconego - uspokajał go kapitan. - Zobaczymy się chyba podczas obiadu.
Bardzo proszę...
Na progu salonu stanął trzeci oficer z dwoma pistoletami w rękach.
- Jestem już gotów - zwrócił się do dziennikarza - jako eskorta pańskiej osoby.
- Do widzenia, panie kapitanie. Dziękuję za miłą gościnę - powiedział jeszcze
dziennikarz i ruszył za trzecim oficerem.
Za drzwiami "trzeci" zwrócił się do dziennikarza:
- Panie, trzymaj się pan mnie obu rękami. Wykałaczka w zęby wielkości zeppelina
temu, kto pana trafi.
W drzwiach prowadzących na pokład "trzeci" oddał parę strzałów z obu swych
pistoletów.
- No czysta droga, panie, jesteśmy już przy trapie. Proszę, niech pan spokojnie
sobie idzie, a ja będę stał na trapie do czasu, kiedy już żadna kula z pewnością
nie dosięgnie pana. Do widzenia.
Dziennikarz mijając "trzeciego" mruknął do widzenia i zbiegi po trapie na ląd.
Gdy poczuł ziemię pod stopami, wyciągnął nogi i nie oglądając się na huczący od
palby pistoletowej statek, wziął kurs na
dworzec. .
Tak długo, jak go było widać ze statku, nie obejrzał się ani razu.
Natychmiast po odejściu dziennikarza na pokładzie zjawił się kapitan
błyskawicznym ruchem bohaterów z filmów o Dzikim Zachodzie wydobył dwa kolty i,
trzymając oba przy biodrach, wpakował z nich pełne serie kuł w sam środek małego
kółka narysowanego na olbrzymiej kłodzie, specjalnie w tym celu umieszczonej na
pokładzie koło dziobu. Na odgłos strzałów zjawił się jeden z ludzi załogi.
__ O dobrze, że cieślę widzę - powiedział kapitan - będzie miał
cieśla trudną robotę, trzeba całe drzwi do salonu dorobić. Musieliśmy młodemu
dziennikarzowi z interioru pokazać, jak wygląda według niego życie na naszych
statkach.
- Tak jest, panie kapitanie, zrobi się - przytaknął cieśla oglądając ostatnią
serię kuł siedzącą w celu. - Ale tak jak pan kapitan strzela, to nikt na statku
nie potrafi. Może jak postrzelają jeszcze kilka miesięcy. Wczoraj to pierwszemu
mechanikowi udało się raz trafić, trzymając tak pistolet jak pan kapitan.
Celując normalnie, to już wszyscy w muchę trafiają, ale tak - to jak już
powiedziałem - długo jeszcze będą musieli postrzelać, zanim dopędzą w celności
pana kapitana.
50
4»
POGRZEB PILOTA TRINITY HOUSE
A rzecią już dobę szedł statek we mgle. Podczas przejścia przez Kanał Kiloński
można było jeszcze mówić o widzialności ograniczonej. Po wyjściu z kanału, od
statku latarniowego "Elba Pierwsza" mgła przybrała postać białej waty i odcięła
wysepkę mostku od całego statku. Na mostku poruszało się cicho kilku ludzi
zamienionych w słuch. Porozumiewali się szeptem, by nie zagłuszyć rozmową głosu
innego statku, który można było spotkać na tym uczęszczanym gościńcu morskim.
Statek był jednym z czterech statków pasażersko-towarowych Angielskiej Kompanii
Okrętowej, pływających na linii Gdańsk - Anglia, które w pierwszym dziesiątku
lat od zakończenia pierwszej wojny światowej przeszły pod banderę polską.
Nawet gęsta mgła nie mogła zbytnio opóźnić przybycia pasażerów do Londynu ze
względu na to, że wielu z nich miało już zamówione miejsca na statkach
transatlantyckich do Ameryki. Ścisłe utrzymanie godzin rozkładu było więc
podyktowane koniecznością.
Kapitanowie tych czterech statków nigdy nie uczyli się w szkołach polskich.
Niektórym wielkim trudem i wysiłkiem woli udało się zachować znajomość języka
ojczystego. Po ukończeniu szkół morskich rozpoczęli służbę na żaglowcach,
spędzając długie miesiące w morzu, odcięci od resz.ty świata, a samotne wachty
sprzyjały rozwojowi indywidualności każdego z nich.
Sposób bycia i wysławiania się kapitanów był jednym ze stałych tematów rozmów
załogi i oficerów. Kapitanowie, o których nic się nie mówiło, uchodzili za
nieciekawych i nie cieszyli się popularnością. Ulubionymi bohaterami opowiadań
byli naturalnie ci kapitanowie, o których można było opowiedzieć coś wesołego.
Nie brak było oczywiście kapitanów świadomie "czyniących cuda", by zdobyć dla
siebie uśmiech.
Przypominało to noszenie modnego znaczka w kształcie orderu pokrytego niebieską
emalią, z wypisanym złotymi literami hasłem: "UŚMIECHNIJ SIĘ". Im więcej
niewidzialnych dla oka ludzkiego baretek orderu "UŚMIECHNIJ SIĘ" potrafił któryś
z kapitanów zdobyć, tym bardziej był lubiany, nie tylko przez załogę, ale i
przez pasażerów.
52
Szczęśliwie większość kapitanów nie potrzebowała szczególnie się ' wysilać, by
zasłużyć sobie na nie.
Do jednej z pierwszych należała baretka, której hasłem było: "CO LEŻY?" Było to
pytanie zadane przez kapitana statku szkolnego, idącego bejdewindem, do ucznia
pełniącego obowiązki oficera nawigacyjnego. Nawigacyjny rozglądał się bezradnie
po pokładzie, usiłując wykryć straszny przedmiot, który zanieczyszcza pokład i
którego SAM KAPITAN nie może rozpoznać. Przerażonemu dopomagało w szukaniu tego
przedmiotu dwóch młodszych kolegów. "Co leży?" - ryczał kapitan, a pytany i jego
koledzy - byli bezradni. Nawigacyjny zdecydował się zaprzeczyć kapitanowi i
odpowiedział, że pokład jest absolutnie czysty i nic nigdzie nie leży.
Rozwścieczony kapitan wskazał palcem na kompas, ale już nie miał siły wyszeptać
nawet "co leży?" z podziwu nad tępotą nawigacyjnego. Kapitan pytał o kurs, jaki
w tej chwili "leży na kompasie", ponieważ fachowo mówi się "statek kładzie się
na kurs". Podczas sterowania na bejdewind kurs może być niestały, jeśli kierunek
wiatru się zmienia.
Języki obce, najczęściej angielski, hojnie obdarowywały kapitanów orderami
"UŚMIECHNIJ SIĘ" z tej prostej przyczyny, że uczyli się angielskiego w językach
obcych i chcąc powiedzieć jakieś zdanie po angielsku, musieli jak gdyby
zatrudnić w swej głowie dwóch tłumaczy: jednego, który tłumaczył z polskiego na
język niemiecki lub rosyjski, drugiego tłumaczącego z któregoś z tych języków na
angielski. Tłumacze ci byli często bardzo zmęczeni i nie bardzo biegli, a wymowa
ich najmniej przypominała wymowę angielską.
Statek przebijał się już przez mgłę zalegającą Morze Północne, dając znać o
sobie pięciosekundowym rykiem gwizdka okrętowego z przerwami dwuminutowymi.
Zbliżał się ostrożnie do ujścia Tamizy, które - wraz z obszarem wód je
otaczających - stanowiło prawdziwy nawigacyjny węzeł gordyjski spleciony z
mielizn i prądów rządzonych przez księżyc i wiatry. Kierunek prądów na
niektórych obszarach tych wód naśladuje kierunek strzałki zegara, zmieniając się
w ciągu dwunastu godzin o trzysta sześćdziesiąt stopni. Panujące na tych
obszarach prądy doczekały się największej ilości wydawnictw na świecie - od
kieszonkowych atlasów zaczynając a kończąc na foliałach o kwadratowym metrze
powierzchni. Czarne strzałki umieszczone na tych mapach wskazują kierunek prądu
o danej godzinie, umieszczone nad nimi czarne liczby mówią o jego szybkości w
zależności od pełni lub kwadry księżyca.
Nagromadzona w strzałce i w liczbie wiedza doświadczeń wiekowych zakończona jest
uwagą, że na podanych wiadomościach całkowicie polegać nie można, ponieważ długo
wiejące wiatry, nawet nad odległymi od tych miejsc obszarami wodnymi, mogą w
znacznej mierze zmienić podane o prądach wiadomości.
53
Dla rozwiązania tych węzłów od wieków istnieje nad Tamizą szkoła pilotów, która
wyszukuje najlepszych nawigatorów w marynarce angielskiej i kształci ich w
drobiazgowej znajomości warunków żeglugi na tych wodach, by zapewnić statkom
maksymalne bezpieczeństwo.
•Statki linii regularnych do Londynu, w wypadku ubiegania się o prawo niebrania
pilota, musiały mieć kapitana i starszego oficera zaopatrzonych w świadectwo
zdania egzaminu przed specjalną komisją kształcącą pilotów na tych wodach.
Egzamin taki był fraszką w porównaniu do wymagań stawianych kapitanom
ubiegającym się o dyplom pilota kanałowego do Londynu. W tym czasie w Anglii już
nie było wielkich żaglowców; pomimo to kapitanowie ubiegający się o prawo
zdawania egzaminu na pilota musieli posiadać praktykę na żaglowcach rejowych.
Praktyki tej musieli szukać na żaglowcach pod obcą banderą i bez wynagrodzenia,
którego właściciele żaglowców nie chcieli płacić rozumiejąc sytuację.
Kapitanowie ci musieli również odbyć praktykę na statkach linii regularnych z"
Kanału Angielskiego do Londynu. By się dostać na podrzędne stanowisko na tych
małych stateczkach kanałowych, często rezygnowali z dowództwa dużych
oceanicznych statków pasażerskich.
Po dostaniu się na długą listę kandydatów na pilota trzeba było niekiedy czekać
wiele lat tylko po to, by będąc już u szczytu listy, przekroczyć wiek
trzydziestu pięciu lat i zostać z niej skreślonym na zawsze, bez względu na
ofiary i koszty poniesione na rzecz zostania pilotem kanałowym do Londynu.
W wypadku zdania egzaminu i otrzymania licencji pilota można ją było jeszcze
łatwiej stracić w dorocznych komisjach zdrowia, w egzaminach styczniowych, jak
również przy najmniejszej skazie na opinii, nie mówiąc już o zawinionej awarii.
Podczas trzech pierwszych lat służby pilot otrzymywał ograniczoną pensję i miał
prawo pilotowania statków wyłącznie o zanurzeniu do czternastu stóp. Po trzech
latach służby i zdaniu egzaminu pilot stawał się pełnowartościowym pilotem
kanałowym, ale i wtedy nie kończyły się trudności. Ze względu na to, by nie
pełnili służby zbyt przemęczeni, dzielono ich na takich, którzy tylko
wprowadzają statki na Tamizę, i na takich, którzy je wyprowadzają. Do miejsca
pracy musieli się dostawać na koszt własny. Jeden z kutrów, mający na pokładzie
pilotów dla statków idących z Kanału Angielskiego, krążył przy Dover lub
Dungeness, drugi kuter pilotowy - koło statku latarniowego "Sunk". Ten
zaopatrywał w pilotów statki idące z Morza Północnego.
Oba te kutry pilotowe słynęły z tego, że ostatnie chroniły się przed sztormem.
Ambicją ich było zaopatrzyć w pilota każdy statek podczas najgorszej pogody, jak
również odebrać ze statku pilota, który go wyprowadził z Tamizy. Jeśli kiedyś
nie udało się tego dokonać, ko-
mentowano ten fakt przez długie lata. Jedno nieodebranie ze statku pilota
zagnało go aż do Nowego Jorku, gdzie stał się pastwą reporterów, dziennikarzy i
filmu.
Dostanie się z kutra pilotowego na statek odbywało się za pomocą łodzi
wiosłowej. Podczas sztormowej pogody fSłoga łodzi musiała wykazać znajomość
najwyższej techniki manewrowania taką łupiną na dużej fali.
Do tego właśnie statku latarniowego "Sunk" z zamiarem dostania pilota zbliżał
się parowiec, którego trzy doby nękała mgła. Na jego mostku z westchnieniem ulgi
zidentyfikowano fog signal, mgłowy sygnał, latarniowca "Sunk". Nagle mgła się
urwała. Ściana rngły widoczna jeszcze była nad rufą statku, gdy z mostku widać
było dokładnie błyski latarni "Sunk" i światła kutra pilotowego.
Kapitan kazał zapalić bluelight, niebieskie światło, którym wzywano pilota.
Jasnobłęfcitny płomień oświetlił całą burtę i znużonego trzy-dobowym czuwaniem
kapitana. Trzy doby tkwił w swym płaszczu nieprzemakalnym i długich gumowych
butach, pozwalając sobie tylko na czterogodzinne drzemki podczas wacht starszego
oficera, gotowy do wyjścia na mostek w ciągu jednej sekundy w wypadku usłyszenia
sygnału mgłowego innego statku w pobliżu kursu. Kapitan z wysiłkiem unosił
ciężkie ze znużenia i nabrzmiałe powieki.
W świetle "słońc" wywieszonych za burtę widać było dobijającą do statku łódź
wiosłową z pilotem. Za chwilę pilot wolno wspiął się po sztormtrapie na burtę.
Na lince spuszczonej do łodzi jeden z marynarzy wyciągnął czarny, nieodzowny
sakwojaż pilota. Na tej samej lince spuścił do łodzi rytualnie ofiarowywaną
przez kapitana butelkę koniaku dla wioślarzy. W chwili gdy pilot wszedł na
pokład, zgaszono "słońca" i znikł obraz łodzi z wioślarzami.
Pilot w asyście oficera wszedł na mostek, gdzie czekał go, jak widocznego znaku
odpoczynku, kapitan. Ożywiony tą myślą i pragnący uzyskać pełną aprobatę pilota
oraz zrozumienie dla swego zmęczenia, zatrudnił w swej głowie niemniej
zmęczonych od niego tłumaczy. W wyniku ich połączonych wysiłków pilot usłyszał
od kapitana
nowinę tej treści: - Ju si pajlot, aj fog try dej s. Rozumiesz, pilocie, ja
przez trzy dni byłem mgłą.
Pilot był pełen zrozumienia dla wyczerpania kapitana i powiedział, że w
zupełności go rozumie i że należy mu się za to bezwzględnie odpoczynek. Pilot
podszedł do sternika, podał mu kurs i jednocześnie podał rozkaz do maszyn "CAŁA
NAPRZÓD". Kapitan zniknął za drzwiami swej kabiny. Na mostku został oficer,
radosny świadek zdobycia przez kapitana nowej baretki orderu "UŚMIECHNIJ SIĘ" w
trzydniowej walce z mgłą i prądami, zakończonej koło statku latarniowego "Sunk"
wskazującego statkom drogę do Londynu pomiędzy mieliznami.
*
Tymczasem kapitan ogolił się, wykąpał i pierwszy raz od trzech dni spożył
spokojnie posiłek. Nareszcie wyciągnął się w koi i zamknął zmęczone powieki, ale
tylko po to, by je jeszcze szybciej otworzyć pod naporem myśli o sprawach, które
jedynie mgła mogła pogrążyć w zapomnieniu. Do mgły nawigatorzy zaprawiają się od
swej pierwszej podróży na statku szkolnym, ale do tej drugiej sprawy zaczynają
się przyzwyczajać, i to bezskutecznie, dopiero po zostaniu kapitanem. Tą sprawą
w równym stopniu co mgła spędzającą sen z powiek, są STOWAWAYS, po polsku tak
zwani PASAŻEROWIE NA GAPĘ.
Statek, na którym teraz był kapitanem, cieszył się wyjątkową sympatią tego
gatunku pasażerów. Kapitan dzielił ich na trzy kategorie: Na tych, którzy
skorzystali z podróży na tym statku i nigdy się o nich nie dowiedział i nie
dowie. Na tych, których wykryto w czasie podróży, lub którzy sami wskutek złych
warunków wyszli z ukrycia przed końcem podróży. Trzeba ich było zamykać,
pilnować, karmić, przedstawiać co dzień władzom podczas postoju i biada jeśli
taki zbiegłby ze statku w porcie, statek płaciłby za to duże kary. Trzeci
gatunek, to byli ci, których schwytano w Anglii i odstawiono na statek.
Stowaways zajmują w Anglii wiele szpalt dzienników. Większość ludzi w tym kraju
potrafi opowiedzieć o nich zarówno wesołe, jak i mrożące krew w żyłach historie.
Od Medy datuje się historia stowaways?
Na to pytanie kapitanowie, którzy już kilka razy mieli pasażerów na gapę,
odpowiadają zgodnie:
- Noe musiał ich już mieć na swej Arce.
Kapitan z otwartymi oczami rozpamiętywał znane sobie historie o pasażerach na
gapę. Głośny był wypadek z sierżantem wojsk lądowych, który nie mając siły
rozstać się ze swą przyjaciółką w Londynie, włożył ją do worka, wniósł na statek
jako swój bagaż podręczny do codziennego użytku i umieścił w rezerwowej kabinie.
Niczym nie zmącona sielanka trwała od Gravesend na Tamizie do Kanału Pa-
namskiego.
Czterdziestokilkoletnia dama angielska potrafiła przewieźć w swej kabinie
pięknego Włocha zamiast swej dwunastoletniej córeczki, wpisanej do jej dowodu
osobistego. Sielanka została brutalnie przerwana zazdrością damy - zdradzona
przez lekkoducha wydała go nie bacząc na rozgłos, jakiego ta sprawa nabierze.
Niemniej głośna była sprawa dziewiętnastoletniej Angielki, która zakochała się w
palaczu Szwedzie i odbyła podróż na jego statku zakopana w węglu przeznaczonym
do kotłowni okrętowej.
Wiek nie wydawał się odgrywać rola w pobudkach uczuciowych skłaniających do
podróży na gapę. Siedemdziesięcioczteroletni stowa-way ukryty w łodzi ratunkowej
pasażerskiego statku idącego z Anglii
do Nowego Jorku po sześciu dniach podróży nie wytrzymał ścisłej diety i wyszedł
z ukrycia. Stwierdzono, że gdyby jeszcze jedną dobę spędził w łodzi, umarłby z
wycieńczenia. Wyruszył w tę podróż po otrzymaniu depeszy od starszego brata w
Nowym Jorku, który zawiadamiał, że jeśli młodszy brat chce go jeszcze zastać
przy życiu, musi natychmiast przyjechać. W pośpiechu kochający brat zapomniał
wyrobić sobie dowód osobisty, wobec czego musiał wrócić do Anglii. Stowaways bez
dowodów mogą się okazać jednym z najbardziej kosztownych gatunków pasażerów na
gapę. Swego czasu znane było imię Abukara Amada, Murzyna, który jako stowaway
bez dokumentów "* trzy lata spądził na włoskim statku "Olimpia".
Do makabrycznego gatunku należą stowaways chowający się- w Komorze kotwicznej.
Cały świat dowiaduje się o nich w momencie rzucenia kotwicy, której łańcuch
porywa ciała siedzących na nim stoioo-ways, rozszarpując je na części, i wyciąga
za sobą na pokład koło windy kotwicznej.
Głośno było w Anglii o chłopcach, którzy ukryli sią w łodzi ra-> tunkowej statku
pasażerskiego idącego zimą do Kanady. Wyszli z niej z odmrożonymi palcami u nóg.
W rezultacie młodocianym amatorom przygód musiano amputować stopy.
Inny chłopiec schował się w kominie dużego parowca uważając go za dekorację.
Wyjęto go z niego prawie uwędzonego.
Pewien steward ze statku wożącego mrożone mięso w chłodniach schował w drodze po
ładunek swych czterech przyjaciół w pustej chłodni. Mechanik okrętowy, chcąc w
czasie podróży sprawdzić działanie aparatury chłodniczej, uruchomił ją i
zamroził czterech ludzi
na śmierć.
Kapitan, pomimo że posiadał na statku komin, windę kotwiczną i chłodnię, nie
miał jeszcze pasażerów na gapę tak makabrycznych, ale za to było ich zawsze
kilku naraz. W każdej z dotychczasowych podróży pilot, wchodząc na mostek,
dowiadywał się przede wszystkim o ilości posiadanych w tej chwili przez niego
stowaways i wyrażał słowa współczucia z powodu kłopotów, jakie w związku z nimi
czekają
kapitana.
W tej podróży kapitan miał ich pięciu zamkniętych, ale z powodu mgły zapomniał
powiedzieć o nich pilotowi. Wszystkie stosowane przed podróżą przeszukiwania
statku nie dawały żadnego rezultatu. Stowa-ways byli bardziej przebiegli niż
załoga i oficerowie.
Zmęczenie trzydobową mgłą szybko wzięło górę nad myślami o pięciu stowaways i
kapitan zasnął.
*
W ćhwiM gdy go budzono na zmianę pilotów, kapitanowi wydawałc sią, że te
pięćdziesiąt cztery mile do Gravesend przebył statek w przeciągu jednej minuty.
Zmieniali się piloci. Schodził kanałowy - przy-
chodził rzeczny. Rzecznymi pilotami byli przeważnie dawni kapitanowie
holowników, które pomagały statkom wciskać się do zakamarków londyńskich doków.
Kapitan lubił ten odcinek drogi od Gravesend do London Bridge. Poznał już był
wszystkie miejscowości nadbrzeżne i jeśli miał w podróży jakiegoś znacznego
pasażera,tak zwaną persona grata, wówczas z zadowoleniem opowiadał usłyszane od
pilotów historie mijanych miejscowości. Lubił rozwodzić się nad kościółkiem w
Grayesend. W kościółku tym była jakoby pochowana "księżniczka" indiańska
Pooahontas. Uratowała ona - jak głosiła wieść - życie angielskiemu kapitanowi,
który w końcu szesnastego stulecia wtargnął na terytorium jej ojca. Awanturnik
ten już miał stracić głowę poS miażdżącym ciosem maczugi, gdy nadbiegła
Pocahontas, objęła jego głowę i w ten sposób uratowała wojowniczego 'kapitana od
śmierci. Cały szczep czerwonoskórych za przykładem córki wodza przyjął
chrześcijaństwo. Pocahontas wyszła za mąż za białego. "Żona prezydenta Stanów
Zjednoczonych, Wilsona, pochodziła w prostej linii od syna księżniczki
Pocahontas..." - kończył swe opowiadanie kapitan.
Nie dochodząc do Isle of Dogs - Wyspy Psów - widać było nad brzegiem rzeki
wyrównane szeregi różnokolorowych pław. Kapitan powtarzał usłyszane od pilotów
zdanie, że "w tym miejscu ze złych pław robią dobre pławy". Wyspa Psów jest
wnętrzem litery "U", którą w tym miejscu tworzy Tamiza. Wśród bujnej zieleni jej
prawego brzegu, przy samej podstawie litery "U" widać dwie kopuły obserwatorium.
To między nimi przechodzi po ziemi słynny południk Green-wich, inaczej zwany
zerowym.
Na wszystkich statkach, podczas mijania tego miejsca w dnie pogodne - jeśli na
statku znajduje się kandydat na nawigatora po raz pierwszy tędy przechodzący -
starsi nawigatorzy pokazują mu refleks tego południka w postaci zielonej smugi
na niebie. Młodzi nawigatorzy, mając jednak wzrok słabiej wyrobiony od
starszych, doświadczonych, nie mogą nigdy go dojrzeć, podobnie jak wielu ludzi
nie dostrzega na mundurach kapitanów baretek orderu "UŚMIECHNIJ SIĘ".
Dalej, w górę rzeki widać Deptford, gdzie Henryk VIII kazał zbudować w roku 1513
magazyn zaopatrzeniowy dla marynarki. Król ten niezmiernie wraził się w pamięć
kapitana podczas zwiedzania gabinetów okropności w gabinecie figur woskowych
Madame Tussaud w Londynie. Henryk VIII bezsprzecznie był jej faworytem - z
powodu kłopotów, jakie miał z żonami. Dwom z nich, gdy ich twarze przestały mu
się podobać, kazał po prostu odrąbać głowy: system popularny w Anglii. Kapitan
twierdził, że w średniowieczu Anglicy szybciej tracili głowy, niż zdążyli nawet
o tym pomyśleć. Niedaleko Deptford widać było miejscowość Yard, gdzie córka
Henryka VIII, Królowa Dziewica Elżbieta Pierwsza, odwiedziła okręt "Golden
Hind", którego kapitan Sir Francis Drakę opłynął świat dookoła.
Od tego miejsca załoga pokładowa na statku wychodziła na stacje manewrowe.
Statek przechodził przez gościnnie otwarte podwoje pięknego mostu Tower Bridge i
sta\vał na swym zwykłym miejscu nie • dochodząc do London Bridge.
*
W trzecim rejsie, po słynnej już trzydobowej mgle, znów ukazało się światło
statku latarniowego "Sunk" i światło kutra pilotowego. Błękitny płomień wezwał
pilota. Zimne, mokre powietrze gnane silnym wiatrem przenikało przez najgrubsze
swetry i nieprzemakalne płaszcze. Pilot grubo ubrany wspinał się z trudnością po
wilgotnym sztormtrapie. Potem wolno wchodził na mostek, na którym powitało go
smutne "Halo p a j l o t" kapitana i jeszcze smutniejsza wiadomość: "J u si
pajlot, aj hef try STOWAWAYS". (Rozumiesz, pilocie, ja mam trzech pasażerów na
gapę.) Zamiast jednak odpowiedzi pełnej wyrazów zrozumienia i współczucia, pilot
oparł się o nadbudówkę, a potem osunął się nagle na pokład. Oficer służbowy
szybko sprowadził lekarza okrętowego. Pilot nie żył.
Zasygnalizowano o wypadku na kuter pilotowy, prosząc o drugiego pilota. Statek
ruszył w długą podróż w górę rzeki. O brzasku podniesiono banderę, spuszczając
ją natychmiast do pół drzewca na znak żałoby. Po raz ostatni PILOT KANAŁOWY DO
LONDYNU mijał swój szlak z niewidzialną dla wielu ludzi własną banderą
powiewającą tuż nad spuszczoną do pół drzewca banderą statku, który miał
pilotować.
*
Kapitan został oficjalnie zaproszony, wraz z przedstawicielami załogi, na
uroczysty pogrzeb pilota. W zaproszeniu i we wszystkich rozmowach o zmarłym
pilocie przewijało się wciąż jedno i to samo zdanie: YOUNGER BRETHREN OF TRINITY
HOUSE (młodszy braciszek Domu Trójcy).
TRINITY HOUSE, TRINITY HOUSE - kapitan słysząc ciągle te słowa, przyszedł do
przekonania, że bardzo niewiele wie, co kryje za sobą to tajemnicze TRINITY
HOUSE. Pamiętał, że pilotów egzaminuje TRINITY HOUSE, że pławy nad brzegiem
Tamizy reperuje TRINITY HOUSE i że widział kiedyś na statku latarniowym
podniesioną flagę, która go zdziwiła z powodu umieszczonych na niej symetrycznie
pomiędzy ramionami krzyża świętego Jerzego czterech żaglowców trzymasztowych
zwróconych w lewo.
Skąpe wiadomości o TRINITY HOUSE i pogrzeb, w .którym miał wziąć udział, tak
zaniepokoiły kapitana, że poprosił jednego z urzędników agenta o dostarczenie
bardziej szczegółowych danych dotyczących tajemniczego TRINITY HOUSE. Wieczorem,
siedząc przy biur-
ku w kabinie, zagłębił się w nieznaną mu zupełnie historię bractwa, którego
młodszym braciszkiem był zmarły pilot. W swoisty sposób usiłował zapamiętać to,
o czym czytał, w obawie przed ewentualną kompromitacją podczas udziału w
pogrzebie z powodu nieznajomości historii i przełożonych bractwa.
Kapitanowi, pilnie tłumaczącemu to co czytał, wydawało się, że widzi jak na
dłoni braciszków w habitach z tonsurami na podstrzy-żonych głowach, jak pod
dowództwem Abbota z Aberbroth wybiegają z klasztoru, by przeszkodzić biedakom w
zbieraniu manny z nieba w postaci licznych okrętów wypełnionych dobrem
doczesnym, rozbitych o skały lub osiadłych na mieliznach wskutek sztormów. Po
zebraniu kilku ziarnek takiej manny ludzie ubodzy stawali się majętnymi.
To znów widział braciszków, jak pieczołowicie i starannie podtrzymują ogień w
żelaznych koszach umieszczonych- na słupach, pozostawionych przez Rzymian,
wskazując drogę okrętom na niebezpiecznych, pełnych mielizn i prądów wodach.
Opiekunem tych dobrych mnichów zrzeszonych już w GUILD OF TRINITY (Bractwo
Trójcy) miał być arcybiskup Canterbury Stephen Langton żyjący na przełomie
dwunastego i trzynastego wieku.
Wizje te jednak zatarły silniejsze obrazy, walk króla Alfreda Wielkiego z nie
ochrzczonymi Normanami i Dunami. Do walk tych miał król Alfred zjednoczyć
marynarzy w potężną instytucję i obsadzić nimi statki zbudowane według swego
projektu. Marynarze ci pomagali królowi bić i chrzcić nieprzyjaciół. Niektórzy
chcą już w tej instytucji widzieć kolebkę nie tylko Trinity House, lecz
marynarki angielskiej. Pierwszą jednak datą 'historyczną bractwa jest dzień 20
maja 1514 roku, w którym to dniu aktem w Westminster król Henryk VIII
zatwierdził jako siedzibę bractwa Deptford i tytuł jej pierwszego mistrza:
MASTER OF GUILD OF HOL Y TRINITY. Został nim Sir Tho-mas Spert, kapitan okrętów
"Mary Rosę" i "Henry Grace a Dieu"; miał się też znać dobrze na budowie okrętów.
Henryk VIII, pomimo że w wojnie z papieżem o swe żony rozwiązał klasztory i
skonfiskował ich dobra, pozostawił bractwu jego religijną nazwę GUILD OF HOLY
TRINITY (Bractwo Świętej Trójcy), nadając mu jednocześnie prawa kształcenia
pilotów, nadawania dyplomów kapitanów, utrzymywania znaków nawigacyjnych i
latarń morskich.
Dziewięcioletni następca Henryka VIII, jego syn Edward VI, ulegając doradcom
zmienił nazwę pierwotną bractwa na TRINITY HOUSE. Nie zahamowało to działalności
i pracy bractwa; w siedemdziesiąt lat od nadania im praw przez Henryka VIII
potrafili w ciężkiej dla Anglii potrzebie obsadzić swymi ludźmi trzydzieści dwa
statki i, wspólnie z szalejącym sztormem, przyczynić się do walnego zwycięstwa
nad Niezwyciężoną Armadą Hiszpańską w roku 1588. Rozentuzjazmowana tym
zwycięstwem Królowa Dziewica, przyznała bractwu prawo za-
opatrywania wJDalast żaglowców wychodzących bez ładunku z Tamizy. Otrzymane z
tego dochody miały być przeznaczone na pomoc dla starych lub niezdolnych już do
służby marynarzy.
Ten wspaniały rozwój TRINITY HOUSE został zahamowany przez Cromwella.
Rozgniewany na bractwo za to, że nie chciało mu dać kapitanów na okręty, którymi
zamierzał przeprowadzić blokadę Irlandii (1649), odebrał mu wszystkie nadane
dotychczas przywileje. Na szczęście dla bractwa restauracja monarchii w osobie
Karola II przywróciła mu nie tylko dawne przywileje, lecz powierzyła jego pieczy
jeszcze więcej spraw morskich. W tym okresie na czele bractwa stał MASTER,
czterech WARDENS (strażników), ośmiu ASSISTANTS (asystentów) i osiemnastu ELDER
BRETHREN (starszych braciszków). Bractwo otrzymało wyłączne prawo ustawiania
świateł i znaków nawigacyjnych* Dotychczas prawo to posiadali rozmaici ludzie,
troszczący się wyłącznie o pilne pobieranie opłat za korzystanie z ich świateł,
nie dbając zupełnie o same światła, które były ledwie widoczne. Towarzystwo
zajmowało się kształceniem pilotów, kapitanów, nawigatorów na okręty
hydrograficzne, posiadało najbardziej wykwalifikowanych inżynierów morskich,
projektujących i budujących porty, nabrzeża, okręty, stocznie oraz magazyny
zaopatrzeniowe. Sprawowało kontrolę nad stanem okrętów, nie zaniedbując
jednocześnie bardzo wydatnej opieki nad chorymi i starymi marynarzami. Potrafiło
wpłynąć na zarząd Wschodnioindyjskiej Kompanii Okrętowej, aby płacił renty
inwalidzkie i wdowie marynarzom swej kompanii.
W roku 1680 TRINITY HOUSE zbudowało pierwszą latarnię mors-ską na wyspie Scilly.
W roku 1797, podczas buntu marynarzy na okrętach wojennych zakotwiczonych w
pobliżu Norę przy ujściu Tamizy, potrafiło obronić Londyn przed napadem
zbuntowanych, zdejmując szybko wszystkie znaki nawigacyjne na Tamizie. Jak
wynikało z czytanej przez kapitana kroniki TRINITY HOUSE, bractwo chlubiło się
najwięcej swą siłą moralną, która potrafiła oprzeć się strasznej korupcji
szalejącej w Anglii w siedemnastym wieku. Pobory braciszków były symboliczne,
kara pieniężna za przewinienie trzykrotnie większa niż roczne pobory. Za drugie
wykroczenie usuwano z bractwa. Wszystko wynagradzał zaszczyt należenia do
TRINITY HOUSE. W tym samym roku 1797, gdy zuchwali piraci Algierii dotarli do
Kanału Angielskiego, braciszkowie wystawili przeciwko nim dziesięć okrętów,
które przywołały ich do porządku. Do dawniejszych obowiązków dołączyła się
konieczność opieki nad głębokościami Tamizy, w miarę jak statki miały coraz
większe zanurzenie. W okresie planowanej inwazji na Anglię przez Napoleona
bractwo obsadziło swymi ludźmi wszystkie bezczynnie stojące okręty wojenne i
utworzyło gotową do walki flotę pod dowództwem starszych braciszków. Z biegiem
lat do jednego z największych zaszczytów w Anglii należało zostanie MASTER OF
TRINITY HOUSE. W roku 1837 został nim wybrany książę Wellington, słynny
zwycięzca spod Waterloo; godność tę piastował aż do swej
śmierci. Po nim zajmował to stanowisko książę Edynburga, drugi syn królowej
Wiktorii, a po księciu Edynburga - książę Walii, który wstąpił na tron jako
Edward VII i zawsze był niesłychanie dumny z tego, że został wybrany na
starszego braciszka TRINITY HOUSE. Czytającemu to kapitanowi zimny pot zrosił
czoło w chwili, gdy zdał sobie sprawę, w jakiej uroczystości jutro będzie brał
udział i z kim. Kiedy zaś przeczytał, iż obecnie panujący w Anglii król Jerzy V
nosił tytuł MASTER OF TRINITY HOUSE do momentu swego wstąpienia na tron, wstał z
wrażenia i przeszedł się po kabinie.
Po chwili czytał i tłumaczył sobie dalej. Obecny MASTER OF TRINITY HOUSE, Duke
of Connaught - "wujaszek obecnego króla" przemknęło przez głowę przerażanego
kapitana - dwanaście lat piastował przedtem godność starszego braciszka. Król
Jerzy V po wstąpieniu na tron nadał jeszcze większe przywileje starszym
braciszkom, przyznając im tytuł KAPITANA i prawo zajmowania podczas wszystkich
uroczystości miejsca tuż po kapitanie Royal Nawy (Marynarki Wojennej). Jak
wynikało z tego, co czytał, ty tul. w marynarce handlowej był tytułem czysto
kurtuazyjnym. Obecny MASTER OF TRINITY HOUSE nie pobiera pensjii - jego zastępca
DEPUTY MASTER otrzymuje dziesięć funtów rocznie. Pomaga mu dziewięciu starszych
braciszków, wybieranych z grona młodszych, których jest około trzystu. I oto
jeden z nich był tym pilotem, którego pogrzeb jutro ma się odbyć. Każdy młodszy
braciszek musiał być kapitanem marynarka handlowej lub oo najmniej mieć rangę
LIEUTENANT COMMANDER •w Royal Nawy. Oprócz zwykłych starszych braciszków są
STARSI BRACISZKOWIE HONOROWI, którzy zajmują najwyższe stanowiska państwowe.
Starszym braciszkiem jest Prime Minister (premier) - jest nim również PIERWSZY
LORD ADMIRALICJI. Kapitan chusteczką otarł pot z czoła i czytał dalej. W każdej
dziedzinie życia w Anglii mającej styczność z morzem, w której konieczne jest
naj-głębsze zrozumienie spraw morskich, oparte o wiedzę połączoną z długoletnim
doświadczeniem, wszędzie najbardziej ważki, a nawet decydujący głos mają
braciszkowie TRINITY HOUSE. W charakterze Nautical Assessors (nawigacyjnych
doradców) służą swym doświadczeniem w Izbie Lordów lub Admiralicji, w Sądzie
Najwyżsizym, w szkolnictwie morskim, w budownictwie okrętowym i w każdej innej
dziedzinie mającej związek z morzem.
Kapitan przestał czytać, wstał i wyszedł z kabiny, by ochłonąć z wrażenia. Dzień
jutrzejszy wydał mu się najbardziej trudny do przeżycia.
Składanie kondolencji wdowie w obecności MISTRZA TRINITY HOUSE, a może i samego
króla, w obecności starszych i młodszych braciszków, wydawało mu się ponad siły.
Po krótkiej przechadzce po pokładzie wrócił do kabiny i przygotował możliwie
najkrótszą mowę kondolencyjną. Rozbierając się do
snu powtarzał ją zupełnie tak samo, jak za lat dziecinnych powtarzał wierszyk
zadany na jutro do szkoły. Ułożył się w koi i ze słowami kondolencji na ustach,
ze smutnym wyrazem twarzy zasnął bardzo zmartwiony.
*
Następnego dnia, przy pomocy czarnych limuzyn i agenta, kapitan z trzema
przedstawicielami załogi znalazł się na placu ceremonii.
Po raz pierwszy zobaczył paradne mundury starszych braciszków TRINITY HOUSE.
Przepychem i dostojeństwem przewyższały wszystkie dotychczas przez niego
widziane. Wydało się naraz kapitanowi, że ma przed sobą zebranych dawnych
mistrzów bractwa. Przeraził się. Przypomniał mu się gabinet okropności Madame
Tussaud, nad którym widniał napis: TYLKO DLA LUDZI O SILNYCH NERWACH.
Wdowa w czerni stała w otoczeniu tak wspaniałym, że kapitan nie miał już
wątpliwości, że ma przed sobą zbiórkę królów, którzy kiedyś byli mistrzami
TRINITY HOUSE. Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, na dany znak, kapitan zaczął
zbliżać się do wdowy. Szedł, jak mu się wydawało, majestatycznie, na czele
trzech reprezentantów załogi: marynarzy, palaczy i stewardów. Idąc, powtarzał
sobie w myśli przemówienie kondolencyjne i formułę przedstawienia reprezentacji:
marynarzy - SAILORS, palaczy - FIREMEN, stewardów - STEWARDS. Stanął wreszcie u
kresu wędrówki, przed wyniosłą postacią w czerni. Wygłosił na pamięć wykutą
formułę kondolencyjną, potem odstąpił pół kroku, odsłaniając trzech delegatów i
wskazując wytwornym ruchem lewej ręki każdego z osobna, mówił jak można
najgłośniej i najdobitniej:
- Dys is reprezentatif of SAILORS. Ten jest przedstawicielem marynarzy.
Dys is reprezentatif of FAJERMAN. Ten jest przedstawicielem palaczy.
And dys is reprezentatif of STOWAWAYS. A ten jest przedstawicielem pasażerów na
gapę.
Zaledwie wymówił to ostatnie słowo, zobaczył, że twarz wdowy przybiera coraz
weselszy wyraz. Podobny uśmiech zauważył na twarzach "wszystkich królów".
Uśmiech ten w iniiczym nie przypominał angielskiego KEEP SMILING (zdobądź się na
uśmiech w trudnej chwili). Kapitan wyraźnie widział, że była to z trudem
hamowana wesołość. Naraz uprzytomnił sobie, że zamiast powiedzieć: "Representa-
tive of STEWARDS", powiedział: "Representative of STOWAWAYS".
Był to niechybnie pierwszy wypadek w Anglii, że na oficjalnej uroczystości
pogrzebowej jednego ze "strażników czystości przepisów morskich", za jakich się
uważają braciszkowie TRINITY HOUSE
i w obecności innych braciszków piastujących najwyższe stanowiska państwowe -
zaproszony na tę uroczystość kapitan obcego statku przedstawił im oficjalnie
reprezentanta wszystkich pasażerów na gapę, których przywiózł do Anglii.
Podczas gdy wdowa z "królami" walczyła z ogarniającą ich wesołością, trzej
reprezentanci załogi zauważyli na piersi kapitana nową baretkę WIELKIEGO ORDERU
"UŚMIECHNIJ SIĘ" - PIERWSZEJ KLASY.
TRZY LISTY
PRISON MUNCIPAL
GENT Gandawa, 1. 7. br.
Szanowna Pani (a chciałbym zacząć od: Miła Pani Kasieńko)!
Siedzę w więzieniu. Czas mi się dłuży. Za kratami wąska smuga nieba. Udało mi
się dostać więzienny blankiet papieru pocztowego i usiłuję na nim napisać kilka
słów do Pani.
Wybaczy Pani, że piszę do Niej z więzienia na więziennym papierze.
Nieprzyjemna sprawa. Opór policji z finką w ręku. Obawiam się, że może Pani nie
wie, co to "finka"?
Po prostu nóż z Finlandii, coś w rodzaju małego sztyletu ładnie wygiętego.
Rękojeść z drzewa, jak mi się zdaje, z karłowatej brzozy. Podobno Finowie,
rozstrzygając pomiędzy sobą sprawy honorowe, umawiają się, ile centymetrów
ostrza tego noża mają prawo zatopić w swych ciałach. Im dłuższa część ostrza
może być wbita w przeciwnika, tym bardziej godny szacunku jest pojedynek. Nie
biorę odpowiedzialności za prawdziwość tej informacji, ale bardzo pasuje do
posiadanej przez każdego z nas finki. Myślę, że w Gandawie nie znają się na tym
zupełnie.
Siedzę i czekam na rozprawę rozmyślając, jakiej kary żądać będzie oskarżyciel -
lata siedzenia czy tylko grzywna?
Przepraszam, że tak bezładnie przeskakuję z tematu na temat. Niebo za kratami
wcale nie jest niebieskie. Jest deszczowo.
Te smugi deszczu przypominają mi dzień, a raczej wieczór, w którym Panią
poznałem. Pani zapewne nie pamięta.
Staliśmy w Kopenhadze. Nasz transatlantyk był przycumowany do nabrzeża. Tego
wieczoru byłem oficerem służbowym. Nawet nie padało - ale lało. Gdy obchodziłem
wieczorem statek, koło baru na rufie zatrzymał mnie poseł Moczulski, prosząc bym
zechciał chociaż przez pół godziny zabawić jego sześć "córeczek", które nudzą
się bardzo w barze.
•- Właśnie wychodziliśmy do "Tivoli" i deszcz, deszcz, jaki chyba tylko Noe
oglądał, zatrzymał mnie z córkami na statku - tłumaczył mi poseł.
Weszliśmy do baru. Córki nie były podobne ani do siebie nawzajem, ani do ojca,
ale pomysł był dobry.
- Moczulskie: Kasia, Nelli, Lucynka, Zosia, Irenka i Janka - jednym tchem
powiedział wówczas szc-zęśliwy "ojciec".
Co do imion córek - to też nie bardzo byłem pewny, czy je wszystkie bezbłędnie
zapamiętał.
Poseł tłumaczył, że trudno mu dać samemu radę z sześcioma córkami. Zanim je
zebrał - deszcz uwięził wszystkie z nim razem w tym barze.
Ojciec-poseł był z Pani najdumniejszy. "Najmłodsza, ale najwyższa, ma
prześliczny uśmiech. Kasieńka mi się najlepiej udała."
Tak kolejno przedstawiał swe córki, wymieniając wyłącznie zalety każdej, które
można było natychmiast sprawdzić.
Byłem oszołomiony, ale nie na tyle, by nie rozumieć, że jestem dla Pań
egzotycznym stworzeniem przyprowadzonym przez dobrego ojca dla rozrywki,
nieznanym gatunkiem - coś pośredniego pomiędzy chłopcem okrętowym a wilkiem
morskim.
Wszystko co mówiłem, było dla Pań nowością. "Bawienie" nie natrafiało na
specjalne trudności, należało mówić to, czego Panie tak na co dzień i wszędzie
nie słyszą.
Bawiło Panie to, że podobnie jak Pań z ojcem jest siedem osób, tak nas z
kapitanem jest również siedmiu nawigatorów: kapitan i sześciu oficerów
pokładowych, że nosimy na rękawach kotwicę i nadzieję w sercu, a pierwsi nasi
absolwenci nawigatorzy żyli tylko tą nadzieją, że zostaną oficerami na nie
istniejącym w naszej flocie statku.
Śpiewali wówczas: "Ja biedny marynarz nie mam nic swojego - prócz paru kotwiczek
i znaczka złotego".
Wprawiłem Panie w zachwyt mówiąc, że kapitan właściwie na tym statku jest
zupełnie niepotrzebny, ponieważ my za niego wszystko wykonujemy. On tylko
rozkazuje, mówiąc głośno to, czego każdy z nas nauczył się już w Szkole Morskiej
na pamięć, a wszyscy moi koledzy na statku, których Panie poznają, oświadczą, że
to co każdy z nich w tej chwili na statku robi, jest najważniejsze i że kapitan
na pewno tego nie potrafi zrobić tak, jak ONI to wykonują.
Gdy znajomość moja z ojcem Pań doszła do korkociągu, wprawiłem ojca-posła w
zachwyt, zdradzając że korkociąg na statku nazywa się lunetą, ponieważ służy do
przybliżania i rozjaśnia horyzonty.
Ojciec mówił, że Pani pisuje artykuły do "Bluszczu", że studiowała Pani we
Francji i w Niemczech. W miarę tego opowiadania bliskość Pani stawała się coraz
dalsza. Podziwiałem Pani dwa duże warkocze i dwa rzędy prześlicznych zębów i w
ogóle wszystkiego po dwa. Czy po dwie? Nie wiem, jak będzie prawidłowo. Ale
wszystko bardzo ładne.
Wieczór ten wspólnie określiliśmy jako najweselszy ze wszystkich znanych nam
dotychczas na statku. Tak twierdził nawet ojciec-poseł.
A deszcz - jako najmilszy ze wszystkich deszczów, jakie nas w barze kiedykolwiek
osadziły.
Przypomina sobie Pani ten przeskok morzem bez brzegów od Ska-gen do fiordów i
tego pasażera, który podczas tego przeskoku otrzymał depeszę z wiadomością, że
przy wejściu do fiordów ma się przesiąść na motorówkę, by się dostać jak
najszybciej na ląd.
Pasażer ten miał na sobie długi płaszcz z tak zwanej, modnej wówczas, słoniowej
skóry. Musiał zejść po sztormtrapie, bo motorów-ka nagliła i nie mogliśmy
postawić normalnego trapu. Żeby zabezpieczyć pasażera przed spadnięciem do wody
podczas schodzenia do motorówki, oficer przepasał go liną, którą trzymał jeden
ze sterników.
Dla wszystkich turystów było to czymś bardzo ciekawym i każdy chciał widzieć,
jak temu pasażerowi uda się podróż po drabince zrobionej z dwóch lin i
umieszczonych pomiędzy nimi deseczek stanowiących szczeble. Jakiś pan z radia
stanął wówczas na burcie w pobliżu niego i bardzo głośno relacjonował wszystkim,
co się dzieje z bohaterem chwili.
- Proszę państwa - mówił - facet wyraźnie zbladł. Boi się okrutnie. Teraz oficer
omotał go sznurem. Marynarz wyrzucił przed nim cały szereg klawiszy na sznurku,
po których ten nieszczęśnik będzie musiał schodzić, raczej udawać tylko, że
schodzi. Nie mam wątpliwości, że będzie to z jego strony tylko udawanie, bo ze
strachu jest żółtozielony. Po prostu jest to wspaniały typ kameleona w ludzkiej
postaci. Proszę państwa, podchodzi teraz do burty. Usiłuje dać mi znak ręką, bym
nie mówił, jak bardzo się boi. No, facet jest nieprzytomny ze strachu, bo
spojrzał właśnie w dół, ma pod sobą chyba kilkanaście metrów pionowej ściany
wprost do wody. Jest rzeczywiście bardzo wysoko, i jeszcze te klawisze, które
leżą na burcie i które będzie musiał liczyć swymi stopami. Teraz, proszę
państwa, zacisnął kurczowo palce na klawiszu na burcie i nie daje się namówić,
by go puścić. No, przy pomocy oficera puścił ten klawisz i teraz maszeruje po
następnych. No, tak jak już zapowiedziałem, na oślep przebiera po nich stopami,
uderzając kilka razy po tym samym klawiszu. Właściwie zmienił się w bezwładne
ciało z wolna opuszczane na tym sznurze przez marynarza na dół. Macha rękami i
nogami. Ruchy są zupełnie bezładne, powiedziałbym nieprzytomne. Twarzy jego nie
widzę, więc nie mogę podać państwu tego na pewno bardzo ciekawego jej wyrazu.
Oficer kazał go prędzej opuścić, by skrócić jego męki. No, już jest w motorówce.
Jest to właściwie galaretowata masa drżąca ze strachu, który zmienił się podczas
tej podróży w przyzwyczajenie. Wciągnięto go do budy w motorówce. No, niestety,
proszę państwa, na tym kończę mój komunikat.
Pamiętam, jak ojciec z sześcioma córkami, podobnie jak i całe towarzystwo,
ubawił się tą przygodną audycją. Pasażer ten, jak się dowiedziałem, nie cieszył
się sympatią na statku. Udawał turystę, by
za tanie pieniądze dostać się do Norwegii wyłącznie w sprawach handlowych.
A potem - niezapomniana już nigdy podróż fiordami do Nord-kappu.
Obawiam się, że nudzę Panią tymi wspomnieniami, ale gdy człowiek siedzi sam w
więzieniu, czekając na sprawę i nie ma do kogo ust otworzyć, to nie można się
dziwić, że przychodzą mu na myśl chwile najmilsze i najweselsze.
Gdy za kręgiem polarnym "NASZE MOCZULSKIE" leżały na kształt kokonów, spowite w
koce na leżakach, myśleliśmy o Nich jak o najmilszej hodowli jedwabników i
wynajdywaliśmy setki powodów, by przyjść i zobaczyć w Ich oczach odbite śnieżne
szczyty lodowców iskrzące się w słońcu.
Zachwycona wówczas tymi widokami powiedziała Pani, że może powtórzyć słowa
małego Francuza, kilkuletniego malca, który wprawił Pamią w zdumienie swym
powiedzeniem. Malec leżał jak nowo narodzony w łódce unoszonej słabym prądem
rzeczki, wśród kwiatów wodnych i kwiatami okrytych brzegów. Wchłania"! w siebie
promienie słońca, barwy kwiatów i zwiastował Pani wielką nowinę: "C'est la nie".
A pamięta Pani podczas postoju na kotwicy w jednym z fiordów, na dalekiej już
północy oglądane na tle lodowca reny?
Zrobiła Pani wówczas zdjęcie Lapończyka z renem. Posiadam to zdjęcie z opisem na
odwrocie rozmowy podróżnika Anglika z bogatymi właścicielami stad renów/ Na
pytanie Lapończyków podróżnik ten nie bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć, by
nie umniejszyć w ich oczach majestatu jego królewskiej mości króla Anglii.
Pytanie brzmiało: "Gdzie król angielski przechowuje stada swych renów, gdy
wyrusza na wojnę?"
A potem drugie przejście "Polonii" przez krąg polarny i ojciec Pani biorący
udział w uroczystościach z tym związanych jako Neptun. Pamiętam jego monolog
sławiący kapitana, pod którego dowództwem pierwszy polski statek już po raz
drugi obchodzi tę uroczystość. Byliśmy bardzo dumni z tego przemówienia,
ponieważ trochę tej sławy kapnęło i na nas, bez których przecież kapitan sam
niczego nie do-kazał. Pieczołowicie przechowuję gazetę okrętową z tej
uroczystości z wierszami ojca-posła. N
Były to najjaśniejsze dnie, podczas których przez całą dobę można było oglądać w
oczach córek - słońce. Pomarańczowe słońce najładniej odbijało się w Pani
oczach.
Za kratami niebo jest szare. Nie widać dzisiaj jego blasku, a Pani jest tak
daleko.
Powrót z Nordkappu na fiordy. Znów za każdym zakrętem zaklęte postacie mnichów
lub rycerzy wiekami rzeźbione w skałach przez lodowce, aż naraz znikło to
wszystko i nadszedł ostatni wieczór. Bal kapitański.
Siedzieliśmy w nocy na pokładzie nad tym samym barem rufowym, w którym poznałem
Panią. Tańczono na rufowym pokładzie oświetlonym lampionami.
Woleliśmy wszyscy rozmawiać. Tańczyć nam oficerom na statku nie było wolno.
Mieliśmy sobie zawsze tyle do powiedzenia. Słychać było orkiestrę, słychać było
słowa piosenki: "Chłopcy czarni tak jak ja..." Przed nami znalazła się para
szukająca ciemności i odosobnienia, by zwierzyć sobie najbardziej
niepotrzebujące świadków słowa.
Siedzieliśmy rzędem, naprzeciw nas stały dwa puste leżaki, które można było
dostrzec nawet w ciemności nad białym pokładem. Para opadła na nie. Zamilkliśmy.
Gdy po wyznaniach posypały się pocałunki, zrobiło się nam trochę nieprzyjemnie i
mieliśmy już zamiar chrząknięciem zahamować ciąg dalszy, gdy bardziej przytomna
od niego ona dojrzała nas w ciemności. Skoczyła, porywając go za sobą. Wówczas
Nelli wpadła na wspaniały pomysł, by przywiązać do siedzenia leżaków baloniki
będące atrakcją tego wieczoru.
Zaledwie zdążyliśmy myśl w czyn zamienić, a już nowa para zjawiła się przed
nami. Szczęśliwiec, z nią na rękach, opadł na przygotowany balonik, który
eksplodował - zabijając najżarliwsze myśli.
"Psia-krew" - zaklął nieszczęśliwiec. "Szczęście" wyrwało mu się z rąk. Gonił je
tak, jak gdyby pędził za swym własnym cieniem.
To było coś. Płakaliśmy i chcieliśmy wszyscy całować Nelli za genialny pomysł.
Ludzie w pewnych okolicznościach są do siebie bliźniaczo podobni. I tak aż do
świtu, ^przed nami siadała para za parą. Trzymaliśmy się wszyscy razem za ręce,
by sobie dodać sił i nie zdradzić swej obecności śmiechem. Trzeba było jednak
się rozstać. Wśród tysięcy, które odbyły z nami podróże, nikt nam tak nie
przypadł do serca, jak właśnie sześć córek z Kasią na czele. Proszę się nie
dziwić, że właśnie w więzieniu przypominam sobie chwile spędzone z Panią jako
coś najbardziej radosnego w tym mrocznym oczekiwaniu na sprawę.
Ponieważ wszystkie Panie zostawiły nam swoje adresy, nie wątpię, że moi koledzy,
podobnie jak i ja, piszą do Pani.
Jeszcze raz przepraszam za więzienny papier, ale innego tutaj nie ma. Łączę
wyrazy szacunku i wdzięczności za tyle miłych chwil spędzonych w Pani
towarzystwie podczas wycieczki na Nordkapp.
K. B.
P.S. Gdyby Pani zechciała napisać do mnie, proszę adresować na s.s. "Polonia"
Gdynia.
Warszawa, 13. 7. br. Szanowny Panie!
List Pana wstrząsnął mną do głębi. Rozumiem, czym to jest dla Pana z przestworzy
oceanu znaleźć się w więzieniu. Straszne.
Wierzę, że nie powodowało Panem zło, ale najważniejsze, by się Pan nie załamał
nawet w wypadku najbardziej surowego wyroku.
Jeśli listy moje będą mogły przynieść Panu ulgę w tym odosobnieniu, będę do Pana
pisała tak często, jak to będzie możliwe.
Wdzięczna jestem Panu za to, że w tak ciężkiej dla Niego chwili pamiętał Pan o
mnie, przygodnej znajomej, których tysiące przewijają się przez pokłady
niezapomnianej dla mnie "Polonii".
Pamiętam, jak wszystkie błogosławiłyśmy ten deszcz, dzięki któremu miałyśmy
możność poznać wszystkich Panów bardziej bezpośrednio, a nie tak z daleka
przechodzących z mostku do mesy lub na szalupach podczas przewożenia nas na ląd.
Szczególnie wówczas Panowie stawali się dla nas bardzo dalecy. W tej chwili
jestem przybita tym, co się stało. Nie znam szczegółów. Po zobaczeniu oceanu
wydaje mi się, że Panowie, przebywając na nim stale, nie mieszczą się w ciasnych
ramach codziennego życia portowego i że to musiało doprowadzić do
nieporozumienia. Proszę, jeśli to będzie możliwe, napisać, co się z Panem
dzieje. Będę się starała w. imieniu nas wszystkich wywdzięczyć się Panu za tyle
wesołych opowiadań i wiadomości
0 fiordach, ludziach, ich życiu, a nade wszystko za tyle humoru, którego Panowie
nam nie skąpili, a którego nam wszyscy inni bardzo zazdrościli.
Listem swym przypomniał mi Pan tak żywo całą podróż, że wydaje mi się, że to
wszystko miało miejsce nie wczoraj, lecz przed chwilą.
Jeszcze raz pragnę zapewnić Pana o swej wielkiej dla Niego życzliwości i nic nie
potrafi mi ani na chwilę zaćmić uroku całej podróży. Proszę, by się Pan nie
poddawał smutkowi i rezygnacji.
Życzliwa Kasia
Nowy Jork, 31. 7. br. Miła Pani Kasieńko!
Otrzymany od Pani list z dnia 13. 7. br., podpisany "Kasia", ośmielił mnie do
rozpoczęcia w ten sposób mego listu. Przykro mi, że stałem się przyczyną miłego
dla mnie Pani smutku
1 niepokoju, a wszystko to z tego powodu, że jeszcze jako tako potrafię
porozumieć się w języku francuskim.
Staliśmy z nową wycieczką turystyczną w Gandawie, ale niestety już bez sześciu
uroczych córek i ich miłego ojca. Miałem dzień wolny od służby i naturalnie
wybór padł na mnie, akurat gdy projektowałem sobie wypad do Brukseli i wszystko
już miałem umówione z kierownikiem wycieczki, który zarezerwował dla mnie
jeszcze miejsce w autokarze. Byłem "nieutulony w żalu", że właśnie mnie przy-
padła ta cała sprawa. Gdybym nie znał tego języka, fobym sobie ppr"' jechał na
wycieczkę. W programie były dwie galerie obrazów ł cała Bruksela. Pomimo że już
w niej byłem, tym bardziej chciałem ją jeszcze raz zobaczyć i odświeżyć
wspomnienia. Sądzę, że rozumie mnie Pani, iż miałem prawo być rozżalony. W tym
stanie trafiłem do jednego z najstarszych i najbardziej słynnych więzień na
świecie. Słynne jest ze swych studiów nad wyznaczaniem kary więźniom w sposób
indywidualny. Głowiłem się tylko nad tym, czy żeby ulżyć, czy dokuczyć, czy też
żeby wyleczyć z przestępczości.
I znów Panią nudzę tymi więziennymi sprawami, w które - ]ak Pani widzi -
trafiłem wbrew swym zamiarom.
W momencie gdy już ubrany wybierałem się na wycieczkę, zostałem wezwany do
kapitana. Kapitan, jak zwykle przez swe zaciśnięte zęby, przypomniał, że
dostatecznie znam język francuski i w jego zastępstwie pójdę na rozprawę do
więzienia, gdzie zatrzymano do czasu rozprawy naszego pomocnika kucharza. Leonek
z nożem fińskim w ręku stawił opór policji w nocnym lokalu, do którego
zaprowadzili go przygodni znajomi.
Pomimo że wysłanie mnie tam było widomą oznaką troski kapitana o załogę, wcale
to nie zmniejszyło mego rozgoryczenia z powodu zmarnowanego dnia wolnego.
Rozprawa zamiast odbyć się o godzinie ósmej, rozpoczęła się o drugiej po
południu. Czekałem na nią w poczekalni koło sali sądowej, nudząc się
niemiłosiernie. Gdy straciłem cierpliwość, poprosiłem o papier - chciałem
napisać list do Pani. Papier ten był zaopatrzony w ten fatalny nadruk: Więzienie
Municypalne Gent.
Za kratami było niebo nad mknącymi na wycieczkę autokarami do Brukseli.
Przypomniały mi się fiordy i Pani, i zacząłem wówczas rozżalony pisać wszystko
"od serca" i sprawiłem Pani smutek, za który Panią bardzo przepraszam, ale który
jest dla mnie bardzo miły i dzięki któremu wcale nie żałuję, że nie pojechałem
do Brukseli.
Rozprawa trwała bardzo krótko. Jak wynikało z zeznań świadków i policji, chłopca
zamroczyło i, słusznie czy niesłusznie, wyobraził sobie, że chcą go obrabować.
Gdy go zaczęto familiarnie obejmować, bojąc się podstępu zajął strategiczne
miejsce przy barze. Skąd, mając w ręku finkę a pod ręką kilkadziesiąt butelek,
mógł utrzymać całe towarzystwo w szachu z dala od siebie. Towarzystwo się
ulotniło. Właściciel wezwał policją. Leonek wytłumaczył na migi, że podda się
tylko dwom policjantom, bo - jak wyjaśnił na sali sądowej - myślał, że ten jeden
jest przebrany. Zapłacił wyjątkowo śmiesznie mała karę, według motywów wyroku,
miała go ona ustrzec na przyszłość przed zbyt lekkomyślnym zawieraniem
znajomości - sam lokal również nie cieszył się zbyt dobrą opinią. Zapłaciłem za
Leonka żądaną sumę i zabrałem go na statek.
Po tej wycieczce trafiliśmy na nasz zwykły rejs do Nowego Jorku. List wysłany z
więzienia widocznie bardzo długo wędrował do Pani i Jej miła odpowiedź przyszła,
gdy podnosiliśmy trap i zrzucaliśmy ostatnie cumy wychodząc do Nowego Jorku.
List Pani jest dla mnie bardzo miłym dowodem Jej pamięci, za którą serdecznie
dziękuję, łącząc wyrazy szacunku z prośbą o przebaczenie za sprawiony smutek.
K.B.
PASAŻER I.K.C.
l u, wie co? A. Nu, widać już SALEM ALEIKUM?... - oficer wachtowy posłyszał za
sobą głos kapitana na mostku w chwili, gdy się przyglądał mglistym jeszcze
zarysom wyspy SALAMIS, która odkryła się w lewo od kursu transatlantyka
"Kościuszko" idącego do Pireusu.
Kapitan był niesłychanie dumny ze swego konceptu nazywania tej wyspy arabskim
pozdrowieniem "POKÓJ Z TOBĄ" i od paru lat nie darował ani jednej okazji, by nie
powiedzieć tego głośno oficerom na mostku w chwili zbliżania się statku do
wyspy.
Nie było wątpliwości, że źródłosłów nazwy wyspy i arabskiego pozdrowienia był
ten sam, tylko znacznie wcześniej od kapitana odkrył to Parandowski, pisząc:
"Nazwa wyspy brzmi jak powitanie". Kapitan z jednakowym zadowoleniem powtarzał
to SALEM ALEIKUM, poprzedzając je nieodłącznym "Nu, wie co? A."
Odkrycia tego dokonał w kilka miesięcy po swym przybyciu na tak zwaną linię
palestyńską, obsługiwaną początkowo przez nasz największy transatlantyk
"Polonię", na którym był najpierw starszym oficerem, a potem kapitanem. Po
jakimś czasie przyszedł z pomocą "Polonii" drugi nasz transatlantyk "Kościuszko"
i oba te statki na przemian co tydzień od wielu miesięcy zjawiały się w Pireusie
podczas swego dwutygodniowego rejsu - rozpoczynającego się i kończącego w
Konstancy - utrzymując regularną komunikację pomiędzy Istambułem, Jaffą, Haifą,
Aleksandrią i Pireusem, do którego właśnie zbliżał się "Kościuszko".
Na sześć rumbów w prawo od kursu widoczna już była stacja pilotowa, za nią pyłem
okryte olbrzymie agawy, w których na próżno chciano by się doszukać zieleni.
Podobnie było z "wieczną zielenią" wysp Cyklad i Dodekanezu, opisywaną przez
starożytnych historyków, a latem w roku 1936 zieleń ta była jeszcze bardziej
płowa niż w latach poprzednich. "Kościuszko" zatrzymał się przed stacją
pilotową. Po sztormtrapie wdrapał się na pokład pilot.
Od wejścia do portu aż do miejsca, gdzie należało rzucić kotwicę, był szmat
drogi. Duże statki pasażerskie przebywały ją w takt marszów wojskowych granych
przez rozgłośnię okrętową, z załogami po-
kładowymi na stacjach manewrowych na dziobie i na rufie. Po dojściu do
wyznaczonego miejsca rzucano kotwicę, po czym statek posuwał się wolno wstecz i
z rufy podawał liny na nabrzeże. Do komunikacji z lądem służył ponton sięgający
od lądu do trapu na rufie. W ten sposób pozostawiano dojście z obu stron statku
do port bunkrowych, specjalnych otworów w burcie, przez które ładowano węgiel
podwożony przez barki. Oba transatlantyki zaopatrywały się w bunkier w Pireusie.
Piękna pogoda i miłe dźwięki znajomych marszów nie zapowiadały wcale czegoś dla
"Kościuszki" nowego lub nieoczekiwanego.
Z równowagi wytrącił kapitana i oficerów pilot, który oznajmił niespodziewanie,
że statek nie stanie w tym samym miejscu, w jakim stawał od miesięcy, lecz w
innym, po przeciwnej stronie basenu. Z mostku zawiadomiono przez telefon o tej
niesłychanej, rozum mącącej wieści starszego oficera na dziobie i "drugiego" na
rufie: "Staniemy nie w dotychczasowym miejscu, lecz po przeciwnej stronie
basenu".
Była to rewolucja. Pilot doskonale zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie wywołało
jego oświadczenie. Gdy kapitan spytał go o przyczynę takiej decyzji kapitanatu
portu, pilot odpowiedział, że kapitan musiał sam się spodziewać czegoś
podobnego, mając na pokładzie takiego pasażera.
- Jakiego pasażera? - zdziwił się kapitan.
Pilot uśmiechnął się i wyraził uznanie kapitanowi za taką dyskrecję, dodając iż
przyczynę zmiany miejsca kapitan sam wkrótce uzna za najbardziej słuszną. Trzeci
oficer, pełniący podczas stacji manewrowych służbę na mostku, nie ustąpił tak
łatwo i spytał pilota, kogo miał na myśli, mówiąc "TAKIEGO PASAŻERA". Stary
pilot dał grzecznie do zrozumienia "trzeciemu", że nie chce, by ten uważał go za
człowieka niespełna rozumu.
Nowe miejsce może być stokroć lepsze od starego, ale w pierwszej chwili nigdy
nie wzbudzi na statku entuzjazmu. Skoro od wielu miesięcy, co dwa tygodnie,
statek cumowano w jednym miejscu, cała załoga uważała już to miejsce za swoje
własne. Jedno odmienne miejsce cumowania zmieniało każdemu ułożony rozkład
związany z wyjściem na ląd z wizytami, zakupami i rozrywkami.
Cumowanie w nowym miejscu przeszło w głuchym milczeniu. Widać było zdumienie
nawet na twarzach załogi hotelowej, gdy dobrze znajome nabrzeże zostało hen z
prawej burty, a "Kościuszko" wciąż jeszcze szedł naprzód.
-
Najbardziej niezadowolony wydawał się kapitan:
- Nu, wie co? A. Nu, dam ja intendentu, że mnie znów nie powiedział, że jedzi
jakiś poważny pasażer, tak jak wówczas nie powiedział o tym, co śpiewał.
Kapitan miał na myśli znanego piosenkarza, który odbył z nami podróż do
Palestyny. Tego dnia gdy piosenkarz wszedł na statek, rozgłośnia okrętowa co
jakiś czas nadawała nagraną przez niego piosenkę:
Już taki jestem zimny drań
I dobrze mi z tym bez dwóch zdań...
Kapitan, słysząc tę piosenkę kilka razy od rana, kiedy zagrano ją znów przy
obiedzie, zdenerwował się i powiedział siedzącemu obok nieznajomemu panu:
- Nu, wie co? A. Nu, nie lubię ja tego "drania". Nu, cały dzień tylko o nim. Nu,
drań, da drań. Nu, nigdy w życiu ja takiego słowa u siebie w słowniku swoim nie
miałem.
I rzeczywiście kapitan mówił prawdę - używał niekiedy słów znacznie bardziej
dosadnych. "Drania" - nigdy.
Z kolacji wrócił kapitan na mostek bardzo rozdrażniony i gdy znów usłyszał tę
samą melodię, podzielił się - jak zwykle - swymi kłopotami z oficerami na
mostku. Oficerowie szybko wyjaśnili kapitanowi przyczynę, dlaczego ciągle na
statku grają Zimnego drania i że właśnie ten pan, któremu kapitan to wszystko
powiedział, to jest ten, który ją śpiewa. Był nim Bodo.
- NU, wie co? A. Nu, znaczy ja troszeczku źle powiedziałem jemu. Nu, troszeczku
za mocno. Nu, co teraz robić? A.
"Nu, co teraz robić?" - było w tym wypadku niepotrzebnie przez kapitana użyte.
Bo wiadomo było, że cała sprawa, jak i podobnych niezliczona ilość, zakończy się
w kabinie kapitana na przyjęciu zainteresowanych i na "wieczystej z nimi
przyjaźni".
Podczas cumowania kapitan nie przestawał sobie obiecywać, że zrobi intendentowi
wymówkę za to, że naraził go na wstyd przed pilotem.
Na wyjaśnienie zagadki tajemniczego pasażera nie trzeba było zbyt długo czekać.
Zaledwie skończyły się formalności sanitarno-celne, na statek wszedł nasz cały
korpus dyplomatyczny z pobliskich Aten. Kapitana i oficerów łączyła z nimi
serdeczna znajomość. Tego dnia wszyscy mieli bardzo uroczysty wyraz twarzy i
natychmiast zamknęli się z kapitanem w jego kabinie.
Tymczasem statek - jak zwykle po przybyciu do Pireusu - szykował się do
przyjęcia bunkru. Bunkier, czyli paliwo, 'był płomieniem wiecznych sporów
pomiędzy dostawcami w Pireusie i naszymi mechanikami okrętowymi. Za każdym razem
przychodziły pod statek te same barki z taką samą ilością węgla i za każdym
razem po zakończeniu załadunku rozpoczynały się długie dysputy na temat, ile
statek otrzymał węgla. Załoga pokładowa dawno już sprzątnęła nawet ślady pyłu
węglowego z pokładów, a w kabinie starszego mechanika wciąż trwały gorące spory.
Zbliżał się wieczór, a wraz z nim oznaczona w rozkładzie godzina wyjścia z
Pireusu. Wieczorem załoga
pokładowa wychodziła na stacje manewrowe w nadziei, że zaraz spory się skończą,
ale z mostku co jakiś czas przychodziła telefoniczna wiadomość, że "jeszcze się
nie doliczyli".
W pierwszych dwóch rejsach oficerowie nawigacyjni sądzili, że z powodu gorąca w
maszynie mechanicy nie są w stanie nawet liczyć. Przyszli z pomocą, mierząc
bardzo dokładnie dostarczony pod burtę węgiel na barkach. W obu wypadkach
wyliczenia nawigacyjne zgadzały się co do tony z tym, co obliczyła maszyna, ale
różnice z tym co podawali dostawcy, były tak wielkie, że pewnego razu starszy
mechanik, najweselszy mechanik naszej floty handlowej, rozpoczął ten krakowski
targ od twierdzenia, że dostawca w ogóle węgla nie dostarczył.
Dużo było z tego powodu wesołości, ale ostatecznie maszyna doszła do
przekonania, że spór ten należy doliczyć jako specjalny dodatek do formalności
związanych z kupnem bunkru. Na innych statkach mechanicy byli podobno bardziej
pojętni niż nasi i dawali się łatwiej przekonać dostawcom.
Od przyjścia dyplomatów upłynęło pół godziny-. Nareszcie drzwi się otworzyły i
korpus dyplomatyczny opuścił statek. Okazało się, że tajemniczym dla nas
pasażerem jest KRÓL KRÓLÓW zmuszony do ucieczki z własnego kraju, władca
Abisynii Haile Selassie.
Ateny były zelektryzowane tą wiadomością podaną przez gazetą krakowską
"Ilustrowany Kurier Codzienny".
W tym czasie wojna w Abisynii już dogasała. Addis Abeba, po polsku znaczy tyle
co Nowy Kwiat, była zajęta przez Włochów, a król Abisynii zmuszony został do
ucieczki. Cały świat gubił się w domysłach: dokąd się schronił? I oto nagle w
Atenach wyczytano, że na polskim statku "Kościuszko", co dwa tygodnie
zawijającym do Pireu-su, w najbliższych dniach znajdzie się Haile Selassie.
Trudno było w tym czasie o większą sensację w Grecji. Od wielu miesięcy cała
prasa pisała o wojnie włosko-abisyńskiej, podając olbrzymi przyrost naturalny
Włoch jako usprawiedliwienie szukania nowych przestrzeni życiowych.
Kapitan równie żywo jak wszyscy interesował się tymi sprawami, twierdząc: "Nu,
wie co? A. Nu, historia. Nu, wielka rzecz historia. Nu, panie, nu, ale cóż
takiego przyrost naturalny, ale żeby chrześcijański naród napadał na pierwszych
czarnych chrześcijan. Nu, ja tego, panie, nie uznaję. Nu, panie, kilkadziesiąt
lat temu kiedy Włosi z tego samego powodu na Abisyńczyków, nu, ci pobili Włochów
pod Aduą i kilkadziesiąt tysięcy Włochów wziętych do niewoli zamienili na
dozorców haremowych. Nu, panie, od razu rozwiązali sprawę przyrostu naturalnego
Włoch i przez kilkadziesiąt lat mieli spokój. Nu, a teraz. Nu, z samolotów Włosi
polują na ludzi uzbrojonych w piki. Nu, a Liga Narodów, panie. Wszystkie sankcji
Ligi skończyli się na tym, że Francuzi jedni nie zakupili dla najdroższych
sklepów paryskich włoskich kapeluszy damskich."
Kapitan czarował pasażerów swoistymi opowiadaniami o Abisyńczy-kach, którzy,
według niego: "Nu, wie co? A. Żeby ożenić się, Abisyń-czyk musi zabić lwa i
zdjąć z niego skóra - albo zabić nieprzyjaciela. Z nieprzyjaciela całej skóry
nie zdejmuji, tylko od dolnej wargi nacina skóra w dół z jednej i drugiej strony
przez cały brzuch, aż skalp wytni z rozmaitymi innymi rzeczami, potem przez
środek przetni szpara i naniży swemu koniowi przez głowa. Nu, niektórzy kilka
takich trofeów swemu koniowi nakładajo."
Efekt takiego opowiadania zawsze był bardzo silny i żeby go nieco złagodzić,
kapitan dodawał, że: "Dzieji się tak wyłącznie wówczas, jeśli Abisyńczyk chce
się żenić. Na co dzień Abisyńczycy są bardzo spokojni i grzeczni i mówią, że z
nieprzyjaciółmi nie należy walczyć ani krzyczeć, tylko należy pójść do
czarownika i poprosić go o napisanie na kartce życzeń, które się chce przesłać
czy powiedzieć pod adresem nieprzyjaciela. Napisane przez czarownika na papierku
słowa trzeba zanurzyć w kawie i dać tę kawę do wypicia .nieprzyjacielowi. Nu, w
żadnym wypadku nieprzyjaciel nie powinien tego widzieć. Nu, i cóż takiego. W
zależności od tego czy to był dobry, czy zły nieprzyjaciel, wędruje on tam,
gdzie się mu życzyło - do piekła albo do nieba."
Pod wpływem opowiadań kapitana "Kpściuszko" zdecydowanie stał po stronie
Abisyńczyków.
Przyczyną zmiany miejsca postoju "Kościuszki" była obawa przed możliwością
konfliktu pomiędzy załogą stojącego już przy dawnym pontonie "Kościuszki" dużego
pasażerskiego statku włoskiego a załogą "Kościuszki", gdyby nasz statek stanął
na starym miejscu. Grecy obawiali się, że Włosi, gdy się dowiedzą, iż tuż obok
nich znajduje się Haile Selassie, mogą się pokusić o zabranie go siłą.
Powiedział o tym kapitanowi szczerze agent Arwanitidis.
Plac przylegający do nabrzeża, przy którym teraz stał "Kościuszko", był
przepełniony tłumem. Wciąż zajeżdżały limuzyny, a ich pasażerowie obserwowali
nasz transatlantyk i robili zdjęcia. Zupełnie nieznajomi ludzie obiegli
natychmiast wychodzącą na ląd załogę ofiarując olbrzymie sumy za fotografię
Haile Selassie zrobioną na statku.
Jeden z oficerów - chcąc wynagrodzić tych, którzy podczas upału przybyli z Aten,
by zobaczyć Haile Selassie - przebrał się za wojewodę abisyńskiego, krótko
mówiąc rasa, i od czasu do czasu, niby niechcący, ukazywał się w drzwiach baru
na pokładzie łodziowym, budząc swą osobą widoczne zainteresowanie.
Po zachodzie słońca odwaga ludzi proponujących fantastyczne sumy za fotografie
wzrosła. Coraz więcej ich było na pontonie przy trapie. Fotograf okrętowy, który
uwiecznił już tylu pątników do Ziemi Świętej, był najbardziej atakowany. Nikt z
oferujących olbrzymie sumy nie wątpił, że wykorzysta on bajeczną wprost okazją
do zrobienia majątku w przeciągu jednego dnia.
Był to najbardziej pamiętny dzień postoju w Pireusie. Tego bowiem dnia ilość
dostarczonego węgla obliczona przez maszynę i przez dostawców po raz pierwszy i
ostatni zgadzała się od razu co do grama w chwili zakończenia bunkrowania.
Niezapomniane były również chwile pożegnania z urzędnikami agenta. Niepokoili
się o nas. Bali się, że Włosi mogą nasłać na nas jeden ze swych okrętów
wojennych z pobliskiego Dodekanezu w tym czasie, gdy będziemy szli od przejścia
Doro pomiędzy wyspami Edbeą i Andros, aż na wody starożytnej Troi koło wejścia
do Dardaneli. Najmłodszy urzędnik agenta Anastazi powiedział, że będzie czuwał
przy telefonie, zanim nie otrzyma wiadomości z Biiyiikdere, że szczęśliwie tam
już dotarliśmy. Pierwszy raz "Kościuszko" punktualnie wyszedł z Pireusu.
Ewentualność spotkania się z włoskim okrętem wojennym wcale się nam nie
uśmiechała. Kilka nocnych godzin po wyjściu z Doro minęło spokojnie. Oficerowie
na mostku i marynarze pełniący służbę byli silnie podnieceni, każde światło,
ukazujące się na horyzoncie, budziło zrozumiałe zainteresowanie. Ta droga pod
Troję przenosiła nas myślami w epokę Homera, aż wreszcie różane palce Eos
odchyliły zasłonę nocy - na niebie zjawił się brat Eos, złocisty Helios, pod
jego opieką "Kościuszko" dotarł bez przygód pod Troję.
Tutaj skończył się już wszelki niepokój. Turcja bowiem należała do paktu
bałkańskiego, do którego należały również Grecja, Rumunia i Jugosławia.
Wszystkie te państwa w jednakowym stopniu obawiały się Włochów. Najbardziej bała
się ich Turcja, znajdująca się zbyt blisko trzynastu wysp Dodekanezu należących
do Włoch. Dzięki sojuszom udało się Turcji utrzymać swą Anatolię, na którą Włosi
mieli niekłamaną ochotę przed uderzeniem na Abisynię. W nocy "Kościuszko" minął
morze Marmara. O świcie ukazało się miasto z baśni tysiąca i jednej nocy. Z
leżącej nad morzem perłoworóżanej mgły wynurzyły się zaróżowione wschodzącym
słońcem iglice minaretów i kuliste kopuły meczetów Konstantynopola. "Kościuszko"
minął obronne mury Seraju i wszedł na złotodajne wody zatoki, z której czerpano
niegdyś złoto w postaci niezliczonych ilości tuńczyka. Dziś została już tylko po
nim nazwa ZŁOTY RÓG.
Podeszła łódź pilotowa. Pilot nie wniósł ze sobą żadnej sensacji na statek.
Stanęliśmy w tym samym miejscu co zawsze, pośrodku Złotego Rogu, podając liny na
zakotwiczone na zatoce beczki do cu-; mowania.
W chwilę po zacumowaniu dobiła do trapu motorówka agenta - dyplomaci znów
pożądali kapitana. Nie było rady. Wkrótce kapitan znalazł się w biurze agenta
wydany na pastwę dyplomatów polskich, tureckich i włoskich.
- Nu, wie co? A - opowiadał o tym spotkaniu potem kapitan na mostku. - Nu Włosi,
nu, przyczepili się do minie, że nie powiedziałem ja prawdy w Pireusie, że na
statku jest Haile Selassie. No i mówią
ja im, że nie mam ja Haile Selassie i nde mam żadnego pasażera do niego
podobnego. Nu, wie co? A. Nu, Włoch wyciąga gazeta "Ilustrowany Kurier
Codzienny" i pokazuji, że tam jest napisano, że na "Kościuszce" jest Haile
Selassie. Do gazety dopięte było tłumaczenie w języku włoskim. Nu i cóż takiego.
Mówię ja jemu. Nu, wasz Cycero powiedział, że pismo nie czerwieniej! (epistola
non erubescit - list się nie rumieni). Nu, Włosi rozgniewali się na mnie. Turcy
zaczęli ich uspakajać. Nu i teraz Turcy prosić zaczęli, żeby im powiedzieć tylko
prawda. Czy jest teraz na "Kościuszce" Haile Selassie, czy go nie ma?
Nu, zdenerwowałem się ja, nu i nic więcej powiedzieć nie chciałem. I znów Włosi
zaczęli swoje pytania, dlaczego ja chce utaić, że na statku jest Haile Selassie.
Nu, jeden jak świń jaki przyczepił się do mnie. Jest, czy nie ma? - mówi. Nu,
wykrzykną ja wówczas, że nie ma. Nu, wie co wówczas było? A.
Wło'ch wyjmuji z teczki fotografia i pyta się, czy poznaje ja te osoby, co na
niej sfotografowane?
Dalsza rozmowa kapitana z dyplomatami ciekawiej została opowiedziana przez
jednego z polskich urzędników, który był przy tym obecny jako tłumacz.
Kapitan rzucił okiem na fotografię i zaniemówił. Włoch, pokazując kapitanowi
jedną z osób na fotografii spytał, czy kapitan ją poznaje. Kapitan musiał
przyznać, że tak. Osobą wskazaną przez dyplomatę włoskiego - był sam kapitan.
- A ten oficer obok pana? - pytał dalej Włoch.
Kapitan musiał przyznać, że zna tego pana, że jest nim starszy oficer, z drugiej
strony - "drugi", potem "trzeci". Wszyscy oficerowie nawigacyjni "Kościuszki".
- A kto pośrodku siedzi? - spytał z wyraźną satysfakcją Włoch.
- Haile Selassie - przyznał zdumiony kapitan.
Triumf Włocha był całkowity. Dyplomaci polscy z niezadowoleniem patrzyli na
kapitana. Kapitan zrozumiał, że wszelka dyskusja w tej chwili wobec tego dowodu
rzeczowego, leżącego na biurku - nie była wskazana.
Kapitan lubił niekiedy stawiać siebie w jednym szeregu z czołowymi
osobistościami historii świata. Widział teraz swoją osobę, jako jedną z głównych
postaci w nowym konflikcie międzynarodowym. Puszczając mimo uszu wyrzuty
dyplomatów polskich, nie mógł powstrzymać się od wypowiedzenia głośno po polsku
tego, co myśli o tej sytuacji.
- Nu, historyczny byłby moment, żeby to wszystko była prawda. Oświadczenie to
jednak przeminęło bez echa. Dyplomaci polscy nie
wiedzieli, co mają powiedzieć na ten temat. Turcy nie zdradzali ochoty wydania
Haile Selassie, podobnie jak Grecy w Pireusie.
"Historyczny moment" przedłużał się. Napięcie międzynarodowe wzrastało. Nikt nie
zabierał głosu. Jasne było, że na Morzu Czarnym
Wfosi nie nie mieli do powiedzenia. "Kościuszko" szedł do Rumunii, a ta z
pewnością udzieli gościny KRÓLOWI KRÓLÓW. Triumf Włochów był w tej chwili ich
porażką.
Ciszę przerwał jeden z Włochów, który wziął fotografię do ręki, jeszcze raz się
jej przyjrzał, a potem zwrócił się do kapitana, mówiąc, że jest mu niezmiernie
przykro z powodu kłopotów, jakie sprawili kapitanowi, fatygując go i zabierając
czas niepotrzebnie.
Dyplomaci polscy i tureccy patrzyli na Włocha, jak gdyby ten ostatni dostał
nagli pomieszania zmysłów. Pozostali dyplomaci włoscy również patrzyli na niego
z niedowierzaniem i zdumieniem.
Widząc wrażenie, jakie wywarło na obecnych przeproszenie przez niego kapitana,
dyplomata wyjaśnił, że dziecko Haile Selassie widoczne na tej fotografii, jest o
dziesięć lat starsze. Leżąca na biurku fotografia jest mistrzowskim
fotomontażem.
Z kolei pozostali dyplomaci zaczęli kapitana przepraszać.
"Moment historyczny" uznano za niebyły.
Kapitan, kończąc po swojemu to opowiadanie, zamknął je takimi wnioskami:
- Nu, wie co? A. Nu, przekonałem się ja, że potęga prasy jest ogromna. Nu i wiem
ja nareszcie, kim jest nasz fotograf. Nu, krótko mówiąc - zimna szelma. Nu, nie
lubię ja słowa "drań". Nu, co robić? A.
CHIMERA MIRABILIS
Byliśmy trzecim statkiem pod polską banderą, który miał wkrótce przekroczyć
równik. Transatlantyk nasz chodził dotychczas północną drogą do Nowego Jorku,
przez równik szedł po raz pierwszy. Cała załoga pokładowa dostała "gorączki
równikowej", każdy z marynarzy chciał poznać zwyczaje związane z przejściem
równika.
Za przykładem sławnego Beebe'a, który w tym okresie zanurzył się na niemal
tysiącmetrową głębokość w skonstruowanej przez siebie batysferze, wędrowałem
myślami po jeszcze większych głębokościach w pogoni za wspaniałymi rybami
głębinowymi. Najbardziej podobała mi się ryba nazwana CHIMERA MIRABILIS,
wyłowiona po raz pierwszy przez Norwegów z głębokości prawie dziewięciuset
metrów koło Wysp Owczych. Tułów tej ryby, barwy brązowej, przypominający
węgorza, przechodził w zakończenie podobne do bicza; skrzele były zielonkawe, a
płetwy kształtu skrzydeł motyla - fioletowoniiebieskie. Ryba nie była zbyt
wielka - miała siedemdziesiąt sześć centymetrów długości - ale oko jej było
olbrzymie, podłużne, z szafirową tęczówką i złocistą źrenicą. Wygląd ryby
całkowicie usprawiedliwiał jej nazwę: Chimera - znaczy "pomysł nieprawdopodobny,
wylęgły z urojenia". Ta była w dodatku Mirabilis - "godna podziwu i zachwytu".
Jednego dnia moje "studia" nad rybami głębinowymi przerwane zostały pukaniem do
drzwi. Przyszedł bosman z jednym z marynarzy. Bez długich wstępów objaśnił, że
chcą urządzić przejście równika jak można najbardziej uroczyście. Prosili, żebym
omówił sprawę z kapitanem, zgodził się być Posejdonem i w ogóle zajął się całą
imprezą.
Statkiem naszym dowodził kapitan "Domejko". Od czasu zbudowania nowych
transatlantyków kompania dobrała dwóch kapitanów o podobnych nazwiskach, co
stanowiło źródło nieustannych nieporozumień. W związku z tym jednego przezwano
"Domejką", drugiego "Dowejką". Były to dwie prawdziwe "perły" w skarbcu
opowiadań, jakie krążyły po mesach ha wszystkich statkach naszej kompanii.
Obaj kapitanowie pochodzili z zaboru wschodniego. Życie spędzili na morzu. Do
szkół polskich nigdy nie uczęszczali. Kapitan Domejko, nie mając zdolności
lingwistycznych, tworzył na poczekaniu nowe sło-
wa i dziwił się bardzo, jeśli natychmiast nie był zrozumiany. Chcąc wyrównać
braki z dziedziny literatury i historii polskiej - czytał wiele. Ale myliło mu
się często wszystko: kolejność faktów historycznych, autorzy i tytuły
przeczytanych książek. Walka kapitana z własnymi brakami w zakresie wiadomości
wzbudzała szacunek, co nie przeszkadzało, iż był on stałym tematem najweselszych
opowiadań, którym zawdzięczał swą dużą popularność.
Gdy na przykład nowy oficer pierwszy raz usłyszał na mostku wypowiedziane przez
kapitana zdanie: "Ticha idim, psia wełna, a okrentu świetlanego jak nie widat',
tak nie widat"' - długo łamał sobie głowę, zanim się domyślił, że: "statek idzie
wolno i dotychczas nie zobaczyliśmy latarniowca".
Na urządzenie ceremonii chrztu równikowego kapitan Domejko zgodził się
natychmiast, ale pod warunkiem:
- Nu, żeby tylko porządek był! Pasażerski że -statek, porządek byt' musi!
Na punkcie porządku i czystości kapitan Domejko był pedantem. Dbał o wygody
pasażerów i dobrą ich opinię o-statku bez względu na klasę, którą zajmowali.
Najmniejsze niezadowolenie ze strony pasażerów, które doszłoby do wiadomości
kapitana, mogło rozpętać ulewę "wyrazów własnych" na głowy szefów działów -
starszego oficera, starszego mechanika, intendenta lub szefa kuchni. Poza tym
pływało się "ticho i spakojnie".
Rytuał uroczystości równikowych był nam znany i nie nastręczał trudności. Jednej
rzeczy należało przypilnować - żeby nie przebrano miary i nie skrzywdzono tych,
których się będzie golić i chrzcić. Na nieprzewidziane przeszkody natrafiliśmy
przy podziale ról. Wszyscy "sprzed masztu" chcieli bez wyjątku występować.
Należało dla każdego znaleźć "funkcję". Najsmuklejszym przydzielono role ne-
reid. Najładniejszy chłopak został Amfitrytą. Z trytonami sytuacja się
zagmatwała: okazało się, że wielu marynarzy przygotowało już sobie kostiumy
diabłów i o trytonach nikt nie chciał słyszeć. Jeden tylko przyszykował kostium
trytona uszyty ze starej ceraty. Dobił jednak wszystkich marynarz, który miał
kiedyś nieszczęście przebywać na "Dzikim Zachodzie". Posiadał strój kowboja,
lasso i umiał się tym lassem posługiwać. Postanowił, że będzie z Posejdonem
występował jako... kowboj. Nic go nie obchodziło tłumaczenie, iż Posejdon nigdy
kowboja na oczy nie oglądał: "Będę kowbojem albo za burtę wyskoczę!"
Trzeba się było zgodzić: będzie wyszukiwał tych, któray się kryją, będzie ich
łapał na lasso i dostarczał diabłom.
Zaledwie skończyła się sprawa z "kowbojem" wynikła nowa z cieślą: Diabłem nie
będzie. Trytonem nie będzie, ale musi być w orszaku - bo jest cieślą! Musi być
kimś starszym ze względu na to, że "pan porucznik rozumie: jestem cieślą!"
Cieśla miał prawie dwa metry wzrostu i muskulaturę przedpotopowego jaskiniowca.
Włosy żmijowato opadały mu na czoło i to jedno przypominało nieco Greka.
__ Mówić też nic nie będę - oznajmił - bo się pomylę!
Bosman usiłował odwieść cieślę od zamiaru występowania, ale cieśla odpowiedział,
że to przez zazdrość, bo sam bosman nie występuje, gdyż nic nie potrafi, tylko
ludzi ganiać.
Olśniła mnie myśl, że w oceanie spędził wiele lat swego życia Hefajstos,
muskularny olbrzym z młotem w dłoni. Cieślą można było pokazywać jako atletę.
Spytałem, czy będzie mógł ubrać się w kawał jakiegoś futra i sporządzić sobie
olbrzymi młot. Nic przy tym nie bę/-dzie potrzebował mówić. Cieśla poweselał.
Oświadczył, że ma starą bekieszę podbitą futrem, to sobie potrzebny kawałek
wykroi.
Z astronomem, golibrodą i lekarzem nie było już trudności.
Mieliśmy przeszło siedmiuset pasażerów do Południowej Ameryki, w większości
Ukraińców jadących do Argentyny. Wszyscy pasa-rowie wiedzieli już, że na równiku
zobaczą prawdziwe widowisko. Nasi domorośli "artyści" byli zgodni co do jednego,
że widowisko MUSI wypaść wspaniale. Żeby zaś wypadło "wspaniale", należało
uplano-wać jakąś akcję, ułożyć jakiś scenariusz. Cała ta gromada "artystów"
musiała działać wspólnie, inaczej PORZĄDEK nakazany przez kapitana mógł być
zagrożony.
Zaproponowałem odegranie sceny z krnąbrnym marynarzem, który nie będzie chciał
poddać się ceremonii golenia i nadania mu imienia przez Posejdona. Miał być
ubrany w jakiś stary, ale odświeżony garnitur, który diabły w walce porwą
bezlitośnie. Przywleczony przed Posejdona, marynarz zlekceważy rytualną
wypowiedź nadającą mu nowe imię. Posejdon oburzony zachowaniem się marynarza
rozkaże Hefajstosowi uśmierzyć śmiałka. Hefajstos będzie miał specjalny młot
tekturowy z farbą w środku. "Roztrzaska" czaszkę bluźniercy, ten "trupem padnie"
u nóg Posejdona, a obrzęd chrztu będzie się toczył dalej, jak gdyby kara za
bluźnierstwo była sprawą zwykłą i zrozumiałą.
Projekt został przyjęty z dużym zapałem. Niestety nie można było urządzić próby
generalnej. W miarę więc możności każda rola została omówiona i - zgodnie ze
zwyczajem powtarzania komend - powtórzona przez odpowiedniego "artystę".
Na statku pasażerskim w każdym rejsie znajduje się jakaś osoba, której z urzędu
lub stanowiska przypada pierwsze miejsce wśród pasażerów. Jest to tak zwana po
łacinie persona grata, innymi słowy "osoba mile widziana"- Osobą tą był tym
razem profesor Bujwid z Krakowa, bez mała osiemdziesięcioletni staruszek,
naukowiec. Z miejsca, po wejściu na pokład założył klub esperantystów i sam
prowadził wykłady. Kapitan zachwycony był profesorem, profesor - kapitanem, a my
przestraszeni tym, że kapitan nauczy się jeszcze jednego języka, co może
skomplikować szybkie porozumiewanie się z nim.
W przeddzień przejścia równika zgodnie z tradycją usłyszano zzm burty głos
trytona pytającego w imieniu Posejdona o banderę i nazwf okrętu. Marynarze
pomogli trytonowi wejść na pokład. Ponieważ dzie^ je się to zawsze po zachodzie
słońca, wielu pasażerów było świadkami tego wydarzenia. Wszyscy oczywiście ze
zdumieniem przyjęli ukazanie się człowieka zza burty. W gruncie rzeczy sprawa
była prosta - siedział tam na wywieszonej sterlindze, przewiązany na wszelki wy-
: padek liną.
Dzieci szalały odprowadzając na mostek monstrum ubrane w szaty z ceratowych
łusek. Po uściśnięciu dłoni kapitana tryton zapowiedział przybycie Posejdona,
Amfitryty, Hefajstosa i całego dworu w dniu jutrzejszym o godzinie szesnastej.
Nie zapomniał przy tym dodać, że od przebywania na powietrzu czuje dziwną
suchość gardła. Przygotowany na te ewentualności kapitan podał trytonowi butelkę
rumu. Wysłannik Posejdona pożegnał kapitana i odprowadzany przez zachwycone
dzieci, przed powrotem w głębiny oceanu zaszedł jeszcze" do marynarzy na
pogawędkę.
Następnego dnia już na długo przed godziną"czwartą po południu tłumy pasażerów
zebrane dokoła drugiej ładowni z niecierpliwością wyglądały zapowiedzianego
widowiska. Tymczasem wśród gotowego do wyjścia orszaku wybuchła panika.
Wszystkich - od Posejdona do kowboja włącznie - ogarnęła wątpliwość, czy
podołają zadaniu. Przerazili się,, że sprofanują odwieczny obrządek i staną się
pośmiewi-skie'm.
Sytuację uratował najbardziej dziwny człowiek z załogi - prowiantowy. Był to
niepozorny garbusek zwany powszechnie "Plamoznikiem". Miał dwa magisteria -
filozofii i matematyki, praktykę w zawodzie nauczycielskim oraz wychowawczym.
Zostawił to wszystko, nauczył się szoferki i ruszył do Gdyni z kilkunastu
złotymi w kieszeni. Zamu-strował na statek w charakterze chłopca okrętowego do
prowiantu-ry. Był pierwszym prowiantowym na "Pilsudskim", a później - na
"Batorym". Chcąc zobaczyć Rio de Janeiro przeszedł z "Batorego" na nasz stary
"klejnot"* i teraz oto trzymał w ręku tacę z kubkami napełnionymi
"plamoznikiem".
Wypity kubek "plamozniku" w pierwszej chwili wzdymał pierś i dławił okrzyk
"ogień mam w łonie!" Potem już wszyscy mogli zgodnym chórem śpiewać: "Hej, kto
Polak - na bagnety!"
W chwili, gdy dzwon okrętowy wybił osiem razy - orszak ruszył.
Na czele szedł Posejdon ze złotym trójzębem w dłoni i w misternie plecionej
koronie na głowie. Jego olbrzymia zwichrzona broda wywołała szmer podziwu. Tuż
przy Posejdonie kroczyła Amfitryta. Strome piersi kryła w złotej siatce, podobna
siatka opinała kształtne biodra. Najpiękniejsze w Amfitrycie były oczy. Ale te
stanowiły
* "Klejnotami" nazywano popularnie w naszej flocie trzy pierwsze polskie
transatlantyki - "Polonię", "Pułaskiego" i "Kościuszkę".
prywatną własność starszego marynarza Julisa, który właśnie z tego powodu został
wybrany na małżonkę Posejdona.
Wczorajszy posłaniec tryton w ostatniej chwili złapał do ręki olbrzymi pastorał
i nie dał go sobie wydrzeć. W jaki sposób doszedł do posiadania pastorału
podczas tej uroczystości - nie zdradził nikomu. Musiał go jednak od dawna
przygotowywać, bo pastorał był kunsztownie opleciony, wygięty i złocony.
Wygląd Hefajstosa wywołał szepty wśród pasażerów: "Podywyś! Podywyś!" -
Hefajstos dźwigał na ramieniu olbrzymi młot tekturowy misternie podmalowany.
Olbrzym nie potrzebował się charakteryzować. Wspaniała muskulatura, potwornych
rozmiarów młot i skrawki futra - wybiegały daleko poza codzienność.
Szepty "Podywyś! Podywyś!" usłyszane przez orszak Posejdona od razu podniosły
ducha "artystów". Głośny szmer zmienił się w burzę oklasków na widok nereid
ubranych, podobnie jak ich siostra Amfitryta, w skąpe złociste siatki.
Najlepiej jednak podobały się diabły. Brawom nie było końca. Kowboj maszerujący
w jednym szeregu z Lekarzem, Fryzjerem i Astrologiem nie uraził nikogo swym
widokiem.
Wśród braw orszak doszedł do drugiej ładowni, na której został przyjęty przez
kapitana przybyłego wraz z sędziwym profesorem w otoczeniu szefów wszystkich
działów. Posejdon wzniósł trójząb nakazując ciszę. Powitał kapitana, profesora i
zebranych, po czym -nawiązał do przekroczenia równika przez szkolny żaglowiec
"Lwów", "kolebkę" polskich nawigatorów, który jako pierwszy statek pod bia-ło-
czerwoną banderą gościł na swym pokładzie Boga Mórz - Posejdona. W dalszym ciągu
przemówienia oznajmił, że dusze marynarskie rodzące się w sztormowe noce na
masztach i rejach, przy sterach i wiosłach, w zmaganiach z falami - są
przedmiotem jego specjalnej miłości. Ludzie posiadający dusze marynarskie to ci,
którzy porzucili marne przyjemności życia lądowego, znajdując prawdziwą rozkosz
w pracy na oceanach, wśród huraganów, mgieł i gór lodowych. Kto z nich dotarł do
równika, dozna zaszczytu wstąpienia do bractwa dzieci Posejdona. Otrzyma nowe
imię, i pod tym nowym imieniem znany będzie Pose j donowi. Od tej chwili otaczać
go będzie szczególna opieka Boga Mórz i może w przyszłości zawsze liczyć na jego
pomoc. Ale przed nadaniem imienia każdy musi być obmyty i ostrzem brzytwy
oczyszczony ze wszystkich niedoskonałości życia lądowego. Najmniejszy pył z lądu
nie może pozostać na tym, który pierwszy raz
równik przekroczył...
Gdy wszyscy zajęli przygotowane miejsca, wystąpił z kolei Astrolog ł ogłosił, że
według jego obliczeń w tym właśnie momencie statek przekracza równik. Głośnym
rykiem odezwała się syrena okrętowa. Rozpoczęła: się ceremonia chrztu.
^Olbrzymim pędzlem pieniącym się mydłem smarowano kandydatów do nowych imion, po
czym golono ich ostrzem brzytwy przeszło
monolog nie mógł zawierać słów, które uraziłyby dostojnego profesora. "Z pianą
na ustach" krnąbrny marynarz wyrzucał z siebie wyuczone przekleństwa. Cisza
zapanowała tak wielka, że ludzie mogli dokładnie słyszeć każde słowo.
Gniew wielki targnął Posejdonem. Uderzył trójzębem z całej siły w pokład i
donośnym głosem zawołał do Hefajstosa:
- Skończ z nim, Hefajstosie! Niech więcej nie bluźni!
Olbrzymi Hefajstos z ciężkim młotem w dłoni zaczął powoli zbliżać się do
marynarza. Gdy ubrany tylko w przepaskę z cętkowanego futra potworny olbrzym
wzniósł młot, ludzie wstrzymali oddech. Na wszystkich twarzach znać było
przerażenie.
Napięte mięśnie Hefajstosa świadczyły o potężnej wadze młota. Jego rozmiary
przekraczały wielkość głowy krnąbrnego marynarza. Krew krzepła w żyłach na myśl,
co się stanie, jeśli ta bryła żelaza spadnie na kruchą czaszkę. Hefajstos grał
swą rolę znakomicie. Wtajemniczeni drżeli tylko na myśl, że czerwona farba
wyleje się z młota za wcześnie. Jeśli tektura rozmiękła - cały uzyskany
dotychczas efekt przepadnie.
Diabły jeszcze bardziej wykręciły ręce marynarza, udogadniając Hefajstosowi
uderzenie w wychyloną do przodu głowę. Na szczęście kapitan był tak
zainteresowany tym, co ma nastąpić, że nie dopatrzył się braku porządku.
Hefajstos wybierał miejsce uderzenia. Mięśnie torsu olbrzyma napięły się i naraz
potworny, żelazny, zardzewiały młot spadł na czaszkę krnąbrnego marynarza. Obuch
zrobiony z tektury wgiął się do środka, co w efekcie wyglądało tak, jakby pół
czaszki zostało zmiażdżone. Czerwona posoka umieszczona wewnątrz młota trysnęła
wokół. Efekt był tak nadspodziewanie znakomity, że wszyscy w orszaku chcieliśmy
krzyczeć z radości.
Diabły puściły ręce krnąbrnego marynarza, który z czerwoną od "posoki" głową,
wywracając białkami oczu, zwalił się na ładownię.
- Podywyś, ubili! - rozległo się w tłumie Ukraińców. - Ubili! Ubili! Ubili! -
szło coraz głośniej po całym statku.
W tej chwili zerwał się z fotela staruszek-profesor i z okrzykiem: - To
barbarzyństwo! Ja na to dłużej patrzeć nie mogą! - zbiegł z ładowni.
Oburzenie profesora zdezorientowało kapitana Domejkę. Zerwał się również z
miejsca i wzburzony do żywego zwrócił się do starszego oficera:
- Nu, takie barbarzyństwo to ja wypraszam! Nu, jak można tak ludzi mordować! Nu,
będzie pan odpowiadać! Toż pański dział! Nu, absolutnie i kategorycznie nie
pozwalam ludzi mordować! Nu, patrzeć ja na takie rzeczy nie mogę! W tej minucie
proszę przerwać to mordowanie!
I pobiegł szybko za profesorem.
metrowej długości. Następnie przeciągano ogolonego przez olbrzymią rurę
nawiewnika, obficie zlewając wodą skierowaną z wężów do gardzieli nawiewnika.
Bosman z przypiętą brodą, ubrany w ceraty, pilnował, by diabły nie znęcały się
zbytnio nad obmywanymi. "Gdy oczyszczony z niedoskonałości ziemskich marynarz
stawał przed Posejdonem, ten dotykał go trójzębem i wymawiał imię, pod którym
uczestnik chrztu miał już być teraz znany na wszystkich morzach. Były to
przeważnie nazwy narzędzi marynarskich, takie-lunku, żagli, ryb morskich. Tryton
wyjmował zza ucha olbrzymie pióro i wpisywał nadane imię do Aktu Chrztu,
przygotowanego uprzednio przez statkowych kaligrafów i artystów. Wszystko szło
tak gładko, jak gdyby od wieków nikt z orszaku nic innego nie robił. Kapitan był
zadowolony.
- NU, PORZĄDEK BYT' MUSI! PASAŻERSKI ŻE STATEK! Gdy już zaproszeni goście
nasycili się widokiem golonych i obmywanych, Posejdon dał znak, by odegrać scenę
z"opornym marynarzem. Stał on w umówionym miejscu, w wytwornym ubraniu, które
ofiarne stewardesy wycerowały, wyprały i wykrochmaliły, tak że wyglądało jak
nowe. Diabły zaczęły ścigać marynarza. Udawali wspaniale bezowocną gonitwę, aż
stali się centrum zainteresowania. Wówczas przywlekli go, a raczej przynieśli,
trzymając za ręce i nogi. Ciała diabłów na czarno smarowały nakrochmalony i
wyprasowany garnitur, zaprasowaną koszulę, kołnierzyk i krawat.
Zapanowała cisza. Po poprzednich oznakach wesołości widok zmoczonego,
usmarowanego i poszarpanego "nowego" garnituru odegrał pożądaną rolę. Diabły
udawały, że z całych sił zmagają się z krnąbrnym marynarzem. Ich napięte mięśnie
grały całą gamą efektów. Przyglądano się teraz nierównym zmaganiom i wszyscy
naturalnie byli po stronie tego jednego, który walczył z czterema diabłami.
Średniego wzrostu, szczupły o miłej i ujmującej twarzy marynarz zyskał
powszechną sympatię. Na twarzy kapitana odmalowało się zaniepokojenie. Posejdon
zadrżał na myśl, że w najbardziej interesującym momencie kapitan może dopatrzyć
się nieporządku i wówczas cały efekt pójdzie na marne.
Trzymanego w powietrzu krnąbrnego marynarza Fryzjer namydlił i ogolił. Nie
pomogło żadne szarpanie się - przeciągnięto go przez rurę nawiewnika. Z trudem
udało się zgodnie z uprzednią instrukcja - poobrywać rękawy.
Tak "oczyszczonego" przyniesiono przed Posejdona i, wykręcając ręce, zmuszono do
postawy klęczącej. Posejdon dotknął "krnąbrnego" trójzębem i wyrzekł nowe jego
imię:
- CHIMERA MIRABILIS!
- Chimera Mirabilis! - powtórzył tryton, chwytając długo już próżnujące za uchem
pióro.
W momencie gdy tryton wpisywał imię, "krnąbrny" wygłosił mo- : nolog. Był to
jedyny tekst trzykrotnie sprawdzony przez Posejdona - <
Z kolei starszy oficer nie wiedział, co o tym myśleć. Ponieważ nie był
wtajemniczony, uwierzył, że "aktorów" poniosło. Zresztą widział sam, siedząc tuż
przed leżącym "trupem", jak mu zmiażdżono czaszkę. Widział jak rwano na nim nowe
ubranie. Mógł się chłopak rozgniewać. A teraz leży okrwawiony z wywróconymi
białkami, poszarpany strzęp człowieka, który przed chwilą żył jeszcze. Nawiasem
mówiąc ta zdolność przewracania białek zdecydowała o powierzeniu trudnej roli
właśnie temu, a nie innemu marynarzowi. Więcej liczyliśmy na efekt wywrócenia
oczu niż na uderzenie cieśli.
Starszy oficer zdenerwowany pretensjami kapitana zwrócił się do Posejdona:
- Panie, jak mógł pan do czegoś podobnego dopuścić? - A potem od razu do cieśli:
- Cieśla, jak można tak ludzi mordować? - I znów do Posejdona: - Słyszał pan?
Kapitan kazał to wszystko natychmiast przerwać!
Posejdon powstał z tronu i dał znak, by zakończyć obrzęd chrztu. Zbiegły się
diabły i nereidy. Powstał również "zamordowany" marynarz, uśmiechając się do
wszystkich, którzy mu tak bardzo współczuli. Zerwała się nowa burza oklasków.
Kto żyw, bił brawa. Najbardziej ucieszeni byli pasażerowie. Tak im było żal
ładnie ubranego marynarza, za nic tak bestialsko zamordowanego. Krzyczeli teraz
głośno:
- Bis! Bis!
A "krnąbrny" marynarz kłaniał się, dziękując za uznanie dla swego talentu.
Pasażerowie chcieliby dalej przyglądać się niezwykłym obrzędom na oceanie.
Pokazywano sobie palcami tajemniczy młot, który Hefajstos zbesztany przez
starszego oficera usiłował doprowadzić do porządku.
Ale rozkaz kapitana był wyraźny. Posejdon zebrał cały swój dwór i skierował się
do pomieszczeń "przed masztem". Ci z załogi, co nie zostali jeszcze ochrzczeni,
wpadli w furię, domagając się dokończenia uroczystości. Zapalczywsi przeciskali
się przez tłum wołając:
- Jeszcze mnie! Jeszcze tylko mnie!
W pomieszczeniach na dziobie zaczęły się żale. "Artyści" nie dali sobie
wytłumaczyć, że to był najwspanialszy ich sukces, skoro wprowadzili w błąd
kapitana i starszego oficera. O pasażerach i profesorze nie było co nawet mówić.
Ale cieśla zaczął wyrażać swe oburzenie, że można go było posądzić o to, iż
rozłupie młotem koledze głowę. Diabli, za przykładem cieśli, też poczuli się
urażeni, że ich można było posądzać o wykręcanie rąk koledze. Nie chcieli już
teraz pić nawet szampana ofiarowanego przez kapitana.
Pierwszy raz w życiu pozwolili obnażyć swe najgłębsze i najistotniejsze
przywiązanie do morza, występując publicznie w postaci fantastycznych tworów
mitologii i oto w takiej chwili posądzono ich, że są zdolni do znęcania się i
zamordowania kolegi...
Udręki Posejdona nie skończyły się na tym. Ponieważ pełnił służbę w nocy, od
zerowej do czwartej, musiał się kłaść wcześnie, by przed wachtą się wyspać.
Naraz wśród głębokiego snu ktoś zapukał do kabiny. Czyjaś ręka zapaliła światło.
Pośrodku kabiny stał steward:
- Panie poruczniku, przepraszam bardzo, że obudziłem, ale przyszedłem poprosić,
żeby pan porucznik mnie ochrzcił, nadał imię i zaświadczył, że przepłynąłem
równik.
- Dlaczego pan nie przyszedł w dzień, tylko w nocy? Przecież ja idę o dwunastej
na wachtę!
- W dzień to ja jestem zajęty, teraz tylko mam wolne. Dopiero godzina
dziewiąta. Panie poruczniku, niech pan napisze. O, tutaj. Poprosiłem, to mi
wypisali taki sam dokument, jaki pan podpisywał pokładowym. Nawet pióro
przyniosłem. Żeby pan porucznik nie szukał..
Posejdon wziął pióro, napisał "Exocoetus Spilopus" i podpisał. Steward po
przeczytaniu zapytał:
- Panie poruczniku, to ja tak się teraz będę nazywał? Co to jest?
- Człowieku, to jest ryba latająca. Ale jeśli tak napisane, to na całym świecie
będą wiedzieli, co to jest.
Posejdon zwalił się na podusztoi i nie słyszał już podziękowań. Śniła mu się
wspaniała ryba Chimera Mirabilis o fioletowotiiebieskich płetwach podobnych do
skrzydeł motyla. Wyraźnde zdenerwowana ryba bije mocno płetwami. Plusk wody jest
tak natarczywy i głośny, że Posejdon się budzi, ale dziwne odgłosy nie ustają.
Wprawdzie przeniesione z sennych miraży w rzeczywistość przypominają raczej
prozaiczne pukanie niż plusk wody roztrącanej płetwami tajemniczej Chimera
Mirabilis.
- Kto tam?
Drzwi się otwierają, zapala się światło. Kabina pełna ludzi. Piąciu
stewardów.
- My do pana porucznika, żeby pan porucznik zaświadczył, że myśmy przepłynęli
równik...
I tak już było co wieczór, dopóki wszyscy spośród załogi nie otrzymali
pożądanych zaświadczeń. Aż tu któryś z pasażerów wspomniał, że w innych
kompaniach okrętowych z okazji przejścia równika wydaje się pasażerom śliczne
dyplomy. Dlaczego nie wydaje się ich na tym statku? Udała się delegacja do
intendenta: "Niech będzie za opłatą, ale prosimy o wydanie dyplomów".
Bardziej przedsiębiorczy pasażerowie zaczęli starać się o dyplomy na własną
rękę. I znów wieczorami zjawiali się w kabinie Posejdona stewardzi z
zaświadczeniami do podpisu. Dla pasażerów.
W kilka dni po niefortunnym przejściu równika kapitan Domejko zwrócił się do
Posejdona:
- Nu, wie co? Nu, profesor koniecznie chce pana widzieć. Nu, niech pan pójdzi do
niego o piątej, dzisiaj. Nu, profesor będzi bardzo zadowolony.
Posejdon poszedł. Znalazł profesora na leżaku, na pokładzie szalupowym.
Staruszek przywitał się bardzo serdecznie, po czym powiedział:
- Panie drogi, nie chcę, by mnie pan kazał ogolić lub obmyć, ale bardzo
prosiłbym o tekst pańskiego przemówienia. Będzie to dla mnie miłą pamiątką
przekroczenia równika, pomimo mojego tak niefortunnego zachowania się podczas
ceremonii i wynikłych stąd nieporozumień. Ale było to tak świetnie odegrane, że
wszystkim tym, co brali udział - zaszczyt przynosi. Proszę w moim imieniu
przeprosić tych wszystkich, których moje podejrzenia skrzywdziły i wyrazić im
uznanie za doskonałą grę.
W Buenos Aires pożegnaliśmy profesora. W drugiej części podróży zainteresował
się on również i rybami głębinowymi. Najbardziej podobała mu się CHIMERA
MIRABILIS.
MILIONER
*3ar na rufie transatlantyka w dwa dni po wyjściu z Rio de Janeiro stale był
pełen ludzi wolnych od służby. Przeważała załoga maszynowa. Wszyscy żyjący a
należący do załogi transatlantyka musieli wypić szklaneczkę wina z asystentem
maszynowym, który uważał za swój obowiązek ugościć każdego z zaproszonych według
najwymyślniejszego życzenia i posiadanych na statku zapasów.
Sam fundator przeszedł już na napoje orzeźwiające. Świat mu się odmienił. Życie
słało się do stóp różami. Ostatnie kolce z róż usunął pismem do starszego
mechanika, z prośbą o zwolnienie go od obowiązku służby, którą pełnić będą
ochoczo za niego koledzy, naturalnie za odpowiednim wynagrodzeniem.
Siedząc w wygodnym klubowym fotelu, z widokiem przez otwarte drzwi baru na
zamglonoszafirową taflą oceanu pomiędzy zwrotnikami Koziorożca i Raka,
rozkoszował się myślą, że nie potrzebuje' już się więcej pocić w maszynie przy
oliwieniu rytmicznie tańczących tłoków, korbowodów, mierzyć i zapisywać
temperatury i ciśnienia, przenikać w czeluście kotłowni, zaglądać w rozżarzone
paszcze otwartych palenisk, włazić w pomieszczenia dla bunkru, sprawdzać ilości
otrzymanego węgla i za wszystko odpowiadać. W myślach porównywał kotłownię do
krainy Hadesa, a starszego mechanika do samego władcy podziemnego państwa. W
państwie jego blask słońca zastępowały jarzące się długie paleniska olbrzymich
kotłów, po zamknięciu których w kotłowni następował groźny mrok.
Dzięki wstawiennictwu drugiego mechanika jest już wolny po wszystkie czasy od
huku maszyn i ciężaru drabiny hierarchii służbowej, gdzie stał dotychczas na
najniższym szczeblu.
Zapatrzony w szafirową przestrzeń nad oceanem tracił chwilami poczucie
rzeczywistości i wszystko zaczynało mu się wydawać snem. Prostował sią wówczas
na fotelu, wdychał głęboko rozgrzane, wilgotne powietrze podzwrotnikowe nad
oceanem, ściskał sam sobie ręce lub dotykał poręczy fotela, by się upewnić, że
jednak nie śni... Dzisiaj o godzinie czwartej rano, po skończonej służbie w
maszynie, gdy wyszedł na "hajcerdek", tę nigdy nie dającą się utrzymać w
czystości arterię komunikacyjną pomiędzy kotłownią a pomieszczeniem palaczy,
nie wiedział jeszcze o niczym. Nawet w kabinie nie podejrzewał, że szczęście
było już tuż, tuż. Gdy okręcony ręcznikiem wokół bioder szedł z kabiny do
łazienki, nie przeczuwał, że za chwilę ziszczą się jego marzenia i spy.
Opuszczał łazienkę już jako milioner. Serce w nim wówczas trzepotało i wszystko
w nim śpiewało: "Hosanna! Hosanna! Hosanna!"
Wszedł do łazienki jako asystent maszynowy - wyszedł z niej jako milioner, w
nowe, nie znane mu życie. Od razu wybaczył wszystkim, którzy mu kiedykolwiek
wyrządzili w życiu jakąś krzywdę lub przykrość. Triumfował w duchu nad tymi,
którzy wyśmiewali się z niego i szydzili, twierdząc, że jest leniem i że nie
chce mu się pracować. Przebaczył nawet drugiemu mechanikowi to stałe wyznaczanie
go do robót w świeżo wygaszonym kotle, do uszczelniania wiecznie cieknących
rurek. W kotle omdlewał ze strachu i gorąca, podtrzymywała go jedynie wiara, że
stanie się wkrótce milionerem i nie będzie już nigdy tej strasznej pracy
wykonywał.
Dzisiaj wszyscy mu zazdroszczą - on jednak chciałby, żeby wszy-, scy, podobnie
jak i on, zostali milionerami i mogli marzyć na jawie.
Kupi sobie willę na Riwierze Francuskiej i samochód marki... Nad tym trzeba się
będzie zastanowić poważnie. Czy będzie miał szofera, czy będzie sam wóz
prowadził? Zwiedzi Szwajcarię, Francję. Zabierze wóz tym samym statkiem i
pojedzie do Argentyny jako pasażer kabinowy. Podczas podróży będzie pokazywał
czarującym współpasażer-kom kabinę, w której mieszkał jako asystent maszynowy, i
łazienkę mechaników z gorącym tuszem, pod którym stał się milionerem. Ściany tej
łazienki pierwsze usłyszały jego gardłowy okrzyk wyrażający radość z baśniowej
rzeczywistości.
W barze przyglądano mu się z zaciekawieniem, znano już dokładnie historię jego
szczęścia. Opowiadano ją sobie w salonach i mesach trans-atlantyka. Mówiono o
nim na statku. Chodzący z wysoko zadartymi nosami i wyszczerzający zęby do
słońca nawigatorzy zazdrościli mu najbardziej. Każdy z nich chciałby mieć willę
na Riwierze ł nie robić w niej nic, tak jak nie robią nic na mostku. Opalacze
zębów na balkonie. Wielu pasażerów z kabinowej klasy nie miało takiej fortuny,
jaką ON teraz posiadał.
Koledzy, którzy się z niego śmieli, teraz dopiero musieli zrozumieć swoją
bezbrzeżną ciemnotę i brak wyobraźni. Wyobraźnia była zawsze dla niego
miernikiem wartości człowieka. Ludzie pozbawieni wyobraźni to niewolnicy życia,
ślepe, posłuszne istoty zaprzężone w kierat codzienności. Czuł po prostu rosnące
u ramion skrzydła, na których przeleci przez życie wśród "słońca, barw i
kwiatów".
Wracał wciąż myślą do tego radosnego momentu PRZEISTOCZENIA, jak go nazywał.
Widział wciąż siebie stojącego pod gorącym prysznicem w łazience. Pierwsze
strumienie ciepłej wody spłukały warstwę smarów i potu. Na jednej ręce ma
rękawicę z szorstkich włókien, w drugiej ręce mydło, namydla szorstką rękawicę i
szoruje nią ciało.
W chwili gdy ponownie wyciąga rękę po mydło, wydaje mu sią, że widzi na
powierzchni mydła świecący punkt. Pociera mydło mocniej rękawicą i znów je
ogląda. Świecący punkt się powiększył^ Zrzuca rękawicę i paznokciami zaczyna
usuwaó warstwy mydła dookoła świecącego punktu. Po chwili nie ma już
wątpliwości, że w mydle znalazł złoty klucz. ZŁOTY KLUCZ. Z głębi piersi wyrywa
mu się rzężenie. W ręku miał fortunę. Ci, którzy z nim się przyjaźnili na
statku, wyśmiewali go stale, gdy wszystko co zarabiał, wydawał na mydło w Buenos
Aires. Przynosił z lądu całe paczki i krajał je pełen wiary i ufności w
ogłoszenie firmy, wyrabiającej to mydło, że znalazca złotego klucza w mydle
otrzyma nagrodę w wysokości miliona pesos.
Liczył i przeliczał teraz bez przerwy, ile milionów złotych otrzyma, ile
otrzymać może funtów angielskich, ile dolarów.
Najmłodszy drucik (radiotelegrafista) i pomocnik elektryka - najbliżsi koledzy,
którzy nigdy nie chcieli uwierzyć w jego "jasną przyszłość milionera", teraz nie
odstępowali go ani na krok, twierdząc, że roztrwonić gotów z takim trudem
zdobytą fortunę. Drucik wysłał mu depeszę do domu następującej treści: "Nie
zawiodłem pokładanych w sobie samym nadziei. Wracam jako milioner".
W domu też wyśmiewano go i nie wierzono, mówiąc: "wyjdziesz jak Zabłocki na
mydle". Kim był Zabłocki, nie miał pojęcia - łączyło go z nim tylko "mydło".
Na razie kogo mógł złapać, zapraszał do baru. Najwięcej cieszyli się z jego
szczęścia palacze, mający ograniczone możliwości otrzymania w morzu wina.
Nastrój zepsuł mu drugi mechanik, który powiedział, że uzyskał od starszego
mechanika zgodę na zwolnienie go od pełnienia służby w maszynie, ale pod
warunkiem że nie będzie rozpijał załogi. Wolno każdemu wypić z nim szklankę
wina, ale mowy nie ma o tym, żeby wino lało się litrami.
Kapitan w stosunku do milionera zachował zimną rezerwę, mówiąc że do ukończenia
podróży zmuszony jest w nim widzieć wyłącznie asystenta maszynowego. Jeśli jako
milioner w charakterze pasażera kabinowego będzie na tym statku podróżował, może
być pewny, że poleci zarezerwować mu miejsce przy stole kapitańskim. Na razie
nie może być mowy o tym. Kapitan nie zgodził się nawet na zmianę kabiny.
Świeżo upieczony milioner zrozumiał, że wszyscy na statku mu zazdroszczą, a jego
miłość do ludzi i świata zupełnie tej zazdrości nie gasi. W tych warunkach
pragnął, by podróż jak najszybciej się skończyła. Inaczej ją sobie w pierwszej
chwili wyobrażał. Gdy został milionerem, wydawało mu się, że we wszystkich
barach na statku zabraknie win dzięki jego gościnności. Tymczasem pito z wielkim
umiarem, tłumacząc się tropikalnym ciepłem.
Złoty kluczyk znaleziony w mydle nosił zawieszony na łańcuszku na szyi. Od czasu
do czasu oglądał klucz szczerozłoty, otwierający mu
drogę do szczęścia, i podziwiał jego wytworny i niezwykły kształt. Na kluczyku
wyciśnięta była liczba sto jedenaście.
Nawet zbliżający się Dakar nie przedstawiał się tak zachwycająco, jak to sobie w
pierwszej chwili po przeistoczeniu w milionera myślał. Na statku nikt nie mógł
mu pożyczyć takiej sumy, która by natychmiast zaspokoiła jego wyobraźnię
milionera. W mesie zaczął narzekać na jedzenie. Koledzy poprosili do mesy
ochmistrza. Sprowadzony ochmistrz oświadczył asystentowi, że je to samo co
pasażerowie pierwszej klasy - te same krewetki z Rio, ten sam kawior z tych
samych puszek, te same kraby. Wszystkie te zakąski wzbudzają entuzjazm wśród
pasażerów - w mesie oficerskiej pozostają niekiedy nie tknięte kraby, kawior,
ananasy. Na pocieszenie wymienił nazwy najlepszych win, jakie mogą być do jego
dyspozycji natychmiast: udane roczniki "Nuits St. Georges", "Grands Echezeaux",
"Chambertin", "Alox Cor-ton Pommard". Na statku jest nawet kilka butelek
"Chablis" z winnic La Moutonne i wspaniały sauterne "Chateau Yąuem". Ochmistrz
zgodził się być nawet przewodnikiem milionera po tej..nie znanej mu dotychczas
krainie win. Bar stał się ostatecznie miejscem, gdzie asystent maszynowy mógł
rozkoszować się swą nową pozycją w świecie. Obaj jego najbliżsi koledzy zostali
zaproszeni na cały miesiąc do willi na Riwierze i to tylko wyłącznie dlatego, że
nie wierzyli w możliwość zdobycia przez niego milionów. W rozmowach z nim
żałowali, że nie posiada tych milionów więcej - mógłby założyć własną kompanię
okrętową i dać im odpowiednie stanowiska dyrektorów. Według nich - milionów,
które posiadał, było stanowczo za mało. Uważał to za niesmaczny przejaw
zazdrości z ich strony i wobec tego całkowicie oddał się na razie wypróbowaniu
wszystkich gatunków win, o jakich mówił ochmistrz.
W przerwach między tymi czynnościami rozmyślał o kupnie pałacu w pobliżu
Warszawy, o podróży dookoła świata, nawet zaczął zastanawiać się serio nad
założeniem kompanii okrętowej. Na fladze kom-panijnej umieściłby złoty klucz.
Taki sam złoty klucz iskrzyłby się na opasce komina.
Dwa dni przed Dakarem barman przedstawił intendentowi rachunki. Wynikało z nich,
że zadłużenie asystenta maszynowego osiągnęło wartość jego sześciomiesięcznego
zarobku. Tyle pochłonęły poczęstunki i wypróbowanie najlepszych gatunków win
francuskich, jakie znajdowały się na statku. Intendent odszukał milionera i z
przykrością musiał go powiadomić, że przepisy okrętowe dawno są przekroczone,
jeśli chodzi o wysokość dopuszczalnego zadłużenia asystenta maszynowego i że
trzeba będzie na razie ograniczyć się do znacznie mniejszych wydatków, gdyż
kredyt zostanie zamknięty.
Młody milioner wpadł z tego powodu w furię i oświadczył, że natychmiast po
przybyciu do Dakaru pieniądze zostaną zwrócone. Zaraz też odszukał swych dwóch
przyjaciół i omówił sprawę wysłania depeszy do Buenos Aires z żądaniem drobnej
zaliczki w wysokości kilku
tysięcy funtów, co by mu umożliwiło dokończenie tej aż nazbyt dokuczliwej
podróży. Oświadczył również, że uda się do Buenos Aires już innym statkiem, a
nie tym, na którym spotykają go na każdym kroku szykany, mające swe źródło w
niskiej zazdrości. Obaj koledzy zmartwili się bardzo, gdy to usłyszeli i poszli
całą sprawę przedstawić intendentowi. Intendent wysłuchał ich z uwagą i
zdecydował, że muszą pójść wszyscy razem do kapitana.
- Panie kapitanie - wyjaśniał radiotelegrafista - kolega nasz wszystkie
zarobione pieniądze wydawał na mydło w Buenos Aires. Doszliśmy do wniosku, że
jako koledzy nie możemy pozwolić na tę bezsensowną grę, w której powodzenie
wyraża się stosunkiem jeden do nieskończoności. U babki wyprosiłem kluczyk od
szylkretem wykładanej szkatułki. Kluczyk miał niezwykły kształt i doskonale
nadawał się do zamierzonego celu. Brat mój pracuje u jubilera, wobec czego
pokrycie srebrnego klucza warstwą złota nie przedstawiało już najmniejszej
trudności. Porozumieliśmy się w tej sprawie z rodziną kolegi, zmęczoną już jego
opowiadaniami o tym co to będzie, gdy zostanie milionerem. Zaraz po wyjściu z
Rio de Janeiro podłożyliśmy mu mydło, w którym był klucz. Wydawało się nam, że
sam spostrzeże prędko, iż klucz nie jest złoty i zniechęci się raz na zawsze do
zamiany ciężko, zarobionych pieniędzy na bańki mydlane. Omyliliśmy się w swych
obliczeniach. W tej chwili głęboko wierzy, że jest posiadaczem milionów.
Chcieliśmy dla niego jak najlepiej, wyszło jak najgorzej. Boimy się teraz, że
gdy się dowie, iż wszystko było żartem, wyskoczy za burtę z rozpaczy. Co mamy
robić?
Kapitan wcale nie był zachwycony wytworzoną sytuacją. Wszelkie kary czy nagany
za-to, co się stało, w tej chwili nic nie pomogą. Kapitan przyznawał słuszność
powiedzeniu, że o przeszłości myśli głupiec, o teraźniejszości mądry, a o
przyszłości szaleniec. Kazał kolegom milionera w sposób możliwie oględny
powiedzieć mu o podłożeniu klucza, bagatelizując całe wydarzenie. Wszyscy muszą
nad nim roztoczyć opiekę i pilnować go w dzień i w nocy, tak długo aż będą
zupełnie pewni, że przeszedł nad tym wypadkiem do porządku.
",Drucik" i elektryk wyszli z kabiny kapitana z uczuciem konspiratorów mających
wykonać wyrok śmierci na niewinnym koledze.
Milionera znaleźli w barze. Sączył przez słomkę grenadinę, którą chłodzili się
już starożytni Rzymianie, tłocząc ją z punickich owoców.
Milioner na widok swych kolegów wyjaśnił z zasmuconym wyrazem twarzy, że z
powodu zamknięcia kredytu zmuszony był pożyczyć pieniądze u barmana na szklankę
głupiej grenadiny.
Bar był pusty. Obaj koledzy postanowili wykonać wyrok natychmiast w barze.
- Musimy ci powiedzieć prawdę - zaczął odważnie "drucik" - nie gniewaj się na
nas, ale chcieliśmy cię oduczyć wydawania całej pensji na mydło w pogoni za
milionami i włożyliśmy do mydła podrobiony kluczyk. Nie jesteś milionerem.
"Milioner" roześmiał się i powiedział:
- Wiem dobrze, dlaczego ini o tym mówicie. Intendent kazał zamknąć mi rachunek w
barze, a starszy mechanik chce mię zagonić z powrotem do maszyny. Kłamiecie obaj
jak najęci. Cha! cha! cha! Nie weźmiecie mnie na kawał.
- Kluczyk jest od szkatułki mojej babki - powiedział "drucik".
- Kłamiesz - ze śmiechem zawołał "milioner". - Sprawdziłem przede wszystkim, czy
kluczyk jest złoty. Wypróbowałem go paroma kwasami. Jest złoty. Nie wmówisz we
mnie, że twoja babka posiadała kiedykolwiek w życiu szkatułki zamykane złotymi
kluczami tej wielkości.
- Zapewniam cię, że kluczyk jest srebrny. Brat, który pracuje u jubilera,
wytłoczył na nim numer sto jedenasty i pokrył go cienką warstwą złota.
Myśleliśmy, że to odkryjesz natychmiast. Tymczasem poszła już twoja półroczna
pensja. Powtarzam jeszcze raz, że nie mogliśmy, pozwolić, byś ciężko zapracowane
pieniądze zamieniał na płatki mydlane. Z chęcią za ciebie zgodzili się pełnić
służbę.,koledzy, sądząc, że to dla twego dobra. Nie będą żądali zapłaty, ale
najwyższy czas już z tym skończyć. Odpocząłeś sobie w tych "końskich
szerokościach", a teraz trzeba nad tym wszystkim przejść spokojnie do porządku.
- Nie nabierzecie mnie. Teraz dopiero chcecie się zabawić moim kosztem. Chcecie,
bym mając miliony wrócił do państwa Hadesa. Chcecie, bym znów właził do gorącego
kotła i rozwalcowywał cieknące rurki. O nie. W Dakarze sprzedam wszystko, co
posiadam i zadepeszuję do Buenos Aires po zaliczkę. Skończyłem już z zawodem
mechanika okrętowego ostatecznie.
- Nie potrzebujesz depeszować do Buenos Aires. Klucz w mydle miał być odlany ze
złota. Wystarczy jeśli pilnikiem spróbujesz potrzeć swój klucz. Zobaczysz, że
jest na nim tylko bardzo cienka warstwa złota. Możesz się o tym przekonać
natychmiast.
Elektryk wybiegł z baru i za chwilę wrócił z pilnikiem.
"Milioner" zdjął z szyi łańcuch z doczepionym doń kluczem. Złapał pilnik i kilka
razy przesunął nim po trzonie klucza. Na powierzchni ukazała się srebrna plamka.
Asystent maszynowy usiadł z wrażenia na fotelu, z którego tak lubił się
przyglądać jako milioner powierzchni oceanu zamkniętej pomiędzy zwrotnikami,
noszącej tutaj nazwę "KOŃSKICH SZEROKOŚCI".
Według wersji tych nawigatorów z balkonu dawni żeglarze musieli tutaj harować
jak konie z powodu zmiennych wiatrów i konieczności ciągłego łapania ich przez
obracanie rei dookoła masztu. Czynność tę nazywano tarasowaniem. Według innej
wersji, miały tu ginąć konie przewożone z jednej półkuli na drugą. Właśnie
pomiędzy zwrotnikami. On jako milioner urodził się w pobliżu zwrotnika
Koziorożca i ginie teraz w pobliżu zwrotnika Raka. On MILIONER KOŃSKICH
SZEROKOŚCI. Woli umrzeć jak koń, niż 'harować jak koń w tej "Ziemi Ognistej"
palenisk okrętowych. Na razie nie da po sobie poznać, że się za-
łamał. Będą z niego teraz wszyscy szydzili. MILIONER KOŃSKICH SZEROKOŚCI.
Skończy ze sobą w nocy. Zginie, jak przystało na rasowego konia, który nie
wytrzymał podróży w-tych szerokościach.
Obaj koledzy w milczeniu czekali na nowy wybuch buntu lub gniewu.
"Milioner" wysączył pozostałą w szklance grenadinę i wstał.
- Dobrze, idę do maszyny. Odrobię za wszystkich przepracowane za mnie godziny. -
Mówiąc to, przybrał wyraz twarzy najbardziej nielubianego przez siebie oficera
pokładowego, tego z nosem wzniesionym najwyżej i opalającego zęby w słońcu. Nie
czekając na kolegów, podziękował skinieniem głowy barmanowi i wyszedł na pokład.
Za chwilę w koszulce z potniikiem na szyi i w spodniach nasiąkniętych smarami
zjeżdżał w dół do maszyny, trzymając się .poręczy tylko rękami, nie dotykając
prawie stopami srebrem mieniących się stalowych prętów (drabinek. Okrętowy
telegraf bez drutu rozniósł natychmiast po całym statku wiadomość o tragedii
"milionera". Wieść dotarła do ciemnych zakamarków kotłowni, wyszukiwała w
ciemności czarne postacie palaczy i trymerów i szeptała każdemu do ucha:
"Asystent maszynowy nie wygrał miliona ipesos. To był żart. Uważać na asystenta,
by nie zrobił sobie czego złego. Sześć pensji swoich puścił już na oblewanie z
załogą milionów".
"Milioner" widział we wszystkich oczach współczucie. Czuł, że go śledzą.
"Przewidują słusznie, że wyskoczę za burtę. Znajdę stosowną chwilę. Na razie
muszę poczekać" - myślał.
Dakar. Wielka stacja (bunkrowa. Transatlantyk zaopatruje się tutaj w węgiel na
dalszą ipoidróż. Mechanicy okrętowi roją się przy tej czynności jak pszczoły i
tną niemiłosiernie wszystkich dookoła.
"Milioner" czarny od węglowego pyłu wynurza się z żałobnej czerni węgla i
pracujących przy nim Murzynów. Nareszcie koniec bunkrowania. Kąpiel w łazience.
W tej samej, w której przeistoczył się w milionera. Z orzeźwiającą wodą spłynęła
nań orzeźwiająca myśl: "Ten kluczyk był podłożony przez kolegów, ale mogę
jeszcze znaleźć prawdziwy".
Wszystkie rozliczenia załogowe musiały ibyć sprawdzone w Kanale Kilońskim.
"Milioner" ze zdumieniem dowiedział się, że nie posiada ani jednego .grosza
długu. Wszystko zostało spłacone przez tych, których częstował. iGdy to
posłyszał, ścisnęło go coś lekko za gardło. Z trudem przełknął ślinę i szybko
wyszedł na pokład.
Gdynia. W 'domu depeszy nie otrzymano. Znów Kanał Kiloński, Dakar, Rio de
Janeiro, Santos, Rio Grandę do Sul, Montevideo, BUENOS AIRES.
Gdy po powrocie asystenta maszynowego z ląldu w Buenos Aires koledzy wpadli do
jego kabiny, zastali go siedzącego nad olbrzymią paką mydła, którego znaczna
część już była pokrojona na płatki.
- Co ty robisz? - krzyknęli obaj, "drucik" i elektryk.
- Widzicie, co robią. Szukam prawdziwego złotego klucza.
- Oszalałeś - wyszeptał elektryk.
Asystent maszynowy popatrzył na niego z pobłażliwie lekceważącym uśmiechem i
powiedział:
- Cóż TY możesz na ten temat powiedzieć? TY, który nigdy w życiu nie byłeś
milionerem?
KAZIO
J. ransatlantyk wyszedł z Gdyni, zabrał w Kanale Kilońskim pasażerów z Danii i
Niemiec, a z redy Cherbourga Francuzów i położył się na kurs wiodący na południe
- do Buenos Aires. Życie na statku wpadło w rytm wacht morskich.
Czterdziesty równoleżnik szerokości północnej zabarwił czerwonym winem wodę do
picia we wszystkich jadalniach i mesach. W miarę iposuwania się na południe
stawało się coraz cieplej i spokojniej, a ocean upodobniał się do
szafirowolustrzanej tafli, nad którą ukazywały się co chwila gromady latających
ryb.
Po każdej podróży do Południowej Ameryki zwiększała się liczba pasażerów-
cudzoziemców, gdyż zadowoleni z podróży woleli ją odbywać na polskim
transatlantyku aniżeli na statkach rodzimych armatorów. Agencje konkurencyjnych
linii okrętowych pomawiały nas
0 rozrzutne prowadzenie kuchni, której dewizą było hasło jej szefa: "Jeśli
chcemy mieć pasażerów - to każdemu dajmy, co lubi".
Z tego samego miasta co szef kuchni pochodził również szef pro-wiantury zwany
Plamoznikiem. Obaj szybko porozumieli się ze sobą i wpadli po prostu w hazard w
dogadzaniu pasażerom. Oczywiście przyczyniało to niemało kłopotów przy
zaopatrywaniu statku
1 przyrządzaniu iposiłków.
Najwięcej jednak, według opinii samych pasażerów, przyciągała ich domowa
atmosfera panująca na transatlantyku we wszystkich trzech klasach. Wielu
emigrantów cały okres podróży statkiem uważało za normalną podróż końmi i nie
dało się nakłonić do zdjęcia na noc olbrzymich butów z cholewami wyczyszczonymi
smarem i spało w nich na śnieżnobiałej pościeli. Stewardesy bolały nad tym i
drżały na myśl o inspekcji, ale nigdy nie "zdejmowały z twarzy" uprzejmego
uśmiechu. Niekiedy (przychodziły im z pomocą tropikalne upały, ale i one często
okazywały się bezsilne. Niektórzy emigranci przezwyciężyli żar słońca -
przetrwali całą podróż w butach.
Po przejściu 'burzliwej Zatoki Biskajskiej wielu pasażerów, którym ipoczątkowo
koja wydawała się najmilszym miejscem na statku, zjawiło się naraz w salonach i
na pokładzie, tak jak gdyby przed chwilą
zostali zaokrętowani. Dotychczas byli znani wyłącznie stewardesom, stewardom i
lekarzowi okrętowemu.
Pewnego takiego słonecznego dnia o godzinie piątej po południu jetl-na z
pasażerek kabinowych zgubiła gdzieś synka. Personel hotelowy, a potem i
pasażerowie, szukali po wszystkich zakamarkach statku trzyletniego chłopczyka
ubranego w marynarski mundurek. Od godziny "szalało" już poszukiwanie. Żywy
udział brała w nim rodzina duńska złożona z matki, ojca i dwóch córek -
przystojnych i zgrabnych. Młodsza, osiemnastoletnia, zwracała na siebie uwagę
oczami, jedno z nich było koloru bursztynu, a drugie - chabru w zbożu. Dunki
energicznie zabrały się do poszukiwań; zrozpaczoną matkę zaprowadziły podczas
podwieczorku do salonu i przedstawiły ją i jej sprawę kapitanowi.
Kapitan całe swoje życie spędził na morzu, z tego młodość w ekspedycjach
polarnych, dał nawet swoje nazwisko jednej z bardzo wielu nowo odkrytych wysepek
podbiegunowych. Mając do czynienia z wieloma językami, nauczył się rozwiązywać
wszelkie trudności z tej dziedziny 'bez słowników, tworząc na .poczekaniu nowe
słowa. Jeszcze szybciej dawał sobie radę z trudnościami życiowymi, stosując
metodę przeczekania.
Teraz w swoisty sposób wyraził matce przekonanie, że dziecięciu nic nie jest.
- Nu, a pani ja powiem - ticha czekat'. Pani wypiji kawy i chętnie pośmieji się
z nami, a dziecko jak jeść zechce, to i przyjdzi. Ja też mam dwoje dieti i wiem,
co mówię. Pani dziecko też jeść potrzebuje. A? Nu, prawda?
Matka dała się przekonać i pozostała w salonie, obie Dunki wyruszyły jednak na
poszukiwania.
W tym pamiętnym dniu, piętnaście minut po godzinie szesnastej zjawiła się na
mostku podczas wachty starszego oficera, figurynka w postaci malutkiego
marynarza w długich marynarskich spodniach i bluzie z kołnierzem. Chłopiec
podszedł do starszego oficera, szurgnął nóżką i przedstawił się:
- Jestem Kazio. Czy mogę popatrzeć przez okno?
Na mostku, z obydwu stron, były oszklone nadbudówki zasłaniające oficerów od
deszczu i wiatru. Pod oknem wychodzącym na dziób statku wisiał opuszczony duży
stół z mahoniowych desek, na którym, przy przechodzeniu cieśnin, rozkładało się
niekiedy mapy. Przeważnie jednak stoły te służyły do ustawiania posiłków
przynoszonych dla oficerów wachtowych w morzu, przy czym kawę i ciasta
przynosiło się nie tyle dla posilenia się, ile dla "skrócenia czasu". Jedynie
zimą, na północnym Atlantyku gorący bulion podawany z "wytwornościa-mi" z
francuskiego ciasta krzepił oficerów naprawdę.
Kazio był tak ujmujący i wytworny, że starszy oficer natychmiast podniósł stół
do góry i usadowił na nim chłopca. Chłopczyk przylgnął
noskiem do szyby i czekał na ukazanie się obiecanych przez oficera srebrnych
aeroplaników. Miały one wylatywać z wody. Właśnie ukazała się ich cała eskadra.
Były to szafirowosrebrne latające rybki.
Kazio nie wierzył początkowo własnym oczom, a potem prosił, by mu dać do zabawy
"chociaż jeden, najmniejszy aeroplanik".
Od tej chwili chłopiec zatracił poczucie czasu i wciąż tylko czekał na latające
rybki, a w przerwach opowiedział starszemu oficerowi, że dzisiaj po raz pierwszy
wyszedł z mamusią na pokład, i że oboje chorowali, że wracają do tatusia w
Argentynie i mamusia przedtem jeszcze chorowała, i że musieli jechać do Polski,
aby mamusia wyzdrowiała.
- A czy mamusia wie, gdzie ty jesteś? - zaniepokoił się starszy
oficer.
- MAMUSIA ZAWSZE WIE, GDZIE JA JESTEM - odpowiedział
z przekonaniem Kazio.
Rozmowę tę przerwał steward, który przyniósł na mostek kawę i ciastka, a widząc
malutkiego nawigatora uprzejmie spytał, czy nie zechce może na podwieczorek
wypić mleka i zjeść parę ciastek i jakie ciastka ma przynieść.
- Z kremem poproszę - odpowiedział Kazio z czarującym uśmiechem.
Oprócz czwartego oficera, pełniącego służbę razem ze starszym, na mostek
przyszedł w sprawach służbowych asystent nawigacyjny, noszący szumny tytuł
"szóstego". Kazio natychmiast zwrócił jego uwagę na siebie, wkrótce "szósty"
oczarowany malcem zaczął oprowadzać go po mostku i tłumaczyć, w jaki sposób
statek płynie.
Po obejrzeniu mostku "szósty" i sternik zaczęli uczyć Kazia sterować. Podczas
tej lekcji zjawiła się na mostku najmłodsza Dunka, ta
0 bursztynowo-chabrowych oczach. Panienka podeszła do starszego oficera i
spytała, czy nie widział gdzie małego chłopca ubranego w marynarski mundurek.
- Przyszedł dziś po raz pierwszy do salonu - wyjaśniła - i zginął. Matka jest
zrozpaczona.
- To na pewno ten marynarz, który teraz steruje - odpowiedział z uśmiechem
starszy oficer, pokazując jej Kazia przy sterze.
- O tak! To ten! - krzyknęła ucieszona dziewczyna.
- Może pan wspólnie z panią odprowadzi Kazia do matki - zwrócił się starszy
oficer do swego młodszego kolegi, szóstego oficera -
1 przeprosi ją w moim imieniu za to, co się stało, ale Kazio zapewnił mnie, że
"MAMUSIA ZAWSZE WIE, GDZIE JA JESTEM". Proszę również powiedzieć, że Kazio wypił
już szklankę mleka i zjadł dwa ciastka z kremem.
Dunka, "szósty" i Kazio - we trójkę ruszyli do matki Kazia. "Cudowne"
odnalezienie się chłopca uczyniło go bohaterem dnia i całej podróży. Kazio
stopniowo podbijał serce załogi. Można go było znaleźć
w kabinie kapitana, w pralni okrętowej, w kotłowni, u starszego mechanika,
jednym słowem - wszędzie.
Zaczęły się upały. Kazio najlepiej lubił przebywać teraz na pokładzie, na którym
starali się go zawsze bawić: najmłodsza Dunka i najmłodszy oficer. Trójkę tę
stale można było widzieć na pokładzie, ale chłopczyk troszkę się nudził w
towarzystwie zajętej sobą pary. Najmłodsza Dunka okazała się jednak nieoceniona
i tym razem. Odkryła hobby Kazia. Odkryła w sposób zresztą zupełnie prosty -
zapytała zwyczajnie o to KAZIAS-MAMĘ, czyli matkę Kazia, nazwaną tak dzięki
wielkiej popularności syna. Okazało się, że Kazio ma hobby równie niecodzienne
jak pasjonujące - wbijanie gwoździ młotkiem. Dunka natychmiast powiedziała o tym
kapitanowi. Ten zwołał radę okrętową i polecił cieśli wyszukać duży kloc,
zaopatrzyć Kazia w młotek i gwoździe. Starszy oficer miał uzyskać od chłopca
przyrzeczenie, że będzie wbijał gwoździe wyłącznie w przeznaczony do tego kloc.
Czuwać mieli nad nim "szósty" i Dunka (miss Athellia).
Kazio dotrzymywał umowy, ale wszyscy byli przekonani, że statek po przyjściu do
Buenos Aires nie będzie miał ani jednego gwoździa w magazynach bosmańskich.
Kazio od'rana do zachodu słońca niezmordowanie wbijał do kloca największe
gwoździe; po zachodzie ustawał w tej pracy i nudził się. Na szczęście
zreperowano aparat filmowy i ogłoszono, iż wieczorem będzie kino na pokładzie.
Kazio był pierwszym widzem, który usiadł na ustawionych krzesłach. Film miał się
rozpocząć o godzinie ósmej1 piętnaście, aby mogli zdążyć ci, co zejdą z wachty o
ósmej. Minęła jednak oznaczona godzina, a filmu nie rozpoczęto - czekano na
kapitana. Kiedy Kazio się o tym dowiedział, ruszył jak błyskawica do saloniku,
gdzie grano w brydża. Do końca robra było jeszcze daleko, gdy przed kapitanem
stanął Kazio i patrzył na niego spod swych olbrzymich rzęs oczami, w których
widać było z trudem hamowany , płacz.
Kapitan spojrzał na niego i zawołał:
- Nu, Kazio? Nu, cóż takiego? Nu cóż się stało? Kazio, patrząc przez zasłonę z
łez, wyszeptał:
- Kina nie rozpoczynają.
Przy wszystkich stolikach jak na komendę złożono karty. Kapitan wziął Kazia za
rękę i poszli^ na pokład. Kazio usadowił się koło kapitana i film się rozpoczął.
*
- Nu, będzł dziś coś niezwykłego. Nu, popamięta pan dzień dzisiejszy. Nu, ja
panu mówię - zapewniał starszego oficera kapitan. - Nu, widziałem ja, jak szósty
z to najmłodsze Dunko rozmawiali, potem palce jakoś trzymali, a potem ręce
sobie podali. Nu, coś z tego będzi.
Cały statek wiedział już o tym,' że para ta jest zakochana w sobie. Szósty"
chodził wymuskany. Pralnia robiła co mogła, żeby bił blask od jego mundurów, na
których nie było ani jednego galonu, a tylko przewidziane dla nich miejsce na
granatowych naramiennikach. Chwilowo leżała na nich samotnie złota kotwica pełna
nadziei na lepszą
przyszłość.
"Szósty" czynił nieprawdopodobne postępy w języku angielskim. Doszło do' tego,
że nawet któregoś dnia zaczął mówić tym językiem do kolegów w mesie.
- Do nas mówisz, a nie do Athellii - przywołano go do rzeczywistości.
- Jak śmiecie tak wymawiać JEJ IMIĘ - wybuchnął "szósty".
W odpowiedzi ten, który wymówił to imię, pokazał mu palcem czoło, zatoczył na
nim kółko. "Szósty" odszedł zły.
- Byle nie oszalał przed Buenos Aires - mówiono za nim w mesie.
*
Wytworni pasażerowie, tak zwani kabinowi, siedzieli po południu w barze na
pokładzie szalupowym, chłodząc się napojami i lodami. Kapitan zabawiał rozmową
rodzinę Duńczyków. Kazias-Mama okazała się niemniej czarująca od swego syna,
wobec czego starszy oficer i starszy mechanik bawili ją na zabój, ale zapominali
o niej, gdy tylko zjawiał się Kazio. Kazio, tego pamiętnego dnia, którego
doniosłość przepowiedział kapitan, zostawił swój kloc nabity gwoździami i
królował w barze, zaszczycając swą uwagą i rozmową wyłącznie barmana, czym
budził zazdrość pozostałych osób. Barman wdzięczny za okazane względy wymyślał
dla Kazia specjalne napoje chłodzące. Malec siedział na podłodze, na olbrzymiej
arabskiej poduszce (były to tak zwane "puffy", wyrabiane z wytłaczanej kolorowej
skóry wyszywanej srebrnymi lub złotymi nićmi) i sączył aromatyczny napój przez
słomkę, gdy w barze ukazała się wraz z matką sześcioletnia dziewczynka. Obie
damy należały do polskich sfer dyplomatycznych w Brazylii i jechały do Rio de
Janeiro.
Na wchodzącą do baru dziewczynkę nikt nie zwrócił uwagi. Mała dama usiłowała dać
znać o sobie najpierw głośną rozmową z matką, a gdy to nie poskutkowało, zaczęła
tańczyć w takt modnej piosenki nadawanej przez rozgłośnię radiową. Robiła to z
takim zapałem i wdziękiem, że wreszcie zaczęto się jej przyglądać.
Zapomniany Kazio siedział na poduszce i krytycznie przyglądał sią rywalce.
Skończyła się melodia, wiele osób zaczęło bić brawa. Dziewczynka była
rozpromieniona. W podskokach podbiegła do Kazia i spytała go 2 niewinną minką: -
Potrafisz tak? Kazio milczał. Dziewczynka błysnęła mu przed oczami
pierścioneczkiem i spytała:
- A to masz? Kazio milczał.
Z kolei podsunęła mu pod oczy zegarek-bransoletkę i znów spytała:
- A to masz?
Obecnych w barze zaniepokoił wyraz twarzy Kazia. Widać było, że walczy ze sobą.
Wielu już miało zamiar pospieszyć doń ze słowami pociechy, gdy nagle po trzecim
pytaniu Kazio położył się na olbrzymiej poduszce na plecach, wydostał z
majteczek widoczną różnicę między chłopcem i dziewczynką i pokazując wszystkim,
zawołał:
- A to masz?
Dziewczynka nie odezwała się słowem, odeszła. Uznała się za pokonaną.
4.
Wieczorem spotkano statek, pierwszy od wielu dni samotnej tra-wersaty oceanu.
Statek szedł kontrkursem; wyr.aźnie było widać jego burtowe światła pozycyjne, z
prawej - zielone, z lewej - czerwone.
- Pięć stopni w prawo - podał oficer wachtowy komendę na ster, dla wyminięcia
spotkanego statku.
- Pięć stopni w prawo - powtórzył jak echo sternik. Oba statki minęły się
czerwonymi światłami.
*
Tego samego dnia starszy oficer ułożył się już wygodnie w koi i miał zamiar
sięgnąć ręką do kontaktu, aby zgasić światło, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
Na głośne "proszę" do kabiny wszedł "szósty". Młody oficer miał zmieniony wyraz
twarzy i widać było od razu, że jest zdenerwowany.
- Przepraszam, że przeszkadzam - odezwał się - -ale stała się rzecz nie
cierpiąca zwłoki. Przyszedłem prosić pana na sekundanta.
Starszy oficer podniósł się i oparł na łokciu.
- Muszę się bić. Jest mi obojętne, czy będą to pistolety, szable, czy szpady. W
Rio dostaniemy wszystko. Zgadzam sią na broń wybraną przez przeciwnika. Przyjmę
wszystko. Nie mam tutaj kodeksu honorowego Boziewicza, ale sądząc ze stopnia
obrazy musi być trzykrotna wymiana strzałów.
Starszy oficer patrzył na niego z niedowierzaniem, wreszcie spytał:
- Z kim?
- Z kapitanem - odpowiedział "szósty" i szybko mówił dalej. - Przepraszam, że
zapomniałem zawiadomić pana, że zaręczyłem się dzisiaj z panną Athellią
Peterson. Kapitan obraził moją narzeczoną. Jeśli zechce się bić na szpady, to
myślę, że najlepiej będzie zmienić je na ciężkie szable. Podobno pojedynek
wówczas najszybciej się kończy. Bawić się nie mam zamiaru.
Starszy oficer ze zdumieniem słuchał dramatycznych słów najmłodszego oficera.
- Nie wyobrażam sobie, aby kapitan chciał obrazić umyślnie pana lub pańską
narzeczoną. Nie zrozumiał pan może, co kapitan chciał powiedzieć. Może stworzył
jakiś nowy polski wyraz? - próbował łagodzić starszy oficer rozgoryczenie
"szóstego".
- O co to, to nie - gorąco zaprotestował narzeczony. - Kapitan z całą
świadomością i cynizmem obraził moją narzeczoną i będzie musiał ponieść pełne
konsekwencje swego czynu. Chyba że mu się uda wpierw mnie zabić - stwierdził
zdeterminowany oficer.
Starszy oficer w dalszym ciągu usiłował uspokoić jego rozszalałą fantazję.
- Kapitan bardzo lubi pannę Athellię i pana. Nie sądzę, aby mógł mieć cokolwiek
przeciwko temu narzeczeństwu. Rodzice również widzieli, jak pan asystował ich
córce i nigdy nie słyszałem, by wyrażali jakąś niechęć. W jaki sposób kapitan
obraził pańską narzeczoną?
- W jaki sposób? Jak już wspomniałem, dzisiaj z rana zaręczyliśmy się. Wieczorem
postanowiliśmy zawiadomić o tym kapitana. Uważałem to za swój obowiązek. Przed
chwilą byłem właśnie u niego w kabinie i gdy mu o tym zameldowałem, kapitan tak
mi odpowiedział: "Zaręczył się pan ze światłami pozycyjnymi?" Gdy tylko to
usłyszałem, odwróciłem się i wyszedłem z kabiny; przyszedłem wprost do pana
prosić go na sekundanta.
Starszego oficera skurcz chwycił za gardło, omal nie parsknął śmiechem i aby go
stłumić, opadł na poduszki. Nie chciał zostać porąbany lub zastrzelony według
przepisów Boziewicza; usiłował więc przybrać surowy i pełen potępienia dla
kapitana wyraz twarzy. Z trudem udało mu się odpowiedzieć, że bardzo się cieszy
z zaufania i z zaszczytu, jaki go spotkał, że właśnie jemu został powierzony
honor narzeczonej "szóstego"; zapewnił go, że zrobi wszystko, aby honor ten
został w całości zachowany. Czując, że dłużej już nie opanuje śmiechu, dodał, że
o szczegółach pomówią jutro.
- Dziękuję i dobranoc - usłyszał w odpowiedzi. Za chwilę drzwi zamknęły się za
"szóstym".
*
Następnego dnia rano odkrył się Przylądek Frio tropikalnej Brazylii. Starszy
oficer i starszy mechanik natychmiast zameldowali o tym Kazias-Mamie. Ale pani
odwróciła głowę od wskazanego jej kierunku i powiedziała, że nie chce nawet
widzieć Brazylii z daleka.
- Przyjechałam do Brazylii z mężem zaraz po ślubie. Osiedliliśmy się na
zakupionej przez niego plantacji drzew pomarańczowych. Mąż jest agronomem. Zbiór
zapowiadał się wspaniale. Któregoś dnia usłyszałam bicie w metalowe kotły jak na
alarm. Wybiegłam na ganek.
Hałas pochodził z sąsiednich farm, na których bito kijami we wszystko, co mogło
wydawać głośny dźwięk. Sądziłam, że napadli nas Indianie, ale za chwilę
zrozumiałam, co się dzieje, gdy ujrzałam chmurę owadów. Szarańcza. Wieczorem z
plantacji obiecującej fortunę zostały kikuty drzewek.
Zabraliśmy się do pracy i przekształciliśmy naszą plantację na warzywną. Pola
szybko pokryły się roślinkami. Pewnego dnia, gdy z dumą przyglądałam się zieleni
okrywającej pola, zauważyłam, że mam przed sobą jak gdyby posuwający się dywan.
Zielony kobierzec defilował przede mną. Zbiegłam ze schodów i przekonałam się,
że to nie było złudzenie. Miliony wędrownych mrówek. Szły zwartymi szeregami, a
każda dźwigała nad głową strzęp uciętego liścia. Następnego' dnia znów mieliśmy
przed oknami szare pola, bez śladu, że coś kiedyś na nich rosło.
Sprzedaliśmy tę plantację i przenieśliśmy się bardziej na południe, w okolice
lesiste i założyliśmy tam plantację kukurydzy. Za kilka dni mieliśmy rozpocząć
zbiór tak urodzajny, jakiego nawet nie przewidywaliśmy. I znów spostrzegliśmy,
że plantacja" przestała istnieć. Jakieś postacie wynosiły plony do lasu.
Pobiegliśmy szybko, by przeszkodzić rabunkowi. Niestety niczego nie udało sią
uratować. Rabusiami było olbrzymie stado małp, które wyniosło naszą kukurydzę w
niedostępną dla człowieka dżunglę. Znów zostaliśmy bez nadziei zarobku, do tego
dołączyło się zmiękczenie moich kości wskutek braku wapnia w wodzie. Kazano mi
natychmiast wyjechać do Polski. Zabrałam Kazia. Mąż sprzedał plantację i
wyjechał do Argentyny. Mamy teraz plantację bawełny. Maż przyjedzie po nas do
Buenos Aires.
Słuchając opowiadania Kazias-Mamy, starszy oficer zapomniał zupełnie, że
"szósty" powierzył mu honor narzeczonej i że ma natychmiast ustalić w jego
imieniu datę pojedynku, wybrać broń i uzgodnić miejsce i czas.
Kapitan przygotowywał właśnie dokumenty dla władz portowych w Rio, kiedy wszedł
do kabiny starszy oficer.
- Nu, wie pan co? - odezwał się ucieszony z jego widoku kapitan. - Nu, chętnie
się wczoraj uśmiałem w barze. Nu taki malutki chłopiec, nu, a tak doskonale zna
kobiety. Dziewczyna od razu zaniemówiła. Nu, żeby mnie tak dokuczyła, ja bym nie
domyślił się tak zrobić. Nu, taki malutki chłopiec, a taki mondry. Kazio. A? Nu,
pomyśli pan sam?
- Panie kapitanie, przychodzę oficjalnie, jako sekundant, żądać w imieniu
szóstego oficera satysfakcji za obrazę jego narzeczonej, panny Athellii. Wczoraj
wieczór, w obecności jej narzeczonego, porównał pan jej bursztynowo-chabrowe
oczy do świateł pozycyjnych statku. Słuchając tego wczoraj wieczorem o mało sam
nie umarłem ze śmiechu, ale dzisiaj pan kapitan ma wybrać rodzaj broni, od
jakiego zechce pan sam umrzeć lub zabić rytualnie "szóstego".
__Nu, widzi. Nu, ja od razu powiedziałem, że z tego coś będzi. Jak
tylko zobaczyłem, że sobie ręce podali. Nu, wie co? Nu, jak przyszedł i
zameldował, że zaręczył się, nu, i powiedziałem ja prawda, że ze światłami
pozycyjnymi si zaręczył. Nu, odwrócił się natychmiast i wyszedł. Nu, nie
myślałem, że jemu to si nie spodoba. Mówi pan, że obrażony?
Starszy oficer opowiedział mu cały przebieg rozmowy, jaki miał miejsce w
kabinie.
- Nu, tak co z nim teraz robić? A? Nu, pan jego lepiej znasz za mnie.
Po krótkiej naradzie uchwalili, że ponieważ nikt tego nie słyszał oprócz
narzeczonego, to "szósty" musi zadowolić się oświadczeniem kapitana, że ten nie
miał intencji obrażania panny Athellii.
Gdy starszy oficer wszedł z "szóstym" do kabiny kapitana, ten zapomniał zupełnie
o tym, że ma przemawiać oficjalnie według kodeksu Boziewicza.
- Nu, jak mógł sobie nawet pomyślić, że ja chciałem obrazić dziewczyna, która ma
takie oczy ładne, na które nie znudzi się nigdy patrzeć? Nu, wie co? Nu, to
troszeczku niedobrze, że tak myślał. Nu, cóż takiego. Nu, tak wszystko dobrze.
A? Zadowolony? Nu?
"Szósty" przygotowany przez starszego oficera opisem boleści i wyrzutów sumienia
kapitana bolał teraz nad tym, że chciał go niewinnie zamordować. Nie słyszał już
prawie tego, co mówił kapitan i sam zaczął przepraszać, że zwątpił w jego
najlepsze intencje, o których jego narzeczona jest głęboko przekonana. Sprawę
uznano za niebyłą.
*
Począwszy od Rio de Janeiro w każdym z portów żegnano kogoś z pasażerów. W
przeddzień przybycia do Rio Grandę do Sul, w którym miała wysiąść narzeczona
"szóstego" z rodziną, statek szedł po stosunkowo płytkich wodach przybrzeżnych.
Znów było ciche i słoneczne popołudnie. W salonie podano herbatę. Kazio zabierał
się do swych ulubionych ciastek z kremem, gdy nadeszła niespodziewanie zupełnie
martwa fala i odbita od dna - przechyliła nagle statek, jak podczas największego
sztormu. Cała zastawa stołowa runęła na podłogę salonu. Brzęk spadających
filiżanek, półmisków z ciastkami i łyżeczek wywarł widać na Kaziu silne
wrażenie. Wiedział on dobrze, że za wszystko co się dzieje na statku,
odpowiedzialny jest kapitan. Szybko zsunął się ze swego krzesła, pobiegł do
stolika kapitana, wdrapał się na krzesło obok i patrząc swymi rozszerzonymi z
przejęcia oczami, powiedział bijąc jednocześnie piąstką w stół:
- Nie zgadzam się z takim podawaniem podwieczorków.
Uspokoił się dopiero na kolanach kapitana, który bardzo się przed nim tłumaczył,
dlaczego tak się stało.
Po wyjściu z Rio Grandę do Sul wszyscy patrzyli ze współczuciem na "szóstego",
ale najbardziej szczere i serdeczne spojrzenia nie mogły mu zastąpić dziewczyny
o bursztynowo-chabrowych oczach.
W Buenos Aires Kazias-Mama otrzymała od męża depeszę, że przybędzie po nią
dopiero za tydzień, wobec czego intendent wystarał się dla niej o pokój w
hotelu, a załoga mogła jeszcze odwiedzać Kazia do momentu wyjścia w drogę
powrotną do kraju.
Właściciel hotelu, w którym zamieszkał Kazio, twierdził, że nie wi-•dział
jeszcze tylu osób przychodzących odwiedzić jednego małego chłopca. Kazio
otrzymał taką ilość prezentów, że mógł założyć sklep z zabawkami i słodyczami.
Gospodarz na widok przybyłych z podarunkami, wymawiał na przemian •tylko dwa
słowa: fantdstico, extraordi-nario. Fantastyczny, nadzwyczajny.
W przeddzień wyjścia transatlantyka w podróż do Europy zjawili się w hotelu
starszy oficer i starszy mechanik- z zabawkami dla Kazia, a z kwiatami i
biletami dla Kazias-Mamy na wspaniały balet fosforyzujących postaci. Miał to być
jej ostatni wypad w "cywilizację" przed przeniesieniem się między Indian i
bawełnę. Kazia miała pilnować w hotelu pokojówka.
Limuzyna dowiozła przed gmach opery Kazias-Mamę i jej dwóch wielbicieli. Balet w
pierwszej chwili zrobił wrażenie olbrzymiego seansu spirytystycznego. Na scenie
i widowni zapanowała niemal absolutna ciemność i dopiero po chwili, kiedy oczy
oswoiły się z mrokiem, można było rozpoznać ledwie widoczne kontury dekoracji, a
wśród nich fosforyzujące postacie. Gdy na scenie rozpoczęło się na dobre
szaleństwo fosforyzujących postaci, Kazias-Mama wyszeptała do swych sąsiadów:
- Wracamy. Jestem niespokojna o Kazia.
Za chwilę znaleźli się na miejscu. Cała ulica była zatłoczona ludźmi, a przed
hotelem stała długa drabina straży pożarnej. Z trudem przecisnęli się przez tłum
do hallu. Na widok Kazdas-Mamy właściciel hotelu z okrzykiem "Senora/ Senora!"
rozpoczął swą opowieść o wypadkach, jakie miały miejsce podczas jej
nieobecności.
Z szybko wypowiadanych słów i gwałtownej gestykulacji można było się domyślić,
że pokojówka widząc śpiącego Kazia, wyszła na korytarz i zamknęła drzwi na
klucz. Kazio obudził się i wyruszył na poszukiwanie mamy, a że drzwi były
zamknięte - wyszedł oknem na gzyms i stojąc nad ulicą wołał z góry: MAMA!
Przechodnie natychmiast zorganizowali na ulicy zabezpieczenie, gdyby chłopiec
zdecydował się skoczyć, i zaalarmowali straż pożarną. Kazias-Mama słuchała tego
strasznego opowiadania w milczeniu, kiedy na schodach prowadzących z hallu na
piętra ukazał się Kazio
w koszulce i w asyście personelu hotelowego. Na widok matki uśmiechnął się i
zawołał radośnie:
_ MAMA!
Razem z tym słowem spłynęło na cały tłum uczucie ulgi. Ludzie uśmiechali się, a
wszyscy byli tego samego zdania, do którego doszła podczas podróży załoga
transatlantyka, a potem właściciel hotelu: CHIQUILLO FANTASTICO. Wspaniały
chłopiec...
CZCICIEL SŁOŃCA I SANKILOTA
Yitoria była jedynym portem na całym szlaku od Gdyni do Buenos Aires, w którym
stosowano "fertoing" - postój na dwóch kotwicach, by utrzymać się w jednym
miejscu wbrew zmiennym prądom o sile dochodzącej do pięciu węzłów. Postojowi
towarzyszyły nieodmiennie klątwy mechaników czuwających w rozpalonej maszynowni,
zawsze gotowej do manewrów, by nie dopuścić do okręcenia się dookoła siebie
łańcuchów kotwicznych. Do "błogosławieństw" dołączały się życzenia oficerów
nawigacyjnych gotujących się na zmianę na mostku w ukropie Espirito Santo.
Załodze wydawało się, że "Kościuszko" stoi na dnie krateru wypełnionego wrzącą
lawą. Wszystkie czynności w czasie gdy słońce znajdowało się blisko zenitu,
odbywały się w zwolnionym tempie. Żar zmieniał mundury i bieliznę w coś, co było
na granicy gorącej cieczy i czegoś niby stałego, co ledwie utrzymywało nadany
uprzednio kształt. Pot przeżerał skórę, żłobił w niej bruzdy. Nie pomagał i nie
uśmierzał dolegliwości puder "Be-Be", którym obficie przysypywa-liśmy odparzone
miejsca.
W Yitorii przestaliśmy się dziwić, że do pracy przy załadunku kawy wynajmowano w
portach brazylijskich trzykrotnie więcej robotników, niż było ich potrzeba.
Nim przyszliśmy po raz pierwszy do tego portu, nie mogliśmy zrozumieć
nieskomplikowanego brazylijskiego sposobu tłumaczenia konieczności posiadania
podczas pracy na statku potrójnej ilości ludzi. Gdy ręka drugiego oficera ani
rusz nie mogła stwierdzić podpisem, że stu siedzących na pokładzie i nic nie
robiących przez cały dzień atletów jest zatrudnionych przy załadunku kawy,
rzecznik agenta usiłował mu to wyjaśnić zadając pytania, na które sam
natychmiast odpowiadał:
- Jeśli robotnik, dźwigający sześćdziesięciokilowy worek kawy, zaniemoże, kto
wówczas załaduje kawę? Naturalnie, że zastępca! A czy zastępca nie może
zachorować? Może! Kto wówczas załaduje kawę? Drugi zastępca!
Ta argumentacja nie przekonywała jednak "drugiego" i problem musiał rozstrzygać
kapitan.
Po dwóch godzinach pierwszego naszego postoju w Espirito Santo drugi oficer
dziwił się, że zamiast potrzebnych sześćdziesięciu ludzi przyszło tylko stu
osiemdziesięciu. Bez wahania podpisałby konieczność wynajęcia sześciuset.
Yitoria była ostatnim portem Ameryki Południowej, do którego zachodził
"Kościuszko" w swej podróży powrotnej do Gdyni, rozpoczynanej od wyjścia z
Buenos Aires. Raz zdarzyło się, że do Yitorii przyszliśmy z pełnymi już prawie
ładowniami, a czekał na nas spory ładunek kawy. Zdecydowaliśmy się umieścić ją w
wolnych pomieszczeniach pasażerskich. Wywołało to rewolucję wśród miejscowych
załadowców. Pół dnia stracił "Kościuszko" na komisyjne mierzenie odległości
dźwigów okrętowych do miejsc w kabinach, gdzie zamiast
V itoria - sam dźwięk nazwy tego portu przyprawiał całą załogę
transatlantyckiego statku pasażerskiego "Kościuszko" o duszności, bezwład ciała
i gorące poty. Nikt z załogi nie miał też wątpliwości, że właśnie w tym porcie
pierwotnie noszącym nazwę Espirito Santo (Duch Święty) miał miejsce wypadek z
anegdoty chętnie opowiadanej w Brazylii:
Gdy jeden z Brazylijczyków konał na łożu, zjawił się u niego sąsiad. Widząc go
dogorywającego spytał:
- Co ci jest?
- Umieram! - wyszeptał konający.
- Z jakiego powodu?
- Z głodu!
- Ach! - zawołał dobry sąsiad - za chwilę przyniosę ci fasoli. Konający usiadł
na łożu i czekał na pokarm. Po chwili wpadł sąsiad z miską fasoli. Umierający
ożywił się i uśmiechnął.
- Musisz ją sobie tylko sam ugotować - powiedział sąsiad.
- O! Co to, to nie! - jęknął konający.
Położył się ponownie i spokojnie oczekiwał śmierci.
Wielu członków załogi "Kościuszki" było świadkami analogicznego niemal wypadku -
i to na naszym statku.
Po opuszczeniu Rio de Janeiro transatlantyk dochodził niemal do dwudziestego
stopnia szerokości południowej i czterdziestego stopnia długości zachodniej.
Następnie skręcał pomiędzy dwie wyspy - Ilha de Bois oraz Pedra da Baleia, za
które nie sięga już ożywczy klimat oceanu. Zaczynało się tu gorące tchnienie
Ducha Świętego - Espirito Santo - unoszącego się nad ukrytym wśród gór
zlewiskiem trzech rzek: Santa Maria, Crubixa i Marinbo.
W tę mieszaninę trzech rzek "Kościuszko" rzucał jedną kotwicę, potem luzując jej
łańcuch zmieniał swój kurs o sto kilkadziesiąt stopni i posuwał się, dopóki
starczyło łańcucha rzuconej kotwicy. Wtedy rzucał drugą. Następnie wybierał
łańcuch pierwszej kotwicy, popuszczając jednocześnie łańcuch drugiej, tak długo
aż się znalazł w połowie drogi pomiędzy obu kotwicami.
pasażerów podróżować miała kawa, oraz na przeliczanie opłacalności' całej
imprezy wobec gigantycznych kosztów przeniesienia każdego worka z pokładu do
kabiny w gorącym powietrzu Espirito Santo.
Żar Vitorii roztapiał nawet wszelkie konflikty wynikające z zastarzałej niezgody
pomiędzy pokładem i maszyną. Starszy oficer, czwarty oficer oraz bosman
beznamiętnie patrzyli, jak palacze, wychodząc z piekła kotłowni zostawiali za
sobą na nieskalanej czystości pokładzie ślady stóp. Ani słowem też nie
reagowali, gdy na wyczyszczonych do "niemożebności" relingach opierali czarne,
spływające potem łokcie lub stawiali wilgotne od potu pantofle na śnieżnobiałych
prętach ogrodzeń pokładów, których nazwa okrętowa "ge-lendry" przypominała
prawie że nazwę kwiatów.
Kilku marynarzy było świadkami niewątpliwego cudu, kiedy to bosman Manowski na
widok dwóch palaczy, którzy czarnymi, ociekającymi potem plecami oparli się o
lśniącą białym lakierem ścianę nadbudówki rufowej, niszcząc wielogodzinną pracę
załogi pokładowej, tylko ustami poruszył, jak gdyby szepcząc słowa przebaczenia
odwiecznym nieprzyjaciołom. Świadkowie roznieśli wieść po całym statku i wówczas
dopiero stało się zrozumiałe, dlaczego cztery wieki temu Vasco Fernando Coutinho
nazwał to miejsce Espirito Santo. Z biegiem czasu nazwa portu rozszerzyła się na
okoliczne ziemie, a sam port, dzięki zwycięstwu odniesionemu w nim przez kogoś
nad sobą, podobnie jak to miało miejsce z bosmanem, przemianowany został na
Yitoria. Tak się nam przynajmniej wtedy zdawało. Stary port Espirito Santo
istnieje zresztą po dziś dzień i nosi nazwę Yilla Velha - Stare Miasto.
Kiedy słońce w południe stawało nad Yitorią w zenicie, żar wydłużał otaczające
ją wzgórza. Wydawało się wówczas, że są one niebotycznymi górami. Pokłady i
łodzie ratunkowe zlewane były bezustannie wodą. Kadłub statku i nadbudówki
nagrzewały się tak mocno, że utrzymanie na nich dłoni było
nieprawdopodobieństwem. Tajemnicą było dla nas na pokładzie, w jaki sposób
wytrzymali w tej temperaturze kucharze oraz załoga maszynowa. Za pożywienie
służył wszystkim wyłącznie sok z pomarańcz. Pomarańcze brazylijskie mają
zielonkawe łupiny pokryte czarnymi cętkami. Leżą na targach w dużych stertach i
można je nabyć za bezcen.
Espirito Santo nie uznaje ani brzasku, ani zmierzchu, jedynie - dzień i noc. Po
zachodzie słońca gwałtownie zapadają ciemności. Statek, który ma zamiar ładować
w nocy, musi być do tego przygotowany jeszcze za dnia. "Kościuszko" był
zaopatrzony na tę okoliczność w tak zwane "słońca". Były to metalowe półkuliste
reflektory, pomalowane z zewnątrz na czarno, wewnątrz zaś - białą farbą. We
wnętrzu każdego reflektora znajdowały się oprawki, w które wstawiało się bardzo
silne żarówki. By nie uszkodzić żarówek, "słońca" posiadały siatki ochronne z
drutu, napięte na obramowaniu. Do środ-
kst czaszy dołączony był kilkunastometrowy kabel zakończony
wtyczką.
Tego pamiętnego dla załogi dnia, w którym miał miejsce "analogiczny" do
brazylijskiej anegdoty wypadek, drugi oficer polecił starszemu marynarzowi
Władkowi przygotować dodatkowe "słońce" w trzeciej ładowni.
Władek, przygnany na morze opowiadaniami Londona i Conrada, im dłużej był na
statku, tym więcej się z tego cieszył. Nikt nigdy nie widział go rozgniewanego
czy nadąsanego. Nigdy nie był zmęczony. Zawsze uśmiechnięty, z zadartą głową i
przymrużonymi oczami przejęty był swą funkcją starszego marynarza oraz
specjalisty od bawełny i kawy.
"Drugi" uważał, że Władek ma twarz "czciciela słońca". Opierał to na
podobieństwie, jakie dostrzegł pomiędzy wyrazem twarzy Władka i widzianą kiedyś
u jednego z naszych konsulów wazą w kształcie głowy ludzkiej, której oczy
zdawały się wpatrywać przez przymrużone powieki w jasne, niczym nie osłonięte
słońce. Konsul delektował się posiadaną wazą, snując domysły, że była ona kiedyś
naczyniem ofiarnym czcicieli słońca z Ameryki Południowej. Drugi oficer, ilekroć
był u konsula z wizytą, patrzył na wazę i doznawał złudzenia, że ma przed sobą
twarz starszego marynarza Władka, nawet w nocy "widzącego słońce" przez swoje
zawsze przymrużone powieki. Władek z nieodmiennym wyrazem radości na twarzy
meldował na przykład, że zapomniał odseparować partie skór solonych zabieranych
z Buenos Aires, która to wiadomość mogła uśmiercić bardziej nerwowego oficera
ładunkowego, albo zawiadamiał, że tłuste krople smaru z bloku zawieszonego
wysoko na bomie ładunkowym właśnie kapią na nowy, biały mundur rozmawiającej z
nim osoby. Nic o tym nie wiedząc, starszy marynarz Władek nosił przydomek
"czciciela słońca".
Była godzina szesnasta, gdy Władek zabrał się do zainstalowania dodatkowego
oświetlenia w trzeciej ładowni. Przyniósł "słońce" z magazynu bosmańskiego,
wyklarował swoje kable i spuścił je do ładowni. Następnie z wtyczką w dłoni
ruszył po trapie na pokład spacerowy do najbliższego gniazdka, by włączyć prąd.
Wsunął wtyczkę; do gniazdka, zszedł powoli do ładowni i uchylił z lekka czaszę
reflektora. Światła nie było. Władek musiał wyszukać w czeluściach rozpalonej
maszynowni kogoś, kto włączyłby prąd do linii, na której znajdowało się gniazdko
z podłączonym "słońcem".
Pomimo że słońce zniżyło się prawie do wierzchołków gór otaczających piekielny
krater, na którego dnie stał zakotwiczony "Kościuszko", upał panował straszliwy.
Marynarska bluza Władka była mokra od potu. Wyglądał, jak gdyby przed chwilą
wyszedł w niej spod największej tropikalnej ulewy. Oszczędzając więc siły,
Władek w zwolnionym tempie udał się na poszukiwanie dyżurnego asystenta
maszynowego, który po godzinach służbowych zastępował również i elektryka
okrętowego. Znalazł go w maszynowni pod nawiewnikiem, usł-
łującego wyobraźnią wyczuć strumień chłodnego powietrza, jakim zawsze się można
było orzeźwić, gdy statek znajdował się w morzu.
Służbę w maszynie pełnił w tym czasie asystent należący do statkowego "Klubu
Sankilotów". Była to miniatura paryskiego klubu o tej samej nazwie, do którego
mogli należeć wyłącznie ludzie o wadze większej lub przynajmniej równej stu
kilogramom, po francusku - cent fcilos. Brzmiało to "sankilo", jak echo
szyderczej niegdyś nazwy sans-culottes, sankiuloci, nadanej przez arystokrację
francuską proletariatowi rewolucyjnego Paryża i oznaczającej ludzi biednych, nie
noszących nakazanych ówczesną modą, krótkich, aksamitnych, obszytych koronkami
spodni (culottes).
Do "Klubu Sankilotów" na "Kościuszce" należało kilku ludzi: jeden z kucharzy,
palacz, jeden z oficerów nawigacyjnych oraz asystent maszynowy, ten który pełnił
właśnie służbę. Z powodu swej wagi asystent był prezesem "Klubu Sankilotów". Z
trudem dostał się na wymarzone przez siebie miejsce na statku, z powodu wieku
bardzo bliskiego pięćdziesiątki.
Władek z wniebowziętym wyrazem twarzy oznajmił asystentowi-prezesowi, że ma dla
niego zajęcie: trzeba włączyć prąd do przewodów z prawej burty na pokładzie
spacerowym, koło salonu nad trzecią ładownią.
Ambicją każdego z załogi było niezwracanie się do nikogo o pomoc podczas służby,
żeby nie zdradzić się jakąś nieznajomością fachu lub statku. Sankilota, który
niedawno stosunkowo przyszedł na "Kościuszkę", nie był bardzo mocny w znajomości
sieci elektrycznej, ale nawet mu przez myśl nie przeszło, by zwrócić się o pomoc
do elektryka. Jeszcze wolniej od Władka zaczął poruszać się po rozpalonych
drabinach maszynowni w kierunku tablicy rozdzielczej. W pomieszczeniu, w którym
znajdowała się tablica, nie było nawet czym oddychać. Po sprawdzeniu wyłączników
asystent wydostał się z maszyny na "hajcerdek", potem po trapie wszedł na pokład
spacerowy i z trudem dowlókł się do miejsca, gdzie wetknięta była w gniazdko
wtyczka od "słońca". Sprawdził, czy wtyczka jest dobrze włożona, zszedł po
trapie na przedni pokład, nachylił się nad trzecią ładownią i pomiędzy
robotnikami odszukał wzrokiem Władka.
- Już! - oświadczył omdlewającym z wysiłku głosem sankilota. Władek przechylił
trochę reflektor i zadarł głowę do góry. Uśmiechnięty, wpatrzony w asystenta jak
w słońce, oznajmił:
- Nie pali!
Cierpiący wyraz, jaki przyjęła natychmiast twarz sankiloty, był jedyną
odpowiedzią na smutną wiadomość usłyszaną od Władka. Asystent wyprostował się i
rozpoczął drogę powrotną do tablicy rozdzielczej. Stanął przed nią ciężko
oddychając. W oczach robiło mu się to jasno, to ciemno. Kolejno włączał,
wyłączał, badał, sprawdzał, a gdy już wszystkie wyłączniki miał wyłączone i
włączone ponow-
nie - ruszył na górę. Zaopatrzony w przepisowy potnik, ocierał nim strumienie
potu zalewające oczy. Doszedł do gniazdka, sprawdził, czy wtyczka jest dobrze
założona, sprawdził jej zamocowanie i zsunął się po trapie na przedni pokład.
Gdy nachylił się nad ładownią, ujrzaf wpatrzone w siebie przymrużone oczy
Władka.
Sankilota nie miał już siły, by głośniej coś powiedzieć. Dał tylko umowny znak
rękami: wszystko w porządku.
Władek nachylił się, podniósł czaszę "słońca" i z rozpromienioną twarzą zawołał:
- Nie pali!
Wzniesione jeszcze do góry ręce sankiloty opadły automatycznie. Patrzącym na
niego wydawało się, że coś się w nim załamało. Postał chwilę jeszcze nad
ładownią i znów powędrował z powrotem do tablicy rozdzielczej.
Obecni przy tej scenie współczuli asystentowi, że nie może się uporać z takim
drobiazgiem. Sternik służbowy przy trapie, litując się nad nim, poradził:
- Zawołaj elektryka!
Sankilota szedł i rozmyślał, że widocznie z powodu upału nie może dać sobie rady
z głupimi wyłącznikami. Zdawał sobie sprawę, że stanie się pośmiewiskiem całego
statku, jeśli z takim głupstwem nie potrafi się uporać. A wszystkiemu winien ten
straszny żar. Migało mu przed oczami - może właśnie nie włączył jednego
wyłącznika? Może jest gdzieś inna tablica rozdzielcza na tej linii? Może są
dodatkowe bezpieczniki? A może Unia ma połączenie z mostkiem?
"Trzeba będzie to sprawdzić" - myślał. Stanął przed tablicą rozdzielczą. Znów
zaczęło mu migać w oczach. Kolejno, systematycznie wyłączał i włączał wszystkie
wyłączniki. Sprawdził napięcie i natężenie. Strzałki na woltomierzach oraz
amperomierzach wskazywały, że wszystko jest w porządku.
Postanowił sprawdzić, śledząc metr po metrze, przewód prowadzący do gniazdka.
Zaglądał do wszystkich pomieszczeń, przez które biegły przewody. W kuchni wydało
mu się, że znalazł się w kipiącym kotle. Gubił niekiedy ślad sprawdzanego kabla.
Wracał z powrotem, gdy się przekonał o pomyłce i zaczynał od miejsca, gdzie się
pomylił.
Drelich palił sankilotę, czuł, że wszędzie już ma odparzeliny. Ogniem piekła go
obolała skóra. Dotarł wreszcie do miejsca, w którym przewód wychodził na pokład
spacerowy. Nigdzie po drodze nie było żadnego bezpiecznika ani połączenia z
mostkiem. Jeszcze raz bardzo uważnie obejrzał wtyczkę. Oczyścił jej nieco
zaśniedziałe kontakty, umocował w gniazdku i wspomagany nadzieją znów zsunął się
na przedni pokład koło trzeciej ładowni. Przechylił się nad obramowaniem ładowni
i zawołał do Władka ostatkiem sił:
- Już!
Władek dał znak ręką, że słyszy ten głos pomimo warkotu wind ładujących kawę.
Przechylił "słońce" na bok i z rozjaśnioną twarzą czciciela słońca zawołał:
- Nie pali!
Sankilota, nie zważając na niebezpieczeństwo zwalenia się do ładowni, usiadł na
jej obramowaniu. Zrobiło mu się zupełnie czarno przed oczami. Posiedział chwilę,
wreszcie dźwignął się z trudem na nogi i powoli zaczął się wspinać po trapie na
pokład spacerowy.
Sternik przy trapie znów mu poradził, by zawołał elektryka. Sankilota stał jakiś
czas niezdecydowany. Co począć? Zaczął oglądać kabel przy wtyczce. Wszystko w
najlepszym porządku: wtyczka nowa, kabel nowy. Przesuwając kabel w ręku zszedł
na przedni pokład, potem zdecydował się na zejście po pionowej wąskiej drabinie
do trzeciej ładowni. Wolniutko przełożył nogę przez obramowanie ładowni i
postawił ją na klamrze. Wydawało mu się, że drabina nie ma końca, że nigdy nie
dojdzie do ułożonych na dnie ładowni worków. Wreszcie znalazł się wśród
podziwiających jego tuszę robotników. Nad ładownią widniało wiele zaciekawionych
twarzy. Przyglądano się, jak daje sobie radę ze schodzeniem po drabinie przy
takiej wadze ciała i takim upale.
Sankilota był już u kresu sił, gdy stanął nad leżącym u jego stóp "słońcem",
obok którego sterczał Władek, zachwycony i wniebowzięty. Asystent zdobył się
jeszcze na ostatni wysiłek, by obejrzeć zamocowanie kabla w reflektorze.
Podniósł "słońce" i trzymając obu rękami za jego krawędzie, zbadał miejsce
wprowadzenia kabla do czaszy reflektora.
- W porządku!
Głowa sankiloty opadła bezwładnie na piersi. Z jednej ręki wysunęła się krawędź
"słońca" i wówczas dopiero zobaczył, że w wymalowanym na biało wnętrzu czaszy
reflektora... nie było ani jednej żarówki.
Władek, biorąc z magazynu zapasowe "słońce", zapomniał sprawdzić, czy są w nim
żarówki.
Olbrzymie ciało asystenta oparło się o drabinę. Patrzącym na to wszystko dech
zaparło w piersiach.
I naraz jasne się stało, że nikt nie może walczyć z Espirito Santo. W żarem
przepojonym powietrzu umarł Brazylijczyk, ponieważ nie miał sił ugotować sobie
fasoli; "czciciel słońca" - starszy marynarz Władek z parowca "Kościuszko" -
pozostał przy życiu, ponieważ sankilota nie miał siły go zabić.
POŻAR NA ATLANTYKU
Jrvio de Janeiro było ostatnim naszym portem w Ameryce Południowej. W drodze
powrotnej do Europy musieliśmy przejść teraz w poprzek cały Atlantyk. Po szeregu
portów, poczynając od Buenos Aires kończąc na Rio de Janeiro, do których
zachodziliśmy po ładunek lub pasażerów, po okresie ciągłych manewrów
wejściowych, chwytania ładunków, manewrów wyjściowych co parę dni lub co
kilkanaście godzin - ten odcinek drogi był dla nas swego rodzaju wypoczynkiem.
Paliło tropikalne słońce. Zmyte niedawno wodą pokłady parowały jeszcze. Przed
godziną za horyzontem zniknęła Brazylia. Leżeliśmy już na kursie, który miał nas
zaprowadzić prosto do brzegów Senegalu.
Dwa krótkie uderzenia w dzwon okrętowy: godzina pierwsza - zmiana sterników.
Starszy marynarz Władek po zdaniu kursu swemu następcy poszedł mierzyć
temperaturę w pomieszczeniach, gdzie znajdował się ładunek. Władek należał do
marynarzy wyspecjalizowanych w doglądaniu ładunku podczas jego załadowywania i w
okresie podróży. Marynarz zyskiwał na tym wolne dni, gdy ładunku nie było,
statek zaś pewność, że ładunek zostanie odpowiednio zabezpieczony i
odseparowany, a najmniejsze uszkodzenie spostrzeżone i zameldowane. Wśród załogi
było kilku specjalistów, których zainteresowania ładunkiem wychodziły po jakimś
czasie daleko poza same wiadomości dotyczące obchodzenia się z nim na statku.
Ciekawiło ich wszystko, od wyglądu drzew garbnikowych, nasion i historii
bawełny, aż do gatunków kawy i giełdy kawowej. Przez cały czas podróży
opiekowali się ładunkiem w granicach swych możliwości, robiąc najdokładniejsze
szkice rozmieszczenia ładunku w ładowniach, z podaniem dokładnych ilości,
numerów i znaków.
W tym rejsie wieźliśmy wyjątkowo dużo bawełny. Wszystkie ładownie, a było ich
pięć, prawie całkowicie wypełniono bawełną. Prócz tego wykorzystano pod ładunek
pomieszczenia pasażerskie trzeciej klasy. W drodze do kraju mieliśmy wyłącznie
pasażerów w pierwszej i drugiej klasie - wobec tego pomieszczenia klas trzecich
wraz z salonami i jadalniami załadowano kawą.
Starszy marynarz Władek piastował dwie specjalności: bawełna i kawa. Kawa lubiła
się pocić, bawełna - palić. By ustrzec kawę od pocenia się, Władek wietrzył ją
za pomocą "rekinów" - olbrzymich, kilkunastometrowej długości nawiewników w
postaci rur płóciennych, w których z łatwością mógł się pomieścić człowiek. W
głowicy "rekina" znajdował się otwór zaopatrzony w dwie olbrzymie "płetwy".
Podniesiona do góry ponad nadbudówki statkowe głowica, z odpowiednio ustawionymi
na wiatr "płetwami", wtłaczała powietrze do wnętrza statku, a olbrzymie
wywiewniki odprowadzały powietrze na zewnątrz. Czuwanie nad prawidłową pracą
"rekinów" stanowiło zadanie specjalistów od ładunku z każdej wachty.
Nie było wypadku, by kawa nam się pociła. Natomiast bawełna spędzała wszystkim
sen z oczu. Kilka razy mieliśmy ogień zaprószony w kojach przez pasażerów. Tliła
się bielizna pościelowa i materace. Zapach był taki sam jak tlącej się bawełny.
Niedopałki papierosów rzucane za burtę przez pasażerów trafiały czasem w otwory
wentylatorów wysuniętych przez okrągłe obramowania iluminatorów za burtę w
postaci łopatek. Ciągła czujność i stałe sprawdzanie pomieszczeń uchroniły nas
przed najstraszniejszą katastrofą, jaką jest pożar na morzu.
Ale bawełna potrafi zapalić się sama. Wykrycie ognia możliwe jest wyłącznie za
pomocą mierzenia temperatury w ładowniach, co w naszych warunkach należało
zaliczyć raczej do teorii. Rozmieszczenie termometrów i mierzenie temperatury
było specjalnością Władka. Chłopak ten z poświęceniem wciskał się w ładownie,
gdzie się dało, umieszczał termometry, mierzył i "węszył". Więcej mogliśmy
liczyć na wykrycie pożaru przez wyczucie go węchem niż termometrem. A w węszeniu
Władek był niezmordowany.
O tej godzinie na górnych pokładach panowała cisza. Po lunchu pasażerowie
drzemali zwykle w ustawionych na zacienionym pokładzie spacerowym leżakach,
skryci przed żarem stojącego niemal w zenicie słońca. Dzień był bezwietrzny.
Ciemnoszafirowa powierzchnia oceanu wzdymała się i opadała długą, bezkresną
martwą falą, pokrytą promieniami słońca, tworzącymi na powierzchni olbrzymią
złotą sieć. Małe słońca wprawione w spojenia złocistej przędzy hipnotyzowały
migotliwym blaskiem miliardów ogni. "Jaskółki morskie" - roje uskrzydlonych ryb
szybowały nad złotą siecią. Widok ten przekreślał czas, o którym dawało jedynie
znać bicie dzwonu okrętowego.
Spod dziobu wyrwała się i rozpoczęła swój lot szybowcowy olbrzymia, samotna,
uskrzydlona ryba. Na martwej powierzchni wody śledziłem widoczne dokładnie kręgi
wywołane szafirową smugą wody ociekającej z jej srebrnych skrzydeł. W tej samej
chwili usłyszałem szeptem powiedziane słowa:
- Panie poruczniku, z drugiej ładowni czuć silny zapach palącej się bawełny.
Szeptał starszy marynarz Władek. Oczy miał przymrużone, lecz nie uśmiechał się.
W tej samej chwili mnie również zaleciał zapach
tlącej się bawełny.
__Idź natychmiast, zawiadom pierwszego oficera - powiedziałem.
W tej podróży nie szliśmy w zwykłym komplecie. Poprzedni "pierwszy" poszedł na
urlop, obecny był po raz pierwszy na naszym statku, nie znał załogi i miał nieco
odmienne obyczaje. Mogły być najlepsze, ale ponieważ były inne niż poprzednio,
więc wytworzyły pomiędzy nim a załogą duży i mocno "oblodzony" dystans.
Pierwszy oficer zjawił się po chwili na mostku i oświadczył, że jego również
zaleciał zapach tlącej się bawełny.
Zaproponowałem, że pójdę wyszukać miejsce, w którym zaczęło się tlić. Ale
"pierwszy" tonem nie uznającym sprzeciwów oznajmił, iż sam zawiadomi kapitana i
osobiście poszuka źródła ognia.
Widziałem, jak wchodził do kabiny kapitana. Tymczasem Władek postawił na nogi
całą wachtę, bosmana i cieślę. Wszyscy jednak tak się zachowywali, by nie
wzbudzić podejrzenia pasażerów. Pierwszy oficer dołączył na przednim pokładzie
do Władka i pozostałych i zaczęli zaglądać kolejno do pracujących wywiewników.
Naturalnie starszy marynarz Władek przejęty swą specjalnością wszędzie był
pierwszy. Jego biała, okrągła marynarska czapeczka "navy-hetka" zanurzyła się w
gardzieli olbrzymiego wywiewnika z pierwszej ładowni, zanim wsunęły się głowy
"pierwszego", bosmana i cieśli.
Gdy głowy się wynurzyły, Władek dał mi znak, że w pierwszej ładowni też czuć
zapach tlącej się bawełny. To samo powtórzyło sią przy wywiewnikach drugiej i
trzeciej ładowni. Sytuacja stawała się poważna. Pierwszy oficer ponownie zniknął
w kabinie kapitana. Gdy wyszedł, miał wyraz twarzy człowieka dźwigającego na
swej głowie cały statek, wraz z losem wszystkich ludzi znajdujących się na nim.
Z łaski rzucił mi parę słów, z których domyśliłem się, że idzie jeszcze
sprawdzić czwartą i piątą ładownię.
"Piąty oficer", stojący ze mną na wachcie palił się już do akcji. Tytuły "piąty"
oraz "szósty oficer" były przywilejem asystentów pokładowych posiadających
dyplomy oficerów nawigacyjnych i mających w książeczkach żeglarskich wypisane
swe tytuły. W codziennym życiu statkowym musieli znosić bolesną dla niektórych
nazwę "asystent pokładowy".
W tej chwili "piąty" przypomniał sobie głośno, co należy uczynić na statku, na
którym pali się bawełna w ładowniach. Chciał natychmiast uszczelnić luki,
puszczać do ładowni parę, zalewać je wodą. Byle już coś robić.
Obaj myśleliśmy o jednym: co się teraz będzie na statku działo?
Pasażerów, jak na możliwości w tym okresie, mieliśmy stosunkowo
wielu. Przeważnie Niemcy, Francuzi oraz kilkunastu Duńczyków.
Wszyscy jadący w odwiedziny do kraju, po kilku latach pobytu
w Południowej Ameryce.
Znaleźli się na naszym statku dzięki "nieczystej konkurencji*,
0 którą pomawiały nas zgodnie wszystkie linie okrętowe ubiegające się o
pasażerów z Południowej Ameryki. Tą "nieczystą konkurencją" były: polska
gościnność i polska kuchnia. Pasażerowie po paru godzinach pobytu na naszym
statku czuli się jak u siebie w domu, po paru dniach chcieli jechać z nami
dookoła świata, a gdy przychodziło do rozstania - nie obywało się bez łez.
Wszyscy zapewniali, że wracać będą z całą pewnością tylko "nami"
1 rzeczywiście dotrzymywali słowa. Stare nasze statki cieszyły się większą
sympatią i powodzeniem niż najnowsze opływowe linie innych transatlantyków o
dużej reklamie.
Teraz myślałem o tym, co będzie z tą naszą reklamą i jaką radość sprawi
wszystkim konkurencyjnym kompaniom fakt, żeśmy się palili. Wizja "uszczelniania"
ładowni i ewentualnej podróży przez Atlantyk z płonącą wewnątrz trzech ładowni
bawełną nie była zachwycająca. Jeżeli pożaru nie stłumimy, znajdziemy się
pośrodku Atlantyku z ogarniętymi paniką pasażerami. Panika w takich wypadkach
może się okazać stokroć gorsza niż sam pożar.
Zacząłem się zastanawiać, co zrobi kapitan? "Piąty" już się denerwował, że
kapitan nie każe "dusić" ognia.
- Każda minuta jest droga. Na co czekamy? - gorączkował się. Znając trochę
dłużej kapitana "ochłodziłem" "piątego", mówiąc, że
nic z tego, o czym myśli, nie będzie.
- Jak to? - żachnął się.
- Zwyczajnie - odpowiedziałem. - Kapitan nigdy nie zrobi tego, czego nie robił
dotychczas, a o ile wiem - bawełna jeszcze mu się pod nogami nie paliła.
Ładowaliśmy bawełnę ze wszystkimi możliwymi ostrożnościami. Jeśli zatliła się w
trzech ładowniach od razu, to samo mogło się stać w czwartej i piątej ładowni.
Kapitan nie będzie urządzał ze statku żywej pochodni na Atlantyku. Z pewnością
zaraz zawrócimy do Rio. Strata dwóch czy trzech dni jest niczym wobec tego, co
się może stać z tlącą się bawełną, jeśli pójdziemy do Dakaru...
Na razie na pokładzie łodziowym zobaczyłem pierwszego oficera. Miał wyraz twarzy
gromowładcy - pierwszy grom zabije tego, kto się do niego zbliży. Mimo wszystko
wyszedłem na spotkanie aż do drzwi kabiny nawigacyjnej.
- W których ładowniach się pali? - spytałem.
Popatrzył na mnie z nieopisaną wściekłością, jak gdybym ja osobiście cały statek
podpalił, a potem wycedził:
- Paliła się czapka na głowie PAŃSKIEGO starszego marynarza. -r Przecież sam pan
powiedział, że czuje swąd tlącej się bawełny -
zaoponowałem.
Pierwszy oficer zbladł z wściekłości, odwrócił się na pięcie i rzucił mi przez
ramię, odchodząc:
- Mówięi, że czapka PAŃSKIEMU starszemu marynarzowi na gło-
wie się paliła. Niech pan sam zamelduje kapitanowi. Ja do niego nie '
pójdę.
I zniknął za drzwiami swej kabiny.
Że Władzio miał gorącą głowę do wszystkiego - to fakt, ale czapka od tego się
nie zapali. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Z czym mam pójść teraz do
kapitana?
Naraz zjawił się Władek. Znów uśmiechnięty, z przymrużonymi oczami patrzącymi
wprost w słońce i z głową zadartą do góry.
- Powiedz mi, co to było? - spytałem.
- W czwartej ładowni poczuliśmy zapach tlącej się bawełny. Dopiero gdy
nachyliłem się do wywiewnika piątej, poczułem, że coś mi pali głowę. Zerwałem
czapkę. Cały bok "navy-hetki" był z jednej strony wypalony. Gdy zszedłem ze
steru, to chwileczkę zatrzymałem się na pokładzie spacerowym, przed wejściem do
salonu. Nade mną na łodziowym pokładzie stali pasażerowie i widocznie ktoś
zaprószył mi "fetka". A dalej to pan porucznik wie.
Był tak rozradowany i śmiał się tak zarażliwie, że mimo woli również zacząłem
się śmiać. Spytałem go tylko:
- Czego się tak cieszysz?
- Po pierwsze, dlatego, że się moja bawełna nie pali, a po drugie, że "pierwszy"
jest taki zły, jak gdyby mu się nie wiem co stało.
Poszedłem do kapitana. Siedział w kabinie przy biurku i wertował przepisy
dotyczące pożarów na statkach.
Zanim otworzyłem usta, by opowiedzieć o pożarze na głowie starszego marynarza
Władka, kapitan wydał mi polecenie położenia się na kurs do Rio ł spytał:
- Ostatecznie, w której ładowni tli się bawełna?
- Pierwszy oficer kazał zameldować, że w żadnej ładowni nie tli
się bawełna...
- Jak to - przerwał mi zdumiony kapitan. - Przecież przed chwilą sam mi
powiedział, że w trzech pierwszych ładowniach czuć silny zapach tlącej się
bawełny. W pierwszej, drugiej i trzeciej.
- Tak myślał, panie kapitanie, ale teraz stwierdził, że tliła się bawełniana
czapka na głowie starszego marynarza i to kazał panu kapitanowi zameldować.
- Nie rozumiem - dziwił się kapitan. - Pierwszy oficer nie może odróżnić czapki
od ładowni? Skąd pierwszy oficer wiedział, że tli się bawełna w drugiej ładowni?
- Ja posłałem do pierwszego oficera starszego marynarza, by zameldował, że tli
się bawełna w drugiej ładowni...
Widziałem, że kapitan się zniecierpliwił. Zazwyczaj o tej godzinie na tym
odcinku drogi drzemał w koi. Był to pierwszy dzień na oceanie po wyjściu z Rio i
kapitan zamiast oddać się całkowicie swym przyzwyczajeniom aż do Dakaru -
postawiony został, podobnie jak i my, przed wizją pożaru podsycaną zapamiętanymi
historiami stat-
ków, które spłonęły z ładunkiem bawełny. To nagłe przejście od spodziewanego
niebezpieczeństwa palących się setek ton bawełny na statku z pasażerami, na
oceanie, do tlącej się małej czapki na głowie marynarza, nie mogło tak szybko
ułożyć się .w głowie kapitana.
Teraz zrozumiałem zemstę pierwszego oficera. Wznieciłem pożar w jego głowie.
"Pierwszy" wzniecił jeszcze większy pożar w głowie kapitana, a jego ugaszenie
pozostawił mnie.
Wypadek z czapką był niecodzienny, wytłumaczenie go kapitanowi, który w ciągu
tych kilku minut zmienił się w pełnego zapału dowódcę straży pożarnej - było
sprawą również niecodzienną.
- Marynarz zameldował mi, że tli się bawełna w drugiej ładowni, wobec czego
posłałem go, by zameldował o tym pierwszemu oficerowi. "Pierwszy"' sam poszedł
do wywiewnika pierwszej, drugiej i trzeciej ładowni, do każdego z nich przed nim
wsadzał swą głowę marynarz z palącą się czapką, wobec czego "pierwszy." czuł w
każdej ładowni zapach tlącej się bawełny.
- Rozumiem, ale od czego zapaliła się czapka marynarza?
- Prawdopodobnie od niedopałka rzuconego,przez pasażera z górnego pokładu.
- No, to z powodu palącej się czapki starszego marynarza proszę się nie kłaść na
kurs do Rio. Dziękuję.
Wróciłem na mostek. "Piąty" też się już uspokoił i szykował do brania wysokości
sekstantem. Pomimo że mieliśmy przed sobą do przebycia cały Atlantyk w strefie
między zwrotnikami od Koziorożca do Raka, gdzie przy tej pogodzie po zachodzie
słońca będzie dokładna pozycja z gwiazd, ale na godzinę szesnastą musiała być
pozycja z dwóch niejednoczesnych linii pozycyjnych ze słońca.
I znów szafir i szybujące w złotych promieniach "jaskółki morskie".
Powoli przestawałem myśleć o tlącej się bawełnie w pięciu ładowniach. Pożar na
transatlantyku trwał niecały kwadrans.
Na przednim pokładzie koło drugiej ładowni stał Władek w nowej bawełnianej
czapce i uśmiechał się, wpatrując się przymrużonymi oczami w tropikalne słońce.
PLAMOZNIK
W roku 1777 okręty jego królewskiej mości króla Anglii zaczęły używać jako
sygnału zawezwawczego niebieskiej flagi z białym kwadratem pośrodku. W ciągu
ćwierćwiecza od momentu ukazania się jej na maszcie przybrała ona imię
"niebieskiego Piotrusia" (Blue Peter). W okresie wojen pomiędzy Anglią i Francją
czekające na wojskową eskortę statki handlowe nie przyjmowały na swój pokład
pasażerów tak długo, zamim mający je eskortować okręt wojenny nie podniósł
"niebieskiego Piotrusia".
Obecnie podniesiona na przednim maszcie litera "P" międzynarodowego kodu
sygnałowego na wszystkich statkach kuli ziemskiej mówi tym, którzy na nią
patrzą: "Dzisiaj mój statek wychodzi w morze". "Dzisiaj mój statek wychodzi w
morze" - oznajmił "niebieski Piotruś" podniesiony na jednym z naszych trzech
transatlantyków, idącym w swój kolejny rejs z Gdyni do Nowego Jorku.
Trzy działy: nawigacyjny, maszynowy i hotelowy przygotowane są do wielkiej
podróży i nieznanej przygody.
Począwszy od stosu map ułożonych w szufladzie kabiny nawigacyjnej, które
obejmują całą trasę przewidzianej podróży, a kończąc na ciemnych zakamarkach
kotłowni - wszystko wszędzie doprowadzono do stanu "kwitnącej gotowości".
Załoga transatlantyka - olbrzymi zespół wysiłków ludzkich - rozpocznie swą
samodzielną pracę w momencie, gdy wyciągnięta zostanie na pokład ostatnia lina
łącząca statek z nabrzeżem.
W początkowym okresie pracy naszych liniowców właściwymi ludźmi na właściwych
stanowiskach byli tylko oficerowie nawigacyjni i maszynowi. Oni stanowili koło
rozpędowe zmuszające swymi trybami pozostałe kółka do ściśle określonej,
precyzyjnej pracy na rzecz statku.
Załoga wszystkich innych działów była w tym czasie nieomal "legią cudzoziemską",
którą zawody życiowe wtłoczyły w ten nie znany dotychczas dla niej mechanizm.
Utalentowany aktor, ponieważ nie otrzymał roli, o jakiej marzył - grał teraz
przebrany w białą kurtkę rolę stewarda. Taką samą białą kurtkę nosił zdolny
lotnik, dlatego że podczas pokazu bombardowa-
nią zrzucił z samolotu bomby w publiczność zamiast w morze. Roi4* palacza w
czeluściach kotłowni transatlantyka przyjął na siebie były ogrodnik papieski.
Twarz i głowę miał podobną do głowy Jana Chrzciciela. Wędrował po statkach ze
swą własną "szlojzą" - parumetro-wym pogrzebaczem do mieszania w palenisku kotła
okrętowego, a w chwilach wolnych od zajęć czytał Ewangelię.
Ludzie ci od podniesienia "niebieskiego Piotrusia" rozpoczęli życie "trybików"
okrętowych. Tymczasowe troski lądowe przeszły do sfery nieokreślonych rozmyślań.
Istotnymi zagadnieniami stały się sprawy tak ważne, jak przygotowanie sekcji
pomieszczeń pasażerów do inspekcji, idealne zasłanie przydzielonej ilości koi,
sprawne i uprzejme obsłużenie wyznaczonej ilości pasażerów podczas posiłków,
utrzymanie odpowiedniego ciśnienia pary w kotle i przygotowanie paleniska do
zdania następnej wachcie.
Rola króla Lira, oblatanie nowej maszyny czy wysadzenie alei cyprysami były dla
nich teraz rzeczami tak błahymi, jak sen sprzed kilku nocy.
Przed przybyciem na statek pasażerów odbyła się ostatnia inspekcja dyrektora
biura portowego linii, wytwornego, szpakowatego pana o miłym uśmiechu i
znakomitym poczuciu humoru. Dyrektor przemierzył wszystkie długie pokłady,
poczynając od mostku, przeszedł przez wysłane dywanami korytarze sekcji
pasażerskich, przez lśniące niklem "uzbrojenie" kuchni i dotarł do prowiantury.
Tam ze zdumieniem ujrzał dwie kontrastowe postacie "chłopców okrętowych".
Pierwszy, atleta z areny cyrkowej, po ujrzeniu dyrektora znikł natychmiast, by
zawiadomić o inspekcji szefa prowiantury, drugi, nikła i wątła figurka garbuska,
pozostał.
Obaj "chłopcy", jak można było od razu zauważyć, dawno przekroczyli wiek zwany
chłopięcym, ale w spisie załogi figurowali na etatach chłopców okrętowych.
Dyrektor przygląda się garbuskowi. Widzi go po raz pierwszy. Do chłopców
okrętowych mówi się per "ty", dyrektor szanuje jednak prawdziwy wiek "chłopca" i
mówi jak do starszych marynarzy lub palaczy - per "wy".
- Przyszliście pewnie na statek, żeby zostać palaczem? - pyta uśmiechając się
przyjaźnie.
Garbusek uśmiecha się. Ma duże, piękne niebieskostalowe oczy, wysokie czoło i
silnie zarysowaną dolną szczękę.
- Jestem za słaby, panie dyrektorze.
- No to może macie zamiar zostać marynarzem?
- Jestem ułomny, panie dyrektorze.
- No to marzycie pewnie, żeby zostać prowiantowym? - śmiejąc się już mówi
dyrektor.
- Jest mi»to zupełnie obojętne, panie dyrektorze - z uśmiechem odpowiada
garbusek.
- A jakie macie wykształcenie?
- Posiadam dwa magisteria. Jedno z matematyki, drugie ze ścisłej
filozofii. . .
__jeśli sią nie mylę, to w podaniu o przyjęcie do pracy podał pan,
że jest szoferem.
i- Mam podwójne nazwisko. Pod pierwszym nazwiskiem ukończyłem dwa fakultety
Uniwersytetu Stefana Batorego i otrzymałem stosunkowo wysokie stanowisko
kierownika zakładu wychowawczo-naukowego. Zrezygnowałem jednak z tego i pod
drugim, obecnym nazwiskiem otrzymałem prawo prowadzenia wszelkich pojazdów
mechanicznych i dlatego podałem zawód związany z tym nazwiskiem. Wyruszyłem w
świat, by zobaczyć go wyłącznie z najniższego stanowiska, bez uciekania się do
przywilejów przywiązanych do tytułów naukowych. Rozpoczynam życie od nowa.
__ Życzę panu powodzenia - zakończył dyrektor rozmowę i udał
się na dalszą inspekcję.
W prowianturze nastąpiło poinspekcyjne odprężenie. Zjawił się prowiantowy,
"batiar" lwowski, podoficer i szofer z kolumny samochodowej. Był w doskonałym
humorze i bardzo zadowolony. Garbusek pracował całą noc szorując i malując
szybko schnącymi lakierami prowianturę po przyjęciu ostatniego prowiantu. Nigdy
jeszcze nie było w niej tak czysto. Wygląd prowiantury nie uszedł uwagi
wprawnego oka dyrektora i uznanie zostało wyrażone szefowi prowiantury. Szef był
tak zadowolony, że pozwolił "młodszemu chłopakowi" być na pokładzie w momencie,
w którym statek zrzuca ostatnią linę i wychodzi z portu ściągając z masztu
"niebieskiego Piotrusia".
"Młodszy chłopak okrętowy" po raz pierwszy zaczerpnął powietrza morskiego
patrząc z pokładu na otwierający sią przed nim nieznany dotychczas horyzont i
uśmiechnął się do myśli o swej pracy z okresu studiów w charakterze kierownika
domu wypoczynkowego bratniej pomocy studentów. Szumny tytuł kierownika pokrywał
ciężką pracę fizyczną i umysłową na wszystkich etatach, jakie dom musiał
posiadać, ale początkowo ich nie posiadał.
Dyrektor zachował tajemnicę "chłopca okrętowego", który jak jego poprzednik
sprzątał kabinę szefa i w wypadku niedyspozycji przynosił mu posiłki do kabiny.
Nikt dotychczas tak dobrze nie sprzątał i nie czyścił mundurów. Szef był
zachwycony; będąc częstym gościem mesy oficerów pokładowych i maszynowych ciągle
o nim opowiadał.
- Liczy już prawie tak dobrze, jak i ja. Potrafi napisać wcale nieźle
pokwitowanie, a jak sprząta kabinę i prowianturę.
Po kilku tygodniach wszyscy w mesie oficerskiej dowiedzieli się, że "chłopiec"
zaprowadził sam specjalną kartotekę i teraz w każdej chwili można dowiedzieć się
dokładnie, ile czego jest w prowianturze.
- Kazałem mu nauczyć się angielskiego, aby rozumiał napisy na puszkach z
konserwami - opowiadał szef w kilka dni potem. - Po jakimś czasie zobaczyłem go,
że chodzi z płóciennym woreczkiem.
Prawie że się z nim nie rozstaje. Gdy siedział sam i myślał, że go nikt nie
widzi, zaraz zaczynał grzebać w woreczku. Coś wyjmuje, popatrzy i chowa z
powrotem. Nie wytrzymałem i kazałem mu pokazać, co tam chowa. Zgadnijcie, co tam
miał? Nikt w mesie naturalnie nie zgadł.
- Myślałem że ma tam rodzynki, migdały czy śliwki suszone, bo stale poruszał
ustami, gdy trzymał woreczek w rękach. Wiecie, co tam znalazłem? Małe kartoniki
zapisane z jednej strony po polsku, z drugiej po angielsku.
Prowiantowy z każdym dniem był coraz bardziej dumny ze swego "chłopca". Zaczął
się nim nawet wyręczać, dając mu klucze od pro-wiantury, po które "chłopak"
przychodził, jeśli szef zasiedział się w mesie. Pewnego dnia, gdy prowiantowy
dawał mu klucze i zaczął go przed wszystkimi chwalić za pięknie wyczyszczony z
plam mundur, "chłopak" był tak zażenowany, że po otrzymaniu kluczy natychmiast
się ulotnił. Pozostało po nim jednak nowe imię: PLAMOZNIK.
Wkrótce Plamoznik cieszył się już uznaniem nie tylko szefa, lecz także palaczy.
Głównie dlatego, że pozwalał im się budzić o każdej porze dnia i nocy i wydawał
żądane artykuły. W drodze rewanżu nikt z maszyny nie krzywił się na niego, gdy
zabronił samowolnego brania owoców z chłodni pod pretekstem mierzenia w niej
temperatury. Ułomny i niepozorny Plamoznik jednym uśmiechem zawsze pogodnych
oczu "trzymał krótko" najbardziej niesfornych z załogi. Byli nimi przeważnie
niegdyś wyrzuceni z gimnazjum z którejś tam klasy - ci, na których nie poznali
się nauczyciele i na których nawet teraz nikt się poznać, ani dostatecznie
ocenić, nie może. Plamoznik potrafił zawsze ich rozbroić swą serdeczną
wyrozumiałością dla ich skrzywdzonej wielkości i wypielęgnowanego lenistwa.
Mijały tygodnie i miesiące, duma szefa prowiantury jako nauczyciela wciąż rosła.
Niestrudzenie też wyliczał w mesie:
- Najpierw nauczyłem go sprzątać, myć i malować, potem liczyć, potem
angielskiego, potem...
Potem, po przejściu transatlantyka do Grecji, na tak zwaną linię palestyńską,
prowiantowy odkrył, że jego "uczeń" mówi po grecku.
Dostawcom, majętnym obywatelom Aten, spodobał się ten chłopak z prowiantury.
Niepozorny Plamoznik z łatwością bowiem władał dźwięczną mową Odyseusza.
Ateńczycy zapraszali go do swych domów, wozili po Helladzie i słuchali wyjątków
z Iliady i Odysei. To samo powtórzyło się, gdy transatlantyk stanął na czas
dłuższy na doku w Pireusie. W okresie gdy kwitną migdały i Hellada jest
najpiękniejsza, "młodszy chłopak z prowiantury" rozchwytywany był przez
dostawców. Lubili go słuchać, gdy mówił im o mitach greckich na ruinach świątyń
i zamków i z namaszczeniem szukali wraz z nim przy Mykeńskiej Bramie Lwic śladów
stóp "pięknej przyczyny" wojny trojańskiej.
W tym stanie rzeczy sam prowiantowy zaczął interesować się świj tera starożytnym
po otrzymaniu od Plamoznika aż Dwóch wiosen Pa randowskiego i zaczął sprowadzać
z Polski odpowiednie książki.
__Muszę to czytać, bo nauczyłem go po angielsku, a teraz wi
dzę, że się bardzo interesuje świątyniami Egiptu i Syrii - mów: w mesie. - Ma
doskonałą pamięć i jeszcze ze szkoły zapamiętał sta ro-grecki. Sam nakupował
sobie wiele książek, ale też nie zgadnie cię o czym. Począwszy od wszystkiego o
gatunkach drobiu kończą na wyrobie i gatunkach win. Żaden dostawca nie może mu
nic wmó wić. Teraz to naprawdę mogę spać spokojnie.
Szef często niedomagał i doszedł do przekonania, że mając jak zastępcę
Plamoznika może sobie pozwolić na kilkumiesięczną kuracj i wypoczynek zdrowotny.
I tak Plamoznik został "pełniącym obc wiązki prowiantowego".
Po upływie paru miesięcy zjawiła się nagle w Konstancy komłsj rewizyjna, aby
sprawdzić stan prowiantury pod nowym zarząden Kontrola ujawniła wręcz
oszałamiające fakty, które przeszły do hi storii o Plamozniku, a które sama
komisja jednogłośnie uznała z bajkę dla bardzo grzecznych dzieci - stan
kartoteki Plamoznik i ilość brzoskwiń w chłodni zgadzały się z sobą co do
sztuki.
W wyniku sprawozdania komisji po powrocie do Gdyni "młodsz; chłopak" pełniący
obowiązki prowiantowego znalazł się w pociąg idącym do Monfalcone, wraz z
pierwszą partią załogi wyznaczonej n nowo budujący się transatlantyk, z
nominacją na szefa prowianturj
W przedziale zajętym przez załogę nowego statku w czasie posil ków Plamoznik nie
wychodził z swej roli żywiciela. Ustawił miedz; ławkami walizki w ten sposób, że
powstał długi na cały przedzia stół. Znalazł się na nim przewidziany przez
Plamoznłka obrus z ser wetek ułożonych w arabeski, amerykański papierowy serwis,
zna lazły się nawet róże, którymi pożegnano załogę w Konstancy. Pod czas
ostatniej swej podróży na statku Plamoznik zgodził się wyjąt kowo przyjąć od
dostawców prezenty na pożegnanie w postaci naj bardziej wyszukanych owoców, win,
konserw i papierosów. Tera cały stół zastawiony więc był najwytworniejszymi
daniami i napo jami.
Z korytarza przez okna wciąż zaglądali zaciekawieni pasażerowie Gdy na stole
znalazł się już "rahat-al-hulkum" (rahatłukum), co zna czy tyle co "rozkosz
podniebienia", z Istanbulu, granaty i banan; z Jerycha, jakiś starszy pan
otworzył drzwi przedziału i kłaniają' się uprzejmie Plamoznikowi, który w sposób
widoczny robił "honor; domu", zapytał po francusku:
- Proszę wybaczyć, ale cały wagon porobił już zakłady na temal kim panowie
jesteście. Zostałem wydelegowany dla rozstrzygnięci) tych zakładów.
Plamoznik zaprosił pytającego pana na czarną kawę, którą właśnii nalewał z
olbrzymiego termosu do papierowych szklaneczek. Podsu
"dotychczasową pracę. Trafiłem na swoją Mary Wortley, co prawdą z podobieństwa
do Aleksandra Pope'a mam tylko jego wzrost i ułomność.
Była to aluzja do zawieszonego w jego kabinie obrazka przedstawiającego słynnego
angielskiego poetę i tłumacza z języka greckiego Iliady i Odysei - Aleksandra
Pope'a oraz Mary Wortley, wyśmiewającą się z jego uczuć.
*
W grudniu nowy transatlantyk przycumował do nabrzeża koło dworca morskiego w
Gdyni. W głównym salonie skończyła się wilia dla załogi. Na choince pogasły
światła elektrycznych świeczek. Błyszczały tylko reflektory lamp na złotych i
srebrnych kulach, którymi przybrane było drzewko.
Szef prowiantury zaprosił najbliższych przyjaciół na obejrzenie jego drzewka.
Zaproszeni zeszli ze statku. Był duży mróz. Gdynia zasypana śniegiem. Minęli
główne tory kolejowe i weszli w gęsty las okrywający pasma wzgórz ciągnące się
wzdłuż zatoki. Gdy brnąc przez zaspy śniegu dotarli do małej polanki wśród
"jodeł wysokich", "gospodarz" poprosił gości, by się zatrzymali w tym miejscu, a
sam obszedł dużym półkolem polankę i zniknął w gąszczu.
Po chwili z drugiej strony miniaturowej polanki zapaliło się światło na dolnej
gałęzi olbrzymiej jodły. Jedno światło białej świecy. Wśród ciszy jarzył się
złoty płomień. Odbijał się w miliardach iskrzących się mrozem śnieżynek.
Biegnące ku górze światło sięgało sklepienia utkanego gwiazdami. Białe, skrzące
okiścde czerniły próżnię między konarami, wydłużone w nieskończoność i
niewymiernie oszronione pnie jodeł wydawały się kolumnami z diamentów. Była w
tym Zimowa bajka Ferdynanda Ruszczyca, Bajki Andersena i cały "Bajarz polski", a
wszystko złożyło się na Wieczór Wigilijny Plamoznika.
*
Triest. Przy nabrzeżu stoi nasz drugi nowoczesny transatlantyk zbudowany w
Monfalcone. Na przednim maszcie powiewa "błękitny Piotruś". "Batory" wyrusza w
swój pierwszy rejs.
Ostatni rzut oka szpakowatego dyrektora o miłym uśmiechu i dużym poczuciu humoru
na porządek na statku.
W prowianturze dyrektor śmiejąc się ściska dłoń szefa mówiąc:
- Myślę, że mi pan nie ma bardzo za złe, że oderwałem pana od przyjaciół na
tamtym statku, ale chciałem, by na obu naszych nowoczesnych transatlantykach w
prowianturze było identyczne zaopatrzenie i porządek.
Mała postać garbuska pręży się po wojskowemu i odpowiada:
- Ku chwale bandery, panie komandorze. - A prywatnie, uśmiechając się, mówi: -
Cieszę się, że nie czuję się w linii niepotrzebny.
nął gościowi trzy gatunki najprzedniejszych papierosów tureckicS i przeprosił,
że pytaniem odpowie na pytanie. Otóż, zanim powie fcirit są, na razie wszyscy w
przedziale chcieliby usłyszeć, za kogo ich biorą współtowarzysze podróży.
- Przeważają głosy, że są panowie międzynarodową ekspedycją naukową, udającą się
na miejsce badań. Najwięcej obstaje za archeologami - odpowiedział nieznajomy.
- Jesteśmy tylko marynarzami pokładowymi nowego polskiego transatlantyka, który
czeka na nas w Monfalcone. Wszyscy jesteśmy Polakami.
Większość ekipy stanowili istotnie oficerowie pokładowi, Plamoznik mógł więc
pozwolić sobie na tę małą nieścisłość w odpowiedzi.
- Niemożliwe - zawołał nieznajomy. - Panowie wyglądają na ludzi o wysokiej
kulturze, w których, proszę wybaczyć, nikt nie podejrzewał marynarzy.
- Jeśli zna pan język angielski, może się pan łatwo przekonać, że tak jest w
istocie. Proszę wziąć od sąsiada jego dokument - zaproponował Plamoznik.
Obok nieznajomego siedział sternik manewrowy. Plamoznik poprosił go, by pokazał
nieznajomemu swą książeczkę żeglarską. Nieznajomy przejrzał ją uważnie, dłużej
zatrzymując się w tym miejscu, gdzie widniało wypisane stanowisko sternika. W
tej chwili pozostali wyciągnęli identycznie wyglądające z zewnątrz książeczki
żeglarskie z napisem "SAILORS BOOK".
Nieznajomy zadowolił się przeczytaniem tej jednej i milczał. Zjadł kawałek
"rozkoszy podniebienia", zapił mokką i po zaciągnięciu się dymem tureckim
powiedział:
- Jednak, rzeczywiście człowiek się całe życie uczy.
•
Na nowym transatlantyku Plamoznik wzniósł się na nieosiągalne dla innych
prowiantowych wyżyny pod względem sprawności działania i zaopatrzenia statku.
Nie uznając żadnych gratyfikacji i prezentów doprowadził zaopatrzenie i kontrolę
posiadanych zapasów do doskonałości.
Wieść o nim doszła do wytwórni najlepszych win we Francji, które pozwoliły sobie
na przysłanie mu listów wyrażających podziw dla jego znajomości gatunków ich win
i roczników tychże win. Każdy z listów zaopatrzony był w załącznik w postaci
trzech butelek win nie spotykanych w sprzedaży. Plamoznik zaprosił przyjaciół i
wtedy zebrani dowiedzieli się, czemu zawdzięczają możność skosztowania rzadkich
napojów.
- W oczach producentów win - powiedział dawny "młodszy chłopak", nalewając do
kieliszków otrzymany nektar - znalazłem więcej uznania niż w oczach pewnej
Polki, z powodu której porzuciłem
Ostatnie listy, jakie otrzymali od niego przyjaciele, zawierały liście mieniące
się złotem i rubinem późnej jesieni.
*
Po tej podróży Plamoznik zaginął na czas dłuższy. Aż znów wieść o nim rozbłysła
jak meteor nowym dyplomem prymusa szkoły rolniczej. Dawni jego koledzy z czasów
uniwersyteckich twierdzili, że jako najlepszy prowiantowy transatlantyków
wyhodował w szkole rolniczej własnoręcznie najsmaczniejsze i największe szynki
eksportowe i że tylko przez niedopatrzenie na ich opakowaniu nie ma napisu
PRODUCT OF PLAMOZNIK.
*
Z rodzinnego kraju Andersena, z otoczonej wodą Zelandii po odbyciu praktyki we
wzorowym instytucie rolniczym wracał Plamoznik do Polski na jednym z
transatlantyków jako prowiantowy HONORIS CAUSA.
W wyniku podsumowanych doświadczeń zebranych w Zelandii doszedł do przekonania,
że w kraju są znacznie większe możliwości dla rolnictwa niż w Zelandii. Trzeba
nam tylko UMIEĆ i CHCIEĆ.
*
Wiosna. W Warszawie jeden z przyjaciół Plamoznika ze szlaku morskiego spotkał go
idącego ulicą Marszałkowską. Na pytanie, co teraz robi, Plamoznik odpowiedział:
- Nie to co trzeba... Przyjechałem w sprawach mojej rolniczej stacji
doświadczalnej. Rozwija się wspaniale, ale więcej czasu musiałbym poświęcić
temu, czym się na razie zajmuję ubocznie.
- Czym znowu? - śmiejąc się spytał przyjaciel, któremu razem z widokiem
Plamoznika stanęły przed oczami jego zawody.
W odpowiedzi Plamoznik wyjął z kieszeni dwie małe książeczki Jedna z nich nosiła
tytuł: Regulamin piechoty, druga mówiła o taktyce walki ulicznej w dużych
miastach.
*
Wśród łun szalejącej drugiej wojny światowej dotarł do Anglii lisi Plamoznika.
Pisał w nim do jednego ze swych przyjaciół ze szlaku morskiego: Piłuję teraz
lasy. Muszę zarabiać na siebie i na "moją Mary Wortley", która mieszka w mieście
z dzieckiem bez środków dc życia. Mąż jej zawieruszył się w pożodze. Zapuściłem
sobie brod^ i wąsy. Wąsy są bardzo niewygodne, zwłaszcza wówczas gdy jem
kapuśniak. Marzę o powietrzu czystym, nieskalanym - MORSKIM.
*
- Panie dyrektorze - mówi Plamoznik do dyrektora, któremu kiedyś wyznał swe
wykształcenie - z kolei teraz ja proszą sam o przeniesienie mnie na jeden ze
statków pasażerskich linii południowoamerykańskiej. Nie znam jeszcze tej Unii i
chciałbym poznać tamte kraje.
- Zgoda, ale pod jednym warunkiem. Zechce pan zorganizować na nim życie
kulturalno-oświatowe dla marynarzy.
W ten sposób Plamoznik stał się wydawcą gazety okrętowej. Pisał do niej wierszem
i prozą, wykorzystując swe doświadczenie redaktora gazety uniwersyteckiej, gdy
jeszcze był studentem. Został również dyrektorem założonej przez siebie szkoły -
na statku wielu było takich, którzy uczyć się chcieli i takich, którzy mogli
uczyć. Właściwie było wiele szkół składających się z jednego ucznia i jednego
nauczyciela, ale dyrektorem w każdej był jeden i ten sam Plamoznik.
Stał się nawet dyrektorem teatru, a jako reżysera zaangażował zawiedzionego
aktora, który trafił na ten sa'm statek. Przedstawienia cieszyły się wielkim
powodzeniem. Ponadto, tak jak kiedyś czarował Ateńczyków, tak teraz ujmował swym
urokiem skupiska emigracyjne na szlaku transatlantyka w Ameryce Południowej.
Jego wesołych i pogodnych opowiadań o kraju mogli słuchać zapominając
0 wszystkim.
*
Przyjaciele Plamoznika zaczęli naraz otrzymywać dziwne listy adresowane jego
ręką. Oprócz dat zmieniały się stale nazwy urzędów pocztowych, z których listy
były wysyłane.
Początkowo listy zawierały bursztynowe pączki, następnie szmaragdowe listki, a
jeszcze później srebrne płatki kwiatów jabłoni...
Sam Plamoznik mijał konno osiedla o kwitnących w tym okresie sadach. Z wysokości
kulbaki rozkoszował się pięknem i bogactwem ojczystego kraju, którego - jak
uświadomił sobie podczas podróży
1 rozmów z rodakami w Brazylii i Argentynie - nie znał. Postanowił go poznać.
Jadąc przypominał sobie często swoją pierwszą i swoją ostatnią rozmowę z
szpakowatym dyrektorem. Podczas tej ostatniej otrzymał od dyrektora olbrzymią
sumę pieniędzy tytułem gratyfikacji za oszczędności, jakie miała linia dzięki
jego gospodarce w pro-wianturach transatlantyków.
- W wypadku gdyby się pan znalazł w potrzebie, proszę do mnie napisać. Gdyby pan
zechciał wrócić do linii, może pan to uczynić w każdej chwili. Na razie znów
życzę panu powodzenia na nowej drodze życia - powiedział na pożegnanie dyrektor.
W końcu swej podróży po kraju Plamoznik dojrzał z wysokości swego wierzchowca
zajęcie dla siebie.
FLBP
JLJ o słynnego krakowskiego psychografologa Rafała Schermanna przybył
przedstawiciel Warszawskiego Towarzystwa Parapsychiczne-go z prośbą o analizę
pewnego autografu. Towarzystwu bardzo zależało właśnie na wypowiedzi pana
Schermanna ze wzglądu na jego niezwykłe osiągnięcia w tej dziedzinie. Według
opinii pokrewnych towarzystw amerykańskich i angielskich, wyprzedził on swych
współczesnych o tysiąc lat. Francuskie zaś towarzystwa dodawały, że gdyby pan
Schermann żył w wieku XV, nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż jego
grafologiczne jasnowidztwo zaprowadziłoby go prosto na stos.
Przedstawiciel Towarzystwa Parapsychicznego wręczając kopertę wyjaśnił, że
znajdująca się w niej "zabazgrana" kartka nie ma nic wspólnego z jakimś pismem w
wyniku seansu mediumistycznego.
Grafolog otworzył kopertę, spojrzał na wyjętą z niej kartkę i zaczął mówić:
- To nie jest medium... To pismo (?!) istoty, która straciła ochotę do życia, bo
jej przeżycia były straszne. Dostała się w miejsce, skąd gwałtem chciałaby się
wydostać, ale nie może... Straciła cierpliwość... Bujna fantazja sprawiła, że
istota ta podkopała swoją przyszłość i chciałaby się wydostać z więzów.
Najlepiej byłoby, gdyby wsiadła do samolotu i przebujała w nieznaną krainę...
Nie, że ja jej to radzę, ale ona sobie to" tak wyobraża... Stan jest tego
rodzaju, że przypomina człowieka pijanego, chociaż naprawdę nie jest pijakiem.
*
W ciemną noc, na podzwrotnikowych szerokościach Atlantyku można było dojrzeć
wśród fal samotne'dwa światła - zielone i czerwone. Widoczne były w odległości
kilkunastu metrów od siebie, w linii poziomej. Zgodnie z międzynarodowymi
przepisami o noszeniu świateł przez statki, mógł to być żaglowiec idący dziobem
wprost na patrzącego.
W pewnej chwili pomiędzy dwoma kolorowymi światłami, na tym samym nieomal
poziomie pojawiły się trzy światła białe. Takie uło-
żenie świateł nie istnieje w międzynarodowych przepisach drogi na morzu, a
pokazywanie nieprzepisowych świateł jest surowo zabro-
W kilka minut po zapaleniu się białych świateł straszny krzyk poderwał załogę
żaglowca - dużej szkolnej fregaty, idącej baksztagiem pod wszystkimi żaglami z
Brazylii do Europy.
_ CHALERAAAAAAAA!!! Kto zapalił światła? DO DZJA-BŁAAAAAH! Co za porządek? Co
robi oficer wachtowy?!!
Straszny ten, grozą przejmujący krzyk wydobywał się z ust komendanta fregaty.
Nie wiedząc jeszcze dokładnie o co chodzi - kto żył i był w pobliżu rzucił się
na pomoc. Wyjaśniło się, że zostały zapalone światła w kabinie na pokładzie, w
której iluminatory umieszczone były od strony dziobu. W pomieszczeniu tym
znajdowały się przejściowo klatki z małpami, pumą i pelikanem wiezionymi do
kraju. Iluminatory były otwarte, by zwierzęta miały dostęp świeżego powietrza.
Pomieszczenie posiadało dwoje drzwi wychodzących na pokład - ze sterburty i
bakburty. Któryś z instruktorów szybko otworzył jedne z nich, by złapać
winowajcę "pokładowej tragedii". Ale w kabinie nie było nikogo, poza małpami
śpiącymi w oddalonej od wyłączników klatce. Puma również spała w swojej. Jeden
pelikan był na nogach, ale wydawało się, że drzemał i wcale się nie przejmował
strasznym krzykiem komendanta fregaty.
Instruktor obejrzał wyłączniki. Sprawdził, czy nie nastąpiło spięcie. Wszystko
było w jak najlepszym porządku. Zgasił światła. Na rufie kończył "kipieć"
komendant, obiecując winowajcy najstraszniej-sze kary, w które nikt nie wierzył
z samym komendantem włącznie.
Na razie wszystko pozornie wydawało się w porządku. Przewinienie zostało
zauważone, winowajca (chociaż nieznany) - zbesztany i pouczony, co go czeka.
Wśród ciemnej nocy nad Atlantykiem znów widać było tylko dwa światła - zielone i
czerwone. Fregata znaczyła przebytą drogę zielonkawo fosforyzującą smugą na
powierzchni oceanu.
Naraz jeszcze potężniejszy krzyk dotarł nawet do śpiących w mię-dzypokładach.
Kto się obudził - pryskał z hamaka na pokład.
- DO DZJABŁAAAH! Porządku na wachcie nie ma! Co starszy oficer robi?!! Znów
światła się palą.
Światła paliły się jak poprzednio.
Starszy oficer wypadł z kabiny i zameldował się komendantowi. Po wysłuchaniu
paru zwięzłych zdań pobiegł z instruktorami na miejsce przestępstwa, do kabiny
ze zwierzętami.
W kabinie nie było nikogo, prócz zwierząt. Małpy nie obudziły się nawet. Tylko
puma mrużyła oczy przed światłem. Sprawdzono jeszcze raz wyłączniki. Oba
kontaktowały prawidłowo. Nie było widać żadnego innego dodatkowego połączenia z
siecią elektryczną. Przej-
rżano wszystkie szafki, czy w jakiej nie siedzi dowcipny uczeń. Nie znaleziono
nikogo. Klatki były pozamykane. Zgaszono światło.
Na wszelki wypadek starszy oficer ustawił w pewnej odległości dwóch
instruktorów, którzy mieli pilnować z ukrycia drzwi prowadzących do
pomieszczenia ze zwierzętami. Powinni złapać przestępcę, gdyby jeszcze raz
odważył się na tego rodzaju żarty.
- Porządku u pana na statku nie ma! Położyć się spać ja nie mogę spokojnie! -
"pruł" komendant starszego oficera.
I znów zapanowała cisza na pokładzie, tylko szum wody trącej
0 burty mówił o tym, że fregata idzie z szybkością przynajmniej sześciu węzłów.
Służbowi instruktorzy wpatrywali się w drzwi kabiny ze zwierzętami. Oficer
wachtowy stał z lewej burty na rufie przy relingu, komendant - z prawej.
Na tych obszarach wodnych, na jakich znajdowała się w tej chwili fregata, nie
należało się spodziewać spotkania z jakimkolwiek statkiem. Najbliższy gościniec
morski odległy był o wiele setek mil. Komendant z wolna zaczynał uspokajać się i
żałować starszego oficera. Ten leżał w nieutulonym żalu na swej koi i klął
wszystkie pokolenia od Adama i Ewy. Oficer wachtowy usiłował domyślić się, kto
mu zrobił kawał, który skrupił się na niewinnym starszym oficerze. Uczniowie
znajdujący się na wachcie obiecywali sobie uroczyście sprać winowajcę
narażającego całą wachtę. Czuwali razem z instruktorami i łamali sobie głowy,
kto mógł być owym Kainem. Sen szybko zmorzył podwachty w hamakach...
- CHALERAAAAAAH! - zawibrowało w powietrzu. Znów w tej samej kabinie zapaliły
się światła.
Tłum rzucił się do drzwi prowadzących ze sterburty i bakburty do kabiny ze
zwierzętami. Otworzono przeklęte pomieszczenie. Małpy spały, pelikan drzemał z
dziobem ułożonym na piersi, tylko puma ziewała znudzona wrzaskami.
Nadbiegł starszy oficer, w którego znów biły gromy. Wszyscy pozostali woleli
trzymać się poza zasięgiem wzroku komendanta.
Na fregacie zapanowało przerażenie: duchów nie ma, ale kto zapala światło?
Natychmiast rozmontowano wyłączniki. Sprawdzono każdy kabel
1 każde jego rozgałęzienie. Nie znaleziono żadnego nowego połączenia.
Wykluczone, żeby ktoś od zewnątrz zapalał światło. Zmontowano z powrotem
wyłączniki. Znikło ostatnie podejrzenie, że ktoś dołączył się do sieci i włącza
światło ukryty gdzieś na zewnątrz.
Zgaszono ponownie światło. Przy umieszczonych w drzwiach wentylatorach ustawili
się instruktorzy, obserwując przez szpary wnętrze kabiny. Przy otwartych
iluminatorach nikt nie stał, by nie spłoszyć swym widokiem nieznanego sprawcy.
Kilkunastu uczniów pilnowało razem z instruktorami, wszyscy już bez wyjątku byli
podenerwowani i zaciekawieni. Ci, którzy wierzyli w duchy - triumfowali.
W całym międzypokładzie było już wiadomo, że duch zapala światło w kabinie ze
zwierzętami. __Sygnały śmierci! - zawyrokował ktoś. - Kozbijemy się w Bi-
skajach. __Idioto! Przecież nie będziemy wcale tamtędy szli - osadzili go
biegli w nawigacji.
__No, to w takim razie zderzymy się z jakimś pływającym wrakiem.
Pogrążona w pozornej ciszy fregata, idąc sześciowęzłowymi krokami w kierunku
swego przeznaczenia, kipiała. Z dziobu znów można było zobaczyć tylko dwa
światła - zielone i czerwone. Napięcie wzrastało. Podwachty w hamakach nie
spały. Wielu wyszło na pokład, spodziewając się być świadkami czegoś groźnego i
niesamowitego. Skupili się przed tajemniczym pomieszczeniem. Niektórzy zaczęli
się zakładać: Zapali się? Nie zapali się?
ZAPALIŁO SIĘ!
W chwili gdy zabłysły znów trzy białe światła, obaj instruktorzy
jak na komendę ryknęli:
- FLIP!!!
Flip była to brazylijska małpka z gatunku Cebus, zamknięta w jednej z klatek
umieszczonych w kabinie. Należała do czwartego oficera.
W niewytłumaczony sposób Flip potrafił oderwać jedną kratę, tak iż mógł ją
odsuwać u dołu i wywieszać się z klatki na swym długim chwytnym ogonie tak
daleko, że dosięgał łapką wyłącznika. Po zapaleniu światła Flip błyskawicznie
chował się do klatki i udawał, że
śpi jak zabity.
Od momentu schwytania na gorącym uczynku Flip stał się bohaterem podróży.
Czwarty oficer lekceważąco patrzył teraz na wszystkich: JEGO Flip potrafi
postawić na nogi całą fregatę wraz z komendantem i trzymać w napięciu przez dwie
godziny!
- Taka małpa! - mówił chełpliwie, wznosząc łokieć na wysokość
własnego ucha.
Każdy chciał się przypodobać "czwartemu", byle pozwolił chociaż dotknąć Flipa,
który teraz z nim się nie rozstawał. Flip jak małe rozkapryszone dziecko trzymał
się kurczowo szyi "czwartego", przy-milając się i tuląc. I on również z
lekceważeniem patrzył na wszystkich na statku.
Gdy "czwarty" był na wachcie, a któryś z oficerów chciał Flipa wziąć na ręce i
ponosić, ten zdecydowanie nie pozwalał się dotknąć. Gdy kiedyś trzeci oficer
usiłował go posadzić sobie na ramieniu, Flip się wykręcał, jak mógł. Nie gryzł i
nie drapał, tylko rozpaczał trzymając się za głowę obiema łapkami. Kiedy
"czwarty" wrócił z wachty, Flip skoczył mu natychmiast na szyję i zaczął po
swojemu skarżyć się do ucha "cz-cz-cz-czyyy-cz-cz-czyy", niedwuznacznie
wskazując przy tym palcem trzeciego oficera - swego dręczyciela.
Dało to początek zabawie, zwanej na fregacie "krzywdzeniem" Fli-pa. Pokazywano
małpce coś smacznego - na przykład banana, bo to lubiła najbardziej - chcąc ją
przekupić, by poszła do kogoś na ręce. Flip wyciągał łapkę po banana, ale bez
najmniejszego zamiaru pozwolenia komuś na jakąś poufałość. Wobec tego niekiedy
nie dawano mu banana i Flip bywał bardzo rozgoryczony. Po takiej scenie
zaczynała się najciekawsza część zabawy. Gdy "czwarty" wracał z wachty, Flip
opowiadał mu z przejęciem, jak się nad nim znęcano i, zawsze wskazywał palcem
choćby najdalej stojącego lub ukrywającego się sprawcę jego nieszczęść:
- Cz-cz-cz-czyyyy! - To ten, widzisz? To on nie dał mi banana. Cz-cz-czyy! -
Chciał mnie koniecznie wziąć na ręce. Czy-cz-czyy! - Ale ja się nie dałem.
Tulił się przy tym do "czwartego" i zaglądał mu w oczy, jakby prosił o
potwierdzenie, że "Flip dobry, Flip grzeczny!"
Flip zawsze wiedział, gdzie może znaleźć "czwartego". Jeśli się wyrwał kiedy z
klatki i hasał po maszcie, to tyjko na jego zawołanie wracał posłusznie.
Gdy w jednym z portów przyszli na statek goście, okazało się, że Flipa bardzo
interesuje płeć piękna. Zapomniał o wszystkim na świecie. Ujął się pod boki i
idąc na dwóch łapkach, podpierając się ogonem, zaczął się wdzięczyć do siedzącej
damy. Mrużył oczy, przechylał główkę. Czarował! Podszedł jeszcze bliżej, potem
ostrożnie wyciągnął łapkę, ujął kraj sukni i podniósł do góry, odsłaniając damie
nogi. Wydał przy tym dźwięk łudząco przypominający pełne zachwytu gwizdnięcie:
- Fiu! Fiu! Co za nogi!
W takich wypadkach nie pomagały żadne perswazje i napomnienia. Wystarczyło, by
na fregacie zjawiła się jakaś dama - Flip musiał zawsze ocenić jej nogi. Zanim
ich nie zobaczył i nie wyraził głośno swego zachwytu, nie można go było
uspokoić. Gdy tego dokonał, wówczas siadał na raku "czwartego" i pozwalał się
damom gładzić, nigdy jednak nie przestając akcentować swej sympatii dla
"czwartego".
*
Na wypoczynek po podróży "czwarty" pojechał razem z Flipem do Warszawy i tam go
musiał zostawić. Na fregacie było zimno. W stolicy Flip miał ciepłe
pomieszczenie, a latem duży sad, po którym mógł hasać do woli. Często zaglądał
do sąsiednich ogrodów, jakby szukał swego przyjaciela. Co gorsza, z tęsknoty za
"czwartym", który wciąż był w podróżach, Flip zaczął zaglądać do kieliszka. Nie
opuścił żadnej okazji, by po przyjęciu w domu - kiedy widział na stole nie
sprzątnięte kieliszki - nie dopić z każdego pozostawionego w nim wina.
Była wiosna. Kwitły różowosrebrne jabłonie. Flip rozkoszował się majowym
ciepłem, zapachem kwiatów i słońcem, spędzając czas wśród kwitnących gałęzi
jabłoni. Któregoś dnia zobaczył znajomych siedzących przed domem na ławeczce.
Pan coś tłumaczył damie i rysował w notesie.
Flip bardzo ich lubił, mieszkali w tym samym domu. Podbiegł do nich i wdrapał
się pani na kolana, następnie zabrał panu ołówek i jak gdyby się rozglądał za
papierem do pisania. Pan usłużnie podsunął mu swój notesik. Na czystej kartce
Flip napisał wszystko, co mu serce i tęsknota podyktowały. Pan i pani z
zachwytem przyglądali się, jak Flip wspaniale radzi sobie z ołówkiem. Flip
skończył, zamknął notes i powrócił na swe poprzednie miejsce wśród kwiatów.
Wkrótce potem zaszły w domu nie oczekiwane przez Flipa zmiany. Gosposia
pojechała w odwiedziny do krewnych na wieś, zastąpiła ją inna, znacznie młodsza.
Flip o niczym nie wiedział. Po powrocie z sadu na obiad zobaczył nie znaną sobie
damę siedzącą w kuchni na krześle. Flip musiał natychmiast ocenić kształt jej
nóg. Podbiegł do niej i ujął falbankę sukienki. Nieznajoma dama zerwała się z
krzesła, złapała stojący koło płyty pogrzebacz i zanim Flip zorientował się, co
zamierza ona uczynić, poczuł straszny ból w krzyżu. Za chwilę już nie żył.
Flip pochowany został w ogrodzie, w którym marzył o swej brazylijskiej dżungli.
Wkrótce wypadki dziejowe starły z powierzchni ziemi nie tylko ogród, ale i całą
stolicę. Pozostała fotografia manuskryptu Flipa i jego analiza
psychografologiczna zamieszczona w książce pod tytułem: PISMO NIE KŁAMIE
(Psychografologia), autor - Rafał Schermann, wydawnictwo - Księgarnia
Powszechna, Kraków 1939, stron - 191.
JOLLY GOOD FELLOW
"FOR HE'S A JOLLY GOOD FELLOW AND SO SAY ALL OF US. PONIEWAŻ ON JEST RADOSNYM I
DOBRYM TOWARZYSZEM - TAK MÓWI KAŻDY Z NAS". Piosenka ta, podobno skomponowana
dla króla, śpiewana dzisiaj nawet w parlamencie angielskim, od wieków stała się
wyrazem podziwu, uznania i hołdu dla tego, kto potrafi wzruszyć obecnych,
wywołać radość, podnieść na duchu lub zadziwić genialnością myśli.
W parlamencie zdarza się to nieczęsto, wobec czego echo tych wypadków jest tym
głośniejsze i dłuższe. Wywołanie żywiołowej reakcji wśród ludzi stale
trzymających się zasady "panuj nad sobą", dosłownie - "control yourself, jest
zjawiskiem niecodziennym, a osoba, która dostąpiła zaszczytu wysłuchania
śpiewanych dla niej słów tego HYMNU PODZIWU, zasługuje na pamięć.
•
Długie godziny, dnie i tygodnie spędzał na mostku. W tym czasie akcje podwodnych
okrętów mnożyły co dzień tonaż zatopionej floty aliantów. Tworzenie się na
początku drugiej wojny światowej konwojów na wodach Morza Północnego przy
brzegach Anglii było po-
czątkowo nie mniejszym koszmarem niż ataki myśliwców, bombowców, ścigaczy
zwanych E-boatami, rajderów, tak zwanych kieszonkowych pancerników i okrętów
podwodnych zwanych U-bootamL Niewprawne jeszcze formowanie się konwojów zmuszało
kapitana do ciągłego przebywania na mostku. Trudno było niekiedy powiedzieć, kto
jest w pewnej chwili bardziej groźny - wróg atakujący, czy nieumiejętnie
ustawiający się w szyku konwojowym statek przyjacielski, którego rozpędzona
stalowa masa groziła rozdarciem poszycia, zalaniem ładowni lub maszynowni.
Krótko mówiąc - zmiażdżeniem i zatopieniem. W nieprzeniknionej czerni nocy, nie
oświetlone żadnym światłem, szykowały się te pływające różnojęzyczne skupiska
ludzi do drogi, z pełną świadomością, że wiele z nich nie dojdzie do celu.
Formowanie się konwoju przypominało spędzanie w jedno miejsce żywych istot, dla
których wspólny był niekiedy tylko kierunek wędrówki, poza tym różniły się
często wszystkim - począwszy od bandery, kończąc na prędkości. Ta ostatnia była
tematem wielu dyskusji na każdym statku konwoju. Przyglądano się sobie badawczo,
starając się zgadnąć, który z tworów jest obdarzony najmniejszą prędkością. Jej
posiadacz pomimo własnej woli narzucał ją całemu konwojowi składającemu się
przeważnie z kilkudziesięciu statków. Wszystkie statki szybsze z zasady miały do
niego żal za przedłużanie czasu potrzebnego na przybycie do celu.
Konwój eskortowały okręty angielskie, wobec czego obowiązywał oficjalnie język
angielski. Praktycznie rzecz biorąc osobą znającą biegle ten język bywał
niekiedy na statku, i to nie zawsze, tylko kapitan. Wobec czego nawet z tego
powodu skazany był on na ciągłe przebywanie na mostku, by w każdej chwili
bezzwłocznie porozumieć się z eskortą.
Cała ta konwojowa pantomina zwaliła się wraz z wybuchem drugiej wojny światowej
na barki "Pepina Krótkiego", który rozpoczynał niegdyś swą służbę na morzu
jeszcze na żaglowcach pod obcą banderą, a w tej chwili dowodził jednym z naszych
statków o nazwie wielkiego polskiego jeziora, ale o małym tonażu.
Wzrost Pepina Krótkiego i wiara jego, że jest jeszcze na statku pierwszym po
Bogu, dały mu ten przydomek zbliżony do imienia jednego z królów Francji. W
pojęciu swym Pepin nigdy nie był MAŁY, tylko KROTKI. Obecny jego dwór,
dyskutując o jego królewskich upodobaniach, był pod jednym względem jednomyślny
- gdyby Pepin Krótki kiedykolwiek w swym życiu naprawdę panował, nie uwieńczyłby
w podręcznikach historii swego imienia ani jedną nazwą pola bitwy, ani jedną
nazwą zdobytego miasta. Uczniowie, ślęczący nad kartkami historii, nie
wiedzieliby, po co właściwie panował, skoro siedząc na tronie nie odznaczył się
niczym godnym pamięci pe-tomnych.
Podczas samotnych przejść statku pomiędzy portami angielskimi, stojąc na mostku,
zachowywał się jak lekko zniewieściały król obser-
wujący swych rycerzy w zapasach z grubym zwierzem, sam w tych walkach nie biorąc
udziału. Bez entuzjazmu przyglądał się pełniącym służbę na mostku oficerom,
którzy z karabinów rozstrzeliwali napotykane na kursie pływające miny. W dzień
były one widoczne, ale w nocy? Nikt nie mógł powiedzieć, ile w nocy min minięto.
Pewne było tylko to, że MINIĘTO - bo statek istniał.
Usiłowano niekiedy noc przeczekać, jeśli to było możliwe, trzymając się kotwicą
gruntu. Statek przypominał wówczas stojącego na jednej nodze żurawia - odwieczny
symbol czujności. Ustawało wtedy niebezpieczeństwo najścia na minę, ale można
było spodziewać się w każdej chwili ścigaczy lub okrętów podwodnych, dla których
nieruchomy statek stanowił łatwy cel. Morze Północne u wybrzeży Anglii nie było
dla Pepina Krótkiego miejscem wypoczynkowym. Podczas formowania się konwoju
Pepin Krótki jednak walczył - odpierając ataki PRZYJACIELSKICH statków unikami,-
manewru jąć zręcznie, by królestwo jego nie zostało zmiażdżone i zatopione.
Zatopienie statku przy brzegach Anglii dawało jakąś nadzieję, że po przetrwaniu
w zimnej wodzie w pasie ratunkowym pewnej ilości godzin pomoc nadejdzie.
Możliwość ta w miarę oddalania się od lądu malała zawrotnie.
Scena, na której to się wszystko rozgrywało, w niczym nie przypominała Pepinowi
sceny operowej, za jaką przepadał. Zamiast przyglądać się grze artystów i
rozkoszować się pięknością ich głosów, Pepin Krótki sam brał udział w widowisku,
gdzie czas nabierał dziwnych własności - minuty wydawały się godzinami, godziny
tygodniami, a tygodnie latami.
- Gdyby to była walka, można by było zapomnieć o czasie - mawiał Pepin - ale
ponieważ udziałem naszym jest właściwie tylko czekanie, to zadaniem naszym, jak
z tego wynika, jest walka z czekaniem.
Konwój znów szedł na południe. Co jakiś czas któryś ze statków tego konwoju
idącego po żywność i zasoby dla podtrzymania wojny zmieniał nagle kurs, by
dotrzeć do najbliższego lądu znajdującego się pod jego stępką. Oglądając przez
lornetkę niknący z powierzchni wody statek trafiony torpedą, Pepin Krótki mówił
do siebie:
- No, ci już przestali czekać - i rozpoczynał na nowo swoje czekanie, spędzając
w drzemce dnie i noce na mostku.
Szumnie zwane OKRĘTY ESKORTY, których zawsze było za mało i które były za małe,
zaczynały wtedy troić się w pościgu za niewidocznym nieprzyjacielem, rzucając na
oślep bomby głębinowe, ich detonacje stwarzały złudzenie, że statki konwoju idą
po brukowanej kocimi łbami ulicy.
I znów wszystkie statki konwoju czekały, na kogo teraz przyjdzie kolej. Konwój
minął szerokość Trafalgaru. Wspomnienia o sławie nie przyniosły nikomu
zapomnienia. Na scenie zjawiły się latające ryby, ale czekanie nie uległo
zmianie. Jedyną ulgę sprawiała wzrastająca temperatura wody, w razie
storpedowania stwarzało to mo-
żliwość dłuższego przetrwania w wodzie w pasie ratunkowym. Pesymiści jednak
gasili ten promyk nadziei mówiąc o rekinach, które - jak ponuro przepowiadali -
czekają na każdego z nich na tych ciepłych wodach, a większa ciepłota wody tylko
przedłuży czekanie na
koniec.
Na szerokości Gibraltaru konwój rozdzielił się. Większość statków poszła na
wschód na Morze Śródziemne, pozostałe - dalej na południe.
I wreszcie przy zachodzącym słońcu ujrzano port, od swych białych domów zwany
CASABLANCA.
*
Casablanca nie zaiała jeszcze nowego wojennego blackoutu. Statki cumowały przy
nabrzeżach. Ustało oczekiwanie na E-boaty, U-booty i samoloty, a przycumowane
obok statki aliantów stały się znów miłe i przyjazne. Nie groziły zmiażdżeniem.
Pepin Krótki, wydając rozkaz "TAK STOIMY", doznał ulgi. Naprawdę stał na dwóch
nogach, a nie na tej jednej kilkudziesięciosąż-niowej, zakończonej kotwicą. Po
wydaniu rozkazu, aby zawiadomiono maszynę, że nie będzie potrzebna ani dzisiaj,
ani jutro, poczuł na sobie brzemię zmęczenia nagromadzone przez kilka tygodni. W
kabinie wszystkie przedmioty przypominały mu miesiące wojny, długie jak
dziesiątki lat katorgi. "Na ten obrazek patrzyłem, gdy zaczęto nas bombardować w
Newcastle" - pomyślał. Obrazek przedstawiający nadjeziorne ajery i lekko
pomarszczoną wodę jeziora wydał mu się nagle nieprzyjemny. Biblioteczka nad
łóżkiem przypomniała mu, ile razy pozostawiał w pośpiechu ulubioną książkę, by
wyjść na mostek. O, tę rzucił w chwili, gdy przy formowaniu się ostatniego
konwoju wpadł oficer wachtowy z wieścią, "że olbrzymi stary grek lezie na nas,
trącił tego anglika za nami, a teraz wiatr dryfuje go na nas. Jeśli się nie
zatrzyma, to wejdzie nam w rufę".
Pepin Krótki z niechęcią popatrzył na swój księgozbiór.
- Nie, nie będę czytał! Nie będę leżał w tej koi! Nie będę tu jadł! Nie będę tu
więcej dzisiaj nic robił! Idę na ląd. Zapomnieć. Wypocząć. Po prostu urządzę
sobie coś w rodzaju weekendu.
Za chwilę elegancko ubrany, oznajmił w mesie oficerom, że w razie potrzeby
znajdą go na lądzie w którymś z hoteli.
- Nazwę i numer telefonu przedzwonię do najbliższego urzędu celnego, jaki będę
mijał. Może któryś z panów pofatyguje się i dowie. Myślę, że nalotów nie będzie.
E-boatów nie będzie, U-bootów nie będzie. Greków nie będzie, ale i mnie nie
będzie!!! Dobranoc.
*
Wschód słońca zaróżowił białe domy Casablanki. Piękną, wysadzaną palmami ulicą
szedł policjant francuski lustrując swój rewir. Do-
chodził do wspaniałego hotelu, niedawno wykończonego, który przypominał
najcelniejsze budowle z okresu kalifatu. Na chodniku przed tym luksusowym
gmachem stała kałuża wody. Nigdy jej tutaj nie było. Skąd się o tej porze, w tym
miejscu, na chodniku, w tym sezonie mogła pojawić? Rozbudzona ciekawość
policjanta uchwyciła koniec tajemniczej nitki w postaci kałuży i rozpoczęła
wędrówką do kłębka. Woda sączyła się z nieskalanie czystych marmurowych stopni
prowadzących do hotelu. Idąc na obcasach policjant wszedł do hallu. Cały hali
zalany był wodą. Woda tworzyła kaskady na marmurach klatki schodowej prowadzącej
na piętro. Policjant zbudził drzemiącego na kanapie w dyżurce portiera.
- Co va!
Znali się od dawna. Osłupienie, a potem przerażenie ogarnęło portiera. Policjant
i portier ruszyli razem ku schodom. Wbiegli na pierwsze piętro. Lewe skrzydło
korytarza zalane byłe do połowy wodą. Nie zważając już na nic, człapali po
zalanym wodą parkiecie. Na piętrze tym mieściły się luksusowe apartamenty z
salonem, pokojem sypialnym i łazienką.
Portier zapukał do drzwi salonu.
Cisza.
Zapukał jeszcze raz. Cisza.
- Nom de Dieu. Allons - dodał sobie odwagi, mając u boku policjanta. Weszli do
saloniku. Ani żywej duszy. Zajrzeli do sypialni. Wspaniałe luksusowe łoże
oślepiające bielą i świeżością bielizny pościelowej było puste. Na stoliku przy
łóżku leżały drobiazgi wyjęte z kieszeni, portfel, zegarek i pierścień. W głębi,
w ziewającej drzwiami szafie widać było męski garnitur. Podłoga pokoju była
sucha. Policjant podszedł do drzwi łazienki, słuchając uważnie dochodzących 2
niej szmerów. Przez zamknięte drzwi słychać było szum wody.
Jeśli człowiek ten jest w łazience, a woda się leje, to człowieka tego
zamordowano ł dla zatarcia śladów zalano hotel wodą.
- Nom de Dieu. Nom de Dieu - szeptał portier. Policjant cicho uchylił drzwi
łazienki.
Widok, który ujrzeli, wstrząsnął nimi. W olbrzymiej wannie leżało ciało
mężczyzny. Głowa była przykryta gazetą. Plik gazet zatykał otwór górnego odpływu
dla wody, zabezpieczający przed jej przelaniem. Woda wlewała się do wanny
szerokim strumieniem z płaskiego kranu i z szumem przelewała się przez brzegi
wanny na kafle podłogi.
Policjant, stojąc w wodzie, nachylił się nad ciałem leżącego w wannie mężczyzny
i ostrożnie zdjął mu z głowy płachtę gazety. Na jej tytułowej stronie olbrzymimi
literami były podane najnowsze komunikaty o zatopionych przez okręty podwodne
statkach.
Twarz i całe ciało nie nosiły na sobie śladów walki. Patrzącym nań policjantowi
i portierowi wydawało się, że leżący przed nimi człowiek śpi.
Mężczyzna nie dawał oznak życia.
- Nom de Dieu. Nom de Dieu •- powtarzał przerażony portier, -r n est mortl On
nie żyje!
Policjant położył na krześle gazety i ujął rękę leżącego bez oznak życia
mężczyzny, szukając pulsu.
- C'est le capitaine, c'est le capitaine polonais. To kapitan Polak -
przypomniał sobie nagle portier i zaczął znów biadać: II est mort. Mon Dieu. Mon
Dieu. Mój Boże. Mój Boże.
Naraz capitaine polonais otworzył oczy. Był to Pepin Krótki.
- Co się panu stało? -• spytał policjant.
- Nie wiem. Kilka tygodni w morzu. W konwoju. Wykąpałem się ł zasnąłem po raz
pierwszy od kilku tygodni. Co va! Rozumiecie?
- Oh! Oui. Monsieur le capitaine - mówiąc to policjant zasalutował. - Hotel pod
wodą, zauważyłem to przechodząc ulicą i dlatego tu jesteśmy. Cieszę się, że pan
żyje, kapitanie.
*
- Wyobraźcie sobie, panowie, co mi się przydarzyło - mówił Pepin Krótki w
salonie przy śniadaniu. - Natychmiast po wyjściu ze statku udało mi się z trudem
dostać w hotelu tylko apartament. Nie wiadomo, jak długo jeszcze pożyję. Nie
mogłem sobie odmówić przyjemności kąpieli i wypoczynku jeszcze raz na tej ziemi.
Zatelefonowałem do celników portowych, podając nazwę hotelu, numer pokoju i
telefonu i po lekkim dinner z kroplą wina zanurzyłem się w rozkosznej kąpieli. Z
rana obudził mnie policjant z portierem. Okazało się, że rozkoszując się
kąpielą, zasnąłem natychmiast, gdy tylko zacząłem czytać o konwojach i
zatopionych statkach. W nocy część gazet spłynęła i zatkała górny odlot wody z
wanny, gazeta, którą trzymałem w ręku przykryła mi twarz. Jestem pewien, że
spałbym jeszcze, gdyby nie policjant. A jednak pomyśleć, że nie uniknąłem
spędzenia kilku godzin w wodzie, pomimo że doszliśmy do Casablanki cało. Ale
jestem zachwycony, wyobraźcie sobie, że ta cała przyjemność zatopienia hotelu
kosztowała mnie tylko trzysta franków. Patron wyraził mi wdzięczność, że
wybrałem właśnie jego hotel, by odpocząć po tygodniowych trudach i nie
przespanych nocach i że właśnie u niego mogłem tak wygodnie wypocząć. Naturalnie
zatrzymałem apartament na noc dzisiejszą, no i myślę, że jutro będę już
całkowicie wypoczęty.
*
Następnego dnia z kapitanatu portu w Casablance przyszła dla Pe-pina Krótkiego
wiadomość, która musiała być własnoręcznie przez niego pokwitowana. Wiadomość
mówiła o jego osobistym zgłoszeniu się w południe w celu porozumienia się w
sprawie udziału w nowym konwoju.
Drugi oficer wyruszył na poszukiwanie pięknego hotelu w stylu mauretańskim, w
którym wypoczywał kapitan.
Portier na samo wspomnienie "Capitaine polonais" skoczył na równe .nogi.
- Wom de Dieu, ii n'est pas seul! Na Boga, on nie jest sam! - wykrzyknął. - Nie
można o tak wczesnej godzinie przeszkadzać. Ja-mais! Nigdy!
Drugi oficer, z Polesia rodem, nie przejął się zbytnio tą wiadomością.
Przyzwyczajony do pokonywania większych trudności niż protesty portiera ruszył
na poszukiwanie znanego mu z opowiadania apartamentu na pierwszym piętrze.
Portier, nie przestając jęczeć, narzekać i pouczać młodego człowieka, że nie
wolno gościom przeszkadzać, gdy są zajęci, pospieszył za nim.
Po chwili znaleźli się przed drzwiami, za którymi mieszkał Pepin Krótki.
Drugi oficer poprosił portiera, by wywołał kapitana. Ale portier stanowczo
odmówił.
"Drugi" sam musiał zapukać do drzwi. Żadnej odpowiedzi.
Zapukał powtórnie jeszcze głośniej i nadstawił ucha. Zza drzwi słychać było
śpiew.
Drugi oficer zapukał po raz trzeci. Nikt nie odpowiadał. Spróbował otworzyć
drzwi. Nie były zamknięte. Posłyszał teraz dokładnie słowa piosenki: HAPPY,
HAPPY, HAPPY DAY, LOUD, LODD, LOUD, LOD-LY JEY...
"Drugi" otworzył szeroko drzwi i wszedł do środka. Na stole stała bateria
butelek - niewielka, ale bardzo dobrego wina - i napełnione kielichy. Na
poręczach krzeseł wisiały marynarki. W rogu salonu klęczało trzech panów w
spodniach i koszulach, o zawiniętych po łokcie rękawach. Wszyscy śpiewali chórem
z ekstazą w głosie: HAPPY, HAPPY, HAPPY DAY... SZCZĘŚLIWY, SZCZĘŚLIWY,
SZCZĘŚLIWY DZIEŃ... Przed nimi leżały, ba, gorzej nawet, stały już ułożone w
sztaple klepki dębowe rozebranej doszczętnie posadzki apartamentu. Trzej panowie
pracowali na wyścigi, by dokończyć rozpoczętej pracy i ułożyć pozostałe już
tylko w rogu, leżące jeszcze bezładnie, deseczki.
Wejście drugiego oficera zostało na razie nie spostrzeżone.
Jak wynikało z jego obserwacji, duszą tej całej zabawy był Pepin Krótki.
Pozostali dwaj panowie bałwochwalczo spełniali jego rozkazy. Z tego co się
działo, drugi oficer, mając za sobą kilka lat doświadczenia i pracy z ładunkiem,
zrozumiał, że widzi właśnie wzorową brygadę sztauerów, którzy z wymarzoną
precyzją i punktualnością przygotowują to bezcenne cargo* do załadunku. Ładunek
ten, w postaci idealnie ułożonych sztapli, czyli stosów, ma być gotów na godzinę
siódmą trzydzieści. O tej godzinie zjawi się jakiś statek, by go zabrać.
* Cargo (h.) - ładunek.
Wszyscy trzej prześcigali się w symetrycznym układaniu zerwanych z posadzki
deseczek. W smagłym, o oliwkowej cerze i czarnych włosach pracowniku oficer
domyślał się południowca, pozostały, najbardziej z tych trzech upojony nową
rolą, wyglądał na Anglika.
- HAPPY, HAPPY, HAPPY DAY... - śpiewali w dalszym ciągu, porozumiewając się na
migi, by nie tracić bezcennego dla nich czasu.
"Drugi" doświadczonym okiem liczył ilość roboczogodzin włożonych w te idealnie
poukładane sztaple i według jego obliczeń musiała to być noc wyjątkowo
pracowita.
Który z nich wpadł na taki nie spotykany pomysł? W jaki sposób dobrali się do
pierwszej klepki?
Tymczasem trzej panowie, śpiewając i ocierając pot z czoła, kończyli układać
ostatnie deseczki w sztaple.
HURRAH!!! - robota skończona.
Trzech panów podniosło się z klęczek. Pepin Krótki na widok drugiego oficera
rozjaśnił się jeszcze bardziej.
- Gentlemen - zwrócił się do współtowarzyszy. - Pozwólcie przedstawić sobie
naszego drugiego oficera. Ten młody gentleman pochodzi z terenów łowieckich
Polski. Z wprawą starego myśliwca roz-strżeliwuje za pierwszym strzałem każdą
napotkaną minę. Nie widziałem jeszcze nigdy, by kiedykolwiek spudłował. Ma
fantastyczny wzrok i sądzę, że wielu marynarzy zawdzięcza mu życie.
"Drugi" od razu za serce chwycił obu panów. Za chwilę potrząsali jego dłonią.
Pepin Krótki napełnił kielichy dla uczczenia wielkiej chwili zakończenia prac
ładunkowych. Duża wskazówka zegara wskazywała godzinę siódmą dwadzieścia pięć.
- Za pięć minut zjawi się wyimaginowany statek, by zabrać ten ładunek radości w
NIEZNANĄ PRZYSZŁOŚĆ - powiedział pan wyglądający na Anglika. - A teraz panowie -
mówił dalej - za najwspanialszy i najweselszy dzień w naszym życiu.
Spełniono toast. Zachwyt trzech panów osiągał punkt kulminacyjny.
- Życzymy sobie - nigdy się nie rozstawać aż do końca wojny i po niej -
powiedział Pepin Krótki, po czym, jako najstarszy wiekiem, zaproponował obu
panom wypicie poimiennego.
Entuzjazm wzrastał. Za chwilę trzej panowie byli ze sobą na TY. PEPIN, NICOLAS i
JIMMY.
Jimmy, na samą myśl o rozstaniu, wpadł w furię:
- NEYER! NEYER! NEYER! Nigdy! Nigdy! Nigdy! - wołał. - Zabieram was wszystkich
na swój statek na śniadanie. Płacimy i jedziemy.
Panowie rozdzielili solidarnie między siebie przedstawioną przez patrona kwotę
rachunku. Żegnani jego życzeniami szybkiego powrotu do Casablanki, opuścili
hotel. Rozłożysta limuzyna dostarczyła całe towarzystwo pod angielski statek. W
limuzynie drugi oficer zaprowadził
jaki taki ład w swojej głowie. Wszyscy trzej panowie spotkali się w urzędzie
załatwiającym sprawy ładunkowe. Jeden z panów był kapitanem angielskiego statku,
uderzonego przez greka. Drugi - właśnie kapitanem greckiego statku, który
uderzył anglika i nastawał na życie polskiego statku. Cała ta trójka, która
złorzeczyła sobie wśród czarnych dni i nocy na Morzu Północnym, odpuściła sobie
nie istniejące własne winy. Pepin Krótki, mając do dyspozycji wspaniały
apartament, zaprosił ich na wieczór do siebie. Tajemnicę wydobycia z posadzki
pierwszych klepek miał zamiar drugi oficer wykryć podczas długich godzin
oczekiwania, gdy podążać będą do nowego celu.
Na razie wszyscy czterej znaleźli się przy śniadaniu w salonie angielskiego
statku. Kapitan Jimmy z zachwytem przedstawiał Pepina Krótkiego oficerom
angielskim.
- Żałuję, że nie byliście ze mną - mówił. - To było coś wspaniałego. Nasze
angielskie poczucie humoru, którym się tak chełpimy, jest niczym wobec poczucia
humoru mego przyjaciela, którego od dzisiaj mam zaszczyt nazywać po imieniu. To
jego genialny umysł, będący na najwyższym poziomie kultury duchowej, drogą
niesłychanej wnikliwości stworzył koncepcję wykąpania naszych umysłów w czymś
zupełnie odmiennym, niż to co stworzył umysł człowieka stojącego właśnie na
najniższym szczeblu kultury duchowej. Osobiście mam duże wątpliwości czy nawet w
ogóle na szczeblu. Dorobek tych ludzi w postaci E-boatów, U-bootów i rajderów
budowanych z jedyną myślą mordowania bliźnich w celach zaborczych jest
świadectwem najniższego ubóstwa, podobnie jak najbardziej wymyślne sposoby
torturowania ludzi dla samej przyjemności torturowania za to tylko, że stoją
duchowo od nich o całe niebo wyżej.
Ta nasza dzisiejsza "robota", wydawałoby się najbardziej bezsensowna na świecie,
była w istocie aktem buntu i rewolucji przeciwko bestialstwu, nikczemności i
złu.
Wszyscy trzej odbyliśmy w jednakowych warunkach tę podróż, podczas której, w
oczekiwaniu na zło, minuty wydawały nam się latami, ale co najgorsze - ZŁO
zaczęło się nam, wydawać jedyną bronią przeciwko złu. Gromadziliśmy w sobie
takie samo zło w postaci gniewu i zemsty. To nas czyniło słabymi i podłymi. Ten
zaś człowiek wyzwolił nas z tego obłędu swym genialnym pomysłem,
zrewolucjonizował nas i dopomógł do zrzucenia tego jarzma. Nie będę opisywał,
jak własnoręcznie z niczego, za pomocą scyzoryka wydzierając klepkę z posadzki,
otworzył źródło zapomnienia genialne w swej beztrosce przez swą pozorną
bezużyteczność. Każda ułożona przez nas dzisiaj w nocy klepka była widocznym i
namacalnym symbolem wyzwolenia od złej myśli, była sama w sobie radością. Dzięki
memu przyjacielowi poznaliśmy sens najwyższej mądrości - że radość życia nie
leży w czymś, co przysparza materialnej korzyści, a droga do niej prowadzi nie
przez powiększanie zła, nawet w myśli.
Ta noc w moim życiu, to była ńóc triumfu nad złem. Tx> była reWó-lucja i
przeistoczenie. Mój nowy przyjaciel jest najwspanialszym człowiekiem, jakiego w
swym życiu spotkałem.
Gentlemen, możemy mu zaśpiewać z całego naszego serca, z całej naszej duszy,
naszą wspaniałą pieśń.
Pepin Krótki poczuł się królem, gdy wysłuchał słów ostatniej zwrotki: For he's a
jolly good iellow.
TAK MÓWI KAŻDY Z NAS.
KRÓLEWSKI ŻART
tatek stał przycumowany do pali w górze rzeki na przedmieściach Newcastle.
Gazety w tym czasie pełne były wiadomości o ostatnim nalocie samolotów
niemieckich na to miasto. Gdy wychodziłem z domu tego dnia z wizytą na statek,
moja landlady - po polsku tylko gospodyni - uroczyście mi oznajmiła, że lotnik;-
który bombardował ubiegłego dnia Newcastle, został ujęty w momencie lądowania na
spadochronie po uszkodzeniu bombowca i że TEN lotnik już nigdy nie będzie
bombardował w swym życiu nikogo.
Zdumiałem się słysząc tę groźną nowinę z ust mojej landlady. Dotychczas to, oo
od niej słyszałem, nosiło odmienny charakter. Przez kilka dni z rządu szczyciła
się tym, że jest obywatelką miasta, które przede wszystkim zajęło się opieką nad
zwierzętami na wypadek wojny. Przed tym nim zaczęto budować schrony dla ludzi,
obywatele Newcastle on Tyne zbudowali schron przeciwbombowy .dla swych psów i
kotów. Żadne inne miasto dotychczas tego w Anglii nie zrobiło. Newcastle on Tyne
- pierwsze.
Któregoś dnia oświadczyła z jeszcze większą dumą, że pierwszy żołnierz angielski
padł na ziemi francuskiej zabity przez Niemców i nikt już na świecie nie będzie
mógł powiedzieć, że Anglicy biją się przy pomocy żołnierzy innej narodowości.
Obecna wiadomość, że lotnik ten nie będzie już nigdy nikogo bombardował, była
wielką rewelacją.
- Czy pan wie, że jedną z jego ofiar była kilkuletnia dziewczynka?
- Czytałem o tym - odpowiedziałem. - Ale coście zrobili z lot-mikiem?
- Co? Nie domyśla się pan?
Przypomniałem sobie, jak opisywali niedawino w gazetach, że gdy uszkodzony
bombowiec z ocalałym pilotem wylądował szczęśliwie na polu, zjawił się farmer
powitać niezwykłego gościa. Lotnik poprosił farmera o zapałki, po których
otrzymaniu podpalił bombowiec. Gościnny farmer, gdy samolot skończył się palić,
izaprosił lotnika na tradycyjne angielskie cup of tea, czyli filiżankę herbaty.
Nie mogłem się domyślić, co zrobili z lotnikiem, by mxi ślą «ie-chciało na
zawsze bombardowania nie tylko Anglików, ale kogoikoP wiek bądź na ziemi.
-> Nie domyślam się nawet - odpowiedziałem.
- Nie? No więc pokazano mu poszarpane zwłoki tej dziewczynki. Wyobraża sobie
pan, co musiał przeżywać. - Landlady miała łzy w oczach litując się nad
przeżyciami biednego lotnika.
Wydało mi się wówczas, że najlepiej będzie, gdy zacznę naśladować angielskiego
dostojnika z opowiadania Bosambo on the River, który rozmawiając z Murzynami, na
wszystko co by od nich usłyszał, odpowiadał jedną liteirą: A, zmieniając tylko
barwę głosu, przez co mogło ono oznaczać podziw i .zdziwienie, zrozumienie i
zapytanie.
Odpowiedziałem: - A!
Zdawałem sobie dokładnie sprawę, że z gospodarzami tego kraju, z tak zwanymi
people - nieudolnie tłumacząc, tłumem szarych ludzi - mógłbym się porozumieć
tylko wówczas, gdyby przeszli okupację niemiecką.
Od przystanku autobusowego przeszedłem puste pole aż do rzeki i dostałem się na
statek, na który .zostałem zaproszony przez kapitana Pepina Krótkiego. Na
pokładzie statku poczułem się znów w Polsce. Możność spędzenia chociażby kilku
godzin na tym wolnym polskim terytorium pozwalała naładować się odpornością,
wiarą i nadzieją na długie dnie i jeszcze dłuższe tygodnie oczekiwania.
W salonie przygotowane już było wszystko do kolacji. Zaproszeni z lądu z
największą niecierpliwością czekaliśmy na wiadomości.
Statek, wędrując po świecie, stale spotykał Polaków, którym udało się wydostać z
kraju. Każdy z naszych statków miał olbrzymi ładunek tych wiadomości.
Najbardziej ciekawiły nas wieści o kolegach pozostałych w kraju, szczegóły walk
w Ikraju i czym kraj żyje. Załogi statków, pomimo że każdy ich rejs mógł być
ostatni, cieszyły się tym, że były wolne, na własnym skrawku ojczyzny i mogły
walczyć. Trzymano się humoru i dewizy - jeśli ginąć, to z podniesioną banderą,
ale się nie poddawać.
Polskie TRUDNO, które nie da się chyba przetłumaczyć na żaden z języków obcych,
miało w tym okresie swe największe zastosowanie. Obecny drugi oficer, z którym
pływałem na "Darze Pomorza", z werwą opowiadał o walkach w Gdyni. Rozciągał
słowa tak, jak to robią na Polesiu.
- Panie, Gdynia zamieniła się w Racławice. Walczyć w obronie Gdyni chcieli
wszyscy, kto mógł 'broń udźwignąć, ale broni nie było Jak za czasów Kościuszki
osadzili kosy na sztorc i ruszyli do ataku - na bagnety.
- No i co? Wysiekli ich z karabinów maszynowych?
- Aaale, panie, gdzież tam. Stracili wielu ludzi, ale wszyscy pozostali
zaopatrzyli się w broń i amunicję. Trzymali się w Gdyni do dnu trzynastego
września, a potem przeszli na Kępę Oksywską.
,.. 't
Dowiedziałem się, że wśród kosynierów był mój kolega, z którym trzy lata
przesiedziałem na jednej ławie w Szkole Morskiej - Janek Kuczyński. Jego to
właśnie inicjatywie zawdzięczał swe istnienie harcerski szkuner "Zawisza
Czarny", którego był pierwszym kapitanem. Kuczyński był także autorem pierwszych
podręczników z dziedziny astronawigacji, nawigacji i praktyki morskiej dla
harcerzy. Potrafił zorganizować podróż na łodzi ratunkowej pod wiosłami do
Szwecji i 'z powrotem. Poległ jako kosynier.
- Dnia 2 września - mówił dalej drugi oficer - zbombardowana została "Gdynia",
której dowódcą był kapitan Stanisław Kosko, dyrektor Szkoły Morskiej. "Gdynia"
zatonęła momentalnie, załoga skoczyła do wody. Pomiędzy pływających ludzi
lotnicy rzucili bomby, siekąc ich z karabinów maszynowych. Śmiertelnie rannego
kapitana Kosko zabrał na kuter inny nasz kolega z tego samego kursu - Andrzej
Goebel. W siódmym dniu wojny pochowano na cmentarzu witomińskim kapitana Kosko
wśród huku eksplodujących bomb i pocisków.
W tym samym dniu zaprzestało walki Westerplatte, które walczyło siedem dni,
zamiast przewidywanych sześciu - dwunastu godzin, odpierając codziennie ataki
pancernika, kilkudziesięciu samolotów, artylerii lądowej i setki razy
liczniejszej i lepiej uzbrojonej piechoty. Stu siedemdziesięciu jeden ludzi
potrafiło to przetrwać wśród zaib*-tych i rannych. Dopiero gdy zostały
zniszczone wszystkie cztery moździerze, a rannym nie można było już nieść
pomocy, pozostali przy życiu postanowili zaprzestać walki.
Zmobilizowany został również kapitan Michał Niozko - Dalaj Lama i kapitan
Włodzimierz Cybulski - Starzec. Obaj byli w Gdyni, a potem walczyli na Kępie
Oksywskiej, której obronę tak opisał wierszem, pod ogniem dział i nalotów jeden
z obrońców Helu:
Objęta wojny pożogą
Polska od krańca do krańca,
Na samej północy jej bronią
dwa nie zdobyte jej szańce.
Rumieni się krwią toń Bałtyku, Krew plami wydmy piaszczyste, To bronią polskiego
morza Hel oraz Kępa Oksywska.
Patrzymy na siebie przez morze
Samotne dwa szańce ojczyste,
Wy tam na Kępie Niezłomnej,
My tutaj .na półwyspie.
Toń naszej cudnej zatoki Czerwieni się w blaskach zachodu, Wpijamy wzrok w brzeg
Wasz spokojny Jak w symbol wolności narodu.
Wyżyna Wasza zielona, Wyniosłe Wasze urwiska! Na zawsze już w dziejach zostanie
Pamiętna Kępa Oksywska.
Rozzłocą się wiosną żarnowce Na zboczach, gdzie mogił tak mnogo! Na zawsze już
Kępa Oksywska Zostanie Polsce drogą. Trupy kolegów naszych, Którzy polegli na
morzu, Morze na brzeg Wasz wyrzuca, Chce, by je u Was w grób złożyć. Zaszczyt to
dla nich nie lada Być pogrzebanym na Kępie, Gdzie bohaterów tej miary Snem
wiecznym śpią takie zastępy! Gdy zmierzch zapada nad morzem, Stoimy milczący na
szańcach; Wiatr niesie ku nam huk armat Z drugiego zatoki krańca. Gdy noc
półwysep otula, Za morzem bez ustanku się błyska, To w boju, w którym nie ma
chwil przer ", Grzmi ogniem wciąż Kępa Oksywska. Wznosiły się w dzień słupy dymu
Ponad wioskami, co płoną; Odbija się w noc krwawa łuna W czarnej spienionej wód
toni. Osnuta we dnie przez dymy, Nocami łuną świecącą, Spełnia wciąż Kępa
Oksywska Żołnierski swój obowiązek. Cała objęta pożarem I zryta gradem pocisków
W walce tak bardzo nierównej Wciąż BRONI SIĘ Kępa Oksywska.
(Pisane dn. 18 września 1939 r. przy gnieździe karabinu maszynowego w Ja-starni)
- Michał - opowiadał dalej drugi oficer - w dniu 18 września przedostał się na
łodzi wiosłowej z Kępy Oksywskiej na Hel. Starzec po zaprzestaniu walki na niej
w dniu 19 września dostał się do niewoli. Michał aż do l października był na
Helu, którego obroną dowodził kontradmirał Józef Unrug.
Słuchaliśmy tego wszystkiego, jak gdyby z kartek książki czytano ham o nowym
POTOPIE, ale o dziwo - jak przy czytaniu Potopu, przedstawiającego
najczarniejsze chwile narodu, a jednak krzepiącego serca - nie upadaliśmy na
duchu słuchając, lecz rośliśmy w siłę i wiarę.
- W przeddzień kapitulacji Helu Michał Niczko i wielu innych postanowiło
przedostać się do Szwecji na motorówce Straży Granicznej "Batory". Wyruszyły w
drogę również dwa kutry. Na jednym kutrze nie było nawigatora, wobec czego
Michał nie chcąc zostawić jego załogi na los szczęścia, przeszedł na kuter.
Motorówka dotarła do Szwecji. Załogi kutrów dostały się do niewoli.
Próbował jeszcze, wraz z kilkoma innymi, szczęścia w ucieczce jeden z naszych
kolegów, który w młodym wieku osiadł jako kapitan portu we Władysławowie -
Henryk Borakowski. Na wiosłowej łodzi postanowili przedostać się do Szwecji.
Zbyt mała łódź przy przechodzeniu przez wielki przybój przewróciła się, a
wszyscy trafili do obozów jenieckich.
- Ale najciekawsze ze wszystkiego - mówił drugi oficer - to chyba to, co
opowiadali o obronie Helu ci, którzy dostali się do Szwecji, że przez cały czas
pomimo bezustannego bombardowania z powietrza, wody i lądu, na tym najdłużej, bo
do dnia l października, wolnym skrawku Rzeczypospolitej, czynna była kolej, od
nasady półwyspu do cypla, czynna była elektrownia i była woda w rurociągach.
Rozmowa stawała się ogólna, każdy chciał powiedzieć, co go najbardziej bolało.
- Pierwszy raz chyba w naszej historii zadokumentowaliśmy swe przywiązanie do
morza.
- Ale po co było mówić: silni, zwarci, gotowi. Do czego?
- Jak: to do czego? Do walki kawalerii z czołgami i do ataku z kosami na
samoloty.
- Jeśli idzie o kosy, to zdały egzamin lepiej od Anglików, którzy wiedzieli, że
mamy tylko konie, obiecali dać pożyczkę, której nie dali, i mieli przysłać nam
swoje eskadry, których nigdy nie przysłali. Konie zdały egzamin lepiej od
Francuzów - trzymały się dwa tygodnie, podczas gdy Francuzi ma wypadek wojny
mieli rozpocząć działanie zaczepne w ciągu trzech dni, a w ciągu piętnastu -
uderzyć wszystkimi siłami na całym froncie. Mieli czołgów więcej od Niemców, a
wszystkie czołgi niemieckie były w Polsce.
- Nie bądź dzieckiem. Po to Ameryka uzbrajała Niemców, żeby cały sprzęt mieli
Niemcom zniszczyć Francuzi i Anglicy?
- No i co z tego wynikło! Przez trzy dni mówili z Niemcami nie wiadomo o czym,
potem rzucili na nich ulotki, a teraz zapraszają lotników niemieckich na cup oj
tea.
- A myśmy się dowiedzieli, że od napisania Ksiąg pielgrzymstwa polskiego nic na
tak zwanym Zachodzie się nde zmieniło.
Kapitan widząc, że rozmowa schodzi na niewłaściwe tory, czył ją prosząc
wszystkich do stołu i wznosząc jednocześnie toast: "& tych, co polegli".
Powstaliśmy z miejsc. Zapanowała cisza. W milczeniu spełniliśmy toast.
- Panowie - powiedział kapitan - TRUDNO - musimy zrobić wszystko, co do nas
należy, by zachować i doprowadzić statek do kraju. Wierzę głęboko w zwycięstwo
dobra nad złem. Ludzie, którzy mordują i rabują, są to ludzie słabi. Wierzę w
sprawiedliwość i zwycięstwo, ale nie możemy osłabiać sami siebie swarami i
niezgodą. Przed nami długa i ciężka droga do końca wojny. Musimy ją przebyć.
Najlepiej jeśli ją przebędziemy z humorem. Na razie, czym chata bogata - proszę.
Usiedliśmy zabierając się do kolacji i niewyczerpanych nigdy tematów, co się na
którym statku kiedy wydarzyło.
Po godzinie nastrój zmienił się już całkowicie. Drugi oficer wtajemniczał mnie w
ostatnie wydarzenia, jakie miały miejsce podczas postoju w Casablance.
Oczarowany byłem pomysłem Pepina Krótkiego rozebrania w hotelu parkietu i
zazdrościłem drugiemu oficerowi oglądania na własne oczy tej wspaniałej sceny.
Tymczasem kapitan bawił gości opowiadaniem o wydarzeniu, jakie miało miejsce
podczas ostatniego nalotu:
- Proszę sobie wyobrazić, że wczoraj w nocy policeman zobaczył przebijające
przez szparę w firankach światło w oknie na pierwszym piętrze. Zapukał do drzwi
tego domku. Otworzyła mu landlady,
"Lady, jestem sorry - albo po prostu jest mi bardzo przykro - muszę cię jednak
zawiadomić, że w twej sypialni znajduje się chirik". Chink w języku angielskim
znaczy szpara, ale w slangu, żargonie, oznacza Chińczyka, a sypialnie znajdują
się na pierwszym piętrze.
Przerażona i zmartwiona landlady załamała ręce w rozpaczy i zawołała: "Co ty
mówisz? On mnie zapewniał, że jest polskim oficerem".
W salonie zaczynało być coraz weselej i gwarniej. Pierwszy oficer, będąc
zastępcą gospodarza, również usiłował robić co można, by utrzymać wesoły
nastrój, nucąc: "Precz, precz od nas smutek wszelki..."
Gdy doszedł do słów: "Jutro może nie być nas...", Pepin Krótki wstał i nic nie
przeczuwającemu pierwszemu oficerowi uciął przygotowanymi w tajemnicy nożyczkami
krawat. Tuż przy samym węźle.
Pierwszy oficer wyglądał bardzo zabawnie z tym węzłem pod szyją. Obecni żart
królewski uznali za wspaniały.
- Panowie - rzekł kapitan - musimy się odprężyć, zdaje się, że teraz pójdziemy
przez Atlantyk. Tylko humor może nam pomóc pokonać przeszkody i utrzymać w
równowadze duchowej. Wznoszę zdrowie "pierwszego" bez krawata.
- Zdrowie, zdrowie - zahuczało przy stole.
"Pierwszy" zachwycany pomysłem kapitana, chcąc mu dorównać
w dowcipie, złapał nożyczki i błyskawicznym ruchem obciął w podobny sposób
krawat drugiemu oficerowi, wołając:
- Zdrowie "drugiego" bez krawata!
Obecni buchnęli śmiechem. Wypito zdrowie "drugiego" bez krawata. Pierwszy oficer
zachwycony wywołaną radością, uciął nożyczkami krawat trzeciemu oficerowi,
wołając:
- Zdrowie "trzeciego" bez krawata!
Statek nie posiadał etatu czwartego oficera, ale oficera może zastąpić kapitan.
Długo nie namyślając się "pierwszy" uciął krawat kapitanowi.
- Zdrowie czwartego bez krawata! - wzniósł okrzyk pierwszy oficer.
Entuzjazm po tym wyczynie pierwszego oficera przeszedł wszystko, co było
dotychczas. Brawom nie było końca. Z wyjątkiem pierwszego oficera, obecni
płakali i łkali ze śmiechu.
Nikt już nie miał wątpliwości, że zebrany zapas humoru starczy na przetrwanie
całej wojny, ale pierwszy oficer był-zupełnie odmiennego zdania. Było mu wciąż
jeszcze za mało.
Ci, którym obcięto krawaty, chowali je skrzętnie. Na pamiątkę.
Po krawacie kapitana przyszła kolej na krawaty mechaników. Pierwszy oficer nie
wypuszczał z rąk nożyczek.
Co chwila nowe toasty obwieszczały liczbę uciętych krawatów.
- Zdrowie piątego bez krawata!
- Zdrowie szóstego bez krawata!
- Zdrowie siódmego bez krawata!!! Był to już krawat radiotelegrafisty.
Statek został bogato zaopatrzony przez oficerów i kapitana w wino w Casablance.
Panujący Pepin Krótki uznawał wyłącznie dobre wino i dobry żart. Na stole stało
jeszcze wiele butelek z dobrym winem, a zaproszeni goście mieli jeszcze nie
obcięte krawaty.
Zanim zdążyłem się zorientować, krawat mój stał się również ofiarą pierwszego
oficera.
- Zdrowie pierwszego gościa bez krawata! - wołał pierwszy oficer, wznosząc
kielich z winem.
- Zdrowie! Zdrowie!
Król Pepin Krótki promieniał. Wieczór był bez wątpienia udany. Goście szaleli,
ale coraz mniej było siły do śmiechu.
Pierwszy oficer był w ekstazie. Ciął krawaty z wprawą doświadczonego chirurga
przy tysięcznej operacji.
- Zdrowie drugiego gościa bez krawata!
Podnoszono kielichy rękami drżącymi od śmiechu i spazmatycznego łkania. Przez
łzy patrzano na błyszczące w rękach pierwszego oficera nożyczki.
- Zdrowie trzeciego i czwartego gościa bez krawata, iiii piątego!
- Zdrowie! Zdrowie! Zdrowie!
Wszyscy biesiadnicy mieli już teraz obcięte krawaty. .
Pierwszy oficer trzymał sią najlepiej - szalał, ale nie płakał ze śmiechu tak
jak wszyscy - upajał się wybuchami radości, jakimi witano każdy przez niego
ucięty krawat.
Dzięki humorowi, wesołości i dowcipowi wyczarowanemu przez kapitana, obecni
znaleźli się w jakiejś oderwanej od codziennego życia rzeczywistości. Śmiech,
przerywany tylko niekiedy nieoczekiwanym łkaniem, zaczął powoli łagodnieć.
Na znak dany przez kapitana drugi oficer wstał i zaczął zbierać od biesiadników
końce obciętych krawatów. Cały ich barwny stos ułożył przed pierwszym oficerem.
"Pierwszy" z uśmiechem zanurzył ręce w szczątkach jedwabnych materii i podniósł
kilka do góry.
Naraz na twarzy jego odmalowało się zdziwienie, a potem wyrwał się okrzyk:
- Moje krawaty!
- Moje krawaty - powtórzył szeptem zamyślony.
- A co - zawołał Król Pepin Krótki - myślał pan, że pozwolimy sobie bezkarnie
obcinać krawaty? Na wszelki wypadek przed ucięciem panu krawatu poradziłem
wszystkim, by nałożyli sobie pańskie krawaty.
"Pierwszy" roześmiał się ucieszony i zawołał:
- Dla takiej uciechy można było ich poświęcić znacznie więcej. Zazdroszczę wam
tylko, że mieliście więcej uciechy ode mnie, przyglądając się jak sam tnę swoje
krawaty, nie mając o tym pojęcia. Tego tylko wam zazdroszczę. W podziękowaniu za
ten wspaniały żart wznoszą zdrowie kapitana.
- Zdrowie! Zdrowie! Zdrowie!
Gdy ucichła nowa fala śmiechu, kapitan wstał od stołu, z szuflady biurka
wyciągnął ozdobne pudło i wręczył je pierwszemu oficerowi.
Zdumiony "pierwszy" otworzył pudło. Leżało w nim kilkanaście przepięknych
krawatów.
- Znam pańską słabość do ładnych krawatów - powiedział kapitan. - Podobają się
panu takie same jak i mnie, ale te pańskie, proszę mi wybaczyć, były bardzo
stare i uważałem, że należy je zniszczyć. Stało się najlepiej, że zniszczył je
pan własnoręcznie. W zamian proszę przyjąć ode mnie nowe.
UŚMIECHY LOSU
IN a olbrzymiej redzie Greenock formował się konwój. Nasz transatlantyk został
wyróżniony tym, że w oczekiwaniu na inne statki podniósł na nim swą flagę
dowódca konwoju.
Admirał przybył na nasz pokład z adiutantem i sygnalistami. Niski, korpulentny
staruszek o białych włosach wraz_ z wybuchem wojny wirócił z emerytury do
czynnej służby. Wyznaczono go na dowodzącego konwojem, który miał otrzymać
specjalne zadanie.
Niby to szło na świecie ku wiośnie, ale otaczające redę poszarpane szczyty gór
były jeszcze szaroziemiste, szarostalowa woda odbijała szare chmury i stalowe
strugi deszczu. Pogoda zgadzała się z tym, co powiedział mi kiedyś agent naszej
kompanii w Glasgow, któremu - chcąc podtrzymać towarzyską rozmowę - zadałem
bezsensowne pytanie: "Jaki jest klimat w Glasgow?" Otrzymałem na to
natychmiastową odpowiedź: "W Glasgow nie ma klimatu. Tutaj co dzień pada
deszcz!"
Czekając na inne okręty, które miały się z nami udać w tajemniczą podróż,
otrzymywaliśmy od admirała pytania w rodzaju: "W jaki sposób moglibyśmy wysadzić
szybko ludzi na skalisty brzeg, do którego można podejść dotykając nieomal burtą
do ściany skalnej?"
Był to rok 1940. Wyliczając wszystkie kraje, które mogły obecnie wchodzić w krąg
zainteresowań Admiralicji, i sprawdzając swe domysły na mapach, byliśmy zgodni
co do tego, że celem wyprawy będzie Norwegia. Nie wierzyliśmy, by Norwegia miała
zamiar bić się z Anglią w obronie swej bezwzględnej neutralności, ale nie
martwiliśmy się na razie tym zagadnieniem. Usiłowaliśmy jak najszybciej poznać
admirała, jego współpracowników i styl pracy.
Admirał bardzo nam się podobał. Posiadał francuskie nazwisko, głośno sławił
Paryż i swego ojca, który nauczył go kunsztu znajomości wykwintnych potraw.
Według admirała Paryż "był jedynym miastem na świecie, które posiadało
'drukowane przewodniki poświęcone wyłącznie potrawom całego świata, ułatwiające
odszukanie ich W wielomilionowej metropolii.
Polska kuchnia bardzo się admirałowi spodobała i co dzień chwalił naszych
kucharzy z "Chrobrego".
Staruszek był miły i prostaduszny. Nasze troslki rozwiewał pcw^li-dzeniem, że
wszystko jest w rękach opatrzności i wszelkde frasowanie się na zapas jest
niewskazane. Sam z dużym zainteresowaniem słuchał opowiadań o naszym kraju,
przyglądał się pracy załogi. Ale najbardziej się ożywiał przy posiłkach i z
przyjemnością słuchaliśmy krótkich, ujętych w miłą formę opowiadań z
długoletniej jego służby w Nawy.
Z każdym dniem stawał się coraz bardziej serdeczny. My ze swej strony staraliśmy
się zapoznać ze wszystkim, czego będzie od nas wymagał: sygnalizacja między
statkami podczas drogi, zygzakowanie, by nie stać się łupem okrętów podwodnych.
Zaczęliśmy się ćwiczyć w odczytywaniu sygnałów.
Spieszyliśmy się z tym wszystkim, ponieważ miał zawinąć na redę flagowy statek
naszej kompanii, o dwóch kominach i wdększej od nas szybkości. Liczyliśmy się z
tym, że admirał zechce zapewne przejść •na stałe na większą i szybszą jednostkę.
Było nam z tego powodu bardzo "markotno". Wygodniej być statkiem dowodzącym i
wydawać rozkazy aniżeli czujnym "satelitą" wiecznie wpatrzonym w statek
dowodzący. A co się stanie, jeśli pomylimy jakiś sygnał?
Nasz szczęśliwy dwukominowy rywal stoi już trzy dni obok na rej dzie. Ale
admirał ani rusz nie chce się z nami rozstać. Tam mają wszystko przygotowane na
jego przyjęcie, a staruszek z niewiadomych przyczyn lekceważy sobie oczekujący
jego przybycia wspaniały transatlantyk, na którym chcą go mieć z tych samych
powodów, co i my. Jak gdyby nie widział tych pysznych kominów czekających na
niego... Wbrew twierdzeniu agenta z Glasgow, że w tym kraju klimatu nie ma -
zaświeciło słońce. Dzisiaj właśnie mamy wyjść w nieznane i dzisiaj admirał
przechodzi na dwukominowego rywala. Wszyscy oficerowie nawigacyjni stoją na otou
transatlantykach przy trapach. My, żeby pożegnać admirała, oni - żeby go
przywitać.
Widać od nas jak na dłoni, że na dwukominowcu kapitan niespokojnie sprawdza, czy
wszystko w pobliżu trapu jest w porządku. Znamy oficerów na naszym szczęśliwym
rywalu i z łatwością możemy odtworzyć, co który z nich mówi i myśli. Kapitanowi
naturalnie wydaje się, że jeszcze jest nie dość porządnie:
- Nu, tu na przykład! Nie podmyte! Nie podmalowane! Nu, czwarty oficer, nu, ni
może on więcej dhodzić po pokładzie? Nu i pasażerek że nie ma, nu, mógłby
zobaczyć i podmalować. Nu, wszystkiego sam nie dopilnujisz!
Tymczasem admirał schodzi już po naszym trapie do motorówki, Jednocześnie,
spływa z masztu flaga dowódcy. Z motorówki jeszcze uśmiechają się do nas -
admirał i jego adiutant. Właściwie możemy już się rozejść, ale przechodzimy
wszyscy na lewą burtę, by się przyj-rzećj jak będzie wyglądało wejście admirała
na pokład naszego rywala.
Motorówka dobija ładnie do trapu. Widzimy, jak na dwukomina-wcu kapitan o rysach
twarzy ze starej rzymskiej monety wychyla się nieprzepisowo za burtę, przykłada
palce do daszka i z uwagą śledzj ruchy admirała, który usiłuje postawić nogę na
platformie trapu. Ale trap jest za wysoko podniesiony.
Staruszek wpija dłonie w łańcuchy, usiłując poddźwdgnąć na rękach swe ciało tak,
by nogę postawić na podest. Kapitan u góry przybiera gościnny wyraz twarzy i
szepce:
- TRAP! Nu, trap za wysoko!
W myśli wini wszystkich oficerów: "Służbowy, trzeci. Ale starszy. Nu, przede
wszystkim starszy oficer. Nu, jatk nie dopilnować tak ważnej rzeczy".
Słyszymy, jak kapitan woła:
- Nu, popuścieże trap! Nu, popuścić!
Noga admirała z trudem dosięga podestu. W chwili gdy druga noga admirała robi
wysiłki, by znaleźć się przy pierwszej, drżące ręce przerażonego sternika
usiłują rozluźnić linę talii, aby popuścić trap.
Stary admirał jest już purpurowy z wysiłku i-wtedy właśnie udaje się sternikowi
zluzować linę. W chwili gdy admirał dostawił drugą nogę do pierwszej i
zaczerpnął powietrza przed długą wędrówką po trapie do góry - trap zaczyna
szybko usuwać się do wody. Podest niknie pod powierzchnią, a wraz z nim -
admirał. Widać już tylko wzniesione ręce, zaciśnięte kurczowo na łańcuchach
podestu. Woda zalewa twarz admirała.
- Nu, za dużo żeście trap popuścili! - woła uśmiechnięty wciąż gościnnie
kapitan, z palcami przy daszku czapki. - Nu, za dużo! Za dużo!
Oczekujący na admirała oficerowie transatlantyka rzucają się teraz wszyscy i
zaczynają pośpiesznie wybierać talię, by podnieść ciężka trap wraz z admirałem,
iktóry o mało co nie stał się samodzielną jednostką pływającą.
Widać na razie tylko jego ręce wyciągnięte do góry, jak gdyby wołające o pomstę
do nieba. Gwałtownie wybierana talia podnosi trap do góry. Admirał zaczyna się
stopniowo wynurzać. Woda przechyliła mu czapkę. Wygląda w niej teraz staruszek
bardzo zuchowato. Wynurzyła się duża "pierś marynarska". Wychodzą z wody nogi.
Nieprzewidziana kąpiel zniszczyła dostojny wygląd admiralskiej postaci. Rzut oka
na oblepiony mokrymi spodniami "piedestał" dostojnika wskazuje na to, że admirał
z dziada pradziada był urodzonym kawa-lerzystą...
Nareszcie wynurza się podest. Twarz kapitana zastygła w uśmiechu. Kapitan rzuca
rozkaz i oficerowie przestają wybierać talię tra-pową.
Admirał stoi na razie nieruchomo na platforemce. Razem z wodą spadają na podest
trapu ciężkie, nasiąknięte wilgocią wyrazy. Naj-
straszniejsze, co admirał posiada w swym słowniku, to: Damn big liner (coś, co
jest przeciwieństwem błogosławieństwa plus wielki statek par sażerski).
Kapitan u szczytu trapu nie przestaje się uśmiechać. Nagle admirał robi zwrot o
sto osiemdziesiąt stopni i wpada w ramiona stojącego ?a nim w motorówce
adiutanta.
Parę minut później znów podnosiliśmy flagę dowódcy...
"Złocisty to był dzień, błękitne zadumanie objęło cały świat..." - chciało się
deklamować, patrząc z mostku naszego transatlantyka na ocean przypominający
laguny Wenecji - tutaj na dalekiej Północy, na szerokości Lofotów.
Załadowani byliśmy amunicją i wojskiem. Stanowiliśmy przysłowiową "beczkę
prochu".
Krążyliśmy ze zmniejszoną szybkością wzdłuż brzegów, czekając na umówione
przyjście sił sprzymierzonych, przede wszystkim floty francuskiej. Krążenie
polegało na tak zwanym zygzakowaniu, to jest zmianie kursu przez statek w ściśle
określonych odstępach czasu, o których dawał znać specjalny zegar ustawiony w
pobliżu sternika. Wszystko to miało na celu ochronę przed niespodziewanym
atakiem zaczajonego okrętu podwodnego. Każda seria zmian kursu była oznaczona
innym numerem w specjalnym spisie. Numery te wydawały się nam czymś w rodzaju
herbów rodowych każdego kolejno zaokrętowanego na naszym okręcie admirała, tak
dalece byli do nich przywiązani.
Była godzina czwarta po południu. Słońce usiłowało zajść, ale na tych
szerokościach na przełomie wiosny i lata udaje mu się to z trudnością. Patrząc
na opalizującą powierzchnię oceanu można było zapomnieć, że trwa dziewiąty
miesiąc wojny i że "Chrobry", nasz transatlantyk, przydzielony do korpusu
ekspedycyjnego sił jego królewskiej mości króla Anglii, znajduje się w pierwszej
linii bojowej, dowożąc wojska desantowe z podniesioną na maszcie flagą dowódcy
konwoju.
Zgodnie z zarządzeniem Admiralicji pełniłem z kapitanem - jako jego zastępca -
wachty na mostku, na przemian po dwanaście godzin. Nic dziwnego, że staraliśmy
się obaj wyspać przy najmniejszej okazji. Teraz też kapitan położył się na
kanapce w nawigacyjnej. Schodząc z mostku powiedział:
- Obudź mnie, jak będzie coś ciekawego.
Początkowo za "ciekawe" uważaliśmy ciągłe naloty samolotów niemieckich, podczas
których okręty wojenne stwarzały niesamowity huk, strzelając ze wszystkiego, z
czego się dało strzelać do nieba. Przypominało to plantatorów odpędzających
nalatującą szarańczę przez wytwarzanie hałasu.
Po ogłoszeniu alarmu nakładaliśmy zamiast czapek hełmy, robiliśmy niewzruszony
wyraz twarzy i zastygaliśmy na mostku. Olbrzymie fontanny wody zalewały pokład.
Samolot odlatywał i artyleria okrętów wojennych przestawała hałasować.
Te bombardowania z powietrza powtarzały się tyle razy dziennie, że trzeba je
było w końcu zaliczyć do rzeczy nieciekawych i spać spokojnie, by wystać owe
dwanaście godzin na mostku. W przeciwnym razie o śnie w ogóle nie mogłoby być
mowy, ponieważ w okresie naszego pobytu na tych wodach nocy jako takiej nie
było.
O godzinie szesnastej piętnaście "oko" z punktu obserwacyjnego na maszcie
zameldowało, iż widzi na horyzoncie^ dymy zbliżającej się eskadry francuskiej. W
tej samej chwili na mostek wszedł admirał. Złocistoszafirowy nastrój został
zupełnie zepsuty. Był to niski zasuszony pesymista, wiecznie kraczący.
Nazwaliśmy go "Krukiem". Był przeciwieństwem pierwszego admirała, tego 'który
wyruszył z nami na podbój Norwegii.
Zameldowałem admirałowi numer zygzaku. Była to jedyna rzecz, która Kruka
interesowała. Dodałem, że meldowano z kosza na maszcie dymy zbliżającej się
eskadry.
Admirał jak zwykle nic nie odpowiedział i wyszedł na skrzydło mostku zabierając
moją lornetkę. Za chwilę usłyszałem jego złowieszcze krakanie:
- German cruiser!
Po polsku znaczy to tyle, co niemiecki krążownik. Wyskoczyłem na skrzydło
mostku. Admirał, trzymając lornetkę przy oczach, wslkazywał ręką na oddalony od
nas o dwie mile krążownik, który wysunął się zza wyspy. W tej chwili przed
dziobem padł pocisk.
Od strony krążownika i zbliżającej się floty francuskiej słychać było kanonadę.
Leżąc na kursie west, byliśmy zwróceni do krążownika lewą burtą i stanowiliśmy
wspaniały cel. Zgodnie z przepisami, ale bez przekonania, dopadłem telegrafu
maszynowego, dając trzy razy maprzód, to jest: "tyle co koń wyskoczy".
Sternikowi kazałem położyć się na kurs north. Wszystko to miało za zadanie
zmniejszyć nas jako "cel" dla krążownika, natomiast - zwiększyć odległość.
Wszelkie alarmy właściwie nie miały znaczenia: następne pociski musiały w nas
trafić, a przy tej ilości amunicji, jaką byliśmy załadowani - musieliśmy
natychmiast wylecieć w powietrze.
Pozostała jeszcze kwestia obudzenia kapitana. Najlogkzniej byłoby, gdyby tę
ostatnią podróż odbył we śnie. Ale ponieważ prosił, żeby go obudzić, jeżeli
będzie coś ciekawego, obawiałem się słusznie, że już więcej nic ciekawego w
życiu nie zobaczy.
Należało więc się pośpieszyć. Wpadłem do nawigacyjnej i śpiącemu 'kapitanowi
wykręciłem duży palec u nogi. Jest to najszybszy sposób (budzenia w nagłej
potrzebie. Natychmiast po tym zabiegu mogłem go poinformować, że o dwie mile za
rufą znajduje się niemiecki krążow-
nik, że do maszyn dałem "całą naprzód", że leżymy teraz na kursie north i że
pierwszy pocisk padł przed dziobem.
Kapitan był jak zawsze bardzo spokojny, ale trochę przybladł słuchając mego
"ciekawego" opowiadania. Dodałem jeszcze, że flota francuska zbliża się od
zachodu, słychać kanonadę, ale jest zbyt daleko, by mogła wziąć udział w naszej
obronie. Ani jednego okrętu, z eskorty nie ma w zasięgu widzialności.
Wybiegliśmy na mostek. Statek jakoś nie wylatywał w powietrze. Niemiecki
krążownik walił z wszystkich dział, ale pociski w nas nie trafiały.
Wraz z kapitanem zaczęliśmy się przyglądać niemieckiemu krążownikowi, co tak źle
strzela. Rozpoznaliśmy w nim natychmiast przeciwlotniczy krążownik angielski,
który już kiedyś nas eskortował.
- W jaki sposób doszedłeś do wniosku, że to niemiecki? - spytał kapitan.
Wzrokiem wskazałem Kruka. Uśmiechnęliśmy się obaj patrząc na niego, tak by tego
nie dostrzegł. Wróciłem do sternika i kazałem położyć się na poprzedni kurs.
Jednocześnie dałem rozkaz do maszyny, by zmniejszyli szybkość. Napięcie nerwowe
na mostku, które osiągnęło po raz pierwszy chyba swą maksymalną granicę,
zmieniło się w radość - nikt z nas nie próbował nawet jej ukryć.
Ale teraz powstało pytanie, do kogo strzela nasz przeciwlotniczy sojusznik? Znów
wyskoczyliśmy z kapitanem na skrzydło mostku, patrząc tym razem w niebo. Wysoko
w szafirze zawisł nad nami złowieszczy ptak germański. Po tym, co przeżyliśmy
przed chwilą, wydał się nam gołębiem, a lecące właśnie na nas bomby - nic nie
znaczącym drobiazgiem. Uśmiechaliśmy się patrząc, jak lecą: dwie, czarne!
W tej samej chwili spostrzegliśmy, że przyjaciel nasz z wielu lat wspólnego
pływania, kolega z tej samej szkoły - obecnie starszy mechanik naszego
transatlantyka, przygląda się nam z napiętą uwagą. Nie było wątpliwości, że
uważa nas za pomylonych: ludzie uśmiechający się do lecących na nich bomb nie
mogą być normalni!
Uczuliśmy straszliwy wstrząs. Olbrzymie fontanny wody wytrysły tuż przy dziobie,
z prawej burty. Jednocześnie sternik zameldował, że leżymy na kursie west. Co by
było, gdybyśmy w dalszym ciągu leżeli na kursie north?
Oficer wachtowy nastawił zegar na początek "zygzaka rodowego" Kruka. Kapitan
poszedł z powrotem do nawigacyjnej, jeszcze trochę pospać. Zasępiony admirał
zniknął gdzieś z mostku.
Stojąc na skrzydle obserwowałem oddalający się samolot ścigany chmurkami
rozpryskujących się pocisków. Porządkowałem w myśli zaszłe wypadki i
szufladkowałem w głowie zdobyte doświadczenia. W przegródce pod A, w teczce
zatytułowanej ADMIRAŁ, zanotowałem zdanie: ADMIRAŁ NIE JEST PAPIEŻEM MORSKIM.
JEST OMYLNY.
Z szafiru nieba zniknął ostatni ślad pocisku. Na pokładzie pozostało słońce i
wrażenie, że... "złocisty to był dzień".
PIKRAT! PIKRAT! WYLECIMY W POWIETRZE
JLt szedłem z mostku. Miałem przed sobą perspektywę czterech godzin snu.
Wchodząc do kabiny mimo woli spojrzałeip na kalendarz. Widniały na nim wszystkie
dni kwietnia i maja 1940 roku, z dopiskami .wydarzeń przy datach. Dzień 15 maja
różnił się tym od innych, że liczba "15" otoczona była czerwonym
k6łkiem.*"Narysowałem je przed miesiącem, w momencie zakończenia wysadzania z
naszego transat-lantyka "Chrobry" pierwszych oddziałów wojsk angielskich w
Norwegii. Tym, którzy przychodzili do mojej kabiny i pytali, co ma oznaczać owo
czerwone kółko - odpowiadałem ogólnikowo, że kto przeżyje ten dzień, będzie
prawdopodobnie żył jeszcze bardzo długo.
Spojrzałem na zegarek. Do 15 maja brakowało tylko dwóch godzin. Nie byłem
zdecydowany, czy położyć się w ubraniu, czy też rozebrać się i wypocząć. Na
"Chrobrym" znajdującym się w tej chwili w pobliżu Lofotów, koło 67° szerokości
północnej, pełniłem funkcję starszego oficera i za cztery godziny miałem zmienić
kapitana. Zdecydowałem w końcu, że przyjemniej będzie raz jeszcze rozebrać się.
Zgodnie z kalendarzem moment uznałem za poważny. Postanowiłem więc' nałożyć swą
uroczystą "śmiertelną" koszulę. Przed wielu laty, bezpośrednio po skończeniu
gimnazjum, zostałem zaopatrzony przez Matkę w kilka koszul. Ta, z powodu swych
fioletowych pasków, które mi się nie podobały, przetrwała pozostałe. Na prawach
pamiątki z domu rodzinnego trafiła razem ze mną na "Piłsudskiego", gdzie
posłużyła mi jako koszula nocna w ostatniej jego potrzebie*. Postanowiłem
spotkać w niej dzień 15 maja 1940 roku, który miał się rozpocząć za dwie
godziny.
Położyłem się do koi i przed zaśnięciem usiłowałem zaprowadzić jakiś ład wśród
chaotycznego tłumu pędzących myśli i wspomnień. Ostatni ich odcinek pod nazwą
"kampania norweska" rozpoczął się na olbrzymiej redzie koło Greenock w Szkocji,
skąd wyruszyliśmy jako okręt flagowy, mając na pokładzie dowodzącego konwojem
admirała. W kampanii tej zmienił się zupełnie nasz sposób myślenia i wspomi-
* Patrz opowiadanie Autora: W drodze do Nowej Zelandii. (Znaczy Kapitan. Gdynia
1961. Wydawnictwo Morskie).
nania. Przedtem można było jak gdyby śledzić jedną jakąś myśl wędrującą przez
odpowiedni dla niej krajobraz. Wędrowała sobie parokonnym zaprzęgiem drogami
przez lasy lub pola. Teraz wspomnienia gnały w niezliczonych ilościach, na
najszybszych pojazdach, często przemieszane ze sobą bez żadnego związku i
logicznej ciągłości.
*
Po wyjściu z Greenock czekamy w jednym z portów wschodniego wybrzeża Szkocji na
zaokrętowanie się oddziałów desantowych. Jest to już dziesiąty miesiąc drugiej
wojny światowej. Nareszcie będzie się coś działo: ofensywa aliantów. Czekające
niebezpieczeństwa wydają się nam jakimś zadośćuczynieniem za to, że nie braliśmy
czynnego udziału w obronie kraju. Żyjemy tym, co się TAM działo i dzieje. W
naszych kabinach pełno jest opisów i ilustracji na temat tragicznych \vydarzen z
września.
*
Przybywają pierwsze oddziały tommies. Witamy ich entuzjastycznie, ale w
odpowiedzi słyszymy, że jesteśmy bloody Poles, przeklęci Polacy, z powodu
których oni są zmuszeni jechać teraz, by walczyć w Norwegii. I że rozpoczęliśmy
wojnę jak głupcy, zamiast dać Niemcom autostrady, za co spotkała nas zasłużona
kara. Nasze wzburzenie stara się uspokoić szef kuchni, wyjaśniając, że od tych
ludzi nie możemy spodziewać się rozsądnej oceny sytuacji. Szef kuclhni, by
godnie przyjąć aliantów, wysilił na przyjęcie sztabu cały swój kunszt kulinarny.
Chcąc zobaczyć na własne oczy, jakie wrażenie wywołają przygotowane specjały,
udał się do salonu i dyskretnie obserwował zabierających się do jedzenia
oficerów. Każdy bez wyjątku brał w jedną garść solniczkę, w drugą -
pieprzniczkę, i jak z rogów obfitości zasypywał tym czarnobiałym pyłem
najwytworniejsze potrawy.
- Ci ludzie nie mogą mieć właściwego sądu o innych rzeczach, jeśli nie mają o
tych, które zmieniają się w nich samych - wydał ostateczną konkluzję szef
kuchni.
*
W drodze do Norwegii - pierwszy przystanek w Scapa Flow na Orkadach, tradycyjnej
bazie brytyjskiej Home Fleet. Olbrzymia reda pozbawiona krajobrazu. W pustyni
tej widzimy tylko jeden wielki pancernik. Staramy się go zidentyfikować. Gubimy
się jednak w szczegółach. Przez lornetki dostrzegamy zupełną pustkę na pokładach
olbrzyma. Wymarli na dżumę czy na cholerę? Co to może być? Ani jednego
człowieka. Nigdzie ani żywej duszy.
Podchodzimy coraz bliżej do tego martwego widma. Nie mamy już wątpliwości, że
jest to battleship. Ale co mu się przydarzyło?
Nic. Jest to naturalnej wielkości makieta pancernika, wyk"onana ł drewna i
umieszczona na kadłubie jakiegoś starego statku, który miano pociąć na złom.
Zwodnicza iluzja potęgi. Po angielsku nazywa 6ię dummy battleship.
*
Nasza gorąca polska krew zamieniała się powoli w zimną angielską na widok
tommies zaprawiających się we władaniu bronią palną. Krew w nas krzepła, gdy
przyglądaliśmy się z mostku, jak jeden drugiemu przykłada lufę karabinu do
brzucha, by mieć wygodne oparcie, i repetuje ostrą amunicją. I nic!
Zakrzepła w nas krew stawała się zimna i wcale już nie kipiała, gdy na odprawie
powiedziano nam, że samotnie idący statek powinien otwierać ogień do KAŻDEGO
nadlatującego samolotu.
Na pytanie: co będzie, jeśli zestrzeli się samolot zaprzyjaźniony? odpowiedź
brzmiała: be sorry! Niech ci będzie przykro.
Kiedy więc nadleciał nad statek nisko idący samolot, otworzyliśmy ido niego
ogień ze wszystkiego, co było do strzelania na "Chrobrym". Otworzyć było łatwiej
niż zaprzestać. Cease jirel Zaprzestać ognia! - nie chciało tak łatwo przeniknąć
do świadomości tommies. Ich dewiza, naśladująca głosy natury, brzmiała: Push!
Crash! Smash! Co w dowolnym przekładzie, nie oddającym ściśle ducha bojowego,
oznaczało: Atakuj! Miażdż! Rozbijaj!
Samplot okazał się brytyjską łodzią latającą typu "Sunderland". Szczęśliwie
tylko jedna trzecia groźnego hasła bojowego została wykonana, gdy z trudem udało
się nam zatrzymać najbardziej zdyscyplinowaną armię świata w jej rozpoczętej
akcji.
*
NAD DALEKIM CICHYM FIORDEM - tytuł tej książki rozpalał niegdyś dziecinną
wyobraźnię chęcią zobaczenia zatoki, której norweska nazwa brzmi jak nazwa
kwiatu. Fiordy zobaczone pierwszy raz na mapie przypominały zjeżoną sierść na
karku niedźwiedzia znieruchomiałego nad Europą. Na obroży pod gardłem wisiał
krążek z napisem: Oslo, a sierść fiordów zjeżoną najbardziej na głowie ciągnęła
się aż do ogona, którym był Nordkapp. W wiele lat później w podróżach
wycieczkowych na naszych transatlantykach poznaliśmy fiordy jak własną kieszeń.
I oto znów fiordy. W jednym z nich rzuciliśmy kotwicę. Staliśmy w asyście
wielkich pancerników, krążowników i destrojerów, pełni zaufania w powodzenie
niezwyciężonej Nawy.
- Attention! Attention! Uwaga! Uwaga! - odezwały sią wszystkie ełośniki na
"Chrobrym".
Po chwili dowiedzieliśmy się, że nasz transatlantyk został wyróżniony prawem
uczestnictwa w akcji w pierwszej linii bojowej, wspólnie z okrętami jego
królewskiej mości króla Jerzego VI. Dowodzący konwojem admirał, który podniósł
swą flagę na "Chrobrym" jeszcze w Greenock, zarządził natychmiast zbiórkę całej
wolnej od służby załogi na wspólną modlitwę przed akcją.
Zarządzenie admirała spodobało się załodze. Pełni byliśmy wiary w powodzenie
wyprawy i zwycięstwo. Modlitwa przed bitwą odpowiadała nastrojowi dhwili.
Załoga zebrała się w największej sali. Dziwni to byli rycerze, którym za broń w
tej walce miała posłużyć wyłącznie własna praca. Zwycięstwo ich mogło się
przejawić w dobrze spełnionym obowiązku, bez względu na warunki, w jakich się
okręt znajdzie.
Na salę wszedł siwy admirał z biblią w ręku. Kapitan złożył mu meldunek o
zebraniu załogi na modlitwę przed akcją. Stary admirał otworzył biblię w miejscu
założonym czarną taśmą i zaczął głośno czytać wybrane na tę chwilę przez siebie
wersety. Gdy skończył, zaproponował, by załoga zaśpiewała którąś ze swych
pieśni. Załoga wybrała Boże, coś Polskę..
Pieśń zrobiła wielkie wrażenie na admirale. Gdy przebrzmiały ostatnie słowa
pieśni, admirał potrafił tylko powiedzieć: "Załoga, która tak śpiewa, nigdy nie
zginie".
W parę chwil później dzwonki alarmowe oznajmiły, że jesteśmy przedmiotem
zainteresowania ze strony samolotów niemieckich.
Po długim i bezskutecznym ogniu wszystkich stojących w fiordzie okrętów samoloty
zrzuciły to, co chciały, nie trafiając nikogo. Najdłużej strzelało działo
"Chrobrego", które dla wykorzystania okazji "ćwiczyło sią" jeszcze po
zaprzestaniu ognia przez całą eskadrę. Na niebie widoczny był już tylko jeden
samolot - cel naszego działa. Naraz ujrzeliśmy, że samolot zaczyna -dymić i
spada. Za chwilę "nasz" admirał otrzymał od admirała głównodowodzącego depeszę
zawierającą dwa lakoniczne słowa: your bird - wasz ptak.
Huraganowy ogień całej zgromadzonej floty zdołał zniszczyć jedynie mit o
skuteczności obrony przeciwlotniczej okrętów wojennych zaopatrzonych w silne
baterie specjalnych dział. Omawiając z kapitanem epizod z zestrzelonym przez
"Chrobrego" samolotem, zadałem mu pytanie:
- Powiedz, co się z NIMI stanie, gdy "Chrobry" pójdzie do Szkocji?
- Nic się nie martw! - odpowiedział. - Wszystko będzie gorzej niż myślisz!
*
W fiordowym futrze niedźwiedzim oraz wokół niego życie mieliśmy urozmaicone
trzema zabawami: w ^ciuciubabkę" z flotą niemiecką, w "zyg-zak" z okrętami
podwodnymi oraz "trafi - nie trafi" z bombowcami.
W fiondach' niezmordowanie trwała zabawa w "trafi - nie trafi". • Czas się
dłużył w bezczynnym oczekiwaniu na bomby lecące, jak nam się zawsze wydawało -
wprost na głowę. Eskorta i "Chrobry" zaczęły oszczędzać amunicji, by nie stać
się zupełnie bezbronnymi. Dla rozrywki i zabicia czasu hazardowaliśmy się
wyłapywaniem ryb ogłuszonych wybuchami bomb padających w pobliżu statku.
Najmilsza zabawa przeciągana w nieskończoność zaczyna w końcu nużyć. Zabawa w
"trafi - nie trafi" ustawała na chwilę jedynie w nocy, której tutaj w tym czasie
prawie nie było. Słońce zaczęliśmy uważać za psa (myśliwskiego. Kryło się na
kilka stopni pod horyzontem, a potem już przez cały dzień wystawiało nas
niemieckim samolotom, jak wyżeł kuropatwy, do strzału.
Wśród takich zabaw nakazano nam w połowie kwietnia podejść do nabrzeża w Namsos.
W taką dziurę mógł wejść tylko "Chrobry", który był bardzo zwrotny i jak gdyby
sam wiedział, co należy robić.
W tym cichym fiordzie doznałem najsilniejszego wstrząsu nerwowego w całej
kampanii. Gdy tylko dobiliśmy do brzegu, zszedłem na ląd, by zobaczyć, gdzie i
jak będziemy mogli Wyładować wojsko wraz z jego zaopatrzeniem. Na pustym
nabrzeżu zobaczyłem idącego w moim kierunku angielskiego generała. Miał czarną
przepaskę na oku. O co może mnie zapytać? O ilość wojska czy ilość zapasów?
Wszystko już miałem ułożone w języku angielskim. W momencie gdy kończyliśmy
sobie salutować, generał przemówił do mnie... najczystszą polszczyzną:
- Jak długo potrwa wyładowanie?
- A...
Był to jedyny dźwięk, na jaki się zdobyłem. "Dummy baiileship! - pomyślałem. -
Przebrali jakiegoś nieszczęśliwego rodaka, niewidzą-cego na jedno oko, za
angielskiego generała, żeby zwodził Niemców i kluczył po wybrzeżu odwracając
uwagę od właściwej akcji."
Zmogłem się i postanowiłem podtrzymać tę angielską zabawę. Wyjaśniłem
"generałowi", ile czasu może nam to zająć, jeśli nie będą przeszkadzały
samoloty. Zasalutowaliśmy sobie i rozeszliśmy się.
Na nabrzeżu zakipiało. Zeszli na ląd tommies. Uzbrojeni w karabiny z okresu
pierwszej wojny światowej, z trudem ciągnęli ze sobą osobisty dobytek zapakowany
w olbrzymich worach. Każdy żołnierz był podobno zaopatrzony między innymi w
sześć czapek i we wspaniały śpiwór.
Gdy wyładowaliśmy wszystko, co należało do wojska, myśleliśmy, że śnimy.
Zaopatrzenie i sprzęt składały się z żywności, głównie marmolady i dżemu, oraz z
czterech haubic. W głowę zachodziliśmy - po co im te haubice? Nie mieliśmy
wątpliwości, że pochodzą z zeszłego wieku. Identyczne widzieliśmy na świetnym
filmie pod tytułem "Gun-iga Din", osnutym na tle walk w Indiach w zeszłym
stuleciu. Haubice były jakby żywcem wzięte z tego filmu. Wojskiem tym dowodził
olbrzymi rudowłosy kapitan ze szczotkami rudych wąsów. Pod .pachą
trzymał laseczkę, a wszystkie otrzymane od generała rozkaz^ potwierdzał
tupaniem.
Patrzyliśmy na tę scenę i wydawało się nam, że jesteśmy gdzieś w wytwórni
filmowej, w której nagrywa się film z czasów królowej Wiktorii. Ani jednego
działa przeciwlotniczego nie wyładowaliśmy dla obrony beztroskich tommies.
Generał z czarną przepaską na oku okazał się Anglikiem z krwi i kości. Jego
największą namiętnością było polowanie na kaczki. Podczas pierwszej wojny
światowej odznaczony został za życia orderem Yictoria Cross - orderem tym
przeważnie dekoruje się nieżywych bohaterów na polu walki. Resztę swego życia
generał postanowił poświęcić polowaniom na kaczki. Podobno zakupił w Polsce
majątek na Polesiu i spędził tam szesnaście lat. To miłe zajęcie przerwała druga
wojna światowa. Do Namsos generał przybył na hydroplanie razem z adiutantem.
Przy tej okazji stał się żywym celem do zabawy w "trafi - nie trafi". Generała
nie trafili, trafili natomiast adiutanta. Rannego odesłał generał ocalałym
hydroplanem do Szkocji, a sam doczekał przybycia "Chrobrego" z wojskiem i
zapasami.
Wyładunek przeszedł szybko i sprawnie. Mieliśmy już wyjść w drogę powrotną do
Szkocji, gdy nasz oficer łącznikowy z asysty admirała oznajmił, że jakiś
patriota norweski podarował generałowi stertę desek leżących na nabrzeżu.
Generał postanowił deski podarować Anglii, a "Chrobry" miał ten dar dostarczyć w
całości.
Dotychczas cały wyładunek odbył się bez zabaw w "trafi - nie trafi" i bez
hazardowego łapania ryb. Usiłowaliśmy przekonać admirała, że "Chrobry" nawet dla
Anglii może przedstawiać większą wartość, gdyby na przykład przyszło zabierać
wyładowane w Namsos wojsko aniżeli stertę desek. Ale rozkaz w wojsku jest
rozkazem. Wobec tego załoga pokładowa zaczęła rwać się do roboty, byle te
szczapy załadować jak najszybciej. Byliśmy u szczytu sprawności w załadowywaniu
daru, gdy admirał zawiadomił nas, że mamy przerwać to zajęcie, odcumować i
szybko wracać do Szkocji.
Zaledwie wyszliśmy z fiordu, rozpoczęliśmy zabawę z okrętami podwodnymi,
polegającą na okresowych zmianach kursu w nierównych odstępach czasu. Miało to
nas uchronić od trafienia torpedą odpaloną z zaczajonego okrętu podwodnego.
Zmiana kursu odbywała się na sygnał specjalnego zegara do zabawy w "zyg-zak",
nastawionego uprzednio na obrany numer schematu zygzakowania.
Przy drugiej zmianie kursu zobaczyliśmy wysoko na niebie goniące nas samoloty.
Dwie zabawy naraz. Działo nasze gotowe było do akcji ma wypadek zniżenia się
samolotów. W pełnym alarmie czekaliśmy na zrzucenie bomb. Olbrzymie fontanny
wskazywały miejsca ich wybuchów. Wydało nam się, jakby "Chrobry" uderzył kilka
razy o skały. Samoloty zawróciły. Odwołaliśmy alarm.
"To dłużej niż miesiąc nie może potrwać" - pomyślałem schodząc do kabiny. Data
15 maja była dla mnie zgodnym wynikiem intuicji i oceny przeżytych wydarzeń.
Chyba, żeby się obie myliły...
Przed położeniem się spać czerwonym ołówkiem zakreśliłem kółko na kalendarzu
dookoła daty 15 maja.
*
W Szkocji zmieniamy admirała. Jest on przeciwieństwem poprzedniego: chudy,
czarny, smutny pesymista. Załoga już wdrożona w nowy styl pracy, więc współżycie
ze smutnym admirałem układa się bez nieporozumień.
Tym razem zamiast wojsk lądowych wieziemy Navy. Marynarze mają stanowić obsadę
portu, który będzie bazą zaopatrzeniową. Szybko zaczynamy ich lubić i jeszcze
szybciej zaczynamy odczuwać wobec nich skrępowanie za to, że ich wieziemy.
Od momentu podejścia do fiordów rozpoczyna się znana zabawa. Jednakże udaje się
nam wyokrętować marynarzy bez przeszkód. Wyładowujemy sprzęt. Stoły składane,
maszyny do pisania, kosze do śmieci. Wspaniały sprzęt sportowy, między innymi
stosy rękawic bokserskich. Chłopcy muszą mieć rozrywkę. Znów ani jednego działa
przeciwlotniczego. Żegnamy marynarzy ze współczuciem.
Stajemy na kotwicy opodal miejsca ich lądowania. Za chwilę zaczynamy pilnie
zajmować się rybołówstwem. Wciąż nowe wyłowione ryby oddajemy do chłodni. Nie
mamy żadnej eskorty, nikt nas nie broni. Sami nie strzelamy, by zachować
amunicję na ewentualne odstraszanie samolotów, gdyby chciały się zniżyć.
Po przejściu kolejnego samolotu słupy wodne podnoszą się dookoła statku. Już po
wszystkim. Każdy się uśmiecha jakby spotkało go coś niesłychanie miłego w życiu,
które na razie zostało jeszcze przedłużone.
Pół .dnia staliśmy tak samotnie, czekając na wyjaśnienie sytuacji. Przyszedł
wreszcie destrojer z rozkazem zmiany miejsca kotwicznego pod osłonę pancerników
"Rodney" i "Renown", otoczonych sforą de-strojerów i lekkich krążowników.
Gdy rzuciliśmy kotwicę w cieniu tych dwódh kolosów, "nasz" admirał pierwszy raz
się rozchmurzył:
- A co? Będzie teraz lepiej? - spytał kapitana.
- Lepiej? Nie - odpowiedział kapitan. - Ale częściej.
Stłoczone w fiordzie okręty stanowiły większą atrakcję dla bombowców niż
samotnie stojący transportowiec. Wkrótce poprzednie miejsce postoju nawet
admirałowi wydało się godne tytułu: Wad dalekim cichym fiordem.
*
Idziemy po raz drugi do Namsos. Tym razem ewakuować stamtąd żołnierzy. Według
zgodnej opinii załogi "Chrobrego" miasteczkiem
Namsos można wyczyścić zęby. Zostało zamienione w proszek. ,Z przywiezionych
przez nas ludzi niewielu wróciło na "Chrobrego". Być może zabrały ich inne
okręty. Z haubicami i karabinami niewiele można było zdziałać przeciwko
bombowcom.
Opowiadano na statku, że jeden z żołnierzy, któremu w szczególności dała się we
znaki zabawa w "trafi - nie trafi", wchodząc na pokład cisnął karabin wołając:
- God save the King! Boże, zachowaj króla - bo ja nie mogę.
I znów nowość pełna uroku. Z doświadczenia wynikało, że bezpieczniej jest bawić
się z bombowcami, gdy statek pozostaje w ruchu. Wobec tego staraliśmy się nie
stać na kotwicy, lecz krążyć jak podczas najlepszej wycieczki turystycznej.
Zabawy przez to wcale nie ustawały. Alarmy były już teraz zjawiskiem stałym.
Jeśli nawet trwały kilka 'dni bez przerwy, to należało jednak żyć możliwie
normalnie. Trzeba było kłaść się spać, rozbierać, kąpać i jeść możliwie
spokojnie.
Maj przyniósł nam nowość w postaci mgły, która spowiła fiordy. Czuliśmy się w
niej jak małe dzieci pod pierzynką, ze schowanymi pod nią głowami, z uczuciem
bezpieczeństwa opowiadające sobie straszne bajki o wilikołakach.
Nawigacja wśród mgły, odwiecznie uważana za najtrudniejszą, wydawała się nam -
wobec odwołania alarmu - igraszką. Na mostku doszliśmy do rewelacyjnego wniosku,
dla zapamiętania każdy miał zamiar wytatuować go sobie na własnej skórze:
"żegluga we mgle jest najmilszą żeglugą na świecie".
Nie dowiedzieliśmy się jedynie, jakie zdanie mieli na ten temat admirał oraz
jego nawigatorzy. Natychmiast po zapadnięciu mgły zeszli oni z mostku,
uzgadniając tylko pozycję i czas, w którym musimy się na wyznaczonej pozycji
znaleźć.
Energia, zużyta dla utrzymania czujności na wypadek trafienia, okazała się teraz
źródłem nowych sił. Zaledwie minimalna jej część była potrzebna do prowadzenia
nawigacji. Żegluga przez spowite mgłą fiordy wydawała się spacerem po dobrze
znanym parku. Gdy kapitan poszedł spać, ogarnęło mnie tylko jedno pragnienie:
oby mgła trzymała się jak najdłużej, bym i ja mógł wyspać się spokojnie.
*
Wypadki szybko przesuwają się na północ, a "Chrobry" wraz z nimi. Następne
wojsko wyładowujemy w Harstadzie, na szerokości Lofo-tów, za kręgiem polarnym. W
Harstadzie dowiadujemy się o wielu stratach, o trafionych bombami okrętach.
Zginął nasz znajomy, krążownik przeciwlotniczy "Cairo". Zaraz po tym dowiadujemy
się o najboleśniejszej dla nas stracie: trafiony został niszczyciel "Grom".
Z wielu opowiadań o jego ostatniej akcji i zachowaniu się załogi uporczywie
wraca na myśl sylwetka jednego z najmłodszych uczniów
"Karu Pomorza" - Gąsiorowskiego, który był na "Gramie". Zakochany w swoim nowym
okręcie, nie miał siły go przeżyć. Był na pokładzie, mógł się uratować. Ale gdy
się dowiedział, że "Grom" tonie, zadecydował głośno: - Ja z "Gromem". Wrócił do
swego hamaka i w nim powędrował na "Gromie" w nowy, nigdy nie kończący się
rejs...
*
Kampania norweska jest bogata w niespodzianki. Tym razem to Marsz, marsz
Dąbrowski... nad dalekim cichym fiordem.
Cała Samodzielna Brygada Strzelców Podhalańskich sformowana we Francji znalazła
się w Harstadzie. Gościmy na "Chrobrym" jej sztab z generałem. Pierwszy raz mamy
możność usłyszeć opis wrześniowych wypadków w kraju od uczestników walk.
Interesuje nas tylko jedno: chcemy wiedzieć - jak się bili i czy się bili w
ogóle? Mówią kolejno wszyscy. W każdym opisie walk jeden i ten sam motyw:
niewspółmierna przewaga niemieckiego "wojska, siły ognia, olbrzymiego lotnictwa
panującego całkowicie W powietrzu oraz tysięcy czołgów, przeciw którym z naszej
strony stawała kawaleria.
Z opowiadań bije duma, że gdzie tylko istniała możność oporu - tam opór
stawiano, pomimo że wynik wojny był z góry przesądzony.
Biała noc na Lofotach wraz z wieścią o potopie przyniosła nowe opisy bitew.
Drżeliśmy słuchając o szarży dwóch szwadronów 18 Pułku Ułanów na czołgi pod
Chojnicami. Mieli zatrzymać wroga, by dać możność wycofania się własnej
piechocie. Na polu walki zostały całe szwadrony. Pułk zadanie wykonał,
nieprzyjaciel do dnia następnego nie ruszył się z miejsca. Goście poprosili, by
zagrano Szopena. W opowiadania o szarżach kawalerii na czołgi wplótł się Polonez
a-dur. Byliśmy tak wsłuchani, że w tym napięciu ujrzałem króla Sobieskiego i
defilującą przed nim w rytmie poloneza, idącą do boju, "husarię.
Potem krótki, w kilku zaledwie taktach oddany najwspanialszy opis zwycięskiej
bitwy pod Wiedniem i znów w triumfalnych taktach poloneza powrót husarii.
Rzeczywistość wróciła w postaci pułkownika strzelców podhalańskich, który
meldował generałowi, że odchodzi do boju:
- Pozwolę sobie zameldować, generale, że idę z takim zapasem kuł do rewolweru.
Na wyciągniętej .dłoni pułkownika leżało kilka zaledwie kuł rewolwerowych. Dech
nam zaparło. Oficerowie zaczęli szukać po swych kieszeniach, a potem składać na
dłoni pułkownika to, co każdy mógł dać ze swego przydziału, po jednej lub dwie
kule. Brygada była wyposażona w najbardziej lichy sprzęt i małą ilość amunicji.
Scena z dzieleniem się zapasami kuł była dla nas za silna. Nie wstydziliśmy się
łez, które jakoś same cisnęły się do oczu. Zdarzenie to zostało zapisane w moim
kalendarzu koło daty 13 maja 1940 roku.
*
Następnego dnia przyszedł rozkaz załadowania czołgów. W gardzieli trzeciej
ładowni umieszczono pięćdziesiąt ton min przeciwczołgowych. Mieliśmy
przetransportować z Harstadu do Bodb Gwardią Irlandzką. Olbrzymi chłopcy, każdy
dwumetrowego wzrostu.
Wśród sypiących się wokół nas bomb czekaliśmy na rozkaz wyjścia. Zjawiła się
wreszcie nasza eskorta - stary destrojer "Wolyerine" i kanonierka "Stork".
Podnieśliśmy kotwicę.
Po wyjściu z Harstadu parę razy towarzyszyłem dowódcy gwardii podczas inspekcji
rozmieszczonych na "Chrobrym" oddziałów. Dowódca starał się swą troskliwością
dodać żołnierzom otuchy. Biorący udział w inspekcjach oficer łącznikowy, kapitan
marynarki, 'który dotychczas zawsze był pełen werwy i dobrej myśli, wydał mi się
zgaszony i smutny.
Schodząc z mostku do kabiny jeszcze raz obejrzałem gotowość bojową "Chrobrego".
Ludzie przy dziale czuwali. Przy ustawionych na pokładach karabinach maszynowych
obsługa gotowa była do otwarcia ognia.
Kapitan pożegnał mnie dobrą radą:
- Spij szybko!
Zbudził mnie dzonek telefonu stojącego tuż przy koi. Pomimo że musiało być już
po północy, w kabinie było widno jak podczas pochmurnego dnia - w połowie maja
noc na Lofotach prawie nie istniała. Złapałem szybko słuchawkę. W odpowiedzi na
moje "tak" - usłyszałem znajome zdanie:
- Jesteśmy atakowani.
W tej samej chwili odczułem wstrząs kadłuba i zaraz po nim drugi.
Zacząłem szybko się ubierać. "Może po raz ostatni?" - pomyślałem. Zamiast
półbucików włożyłem buty, szumnie w myślach zwane "wellingtonami", zrobione
ongiś przez mistrza gdyńskiego. Wysłane pęcherzami rybimi, miękkie jak
rękawiczki, chroniły przed wilgocią i można w nich było wytrzymać wiele godzin;
w wypadku wpadnięcia do wody mogły być z łatwością zrzucone z nóg. Wciągnąłem
podarowaną przez matkę skórzaną kurtkę podbitą baranami, która już raz uratowała
mi życie, złapałem czapkę i ruszyłem na mostek. Po drodze z przyzwyczajenia
otworzyłem drzwi łazienki znajdującej się przed kabiną. Okazało się, że łazienki
nie ma. Zamiast podłogi widniał ciemny otwór prowadzący w głąb statku.
Wszedłem na mostek. Była dopiero za kwadrans dwunasta. Załoga i wszyscy
oficerowie mieli założone hełmy i pasy ratunkowe. Zanim dowiedziałam się, co
zaszło, zobaczyłem, że z nadbudówki za trzecią ładownią wydobywają się kłęby
dymu i płomienie ognia. Paliła się również nadbudówka tuż za mostkiem, przed
trzebią ładownią. W jej gardzieli, wziętej teraz w dwa ognie, znajdowało się
pięćdziesiąt ton materiałów wybuchowych w postaci min przeciwczołgowych. Pokłady
pokryte były ciałami poległych żołnierzy z obsługi karabinów maszynowych.
Zostaliśmy zaatakowani przez dwa bardzo nisko lecące samoloty. Eskortujące
"Chrobrego" okręty wojenne "Wolverine" i "Stork" - jeden przed dziobem, drugi za
rufą - były zbyt daleko, by przeszkodzić temu, co się stało. Samoloty lecące na
małej wysokości wydały się oficerom dowodzącym obroną "Chrobrego" - angielskimi
i nie otworzyli do nich ognia, pomimo bezwzględnej co do tego instrukcji.
Samoloty rzuciły bomby z bardzo bliskiej odległości. Również skutki ognia ich
karabinów maszynowych były straszne. Ze znajdujących się na pokładach ocaleli
tylko ludzie na mostku, zabezpieczonym dodatkowymi płytami pancernymi i workami
z piaskiem. Wybuch bomb na pozór nie wydawał się groźniejszy od tych, które
wybuchały koło burt. Huku prawie nie było słychać, odczuwaliśmy jedynie
wstrząsy. W tej chwili samoloty zataczały koło z widocznym zamiarem ponownego
zaatakowania "Chrobrego".
Podczas całej kampanii norweskiej nie mieliśmy jeszcze na statku tak dużej
ilości wojska. Ponieważ żołnierze zaokrętowani byli na krótki przelot Harstad -
Bodb, stłoczono ich we wszystkich pomieszczeniach ponad normę.
Patrząc teraz z mostku, nie miałem wątpliwości, że jest to ostatni dzień życia
statku, którego bohaterem - zgodnie z tradycją - będzie jego kapitan. Stał teraz
na skrzydle mostku, rozważając sytuację. Zwróciłem uwagę na dziwną dekorację
czapki kapitana. Oprócz złotych palm na daszku miała dodatkowe - srebrne - z
prawej strony
na samej krawędzi. Były bardzo twarzowe. Przypomniały nai się wszystkie podróże
z nim na żaglowcu szkolnym "Lwów", od chwili gdy się zjawił w szkole z
półdyplomem Akademii Górniczej. Nazwisko swe wywodził od Deja z Oczakowa. Sądząc
po jego wyglądzie, gdyby żył przed kilkoma wiekami, dowodziłby całą Ordą
Oczakowską i zasłynąłby jako "sokół stepów Akermanu". Stanęły mi w pamięci lata
spędzone wspólnie na szlakach naszych pierwszych transatlantyków. Z zazdrości
dokuczaliśmy mu słowami piosenki:
Co temu winien Zygmuś, że jest taki śliczny? To przecież zbrodnia taki wygląd
estetyczny...
Stał teraz, jak zwykle wytworny i opanowany, przyglądając się płomieniom. Nie
miałem wątpliwości, że przygotowany jest do wypełnienia obowiązków kapitana - do
pozostania na okręcie tak długo, zanim ostatni człowiek z niego nie zejdzie. Ale
pięćdziesiąt ton min między płomieniami było czymś zupełnie wyjątkowym i mogło
zmusić do opuszczenia statku w chwili najmniej spodziewanej, szczególnie tych,
którzy stali na mostku.
Podszedłem do kapitana, by omówić kolejność postępowania. Zdecydowaliśmy się na
próbę opanowania ognia za pomocą wody z hydrantów i gaśnic. Gdyby akcja ta
zawiodła, mieliśmy rozpocząć opuszczanie łodzi ratunkowych z żołnierzami, załogą
hotelową i wolną - maszynową. Do ostatniej chwili miała zostać na statku załoga
pokładowa.
Kapitan postanowił pozostać na mostku, by utrzymać prawą burtę jako nawietrzną,
jeśli da się jeszcze manewrować maszynami, i nie opuszczać go tak długo, jak to
będzie konieczne. Ja miałem przejść za drugą zasłonę utworzoną z dymu za trzecią
ładownią, zająć się gaszeniem tamtego ogniska i tam pozostać. Przy rozstaniu
powiedziałem:
- Zygmunt, nałóż pas!
W odpowiedzi usłyszałem, że lepiej sobie w takiej sytuacji tymi sprawami głowy
nie zaprzątać, bo się wówczas łatwiej myśli o tym co potrzeba. W tym momencie
nadbiegł jeden z naszych oficerów i zameldował, że cały sztab i wszyscy
pozostali oficerowie Gwardii Irlandzkiej zginęli w barze, gdzie zebrali się, by
zgodnie ze swym rytuałem zakończyć angielski dzień toastem: "Gentlemen - tfte
King!"
*
Po przejściu przez dwie zasłony z dymu natknąłem się na grupę marynarzy
rozwijających już węże pożarowe. Inni biegli z gaśnicami. Wpadliśmy do
pomieszczeń, z których wydobywał się ogień. Po otworzeniu zaworów z hydrantów
nie spłynęła ani jedna kropla wody. Widocznie uszkodzony był rurociąg albo na
wszystkich sekcjach, gdzie
się paliło, usiłowano gasić ogień za pomocą znajdujących się tam hydrantów.
Największy ogień buchał z klatki schodowej. Nie wiedzieliśmy, czy ludzie, którzy
tam byli, zdążyli już wyjść. Postanowiliśmy przydusić chociaż na jakiś czas
płomienie, by dać możność przejść tym wszystkim, którzy by się jeszcze
znajdowali pod pokładem. Strumienie z kilku gaśnic skierowane w buchający ogień
nie tylko go nie stłumiły, ale nawet nie przygasiły. Wyglądało to tak, jak gdyby
olbrzymi stóg słomy usiłowano zgasić wodą ze strzykawek lekarskich. Wśród dymu
widoczna jeszcze była droga przez korytarz w kierunku kabiny starszego
mechanika. Podobnie jak kapitan, starszy mechanik miał na imię Zygmunt i łączyła
mnie z nim taka sama przyjaźń i często te same szlaki od Szkoły Morskiej do
obecnego rejsu. Pochodził ze Zduńskiej Woli. W dawnych jeszcze czasach miewał
bardzo zatroskany wyraz twarzy, jak naim się wydawało, zupełnie bez powodu.
Kiedyś w tajemnicy przyznał się, że wyrobił sobie swoisty sposób dozoru
wszystkich swych koni mechanicznych, słuchając jak "gca w nich śledziona".
Znając dwa języki obce zebrał dużą bibliotekę fachową. Pełna znajomość
teoretyczna przedmiotu pozwalała mu na bardzo wnikliwe dochodzenie szmerów w
organizmach maszyn. Przyznawał, że niekiedy nocami nie sypiał z tego powodu, ale
nie darował nigdy okazji, by "na proszek" nie rozebrać jakiegoś "tabunu" i nie
wyszukać chorego "konia". Młodsi jego koledzy, nie mający tych samych
kawaleryjskich za-miłowań, "błogosławili" go zawsze w portach, kiedy zamiast
wyjść na miasto musieli doszukiwać się "chorej śledziony, która nie grała".
Zygmunt był jednym z tych dziwnych mechaników, którzy "żyli" z nawigatorami.
Marzył o skonstruowaniu jakiejś miniatury maszyny okrętowej - takiej żeby można
było ją mieć w kabinie i widzieć dokładnie, co się w niej dzieje podczas pracy.
O tej godzinie, w której trafiły "Chrobrego" bomby, powinien był spać zawinięty
w długi ciepły szlafrok, na tapczanie w kabinie. Ponieważ nie można było ugasić
źródła ognia, postanowiłem dotrzeć do jego kabiny w nadziei, że może uda nii się
go wyciągnąć, jeśli leży tylko ogłuszony. Nabrałem powietrza w płuca i wszedłem
w płonący korytarz przysłonięty dymem. Po kilku krokach dymu już nie było, tylko
długie języki ognia na kształt ogromnych liści tworzyły płomienną aleję.
Żar panował tak wdelki, że gdy wypuściłem z płuc powietrze i chciałem zaczerpnąć
świeżego, wydało mi się, że połykam ogień. Do kabiny było jeszcze daleko i już
miałem zawrócić, gdy dojrzałem w oddali leżące na podłodze ciało.
Skoczyłem naprzód, złapałem nieprzytomnego na ręce i usiłowałem jak najszybciej
wydostać się z żaru. Ubranie tliło się na nim. Po cię-rzarze ciała zorientowałem
się, że to nie Zygmunt. Ten człowiek ważył chyba dwa raizy więcej. Dotarłem z
nim do wyjścia, a tam za-
brali go marynarze. Odwróciłem się jeszcze raz, by zobaczyć, czy nie uda się
jednak dotrzeć do kabiny Zygmunta, ale droga do niej była już nie do przebycia.
*
Nie miałem teraz wątpliwości, iż gaszenie obu ognisk pożaru nie da żadnego
rezultatu. Zanim ogień rozprzestrzeni się tak, że nie będzie można dojść do
łodzi ratunkowych - należy je niezwłocznie spuścić. Posłałem jednego z marynarzy
na mostek do kapitana z zawiadomieniem, że akcja gaszenia zawiodła i że będziemy
spuszczali łodzie ratunkowe i tratwy.
Niektóre stanowiska przy łodziach znajdowały się już w ogniu. Trzeba było
ogromnego samozaparcia, by nie zwracając uwagi na płomienie, tlące się ubrania i
duszący dym wykonać czynności przewidziane przy spuszczaniu szalup. Przede
wszystkim należało przerąbać liny, którymi szalupy były nieomal spowite w celu
zabezpieczenia przed dużą falą oceaniczną oraz ewentualnym zerwaniem się od
podmuchów bomb. W chwili gdy zaczęliśmy spuszczać szalupy, samoloty znów
otworzyły ogień z karabinów maszynowych. Ani jeden marynarz nie opuścił swego
stanowiska, jak gdyby wszystko to odbywało się podczas wycieczek turystycznych w
ubiegłych latach do tych samych fiordów.
Załadowano rannych, a gdy szalupy zeszły na wodę, runęli do nich żołnierze, a
razem z nimi załoga hotelowa. Marynarce z załogi pokładowej stali spokojnie,
jakby do łodzi ratunkowych - zgodnie z przepisami - szły: "Dzieci i kobiety
najpierw".
Na pokładzie pozostały już tylko ,^klapboty" - szalupy zwane tak ze względu na
to, że stały w miejscu, w którym na dawnych transatlantykach umieszczano stary
typ składanych łodzi ratunkowych. Nad nimi zawieszone były zwykłe szalupy; po
ich spuszczeniu należało wyciągnąć na pokład talie i włączyć do "klapbotów".
Zobaczyliśmy samolot ponownie nadchodzący na małej wysokości, zeszliśmy więc o
pokład niżej. Kiedy przeleciał, wróciliśmy, by zabrać się do spuszczania
"klapbotów". Okazały się jednak bezużyteczne - tak zostały posiekane kulami.
Wszystkie zbiorniki z powietrzem były poprzebijane.
Żołnierze, widząc, że więcej łodzi ratunkowych nie ma, zaczęli szaleć. Nie było
ani jednego oficera, który by nad nimi objął komendę. Wyskakiwali za buntę. Nie
powstrzymało ich nawet to, że ci co wyskoczyli pierwsi, siztywnieli natychmiast
w tym zlewisku lodowatej wody, zanim jakaś łódź ratunkowa zdołała do nich
podejść. Większość łodzi wolała zresztą trzymać się jak najdalej od statku ze
względu na spodziewany wybuch amunicji, o której cała załoga wiedziała.
Okręty z eskorty zbliżyły się trochę do "Chrobrego" i otworzyły ogień do
samolotów. Jedyną nadzieją ratunku było, że któryś z okrę-
tów podejdzie do burty i zabierze oszalałych z przerażenia żołnierzy. Okrętom
wojennym nie wolno było dobijać do palących się statków z amunicją - chyba żeby
jakiś z inich nie wiedział, iż mamy załadowaną amunicję, a przynajmniej nie w
tym miejscu i nie taką.
Poleciłem marynarzom rozwiesić na nie objętej ogniem i dymem prawej burcie
siatki do ładowania, tak by utworzyły na całej szerokości burty olbrzymią
drabinę, po której wszyscy będą mogli szybko zejść, jeśli jakiś destrojer odważy
się. dobić do "Chrobrego". Sam postanowiłem uspokoić w jakikolwiek sposób
żołnierzy i przekonać ich, że skakanie do wody jest w tej chwili samobójstwem i
że zawsze mają na to czas. Liczyłem na to, iż widzieli mnie kilkakrotnie na
inspekcji w towarzystwie swego dowódcy i może mnie posłuchają.
Zaszedłem im drogę do relingu, z którego skakali, wołając: "Atten-tion!
Attention!" Wdrapałem się na reling, żeby mnie widzieli i zapominając, że mam
przed sobą Irlandczyków zacząłem swe podniosłe przemówienie od słów:
- Anglicy! Słyniecie z zimnej krwi i opanowania. Właśnie w tej chwili musicie
się opanować!
Wydawało mi się, że muszę mówić jak najdłużej, by zaczęli mnie słuchać i że jak
przestanę, to znów zaczną skakać do tej lodowatej wody. Przemawiałem więc dalej:
- Skakanie do wody jest samobójstwem. Na razie mamy dużo czasu. Tylko spokój
może was uratować. Musicie zaczekać, zanim okręty eskorty nie podejdą, by was
zabrać. Na burcie wolnej od ognia i dymu rozwieszone są siatki, po których
będziecie mogli zejść spokojnie na destrojery. Musicie się uspokoić. Od tego
zależy wasz ratunek.
Przemówienie swe zakończyłem głośnym okrzykiem w formie rozkazu, który wydał mi
się najlepszy w danej chwili:
- You arę English! Control yourselves! Jesteście Anglikami! Panujcie nad sobą!
Naraz usłyszałem krzyk. Nie wiedziałem, skąd pochodzi i kto krzyczy. Żołnierze
na pokładzie uspokoili się, przestali skakać do wody. Większość z nich zeszła na
rufę. Krzyk dochodził od strony wody, z prawej burty. Na wodzie były widocznie
nasze łodzie ratunkowe, tratwy i ciała gwardzistów irlandzkich, którzy
wyskoczyli za burtę. Na szalupach i na tratwach żołnierze zachowywali się
spokojnie, a krzyk potężniał, stawał się coraz bardziej przeraźliwy, przechodził
w ryk ludzi krzyczących w męce lub ze strachu graniczącego z obłędem.
Wychyliłem się za burtę i zrozumiałem wszystko. Niektóre pomieszczenia zostały
odcięte podczas wybuchu bomb i żołnierze nie zdołali przedrzeć się przez ogień.
Teraz palili się żywcem. Dostanie się do nich było niemożliwością. Część
wysunęła głowy przez bulaje. Otwory były jednak za małe, by się przez nie mógł
wydostać człowiek. Ci, którzy wysunęli głowy przez iluminatory, nie wołali już
pomocy, tylko
na ich twarzach widniała potworna męka ludzi płonących żywcem. Głos, któremu
nikt nie pośpieszy z pomocą i któremu nikt nie pomoże. Najbardziej tragiczny
głos, jaki zna ludzkość jeszcze sprzed czasów rzymskich: vox ćlamantis in
deserto...
Samoloty nie przestawały krążyć nad "Chrobrym". Nad strzelającymi wciąż
"Wolverine" i "Stork" widać było lecące w nie smugi świetlne. Załoga pokładowa
kończyła rozwieszanie siatek. Żołnierze czekali na obiecane przeze mnie
podejście okrętów wojennych, które nie zdradzały ku temu najmniejszej ochoty.
Nie mieliśmy od nich żadnego sygnału, żadnego znaku. Nic.
Na razie nie ma co robić. Na budowanie jakichś tratw ze stołów - za mało czasu.
Ogień szybciej tu dojdzie, niż zdołamy coś sklecić. Jeśli przedtem nie wylecimy
w powietrze. Tych pięćdziesiąt ton min w gardzieli trzeciej ładowni musi
eksplodować.
"Wylecimy w powietrze!" - myśl ta przypomniała mi, że oczekiwanie na taki moment
stanowiło spełnienie moich marzeń dziecinnych. Powstały one pod wpływem
oglądania pewnego rysunku w książce. Nie chodziłem jeszcze do gimnazjum, ale
byłem już zapisany do czytelni pań Żukowskich w Wilnie, mieszczącej się przy
placyku Orzeszkowej. Któregoś dnia trafiła mi tam do ręki książka, której tytułu
zapomniałem, ale na zawsze pozostał w pamięci rysunek przedstawiający ludzi
biegnących w popłochu po pokładzie okrętu. Z dziobu wydobywały się kłęby dymu.
Pod rysunkiem był podpis: "PIKRAT! PI-KRAT! WYLECIMY W POWIETRZE!"
Kim był ten tajemniczy Pikrat? Prawdopodobnie przyjacielem biegnących. Spieszyli
się, by go ostrzec przed niebezpieczeństwem. Naturalnie wybrałem tę książkę. Po
przyjściu do domu pokazałem ją ojczymowi. Wytłumaczył mi, że tajemniczy dla mnie
pikrat to bardzo silny środek wybuchowy, którego eksplozja na placu Sorbony w
Paryżu oraz ilość osób, które wówczas zginęły - wstrząsnęły całym światem.
Widocznie autor książki, będąc również pod wrażeniem tego wypadku, umieścił
ładunek pikratu na opisywanym przez siebie okręcie.
Wybuch pikratu podniecił i moją wyobraźnię do tego stopnia, że przez pewien czas
o niczym innym nie myślałem podczas zabaw jak o tym, by naprawdę znaleźć się w
podobnej sytuacji na okręcie.
Wszystkie inne bohaterskie wyczyny na morzu - walki korsarzy, zmagania się
żeglarzy z burzą, nawet bitwy morskie, wydały mi się blade i bezbarwne wobec
płkratu. Bohaterowie tamtych opowiadań przeważnie zwyciężali i wychodzili cało,
ale tutaj zaraz nastąpi wybuch i wszyscy wylecą w powietrze. Zapragnąłem wówczas
przeżyć podobną chwilę chociażby za cenę życia.
I oto chwila ta nadeszła. Różniła się tym od wszystkich innych przeżytych
dotychczas, że nie wymagała już żadnej walki. Wiadomo, że się stanie. Zaraz
odsłoni się przede mną tajemnica życia i śmierci. Zaraz będę wiedział na pewno,
czy z "tamtej strony" coś jest, czy nic nie ma. Samo przejście z jednego stanu w
drugi przestało być straszne. Obojętne czy to nastąpi przy potwornym huku, czy
będzie to zmiażdżenie lub unicestwienie przez rozsypanie się w kawałki, czy
długi lot w powietrzu. Za chwilę odkryje się tajemnica tego, co jest po śmierci.
*
Ogień, który pożerał "Chrobrego", zaczynał nas spychać na samą rufę. Nie
rozumiałem, jak kapitan może jeszcze wytrzymać na mostiku. Mostek ogarnięty był
płomieniami.
Co by się działo na statku, gdyby ten cały żar pokrył pozostałych na pokładach
ludzi? "Chrobry" nie miał wad. Wszystko na nim było dobre, każda praca była
łatwa - z ładunkiem .i z pasażerami. Trzymał się na każdej fali, jak żaden z
naszych transatlantyków. Manewrował, jak gdyby wyłącznie do manewrów go
zbudowano. Był najbardziej udainym statkiem naszej floty. W ostatnich chwilach
swego życia darzył nas jeszcze tym, co miał do ofiarowania i co wciąż stanowiło
o naszym istnieniu: nie wybuchał i nie zmieniał swego położenia względem wiatru.
Mostek wydał mi się w tej chwili ofiarnym stosem kapitana. Straciłem już
nadzieję zobaczenia się z nim, gdy naraz znalazł się koło mnie z oficerami i
lekarzem okrętowym. Doktor nasz nigdy nie schodził na ląd bez monokla. Ponieważ
teraz przewidywał możliwość opuszczenia statku, spostrzegłem, że wyprostował się
i trzyma głowę w charakterystyczny sposób: monokl był na miejscu.
Drugi oficer denerwował się bezczynnością. Domyślałem się, że nie może pogodzić
się z myślą, że to już koniec. Niepokój ^drugiego" wzrastał. Wreszcie nie
wytrzymał, podszedł do mnie i spytał:
- Słuchaj, co zrobić jeszcze?
Rozumiałem, że trzeba mu coś wymyślić dla odprężenia. Bezczynność nie dawała
pogodzić się z jego aktywnością i żądzą czynu. Na piersi "drugiego" widniał
zawieszony aparat fotograficzny, poradziłem więc, by zrobił jak majwięcej zdjęć
i zabezpieczył aparat przed wodą.
- Jeśli go ktoś wyłowi, zobaczy przynajmniej, jak wygląda piekło - powiedziałem.
Leżące wśród płomieni ciała zabitych wydawały się falować w unoszącym się nad
pokładami żarze. Trupy zazwyczaj są zimne i sztywne. Na "Chrobrym" trupy -
ogarnięte żarem - żyły. Nie mieściły się we własnych -mundurach. Rozdymały się
piersi. Twarze zmieniały barwę w grymasach, rozszerzały się lub kurczyły,
ukazując zęby w uśmiechu.
Podsunięta drugiemu oficerowi myśl zrobienia takich zdjęć odpowiadała mu. Zaczął
szukać dogodnego miejsca do ich wykonania.
- Spiesz się! - krzyknąłem i nie mogłem opanować się, by nie dodać po cichu: -
Pikrat! Pifcrat! Wylecimy w powietrze!
*
I znów jeden z samolotów zniżył się i otworzył ogień do łodzi ratunkowych,
pomimo że oba okręty eskorty biły do niego ze wszystkich swych dział. Obrona
była jak zwykle bezskuteczna, wobec czego naszą uwagę zwróciliśmy na czapkę
kapitana.
- Zygmunt, kiedyś zdążył dać to sobie wyhaftować na czapce? - wyrwało mi się ze
śmiechem.
Kapitan zdjął czapkę i zaczęliśmy oglądać niezwykłe jej przybranie. Były to
krople jakiegoś metalu, który zastygł w tej dziwnej postaci.
- W momencie gdy leciały bomby, poczułem, że coś mi spadło na czapkę -
wyjaśniał. - Wydaje mi się, że ten metal pochodzi z bomb.
Doktor wziął czapkę do rąk i jak zwykle - gdy z wielką uwagą badał nas jako
pacjentów - wysunął dolne zęby przed górną wargę. Przez monokl przyglądał się
tej srebrnej palmie, jak gdyby to była rana. Diagnoza brzmiała:
- Wieniec laurowy z nieba, za życia...
Staliśmy znów w milczeniu, czekając na wybuch. Nie dopytywaliśmy się, kto
zginął, a kto ocalał. Było kwestią minut - kto kogo na razie przeżył o tę krótką
chwilę. Wydawało się nam, że już nic nas z równowagi nie potrafi wyprowadzić,
gdy naraz otworzyły się drzwi od pomieszczeń na rufie i wyszedł z nich starszy
mechanik. Według naszych obliczeń on pierwszy powinien był przekroczyć w swym
długim szlafroku granicę, nad którą myśmy jeszcze stali. Rzuciliśmy się do
niego, jak gdyby został zesłany na chwilę z tamtego świata, by nam służyć za
przewodnika. Widocznie przebrała się miara wrażeń, bo łzy mi się sypnęły z żalu,
że po to tylko się wyratował, by zaraz zginąć.
Starszego mechanika uratowały - parówki. O godzinie dwudziestej trzeciej
trzydzieści, gdy zgodnie ze swymi zwyczajami spał zawinięty w ten długi
szlafrok, zbudził go telefon. Dzwonił pierwszy radiotelegrafista, zapraszając na
gorące parówki, które dostał od prowiantowego. Miały być według zapraszającego
doskonałe.
*
Jeśli nie nastąpi wybuch, to ogień zepchnie nas wkrótce do wody. Na razie
rozmyślaliśmy jeszcze nad nie dokończoną parówką starszego mechanika. Porzucił
ją natychmiast po wybuchu bomb i zbiegł "na dół do swych koni mechanicznych, by
nie rozniosły "Chrobrego". Pozostał w maszynie do czasu, kiedy już dłużej nie
można było w niej
wytrzymać. Dzięki obu Zygmuntom "Chrobry" do ostatniej chwili utrzymywał się
prawą burtą do wiatru.
Trzeba było wybierać - albo żywcem się upiec, albo skakać do lodowato zimnej
wody. Wiedzieliśmy, że zaczniemy skakać dopiero wówczas, gdy nas ogień dobrze
przypiecze.
Naraz "Wolverine" zaprzestał ognia do atakującego samolotu i ruszył pod naszą
burtę, tam gdzie rozwieszone były siatki. Wszystko co na statku jeszcze żyło,
rzuciło się do burty i zaczęło schodzić na pokład destrojera.
Spostrzegłem, że na górnym pokładzie "Chrobrego" znaleźli się skądś żołnierze,
którzy zamiast zejść niżej po trapie i skorzystać z przygotowanych dla nich
siatek, zaczęli się chwytać rękami lin i usiłowali po nich zjechać na dół.
Skutki okazały się tragiczne. Były to krótkie kawałki lin, służące do mocowania
łodzi ratunkowych. Przy spuszczaniu szalup zostały porąbane. Żołnierze .spadali
teraz z nimi na pokład destrojera, łamiąc sobie ręce i nogi. Skoczyłem na górę i
biegnąc po samej krawędzi relingu usiłowałem opanować panikę i zmusić ich do
skorzystania z siatek.
Naraz jeden z oszalałych ze strachu pchnął mnie niespodziewanie i zanim zdołałem
się zorientować, co się stało - sam poleciałem w dół na pokład destrojera. W tej
samej chwili poczułem, że zaczepiłem pachą kurtki o pierścień do mocowania trapu
czy też lin. Kurtka się rozpruła, ale ten ułamek sekundy dał mi możność złapania
jakiejś liny. Zanim zdążyłem zacisnąć na niej dłonie, wylądowałem na kolanach i
szczęce na stalowym pokładzie.
Cały naskórek na dłoniach miałem starty i straciłem władzę w nogach. Zaniesiono
mnie do ambulatorium, zalano obie dłonie jakimś płynem, zawijając w bandaże tak,
że ręce wyglądały jak kikuty. Gdy 'minął bezwład nóg - usiłowałem wstać.
"Wolverine" znów otworzył ogień do samolotu. W ambulatorium wydawało się, że
okręt rozpada się lub jest trafiony przynajmniej kilku bombami. Po przeżyciu już
raz zamknięcia w kabinie nie znosiłem zamkniętych pomieszczeń podczas
bombardowania. Ku zgorszeniu obecnych bardzo szybko wyszedłem na pokład.
Pospiesznie oddaliliśmy się od "Chrobrego". Jego burta na śródokręciu, na której
widać było uprzednio wysunięte głowy, jarzyła się różowym blaskiem rozpalonego
żelaza. Olbrzymie płomienie sięgały krawędzi komina.
"Wolverine" zbierał ludzi z łodzi ratunkowych i tratew, wyławiał trzymające się
na wodzie w pasach ratunkowych ciała żołnierzy. Po wyjściu z ambulatorium
spotkałem się z kapitanem, doktorem i starszym mechanikiem, którzy również
znaleźli się na "Wolverine". Staliśmy na jego pokładzie przyglądając się agonii
naszego statku i walce obu okrętów z samolotami, które jeszcze nie chciały dać
"Chrobremu" spokoju.
Na rufie "Chrobrego" ukazali się ludzie. Jak nam się z kapitanem wydało, jednym
z nidi był drugi oficer. Spuszczali z rufy małą tratwę, a za chwilę - jakieś
bezwładne ciało, prawdopodobnie rannego. Następnie zszedł po linie fctoś z
załogi, za Him drugi oficer. Zaczęli wiosłować w kierunku "Wolverime".
Pośpieszyła im z pomocą łódź ratunkowa z destrojera.
Po jakimś czasie drugi oficer był już na "Wolverine" i opowiadał swoje przygody.
Gdy chodził po "Chrobrym", fotografując ciekawsze szczegóły, posłyszał jęk w
ładowni na rufie. Okazało się, że wpadł tam jeden z rannych oficerów-
angielskich. "Drugi" wziął sobie do pomocy chłopca okrętowego i razem z nim
zszedł do ładowni, by wyciągnąć rannego. W tym czasie "Wolverime" dobił do burty
"Chrobrego", zabrał jak mógł najszybciej wszystkich ludzi z pokładu i zadowolony
ze swego sukcesu odbił jak najprędzej.
"Drugi" po wyjściu na pokład nie znalazł nikogo do pomocy. Z trudem we dwójkę z
chłopcem wyciągnęli z ładowni Anglika oraz starą, zniszczoną tratwę. Bjrł to
drugi uratowany przez niego oficer angielski. Na samym początku, podczas
gaszenia źródła ognia koło mostku posłyszał krzyk: ,J am killed! Jestem zabity!
Jestem zabity!" Krzyk dochodził z kabiny naszego Kruka - admirała. W momencie
gdy admirał szykował się, aby zejść do baru, bomby zniszczyły drzwi jego kabiny,
a ogień odciął mu wyjście. Nie miał wątpliwości, że się zaraz żywcem spalił.
"Drugiemu" udało się go wyciągnąć z kabiny przez duże okno.
Trzecim angielskim oficerem, który uratował się z "Chrobrego", był nasz oficer
łącznikowy z armii. W pamiętnej chwili postanowił uczcić zdrowie króla
najlepszym winem, jakie posiadał. Pobiegł 'do swej kabiny po butelkę i gdy był
już na korytarzu, padł ogłuszony bombami. Stracił świadomość i już się zaczął
powoli palić, gdy natrafiłem na niego przypadkowo, chcąc dotrzeć do kabiny
starszego mechanika. Być może uratowali się jeszcze inni, ale że były to
wszystko tajemnice wojskowe, więc wiedzieliśmy tylko o trzech.
Kiedy "Wolverine" skończył wyławianie ciał z wody, położył się na turs do
Harstadu. Staliśmy na jego rufie patrząc na płonący wrak "Chrobrego", którego
ostatni odcinek drogi życiowej urwał się na 67e40' szerokości północnej i 13°50'
długości wschodniej.
Harstad wita nas salwami artyleryjskimi z okrętów. Nalot. Raczej -; nękanie
nalotami. Schodzimy na ląd do pobliskiego prowizorycznego schronił. W schronie
prawie same kobiety. Twarze przerażone. Kobiety t wysiłkiem zaciskają zęby, żeby
nie krzyczeć. Siedzą w futrach narzuconych na bieliznę, z małymi dziećmi na
rękach. Dzieci ciągle się o coś dopytują. Pewnie nie mogą zrozumieć dlaczego
wyciągnięto je z ciepłych łóżeczek do piwnicy.
Dusimy się w tym zamkniętym schronie. Wychodzimy z niego nie zważając na
bombardowanie. Przybyła dalsza część załogi, którą praw-
dopodohnie zabrał ze statku ."Stork", a dostarczył inny destrojer. "Chrobry"
pomimo wybuchu nie zatonął. "Stork" zostawił go o godzinie trzeciej minut
pięćdziesiąt dnia 15 maja 1940 roku jako płonący, ale utrzymujący jeszcze się na
wodzie wrak.
Admiralicja zawiadomiła kapitana, że nikogo już więcej z załogi "Chrobrego" nie
znaleziono. Rankiem zebraliśmy całą załogę. Z pamięci sprawdzony stan wykazał
brak dwunastu ludzi, którzy odeszli na wieczną wachtę.
*
Na razie wypoczywamy, spacerując po miasteczku grupami. W rozmaitych odstępach
czasu słychać syrenę alarmową. W ślad za nią odzywa się stale jedno i to samo
działo. Jest to pierwsze działo przeciwlotnicze, które zobaczyliśmy w tej wojnie
na lądzie w Norwegii. Za każdym razem, gdy tylko się ukaże zza gór samolot,
działo rozpoczyna swą pracę. Białe obłoczki wykwitają w pobliżu samolotu,
odbierają mu ochotę do dalszego lotu nad miasto, zmuszają do odwrotu.
To działo zaczyna nam się podobać. Postanawiamy pójść do niego i wyrazić swe
uznanie, podobnie jak się je wyraża znajomej latarni morskiej, jeśli kiedy
zdarzy się okazja znaleźć u jej podstawy. Klepie się ją lewą dłonią z
wdzięcznością i wybacza wszystkie troski i niepokoje, jakie kiedyś sprawiła,
zanim się ukazała, przypominając swym zachowaniem umiłowaną, która się nie
zjawiła na umówioną godzinę. Zapomina się od razu, że bolały oczy od jej
wypatrywania, że gnębił niepokój przy szukaniu w myślach urojonych błędów w
zliczonej pozycji. Następuje błogosławiony spokój, który mnoży wyłącznie uczucie
wdzięczności dla niej za to, że się "odkryła" i że jest.
Do działa jeszcze dość daleko, postanawiamy jednak dotrzeć do niego. Dzisiaj są
imieniny żony starszego mechanika. Po drodze przypominamy sobie uroczystości z
tym związane i wymieniamy wszystkie wspólne znajome Zosie. W tym imieninowym
nastroju zmów zatrzymujemy się, by podziwiać celność działa. Obłoczki dymu są "w
samolocie". Nie rozumiemy, dlaczego nie spada. "Zawraca szybciej niż poprzedni -
na pewno trafiony" - dośpiewujemy sobie w duchu.
Przyśpieszamy kroku, żeby złożyć hołd "naiszej armacie". Kanonie-:zy
odpoczywają, siedząc na niskim kamiennym ogrodzeniu, w oczekiwaniu na sygnał
syreny. Zawieramy z nimi znajomość. Opowiadamy > "Chrobrym". Pamiętają go.
Dowódca zabiera jednego z kolegów prowadzi do działa. Widzimy, jak kolega nasz
opiera się o działo, po :hwłli całuje je, klęcząc. Nie dziwimy się zbytnio tej
czułości, jednak yydaje się nam ona lekką przesadą. Ale chłop wyprostował się,
stoi alk oczarowany na baczność i szybko mruga powiekami. Ruszamy do łziała. Po
chwili nam wszystkim z głębi serca wydziera się okrzyk: - Polskie! Polskie
działo!
•
Zaokrętowani na "Ulster Monarch", zadomowiamy się na nim. Ze względu na moje
kikuty nasz doktor z "Chrobrego" zabrał mmie do swojej kabiny, stając się
jednocześnie moją niańką i matką. Nasz kapitan przyszedł nas odwiedzić i
zawiadomić, że pójdziemy we trójkę przedstawić się kapitanowi oraz starszemu
oficerowi "Monarchy", jak już zdążyliśmy skrócić nazwę statku, który ma nas
dostarczyć do Szkocji.
Kapitan i starszy oficer "Monarchy" są w tym wieku, że gdyby nie nasz doktor,
który już dawno przekroczył sześćdziesiątkę, czulibyśmy się przy nich zbyt
młodzi. Obaj starsi panowie przy omawianiu na wstępie pogody wydają się myśleć o
czymś innym. W porównaniu z nimi jesteśmy rzeczywiście zbyt młodzi, poza tym oni
- Anglicy - nie bardzo mają o czym mówić z Polakami.
Na szczęście cały fiord zaczyna dygotać od salw armatnich, a "Ulster Monarch" od
wybuchów bomb. To pozwala nam zmienić temat, tym bardziej że obaj panowie mają
na sobie nadymane kamizelki i usiłują dyskretnie przy nas je nadmuchać.
Rozumiemy ich bardzo dobrze i staramy się na wesoło uspokoić starszych panów
wyjaśniając, że to co robią, jest zupełnie bezcelowe. Woda w fioridzie jest tak
zimna, że się w niej natychmiast zapomina o wszystkim. Zupełnie więc
niepotrzebnie niszczą sobie nerwy.
Udaje się nami ich rozweselić opowiadaniem o "gałązce oliwnej" zesłanej
Zygmuntowi z nieba ł demonstrujemy jego czapkę. Nastejpnie wspominamy, że
naszemu doktorowi świat wydaje się przebogaty, ponieważ patrzy na niego przez
najdroższy pryzmat na świecie. Wychodząc bowiem z kabiny na "Chrobrym" zostawił
wszystkie swoje oszczędności, ale zabrał monokl, który zwykle zabierał ze sobą
przy wychodzeniu na ląd, a cóż dopiero przy możliwościach przejścia na tamten
świat.
Kapitan "Monarchy", broniąc naszego doktora, pozwolił sobie zwrócić uwagę, że
ten z pewnością zostawił pieniądze dlatego, ponieważ się śpieszył. Uwaga ta
dopiekła do żywego doktorowi. Odpowiedział, że uznaje w życiu pośpiech wyłącznie
w dwóch wypadkach: pierwszy -- to jak w języku polskim świetnie sama nazwa
nakazuje - przy biegunce, drugi - przy łapaniu pcheł. Poza tym nie śpieszył się
nawet przy schodzeniu na destrojer, bo musiał uważać, by nieprzepisowo nie
nadepnąć na reling. I nic mu nie przeszkodziło zasalutować banderze okrętu, na
który wszedł nie po trapie.
Obaj "monarchiści" byli (przekonani, że doktor żartuje, ale my z Zygmuntem
moglibyśmy przysiąc, iż wychodząc z kabiny doktor przetarł sobie jeszcze buty
suknem i wymył ręce. Opowiedzieliśmy dodatkowo naszym gospodarzom, iż doktor rna
za złe drugiemu oficerowi, że nie zameldował kapitanowi swego zejścia do ładowni
i przez to kapitan nie zszedł ze statku - zgodnie z tradycją - ostatni.
Podczas rozmowy czuliśmy, że dziwnie jesteśmy odporni na to dzi siejsze
bombardowanie i szczerze śmieliśmy się podczas całej wizytj Starszy oficer
"Ulster Monarch", starszy wiekiem nawet od kapitana trzymając rękę na czarno
oprawnej księdze, orzekł, że zgoidnii z "Baibl", czyli Biblią, może powiedzieć o
nas - cytując fragmen z Proverbia Salomonis - iż rzeczywiście ,;kto jest
wesołego serca, mj gody ustawiczne". Zamilkliśmy, zaszczycani tą opinią
Salomonową.
W zamian za nasze wiadomości o sobie samych dowiedzieliśmy si< jeszcze od obu
panów, że "Ulster Monarch" należy do bliźniaczej trójk pasażerskich statków na
linii Belfast - Liverpool i że pozostałe noszą nazwy "Ulster Queen" oraz "Ulstar
Prince", wszystkie po 3 800 ton "Ulster Queen" przed sześcioma tygodniami wszedł
na skały w Ram-sey Bay, a obecnie służy już jako pomocniczy krążownik
przeciwlotniczy. "Ulster Monarch" od początku wojny pełni służbę jako troop
ship, transportowiec wojenny i ma za sobą wiele rejsów z wojskiem do Francji i z
Francji.
Pożegnaliśmy naszych gospodarzy, śpieszących powitać przybywającego na ich
statek, również jako pasażera po nieudanej akcji w Norwegii, jakiegoś generała,
który był "C-in-C", czyli Commander in Chiej albo po polsku - głównodowodzącym,
jak zawsze w tym czasie, tajemniczą akcją.
"Ulster Monarch" opuścił Harstatd bez eskorty. W chwili gdy znik-nęły zarysy
skalistych Lofotów, wydało mi się, że zamknięta została ostatnia kartka książki
pod tytułem: NAD DALEKIM CICHYM FIORDEM, ale napisana .przez "Chrobrego".
*
Zajmowaliśmy z doktorem luksusową kabinę na "Ulster Monarch", odsypiając
wszystkie zaległości za cały kwiecień i połowę maja. Pomimo to pozostawało nam
jeszcze moc czasu. Ponieważ stale byliśmy razem, każdy opowiadał o sobie
wszystko, co go spotkało od momentu, jak paimięć sięgnie.
Kiedy doktor doszedł do wniosku, że proza jego życia od kolebki do lat
sześćdziesiątych jest prawdopodobnie dla mnie zbyt nużąca, zaczął uzupełniać
moje braki ze znajomośd oper oraz ich historii. Omawiał szczegółowo, a potem jak
na zaczarowanym flecie od początku do końca gwizdał wszystkie arie.
Każdy wspólnie przeżyty z doktorem dzień był nowym odkryciem jego wielkiej
osobowości i nowym powodem do jeszcze większej admiracji. Doktor sprawiał mi
największą przyjemność gdy, ot tak sobie na co dzień, używał klasycznej łaciny,
tłumaczył budowę zdań i wprowadzał mnie w świat Złotego Wieku.
Doktora z kolei interesowała nawigacja oraz zwyczaje i tradycje morskie. Chciał
je jak najdokładniej poznać, by "nadrobić czas stracony na medycynę". Kiedyś
goląc się powiedział mi:
- Wiesz, łąk nie lubię lekarzy, że gdy się golę, to ze wstrętem patrzę w lustro.
Doktor miał za sobą wojnę rosyjsko-japońską oraz pierwszą wojnę światową,
podczas której był naczelnym lekarzem olbrzymiego szpitala wojskowego. Mikroskop
zabrał mu oko, które teraz uzupełniał monoklem. Kiedy pływaliśmy przed wojną
raizem na linii palestyńskiej dosłownie rozrywał się przyjmując zaproszenia na
trudne operacje trepanacji czaszki w Aleksandrii lub w Atenach.
Jedną ciekawą rzeczą na "Ulster Monarch" była jego maskota przedstawiająca
ludzką postać z głową krokodyla. Straszne to monstrum zapewniało bezpieczeństwo
statkowi - tak przynajmniej twierdziła cała jego załoga - i stało w jednym z
salonów, w którym lubiliśmy przesiadywać w wygodnych klubowych fotelach
spędzając czas na rozmowach. Z rozmów tych udało się zebrać całokształt wydarzeń
na "Chrobrym". Kolejno, nie śpiesząc się opowiadali o swych czynach i wyczynach
ci, co przeżyli pamiętny dzień piętnastego maja 1940 roku. Utkwiły mi
szczególnie w pamięci urywki trzech usłyszanych wówczas opowiadań.
Jeden ze sterników tak rozpoczął swoją relację:
- No, to jak już te bomby uderzyły, to myślę ja sobie - trzeba pójść do pentry*
i napić się kawy...
Ten spokój cechował całe opowiadaiiie. Po prostu rejs wycieczkowy do fiordów
został naraz przerwany. Drugi sternik mówił:
- Spałem. Obudziły mnie te bomby. Władek już się ubrał. To mówię do Władka:
"Władek, idź ty zobacz, czy się opłaci wstawać, może prędko zatoniemy, to nie
będę nawet wyłaził z koi".
Wobec przykrości, na które był narażony podczas całej akcji jeden ze stewardów,
rozumowanie drugiego sternika było może poniekąd uzasadnione. Steward opowiadał:
- Jak te dzwonki zaczęły trąbić, to ja wiedziałem, że to już jest alarm. Ubrałem
się spokojnie, nałożyłem nowe buty, nowy garnitur i hełm na głowę. Wyszedłem na
górę. Tutaj złapał mnie drugi oficer, dał do rąk gaśnicę i karał mi gasić ogień.
Co miałem robić? Odbezpieczyłem gaśnicę i leję. Śmiechu to warte. Tutaj i tysiąc
gaśnic nie pomoże. Jak tylko "drugi" odszedł, rzuciłem gaśnicę w ogień i myślę -
gdzie moja szalupa? Tylko wyskoczyłem na pokład, a tu leci nasz admirał iż
gaśnicą. I tak jak drugi oficer wetknął imi ją w rękę. Spieszyło mi się, ale dla
świętego spokoju wziąłem. Co będę - myślę - z admirałem zaczynał i tłumaczył,
jak sam nie rozumie, że ogień jest za duży. Polewałem, polewałem, ale czasu mi
było szkoda. Rzuciłem gaśnicę w ogień i biegnę do szalupy. Tyle zmarnowałem
czasu! Dobiegłem do relingu, a tu pokładowi krzyczą, żebym się śpieszył.
Wychyliłem się
• P e n t r a - miejsce, w którym stały ekspresy do kawy I herbaty.
za burtę, chwyciłem linę i zsuwam się powoli na dół po tych węzłach. Tylko
musiałem się zatrzymać, żeby temu co pode mną na głowie nie stanąć. A tu
poczułem, że ktoś mi stanął na hełmie dwoma nogami. Zaraz potem drugi postawił
mi obie nogi na jednym ramieniu i jeszcze zaraz trzeci .postawił mi obie, znów
nogi, na drugim ramieniu. Tak stało .na mnie trzech żołnierzy. "Ajryszów" - jak
się to mówi - Irlandczyków. W takiej sytuacji, panie kapitanie, zobaczyłem
wyraźnie, że nie mam racji bytu i puściłem się trzymanej liny, bo nikt by się na
moim miejscu też nie utrzymał. We czwórkę spadliśmy na tych, co byli ipod nami.
Uderzyłem głową o ławkę, a potem to tylko czułem^ że na mnie spadali inni, ale
już nic nie pamiętałem, tylko to jedno, że nie miałem racji bytu. Nie miałem...
*
Po dziesięciu dniach podróży "Ulster Monarch" rzucił kotwicę na tej samej
redzie, na której wybrał swoją "Chrobry"'wyruszająć na kampanię norweską.
HONNY SOIT, QUI MAL Y PENSE
JLJewiza angielskiego Orderu Podwiązki: "HONNY SOIT, QUI MAL Y PENSE" była już w
naszych latach dziecięcych tematem rozmyślań i dociekań, gdy naśladując
starszych bawiliśmy się w nadawanie orderów bohaterom konającym na palach bitew.
Początkowo po zabawie w wojnę dekorowaliśmy bez zastanowienia się nad nazwą
orderu tych, którzy w walce się wyróżnili. Były to ordery wycięte z tektury i
pomalowane złotą farbą. Z biegiem czasu, dla urozmaicenia ceremonii nadawania
orderu, ustaliliśmy rytuał, a potem nazwy i klasy orderów. Zmienialiśmy ich
kształt i barwy. Naraz dowiedzieliśmy się, że ordery mają dewizy. Imponowały nam
szczególnie te wymawiane po łacinie. Ordery: Smoka i Słonia - miały dewizy
bardzo nam odpowiadające. Były to wspaniałe chwile, gdy na polu walki król lub
cesarz przypinając order mówił: "PRZED NIM BLEDNIE LEW I MILKNIE TYGRYS" lub
wymawiał tajemnicze słowa: "MAGNANIMI PRETIUM". Po polsku brzmiało to dla nas
zbyt słabo: "Nagroda za męstwo". Najwięcej intrygował nas jednak Order
Podwiązki. Był nam znacznie bliższy, jako rzecz codziennego użytku, ale jego
dewiza była dla nas na razie niezrozumiała.
Order Podwiązki wszedł w nasze życie, gdy rozwikłaliśmy jego tajemniczą dewizę:
"NIECH SIĘ WSTYDZI, KTO O TYM ŹLE MYŚLI". Nadawaliśmy go wówczas, gdy
bohaterstwo nie znalazło uznania u obu stron walczących. Dekoracja połączona
była z wielkim trudem. Król lub cesarz wprowadzał na miejsce zwykłej podwiązki
inną, podobnie jak i tamta zaopatrzoną w pętelkę do guzika i w tę zawiłą
maszynkę do zapinania z przeciwnej strony niż pętelka. Wszystko to naturalnie
było pozłocone. Zawsze jednak po takiej dekoracji Podwiązką zostawał u
wszystkich w pamięci cień dwuznaczności, ponieważ sam order należał do części
garderoby, o której przy gościach - a w szczególności jeśli to były osoby
starsze - nie mówiło się. Wobec tego ustanowienie takiego orderu musiało
nastąpić w baridzo nieprzyzwoitych, według nas, okolicznościach. Ponieważ
dowiedzieliśmy się, że order ten od wieków był nadawany również i paniom -
doszliśmy do wniosku, że zamieszana w to była ja'kaś pani i to na pewno taifca,
co "ma
nogi". Te "nogi" były dla nas nie niniejszą tajemnicą niż sam order, który nosi
się przecież ukryty i to od pasa do kolana. Słysząc często powiedzenie
starszych, że "ta ma nogi", a tamta pani - nic nie jest warta, bo: "nie ma nóg",
jako ośmioletni mężczyźni w żaden sposób tej klasyfikacji pań nie mogliśmy
zrozumieć.
Otóż według nas takiej "pani z nogami" musiała kiedyś odpiąć się podwiązka
podczas przejażdżki kornio w towarzystwie króla. Nie było innej damy dworu,
która by mogła jej tę podwiązkę naciągnąć i zapiąć, co jak wiadomo jest
czynnością bardzo trudną, a dla siedzącej na koniu amazonki - niewykonalną.
Bywają nawet pończochy, które "same" wyślizgują się z tego dziwnego zapięcia.
Król wstydził się jechać dalej z panią, której opada pończocha. Zsiadł więc ze
swego rumaka i własnoręcznie usiłował złapać podwiązkę, która uciekła, a potem
ją zapiąć. Ale to się królowi zupełnie nie udawało, ponieważ królowie nigdy w
życiu sami się nie ubierali. Króla ubiera zawsze wyszamerowany kamerdyner.
Niekiedy nawet kilku. Król według nas nie miał pojęcia, w jaKi sposób przypina
się podwiązkę do pończochy i w momencie gdy się nad tym głowił, musiała
nadjechać na spotkanie króla kawalkada składająca się z księżniczek i książąt,
którzy miimo woli stali się świadkami nieudolności króla.
Król przekonany, że wiele osób z jego obecnej świty nie ma również pojęcia, jak
się taką podwiązkę zapina, chcąc ratować swój honor, nadał wszystkim obecnym
wstydliwie ukryty Order Podwiązki, wymawiając po francusku (by nie zrozumieli
masztalerze, którzy akurat musieli nadjechać) tajemniczą dewizę, że nie należy
śmiać się z tego, czego ktoś sam nie potrafi. W ten sposób zmusił dwór do
milczenia.
Gdy w zabawach naszych nadawanie orderu stało się już wiele razy faktem
dokonanym, zaczęliśmy uważać jego dewizę za wyjście z sytuacji bez wyjścia.
Dewiza ta przyszła mi na myśl, gdy usłyszałem kiedyś opowiadanie o
niecodziennych wyczynach kolegów na statkach i gdy przeczytałam wyrok sędziów
irlandzkiego miasta Cork w sprawie kapitana an-gielsMego brygu "Mary Russel".
Kapitan tego brygu, idącego z Barbados do Irlandii, pod wpływem niepokojących
snów rozpłatał siekierą głowy kilku niewinnych pasażerów i części załogi.
Poranił harpunem starszego oficera i postrzelił marynarza, który dla uspokojenia
kapitana pozwolił się przedtem związać. Sąd w irlandzkim mieście Cork w dniu 12
sierpnia 1828 roku, w dwa miesiące po opisanych wypadkach wydał wyrok
uniewinniający kapitana.
W kilkanaście lat potem angielski bryg "Tory" był sceną podobnych wydarzeń. W
drodze z Hongkongu do Londynu kapitan brygu pod wpływem "lifcworów" zabijał czas
rąbaniem pałaszem swych oficerów, trzymając jednocześnie wymierzony w nich
pistolet. Przykutych
do masztu trzech marynarzy dla zabicia nudy od czasu do czasu rąbał również
pałaszem. Starszy oficer w ucieczce przed szaleńcem skoczył za burtę. Drugiego
oficera, który nie chciał naśladować kolegi, rozszalały kapitan rąbał szablą tak
długo, aż ten z wycieńczenia padł na pdkład. Niezmordowany kapitan kazał go
przywiązać w ten sposób, aby móc dla odmiany ciskać w niego pałaszem. Gdy i ta
"rozrywka" znudziła się kapitanowi, kazał położyć drugiego oficera na pokładzie
i, by uniemożliwić ewentualną ucieczkę, przygnieść go do pokładu ciężarami, spod
których drugi oficer uwolnił jedynie swą duszę, pozostawiając pod nimi swe
zwłoki. Zagniewany z powodu pozbawienia go tak miłej rozrywki kapitan zabrał się
znów do marynarza - kazał go zakuć w dyby i za chwilę poćwiartował. Wszystikim
tym wyczynom kapitana przyglądali się pasażerowie. Chcąc nieco urozmaicić
zabawę, kapitan urządził pantominę buntu tnąc pałaszem i strzelając do załogi z
pistoletów nabitych tylko prochem. Pantomina zakończyła się ciężkim poranieniem
trzynastu marynarzy. Nawet po wejściu pilota kapitan w dalszym ciągu ćwiartówał
jednego z marynarzy, którego przedstawił pilotowi jako zarzewie buntu.
Ówczesny prefekt policji londyńskiej postawił kapitana przed sądem jako mordercę
i sprawcę masakry niewinnych ludzi. Sąd przysięgłych wydał wyrok: "Winien i
niepoczytalny". Wobec tego, że wyrok był niejasny i zbyt długi, przysięgli
musieli wydać drugi krótszy. Brzmiał on tylko: "Niepoczytalny". W roku 1848
kapitan brygu "Tory" został uniewinniony.
W licznych powieściach angielskich spotyka się opisy wesołych spotkań
towarzyskich, jakie miały miejsce na placach publicznej kaźni w okresie późnego
średniowiecza, połączonych z pokazem mód i spożywaniem wykwintnych posiłków
urozmaiconych widokiem na egzekucję.
W czterdziestych latach dwudziestego wieku prasa angielska pełna była opisów
niezwykłych okoliczności, w jakich piękna pani w jednym z miast angielskich
osiągnęła stan wdowi wiążąc swego małżonka i układając w wannie napełnionej
wodą, by następnie za pomocą modelu małego żaglowca wyprawić go w podróż na
tamten świat. Niedługo przed ogłoszeniem wyroku niezwykle piękna pani otrzymała
wiele propozycji natychmiastowego zawarcia małżeństwa z amatorami podobnych
"podróży morskich". Opowiadania tego typu stanowią specjalne, importowane serie
"ciekawych" przygód morskich.
Ale butelki z "likworem" przeniesione na polskie statki-handlowe również
potrafiły dać podstawy do niezwykłych opowiadań morskich z napisem MADĘ IN
POLAND, które - pomimo że w niczym nie przypominają opisanych zabaw na brygach
"Mary Russel" lub "Tory" - należałoby na wszelki wypadek zakończyć dewizą Orderu
Podwiązki: "HONNY SOIT, QUI MAL Y PENSE".
Wydarzenie to miało miejsce w początkowym okresie rozwoju naszej floty
handlowej, nielicznej, składającej się dopiero z kilku jednostek. Jednej z nich,
idącej do Sztokholmu, "przeciął kurs" NOWY ROK.
Powitanie było naturalnie owacyjne, oficjalne i nieoficjalne, w salonie i w
kubrykach. Pamiętano na razie o tych, którzy natychmiast po spotkaniu Nowego
Roku poszli na wachtę. Zapomniano jedynie, ale to zupełnie, o starszym marynarzu
pełniącym służbę na starze. Prawdopodobnie dlatego, że kapitan stanowczo
zabronił ryczenia syreną, bicia w dzwon i puszczania rakiet.
Marynarz ten tyle tylko uczcił spotkanie, ile udało mu się wychylić idąc na
zmianę poprzedniego sternika, na godzinę i dwadzieścia minut przeid Nowymi
Rokiem. Na razie bez przekonania śledził czerń podziałek stopniowych, wahających
się naprzeciwko kreski kursowej, goniąc jednocześnie wzrokiem światło rufowe
idącego przed nimi statku. Poprzedni sternik zdał mu kurs z radą trzymania się
światła.
- Tamten idzie równo, tak samo jak i my - mówił. - Idź za niań. Ma ten sam kurs.
Nowy sternik szybko oswoił się z sytuacją. Rzeczywiście było znacznie wygodniej
trzymać się światła przed dziobem niż wpatrywać się w podzialkę stopniową róży,
pnzy tym mógł jednocześnie widzieć nadchodzące inne statki. W dodatku szemrało
mu trochę w głowie po tym spotkaniu.
Przez parę godzin słychać było jeszcze na mostku odgłosy powitań Nowego Roku,
potem już tylko rytmiczny szum maszyny. Nikt nie przychodził na mostek. Zmiana
musiała przyjść akurat na Nowy Rok. Zapomniano.
Zima tego roku była wyjątkowo ciepła. Zatoka Botnicka jeszcze wolna od lodów.
Żegluga na niej dotychczas utrzymywała się bez ograniczeń i bez lodołatmaczy.
Godziny służby na sterze zaczynały się dłużyć. Powieki stawały się ociężałe.
Pilnował się już tylko światła rufowego idącego przed nim statku. Kurs przestał
go interesować. Wydawało mu się, że wska-zówki zegara zupełnie się nie posuwają.
Olbrzymi służbowy kożuch, chroniący przed zimnem, ugniatał barki. Przez jakiś
czas przyglądał się z niepokojeni oficerowi służbowemu, który - fetowany jeszcze
przez dobrych kolegów po przyjściu na zmianę - znieruchomiał teraz w swoim
kożuchu na skrzyidle mostku. Potem zaczął myśleć o swej koi 'przylepionej do
burty na dziobie na podobieństwo jaskółczego gniazda. To tak zwane pospolicie na
statku "wyro" wydawało mu się w tej chwili najmilszym miejscem na świecie. Coraz
bardziej zaczynała ogarniać go senność.
"Chyba zaraz zasnę" - myślał z przerażeniem. - A może powiedzieć oficerowi, żeby
go już zmienili na sterze? Nie. Nie zrobi tego. Najlepiej będzie, jeśli sam
skoczy na dizdófo i obudzi zmianę. Ale co będzie, jeśli statek przez ten czas
zejdzie z kursu i po powrocie na ster nie zobaczy już rufowego światła tamtego
statku? Kursu nie pamiętał dokładnie. A zresztą jeśli nie przychodzą, to znaczy
że nie mogą. Na pewno gorliwie spotykali Nowy Rok. O nie, nie zostawi steru i
statku bez opieki. Powieki sarnie opadają. Kurs. Jaki to mógł być kurs? Na róży
odróżniał już tylko czarne listki rumbów. Szczęśliwie, że dobra widzialność. Nic
złego stać się nie może, dopóki idzie za tamtym. Z mijaniem też nie ma kłopotów,
między nich żaden statek nie polezie. Można tak jeszcze sterować. Byle nie dać
się ogarnąć senności.
Poczuł się naraz jedynym człowiekiem odpowiedzialnym w tej chwili za
bezpieczeństwo statku. Wszyscy z pokładu śpią, on jeden czuwa. Nieraz klął ten
statek, tyle razy chciał już z iniego schodzić a teraz poczuł ogromny przypływ
uczucia dla iniego. Choćby miał .umrzeć z głodu i izimina, nie narazi swego
statku ma niebezpieczeństwo. Poczuł się bohaterem chwili. Ech! Ludzie dokonywali
większych bohaterstw niż jego stanie w ciągu trzech wacht na sterze i w gorszych
sytuacjach wytrzymali 'znacznie więcej. Żeby nie zasnąć, zaczął nucić, potem
śpiewać. Po prześpiewaniu kilku piosenek przypomniał sobie Wizję szt;ld-wacha.
Była to najmodniejsza piosenka. Wziętość swą zawdzięczała żywej melodii.
Śpiewała ją cała Poldka. Zaczął półgłosem:
"To prawie tók jak ja w tej chwili" - pomyślał. Nabrał oddechu i dalej już
śpiewał głośniej.
W miarę śpiewania zaczął ogarniać go 'zapał bojowy. Nde cauł już na .barkach
ciężkiego kożucha.
Zamiast śpiewać dalej: "Ziemia aż .drży. Młody szyldwach więc oczy przeciera.
Tak, on ich zna. To ułani spod Somosierra..." zaśpiewał słowa 'Usłyszane
niedawno, według ukłaidu marynarzy z marynarki wojennej, którzy zazdroszcząc
kawalerii ttak ładnej piosenki przekształcili ją na piosenkę morską:
m m
«•-»--
To brzmiało wspaniale. Był zachwycony sam sobą, ale że dalszych słów ipiosenlki
morskiej nie znał, zostawił 'krążownik i 'wrócił do szwoleżerów.
W myślach rąbał kano-nierów przy działach w wąwozie Somosierry i śpiewał dalej:
MORITURI TE SALUTANT. MAJĄCY UMRZEĆ CIĘ POZDRAWIAJĄ. O, to było piękne. Teraz
może stać jeszcze dwie doby bez zmiany.
I naraz zupełnie jak w drugiej zwrotce piosenki: "Minęła noc i dzień rozproszył
mroczny świt. Żołnierze wstają, słychać wkoło śmiech i gwar..." W tym wypadku
nie było tu nic wesołego. Na mostek wszedł "stary", zwabiony .prawdopodobnie
Wizją szyldwacha.
- Co leży? - ryknął do nie spodiziewajaeego się tej wizyty śpiewaka.
Zaskoczony sternik milczał chwilę, zanim się opamiętał i odczytał z róży kurs.
Przy ikresce kursowej chwiał się czaimy listek rumbu north-east.
- Nord czterdzieści pięć stopni ost, panie kapitanie - odpowiedział.
- Co leży? - jeszcze głośniej powtórzył 'kapitan, jak gdyby -nie dosłyszał
odpowiedzi sternika.
Nie czekając na ponowną odpowiedź, rzucił sam okiem na kompas i naszył iku
drzwiom nawigacyjnej. Za kapitanem podążył przerażony oficer wachtowy, który
ożył na dźwięk głosu kapitana. Po kilku minutach cały statek był już na nogach.
Na mostku 'znalazł się starszy oficer i "drugi". Kapitan wyszedł z nawigacyjnej
i iznów podszedł do sternika. Jeszcze raz sprawdził ikurs na kompasie.
- Jak długo leżysz na tym ibursie? - spytał sternika.
Ten zdecydował się mówić prawdę, by nie wprowadzić w błąd kapitana, ale nie
wiedział nic ponad to, że przez całą noc trzymał się rufowego światła idącego
przed nim statku.
- Prawdę mówiąc to nie wiem, panie (kapitanie - odpowiedział. - Stoję na sterze
od -zeszłego roku i cały czas trzymam się rufowego śwdatła tego statku, ifctóry
idizie przed nami od dnia wczorajszego...
Kapitan puścił mimo uszu ten noworoczny dowcip, ale zanim sternik przystąpił do
ściślejszych wyjaśnień, starszy oficer zameldował kapitanowi, że zidentyfikował
światło latarni Dager-Ort, niknące prawie 2 prawej bunty za trawersem. Po chwili
drugi oficer wziął namiary ze świateł dostrzeżonych latarń. Z otrzymanej
(pozycji wynikało, że statek zbliża się do Helsinek, a zapisany w idziennifcu
port przyjścia Sztokholm został daleko od statku na zachód. Za rufą.
*
Podczas drugiej wojny światowej nie istniała prawie żadna większa operacja
morska, w której (pływające skrawifci naszej Ojczyzny nie brałyby udziału.
Kończyła się właśnie operacja "TORCH" mająca za zadanie oczyszczenie z Niemców
Afryki Pomocnej. Poza samymi operacjami, drugim najważniejszym zagadnieniem był
dowóz amunicji i żywności. Statki, ifctóre skończyły wyładunek przy nabrzeżach
afrykańskich portów, musiały natychmiast ustępować miejsca następnym, a same
wychodziły z portu na redę, by nie stwarzać skupisk dogodnych do bombardowania.
Stawały iż dala od portu, gotowe w każdej chwili wyruszyć po nowe zasoby. Do
wybrzeży Afryki przychodziły w olbrzymich konwojach wypchane amunicją, wracały
niekiedy samotnie, puste, pod balastami, izmuszone do samoobrony. Nic więc
dziwnego, że kapitanowie naszych statków prześcigali się w zdobywaniu
najlepszego uzbrojenia przeciwlotniczego. Nie przychodziło to łatwo.
Na jednym z naszych statfców zakotwiczonych wówczas u wybrzeży Afryki wszystko
już było gotowe do wyjścia w morze. Był to chyba jeden iż najsilniej uzbrojonych
statków tego typu, jaki (kiedykolwiek istniał podczas tej wojny. Jego kapitan
postanowił przetrwać wojnę w oparciu o własną przezorność. Bezpieczeństwo swego
statku widział wyłącznie w samoobronie, a ta zależała od ducha bojowego załogi,
ilości działek przeciwlotniczych i zapasów amunicji do 'nich. Kapitan z duimą i
humorem pokazywał niewiarogodne wprost ich ilości "wypożyczone" od aliantów.
Jeśli ktoś się ze starej załogi statku wykruszył, kapitan gorliwie poszukiwał na
ich miejsce "szwoleżerów", uważając że ka-walerzyści owiani tradycją sławnych
szarż najbardziej w tej chwili nadają się do samoobrony. Byli to ci, którym
udało się wydostać z kraju. Statek z wolna przekształcał się w redutę wyposażoną
we wszystkie rodzaje broni przeciwlotniczej, które można było na mkn
zainstalować. Działami dowodzili oficerowie wyspecjalizowani w ich obsłudze.
Każdy z oficerów starał się o osiągnięcie jak największej celności oraz
wystrzelenia w jak najkrótszym czasie możliwie największej ilości pocisków. Nie
było człowieka w załodze statku, który by nie umiał obsłużyć działa lub karabinu
maszynowego.
Statek ten płynął przeciwko prądowi. Na ogół wszystkie statki zużywają się i
nasączą z 'biegiem czasu, ale nie ten. Pływająca reduta stawała się coraz
nowsza, coraz bandzie j odmłodzona. Każda kolizja w konwoju, najmniejsza
nieostrożność innego statku przy manewrowaniu podczas trudnych operacji, w
których nie udało się uniknąć zderzenia, (kończyły się z zasady natychmiastową
wymianą uszkodzonych części 'kadłuba. W wypadku Spotkania iż wrogiem mały nasz
tramp podnosił szybko największą i najpiękniejszą banderę i zlał ogniem
wszystkich dział rozstawionych na pokładzie od dziobu do rufy. Nie dopuszczał do
siebie żadnego samolotu na odległość nośności
swych oerlikonów, hoczkisów i kaemów, do tego wszystkiego okrywał się "aureolą
Hohnana", która w postaci rwących się nad statkiem pocisków tworzyła tarczę z
ognia. We władaniu tą bronią osiągnięto doskonałość.
Idąc samotnie przez ocean statek ustawicznie zygzakował, by nie stać się łupem
niespodziewanej torpedy, a na wynurzony okręt podwodny miał zawsze w pogotowiu
całą siłę swego ognia. Sprawność załogi podtrzymywana była świeżymi zawsze
zapasami żywności. Kapitan starał się do ostatniej chwili postoju zaopatrywać w
świeże pieczywo, jarzyny i owoce. Nawet podczas postoju na kotwicy, jeśli to
było możliwe, przywożono prowiant z lądu. Niemałą rolę w podtrzymywaniu
sprawności załogi odgrywała również "działalność rozrywkowa". Zajmowały się nią
małpy, psy i koty oraz nie wygasający nigdy dobry humor i dowcip kapitana.
Był to ostatni dzień grudnia. Kapitan wrócił z lądu z rozkazem wyruszenia
samotnie do Gibraltaru o godzinie dwudziestej drugiej. W porównaniu z
Atlantykiem wybrzeże Północnej Afryki w tej chwili było zacisznym miejscem
strzeżonym przez olbrzymie lotnictwo i flotę, skoncentrowane do operacji
desantowych. W Atlantyku grasowały bezkarnie stada niemieckich okrętów
podwodnych, nad Atlantykiem - bombowce o dalekim zasięgu.
Przed wyruszeniem w "blacfcottt" przeznaczenia na Atlantyku należy wypocząć.
Jeszcze tę jedną noc można będzie sobie pofolgować i nie wsłuchiwać się z
palcami na spustach karabinów maszynowych ł dział w każdy szmer przypominający
warkot nadlatującego samolotu. Można będzie nie zygzakować i nie szukać przez
lornetki dookoła całego horyzontu peryskopu zaczajonego okrętu podwodnego.
Jeszcze przez jedną noc RELAX - coś w rodzaju polskiego - "spocznij". Dziś
spotkanie NOWEGO ROKU. Gdzie statek będzie spotykał rok następny? Na razie można
i należy dać przed podróżą przez Atlantyk odpocząć nerwom.
Zostało jeszcze parę godzin do wyjścia w morze. Nowy Rok spotka się trochę
wcześniej. Nie trzeba brać pilota, można od razu wyruszyć w morze. Statek jest
właściwie w morzu, tylko że blisko brzegów.
O godzinie dwudziestej drugiej maszyna gotowa. Rączka telegrafu maszynowego
stanęła na "cała naprzód".
Oddzwoniono maszyny - dla tradycji - bo jak w maszynie tak i na pokładzie po
zdobytym doświadczeniu obowiązywało hasło "zawsze gotowi". Hasło, dzięki któremu
statek zapisał na swym koncie zestrzelony bombowiec i kilka prawdopodobnie
trafionych. Kapitan w ten sposób wyrównał swe rachunki za wypożyczone działa i
amunicję oraz możność utrzymania statku w pełnej gotowości bojowej i wspaniałej
kondycji.
Wszyscy sprawiedliwie i po trochu spotykali Nowy Rok i pełnili służby, które z
tej okazji zmieniały się dzisiaj po kilka razy w ciągu
godziny. Szybko leciały wachty na spotkanie i po spotkaniu Nowego Roku. Chwilkę
na mostku, chwilkę w mesie lub kubryku. W dzienniku okrętowym w odpowiednich
rubrykach pisano: "CISZA". Barometr stał wysoko i bez zmian.
O świcie lekki opar od strony lądu przykrył perłową zasłoną Afrykę. Na kursie
widoczność utrzymywała się dobra. Nagle z perłowej mgły wysunęło się coś jasnego
tuż przy wodzie i prędko pędziło do lewej burty statku. Znużone oczy starszego
oficera nie mogły zidentyfikować pędzącego do burty kształtu. Już miał zamiar
podać komendę na ster, by zmienić kurs unikiem, nie pozwolić wpakować w siebie
torpedy przepuszczając ją tym manewrem obok, i nacisnąć jednocześnie rączkę
sygnału alarmowego, nim zdążył jednak to uczynić, przedmiot znikł z jego pola
widzenia i starszy oficer usłyszał głośne zza burty
wołanie:
- Monsieur! Monsieur!
"Francuzi" - przemknęło przez myśl radosne spostrzeżenie.
- Qu' est ce que vous voulez? Co sobie życzycie? - spytał podchodząc do burty.
- Jak to, co sobie życzycie? - odezwał się zdumiony głos zza burty. - Jak co
dzień, tak jak chcieliście, przywieźliśmy wam świeży prowiant.
Starszy oficer poczuł wyraźnie, że robi mu się zimno, potem włosy
z jeżyły mu się na głowie.
,.Halucynacja" - pomyślał.
Coś podobnego zdarzyło mu się po raz pierwszy w życiu. Jako starszy oficer
pierwszy rozpoczął spotkanie Nowego Roku. Spotykał go potem najdłużej, bo wachtę
pełnił od godziny czwartej rano.
Odszedł szybko od burty i spytał sternika:
- Widziałeś coś na wodzie?
- Nic nie widziałem. Nie mogę dziś sobie dać rady z kompasem i ze sterem -
odpowiedział zmęczonym głosem sternik.
Starszy oficer podszedł znów do burty. Wychylił się. Wydało mu się, że widzi
jednak wyraźnie kształt białej motorówki stojącej przy burcie statku. Przetarł
zmęczone od bezsenności oczy. Motorówka nie znikała. Ludzie stojący w motorówce
domagali się spuszczenia trapu.
- Czego od nas chcecie? Po co wam trap? - spytał przerażony
starszy oficer.
- Mówiliśmy już. Przywieźliśmy wam prowiant, tak jak zamówiliście -
odpowiedzieli ludzie z motorówki.
- Dobrzy ludzie - błagającym głosem mówił starszy oficer - przecież wiem
doskonale, że was tam nie ma na dole. Dajcie nam spokój. Wyszliśmy wczoraj
wieczorem o godzinie dziesiątej. Idziemy już całą noc. Jakim sposobem możecie to
być WY? Dajcie nam spokój.
- Monsieur - mówił wesoły głos z motorówki - bardzo możliwe, że wyszliście
wczoraj wieczorem i idziecie już całą noc, ale zapomnieliście wybrać kotwicę.
SĄD MORSKI
Sędziemu Zdzislawowi Koszewskiemu Przewodniczącemu Odwoławczej Izby Morskiej w
Gdyni
Autor
*'a Biblię przysięgał wysoki sierżant brytyjskiej policji, że mówić będzie
prawdę i tylko prawdę w obliczu Najwyższego Sędziego sprawującego sądy w imieniu
króla Anglii.
Biała peruka i krwawa toga Najwyższego Sędziego, białe peruki i czarne togi
adwokatów, zgiętych - podczas zabierania głosu - nisko, aż do podstaw tronu
siedzącego na nim dostojnika, łączyły wypadki drugiej wojny światowej ze
średniowieczem.
Wysoki szpakowaty gentleman zajmował miejsce na ławie oskarżonych w olbrzymiej
sali sądowej gmachu wymiaru sprawiedliwości w Liverpoolu. Sierżant policji jasno
i dobitnie wyrażał swoją opinię o oskarżonym, który zezwolił na bigamię córki,
natychmiast gdy tylko mąż jej zniknął w malajskiej dżungli w walce z
Japończykami.
- Oskarżony - mówił sierżant - znany jest jako człowiek nieposzlakowanej
przeszłości. Jest dyrektorem fabryki zatrudniającej kilka tysięcy robotników w
przemyśle wojennym. Wysiłek wojenny (war ejjorts - specyficzna ocena ludzi i
zaikładów pracy w tym okresie) fabryki tylko dzięki niemu znalazł wielkie
uznanie rządu jego królewskiej mości i zatrudnionych w fabryce ludzi. Jego czyny
cechuje głęboka znajomość fachu, wykształcenie oraz siła woli. Oskarżony należy
do .najwyższej klasy ludzi, o których zwykliśmy mówić: "top mań".
Pod białą peruką postaci spowitej w purpurową togę ważyły się losy oskarżonego.
Wyrok zależny był wyłącznie od zdania sędziego, od tego co on uzna za
sprawiedliwe dla danej osoby w danych okolicznościach, za zgodne z dobrem kraju.
Od wyroku nie było odwołania.
Gdy wskazujący palec ręki wyłaniającej się z czerwonej draperii wymierzony
został w bladego gentlemana, salę zaległa bezwzględna cisza.
- Jeśli ty - padły z wysokości tronu słowa - obdarzony tak wielką siłą woli,
obdarzony tak wielką sztuką rządzenia ludźmi, posiadający wykształcenie i
nieskazitelną przeszłość, jak nas o tym wszystkim zapewnił sierżant, jeśli TY
ŁAMIESZ PRAWO, to czego mogę wyma-
gać JA od tych, którzy nie posiadają takiej siły woli, tej zdolności rządzenia
ludźmi, jaką posiadasz ty?
Przez cały czas przemówienia ten wymierzony w oskarżonego palec był symbolem
piorunów bijących z nagromadzonych chmur doświadczeń zebranych przez stulecia.
Pod wrażeniem ważkich, godzących w oskarżonego słów drżały mury sali, drżeli
obecni w niej ludzie, drżał oskarżony, zamknięty na czworokątnej platformie
ogrodzonej wysoką balustradą.
I wreszcie ostatnie gromowładne słowa wyroku:
- Cztery lata ciężkiego więzienia.
Echo strasznych słów nie zdążyło się jeszcze odbić od wysokich sklepień sali,
gdy platforma z oskarżonym zapadła się pod ziemię w teatralny sposób. Specjalna
karetka natychmiast go przewiezie do miejsca kary.
W tej samej sali miał za parę godzin urzędować zespół Polskiego Sądu Morskiego w
Anglii, na sesji wyjazdowej do Liverpoolu, i właśnie obecnością na rozprawie
sądu angielskiego skracaliśmy chwile oczekiwania. Sąd nasz składał się z
zawodowego sędziego, prokuratora oraz dwóch ławników. Ławnicy byli wybierani
przez związki oficerów oraz marynarzy i mianowani przez ministra sprawiedliwości
rządu polskiego. Dla spraw "pokładowych" ławnikami byli oficerowie i marynarze
pokładowi, dla "maszynowych" - odpowiedni zespół z "maszyny". Prócz tego był
przewidziany obrońca.
Wśród rozmaitych spraw rozpatrywanych przez Sąd Morski najwięcej było
spowodowanych strachem przed wyjściem w morze, na którym nieprzyjacielskie
okręty podwodne przez długi czas topiły - jak chciały i gdzie chciały -
bezbronne statki handlowe.
Strach ten dyktował najrozmaitsze formy uchylania się od wyjścia w morze,
najczęściej jednak jako usprawiedliwienie podawano zamroczenie "nieznanym
'napojem" lub brak środków lokomocji zniszczonych bombardowaniem. Tak i podobnie
zasłaniali się przeważnie ludzie nowi, którzy dopiero w czasie wojny zaciągnęli
się na statki. Cel zawsze był ten sam: odwlec, o ile się tylko dało, wyjście w
to tak mało im jeszcze znane, straszne morze i jeszcze straszniejszą wojnę na
nim.
Po przybyciu konwoju do portu pamiętali tylko sceny ginących statków, gdy
olbrzymi słup ognia na bezkresach Atlantyku raz po raz dawał znać o początku
końca setek ludzi ginących od torped. Widoczne w nocy na tle ognia czarne cienie
ludzkie, rozpaczliwie szukające ratunku w lodowatej wodzie, z potworną siłą
przemawiały do instynktu samozachowawczego nowych marynarzy, nie wdrożonych
jeszcze dostatecznie w dyscyplinę okrętową. Patrząc na te sceny, wielu
przysięgało sobie, że jeśli dane im będzie dotrzeć do najbliższego skrawka
ziemi, żadna już siła nie zmusi ich do ponownego wejścia na statek idący w
piekło ognia i wody.
Parę dni postoju w neutralnym porcie, w normalnych warunkach życia, przywracało
większości marynarzy naruszoną równowagą. Bar-
dziej wrażliwym, których już sama woda napawała przerażeniem, trzeba było
znacznie więcej czasu, by porzucić przyjęte wobec siebie zobowiązanie. Ale i
tacy wracali dobrowolnie po kilku miesiącach, by znaleźć się przed Sądem Morskim
na ławie oskarżonych pod zarzutem dezercji.
Kiedy zostałem ławnikiem Sądu Morskiego, odświeżyłem sobie w pamięci prawo
rzymskie studiowane przejściowo na uniwersytecie przed wstąpieniem do Szkoły
Morskiej w Tczewie. Seminaria z prawa rzymskiego wydawały mi się zawsze pracą
lekarzy w prosektorium, mówiących niemal stale po łacinie i z olbrzymiego ciała
prawniczego wyłuskujących szkielet sformułowanych w Rzymie praw, urzekających
swą logiką, która potrafiła przełamać granice czasu, okoliczności i miejsca.
Uważałem, że ławnicy zostali powołani po to, by zadość uczynić rzymsikiej
.zasadzie prawa: suum cuiąue - oddać- każdemu, co mu się należy, stanowiącej
skróconą formę od iustitia est firma et perpetua voluntas ius suum cuiąue
tribuendi - sprawiedliwość jest to mocna i stała wola oddawania każdemu, co mu
się należy. Podczas rozpraw, ulegając słabości do prawa rzymskiego i nieodzownej
przy nim łaciny, usiłowałem przenosić wyobraźnią każdą akcję na Forum Romanum,
by 2 ust najwyższego urzędnika mającego pieczę nad prawem, zwanego praetor,
usłyszeć "rzymski" sposób wnioskowania.
Sędzia oraz prokurator Sądu Morskiego byli ubrani w średniowieczne togi i
birety. Sędzia, z godłem państwowym w miejsce ryngrafu zawieszonym na ciężkim
łańcuchu, odczytywał personalia i akt oskarżenia. Ławnicy, w bezbarwnych
ubraniach dwudziestego wieku, zabierali się do suum cuique.
Układałem w formę rzymską usłyszane informacje:
quis? (kto?) - młodsey marynarz Nikodem Nienaski;
quid? (co?) -inaraził statek na wyjście w morze z nie skompletowaną .załogą;
ubi? (gdizie?) - w Nowym Jorku;
ąuibus auxiliis? (przy czyjej 'pomocy?) -r- .przy pomocy rodaków zamieszkałych w
Stanach Zjednoczonych;
cur? (po co?) - by zadość uczynić instynktowi samozachowawczemu;
quo modo? (jakim sposobem?) - przez niestawienie się na staitek w oznaczonym
terminie;
quando? (kiedy?) - o gadzinie siedemnastej dnia 13 marca 1941 roku; •
cui bono? (na czyją korzyść?) W całości to brzmi: cui bono esi, vel fuit is
auctor est - komu na tym zależy lub zależało, ten jest sprawcą. W tym wypadku
wyłącznie oskarżonemu.
Na miejscu "bladego gentlemana" stał teraz młody chłopak, który walczył w kraju
z Niemcami jako ochotnik i wydostał się z Polski przez Rumunię, by walczyć dalej
z Niemcami we Francji. Na "Bato-
rym" przybył do Anglii - znów walczyć z Niemcami, już jako młodszy marynarz na
statku handlowym.
- Wysoki Sądzie - nieudolnie tłumaczył swe postępowanie - gdy zobaczyłem
palących się ludzi skaczących w nocy do morza, z którego nikt ich nie starał się
nawet ratować, kiedy widziałem to kilka nocy z rzędu - przysiągłem sobie, że już
nigdy, przenigdy nie będę marynarzem... Chcę się bić, ale nie chcę być
bezbronny, żywcem palony, a potem - topić się... Dobrowolnie nie chciałem już
więcej iść patrzeć na to samo, co zobaczyłem. Tylko kilka statków doszło do
Ameryki z tego wielkiego konwoju, który wyruszył z Anglii. Po kilku miesiącach
spotkałem się z kolegami. Bez przerwy pływali na tym samym statku w konwojach.
Opowiadali, że nawet ratowali tych, których storpedowano w dzień... Wstyd mi się
zrobiło, wróciłem na statek z powrotem. Ale, Wysoki Sądzie, boję się tak jak
przedtem...
Prokurator zażądał przepisowej kary, zgodnie z ustawą o dezercji. Sąd udał się
na naradę.
Dla sędziego przestępstwo było oczywiste, dla ławników - nie. Staraliśmy się
przekonać go, że w takich wypadkach instynkt samozachowawczy bezkompromisowo
rozprawia się z honorem, cnotą, męstwem i patriotyzmem. Cały szkielet moralny
pryska "łamany kołem" bezwzględnej wojny na morzu. Pęka wreszcie kręgosłup
moralny, rodzi się jedna jedyna tylko myśl, która staje się nakazem: nigdy
więcej na morze, bez względu na wszelkie konsekwencje powziętej decyzji.
Sędzia stał na stanowisku, że zaistniał bezsprzecznie wypadek złamania
dyscypliny okrętowej, a więc musi być kara. Służba w marynarce handlowej jest
służbą w wojsku.
Ławnicy bronili swego punktu widzenia: chłopak wrócił po kilku miesiącach
dobrowolnie. Mógł przecież pozostać na lądzie. Jak stwierdzili świadkowie, miał
wszelkie ku temu bardzo dogodne warunki i dobrze płatną pracę. Niebezpieczeństwo
wcale nie zmalało, wprost przeciwnie - wzrosło. Dobrowolnie zaciągnął się na
statek...
Sędzia zgadzał się z przytoczonymi argumentami, ale przestępstwo było dla niego
oczywiste.
Obrona nasza wydawała mi się słuszna i logiczna. Przestępstwo popełnione wskutek
strachu paraliżującego wolę, przypomniało mi zapamiętane z seminariów prawa
rzymskiego na uniwersytecie exceptio z cywilnego prawa rzymskiego, mówiące o
odwołaniu się przysługującym oskarżonemu w pewnych wypadkach, na podstawie
którego mógł on pozbawić oskarżyciela prawa wniesienia skargi.
Brzmienie formuły tych odwołań przypomina receptę lekarską: exceptio quod metus
causa - odwołanie, gdy postępek spowodowany był strachem. Prawo rzymskie
przewiduje wypadek, gdy nie można karać za czyn dokonany pod wpływem obawy
"spowodowanej taką groźbą, vis compulsiva, która by i odważnego człowieka
zdołała wyprowadzić z równowagi". A my nie jesteśmy sądem wojennym w ścisłym
tego słowa znaczeniu - usiłowałem tymi dowodami przekonać sędziego.
Jeśli prawo rzymskie przed wiekami uznawało już takie wyjątki, to w naszych
okolicznościach, dla dobra sprawy, jest to chyba również dopuszczalne. Gdy nam
się wydawało, że sędzia uległ czarowi prawa rzymskiego, sędzia złożył votum
separatum. Sąd wrócił na salę rozpraw, a sędzia ogłosił wyrok uniewinniający,
szeroko komentując jego motywy.
Po zakończeniu przemówienia sędziego ze strasznej platformy przeznaczonej dla
oskarżonych i odgrodzonej od świata wyszedł na salę młody chłopak, który
przełamał swój strach i wrócił na statek, wbrew uprzednio powziętemu
postanowieniu: przetrwać wojnę nawet w więzieniu, byle nie na grozą ziejącym
morzu.
*
Następna sprawa:
quis? (kto?) -r- bosman statku "Kamienna" Jan-Kowalski i kucharz okrętowy tego
samego statku Franciszek Ptaszyński;
quid? (co?) - linię żeglugową narazili na stratę materialną oraz pozostawili
załogę na środku oceanu bez świeżego prowiantu;
ubi? (gdzie?) - Ocean Atlantycki, szerokość południowa ll°13'f długość zachodnia
17°'31';
ąuibus auxiliis? (przy czyjej pomocy?) - bosman przy pomocy czarnej małpy
brazylijskiej, kucharz okrętowy przy pomocy zielonej małpy afrykańskiej;
cur? (po co?) - na to pytanie odpowiedź mogły dać tylko... małpy;
quo modo? (jakim sposobem?) - pnzez otwarcie przez jedmą z małp drzwiczek
wszystkich .klatek z kaczkami, znajdujących się na pokładzie rufowym statku
"Kamienna";
gtwmdo? (kiedy)? - o godzinie siódmej rano 7 lipca 1942 roku;
cui bono? (na czyją korzyść?) - na korzyść 'którejś z małp dla zaspokojenia jej
fantazji.
Mniejszym statkom naszej floty handlowej groziły na północnym Atlantyku nie
tylko torpedy, lecz i sztormy. Wobec czego przeniesiono niektóre z nich na
spokojniejszy pod względem stanu morza szlak południowoamerykański. Statki te,
budowane wyłącznie na krótkie rejsy po Bałtyku lub Morzu Północnym, znalazły się
naraz na długiej trasie dużych jednostek przystosowanych do podróży w pasie
podzwrotnikowym i do trawersaty oceanu.
Małe statki - nie zaopatrzone w odpowiednie chłodnie - radziły sobie, jak
umiały. Zabierały żywy prowiant. Zazwyczaj stanowiły go najbardziej odporne na
warunki klimatyczne kaczki, które czasem docierały na pokładzie nawet do
Brazylii, podczas gdy inne ptactwo ginęło szybko. Zmorą na tych statkach nie był
jednak prowiant, lecz "czarne myśli" o rajderach i torpedach. Prędkość tych
statków była
"nijaka" - mniejsza od dziesięciu węzłów. Wlokły się niekiedy same przez ocean,
a umysły załóg przepełnione były strasznymi myślami, na które jedynym lekarstwem
okazywały się nie działa ustawione na rufach, lecz... małpy.
Cała załoga bez wyjątku prześcigała się w dogadzaniu ganiającym po statku
małpom, przez wdzięczność za możność oderwania myśli od rzeczywistości dzięki
szaleństwom, jakie wyprawiały czworonogi.
Małpom wolno było robić na statku dosłownie wszystko. Dni załogi wypełnione były
opowiadaniami o tym, co która małpa zrobiła, która z nich jest bardziej zabawna,
a która najmądrzejsza. Wolny czas pod tropikalnym słońcem spędzali na pokładzie
obserwując zachowanie się małp.
Nowa sprawa nie była skomplikowana, nawet przeniesiona moją wyobraźnią na Forum
Romanum, i z łatwością dała się odszukać w pra_ wie dwunastu tablic sprzed
dwudziestu czterech wieków, których tekst za Cycerona każdy chłopak rzymski
umiał cytować na pamięć. Była to po prostu szkoda spowodowana bez winy
właściciela przez jego zwierzęta czworonożne w siposób nieoczekiwany contra
naturom - wbrew normalnemu porządkowi. Czynność powodująca zubożenie - actto de
pauperie. W tym wypadiku poszkodowany mógł otrzymać zwierzę, które szkodę
wyrządziło. Szkoda jednak znacznie przewyższała wartość małp. Nie ulegało
wątpliwości, że poszkodowany musi otrzymać zapłatę odpowiadającą wartości
wypuszczonych kaczek.
Ale oskarżeni, bosman i 'kucharz, amienili całkowicie przewidywane przez prawo
idwumastu tablic postępowanie.
- Wysoki Sądzie! - tłumaczył bosman. - Moja małpa nigdy by czegoś podobnego nie
zrobiła i nie zrobi. Każdy na statku wie, proszę Wysokiego Sądu, że małpa
foucharza jest głupia i sam kucharz, otwarcie mówiąc... - W tym miejscu swego
(przemówienia .bosman przeszedł do wyrażenia swych życzeń w stosunku do
'kucharza i jego małpy, z powodu której - jak się wyraził - ipo raiz pierwszy w
życiu emalazł się w saldzie na ławie oskarżonych.
Sędzia był zmuszony zwrócić bosmanowi uwagę na niewłaściwość używanych słów i
zwrotów.
Życzenia bosmana ipod adresem kucharza również 'były przewidziane na dwunastu
tablicach jako malum carmen incantare - złe zaklęcia i czarowanie w celu
sprowadzenia czyjejś choroby lub śmierci. W tym wypadku nie było żadnych
wątpliwości, że bosman życzył tego wszystkiego (kucharzowi i jego izielomej
afrykańskiej małpie.
Po zwróconej przez sędziego uwadze bosman znów przeszedł do wychwalania swej
małpy, która rozumem swym miała jakoby znacznie przewyższać kucharza, "co może
potwierdzić cała załoga, proszę Wysokiego Sądu, (która przyszła ze mną na
rozprawę".
Istotnie cała załoga, z wyjątkiem pełniących w tym Idniu służbę na statku,
siedziała na sali sądowej, ponieważ statek tstał w Liverpoolu.
Pytaniem sędziego, czy jego - bosmana - czarna małpa nigdy nie chodziła na ruf ę
do klatek iż kaczkami, bosman poczuł się do żywego dotknięty.
- Proszę Wysokiego Sądu, jakże to możliwe, czy znalazłby się chociaż jeden taki
człowiek na pokładzie, 'który by zabronił małpom chodzić, gdzie im się podoba?
Nie, -proszę Wys6kiego Sąidu, takiego człowieka szczęśliwie ;na naszym statku
nie ma. - Jednakże nadal utrzymywał, że jego małpa jest świadoma swych czynów: -
Ona wie, sproszę Wysokiego Sądu, lepiej od kucharza, co \nalezy robić i lepiej
by od niego nawet gotowała. Nawet małpa kucharza, proszę Wysoikiego Sądu, jest
od niego mądrzejsza i wie, co robi. Ale jego małpa, proszę Wysokiego Sądu, jest
głupsza od mojej i dlatego wypuściła kaczki. Widziała, jak kucharz je stamtąd
brał. A kucharz ją zawsze ze sobą zabierał, gdy chodził po żywy prowiant na
(rufę. Małpa, proszę Wysokiego Sądu, jego małpa na swoje żywe oczy widziała, jak
otwiera iklatki i wybiera stamtąd żywe kaczki i zabiera ze sobą. JA, proszę
Wysokiego Sądu, nie mogę nazwać takiego człowieka nawet kucharzem. On sam
nauczył ją wypuszczać kaczki i jego_ zielona małpa robiła tylko to, co on zawsze
przy niej robił. Ona, 'proszę Wysokiego Sądu, wiedziała, co robi i ikaczlki
wypuściła ona.
Gdy bosman usiadł po zakończeniu swoich wyjaśnień, sędzia wezwał kuchanza.
Czerwony, rozgniewany kucharz rozpoczął przemówienie od życzeń (pod adresem
bosmana i jego czarnej małpy.
- Wysoki Sadzie, do czego doszło, mnie na starość ciągać się po sądach, do czego
mnie doprowadził ten... i jego ta czarna...
Następne zdania wypowiedziane przez kucharza nosiły już wszyst-kie cechy malum
carmen incantare i sędzia był zmuszony zwrócić 'mu ostrą uwagę. Kucharz ten
nigdy kucharzem nie był. Pociągnięty został do tego zawodu wysokimi płacami,
jakie w Anglii dostawali kucharze na ląidzie. Postanowił nauczyć się
kucharskiego fachu na żywych organizmach załogi, by potem przejść ina dobrze
płatną posadę na ląidzie, zwalniając się z floty z powodu wieku.
Po zwróconej przez sędziego uwadze kucharz zmitygował się d przestał używać
niecenzuralnych słów i niewątpliwie zgubnych dla bosmana i jego małpy życzeń.
- O - mówił - Wysoki Sądzie, jego czarna małpa jest mądrzejsza od niego; żeby
klatkę otworzyć, trzeba wiedzieć jak i na to trzeba być bardzo mądrym. Tylko
jego małpa mogła coś podobnego zrobić. Moja małpa jest głupia, głupsza od jego
małpy. Gdzie proszę ja, Wysokiego Sądu, mogę porównać mądrość jego małpy do
mojej. Niech on tylko sam powie, gdzie jego małpa zawsze siedziała przez całą
podróż. .Zawsze przy klatkach, zawsze łapę wsadzała między kaczki i tak nią
kaczki mieszała, że ich krzyk słychać było na całym sta/tiku. Lubiła je, Wysoki
Sądzie, straszyć. Gorsze jeszcze wyprawiała hece, mam świadków, proszę Wysokiego
Sądu, dwóch palaczy i chłopca z kuchni,
przed którymi czarna (małpa bosmana chwaliła się i pokazywała wyrwane pióra...
Wysoki Sądzie, wszyscy na naszym statku wiedzą, że ibosman mnie mię lubi.
Złośliwości tej do minie nauczył swoją czarną... Ona, Wysoki Sądzie, żeby jemu
'zrobić przyjemność, na złość mnie wypuściła wszystkie kaczki. Złośliwości tej
nauczyła się od bosmana. Ona, proszę Wysokiego Sądu, dobrze, bardzo dobrze
wiedziała, co robi.
Po wypowiedzi kucharza z jeszcze większym zapałem zacząłem szukać w myśli
odpowiednich formuł, które można by dopasować do nowo 'powstałej sytuacji,
wskutek przerzucenia całej odpowiedzialności na świadomą i rozmyślną akcję małp,
jak gdyby to były pełnoprawne osoby.
Bez trudu dało się to podciągnąć pod znane ongiś w Rzymie prawo zwane Lex
Aąuilla. Był to w dodatku bardzo szczególny jego wypadek, gdzie nie zachodziło
uszkodzenie, lecz pozbawienie właściciela rzeczy w ten isposób, że faktycznie
równało się zniszczeniu. Otworzenie klatek z ptakami i spowodowanie ich
ucieczki, a w konsekwencji straty, było klasycznym przykładem takiego wypadku.
Zachodziło zawinione działanie - culpa in faciendo, co dawało poszkodowanemu
.prawo otrzymania pełnej wartości, jaką posiadały zniszczone przedmioty - ąuanti
ea res fuit.
Wszyscy wezwani świadkowie, praktycznie cała załoga, twierdzili, że obie małpy
najlepiej lubiły bawić się na rufie. Obie starały się wyrwać kaczkom po parę
piórek, nie czyniąc im żadnej krzywdy, tylko wywołując głośny krzyk kaczek, co
właśnie małpom najwięcej się podobało.
Większość wypowiadała się, że przez głupotę wypuściła kaczki zielona małpa
kucharza. Broniono natomiast czarnej małpy bosmana, jako ibardzo mądrej, która
zawsze wie, co robi.
Obaj właściciele nadal zaprzeczali gorąco, twierdząc z uporem, że to nie jego,
lecz przeciwnika małpa świadomie wypuściła kaczki.
Rozprawa stawała się coraz bardziej ożywiona, nawet wesoła. Brakowało tylko na
sali dwóch głównych osób - zielonej i czarnej małpy.
Słuchając żarliwych wypowiedzi właścicieli małp, snułem dalej swe "seminaryjne"
refleksje.
Prawo rzymskie, przy zastosowaniu Lex Aąuilla, przewidywało, że w wypadku
nieprzyznania się oskarżonego, należy .zarządzić podwójne odszkodowanie: lis
injitiando crescit in duplum - przy wypieraniu się podwojona zostaje wartość
przedmiotu sporu. Na dodatek, ojcowski sposób wyrażania się bosmana i kucharza o
małpach podciągał w mej wyobraźni każdego z nich pod odpowiedzialność rzymskiego
pater familias - ojca rodziny, za czyny jego dzieci. Cały ten "rzymski proces"
miał naturalnie miejsce wyłącznie w mej wyobraźni.
Wyraźnie ubawiony prokurator (pierwszy raz w życiu 'miałem moż-,ność widizieć
ubawionego prokuratora), by przekonać oskarżonych, stanął na stanowisku naszego
wiejskiego prawa zwyczajowego "zajęcia
w szkodzie" - w tym wypadku obu maJ(p. Sędzia osłabł i nie miał siły już więcej
wdawać się w dociekanie, która małpa rzeczywiście wypuściła kacaki na ocean.
Obaj obrońcy, (zasugerowani wypowiedziami załogi, również przejęli się rolą
wybielania czarnej i zielonej małpy i pomimo swych najszczerszych chęci one
mogli znaleźć naocznego świadka momentu wypuszczenia kaczek z klaitek. Wyrok
skazywał bosmana i kucharza na zapłacenie wspólnie takiej kwoty, która
równoważyłaby wartość kaczek w chwili zakupu. Była to kwota wysoka, nawet jak na
ówczesne uposażenie załogi.
Wyrok ten zakończył od kilkunastu miesięcy ciągnącą się wojnę zielonej i czarnej
małpy. Po roaprawie obie strony się pogodziły. Załoga "Kamiennej" postanowiła
solidarnie zapłacić wraz z oskarżonymi całą zasądzoną 'kwotę. Innymi słowy -
załoga, poczuwając się do współ-winy, zapłaciła 'za kaczki, które były zakupione
dla niej i 'których nie zjadła, tylko ,^dzięki" rozpuszczonym pnzez nią -małpom.
Małpy nie .tylko nic ze swej sympatii u załogi nie straciły, lecz stały się
przez tę rozprawę dla niej droższe.
Analizując w (duchu prawa rzymskiego całą-sprawę, doszedłem do przekonania, że
"winni" (dobrowolnie zapłacili karę zgodnie z Lex Aąuilla, i to w tym
szczególnym wytpaidku, -gdy oskarżony nie przyznaje się do winy, płacąc podwójne
odszkodowanie z tytułu lis infi-tiando crescit in duplum.
MA W KAŻDYM PORCIE NARZECZONĄ
JL ytuł tego opowiadania jest fragmentem jednej ze zwrotek piosenki wykołysanej
na pierwszej .kolebce nawigatorów" oficjalnie noszącej nazwę żaglowca szkolnego
"Lwów". Życie maisze na "Lwowie" nie różniło się niczym od tego, które było
udziałem wszystkich marynarzy na dużych żaglowcach rejowych w dziewiętnastym
wieku. Na straży tej tradycji w postaci surowej dyscypliny oraz hartu ducha i
ciała stało nie uznające kompromisów morze. Wielki rejowiec pożerał pracę
nielicznej stosunkowo załogi i nigdy nie był jej syty. Utrzymanie w należytym
stanie oraz konserwacja żaglowca i jego takielun-ku wymagały bezustannej pracy
od wschodu do zachodu słońca. Do pracy dochodziła jeszcze nauka. Ten surowy
prymityw bytowania w ciągłej pracy wynagradzany był możnością poznania i
izrozumienia morza.
Chcąc wzbudzić zazdrość kolegów na lądzie, przedstawialiśmy im radości swego
zawodu w sposób najbardziej odpowiadający lądowym wyobrażeniom o wartościach
życia na morzu. Właśnie tak jak w żartobliwej piosence powstałej na "Lwowie":
Morowa marynarska wiara, Szczęsny jej życia los. Nie to co lądu armia szara,
Która ma pusty trzos.
Marynarz w dzień się bawi,
W hamaku w nocy śpi.
Czy to na Bałtyku, czy na Atlantyku
Ze swego losu drwi.
Na spacer jedzie do New Yorku, Zobaczy ziemi szmat. Dolarów pełno ma w swym
worku, Jego jest cały świat.
Przez wiele lat napawało nas dumą, że nasza piosenka była stale śpiewana .^od
śnieżnych Karpat szczytu do spienionych fal Bałtyku".
Tak długo, aż wyrosła Gdynia, urodziły się kompanie okrętowe posiadające duże,
nowoczesne statki. Nagle ostatnia zwrotka piosenki:
MA W KAŻDYM PORCIE NARZECZONĄ,
Używa sobie fest,
Niejedna chciała być mu żoną,
Lecz on nie frajer jest.
zaczęła wywoływać niezadowolenie wśród wielu, wielu pań w Gdyni. Zjednoczone
oburzeniem postanowiły wysłać petycją do odpowiednich władz, by zabronić
śpiewania 'tej amoralnej zwrotki. Druga wojna światowa pozostawiła petycję ibez
odpowiedzi. Wytworzona wokół piosenki "burza" zwróciła naszą uwagę na owe
"narzeczone", które zaczęliśmy kolekcjonować w opowiadaniach. Ta mówiona
kolekcja, na-,zwana MADAME BUTTERFLY od Motyla Fuccdniego, miała w sobie
rzeczywiście coś ze zbioru motyli.
Wybrane poniżej opowiadania nie stanowią wyjątków. Jedynie okoliczności, w
których je zebrano, wydawać się mogą niecodzienne, a przez to być może - godne
uwagi.
Ten, który historię niniejszą opowiedział, był uczniem polskiej Szkoły Morskiej
w Southampton. Wówczas nazywano nas jeszcze Natchnieniem Narodów. Lotników i
marynarzy polskich noszono w Anglii na rękach. Był to okres najcięższy dla
Wielkiej Brytanii. Niemcy topili •bezkarnie setiki statków i bombardowali
Samotną Wyspę dzień w dzień.
Z powodu bombardowania Uczeń musiał długo czekać na połączenie do Southampton na
jednej z mniejszych stacji kolejowych. Siedział właśnie w poczekalni przy
stoliku, gdy przysiadł się do niego szpakowaty gentleman. Po godzinnej rozmowie
nieznajomy zaproponował mu, by - zamiast nudzić isię na dworcu lub w przygodnym
hotelu - zechciał spędzić czas u niego w doimu. Typi bardziej że, jak zrozumiał,
Polak miał jeszcze do końca urlopu dwie doby w zapasie.
Młody nawigator zesztywniał nieco, gdy samochód gościnnego gentlemana zatrzymał
się przed starym, średniowiecznym zamkiem. Za chwilę znalazł się w nowoczesnym
lulksusie starych zamkowych komnat. Podziwiał olbrzymie, marmurem wykładane
kominki z kutymi w mich herbami właścicieli, biblioteki, galerie obrazów,
myśliwskie trofea - wszystko jak na dobrym filmie.
Sprawił gospodarzowi lekki zawód, gdy odmówił wypicia jakiegokolwiek
mocniejszego trunku, godząc się wreszcie na kieliszek wina obojętnej mu marki.
Przepraszał gospodarza za sprawiony kłopot i oświadczył, że bawi go bardzo
atmosfera starego zamczyska, ponieważ po raz pierwszy jest w tak niezwykłym
otoczeniu.
Kolację zjedli w olbrzymim hallu wykładanym czarnym dębem,
0 rzeźbionej powale i ścianach. Stary lokaj, jak w powieści, bezszelestnie
zmieniał nakrycia. Nikogo poza gospodarzem i lokajem w zamku nie widział.
Dochodziła godzina jedenasta wieczór, ,gdy lokaj niosąc walizeczkę gościa
zaprowadził go do sypialni. Po kąpieli Uczeń ułożył się w ogromnym łożu.
Usłyszał jeszcze bicie starego zegara, a potem wygrywane kuranty. "Straszny
Dwór" - pomyślał zasypiając...
Obudził go nagle jasny snop światła padający na oczy. Usłyszał dźwięk wybijanej
przez zegar godziny dwunastej. Światło padało z otwartych drzwi sąsiedniego
pokoju. Podniósł się z lekka, opierając się na łokciu. W otwartych drzwiach
stała kobieca postać ubrana jak do ślubu. Zegar wygrywał kuranty.
"Śni mi się, czy zabłądziła?" - pomyślał.
W tej chwili postać zaczęła się ku niemu przybliżać. Stanęła przy łożu w ten
sposób, że mógł w smudze światła podziwiać piękną twarz
1 smukłą postać. Brzoskwiniowa cera, duże szare oczy, regularne rysy, wysmukła
szyja otoczona naszyjnikiem z pereł. Na głowie mdała welon.
Widząc, że jej się przygląda badawczo, spytała, czy mu się podoba? Był tak
zachwycony, że przytaknął skwapliwie. Gdy spytała go z kolei, czy zechciałby
wyratować ją z mąk tamtego świata - również przytaknął odważnie. Wówczas zadała
trzecie pytanie: czy zechciałby ją natychmiast poślubić, pod warunkiem że nigdy
potem nie będzie starał się jej szukać ani dowiadywać się kim jest lub kim była?
Zgodził się uczynić dla niej wszystko.
Duchów się nie bał. Wydawała się mu aniołem, który zstąpił na ziemię.
Powiedziała, że w takim razie będzie na niego czekała w sąsiednim pokoju.
Ubrał się szybko i za chwilę wsunął się do sąsiedniej komnaty. Światło było
przyćmione. Stała na środku sali. Podszedł do niej i podał jej ramię. Przyjęła
je prowadząc go przez mroczne korytarze.
Zdumiał się, gdy weszli do olbrzymiej kaplicy. W blasku złotych płomieni świec
ujrzał kapłana oraz kilka postaci w nigdy nie widzianych strojach.
Bez namysłu odpowiedział twierdząco na pytanie, czy chce mieć za żonę owego
anioła w kobiecej postaci. Ona z kolei chciała mieć polskiego marynarza za męża.
Pokazał swe dokumenty. Potem wspaniałym gęsim piórem obecni złożyli swe podpisy
na aktach ślubnych. Świadkowie rozpłynęli się wśród ruchomych cieni rzucanych
przez rozchyibotane płomienie świec.
Żona wzięła go pod rękę i wolno skierowali się ku wyjściu z kaplicy. Tą samą
drogą wrócili do sypialni.
Gdy stali już we drzwiach, szepnęła mu, że za to co dla niej uczynił -darowuje
mu swój naszyjnik. Mówiąc to, odpięła zameczek i ułożyła mu na ręce zwoje pereł.
Zanim zdążył ooś odpowiedzieć, znikła w jednych z wdelu otwarlyfetf drzwi.
Został sam, z perłami w ręku. Wsunął perły pod poduszkę, przebrał się w pidżamę
i wyciągnął na łożu. Wszystko wydawało mu się wytworem bujnej wyobraźni,
podnieconej nastrojem średniowiecznego zaimku i biciem zegara z 'kurantami. Nie
wierząc już sobie, wsunął rękę pod poduszkę. Zimne perły leżały na miejscu...
Gdy się obudził, było już jasno na dworze. Po niebie sunęły szybko ciemne,
niskie chmury. Przypomniał mu się sen. Wsunął rękę pod poduszkę i wyciągnął zwój
wspaniałych pereł. Długo się im przyglądał, wreszcie zdecydował, że jest
posiadaczem fortuny.
Schował perły znów pod poduszkę i zaczął się ubierać. Gdy nakładał już mundur,
zapukano do drzwi. Wszedł lokaj prosząc na śniadanie. Nie chciał pnzy lokaju
wyjmować pereł, więc wychodząc ze starym sługą do jadalni zostawił je tam, gdzie
były.
W halki czekał już na niego gospodarz. Przy śniadaniu gość opowiedział wszystko,
co mu się w nocy przydarzyło. Wspomniał również o perłach, bojąc się, by nie
zostać posądzonym o ich nielegalne przywłaszczenie.
Po śniadaniu gospodarz zaprosił go do obejrzenia galerii obrazów rodzinnych.
Szli długdm korytarzem zatrzymując się przy portretach. Gospodarz wymieniał przy
każdym nazwisko mistrza, który go malował.
Naraz na jednym z obrazów gość ujrzał swoją żonę, w tej samej ślubnej sukni,
którą oglądał w nocy oraz ze sznurem pereł na szyi.
- Czy to ta? - spytał gospodarz.
Gdy gość przytaknął, właściciel zamku opowiedział, że jest to portret jednej z
sióstr jego praipradziada. W chwili gdy wszystko było przygotowane do jej ślubu,
nadeszła wiadomość, iż w drodze do zamku konie poniosły, kareta została
roztrzaskana, a narzeczony zginął. Panna młoda nie uwierzyła w to, co jej
powiedziano; czekając na narzeczonego zmarła z głodu i wycieńczenia. Była tak
piękna, że ją zabalsamowano. Jeśliby gość miał ochotę ją zobaczyć...
Zeszli do tej samej kaplicy zamkowej, w której nocą odbył się ślub. W jednej z
nisz stał stary lokaj i na skinienie właściciela zamku uchylił wieko trumny.
Gość zobaczył postać młodej, pięknej kobiety. Wydawało mu się, że śpi. Mała
brzoskwiniową cerę, a na wysmukłej szyi - perły.
- Perły są na miejscu! - zauważył gospodarz. Lokaj zamknął trumnę.
Wrócili do hallu. Trzeba było spakować jeszcze rzeczy zostawione w sypialni i
przygotować się do drogi.
W sypialni zastał wszystko tak, jak pozostawił. Łóżko było nie zasłane. Sięgnął
pod poduszkę. Pereł nie było...
Właściciel zaimku odwiózł go na dworzec. Młody marynarz nie miał nawet możności
dowiedzieć się, jaką nazwę nosi zamek jego żony. Siwy gentleman towarzyszył mu
aż do wagonu i głośno życząc szczęścia pomachał ręką w chwili, gdy pociąg
ruszał.
Nigdy więcej się nie spotkali. Właściciel zamku wrócił do swojej rezydencji,
jego gość został na zawsze w morzu, na jednym z wdelu storpedowanych statków...
W jednym z miast portowych spotkałem stewardesę, z którą kilka lait pływałem na
jednym statku. Rozczuliła się spotkaniem i zaprosiła do siebie, by pokazać swą
córeczkę. Tyle wspomnień z tamtych dobrych czasów. Tyle lat...
Opowiedziała wszystko, co się jej w życiu przydarzyło. Miała narzeczonego.
Zamierzała zejść ze Statku, wyjść za mąż i osiedlić się na stałe w głębi kraju.
Wybuchła wojna. Wraz ze statkiem znalazła się w Anglii. Narzeczony zginął.
Rozpacz wiodła ją na most wysoko rozpięty nad rzeką. Nie widziała przed sobą
innej drogi - spodziewała się zostać matką. Sama wśród obcych...
- I wtedy spotkałam Felka. Pan pamięta, tego co tak pił i co go zawsze po raz
ostatni na statek mustrowali. Jak go zobaczyłam, całe moje nieszczęście jeszcze
mi się bardziej przypomniało. Nie mogłam (powstrzymać się od płaczu.
Felek, jak zawsze wesoły, zaczął wypytywać, dlaczego płaczę. Nie wytrzymałam i
powiedziałam mu, że idę skoczyć z mostu do rzeki i że on jest ostatni, który
przypomniał mi Polskę i dlatego płaczę.
Złapał mnie za rękę i poprosił, żebym z nim poszła i spokojnie opowiedziała, co
mi jest. Zaprowadził mnie do jakiegoś baru. Opowiedziałam mu wszystko.
Na to Felek oświadczył, żebym się niczym nie martwiła. I że się cieszy, bo
wreszcie może się komuś na coś przydać, ale pod warunkiem że niczego od niego
nie będę żądała. Ani wierności, ani posłuszeństwa - żadnych obowiązków pod żadmą
postacią.
Gdy mu powiedziałam, iż nie rozumiem, o czym mówi, wytłumaczył, że zwyczajnie -
weźmiemy ślub. Pieniędzy nie posiada, bo wszystko przepił, ale pływa, to wstydu
nie będę miała, że nie ma męża w domu...
Felek, ten pijak! Zaczęłam strasznie płakać. Ale zrobiło mi się lekko na duszy.
Słowa nie mogłam wymówić. Świat mi się od tej chwili odmienił. Uwierzyłam, że są
dobrzy ludzie na świecie...
Felek śpieszył się bardzo, bo mieli w tym porcie stać niedługo. Wzięliśmy ślub.
Więcej go nie widziałam. Wyszli tego samego dnia w morze. Zapisał mi połowę
swojej pensji. A teraz pobieram rentę wdowią...
W okresie tym byłem oficerem nawigacyjnym na angielskim statku dbsługującyni
osiedla leżące nald Amazonką oraz porty na północno-wschodnim wybrzeżu Ameryki
Południowej.
Załogę pokładową i maszynową stanowili Indianie znad Amazonki. Najstarszy
wiekiem był Sumę. Pływał w załodze maszynowej na statkach angielskich kompanii
okrętowych od momentu założenia regularnych linii na Amazonce. Sumę znał
doskonale angielską terminologię maszynową i pełnił już raczej funkcje tłumacza
w maszynie, ale pomimo jego sędziwego wieku niklt nie izamierzał go zwalniać.
Na wszystkie alarmy szalupowe zjawiał się pierwszy, w przepisowo nałożonym pasie
ratunkowym, i z zapałem brał czynny udział w opuszczaniu szalupy za burtę.
Ciążył duszą do pokładu. Maszyny nie lubił.
Podczas podróży pomiędzy dżunglami Amazonki Sumę lubił wieczorami - siedząc na
zwojach lin na pokłaldzie rufowym - nucić jedną i tę samą melodię, przy
akompaniamencie' miniaturowej gitary. Melodia była niemal identyczna z tą, którą
nteraz słyszałem w dzieciństwie i której słowa rosyjskie mówiły o okręcie-zjawie
idącym "po sinim wołnam okieana".
Sumę twierdził, że jest to stara melodia indiańska z dżungli nad Amazonką.
Oburzał się na samą myśl, że mogła być przyswojona od białych.
Melodia ta nie dawała mi spokoju. W poszukiwaniu źródeł jej pochodzenia
dowiedziałem się, że Sumę należy do jednego ze szczepów Tupinamba. Szczepy te
słynęły niegdyś z zamiłowania do pieśni, muzyki oraz poezji, które uprzyjemniały
im kilkudniowe festyny i uczty. Zapraszano na nie licznych gości i wspólnie
zjadano wziętych do niewoli jeńców.
Swego czasu Tupinamba byli niesłychanie zgorszeni i oburzeni na białych z powodu
złego traktowania przez nich jeńców. Według Tu-jpinaimba biali byli na bardzo
niskim stopniu kultury, zabijali bowiem ludzi bez potrzeby, z niskiej chęci
mordowania, nie mówiąc już o bestialskim traktowaniu niewinnych jeńców. Do
pojmanych jeńców Tu-(pinamba odnosili się z większym szacunkiem nawet niż do
wojowników własnego plemienia. Właściciel jeńca raczej by sam głodował, niżby
dopuścił do tego, by głodował jeniec. Z zasady przydzielał mu jako żonę swoją
córkę lub siostrę, by dbała o jeńca i mu usługiwała.
Utuczonego jeńca z wielkimi honorami zabijano uderzeniem maczugi i przy śpiewie,
muzyce oraz deklamacji - zjadano. Tupinamba wiedzieli, po co zabijają, a jeńcy
wiedzieli, dlaczego oddają swe życie. Ani jeden kęs mięsa czy kropla krwi nie
zmarnowały się. Nawet z piszczeli wyraibiano flety, na których przygrywano na
następnych ucztach. Żona zjadanego, podobnie jak i honorowi goście, miała prawo
do najlepszych kąsków w postaci mięsa z palców rąk oraz tłuszczu z wątroby i
serca.
Zacząłem pilnie obserwować Sumę. Dziwiło mnie, że w każdym osiedlu nad Amazonką,
przy którym stawaliśmy na kotwicy, by zabrać -przygotowany dla nas ładunek
orzechów, ziaren babasu, 'bali drewna lub kauczuku, Sunae zawsze i nieodmiennie
żegnamy był przez kobietę otoczoną dziećmi. Kobieta na pożegnanie ze czcią
całowała Sumę ostentacyjnie w rękę.
Gdy te pożegnalne sceny za każdym rejsem się powtarzały, spytałem sternika z
mojej wachty, Indianina, czy Sumę jest wodzem szczepu Tupinamba, że wszędzie go
z takimi honorami żegnają.
Sternik wyjaśnił, iż każda z tych kobiet jest żoną Sumę, a dzieci, fctóre go
odprowadzają, są na pewno jego dziećmi. Sumę za cel swego życia postawił
posiadanie stu synów. W chwili naszej rozmowy miał ich dziewięćdziesięciu
dziewięciu i z niepokojem czekał na setnego, nie zrażając się przeciwnościami
losu, który przez kilka lat z rzędu obdarzał go wyłącznie córkami.
Niegdyś nie tylko znaczna ilość synów, ale i córek stanowiła o bogactwie i
znaczeniu, ze względu na posiadanie zięciów podlegających teściowi. Później
czasy się zmieniły i zaszczyt przynosiła tylko wielka ilość żon, rozsianych po
Okolicznych wioskach, oraz synowie. Córki dla Sumę nie przedstawiały żadnej
wartości. Nie liczył ich nawet. Za wszelką cenę starał się dopiąć swego celu pod
zerowym stopniem szerokości, od południka ląuios, na którym również "ryby
śpiewają w Ukajali", aż do Belem, leżącego przy ujściu Amazonki.
Wydaje się, że cel, jaki przyświecał Sumę - posiadającemu w każdym porcie żonę -
był nieco odmienny od tego, jaki sobie wyobrażali według autora naszej piosenki
ze "Lwowa" ludzie na ladzie. Jednakże kolekcja Sumę sama jakoś łączy mi się w
pamięci ze zwrotką "Ma w każdym porcie narzeczoną..."
MONKEJEK I "CATALINA'
lYlonkejek - znaczy tyle co małpka. Zdrobniały na polski sposób angielski
monkey. W tym wypadku było to imię własne małpki z lasów tropikalnej Afryki.
Monkejka poznałem w okresie bombardowań Londynu, w którym znalazłem się chcąc
odwiedzić swego kolegę ze Szkoły Morskiej w Tczewie. Przybył on do Londynu jako
kapitan jednego z najstarszych statków naszej floty, jeśli mówić o roku
wodowania, a jednego z najmłodszych, jeśli chodzi o podniesienie polskiej
bandery. Ten jednocześnie najstarszy i najmłodszy statek polskiej floty nosił
wypisaną dużymi literami na rufie nazwę "KROMAN".
Gdy po dwóch latach od wybuchu wojny światowej stanąłem na pokłaidzie
"Kromania", byłem znów w Polsce. Kraj nasz, zalany potopem na podobieństwo
Atlantydy, wydawał się nam ziemią mityczną. Spod tej fali barbarzyństwa udawało
się wydostać nielicznym, i ci przynosili wieści o niezłomnej postawie narodu i
jego niezwyciężonym duchu. Te garstki Polaków wędrujące po całym świecie myślały
o sobie jaik Atlantowie, że jednak w jakiś cudowny sposób wrócą do ojczyzny.
Każdy polski statek był pływającą cząstką Polski i pobyt na nim jpotrafił
natchnąć nadzieją; dzięki temu mogliśmy spełniać nakazania kraju: "Bronić
będziemy ducha".
Na "Kromaniu" z miejsca zostałem oczarowany żoną kapitana. Zanim podano obiad,
oprowadziła mnie po statku, pokazując z dumą działka i przeciwlotnicze karabiny
maszynowe, z pełnym zrozumieniem wartości każdego i znajomością ich technicznej
sprawności. W każdym miejscu dogodnym do ustawienia broni przeciwlotniczej lub
przeciw okrętom podwodnym stały doskonale utrzymane działka, przy każdym leżały
zapasy amunicji. Cała załoga - jak zapewniała oprowadzająca mnie pani - była
wyćwiczona w obsłudze każdego typu posiadanych działek. Samego statku nie mogłem
poznać. Zapamiętałem go z podróży z Goteborga do Szkocji jako statek
dogorywający. Nawet blacha komina przedstawiała wówczas smutny widok rzeszota
przeżartego rdzą. Wyposażenie nawigacyjne właściwie nie istniało. Jedynym
przyrządem, którym kapitan najwięcej się chlubił, była drewniana linijka. Brał
nią namiary "na oko" nad kompasem z zeszłego stulecia i kreślił za jej pomocą
kursy na mapie również "na oko".
Dzisiaj było wszystko na tym statku nowe: wnętrza, poszycie, nawet komin. Był to
najbardziej delikatny statek całej naszej floty. Można powiedzieć, iż był to
"statek mimoza". Jeśli jakiś inny statek otarł się o niego podczas formowania
się konwoju, "statek mimoza" był nieutulony - w osobie kapitana - w żalu, dopóki
otartej części, i do niej przyległej, nie wymieniono na nową. "Kromań" leczył
się tak długo i krzepł tak długo, aż okrzepł zupełnie. Właściwie ze starego
"Kromania" nie zostało nic prócz nazwy. Dla każdego armatora taki kapitan był po
prostu kopalnią złota.
- Mężowi udało się "zdobyć" dwa oerlikony - wyjaśniała w dalszym ciągu pani -
odsłaniając płótna pokrowców, spod których zalśniły świetnie utrzymane działka.
- I amunicji już mamy sporo, nie boimy się samolotów.
- Czy i pani obsługuje działka podczas akcji? - spytałem.
- Umiem, ale nie mamy jeszcze tyle broni, żeby mnie do niej dopuszczono.
Niestety podczas walki roznoszę tylko amunicję i kawę.
Była wyraźnie rozżalona i swym zapałem przypominała znaną mi z historii polskiej
panią Chrzanowską słynną z obrony Trembowli.
Gdy żona kapitana zaprowadziła mtnie do salonu, zobaczyłem po raz pierwszy
Monkejka. Małpka, ubrana w ciepły sweterek, siedziała na kanapie i niańczyła
małego szarego kotka.
- Widzi pan, jak pieczołowicie tuli kotka, a to wszystko z tego powodu, że nie
może zaipomnieć swego ukochanego pieska. Z tym pieskiem to był cały dramat. Jak
pan wie, Monkejka dostaliśmy we Free-town w Sierra Leone po naszej ucieczce z
Dakaru. W tej podróży przydałam się na coś na statku. Naprawdę. Francuzi zabrali
nam w Da-karze wszystkie przyrządy nawigacyjne...
Uśmiechnąłem się na ich szumne wspomnienie, ponieważ zapamiętałem tę słynną
linijkę.
- No, może nie mieliśmy ich za wiele, ale zawsze coś tam było. Teraz mamy
wszystko i najnowsze. Nawet się cieszę, że nam wówczas zabrali ci Francuzi
wszystkie mapy, locje, spisy latarń, atlasy, roczniki astronomiczne, wszystkie
przyrządy nawigacyjne - krótko mówiąc - zabrali nam wszystko, cośmy posiaidali.
Gdy udało się nam przeskoczyć przez sieci na ocean i przejść niepostrzeżenie
koło statku patrolującego, nie wiedzielibyśmy dokąd uciekać, gdyby nie ja. Nie
pozostała ani jedna książka, w której byłaby chociaż najmniejsza mapka świata.
Tymczasem okazało się, że wśród książek do czytania pozostał mój dziecinny
atlasik, kupiony przeze mnie w Anglii w six-pensie. Mąż obliczył z tego atlasiku
na oko odległość i kurs i nawet w jakiś sposób wyliczył szerokość geograficzną
Freetown. No i jakoś doszliśmy do tej Sierra Leone. Gdy ukazały się zarysy gór,
położyliśmy się na kurs wprost na najbliższy ląd. Dogonił nas angielski
destrojer żądając, byśmy zatrzymali maszyny i wycofali się, ponieważ znajdujemy
się na polu minowym. Mąż wytłuma-
czył dowódcy destrojera, bardzo głośno, że maszyny są zepsute i że nie możemy
ich zatrzymać, gdyż mowy nie ma o manewrowaniu, i prosił, by nas doprowadził do
portu. No i tak nas jakoś przeprowadzili, że nie wylecieliśmy na minie. Byłam
bardzo zadowolona, że sobie ten atlasik kupiłam. W nagrodę za to otrzymałam
Monkejka.
Monkejeik nudził się początkowo bardzo. Postaraliśmy się o małego szczeniaka dla
niego. Cóż to była za miłość. Wstawiliśmy łóżeczko dla szczeniaka obok mego
łóżka. Monkejek, który śpi ze mną, pieska swego układał w łóżeczku. Naśladował w
tym mnie - tak Układałam Monkejka, gdy tylko przybył na statek. Szczeniak, dhcąc
nie chcąc, musiał się przyzwyczaić spać trzymając głowę na specjalnie dla niego
uszytej poduszeczce i nakrywać się kołderką. Monlkejek kąpie się codziennie po
kolacji - zobaczy pan, jak się to odbywa - po kąpieli Monkejek z kolei sam kąpał
szczeniaka.
Pomimo że pani wciąż mówiła: Monkejek chodził, Monkejek kąpał - Monkejek był to,
a właściwie była to, używając wytwornego określe-nia angielskiego dla psów, LADY
MONKEY. Nazywanie tak miłego stworzenia małpą wydawało się pani czymś dla
Monkejka ubliżającym.
- Szkoda, że pan nie mógł zobaczyć, jak Monkejek wycierał po kąpieli do sucha
swego pieska i ścierał z niego urojone pyłki. Troszczył się o niego, jak gdyby
to było jego własne dziecko. Przyjemnie było patrzeć, jak chodzą razem po
pokładzie szczęśliwi i zadowoleni z sie-ibie nawzajem. Nie spodziewałam się, że
Monkejek może mieć tak silnie rozwinięty instynkt macierzyński.
Gdy przyszliśmy do Londynu, stanęliśmy przycumowani do innego statku, burta o
burtę. Tak nieszczęśliwie się złożyło, że Monkejek biegając z pieskiem po
pokładzie nie zauważył, jak psiak, biegnąc z radości na oślep, sądził, że
przeskoczy przez burtę na stojący obok drugi statek, tymczasem trafił pomiędzy
dwie burty. Rozpacz Monkejka nie •miała granic. Przestał jeść i pić, siedział
cały dzień trzymając się dwiema łapkami za głowę. Widząc tę straszną rozpacz
wystarałam się o tego kotika dla niego. I teraz dopiero od dwóch dni Monkejek
odzyskał apetyt i humor.
Małpka siedziała na kanapie w ten sposób, że między kolanami "trzymała kotka
tuląc go w swych ramionach. Jedną łapką okrywała .go swym sweterkiem, 'drugą
łapką gładziła futerko, badała czystość skóry lub czyściła paznokciem kotkowi
ząbki. Cały kotek był "w robocie".
- Wie pan, początkowo Monkejek chciał również kąpać kotka, podobnie jak
uprzednio kąipał psiaka, a teraz niech pan popatrzy, kociak jest tak
wyczyszczony, że nie ma chyba czystszego kotka na świecie.
Monlkejek wyraźnie zainteresował się moją osobą. Kotek zwolniony z uścisku
ostrożnie zaczął się wydobywać z objęć opiekunki. Nie chcąc niepokoić małpki,
odszedłem od niej i stanąłem z drugiej strony stołu. Tymczasem kotek zsunął się
na kanapę i ostrożnie wyciągając przed
siebie łapki, tak jak gdyby się wykradał, oddalał się od Monkejka. W momencie,
gdy dotarł do ostatnich granic zasięgu łapki Monkejka, ten błyskawicznym ruchem
przytrzymał kota za ogon i przytulił do
siebie.
- Widzi pan, jak się teraz boi, by go nie stracić jak tamtego, nie pozwala mu
się oddalić od siebie ani na chwilę. Musi go dosłownie mieć stale pod ręką.
Obiad, podwieczorek i kolacja minęły niepostrzeżenie na słuchaniu odyssei
"Kromania" - niezwykłej historii przeistoczenia ze starej po-czwatiki w nowego
motyla. Jak gdyby usprawiedliwiając tę zaskakującą przemianę pani wtrąciła:
- Za swe odnowienie "Kromań" zapłacił zestrzeleniem niemieckiego bombowca.
Po kolacji odbyła się zapowiedziana kąpiel Monkejka w dużej balii napełnionej
ciepłą wodą. Uciecha, w której brali udział wszyscy obecni w salonie. Nie było
wątpliwości, iż Monlkejek zadowolony, że tylu ludzi nim się interesuje,
popisywał się, jak tylko potrafił. Od czasu do czasu tylko z niepokojem patrzył,
czy kotek leży na kolanach jego opiekunki.
Największym wyczynem Monkejka było długie nurkowanie, a potem pływanie prawie że
pod wodą. Wyglądało to tak, jak gdyby Monkejek gonił kogoś pad wodą, biegnąc tuż
przy ścianie balii cały zanurzony. Rodzinny ten niemal seans zakończyło
wycieranie się Monkejka i jego kolacja, a potem układanie się do snu z kotkiem w
ramionach.
Niepostrzeżenie mijały godziny. Naraz znajomy głos syren przypomniał wszystkim,
gdzie jesteśmy. Momentalnie cała obecna na statku załoga znalazła się na
stanowiskach i zajęła miejsca przy swych działkach.
- Wszystkich działek nie mogę im tutaj demonstrować - mówił kapitan - boby mi
zazdrościli. Jeśli uda im się pochwycić któryś z bombowców w smugę światła, to
wprawiam się w strzelaniu do celu.
Z pokładu widać było rozjaśnione smugami świateł reflektorów niebo, pękające
pociski i łuny nad płonącymi dzielnicami domów. Był to "conocny" obraz Londynu.
Słuchając codziennie huku wybuchających bomb, z których każdy mówił o czyjejś
śmierci, widząc co noc czerwone łuny pożarów, zaczynało się powoli rozumieć sens
napisów na każdym niemal sklepie w Londynie: BUSLNESS AS USUAL. Interes - jak
zwykle.
Tak. Na świecie istnieje wyłącznie interes.
*
Wygodnie ułożony w fotelu dalekobieżnego i hermetycznie zamkniętego autobusu
wracałem w kilka lat po wojnie z wizyty u Monkejka i jego opiekunów. Z pędzącego
autobusu podziwiałem krajobraz, w którym kiedyś blade twarze wycięły w pień
czerwonych braci. To tutaj musiał kiedyś na mustangu galopować Winnetou -
czerwono-
skóry gentleman i tylu wielkich wodzów przybranych w orle pióra. Z tomahawkiem i
łukiem polowali na bizony, a potem bohatersko walczyli przeciwko białym twarzom,
które przyjechały ich mordować.
Ci bohaterowie z lat dziecinnych przypomnieli mi teraz pobyt w Szkole Morskiej w
Tczewie. Przypomniał mi się kapitan "Kroma-nia", który podczas pobytu w tej
samej szkole w Tczewie z zapałem oddawał się zabawom w Indian. Był w nich nawet
głowaczem szczepu Złotej Strzały.
Był to szczep odważny i bitny, zamknięty w murach tczewskiej szkoły marzył o
wydostaniu się na ocean. W gadzinach wolnych od nauki szczep wypuszczał się na
wyprawy łowieckie wąwozem, nad którym położona była Szkoła Morska. Na dnie
wąwozu leżały długie, nie kończące się szyny, a po nich Od czasu do czasu
przebiegały stalowe rumaki bladych twarzy. Dla bladych twarzy był to po prostu
ekspres WARSZAWA-GDAŃSK. My jednak widzieliśmy stalowego potwora, który biegnąc
przez wąwóz przecinający naszą prerię straszył stada bizonów. A bez bizonów
czerwonym braciom groził głód. Szczep Złotej Strzały zapałał więc wielkim
gniewem przeciwko bladym twarzom i ich stalowym rumakom. Postanowili co tydzień
zabijać jednego stalowego rumaka. Ten "krwawy" akt obrony i zemsty dokonywał się
w każdą sobotę. O śmierci swej co prawda nie wiedział ani rumak, ani jego
jeździec. Stalowego rumaka można było uśmiercić jedynie trafiając go w
opancerzone serce przez otwór w kominie. Nad wąwozem przerzucone były mosty, a
to w znacznym stopniu ułatwiało zadanie. Czerwony brat, któremu udało się w
wyznaczonym dniu trafić w serce rumaka bladych twarzy, zgodnie z rytuałem był
przez pozostałych braci fetowany przez cały wieczór. Broń, kule i ich użycie
były, i pozostały, tajemnicą szczepu Złotej Strzały.
I oto teraz po trudach wojny wódz szczepu Złotej Strzały osiadł w puszczy, w
której kiedyś mieszkali czerwoni bracia. Przybyłem do ach wigwamu na skraju
puszczy o zachodzie słońca. Zastałem Złotą Strzałę i jego sąuaw pogrążonych w
wielkim smutku: Monkejek, który brał udział w tylu odpartych nalotach bombowców
i myśliwców na "Kromań", w tylu konwojach i desantach - pozostawił swych
opiekunów w głębi amerykańskiej puszczy, a sam odszedł do Krainy Cieniów.
Zabrakło im naraz miłego towarzysza życia, który w najbardziej trudnych
warunkach i pełnych napięcia sytuacjach wojennych potrafił nieświadomie
podtrzymywać konieczną wówczas równowagę duchową i dobry humor.
Po osiedleniu się w puszczy Złota Strzała na wzór bladych twarzy zakupił rumaka
stalowego do karczowania puszczy. Całe dnie on i jego sąuaw spędzali na przemian
na grzbiecie stalowego potwora, karczując dziewiczy grunt pod pola uprawne.
Siali potem na nich kukurydzę i ogórki. Jedną z największych teraz trosk obojga
było, by ogórki z ich plantacji rosły proste. Prosty ogórek wart był dwa centy.
Krzywe nie miały żadnej wartości.
Siedząc w pędzącym autobusie snułem dalej wspomnienia o obecnych kłopotach
kapitana "Kromania" i o samym "Kromaniu".
"Kromań" znany był z opisów i opowiadań w całej flocie alianckiej. Wiadomo było
wszystkim, że zaatakowany przez samoloty podnosił najnowszą i największą polską
banderę i zmieniał się w morskiego jeża, którego kolce stanowiły pociski wielu
działek umieszczonych w ten sposób, że "Kromań" nie posiadał nie strzeżonego
przez kolce miejsca. Żaden samolot nie potrafił przedrzeć się przez tę zaporę.
"Kromań" miał na swym koncie jeden na pewno zestrzelony samolot, wiele
uszkodzonych, a ile było takich, które nie ośmieliły się go zaatakować? Statki
innych bander, znajdujące się w jego towarzystwie podczas nalotu, zmuszał własną
brawurą do naśladowania i każdemu statkowi narzucał swą dewizę: WALCZ!
Spośród wielu opowiadań o walkach "Kromania" jedno w szczególny Sposób
skojarzyło mi się z wodzem szczepu Złotej Strzały, sam mi je zresztą
opowiedział.
- Szliśmy na Islandię, samotnie, bez konwoju, gdy oficer wachtowy zameldował mi,
że słyszy samolot. Było pochmurnie i mglisto. Jeden samolot przy niskim pułapie
chmur i ograniczonej widzialności nie wydawał mi się zbyt groźny. Postanowiłem
na niego zapolować. Pomimo złej widzialności można się było liczyć z możliwością
ataku. Zgodnie z instrukcją do każdego samolotu, nawet nie rozpoznanego,
należało otwierać ogień. Robiłem to, gdy wśród chmur ukazywał się cień krążącego
dookoła nas samolotu. Za każdym razem posyłałem mu jeden pocisk. Po pięciu
strzałach samolot zaczął się oddalać i nie było go już wiącej słychać.
Po kilkudziesięciu godzinach rzuciliśmy kotwicę na redzie Reykja-viku. Islandia
była wówczas bazą Stanów Zjednoczonych. Za chwilą przybiła motorówka
amerykańskich sił zbrojnych. Przybyły motorówką oficer powiedział, że ma mnie
zabrać do dowództwa.
Byliśmy już na trapie, gdy oficer zapytał, czy widziałem ten samolot dobrze i
czy go rozpoznałem.
- Było pochmurnie i mglisto, widziałem tylko kilka razy cień samolotu
przebijający przez mglisty pułap chmur, sądzą, że był to bombowiec dalekiego
zasięgu - odpowiedziałem.
- A czy strzelaliście? - spytał.
- Naturalnie.
- Ile razy?
- Pięć pocisków.
Oficer złapał mnie za ramię i zawołał: - Fantastycznie! Wszystkie pięć trafione!
Zdumiony zapytałem go, skąd wie o tym.
- Skąd? Cała baza nasza o tym mówi. To była nasza "Catalina".
- Ooo! To ja nie jadą! - zawołałem. - Mam jeszcze czas, żeby mi łeb ukręcili.
Nie pojadę!
Oficer przytrzymał mnie za ramię, żebym mu nie uciekł, i powiedział:
- Nic złego się nie stało. Nikt w samolocie nie został nawet ranny Ale cała
"Catatlina" była pełna podziwu, że za każdym razem, gdy Zbliżyli się do
widocznego tylko cienia statku, natychmiast statek ten pakował w nich pocisk. Po
pięciu trafieniach nie chcieli więcej ryzykować. Dowódca chce koniecznie widzieć
kapitana tego statku PIEC STRZAŁÓW. PIĘĆ TRAFIEŃ. FANTASTYCZNIE!!! '
FLAKA
L/ruga wojna światowa przechodziła przełomowy okres. Alianci szykowali się do
ofensywy od strony morza na kontynenty Afryki i Europy.
Jednym z okrętów przystosowanych do akcji inwazyjnych został nasz transatlantyk
"Batory". Rozbudowano na nim radiostację, mostek ubezpieczono przed pociskami z
samolotów, na górnych pokładach umieszczono rakiety, by nie dopuścić do ataku
samolotów z bliskiej odległości. Przeciwko nocnym atakom wynurzonych okrętów
podwodnych rozmieszczono na górnych (pokładach tak zwane FLARY. Odpalone,
wyrzucały na wysokość przeszło dwustu metrów spadochron z doczepionym światłem o
sile sześćdziesięciu tysięcy świec, oświetlając okręt podwodny i zmuszając go
tym do ucieczki lub zanurzenia. Linki do odpalania flar i wyrzutni rakiet
przeciwlotniczych rozciągnięte były na pokładach tak, by je mieć podczas akcji
pod ręką i pod nogą.
"Batorego" zaopatrzono również w łodzie desantowe i klamry na 'burtach dla
ułatwienia komandosom schodzenia i powrotu na statek. Była ciemna, bezgwiezdna
noc "choć oko wykol", gdy "Batory" w największej tajemnicy zbliżał się do
siedmiu wysp, na których mieściła się baza marynarki brytyjskiej Scapa Flow.
Na razie miała to być gra wojenna mająca na celu wypróbowa/nie sprawności nowej
taktyki inwazyjnej .^miażdżącej" wroga od strony morza. Przyglądać się jej mieli
zgromadzeni na jednej z wysp His Mo-jesty the King George VI, jego Prime
Minister, zwany pieszczotliwie przez naród Yiranłe, oraz sztaby poszczególnych
sił zbrojnych.
Kaipitanem "Batorego" był tak zwany Młodszy Dey Oczakowski. Stojąc na mostku
skracał sobie czas sumowaniem dotychczasowych podróży na "Batorym": ewakuacja
wojsk alianckich z zatoki Quiberon, potem Bayonne, St Jean de Luz. Udział w
trzydniowej bitwie morskiej o Dakar.
Zaczynał się okres, w którym Polacy stali się NATCHNIENIEM NARODÓW. Obdarzeni
poczuciem humoru twierdzili, że pokrywał się on z okresem, kiedy Anglii groziła
inwazja i trzeba było jej obronę wziąć w nasze ręce. NATCHNIENIE odnosili do
zdumiewającego faktu, że okruchy naszych wojsk, znajdujące się już wówczas w
Anglii,
stanowiły trzydzieści procent wszystkich sił zbrojnych angielskich na wyspie,
gotowych do odpierania inwazji. Waleczność tydh żołnierzy polskich we Francji
musiała natchnąć osamotnionego Yinniego do prowadzenia walki, ponieważ ci,
którzy "liczyli", uważali, że przy zaistniałym stosunku sił upojonego
zwycięstwami wroga i tej nikłej ilości wojsk angielskich pozostałych po
Dunkierce - obrona jest niemożliwa i należy zawrzeć pokój. Podtrzymanie ducha
bojowego wśród Anglików stwarzało dla Polaków jedyną nadzieję walki o
niepodległość kraju i gdy Yinnie w swym przemówieniu zdecydował się na walkę,
Związek Kapitanów, Oficerów Pokładowych i Radiotelegrafistów Polskiej Marynarki
Handlowej, liczącej za granicą trzydzieści siedem jednostek, wysłał do Yinniego
depeszę z zapewnieniem, że oni będą walczyli do śmierci o zwycięstwo wspólnej
sprawy.
W toczącej się w powietrzu nad Anglią battle of Britain - walce o Wielką*
Brytanię (w której obrona w swej końcowej fazie doszła do tego, że w wypadku
prowadzenia przez wroga ofensywy nie mogłaby wytrzymać dłużej niż jeden, dwa
dni) trzeba było dosłownie przejąć inicjatywę obrony. Z trudem udało się wówczas
przekonać Anglików, że ich sposób latania myśliwców w zwartych formacjach pomaga
nieprzyjacielowi - dopiero rosnące straty przekonały dowództwo o konieczności
przyjęcia polskiej taktyki walki. Wobec wciąż grożącej inwazji "Batory" poszedł
z zapasem angielskiego złota do Kanady.
Dey uśmiechnął się do miłych wspomnień o "buncie" dzieci angielskich, które na
"Batorym" płynęły do Kapsztadu, a tam miano je zaokrętować na inny statek idący
do Australii. Zakochane w "Batorym" dzieci odmówiły zejścia i chóralnym płaczem
zmusiły władze do pozostawienia ich i odtransportowania do Australii na
"Batorym". Podczas tej podróży dzieci na widok kapitana stawały na baczność i
witały go polskim .jdzień dobry". Młodzi pasażerowie sformowali na pokładzie
drużynę harcerską, której załoga "Batorego" ufundowała proporzec z napisem
"BATORY GROUP". Nazwa drużyny - "BATORY" - została zatwierdzona przez naczelne
władze harcerskie.
Z Australią wiązało się jeszcze inne miłe wspomnienie, zupełnie odmienne.
Ofiarowano tam Deyowi małego popielatego koalę, zwanego niedźwiadkiem
australijskim. Przywiązał się bardzo do małego stworzonka i musiał stoczyć ze
sobą wielką walkę, by go nie zabrać jako współlokatora. Przeważyło dobro
niedźwiadka. Zwierzątko na pewno męczyłoby się bardzo w dusznej kabinie statku
zmieniającego stale warunki klimatyczne od obszarów podzwrotnikowych do
podbiegunowych. Po oddaniu małego koali na ląd przed opuszczeniem Australii
otrzymał innego koalę - ale wypchanego.
Wspomnienia te znakomicie skróciły oczekiwanie na moment akcji pod Scapa Flow.
Sprawność "Batorego" we wszystkich dotychczasowych wyprawach spowodowała, że
powierzono mu wypróbowanie nowej taktyki inwazyjnej.
Na "Batorym" nakazano bezwzględną ciszę. Zabroniono nie tylko palić, ale nawet
myśleć o paleniu. Ogień żarzących się papierosów mógł zdradzić obecność statku
na wodach otaczających wyspę, na którą miano wysadzić desant. Do wyspy należało
podejść w nocy i to jak najbliżej, by ułatwić łodziom z komandosami szybkie
dojście do brzegu. Rozkazy wydawano szeptem. Wyprawa ta przypominała Deyowi
wycieczkę Kimicica za mury Częstochowy. Pomimo że była tylko ćwiczeniem, jej
sprawność miała być oceniona przez króla, premiera i zespół sztabów, który ją
opracował.
Zakotwiczenie pomiędzy wyspami Flotta i South Walls odbyło się z głuszeniem
wszelkimi sposobami szczęku wychodzącego z kluzy łańcucha kotwicznego.
Uda się - czy nie?
Asystenci nawigacyjni szeptem przekazywali sobie otrzymane rozkazy i meldunki.
Wśród ciszy i zaciemnienia opadły lekko na wodę łodzie desantowe. Ruchome widma
komandosów zlały się w ciemne plamy, które jak niknące cienie wsiąkały w czerń
brzegów. Stojący na mostku "Batorego" kapitan i oficerowie wpatrzeni w
fosforyzujące strzałki zegarów czekali na wynik akcji.
Dla wskazania miejsca postoju "Batorego" wracającym komandosom, o oznaczonej
godzinie zapalono cztery pionowo umieszczone nad sobą czerwone światła. Zmiana
prądu pływowego zaczęła jednak odwracać "Batorego" przeciwną burtą do lądu.
Kapitan kazał więc przenieść światła rozpoznawcze dla komandosów na prawą burtę.
Asystent pokładowy, porucznik Wojciech Żaczek, powtórzył szeptem otrzymany od
kapitana rozkaz sternikowi. Sternik zebrał zwoje kabla umówionego sygnału i idąc
przez sterówkę zawadził nimi o linę wyrzutni, która błyskawicznie odpaliła
FLARĘ.
Z sykiem wzbiła się w niebo świetlna smuga i po chwili zawisło na spadochronie
jasno płonące światło.
Na oświetlonej przez flarę przestrzeni znaleźli się i Jerzy VI, i "Batory". Dey
widzi to wszystko niby w jasny słoneczny dzień i szepce, jak zawsze w
najtrudniejszych c'hwilach życia: "Raz maty rodyła". Sternik, gdyby był
Japończykiem, prawdopodobnie popełniłby już ha-rakiri, ale że był Polakiem, więc
zdał się na nasze "jakoś to będzie" i "trudno".
Porucznik Żaczek chętnie udusiłby sternika, że nie posłuchał jego rady, by
przenieść kabel przez dach sterówki. Wysoko nad "Batorym" płonąca flara
wspaniale oświetliła postacie artylerzystów gotowych na pokładzie do akcji.
Kapitan nie mógł na razie przedsięwziąć nic innego niż nawigacyjne przeczekanie
- do chwili wyświetlenia "jasnej" sytuacji. "Widziało mu się", że wycieczka
została wykryta i cała akcja Opaliła na panewce", a uczestnicy wycieczki "wybici
co do nogi". Za chwilę zabłysną reflektory obrony wybrzeża i trzymać już będą
stale
w swych smugach światła statek i łodzie komandosów. Cały plan tej wspaniale
zaimprowizowanej inwazji, w połowie świetnie wykonanej, został zniszczony. Dey
licząc minuty, które pozostały do opadnięcia flary, czuł na swych barkach ciężar
odpowiedzialności za losy wojny.
Wreszcie flara opadła do morza. Nastał po jej zagaśnięciu niewy-miernie długi
czas wyczeikiwania, ciszy i ciemności. Nic się jednak nie działo z tego, co
przewidywał kapitan. Nie zabłysły światła reflektorów i nie zawyły syreny
alarmowe. Nie padł ani jeden strzał. Była czarna cisza.
Na mostku zjawił się angielski oficer łącznikowy. Na wadzie można było dostrzec
cienie zbliżających się łodzi desantowych z komandosami.
Z tym oficerem angielskim łączył Deya przyjazny, a nawet serdeczny stosunek. Na
temat flary nie mógł jednak teraz z nikim rozmawiać. Oficer łącznikowy zniknął w
ciemności. Zza burt statku wynurzyły się kadłuby powracających na swe stanowiska
łodzi. Już wszystkie są na miejscu. I znów długie minuty oczekiwania.
Na mostku pojawił się ten sam ofker łącznikowy. - Wszyscy komandosi wrócili -
melduje kapitanowi i jednocześnie przekazuje mu miłą nowinę: - "Batory" bardzo
dobrze doszedł do wyznaczonej dla wysadzenia desantu pozycji, rekordowo szybko
wysadził grupę desantową. Vinnie zadowolony.
Nawet ta wiadomość nie potrafiła wywołać u kapitana zwierzeń na temat flary.
*
Od tej próbnej inwazji na Scapa Flow "Batory" wpisywał na kartę historii wojny
miejscowości, w których znalazł się z desantem - Arzeu, Les Andalouses, Sycylia,
Salerno, Anzio. Nie potrafiły one jednak zatrzeć w pamięci kapitana flary pad
Scapa Flow.
Przez pokłady "Batorego" przechodziły zastępy białych i czarnych wojowników. U
tych ostatnich portret króla Stefana Batorego umieszczony w hallu statku cieszył
się największym szacunkiem. Czarni rycerze, jeśli byli na służbie, mijając
portret wielkiego króla stawali przed nim na baczność i prezentowali broń, tak
jak to robią przed pałacem Buckingham w Londynie gwardziści, tupiąc przy tym
głośniej od nich - uważali widocznie, że im głośniej tupią, tym większe oddają
honory królowi. Wolni od służby czarni wojownicy padali przed portretem króla na
kolana, bijąc czołem o pokład u jego stóp.
W tym wirze zmagań losy wojny uczyniły "Batorego" flagowym okrętem dowódcy
francuskich sił zbrojnych, generała de Lattre de TasBigny. Rutyna dnia i
dyscyplina na statku osiągały coraz większą doskonałość. Zapał załogi "Batorego"
dorównywał zapałowi szwoleżerów sipod Somosierry. Jej karność i obowiązkowość
kształtowały się na tych samych zasadach, o jakich pisał w swym regulaminie
jazdy Jan
Kozietulski, dowodzący szarżą szwadronu; analizując stosunek oficerów do
żołnierzy twierdził między innymi, iż "surowość zwykle jest dowodem własnego
braku wychowania, niszczy poczucie honoru, które winno być podstawą ducha
żołnierskiego".
Ciężkie bombardowanie pod St Tropez zniszczyło wiele barek desantowych i statek
pod banderą brytyjską. Z samozaparciem i poświęceniem załoga "Batorego"
śpieszyła z pomocą rannym Anglikom: Ze względu na toczącą się bitwę i możliwość
ponownych nalotów akcja ratownicza musiała się odbywać w ciemności. Rannych
zabierano w nocy.
Akcja załogi "Batorego" pod St Tropez zjednała sobie najwyższe uznanie, wywołała
rozgłos i podziękowanie. Generał de Lattre de Tassigny, schodząc z "Batorego", w
gorących słowach wyraził kapitanowi swe uznanie za wspaniałą postawę załogi oraz
podziękowanie za to, że właśnie na pokładzie tego statku powrócił do Francji.
Naoczni świadkowie twierdzili, że: "Były to przyjemne chwile - jako żywo
przypomniały moment, w którym cesarz zdjął przed pułkiem kapelusz i zawołał: "JE
VOUS RECONNAIS POUR LA PLUS BRAVE CAYALERIE! - Uznaję was za najwaleczniejszą
jazdę!"
Do wielu pamiętnych nazw przybyły nowe: Frejus, Pampelonne, Cavalaire, Cap Negre
i wiele innych.
*
Jeden wróg został wreszcie pokonany. "Batory" będąc w czarterze Brytyjskiego
Ministerstwa Wojny musiał automatycznie przejść do służby United Maritime
Authority i zamiast do kraju poszedł na Daleki Wschód.
Obecny okres wydawał się załodze sielanką wobec lat spędzonych wśród stad
nieprzyjacielskich okrętów podwodnych i chmar bombowców. Powoli wracały do głosu
sprawy życia codziennego. Ludzie zaczynali żyć normalnie. Z przyjemnością
myślano o czekającym statek postoju w Bombaju. O rozrywkach i zabawie. Na kursie
statku widziano "owiane czarem legend Indie". I nareszcie przed dziobem
"Batorego" ukazał się jeden z najpiękniejszych portów. Bombaj - port na siedmiu
wyspach.
Postój zapowiadał się beztroski i przyjemny. Wolni od służby pośpieszyli na ląd.
Rano słodki sen intendenta "Batorego" przerwał telefon od ochmistrza z
nieprzyjemną wiadomością, że piekarze nie powrócili na noc na statek i nie
wypiekli pieczywa dla załogi i zaokrętowanego wojska. Intendent szybko obliczył
czas potrzebny do wyszukania odpowiedniego dostawcy i dostarczenia w porę tak
wielkiej ilości świeżego pieczywa.
- Coś podobnego. Nigdy tego nie było, jak "Batory" "Batorym" .- mruczał. - Nie
do wiary.
Rachunek czasu doprowadził go do smutnej konieczności zameldowania kapitanowi o
tym niesłychanym braku poczucia odpowiedzialności i obowiązkowości u piekarzy.
- Kto by się po nic'h tego spodziewał! Tyle lat, nawet podczas alarmu w czasie
najsilniejszego bombardowania chleb wypiekali, a teraz bomb nie ma i chleba nie
ma - mówił rozkładając bezradnie ręce.
Zanim jednak ustalił opóźnienie w wydaniu posiłków, spowodowane
brakiem pieczywa, do kabiny kapitana zapukał ochmistrz z wieścią, że
przed statkiem na nabrzeżu stoją dwa samochody z pieczywem dla
. całego statku, zakupione za własne pieniądze przez piekarzy, którzy
nie wrócili na noc na statek.
Do rozpoczęcia wydawania chleba dla poszczególnych mes pozostawało jeszcze
piętnaście minut.
Intendent podniósł się na fotelu i, przepraszając kapitana za przedwczesny
alarm, tłumaczył:
1- Przepraszam, że niepotrzebnie sprawiłem tyle zamieszania, ale jak bomb nie
ma, to człowiek nie wytrzymuje nerwowo nawet takiego głupstwa.
Bombaj na siedmiu wyspach przypominał Deyowi siedem wysp Scapa Flow. Kapitan
udał się na przyjęcie wydane przez admirała Mountbattena, głównodowodzącego
siłami zbrojnymi aliantów walczących z Japończykami, który podejmował kapitanów
i starszych oficerów konwoju przybyłego z wojskiem i zapasami. Admirał kolejno
podchodził do każdego z kapitanów słuchając przy tym wyjaśnień swego adiutanta
dotyczących osoby, z jaką miał właśnie rozmawiać.
Obok kapitana "Batorego" stał starszy oficer z angielskiego statku, znany w
całej Brytyjskiej Marynarce Handlowej jako dwunastojęzycz-ny poliglota. Na
pytanie admirała, które z tych języków zna najlepiej, starszy oficer oświadczył,
że bardzo dobrze zna ENGLISH GOOD LAN-GUAGE and ENGLISH BAD LANGUAGE i jego
specjalność to ten ostatni. Oznaczało to, że starszy oficer posiada znakomicie
znajomość łajania w języku ojczystymi. Odpowiedź ta wywołała ogólną wesołość.
Następnym rozmówcą admirała był kapitan "Batorego". Adiutant wyliczał
historyczne już nazwy miejscowości inwazyjnych, w których "Batory" brał udział
pod dowództwem tego kapitana. Szybko wymieniał nazwy: Quiberon, Bayonne, St Jean
de Luz, Dakar, transport złota do Kanady, bunt dzieci w drodze do Australii,
Arzeu, Les Anda-'louses, Sycylia, Salerno, Anzio, wyprawa z generałem de Lattre
de Tassigny, St Tropez, wspaniała postawa załogi przy ratowaniu rannych
Anglików, Frśjus, Pampelonne, Cayalaire, Cap Negre, Lewant, Port Cross.
Pełen uznania dla kapitana "Batorego" i rozjaśniony przyjaznym uśmiechem
przyszły wicekról Indii rzucił pytanie, którą z tych miejscowości kapitan uważa
za najtrudniejszą dla swego statku i załogi.
Pociągnięty przykładem dowcipnej odpowiedzi swego poprzednika Młodszy Dey
Oczakowski miał już ochotę powiedzieć, że miejscowość
ta nie została niestety wymieniona przez adiutanta i że jest nią SCAPA FLOW. Na
statku jednak żaden Anglik nigdy tej nazwy przy nim nie wymienił, jak Dey sądził
z kurtuazji w stosunku do niego. Wobec czego Dey Oczakowski przemilczał ją przed
admirałem.
Po tym miłym przyjęciu, gdy się znalazł u siebie na statku, w towarzystwie tego
samego angielskiego oficera, który od objęcia przez Deya dowództwa "Batorego"
nie rozstawał się z nim, kapitan postanowił przerwać dotychczasowe swoje
milczenie na temat flary i zapytał Anglika:
- Co myślisz o akcji pod Scapa Flow?
- Masz na myśli flarę?
- Oczywiście.
- Widzisz, rzecz tak się miała: Jego królewskiej mości sygnał taki był
niepotrzebny. Dla naszego premiera - niepożądany. Artyleria obrony takiego
sygnału nie przewidywała. Dowództwo Scapa Flow - również takiego sygnału nie
przewidywało. Nawy - w żadnym wypadku nie przewidywała takiego sygnału w
podobnej sytuacji, podczas prowadzonej przez nią próbnej operacji inwazyjnej,
wobec czego flary nie było.
MAJOR I MISK
^-^sobą najbardziej popularną w tym czasie cna Białej Fregacie był Misk.
Interesowała się nim stale cała załoga i każdy, kto przyszedł na "Dar Pomorza".
Misk pochodził z lasów południowej Ameryki, z rodziny niedźwiedziowatych. Różnił
sią od nich długim ogonem i długim •nosem, co stanowi charakterystyczną cechę
koatf, których przedstawicielem był właśnie Misk.
Misk bywał często wyraźnie zmęczony swą popularnością. Każdy na pokładzie chciał
go pogłaskać i uzyskać coś w rodzaju uśmiechu. To było męczące.
Podobno królowe godzinami ćwiczą utrzymanie na twarzy odpowiedniego wyrazu,
który jest uśmiechem, a królowie dosłownie trenują podawanie ręki kilka tysięcy
razy z rzędu, ale wykonują to wyłącznie z okazji pełnienia niekiedy królewskich
obowiązków.
Misk natomiast pełnił swe obowiązki stale w dzień i w nocy, ponieważ służba na
fregacie nigdy nie ustawała.
Zmęczony tą adoracją przebierał w niej w zależności od pewnych materialnych
korzyści, jakie z adoracji mógł wyciągnąć.
Wiadomo <było, że cały personel mający coś wspólnego z prowian-turą i kuchnią
może Miska głaskać do woli i zdobywać jego uśmiechy.
Saimo czyste uczucie najbardziej płonące miało u Miska tę samą wartość, jaką
niegdyś miała na pierwszym naszym żaglowcu szkolnym "Lwów" ofiarowywana w zamian
za kotlet .^miłość wieczysta" i "przyjaźń dozgonna".
Zazdroszcząc względów Miska, którymi darzył naszyc'h żywicieli, zbadałem
teoretycznie według wielotomowych dzieł o życiu zwierząt, co najbardziej lubią
jego pobratymcy. Wyczytałem, że najlepiej lubią penetrować drzewa w poszukiwaniu
gniazd ptasich, skąd wybierają jajka.
W nadziei pozyskania względów Miska zacząłem przysługujące mi na śniadanie, tak
zwane przez nas "kurze owoce" chować dla niego. Efekt przeszedł moje
oczekiwania. Zainteresowanie Miska moją osobą doszło do tego, że gdy tylko
dostrzegł mnie na pokładzie, usiłował przywabić do siebie włażąc na sklarowane
liny wiszące nad pokładem na wysokości moich kieszeni. Ody stawałem się dla
niego osiągalny, Misk
otwierał łapkami kieszeń mojej marynarki, wsuwał do niej pyszczek i ostrożnie
wyciągał przeznaczone dla niego surowe jajko.
Nie zdarzyło się nigdy, by je rozgniótł lub zrzucił na pokład.
Potrafił je następnie otworzyć i wypić tak zręcznie, że nie zmarnował nigdy ani
kropli jego zawartości. Dzięki Miśkowi trafiłem nawet do Polskiej Kroniki
Filmowej. Sceny przymilań Miska i zanurzania się w kieszeni marynarki wzbudzały
zachwyt widzów oglądających tę scenę na ekranie.
Misk wiedział i rozumiał, co się na fregacie dzieje. Znał cały rozkład dnia.
Rozumiał znaczenie rozkazów wydawanych głosem i gwizdkiem. Orientował się co i
komu wolno i w jakim czasie. Był chodzącym regulaminem Białej Fregaty. Wiedział
wszystko.
Ody na pokładzie była wolna od zajęć i nauki "nadwachta", Misk trzymał się w
rejonach dla niej niedosięgłych. Chyba że to była wachta, w której był Paszukow,
jedyny uczeń, jakiego Misk darzył sympatią i zaufaniem. Gdy ten leżał na
pokładzie, Misk właził mu pod bluzę i, nie zdradzany i broniony przed innymi,
ucinał na jego "żywym ciele" drzemkę.
Z całego rozkładu dnia Misk lubił najbardziej poranne zbiórki w morzu. Kiedy
cały szereg uczniów zastygał na komendę "baczność" w oczekiwaniu na powitanie
kapitana, Misk zjawiał się przed frontem pozbawionych praw ruchu uczniów i
wolnym kroczkiem, ze sterczącym jak można najwyżej do góry ogonem, przyjmował
pierwszy przygotowane dla kapitana honory. Mina Miska mówiła niedwuznacznie: "No
widzicie, nie macie prawa mnie teraz ruszyć, nawet dotknąć mego ogona, który was
zawsze tak interesuje. Cha! cha!" I Misk pokazywał w uśmiechu zęby. Był wyraźnie
zawsze podczas tej ceremonii rozweselony.
W momencie zjawienia się kapitana Misk właził na wanty i czekał. Czekał na
komendę "na wanty" - do biegu przez saling. W mgnieniu oka wbiegał sam na
platforemkę marsa, by z niej drwić wyraźnie z nieudolności w chodzeniu po
wantach uczniów. Uśmiech Miska wyrażał lekceważenie: "No widzisz, jak pełzniesz,
pojęcia nie masz o chodzeniu po wantach. I to się nazywa marynarz. Fe!"
Gdy uczniowie dochodzili do marsa, Misk w paru susach był już pod salłngiem i
zaśmiewał się z powolności ruchów odprawiających "wniebowstąpienie" uczniów. Z
salingu Misk prędko przedostawał się na bombramreję i z niej śledził zakończenie
biegu przez saling.
Misk znał się na manewrach. Gdy długi gwizdek bosmański wywoływał podwachty na
manewry do brasowania, Misk wychodził do niego również. Wiedział, że wszyscy
będą zajęci pracą i że wszyscy muszą wychodzić na manewry, że nie po marynarsku
jest przyglądać się tylko, gdy inni pracują. Należy zawsze dopomóc pracującym
lub się usunąć z ich pola widzenia. Najlepiej jednak zawsze w takich
okolicznościach przyłożyć rękę do pracy. Misk to robił dosłownie.
Kiedy rząd uczniów ustawił się już Ho trasowania" -; to znaczy zSnła-ny kierunku
ustawienia rei przez ciągnięcie lin zwanych brasami -> Misk nieodmiennie stawał
na samym końcu, w miejscu, w którym nie trzeba już się wysilać i w którym lina
układa się na pokładzie. Brał się przednimi łapkami za linę i przybierał pozy,
jak gdyby pracował w pocie czoła. W istocie rzeczy bardzo dokładnie i po
"zejmańsku" układał linę na pokładzie. Gdy skończono brasowanie rei jednego
masztu i wszyscy biegli do brasów następnego, Misk galopował za całą gromadą z
takim zapałem, jakby bał się "podpaść" brakiem gorliwości ido pracy.
W niektórych" jednak miejscach Misk był niepożądany. Do miejsc tych należały:
kuchnia, prowiantura oraz sala do nauki, gdzie mieściła się biblioteka'.
Misk świadomie zawsze wykorzystywał nieuwagę kucharza czy piekarza, by coś
złasować i żadne już potem jego przymilne lub obojętne miny nie potrafiły zmylić
ich czujności. Natychmiast wypraszali Miska dostrzeżonego w tych zakazanych dla
niego pomieszczeniach, dając rozsierdzonemu coś do zjedzenia na pocieszenie.,
Misk zawsze na tym i tak skorzystał. Biblioteka również cieszyła się względami
Miska, ale Misk nie cieszył się w niej względami księdza opiekującego się
biblioteką.
W ocenie książek Misk wykazywał zgodny pogląd z małpami, które się przewinęły
przez "Dar Pomorza". Jeśli któraś z małp dostała się do biblioteki i dopadła
książki, natychmiast ją otwierała i wydzierała z niej kartki, jak mogła i ile
mogła. Misk był bardziej groźny. Sam ofwierał szafkę, wydobywał z niej książkę,
rzucał na podłogę, odwracał twardą okładkę jedną łapą, a potem już dwoma
wydzierał kartki masowo. Czym się powodowały i kogo naśladowały w niszczeniu
książek małpy i Misk - nie udało się ustalić.
Misk dokładnie wiedział, gdzie kto śpi. Nawę? jak kto śpi. Jefden z oficerów
zażartował sobie z Miska, nęcąc go kawałkiem banana i zapraszając na swe kolana.
Gdy Misk skoczył, by się na nich usadowić, oficer rozsunął kolana, Mtók trafił w
próżnię i wylądował na pokładzie. Niedźwiadek bardzo się wówczas obraził. Tejże
samej nocy posłyszeliśmy okropny ryk dochodzący z kabiny tego oficera. Oficer
ten sypiał ze stopami nie okrytymi kocem. Misk zakradł się do niego i uciął go w
wielki palec u nogi.
Gorsza kara spotkała księdza. Ksiądz przyłapanemu na gorącym uczynku darcia w
bibliotece książek Miśkowi posmarował sokiem od fajki nos - najczulszy organ
Miska - by go oduczyć tak barbarzyńskiego "czytania" książek. Od tej chwili Misk
księdza nie widział. Po prostu ksiądz stał się dla Miska powietrzem. Zwyczaje
księdza były również dobrze znane Miśkowi. Misk cierpliwie czekał do niedzieli.
W niedzielę zjawił się na mszy. Spokojnie doczekał błogosławieństwa i w momencie
gdy ksiądz trzymał w obu rękac'h monstrancję, wyskoczył spod ławek i dopadł
księżowskicK kostek. Według kalkulacji Mi-
ska musiało to być najczulsze miejsce a SsięHza. To co poieni nastąpiło, może
byłoby zabawne, gdyby nie powaga chwili...
Szczęściem w pobliżu siedział przyjaciel Miska od drzemSi i Misk dał mu się
wziąć na ręce. Ale był tak rozżalony, że długo jeszcze piszczał, jak gdyby Się
skarżył, że nie pozwolono mu odpłacić pięknym za nadobne.
Po trawersacie oceanu mieliśmy nadzieję, że uda nam się zdobyć dla Miska
towarzyszkę życia, ale w Kolumbii nie mogliśmy jej wyszukać i naszego ulubieńca
czekało starokawalerstwo. Misk stawał się opryskliwy. W tym czasie zaprzyjaźnił
się z Majorem.
Major piastował na Białej Fregacie godność intendenta. Major byJ chodzącym żywym
przysłowiem, że "milczenie jest złotem". Usłyszenie jego głosu należało do
rzadkości, a jeśli mówił, to tak cicho, że trzeba było się domyślić, że mówi.
Zasłaniał sobie jeszcze usta ręką i miał tak zawstydzony wyraz twarzy, jak gdyby
chciał nim przeprosić, że w ogóle ośmielił się mówić. W kabinie Majora było
zawsze cicho, a na biurku leżało kilka książek przeważnie historycznych i
przeważnie z okresu wojen napoleońskich. Major w chwilach wolnych od zajęć żył w
epoce sprzed stu kilkudziesięciu lat. Każdą najbłahszą uprzejmość w stosunku do
swej osoby nagradzał uśmiechem zażenowania, jak gdyby go spotkał największy
zaszczyt i jak gdyby trzymał się zasady, że jeśli w drodze przez życie ktoś poda
bezinteresownie szklankę czystej wody, należy to uważać za' akt' niezwykłej
łaski i nigdy niczego od nikogo nie żądać.
Po kilku miesiącach wspólnej pracy ź Majorem zacząłem się w duchu dziwić, w jaki
sposób Major wydawał komendy, dowodził... Zapytać go o to wprost nie śmiałem,
ale od kolegów dowiedziałem się, że Major nigdy majorem nie był.
Tytuł Major, który nosił - oznaczał zupełnie coś odmiennego niż tytuł wojskowy i
został mu jednogłośnie nadany przez kajutkompa-nię w uznaniu jego wyższości, coś
w rodzaju doktoratu honoris causa, ale w tym wypadku należało to chyba tłumaczyć
jako - homo sapiens maior.
- To z wojskiem Major nic wspólnego nie miał? - zapytałem.
Tu dopiero aureola Majora zajaśniała w całej pełni.
Legenda o nim przypisywała mu wymarsz w pierwszej czwórce z Oleandrów i udział
we wszystkich najcięższych bojach bez noszenia w tornistrze nie tylko buławy
marszałkowskiej, ale nawet słowa "dziękuję". Tak przywykł śpiewać "idzie
żołnierz borem lasem, przymierając z głodu czasem", że wierny słowom piosenki
dotarł aż do Białej Fregaty, którą uważał za swoją ziemię obiecaną i największą
nagrodę za swój trud żołnierski. Z imieniem - Pan Tadeusz - przyjął od
Mickiewicza cały jego romantyzm wyznając na co dzień wskazania Ksiąg narodu
polskiego i pielgrzymsiwa polskiego.
W kabinie Major siadywał zazwyczaj sam, podczas gdy duch jego maszerował po
całym świecie zaciągając się do coraz to innego pułku
polskiego, by podziwiać blaski i cienie gwiazdy Napoleona. Spokój w kabinie
Majora nie uszedł uwagi Miska. Gdy już nigdzie Misika nie można było odszukać,
oznaczało to, że milcząco dotrzymuje towarzystwa Majorowi.
Po powrocie do kraju Major stawał się coraz bardziej zakłopotany i zatroskany,
aż wreszcie oznajmił w kajutkompanii, że trzeba sprowadzić weterynarza, bo Misk
jest chory. Wielomówność Majora w tym wypadku była wyrazem wielkiej troski. Po
południu zjawił się weterynarz. Oględziny chorego Miska odbyły się na rufie w
nawigacyjnej. Weterynarz stwierdził wrażliwość na zmiany temperatury,
przeziębienie i coś jak gdyby nosaciznę. Miśkowi należało dać zastrzyk
zapobiegawczy.
Major przy pomocy oficerów przytrzymał Miska i straszna igła pogrążyła się w
drgającym i przerażonym niedźwiadku.
Misk drżał cały, ale nie pisnął.
Po zabiegu Misk był przeświadczony, że należy..mu się za to jakieś wielkie
zadośćuczynienie, pomimo że zdawał sobie- sprawę, iż nie został umyślnie
skrzywdzony. Zadośćuczynienie musiało przyjść szybko, by uspokoić rozżalone
niedźwiedzie serce. Misk wolno wyszedł z nawigacyjnej, zszedł na pokład główny i
pomaszerował prościutko do kuchni. Kucharz i piekarz znajdowali się w kuchni,
gdy na progu ukazał się Misk. Było coś tak groźnego w jego wyglądzie, że obaj
tylko w milczeniu przyglądali się, gdy Misk wszedł na stół kuchenny i zasiadł
przy salatereczce z ananasami. Wzrok Miska mówił: "Jeśli który z was ruszy się z
miejsca lub będzie usiłował mi przeszkodzić - zginie".
Misk, paraliżując wzrokiem kucharza i piekarza, zjadł nie śpiesząc się zawartość
salaterki i z pełnym przeświadczeniem, że mu się to słusznie należało, powoli
zszedł ze stołu i powędrował do kabiny Majora.
Kucharz był tak zdumiony, że dopiero po jakimś czasie zdecydował się pójść
zameldować Majorowi, że Misk zjadł deser dla kajutkompanii.
Major twierdził, że nie miał wątpliwości, iż Misk doskonale rozumiał, o czym
mówi kucharz, (ponieważ bardzo uważnie popatrzył na kucharza, gdy ten wymówił
słowo "Misk", a potem "zjadł ananasy". Major wyjaśnił kucharzowi, że Misk
zachorował i że zjedzone owoce dopomogą mu przezwyciężyć chorobę. Mówiąc to
pogładził Miska, który, po otrzymaniu rozgrzeszenia w tej postaci, zamknął oczy
i wyciągnął się jeszcze wygodniej na koi Majora, jak gdyby chciał powiedzieć, że
nie raczy nawet zwracać uwagi na "skarżycieli".
Wobec tego że nie można było Miśkowi zapewnić na "Darze Pomorza" pomieszczenia o
stałej temperaturze, należało znaleźć mu odpowiednie na lądzie. Ksiądz, który
pogodził się z Miśkiem, wyszukał mu wspaniałą rezydencję w ogrodach biskupa w
Pelplinie. Z wielkim ża-
lem musieliśmy się pogodzić wszyscy na "Darze" z myślą oddania Miska biskupowi.
Na fregacie zrobiło się pusto - a zabrakło tylko jednego małego niedźwiadka.
*
Wiadomość o napaści na Polskę zastała "Dar Pomorza" w Sztokholmie. Od tego
momentu do kapitulacji Helu były to dnie najgorsze. Dręczyła bezsilna troska o
kraj potęgowana bezczynnością. Z tego okresu pozostał w pamięci na całe życie
głos prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego, głos nieugiętej stolicy,
związany nierozerwalnie ze zdaniem: UWAGA! UWAGA! NADCHODZI! - stał się symbolem
czujności, wytrwania i walki.
Dnia 23 września rozstałem się z Majorem. Załoga "Daru", która wyruszyła na
zachód, została rozdzielona na pięć polskich statków znajdujących się, zgodnie z
zarządzeniem, w Goteborgu. Major został zaokrętowany na "Naroczy", ja na
"Roburze IV".
Kapitulacja Helu w dniu l października była sygnałem do wyruszenia pięciu
naszych statków do Szkocji. Wodami terytorialnymi mieliśmy dostać się do Bergen,
tam miała przyjść po nas eskorta złożona z angielskich okrętów wojennych.
Pięć naszych statków opuściło Gbteborg w szyku torowym. Prowadził "Kromań" pod
Dybkiem, za nim "Narocz" pod Borkowskim Małym. Potem szło "Wilno", którym
dowodził Kazimierz Lipski, "Ro-bur IV" pod Gubałą Starszym, jako piąty szedł
"Chorzów" pod Hilarym Mikoszą.
Z "Robura IV" widać było dwa statki, które stanowiły krańcowe etapy naszych już
skrystalizowanych poczynań morskich.
"Wilno" - pierwszy z grupy tak zwanych "francuzów", pięciu statków zakupionych
we Francji w 1926 roku - było zalążkiem planowanej przyszłej floty handlowej.
Nazwę swą zawdzięczało kapitanowi Mamiertowi Stankiewiczowi, który pierwszy
podniósł na nim polską banderę. Kapitan Stankiewicz, będąc kapitanem żaglowca
szkolnego "Lwów", włożył olbrzymi wysiłek w zmobilizowanie społeczeństwa do
założenia kompanii okrętowej. Organizował w tym celu w miastach Polski zebrania,
prelekcje, odczyty. Dopiero w roku 1926 jego poczynaniami zainteresowało się
ministerstwo Przemysłu i Handlu i założyło Towarzystwo Okrętowe "Żegluga
Polska". Pierwszym statkiem tego towarzystwa było właśnie "Wilno". Ten sam
kapitan Stankiewicz podniósł polską banderę na pierwszych pasażerskich statkach
transatlantyckich, a potem na naszym największym i najbardziej nowoczesnym
motorowcu "Piłsudski".
"Kromań" - należał do tak zwanych "greków", statków zakupionych u armatorów
greckich przez Bałtycką Spółkę Okrętową w ro-
Ku 1939. Był to statek" najsfarszy, pocf wżglęcfefii wleKu, i najmłodszy, jeśli
policzyć dnie służby w Polskiej Marynarce Handlowej.
Mając wciąż przed oczami te dwa statki odtwarzałem w myśli historię naszej floty
'handlowej, której rozkwit zawarty był w czasie pomiędzy podniesieniem na nich
polskiej bandery.
Sfcatki idące teraz w szyku torowym, z rozkazem przedostania się niepostrzeżenie
do miejsca przeznaczenia wraz z zaokrętowanymi na nich ludźmi, przypominały
wyprawę Kmicica z Tatarami, ale już w nowym Potopie, który nawiedził nasz kraj.
Szliśmy na wyprawę, której na imię było NIEWIADOME.
Z Bergen pod eskortą krążownika i kilku destrojerów przedostała się piątka
naszych statków do Szkocji, kotwicząc w Firth of Forth. Tani otrzymałem
propozycję objęcia stanowiska starszego oficera na m.s. "Piłsudski".
Propozycję przyjąłem i powiedziałem o niej Majorowi, który natychmiast
zdecydował się jechać ze mną, z wiarą, że przecież jakieś zatrudnienie na tak
dużym statku znajdzie się dla-Jiiego. Wyruszył jeszcze z nami lekarz "Daru
Pomorza", Wacław Korabiewicz, i dziesięciu uczniów. Major został prowiantowym na
"Piłsudskim", uczniowie - marynarzami, a lekarz - lekarzem.
Po wyruszeniu z Newcastle do Nowej Zelandii w momencie Katastrofy w dniu 26
listopada 1939 roku pierwszy wybuch zwalił na głowę Majora ciężką, żelazną
zapasową koję. Po odzysikaniu przytomności, z okaleczoną twarzą i wybitymi
zębami Major znalazł się boso, w bie-liżnie i w kompletnych ciemnościach na
korytarzu zasłanym szkłem z rozbitych kloszów i lamip.
Idąc omackiem, boso po szkle, dotarł do miejsca, w którym powinien był znajdować
się trap wiodący na wyższe ipokłady. Została z niego tylko poręcz. Po niej Major
wydostał się na pokład, również pokryty szkłem strzaskanych lamp. Pomimo tych
przeszkód udało się Majorowi dofrzeć do ostatniej spuszczanej łodzi ratunkowej.
Właśnie miałem zacząć opuszczać łódź na wodę, gdy w świetle swej elektrycznej
latarki spostrzegłem Majora. Poświeciłem mu, by ułatwić dostanie się do wnętrza
łodzi. Po spuszczeniu jej na wodę zamierzałem sam się do niej dostać po linie.
Zanim doszedłem od windy łodziowej do burty, okazało się, że duża fala
zaczynającego się sztormu wybaczyła obie talie, na których łódź została
spuszczona, i zniosła łódź za rufę statku. W tym momencie stanął przy mnie
kapitan Mamert Stankiewicz. Po krótkiej naradzie, ponieważ statek gwałtownie się
przechylał, kapitan zdecydował, iż spróbuje ratować się na tratwie, aby uniknąć
skakania w ciemności z burty statku do silnie już wzburzonego morza1, a potem
płynięcia do łodzi ratunkowej. Pożegnaliśmy się z myślą, że się spotkamy - nie
na tym, to na tamtym świecie. Statek przechylał się coraz bardziej, tak iż z
trudem, trzymając się czego się dało, dotarłem do rufy - wydawało mi się, że
stąd będzie najbliżej do wody i do łodzi ratunkowej.
W momencie gdy miałem zamiar skoczyć do morza, spostrzegłem zwisający do wody od
pokładu drąg, który służy do unieruchamiania łodzi ratunkowej, by się nie
kołysała. Pęd powietrza po wybuchu zerwał łódź zostawiając tylko tę zwisającą do
wody przyporę. Postanowiłem z niej skorzystać, jako z dogodnej drogi, i zjechać
po niej do wody. Zaledwie zdążyłem objąć drąg nogami, gdy rzucona falą na jego
dolny koniec łódź zamieniła go w dźwignię. Przyciśnięty przez nią do burty,
niemal zmiażdżony, straciłem przytomność i spadłem szczęśliwie na dziób tej
samej łodzi, w której już siedział Major, by po kilkunastu godzinach wylądować z
nim razem w tym samym szpitalu.
Major szybciej ode mnie opuścił szpital. Przypomniał sobie okres wojen
napoleońskich i zaciągnął się do formującego się we Francji Wojska Polskiego.
Opuszczony przez Majora, który nie miał nadziei na moje wyzdrowienie -
wyzdrowiałem i wyruszyłem na "Chrobrym" na kampanię norweską.
*
Tajemnicą chyba z dziedziny ciągu ptaków jest ciąg załóg polskich statków po
wyjściu na ląd w nie znanym nikomu porcie do tego samego, nie wybranego i nie
ustalonego przez nikogo z nich miejsca, w którym zawsze i na pewno wszyscy się w
mieście spotkają. Czy będzie to Londyn, czy Nowy Jork, Konstantynopol czy Buenos
Aires - spotkają się. Miejscem tym może być tawerna o łatwej nazwie "PIERWSZA I
OSTATNIA" - w zależności od tego czy się wychodzi z portu, czy się do niego
wraca - albo bar, gdzie podają... wyłącznie ostrygi, restauracja, w której
szefem kuchni jest kucharz z wyspy Siphnos, lub po prostu ulica. Może działa w
tych wypadkach bardzo silne w każdym Polaku na obczyźnie pragnienie spotkania
kogoś ze swoich - tak silne, że zwabia na to miejsce rodaków. I tak już potem w
tym miejscu coś z "tego" zostaje, coś, co sprawia, że właśnie Polacy tam się
spotykają.
W Glasgow w okresie drugiej wojny światowej takim miejscem była ulica, której
nazwa, po przeczytaniu, była dla Polaków prawie nie-wymawialna: Sauchiehall
Street.
W czerwcu 1940 roku na tej ulicy padliśmy sobie z Majorem w objęcia. My z
Norwegii opowiedzieliśmy Majorowi obejrzany tam "teatr" wojny. Nasi gospodarze
nie mieli pojęcia o prowadzeniu wojny. Karne, jak chyba żadne inne wojsko na
świecie - wyposażone w broń "nowoczesną" z pierwszej wojny światowej - było
bezsilne w walce przeciwko czołgom i samolotom uzbrojonym w nowoczesną broń
maszynową.
Wrażenia Majora z "teatru" francuskiego były jeszcze smutniejsze od naszych.
Major, uzbrojony w karabin Lebela z roku 1892, przemaszerował Francję walcząc
nim przeciwko czołgom - niekiedy skutecz-
nie. Wrócił pełen dumy. Źródłem jej - jak twierdził - było osobiste sprawdzenie
prawdziwości i aktualności wersetów Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa
polskiego, z którymi Major się nie rozstawał.
- Odzyskałem wiarę w nas samych - mówił - pomimo że słowo Wolność zawarte w
jądrze kultury polsikiej zmieniamy zbyt często na samowolę i swawolę. Lepsze to
jednak niż Mordlust, żądza krwi, bodziec do wszelkich poczynań zawarty w jądrze
kultury Germanów, lub "użycie" aż do słynnego apres moi le deluge Francuzów - po
mnie choćby potop, a nawet od "najlepszego interesu" w jądrze kultury
Anglosasów. Odzyskałem również szacunek 'dla nas samych, gdy zobaczyłem jak
niedościgły dla nas ideał narodów, którego byliśmy tylko "pawiem i papugą" -
rozleciał się w niecałe dwa tygodnie bez honoru i ambicji. Zrozumiałem
powiedzenie Kościuszki, że gdyby Polacy sami sobie nie szkodzili, żadna siła ma
świecie nas by nie zmogła. Z jednym tylko wersetem zgodzić się nie mogę. Z tym,
który mówi, że Ameryka odkryta przez Kolumba stała się ziemią świętą i ziemią
wolności. Dla kogo? Dla Indian? Zielone krzyże na żaglach okrętu Kolumba
znaczyły dla nich to samo, co dla nas dzisiaj swastyka. Wymordowano miliony
Indian na kontynentach obu Ameryk i gdy Włochy rzuciły się teraz na rozkładającą
się Francję, zrozumiałem, dlaczego nasi historycy twierdzą, że "po przyjęciu
katolicyzmu - nie Polska stała się katolicką, lecz katolicyzm stał się polskim".
Lato 1940 roku upływało na smutnych stwierdzeniach, że Zachód nie wyciągnął
żadnych praktycznych wniosków z napaści na Polskę. Padała jedna stolica za
drugą. Naraz w nasze najczarniejsze myśli o przyszłości Major wniósł
nieoczekiwanie coś zupełnie nowego.
- Wojna - oświadczył pewnego dnia - wcale się jeszcze nie zaczęła. Jest to
chwilowy sukces przygotowanego mordercy, którego nie zaczęto jeszcze ścigać.
Wojna rozstrzygnie się nad Wołgą, gdzie morderca poniesie całkowitą klęskę.
Dla wszystkich, którzy tego słuchali, oświadczenie Majora było niedorzecznością.
Major jednak zdecydowanie obstawał przy swoim, podając jako źródło swych
informacji - byłego premiera Kościałkow-skiego.
•
W tym czasie gdy prowadziliśmy w Glasgow te rozmowy, otrzymałem od byłych
uczniów z "Daru Pomorza" list z wiadomością, że duża ich grupa znajduje się w
obozie w Szkocji i proszą, żebym ich odwiedził. Gdy przyjechałem do obozu,
chłopców nie zastałem. Cały ich oddział wysłano w góry Szkocji, gdzie mieli
tropić zrzuconych na spadochronach dywersantów.
Doczekałem się jednak ich powrotu. Pamiętałem ich jako dzieci jeszcze, teraz
przeistoczyli się w żołnierzy. Opowiadali o Francji to samo co i Major. Tak jak
i on byli dumni, pełni wiary w siebie samych
i Polskę. Po naszym przejściu na pięciu statkach do Firth of Forth historia ich
tułaczki dopiero się zaczęła. Część z nich z miejsca poszła do floty handlowej,
pozostałych zaokrętowano na ORP "Gdynia", naszym starym transatlantyku
"Kościuszko", który, wyprowadzony w ostatniej chwili z Gdyni przez kapitana
Mamerta Stankiewicza, pełnił teraz funkcje okrętu-bazy Polskiej Marynarki
Wojennej. Z "Gdyni" ! większość ich wyruszyła do Francji do Wojska Polskiego,
podobnie jak Major.
Pomimo wszelkich starań z ich strony, by się utrzymać w jednej grupie, znaleźli
się niestety w kilku formacjach. Grupa największa czuła się najsilniej i
posiadała najwięcej humoru. Starsi wiekiem w tej grupie uważali się za opiekunów
młodszych kolegów, a dwóch najmłodszych cała kompania uważała za "nasze dzieci".
Opowiadali, jak podczas tego cofania się we Francji wśród nieustannego
bombardowania i ostrzeliwania dbali o to, by "dzieci" grzecznie się zachowywały
i przestrzegały wzorowej higieny osobistej.
"Wieczorem, żeby tam nie wiem co - nie wiem jak strzelali czy bombardowali,
"dzieci" nieodzownie szły się myć a nawet kąpać. Czyściły ząbki szczoteczkami i
pastą, nakładały potem długie nocne czyste koszule i kładły się do "łóżeczek" -
ale zawsze pomiędzy dwa czyste prześcieradła. Cała kompania asystowała przy tym
i każdy kolejno pochylał się nad nimi, by pocałować "nasze dzieci" na dobranoc.
Tak przetrwali całą kampanię francuską. "Dzieci" wyglądały wyjątkowo zdrowo i
różowo. Chłopcy twierdzili, że troska o "nasze dzieci" pozwoliła całej kompanii
zachować równowagę i pogodę ducha na co dzień i w każdej sytuacji na froncie,
który każdego dnia był gdzie indziej. Zabawa ta przeszła do legendy.
*
Niestety, wkrótce musiałem rozstać się z Majorem. Okazało się, że po uderzeniu
głową w burtę łodzi ratunkowej, gdy spadłem do niej przy opuszczaniu
"Piłsudskiego", mam skrzep w głowie. Bóle się odnowiły i znów znalazłem się w
szpitalu^ tym razem w Bromsgrow pod Birmingham. Bezowocne leczenie zakończyło
się uśpieniem mnie na okres dwóch tygodni. Po tym zabiegu odechciało mi się spać
- jak mi się wydawało - na zawsze.
Wróciłem do Szkocji, w której Major udawał, że żyje. Otrzymałem propozycję
pójścia na "Wigry" w charakterze kapitana. Propozycja ta podobała się i mnie, i
Majorowi. Gdy pilnie przygotowywaliśmy się, by pójść na ten statek, lekarze
doszli do przekonania, że kapitan, który nigdy nie śpi, może okazać się zbyt
uciążliwy dla załogi. Nie otrzymałem prawa pływania i wobec tego wylądowałem na
stanowisku inspektora szkoleniowego w Ministerstwie Żeglugi w Londynie.
Zadaniem inspektora było wyszkolenie odpowiedniej ilości ludzi potrzebnych do
utrzymania naszej istniejącej floty na Zachodzie i zdol-
nyćh do obsadzenia przewidywanej w najbliższym oKresie powojennym floty o tonażu
sześciuset tysięcy. Trzeba było w tym celu wykształcić odpowiednią ilość
nawigatorów, mechaników okrętowych, radiotelegrafistów, inżynierów budowy
okrętów i maszyn okrętowych oraz myśleć o oficerach rybołówstwa, a przede
wszystkim zaopatrzyć wszystkich w polskie -podręczniki fachowe; natychmiast
dokończyć rozpoczęte już dokształcanie uczniów z "Daru Pomorza" w Southamp-ton,
wybrać spośród pływających marynarzy najbardziej doświadczonych, z długoletnią
praktyką i przeszkolić ich na oficerów nawigacyjnych i mechaników okrętowych.
Należało zatem zorganizować nową szkołę morską.
Naturalnie ściągnąłem do Londynu Majora. Znów byliśmy razem. Przystąpiliśmy do
rozglądania się w posiadanym "materiale" na statkach.
Major w Londynie "stworzył" kartotekę załogową. Była ona jego dzieckiem i to
bardzo mądrym. Przewidując trudności w odnalezieniu się ludzi zgubionych w tej
nowej wędrówce narodów, wpisywał (do kartoteki każdego człowieka, który postawił
stopę na pokładzie polskiego statku, nie mówiąc już o wydarzeniach i historii
samych statków.
Kartoteka Majora rosła w błyskawicznym niemal tempie i wkrótce zajmowała już pół
stołu, przy którym tkwił Major z miną natchnioną tak, jak gdyby siedział przy
najwspanialszym instrumencie muzycznym. Obok kartoteki stała maszyna do pisania.
Dziwnym trafem przywędrowała razem z nami do Firth of Forth, a potem po długiej
wędrówce znalazła się znów w rękach Majora. Zamknięta w małym, kwadratowym
pudełku stalowym była chlubą naszej techniki krajowej, a dla Majora - relikwią.
Milczący zawsze i zażenowany Major wciągał do pokoju każdego, kto przybył ze
statku, i zaczynał skrupulatnie wypytywać o wszystkich ludzi, którzy przez ten
statek 'przeszli. W ten sposób Major stał się najbardziej cenionym źródłem
wiadomości o ludziach kiedykolwiek mających do czynienia ze statkiem polsikim.
Jeśli Major miał na twarzy tajemniczy uśmiech, to wiadomo było, że przed chwilą
ktoś dzięki jego kartotece odnalazł szukaną osobę - tylko dlatego, że osoba ta
"ręką dotknęła burty polskiego statku".
W kartotece Majora znalazły się nie tylko fakty dotyczące statków polskich. Nie
mogąc brać czynnego udziału z bronią w ręku, Major wolny czas poświęcał
zbieraniu wiadomości o walkach polskiego żołnierza w drugiej wojnie światowej
porównując je do walk z epoki napoleońskiej. Spisywał je w kartotece pod tytułem
Somosierra. Jak twierdził, nie był to jego pomysł. Historycy wojen napoleońskich
używali nawet terminów - Somosierra kawalerii, Somosierra piechoty.
Major przyjął za Skalę porównawczą Somosierrę z dnia 30 listopada 180Ś roku.
Nikt jej chyba nie prześcignie. Pozycja nie do zdobycia, a stosunek sił w
ludziach i ognia - nie mający równego sobie. Walka
prowadzona bez zaskoczenia. Stu dwudziestu szwoleżerów uzbrojonych w szable
uderza w biały dzień na cztery baterie, po cztery działa każda, ustawione w
wąwozie na załamaniach drogi wiodącej w górę. Droga jest tak wąska, że
szwoleżerowie mogą nacierać tylko w szyku po czterech w szeregu. Zbocza wąwozu"
i baterie obsadzone przez dziewięć tysięcy ludzi wrogiej piechoty. Cała droga
pod obstrzałem. Zdobycie tej pozycji nie do zdobycia trwało niepełne osiem
minut.
Za Somosierrę piechoty, ciekawą ze względu na udział eskadry okrętów
angielskich, uważał Major bitwę o fort nadmorski Fuengirolli w dniu 15
października 1810 roku. Załoga fortu składała się ze stu pięćdziesięciu ludzi
czwartego pułku piechoty pod dowództwem kapi--tana Młokosiewicza. Przeciwko
bateriom angielskim na lądzie i na okrętach wojennych załoga posiadała dwie duże
armaty i dwa małe działka. W fortecy było brak żywności i wody. Gdy od strony
lądu zbliżyła się kilkutysięczna armia angielska pod dowództwem lorda Blayneya,
kapitan Młokosiewicz nie stracił ducha. Odmówił kapitulacji. W nocy fort
otrzymał pomoc w sile siedemdziesięciu ludzi. Anglicy rozpoczęli bombardowanie.
Oblężeni zrobili wycieczkę, zdobyli główne baterie i wysadzili kesony z amunicją
oraz zatopili jeden z okrętów wojennych. Druga wycieczka i pomoc w ilości dwustu
ludzi tego samego pułku skończyła się zepchnięciem Anglików do morza i
zmuszeniem ich do ucieczki na okrętach. Załoga fortu zdobyła pięć dział i dwustu
jeńców, wśród nich dowódcę, lorda Blayneya.
Męstwu i poświęceniu ówczesnych Polaków zawdzięczamy honorową dla nas tradycję,
przechowywaną w pułkach angielskich, które do dziś szczycą się, że "miały honor
walczyć z Polakami".
Niepopularność udziału wojsk polskich w walkach w Hiszpanii nie wyidawała się
Majorowi słuszna. Była to wojna ze starym ustrojem, za wypaczenie hasła "za
waszą wolność i naszą" nie .ponosiły odpowiedzialności legiony. Powtórzyło się
to samo, co się działo we Włoszech, gdy musiano w nowo utworzonej Republice
Rzymskiej zastąpić żołnierzy francuskich karnym i powszechnie szanowanym
żołnierzem polskim. W dniu 3 maja 1798 roku trzy kolumny legionów Dąbrowskiego
wkroczyły do Rzymu na Kapitol. Tego ducha w wojsku polskim należało tłumaczyć
różnicą stosunku oficerów /do żołnierzy. W wojskach, przeciwko którym walczyli
legioniści, panowała fryderykowska zasada, "iż koniecznym jest, aby żołnierz
prosty lękał się więcej swoich zwierzchników aniżeli niebezpieczeństwa, na które
się go wystawia, inaczej bowiem bić się nie zechce - albo ucieknie".
W legionach oficer zwracał się do żołnierza przez "obywatelu" lub "bracie".
W kartotece pod tytułem Somosierra było zanotowane jeszcze jedno polskie
zwycięstwo - pod Tudelą koło Yalladolid. Odniósł je kapitan Józef Chłusowicz
zdobywając... miłość i rękę w prostej linii pra-pra-wnuczki Krzysztofa Kolumba.
Młodziutka i piękna "Kolumbówka" wniosła do tego małżeństwa oprócz wielkiego
imienia, klejnot rodzinny w postaci zawieszonego na grubym, złotym łańcuchu
medalionu z wizerunkiem Ferdynanda i Iza-belli - z odpowiednimi napisami -
wybity w roku 1494 jako dar pary królewskiej, ofiarowany Kolumbowi za odkrycie
Ameryki. Gdy po roku 1812 Chłusowiczowie, już pułkownikostwo, zamieszkali u
marszałka Wrońskiego w powiecie słonimskim - pozwolono im na to pod warunkiem
pozostawienia córeczki Dolores na dworze w Petersburgu - medalion ten stał się
celem licznych "pielgrzymek".
*
Życie w codziennie bombardowanym Londynie przystosowywało się do nowych
warunków. Uprzedzeni przemówieniem swego premiera, iż dopiero za cenę krwi,
głodu i niewygód osiągną zwycięstwo, Anglicy wkroczyli w nowy dla siebie okres.
Londyn zamienił się w obóz warowny przepełniony modnymi wówczas "wolnymi
narodami". Byli więc: "Wolni Francuzi", "Wolni Belgowie", ""Wolni Holendrzy",
"Wolni Norwegowie". Na skrzyżowaniach głównych ulic zbudowano z że-lazo-betonu
punkty oporu, zapory przeciwczołgowe i ustawiono zasieki z drutu kolczastego.
Ulice roiły się od mundurów "wolnych narodów" i salutujących im uzbrojonych
posterunków wojsk angielskich.
Widok ten podsunął pewnemu aktorowi pomysł niecodziennego zakładu. Mianowicie
założył się z przyjaciółmi, iż przebrany w nieprzyjacielski mundur generalski
przejdzie nie zatrzymany przez najbardziej strzeżone miejsca oporu. Zakład
wygrał. Wszystkie posterunki prezentowały broń. God save the King.
Bombardowanie trwało. Znikały całe dzielnice. Londyńczycy się umawiali w ten
sposób: "Spotkamy się na rogu twojej i mojej ulicy, gdyby tego rogu nie było, to
na przeciwnym, a igdyby i tego nie było, to na najbliższym w kierunku do
ciebie".
Londyn jest duży - nie zawsze wszystkie dzielnice naraz bombardowano, wobec
czego zaczęto ogłaszać alarm wyłącznie dla dzielnicy atakowanej. W kinach
zagrożonej .dzielnicy po ogłoszeniu dla niej alarmu na ekranie ukazywał się
napis: "Dzielnica nasza jest bombardowana, na pięć minut przerwiemy wyświetlanie
filmu i zapalimy światło dla tych, którzy chcą opuścić kino". I rzeczywiście,
zapalano światło i z po brzegi wypełnionego kina wychodziło zaledwie kilka osób.
Podróżowanie jest wrodzoną cechą Anglików - podobnie jak u nas narzekanie. Wojna
i tutaj dała się Anglikom we znaki. By odciążyć co noc bombardowany transport od
tej luksusowej manii, dworce kolejowe i autobusowe zaopatrzone zostały ze
wszystkich stron w transparenty z hasłami zupełnie dla Polaków nie zrozumiałymi:
IS yOUR
JOURNEY REALLY NECESSARY? Co dla nas brzmiało: Człowieku, zastanów się, co
czynisz! "Czy podróż twoja rzeczywiście jest nieodzowna?"
Może istotnie przed każdą podróżą należy się zastanowić, czy naprawdę trzeba
jechać?
W głowę zachodziliśmy - zadając sobie pytanie - co się musiało dziać w tym
kraju, zanim sobie tego nie uprzytomnili?
Pewnego dnia pojechałem do Glasgow, by się zapoznać z warunkami bytowymi
polskich studentów i ich potrzebami podczas studiów na politechnice oraz
postępami w nauce. W pociągu spotkałem porucznika Polskiej Marynarki Wojennej,
którego mundur mieścił w sobie "żywe ciało" naszego Mariusza Sforzy.
Mariusz, jako absolwent szkoły filmowej, w każdej roli, którą mu życie
narzucało, czuł się swobodnie. Zdumiewała tylko jego skala porównawcza w
stosunku do samego siebie - wynikała widocznie z przeświadczenia, że każdy
szlachcic zostać może królem.
- Mariuszu -. zapytałem, gdyśmy się już przywitali - jak się czujesz na morzu?
Na tych bojowych okrętach w konwojach do Ameryki kołysze więcej niż na naszym
"Lwowie"? Przyzwyczaiłeś się?
- Ha, Nelsona trapiła choroba morska aż do bitwy pod Trafalga-rem, nie widzę
istotnych powodów, dlaczego ze mną miałoby być inaczej. Czekam na swój
Trafalgar.
Wspomnieniami zawędrowaliśmy do ławy szkolnej i sławnych dni, gdy jacht
królewski oczekiwać miał przyjazdu Mariusza, aby potomek Sforzów mógł obejrzeć
swą przyszłą własność. Teraz dopiero dowiedziałem się, jaka była przyczyna chęci
kupna tej wyspy.
Mariusz po mieczu i po kądzieli odziedziczył zapał do korespondencji. Miłość do
morza przyszła nieoczekiwanie, gdy kończył szkołę filmową. W szkole zaczął
korespondencję z całym światem, wymieniając widokówki i znaczki pocztowe. Listy
swe pieczętował lakiem we wszystkich barwach. Biały lak, którym chciał
zaszczycić któregoś ze swych adresatów, leżał wciąż nie tknięty. Biały lak nie
miał godnego siebie. Posiadane znaczki pocztowe nie wydawały mu się dostatecznie
dobre, by zaofiarować ich wymianę królowi angielskiemu, ale oto Mariusz
.przeczytał ogłoszenie, że król pragnąłby odstąpić - za odpowiednią sumę - swą
posiadłość w postaci całej wyspy. Myśl nawiązania korespondencji przez Sforze z
dynastią Sachsen-Koburg-Gotha była tak silna, dynastie - nie wiadomo, która
starsza, użycie laku białego tak nieodzowne, że Mariusz bez chwili namysłu
zdecydował się na długą korespondencję w sprawie kupna wyspy.
- Pomyśl tylko - zakończył swe opowiadanie - wówczas nic nie miałem, a teraz
słyszałem, że wyspa została bardzo zniszczona, miałbym jeszcze mniej. Bardzo się
cieszę, że jej nie kupiłem.
*
Statystyka wykazywała, że wielu ludzi uratowało się od pogrzebania żywcem
podczas bombardowania tylko dzięki temu, że się schronili pod mocnym stołem.
Dało to impuls do budowy kieszonkowych schronów w kształcie pudełek metalowych
czy klatek, w których można było się wygodnie przespać z poczuciem, że się
zrobiło wszystko, by nie stracić życia. W Glasgow sensację wzbudził emerytowany
oficer marynarki handlowej, który zakupił stary kocioł okrętowy, ustawił go w
ogródku koło domu, wyposażył komfortowo w ogrzewanie i elektryczne oświetlenie -
od tej chwili oglądanie wojny z tego kotła stało się dla niego miłą rozrywką.
Wszyscy jednak musieli pełnić tak zwaną służbę ogniową. Co kilka dni miało się
służbę w nocy, w ustalonym miejscu na ulicy na wypadek zrzucenia przez samoloty
bomb zapalających. Pełniący tę służbę byli odpowiednio przećwiczeni i
zaopatrzeni w specjalny sprzęt. Po bliższym wzajemnym poznaniu i przetasowaniu
się dyżurujących - służba ta stawała się czymś w rodzaju party, miłego
towarzyskiego spotkania. W nocy igrzyska świetlne na niebie wzbudzały prawie
zachwyt. Najbardziej interesujący widok przedstawiały bombowce i złapane w smugi
reflektorów opadające na spadochronach ich załogi. Do przyjemności niemal
zaliczyć należało deszcz spadających bomb zapalających, których wygaszenie
napawało dumą spełnionego obowiązku.
Były jednak i inne przykrości spowodowane wojną. Lord Woolton obliczył, że ilość
marmolady pozostawiona na talerzykach iprzez czterdzieści milionów łudzi wynosi
całe tony, za których dowóz trzeba zapłacić życiem wielu marynarzy. Od momentu
usłyszenia tego oświadczenia żaden Anglik nie położył marmolady na talerzyku.
Trudniejsza sprawa była z cebulą. Za przywiezienie jej do kraju również trzeba
było płacić życiem marynarzy, .wobec tego zamieniono wszystkie klomby i
kwietniki w poletka uprawy cebuli. Cebulę "uprawiano" nawet w doniczkach i
skrzynkach na 'balkonach.
Bombardowanie dotknęło również brydżystów, stawiając przed nimi trudny do
rozstrzygnięcia problem - co należy uczynić, jeżeli bombardowanie rozpocznie się
w środku gry? Ustalono: ten który się "rozłożył", wychodzi na dach, by
obserwować, czy rzeczywiście grę należy przerwać. Podobne zagadnienia trapiły
graczy w golfa. Duży lej po bombie nie był przewidziany przed uderzeniem w
piłkę. Co robić, jeśli uderzy bomba, a piłeczka wpadnie do leju po bombie?
Należy coś począć. Zmienić statut? Zmieniono. Jeśli piłeczka wpadnie do leju po
bombie, można ją z niego wybić dodatkowym uderzeniem, które się nie liczy.
• *
Miastem bombardowanym codziennie podobnie jak Londyn był Southampton, w którym w
University College w Navigation Department kształciła się grupa uczniów z "Daru
Pomorza", w ilości dwudziestu kilku przez okres dziesięciu miesięcy. Oficerem
łącznikowym pomiędzy Ministerstwem Żeglugi a szkołą i bezpośrednim kierownikiem
każdego kursu był kapitan ż.w. Antoni Zieliński.
Każdy uczeń tej szkoły nazywał się w tym okresie polish midship-man. Nazwa ta
wywodziła swój rodowód od miejsca, w którym na statku angielskim hodował się
przyszły narybek oficerów nawigacyjnych. "Przed masztem" - na dziobie statku
mieszkała załoga. Rufa uchodziła za najszlachetniejszą część statku - mieszkał
na niej kapitan i oficerowie. Midship, czyli śródokręcie, zajmowali mężczyźni i
chłopcy używani do noszenia amunicji i rozkazów lub po prostu młodzi ludzie do
posług osobistych kapitana i oficerów. Dopiero od okresu wojen napoleońskich
midshipman stał się tytułem honorowanym w marynarce angielskiej, oznaczającym
przyszłego oficera pokładowego. Starsze panie i ludzie ,z lądu piszący o morzu
twarde słowo mtdsfttp-man spieszczali na "middy".
Cały ten narybek z "Daru Pomorza" dokształcający się w Southampton Major uważał
za "nasze dzieci" - wyrosły już przecież w naszych polskich, morskich
tradycjach.
Byli czymś, co chcieliśmy, by było w naszej marynarce najlepsze. Pragnęliśmy, by
przyswoili sobie te wartości, o których wiedzieliśmy, że są dla dobrego
nawigatora niezbędne i konieczne, i które wpajaliśmy im na "Darze" i w szkole.
Rozdzieleni na początku wojny, staraliśmy się potem utrzymać z nimi łączność.
Ciekawiło nas, czym są i jakimi okażą się w czasie ciężkiej próby na morzu.
By tradycji stało się zadość, pierwszym dziełem naszych mid-szypnienów było
wyidanie czasopisma. Radość z tego powodu, że są znów razem, dała mu tytuł "ZNÓW
RAZEM". To co w nim pisali, Major skrzętnie układał w iporządku chronologicznym,
by otrzymać obraz - możliwie dokładny - ich dziejów i myśli.
W pierwszym rzędzie zamieścili wiersz lotnika, który przedostał się z Polski do
Węgier. Oto jego urywek:
A ci co mieli konie
Co im barwne proporce nad głową wiewały
Co w łonie
Nieśli wizje dawnych pancernych husarzy
- runęli w walką
Co od oparów czerwona była... Somosierra... znów w nich odżyła Dziś szarżują na
tanki
- chyba nie wyśniła
historia nasza podobnych obrazów...
Stal szabl na stali tanków im się pokruszyła
A oni ginęli
To dziwne - bez rozkazu
Major mię mógł wyjść z podziwu, że dla tych jeszcze nieomal dzieci, które nie
zaznały niewoli, nie widziały nigdy dotąd wojny, sprawy stanowiące źródło
energii do wytrwania i przetrwania były od razu tak jasne i skrystalizowane. O
zaborach tylko się uczyli. Tych sto pięćdziesiąt lat niewoli dla nich to już
tylko "historia". Epoka napoleońska była jeszcze bardziej odległa - ale dziwnie
od razu odnaleźli w niej obecną sytuację.
Jednak najchętniej wracali wspomnieniami do najbliższej, najmilszej dla siebie
przeszłości. Znalazło to wyraz w "ZNÓW RAZEM", gdzie zamieszczali ze swych
dzienników całe strony pisane jeszcze w tamtych, beztroskich latach. A oto kilka
z tych stron:
Mayaguez (Puerto Rico) . Sobota, 10 XII 1938 r.
Przez cały dzień praca na statku. Po południu przyjmujemy gości. O godzinie
dziewiątej kładziemy się spać. Zmęczeni robotą i poprzednią nocą (spaliśmy tylko
trzy godziny) momentalnie zasypiamy. Nagle rozlega się gwizdek. POBUDKA!
Zaspani zrywamy się i myśląc^ że to już rano, zaczynamy zwijać hamaki. Aż tu
wchodzi do międzypokładu Pierwszy Oficer i mówi, żeby ubierać się na granatowo i
że znów jedziemy na bal.
Jest godzina dziesiąta wieczór. W dziesięć minut później wsiadamy do samochodów,
które po nas przysłano, i jedziemy do Cassina. Podobno publiczność zażądała
kategorycznie od Komendanta, by koniecznie dostarczył na bal "kadetów".
W.F.
Poniedziałek, 12 XII 1938 r.
Rano przebieramy się w "tropiki" i z wychowawcą i instruktorem maszerujemy
czwórkami na plac ćwiczeń. Urządzają dziś dla nas defiladę Pułku Szkoły
Podchorążych USA.
Gdy wchodzimy na plac, z trybun witają nas gromkie oklaski. Stajemy w dwuszeregu
obok sztandaru amerykańskiego, dalej nasi oficerowie w asyście wyższych oficerów
USA.
Na placu jest orkiestra i dziesięć kompanii piechoty. W ciemnozielonych
mundurach, furażerkach i białych rękawiczkach kompanie stoją naprzeciwko nas.
Zaczyna się musztra i ćwiczenia z bronią. Wygląda to bardzo efektownie, zupełnie
inaczej niż u nas. Następuje popis orkiestry, marsz z wspaniałym "tamburmajorem"
robiącym cuda ze swą buławą i wreszcie kompanie ruszają do defilady.
Na pięć metrów przed nami pada komenda "baczność, na prawo patrz!" Idą w szyku
po dwunastu w szeregu. Sztandar pułku i USA po środku, przed każdą kompanią
proporczyk. Przed nami chylą się kolejno proporczyki, salutują nas szablami
oficerowie, a wreszcie i sztandar pułku opada w dół przed skromnymi kadetami
polskiej Szkoły Morskiej, którym się nie marzyło, że będą im oddawać takie
honory.
Kurtuazja amerykańska wprawiała nas wszystkich w zdumienie. Wszędzie w mieście
pozdrawiano nas polskim "dzień dobry". Dzieci na
ulicy wołają na nas "Polacco".
W.F.
Sobota, 17 XII 1938 r.
Dziś odjazd o godzinie trzeciej. Już o godzinie dwunastej gromadzą się tłumy,
policji pełno. Samochody zajmują wielką przestrzeń na kei. Wstęp na statek tylko
dla zaproszonych gości. Otrzymujemy mnósttoo prezentów w postaci bombonierek i
wielkich serc z cukru, książek, czasopism ilustrowanych i innych drobiazgów.
O godzinie trzeciej goście schodzą z "Daru". Są tak wzruszeni, że większość z
nich płacze, na brzegu też pochlipują.
Odbijamy. Stoję na sterze. Gdy rufa odchodzi od kei, Komendant daje rozkaz: "na
wanty". Uczniowie i jungowie wbiegają na maszt i na cześć Mayaguez krzyczą trzy
razy "niech żyje".
Komendant krzyczy wciąż przez tubę podziękowania do powiewającego chusteczkami
tłumu. Dajemy salut syreną i banderą.
Wokół nas mnóstiuo motorówek odprowadza "Dar" daleko w morze. Jadą obok burt i
wiwatują na naszą cześć.
Zegnaj, Puerto Rico, żegnaj, Mayaguez!
W.F.
Ale najwięcej miejsca w ich sercach i myślach zajmował "Dar". Miłość do niego
przewija się przez wszystkie kartki "ZNÓW RAZEM" - u wszystkich roczników.
Czy pamiętacie ostatnie dni sierpnia 1939 roku?
Byliśmy na naszym kochanym "Darze". Kochanym - tak dopiero tera2 widzimy, jak
drogi był dla nas. Tych kilka jego fotografii, które nam zostały po długiej
tułaczce, wiszą dumnie na ścianach naszych
pokoi. Na honorowych miejscach.
M.K.
Był jedynym żaglowcem, który w XX wieku odbył podróż naokoło świata, był jednym
z dwu żaglowców szkolnych, które pod żaglami
przeszły najburzliwste na Świecie miejsce - Cape Horn (drugim był żaglowiec
japoński). Podczas zlotu bałtyckich statków szkolnych w ro-fctt 1938 w
Sztokholmie został uznany za najczystszy i najlepiej urządzony, a jego załoga za
najlepiej wyszkoloną.
W.F.
"Dar Pomorza" był żywą skarbnicą tradycji 'morskich, których większą część
otrzymał w spadku od swego poprzednika, polskiego barku szkolnego ,JLwów" i
które pieczołowicie przechowywał i krzewił wśród swych wychowanków.
Wszyscy, którzy przeszli twardą szkołę, na żaglowcu, tworzą wśród innych
marynarzy jakby odrębną grupę, jakby fclan^ o właściwie lepiej •- jakby rodzinę.
W.F.
Dopiero teraz wiemy, jak wiele on dla nas znaezył. Bo statek można pokochać tak,
jak można pokochać przyjaciela ezy piękną dziewczynę. [...] Czy pamiętacie, ile
razy oglądaliśmy jego dumną sylwetkę czy to na redzie w Gdyni, czy to w wielu
innych zagranicznych portach, gdzie spełniał swe podwójne posłannictwo -
szkolenie przyszłych oficerów i propagandę Polski na morzu. Spełniał to
posłannictwo dobrze.
[...] Wystarczy przypomnieć opinię komendanta norweskiego statku szkolnego:
komendant powiedział, że w ciągu swej czterdziestoletniej praktyki na morzu nie
spotkał tak utrzymanego i pięknego statku.
Musieliśmy Cię zostawić - stoisz samotny i opuszczony, lecz wrócimy po Ciebie.
Wrócimy na pewno i oddamy Cię w ręce następców, abyś spełniał swą misję dalej -
szkolił oficerów i rozsławiał imię Polskiej Marynarki Handlowej na wodach całego
świata.
M.K.
Pierwsze wrażenia z tego, co posłyszeli o walkach na Wybrzeżu, wyrazili
następująco:
Wystarczy przypomnieć bohaterską postawę naszych oddziałów w okolicy Gdyni,
których część wznowiła tradycje kościuszkowskie i poszła do ataku na gniazda
karabinów maszynowych z kosami. Dowódca obrony Wybrzeża pułkownik Stanisław
Dąbek widząc, że sytuacja jest beznadziejna, wydał rozkaz do żołnierzy: ,Jtie
mamy już nic do bronienia^ ale mamy jeszcze nasz honor żołnierski, a tego
będziemy mogli jeszcze zawsze bronić choćby gołymi rękami".
Krew tych bohaterów zmieszała się z falami Bałtyku, dokumentując raz jeszcze
przed całym światem, że Polska bez niego istnieć nie może.
JEŻ
W droidze do Szkocji, gdy byliśmy jeszcze w wolnej Norwegii, chłopcy trafili na
wyświetlany w kinie film - niemiecki reportaż o wojnie:
Boże! To o nas. O Polsce. Widzimy sylwetki tak dobrze znane - nasza fcatoaleria
szarżuje na tanki, piechota idzie na bagnety. To bój! Serca zaczynają bić
żywiej. Oni się biją. Może to nieprawda, że się skończyło. Może to tylko
propaganda niemiecka wyimaginowała zwycięstwo nad Polską?...
Obrazek się zmienia. W okopach nasza piechota, a na nią loalt zbity wał tanków.
Boże, cóż może zrobić ta garstka ludzi przeciw tej masie żelaza?
A potem defilada. Na tej samej drodze, gdzie zawsze odbywały się defilady
naszego wojska. Na ulicach pustki. Po drodze suną kolumny morderców.
To wy strzelaliście do kobiet i dzieci. Wy mordowaliście nasze matki i
siostry...
To już koniec. Ludzie wychodzą. My jeszcze siedzimy. Podchodzi do nas jakaś pani
z mężem i pyta: ,fanowie Polacy?" Potem padają słowa współczucia. Och Boże! Jak
one pieką. Pięści zaciskają się kurczowo...
"Co panowie zamierzają robić?"
Jak to co? Walczyć!
Walczyć wszędzie. Na morzu, lądzie i w powietrzu i nie spocząć dopóty, dopóki
krzywdy nie zostaną pomszczone.
Jeszcze Polska nie zginęła, dopóki chociaż jedno serce polskie bije w piersi,
dopóki chociaż jedna kropla krwi płynie w żyłach.
Pod artykułem widnieją inicjały W.K.
- Gdyby Józef Wybicki w roku 1797 nie napisał słów hymnu, zrobiliby to nasi
chłopcy - mówił Major dołączając artykuł do swojej kartoteki.
Po przybyciu pięciu naszych statków do Firth of Forth ci uczniowie, <dla których
nie znaleziono przydziałów, zostali odesłani na ORP "Gdynia". Oto dalsze ich
przygody w chronologicznym układzie według pisma "ZNÓW RAZEM":
Pozostaliśmy bez przydziału przy marynarce wojennej na ORP "Gdynia". Początkowo
prace nad przygotowaniem okrętu do przyjęcia marynarzy z innych statków
zajmowały nam czas i nie pozwoliły myśleć zbyt wiele o sobie. Nadszedł czas, że
praca się skończyła. Marynarze przyjechali. A co z nami? Myśl ta zaczęła nas
gnębić coraz więcej. Ogarniać nas zaczęło zniechęcenie. Wreszcie sądziliśmy, że
nie potrzeba tu nas i że jesteśmy po prostu intruzami. Tak minęły blisko trzy
miesiące. Część poszła do marynarki wojennej. (...] Wreszcie speł-
nity się nasze serdeczne życzenia. Po wielu staraniach i gorących -prośbach
zostaliśmy wyekspediowani do Francji, aby zasilić szeregi świeżo tworzącej się
Armii Polskiej.
Motorówka odbija od okrętu... Wolno kieruje się ku brzegowi. W ciemności nocy
ginie szary cień "Gdyni", a z nim zaciera się cała przeszłość ponurej
bezczynności.
(...)
*
Po zaokrętowaniu na statek idący do Cherbourga takie były wśród "naszych dzieci"
nastroje:
Im bliżej lądu francuskiego, tym więcej slyszy się rozmów na temat naszych
przyszłych losów. Jeden chciałby pójść do lotnictwa, drugi do broni pancernej,
inny znów do artylerii. Nawet każdy z nas uważa swój rodzaj broni za najlepszy
na świecie i stara się gorąco, by pozostali zgłosili swój akces tam, a nie gdzie
indziej. Ostatecznie pierwsze miejsce w konkursie rodzajów broni zajęło
lotnictwo, jako najbardziej odpowiadające naszemu usposobieniu i temperamentowi.
Głównym naszym zamysłem było jednakże nierozłączanie się pod żadnym pozorem.
Tego co prawda nikt nie poruszał, ale tylko dlatego, że to wynikało z naszego
koleżeństwa. Przecież już od kilku lat nie rozstajemy się prawie wcale - razem
spędziliśmy wesołe lub mniej wesołe chwile, tym bardziej więc teraz, gdy przed
nami stała walka o Ojczyznę, nikt inaczej nie mógł myśleć.
Spoza mgły zaczęły się wynurzać zabudowania Cherbourga.
JEŻ
W Cherbourgu "nasze dzieci" wsiadły do pociągu, który ich przywiózł na małą
stacyjkę kolejową:
Na tym dworcu oczekiwał nas stary podoficer. Udajemy się za nim do Dowództwa
Polskiego Obozu. Po drodze spotykamy wiele kompanii naszej piechoty, która
zapamiętale ćwiczyła szermierkę. Mieli co prawda stare jednostrzałowe karabiny z
roku 1874 i byli ubrani we francuskie, a więc podarte i niejednolite, mundury,
ale wywarli na nas imponujące wrażenie. Przecież to byli nasi przyszli koledzy
po fachu, a do tego mieli za sobą polską kampanię.
Następnego dnia rano dowiadujemy się, że z lotnictwa nic nie będzie. Polacy
piloci i tak nie mają maszyn, więc nie ma celu tworzenia nowych kadr. Wobec
tego, po poruszeniu wszelkich możliwych i dostępnych dla nas sprężyn na terenie
obozu, postaraliśmy się o przydział do artylerii przeciwlotniczej, ponieważ jest
to jedyna broń, której znajomość może się nam zawsze przydać na statkach
handlowych.
Młodsi koledzy udali się do- kawalerii zmotoryzowanej, która to broń bardzo im
się podobała. Przypomina ona coś z tradycji polskiego rycerstwa XVII wieku, z tą
różnicą, że poszła drogą wynalazku i konie zamieniła na motory.
JEŻ
Chłopcy rozbici na grupy znaleźli się w rozmaitych formacjach. Oto urywek
wspomnień jednego z tych, którzy trafili do słynnego Cotąui-dan, wojskowego
obozu szkoleniowego dla Polaków:
Po krótkiej przerwie dostajemy się pod komendę innego ^pana" i rozpoczyna się
musztra piesza. Ćwiczenia te, podczas całego naszego pobytu we Francji, polegały
jedynie na salutowaniu w miejscu i w marszu oraz na zwrotach, ponieważ
dostarczenie karabinów było we Francji zupełnie wykluczone. Mieliśmy co prawda
kilka starych gratów, ale i te zostały nam w końcu odebrane i - jak fama głosi -
wysłano je na obronę linii Maginota...
JEŻ
Ci co trafili do baterii przeciwlotniczych, tak opisują swe przeżycia:
Ćwiczyliśmy trochę na starym sprzęcie francuskim, nie mogliśmy jednak doczekać
się chwili, kiedy wreszcie dostaniemy broń na własność.
Alarmująca wiadomość. Niemcy zajęli Calais. Linia oporu biegnie wzdłuż Sommy.
Zorganizowano i wyposażono naprędce dwie baterie - przeciwlotniczą i
przeciwpancerną. Wyjechali. Następne dwie baterie wyjechały w jakieś dwa
tygodnie później, nie dojechały...
Musiały wycofać się pod granicę hiszpańską.
(...)
Rozbite wojska francuskie cofały się bezładnie. Niemcy nie brali już kh nawet do
niewoli. Cofali się każdy na "swoją rękę". Kilku chłopców usiłowało w ten sposób
przedostać się do któregoś z portów:
Wieczorem mieliśmy lekki nalot lotniczy. Obserwowaliśmy walkę samolotów. Ze też
nie chcieli przyjąć nas do lotnictwa.
Po kilkunastu minutach bombardowanie ustało. Weszliśmy do miasteczka. Przykry
przedstawił się nam widok. Ulice pełne stłuczonego szkła, domy w gruzach,
zniszczone samochody... a nad tym wszystkim unosiły się gęste tumany duszącego
ceglanego kurzu. Postanawiamy jak najszybciej przejść przez to miasteczko.
- Tadek, patrz, ale ten dom "zrobili" - mówię.
Podchodząc "niby do motorówki wymanewrowałem tak, że ostry przybój posadził
jacht na piasek. Rozkładamy ramiona i tłumaczymy po francusku, że niestety nie
możemy jechać. Hiszpan wścieka się, ale w końcu widząc^ że jacht faktycznie leży
na burcie na brzegu, rezygnuje wydając jakieś instrukcje.
Gdy po dwóch dniach wyjaśnień załoga jachtu dowiedziała się, że że ma być
internowana, zdecydowała się, na ucieczkę.
Trzeba wiać!
Wiemy to wszyscy dobrze, ale nikt, niestety, nie wie jak. Arabi pilnują nas
ciągle, a stała wartą z karabinem uniemożliwia jakiekolwiek próby.ucieczki. Przy
tym dwóch z nas ciągle trzymają na lądzie jako zakładników.
Przygotowujemy sią jednak do ucieczki. Arabowie mimo zakładników zorientowali
sią, że coś jest nie w porządku. Krzyczą z lądu, nakazując przybić bliżej
brzegu.
W pewnej chwili dwóch naszych, siedzących dotąd na lądzie, zorientowało się
także, że przygotowujemy sią do ucieczki. Skaczą do wody i hajda do nas.
Arabowie z lądu natychmiast otworzyli ogień z karabinów.
Strzelanina zacząła sią na dobre.
Co prędzej stawiam żagle, ledwie tamci z lądu szczęśliwie dopłynęli, już
udaliśmy kotwicą, gdyż nie było czasu jej wybierać. Wyholowa-liśmy nasz jacht z
zatoczki arabską szalupą, która stała wówczas przy jachcie. Arabowie, nie mając
innej łodzi^ strzelają tylko zawzięcie. Kule pluskają w około nas, ale
zapadający mrok sprzyja nam. Szczęśliwie wydostajemy się z zatoczki.
Dostajemy zaraz silny wiatr, więc stawiamy wszystkie, żagle i bierzemy kurs na
Gibraltar.
Następnego dnia przed wieczorem byliśmy już na miejscu. Mieliśmy nawet
przygotowaną polską banderę na wejście do portu. Tylko bez orła, ale zawsze
polska: biało-czerwona.
W porcie liczyli nam dziury w jachcie od kul arabskich.
W samym fokżaglu było ich jedenaście, nie mówiąc o dziurach w burcie - a i tam
było ich kilkanaście. Ale na arabskie dziury od arabskich kul mieliśmy arabski
kleisty chleb, którym te dziury pozalepialiśmy.
Z.O.
Skrupulatnie przeglądając kartki "ZNÓW RAZEM" Major ponownie przeżywa swą
kampanię francuską podwójnie przestudiowaną "- z okresu wojen Napoleona i tę,
którą przeżył i widział sam.
W chwili gdy zaczął się bezładny odwrót, dano Polakom nawet czołgi, by bronili
cofających się oddziałów francuskich. Niestety, do czoł-
Przed gruzami stał właściciel. 'Poznajemy w nim znajomego, /"-o*,1? nos poznaje.
Kiwa głową. Tadek powiedział mu parę słów współczu*-cia. On wskazuje na
rumowisko i mówi:
- Dwie kobiety zabite. Boże! Za co?!
Pocieszamy^ jak umiemy.
J.W.
Chłopcy, którzy trafili do Dunkierki, mieli utrudnioną sytuację. Pomimo że, jak
mówiono, "cała Anglia" ruszyła pod Dunkierkę na jachtach, motorówkach, na
wszystkim co pływa - ale zabierano tylko swoich żołnierzy.
Tym, co nie chcieli dostać się do niewoli, nie pozostawało nic innego jak
przebrać się za Anglików. Wielu z tych, których koledzy opłakali jako wziętych
do niewoli lub zabitych, znalazło się w tym przebraniu w Anglii.
Major zaciera ręce i uśmiecha się, to znaczy, ąe ma coś nowego do swej
kartoteki. To coś - to przygody jednego z, tych, którzy znaleźli się w husarii,
inaczej w Pierwszej Pancernej.
Przydzielono mnie do artylerii przeciwlotniczej. Później dostałem się w skład
baterii przeciwpancernej w vCzarnej Brygadzie" generała Mączka. Z brygadą tą
brałem, udział w kampanii francuskiej.
Po bitwie pod Montbard nie starczyło nam benzyny i zaopatrzenia. Byliśmy
otoczeni przez Niemców. Trzeba było zniszczyć sprzęt, no i na rozkaz generała
zaczęliśmy się przedzierać na południe Francji. Po drodze złapali nas Niemcy,
gdy doszliśmy do Kanału Burgundzkiego. Ponieważ udawaliśmy Francuzów, jakoś
udało nam się zwiać jeszcze w drodze do obozu internowanych.
Szliśmy na południe dalej. Orientowaliśmy się według map depar-tamenialnych,
które wyrwaliśmy z kalendarzy francuskich. Nad Łoarą znowu nas Niemcy
zatrzymali, ale znów wybroniliśmy się tym, że niby jesteśmy Francuzami i że
wracamy do swojej wioski. Dużo nam pomógł nasz kolega Ślązak z pochodzenia,
który dobrze mówił po niemiecku.
Tak różnymi drogami doszliśmy do Marsylii, stamtąd do Tuluzy, ale w Tuluzie
zawrócono nas znów do Marsylii. Przyczailiśmy się w porcie, oczekując na
sposobność wywiania. Szczęście sprzyjało. Udało się nam wykombinować jacht
żaglowo-motorowy.
Prądy zniosły jacht do Maroka hiszpańskiego.
[...] przybyła motorówka portowa, by nas doholować do nabrzeża. Ale nie ma
głupich - wiemy, że Hiszpanie zamkną nas, $dy tylko przybędziemy do pierwszego
cywilizowanego miasta.
gów nikt nie dostarczył benzyny, a karabiny z roku 1892 były mniej przydatne niż
saperskie łopaty - przeciwko czołgom. Uzbrojone w ńaś oddziały polskie potrafiły
odpierać ataki i zatrzymywać nieprzyjaciela pod Francaltrofa Altwiller. Pod
Dieuze nasi potrafili tą bronią zdobyć dwa działa.
Wojna we Francji nie trwała całych dwóch tygodni.
A walki w Hiszpanii? Rok 1811, 15 maja, gdy marszałek Francji Soult zawołał do
Konopki: "Pułkowniku, ratuj honor Francji!", pułkownik Konopka przeprawił wpław
tego dnia swycłi lansjerów przez rzekę Albuhera. Lansjerzy polscy, walcząc jeden
przeciw kilku, rozbili, znieśli doszczętnie dragonów angielskich. Następnego
dnia złamali szarżami trzy pułki angielskie, wzięli tysiąc ludzi do niewoli i
sześć dział.
A tymczasem we Francji w dniu 27 maja 1811 roku Napoleon w towarzystwie swej
żony Marii Luizy dokonał w Oherbourgu inspekcji dwóch okrętów francuskich o
siedemdziesięciu czterech działach każdy. Okręty te nosiły nazwy: "COURAGEUX"
(,,Smiały") i "POLO-NAIS" ("Polak"). W dniu 30 maja Napoleon z małżonka, stojąc
na wyniosłym cyplu nad brzegiem morza, przyjęli defiladę tych samych okrętów.
Przed kamipanią francuską miała miejsce kampania norweska. Brali w niej udział
uczniowie, którzy trafili na statki Polskiej Marynarki Handlowej. Kilku z nich
było na "Chrobrym". Major pieczołowicie zachował ich wrażenia z tej kampanii:
Bezsilna wściekłość. Niebo całe aż piegowate od dymu rozrywają* cych się
pocisków, a ten lata bezkarnie i rzuca nam piguły.
Przeklęte uczucie... ani nie ma gdzie uciekać, ani się schować. Jestem
maleńki... siadłem na polerze... skuliłem się. tylko... Zdawało mi się, że cały
siedzą w hełmie.
Widzę, jak cztery wielkie bomby odrywają się od kadłuba... czuję, że twarz mi
blednie... Widzę, lecą prosto na statek. Słyszą świst. I długo jeszcze kipiała
woda lodowata, i dym unosił się nad nią.
Kiedy trafi?
Znowu przyszli, nasi strzelają... salwa za salwą. Wszystko na nic. Który to już
nalot? Nie wiem. Liczyłem dzisiaj tylko do dziesięciu.
A w innym miejscu:
Trafił.
Padły tuż przed kominem. Jedna burząca i kilka zapalających. Cały czas strzelał
z karabinów maszynowych, o obronie i gaszeniu pożaru nie było mowy...
Pożar ogarnia coraz większą część statku.
C.A.
W kartotece Majora znalazło się jeszcze jedno wspomnienie chłopców ze służby na
statkach w konwojach - wiersz pod upartym, pełnym nadziei tytułem.
WRÓCĘ
Z portu do portu gnany Przez dziki los...
... człowiek morza Przez cały świat zapomniany W ten straszny czas...
... jak polarna zorza
... wróci z morza. Do Polski latem w ciepłą noc Wrócę po szczęście zapomniane,
Wrócę po szczęścia wielką moc, Na Polskie ziemie ukochane A za to...
Za teraz usta wykrzywione cierpienia grymasem ... Będę miał wielkif złoty
księżyc nad lasem. Za sztormy w Biskajach i bryzgi morza wściekłego
... Rozkosze, rozkoszne muskanie wiatru ciepłego.
Delikatnego jak skrzydła motyla.
Bo każda chwila
Będzie kontrastem teraz przeżytej
Chwili na morzu... szalonej i dzikiej.
C.A.
Po upadku Francji zaczęły się przygotowania do nowej walki. Jeden etap został
zakończony, otwierał się drugi... W "ZNÓW RAZEM" Major odnalazł wiersz podpisany
inicjałami J.W. Oto jego urywek:
Żołnierzu polski! Tułaczu! Choć czoło masz potem zroszone I ręce boleśnie
zmęczone, To duma bije Ci z oczu...
Broniłeś Modlina, Warszawy, Poznania, Gdyni i Helu I chociaż zginęło wielu,
Okryłeś imię swe sławą.
Wiernieś dotrzymał przysięgi^ Walczyłeś o każdy próg!
A później - wolałeś niepewność włóczęgi - Odszedłeś, by nie wziął Cię wróg!
Odszedłeś do Francji w boju Pokazać, że honor Polaka Rzecz świata - że rzecz to
jest taka, Co warta jest trudu i znoju...
W Norwegii wytrwałeś do końca, Broniłeś Narviku swą krwią, A twoi koledzy - tam
są, Gdzie pali tak słońce gorąco.'
I znowuż czekasz gotowy,
Aż zagrzmi Ci złoty róg.
I jak bomb, i gwizd kul, i dział huk
Porwą Cią znów na bój nowy...
J.W.
Nic dziwnego, że Major umieścił go w swej kartotece jako podsumowanie minionego
okresu.
Gdy ipierwsza grupa uczniów z "Daru" została umieszczona już w Southampton,
pozostali rozsiani byli jeszcze po statkach handlowych i wojennych, ale wszyscy
już wiedzieli, że kolejno bada się dokształcali. Wiedzieli, że wykłady będą z
wielu przedmiotów prowadzone w języku angielskim, wobec czego zabrali się do
niego, pełniąc służbę na niszczycielach, okrętach podwodnych lub na statkach
han-idlowych w konwojach - nigdy nie pewni, czy po wyjściu w morze WRÓCĄ.
A oto wspomnienia jednego z uczniów, który chcąc szybciej nau--czyć się języka
angielskiego zaciągnął się na statek angielski:
Był to statefc mały, stary, tylko dune wachty (czyli nie więcej niż trzy i pół
godziny snu jednorazowo). Mimo to nie zmieniłem postanowienia, chciałem
koniecznie poznać język angielski.
[...] otwiera się przed nami Tower Bridge, płyniemy w dół Tamizy. Na noc
zatrzymujemy się na kotwicy, czekając wysokiej wody. Konwój jest prawie w
komplecie. W nocy budzą nas salwy blisko stojącego krążownika. Samoloty
niemieckie latają nad nami, prawdopodobnie nie my jesteśmy ich celem. Krążownik
co chwila grzmi potężnym basem dział.
Poranek następnego dnia mglisty, widać na dwie długości statku. Z mgły odzywa
się monotonny chrzęst wybieranych łańcuchów kotwicznych i dźwięczne uderzenie w
dzwon. Powoli ruszamy widząc słabe zarysy naszego poprzednika.
Nagle daleko przed nami słyszymy huk i widzimy słup ognia - to jeden ze statków
idących na przedzie konwoju wyleciał w powietrze wchodząc na miną. Za chwilą
idzie za nim drugi. Nocne samoloty zrzuciły miny cicho opadające na
spadochronach.
Z powodu mgły nie możemy oglądać tonących statków. W głębi duszy każdy myśli o
swych najdroższych i oczekuje swojej kolejki. Podnoszące się słońce zwyciąża
jednak mgły i płyniemy dalej spokojnie. Niekiedy tylko wydziera sią na dziobie
"oko" meldując statek, boję, a czasami miną. Wzdłuż wybrzeży angielskich
pospolity jest widok okrągłych czarnych kul ze sterczącymi kolcami. W dzień
mijamy je strzelając do nich z karabinów. W nocy zaś oddajemy się w opiekę
Opatrzności czekając, aż któraś z tak źle potraktowanych przez nas min, z kolei
wystrzeli nami w górą.
Po kilku dniach stajemy na kotwicy i bierzemy bunkier. Podjeżdża do nas stara
krypa przywożąca węgiel.
Blisko nas stoi jeden z polskich statków. Wygląda porządnie, jest świeżo
pomalowany. Po sformowaniu konwoju okazuje się, że nasz polski statek ma na
pokładzie komodom. Przyjemnie mi było, że ta odpowiedzialna funkcja przypadła
polskiej fladze.
[...] Znowu zaczyna sią wstawanie co cztery godziny, wachty na sterze, oku, przy
karabinach maszynowych i armacie. Artylerzyści dochodzą do wprawy - nic
dziwnego, mają codziennie nużące ćwiczenia.
Pewnego pochmurnego dnia, po zwykłym ostrzeżeniu komodora ,^podziewać sią ataku
lotniczego" budzi nas przeraźliwy dźwięk klaksonu. Niektórzy śpią w ubraniach i
prosto z koi wyskakują na pokład. Kilku wraca po pasy ratunkowe. Naokoło krąży
czteromotorowy "Condor". Rozlegają się, pojedyncze strzały z drugiego końca
konwoju. Czekamy, aż sią zbliży. Nadlatuje nisko od dziobu. Terkot naszych
karabinów maszynowych, strzał z działa - samolot gwałtownie skręca. Przy dziale
trochą podniecenia. Zdenerwowany steward myli się i ładuje szrapnel. Przy
następnym strzale nasz pocisk mało nie zabija obsługi karabinu na "botdecku".
Bomby uszkodziły jeden ze statków, udaje się go jednak doholować do najbliższego
portu.
Przed Lizboną zabieram sią do pisania listu do domu.
Piszę, jak w dawnych spokojnych czasach, bez wojny, bomb. Piszę jak z "Daru
Pomorza" do matki. Czy otrzyma go?
L.S.
*
Z upadkiem Francji i utworzeniem rządu Yichy wytworzyła się truidna sytuacja dla
naszych statków w portach francuskich. Francuzi ze sprzymierzeńców stali się
wrogami. Polskie statki zostały internowane. Jednak wszystkie, z wyjątkiem
jednego, nie bacząc na sieci, miny, baterie nadbrzeżne i okręty wojenne -
uciekły. Niestety, ka-
pitanom statków angielskich, będących w tej samej sytuacji co statki polskie,
ucieczka nie powiodła się w takim stopniu jak nam. Jedno z "maszych dzieci",
które było na "Stalowej Woli" świadkiem internowania statków angielskich, tak
opisuje te chwile:
Do delikwenta, że sią tak wyrażą o statku handlowym przeznaczonym na zajęcie,
zbliżały sią od razu z dwóch stron dwa kontrtorpe-dowce z zachowaniem "wszelkich
ostrożności". Następnie na jakieś sto metrów od burty "ofiary" zatrzymywały się
statki z policją i wojskiem i przez megafony zawiadamiano załogą, że ma sią
poddać i że wszelkie oznaki oporu bada hasłem do otwarcia ognia z
kontrtorpedowców. Teraz następowało czynne zdobycie statku przez kolorowe wojsko
i manifestacyjne opuszczenie angielskiej bandery oraz triumfalne podciągnięcie
bandery zwycięzców...
Po takim preludium można było oczekiwać tylko tego samego w stosunku do nas.
Zrobiło nam się trochę nieswojo*, ale myliłby się ten, kto by sądził, że
popadliśmy w czarną rozpacz czy zwątpienie.
My nie jesteśmy na szczęście lepieni z tej"gliny co "zdobywcy", w nas płynie
krew ludzi wolnych i nigdy nie "spodlonych zdradą.
Ktoś czytając powyższe zdanie będzie mnie pewno pomawiał o pom-patyczność. Tak,
może być, że będzie po części miał rację, gdyż historię inaczej się pisze niż
się ją robi.
Wracając jednak do przedmiotu, sprawa przedstawiała się dość ponuro. Naturalnie
pierwszą naszą myślą była ucieczka. Ale przecież port był otoczony siecią
stalową, co już w teorii wykluczało wszelkie próby ucieczki^ a co gorsza
kontrtorpedowce i łodzie policyjne patrolowały ustawicznie redę. Poza tym
reflektory pancernika "Richelieu" i baterii nadbrzeżnych omiatały ustawicznie
horyzont. Mimo tej rozpaczliwej - zdawałoby się - sytuacji projekt ucieczki
nurtował całą załogą.
Plan ucieczki skrystalizował się późno wieczorem, a już o godzinie jedenastej w
nocy statek zaczął się wolno przygotowywać do dzieła.
O godzinie dwunastej wolno, i przystając co chwila, podnieśliśmy kotwicę i na
"małej" odeszliśmy pod samą plażę Dakaru. Tu, ciągle sondując na minimalnej
głębokości, zaczęliśmy się posuwać do wyjścia. Wszyscy, przygotowani w każdej
chwili na akcję jednostek francuskiej floty wojennej, staliśmy na baku w pasach
ratunkowych.
W pewnej chwili gwałtowny wstrząs unieruchomił statek na miejscu. Okazało się,
że usiedliśmy na mieliźnie. Na szczęście "cała wstecz" pomogła i statek powoli
jak żółw zlazł z mielizny i poszedł już dalej swobodnie. Ale jeszcze nie był to
koniec dzisiejszych przygód. Sylwetka patrolu przejeżdżającego w pobliżu
wstrzymała nasze maszyny, a nas przyprawiła o zupełnie niesymboliczne drżenie
kolan.
Na szczęście ospałe oko patrolu nie zauważyło nas i znów po chwili ruszyliśmy
dalej. Im bardziej oddalaliśmy się od zatoki^ tym byliśmy pewniejsi siebie, gdy
nagle stało się coś, co mogłoby się skończyć dla
nas tragicznie. Oto francuskie reflektory pozycji nadbrzeżnych i pancernika
"Richelieu" zaczęły obszukiwać powierzchnią wody. Nadeszła chwila krytyczna, do
rufy naszego statku zbliżał się silny snop świa-tla - za chwilą zostaniemy
odkryci i zaczęta tak szczęśliwie wycieczka skończy się w obozie
koncentracyjnym.
Przypuszczenie takie wzbudziło w nas wściekłość i zaciętość.
Gotowi byliśmy w tej chwili do rozpaczliwej i bodaj beznadziejnej obrony czynnej
i bezsensownego, z punktu widzenia rozsądku, użycia własnego działa.
Lecz na szczęście nie doszło do tej ostateczności. Zrządzeniem Opatrzności
światło, nie dotykając rufy, przeskoczyło nagle ponad kadłubem statku i opadło
przed jego dziobem. Ten moment zadecydował o naszej ucieczce.
Była godzina druga w nocy, gdy zmęczony wrażeniami poszedłem spać; właśnie
wychodziliśmy na pełne morze. Śliczna pogoda następnego ranka poderwała mnie do
zwykłej dziennej pracy i zdawałoby się, że nic ważnego nie zaszło w naszym
życiu, że przygoda dakarska była tylko koszmarnym snem. Trzeciego dnia
zawinęliśmy do Freetown.
Dziś, patrząc na te wypadki, znajduję myśl przewodnią kapitana "Stalowej Woli",
który postanowił ominąć zaporę siecio-ują w miejscu, gdzie z powodu płytkiej
wody i licznych mielizn nie postawiono gęstej sieci stalowych lin. Narażał
statek na rozbicie, ale uratował honor polskiej bandery i pokazał zdegenerowanym
pachołkom Vichy, że odwagą i szaleństwo można przeciwstawić nawet największym
przeszkodom i można je nimi pokonać.
J.O.S.
Walka o Atlantyk przybierała na sile. Konwoje przychodziły coraz bardziej
uszczuplone. "Wilcze stada" okrętów podwodnych urządzały polowania na prawie
bezbronne statki handlowe, których eskorta była zbyt słaba, by je uchronić przed
torpedami.
Zatrzymanie się dla ratowania załogi storpedowanego statku było często robieniem
ze swego statku nieruchomego celu dla torped niewidzialnego przeciwnika. Pomimo
to żaden z naszych statków nie zostawił nigdy na łasce losu spodziewającej się
od niego pomocy załogi zatopionego statku. Ratowanie innych na burzliwym
Atlantyku w okresie zimy wymagało od kapitana wielkiej znajomości morza,
poświęcenia i silnych nerwów.
Nie było na morzu akcji, w której by zabrakło "naszych dzieci". Niektórzy brali
udział w ratowaniu załogi okrętu wojennego na Północnym Atlantyku przez nasz
statek "Wisła". Jeden z nich tak opisuje te chwile:
Była "psia", sztormowa pogoda na Atlantyku. Dopiero teraz zorientowałem się, co
było przyczyną nagłego alarmu - niedaleko nas pa-
Ul się Wojenny "patrol boat", którego załoga ratowała się bądź na szalupach,
bądź na tratwach korkowych.
Sytuacja była poważna^ zwłaszcza że wysoka fala uniemożliwiała sprawne
manewrowanie statkiem. Natychmiast wyrzucono sztorm-trapy za burtę i
przyszykowano koła ratunkowe oraz liny potrzebne do ratowania załogi płonącego
statku.
Podjechaliśmy do jednej z szalup. Zatrzymano maszynę, jednak statek posuwał się
bardzo powoli naprzód, rzucono linę na szalupę i przyciągnięto ją do burty.
Marynarze kolejno zaczęli wchodzić po sztormtrapie na pokład, lecz nieszczęście
chciało, że przyszła spora fala i, uderzając szalupą o burtę statku, przechyliła
szalupę wysypując resztę załogi do wody, jedynie trzech z nich zdołało wejść na
statek. Inni znaleźli się w krytycznej sytuacji. Zaczęliśmy rzucać im koła
ratunkowe i liny, jednak wściekłe fale rzucały nimi w różne strony tak, że nie
mieli'siły utrzymać się lub przywiązać linami, zwłaszcza iż byli zmarznięci i
ręce ich opadały bezwładnie.
Statek tymczasem szedł naprzód zostawiająo- ich za rufą. Niemal rękami można
było sięgnąć po nich, gdyż znajdowali się tuż przy burcie, mimo tego nie byliśmy
w stanie dać im żadnej pomocy, ponieważ statek kołysał się silnie i każde
wychylenie groziło wpadnięciem do wody i podzieleniem losu nieszczęśliwców.
Niektórzy z nich zdołali chwycić się lin, lecz fale wydzierały je z bezwładnych
rąk.
Statek nasz coraz bardziej się oddalał i nikogo więcej nie uratowaliśmy.
Tymczasem przybyła na pomoc łódź podwodna, lecz i ona miała utrudnione
działanie, ponieważ niespokojna woda zalewała cały kadłub. Wyratowano tylko
kilku ludzi z tratwy korkowej, reszta zginęła.
Skręciliśmy i po kilku minutach próbowaliśmy znów podjechać do tej szalupy, na
którą - nie wiem w jaki sposób - pływający marynarze zdołali wejść z powrotem.
Tym razem nie udało nam się podejść blisko. Szalupa nie mogła się poruszać, gdyż
nikt nie miał siły wiosłować. Chcieliśmy początkowo spuścić nasze własne szalupy
na wodę, lecz na skutek silnych przechyłów nie można było nic zrobić i podczas
tych prób bosman został przygnieciony szalupą i ciężko ranny.
Po raz trzeci podjechaliśmy do tej samej szalupy dziobem, tym razem szczęśliwie
przywiązaliśmy ją. Jednak marynarze znajdujący się wewnątrz nie mieli siły wejść
po drabince, nawet rzuconej liny nie mogli obwiązać na sobie. Trzech z nich, nie
dając znaku życia, leżało bezwładnie w szalupie napełnionej po brzegi wodą.
Jeden z naszej załogi, nie namyślając się długo, zszedł na dół i wskoczył do
rzucanej falą szalupy, kolejno wiązał bezwładne ciała, które następnie wciągano
na pokład.
Tylko dwóch ludzi udało się odratować, pięciu pozostałych oddało swoje młode
życie morzu. Z drugiej szalupy zdołaliśmy uratować całą załogę.
Dzięki umiejętnie prowadzonej akcji ratowniczej naszego kapitana P.T.
dwadzieścia trzy osoby zostały wyratowane, lecz niestety tym pięciu nie udało
się przywrócić życia, mimo usilnych zabiegów. Łódź podwodna zdołała wydrzeć
morzu tylko dziewięciu marynarzy, reszta straciła życie w zimnych odmętach
oceanu.
M.P.
Walka z bombowcami i okrętami podwodnymi budziła w chłopcach odrazę. Walka z
samym morzem, taka w której morzu przeciwstawiał się kunszt wiedzy nawigatora -
budziła w nich ciekawość i była potwierdzeniem od wieków odkrytej prawdy, iż
niebezpieczeństwo na morzu posiaida również swą istotną wartość.
Prawie na każdym statku, który zginął, znajdowali się uczniowie z "Daru". Ich
starsi koledzy, kapitanowie - zgodnie z romantyzmem, który ich zaprowadził na
morze - trwali zawsze do ostatniej chwili na powierzonym im statku. Oto
zamieszczona w "ZNÓW RAZEM" relacja naszego ucznia z ostatniej chwili jednego z
polskich statków, "Cieszyn", o którym sucha wzmianka doniosła: "Zatonął wskutek
działań nieprzyjaciela".
Okropny wstrząs... Fontanna wody wpada na pokład. Trzask pękających lin i szum
uciekającej z maszyny pary.
Ktoś biegnie po pokładzie. Ktoś wkłada pośpiesznie pas. Co się dzieje...
trafili, czy nie?...
Ster nie działa...
Spoglądam w górę. Są. Niebo usiane wybuchami pocisków, a wśród ognia i dymu...
oni... szatany... dwanaście... zawracają i znowu padają bomby, jedna za drugą.
Znowu okropny gwizd, huk i wstrząs. O Boże! Czy to już koniec?
Tuż koło burty dwie fontanny, dalej dwie inne...
Wśród huku dział i bomb, trzasku karabinów maszynowych słychać donośny głos
kapitana: "Do działa!" Biegniemy w kilku. Cóż z tego. Nasze "działo", raczej
granatnik, nie przystosowało się do warunków - nie wytrzymało próby. Wstrząs był
za duży nawet dla niego. Wyleciało z podstawy i leży teraz na pokładzie.
Bezużyteczny kawał rury. Nie mamy naioet czym się bronić.
A oni latają i rzucają jedną bombę za drugą* pomimo gęstego ognia artylerii,
pomimo że jeden czy dwa uciekły z placu widocznie trafione.
Ktoś twierdzi, że widział jeden spadający do wody.
Rozglądamy się wkoło. Niedaleko, jakieś dwieście, może trzysta metrów, tonie
statek. To jego ostatnie chwile. Dostał w maszynę, eksplodowały mu kotły.
Nie trwało długo - kilka minut. Zamknęła się nad nim woda. Na powierzchni paru
ludzi.
Reszta została na posterunku,.. CZEŚĆ WAM, KOLEDZY!
A co z nami? Z maszyny ciągle słychać szum uciekającej pary, a do luków przybywa
coraz więcej wody. Konwój rusza w dalszą drogą. My zostajemy. Trzeba spojrzeć
prawdzie w oczy... Toniemy.
Ostatnim spojrzeniem żegnamy tonący statek... Na rufie powiewa, jeszcze bandera.
A na mostku stoją oni. Spełniają swój obowiązek. Chociaż to może nie ma sensu,
chociaż los statku został już przesądzony, ich obowiązkiem jest pozostać do
końca.
W.K.
Ci, co przeżyli, podejmowali dalszą walkę. Nieprzerwanie.
Suną ciemne sylwety okrętów
nieprzerwanymi rządami...
Znaczą odmęty oceanów
długimi smugami kilwaterów
W wysiłku zasapane motory-
charczą nierównym oddechem
pośpiechu...
Zmęczone zawory
z trudnością wstrzymują napór pary...
Ludzie macza się żarem
ognia buchającego na rusztach...
W jednostajnym znoju
płyną konwoje
po ZWYCIĘSTWO
J.W.
Wiersz ten nosi tytuł "KONWÓJ". Major umieścił go w swej kartotece zaraz za
opisem ostatnich chwil zatopionego statku.
Pełna niebezpieczeństw służba, troska o statek i przekazywana w formie rady
uwaga "musisz pokochać swój statek" - znalazła zrozumienie u "naszych dzieci",
świadczy o tym chociażby taka wypowiedź:
Morze gruntownie zmieniło swą rzeczywistość. Zrzuciło maską namiętnego uśmiechu
podzwrotnikowych nocy. Ujrzeliśmy jego prawdziwe oblicze. Umorusane pyłem
wąglowym, pokryte bruzdami fal, zroszone obficie potem wysiłku fizycznego -
oblicze morza pracy. I dziwne, że ta szara, bezbarwna, brzemienna trudem żmudnej
codziennej "uprawy morza" rzeczywistość ma bardziej istotny sens, wyraz
głębokiej i trwałej wartości. W tej bowiem naprawdą ciężkiej pracy rodzi się,
całkiem niezrozumiałe dla ludzi lądu, przywiązanie marynarza do swego zawodu.
Nie w podróżach wycieczkowiczów i turystów pierwszej klasy luksusowych Dinerów",
lecz w trudach bytu tysiący ludzi morza rodzi
się zrozumienie jego wartdici. Nie barwne, tracące egzotyką okładki zeszytów
"Morza", lecz stronice dzienników okrątowych dają obraz istotnego znaczenia i
ogromu potąg, jakie zawierają za brzegami lądów stałych niezmierzone
przestrzenie słonych wód.
Niewątpliwie kiełkowało już w nas zrozumienie wartości morza, a nawet zakwitnąć
potrafiło tak wspaniałym owocem jak Gdynia. Zbyt często jednak pióro autora
emocjonującej powieści kazało "majtkowi" bohatersko walczyć z żywiołem
nieokiełzanym lub urządzać burdy w podejrzanych knajpach portowych. Stosunkoioo
zaś mizerne dawało pojadę o zwykłym codziennym życiu współczesnego marynarza.
Niestety, za mało w nim dla autora powieści pikanterii, dreszczu emocji i
efektownych scen romantycznej walki.
Marynarz walczy, ale codziennym bohaterstwem walki o chleb, a pośrednio i o
polską, morską racją stanu.
T.O.
Naszych uczni nie zabrakło i na niszczycielach. Oni też opisywali swe przeżycia
prozą i wierszem:
Od kilku tygodni nasz ORP pływał sobie spokojnie z konwojami na trasie jakoby
niebezpiecznej.
Raptem! Meldunek z dalocelownika: "samolot - Zetoo 50".
W tej chwili cała centrala jest na nogach, już zapalamy światło. Nie jesteśmy
zdenerwowani, tylko podnieceni.
Trwa to chwilą... drzwi, światło i słuchawki są w porządku, my zaś stoimy w
skupieniu nad konżugatorem*.
Serce mi trochę bije, nie dlatego żebym się bał" ale po prostu z wrażenia.
Poczułem nagle, że okręt podertwał się z miejsca zwiększając gwałtownie
szybkość, tak że wszystko się trzęsie, my też. Słyszą już wyraźnie szum motoru.
Nie, może to tylko moja wyobraźnia? Wstrząs...
Okręt zatrzymał maszyny! Zmniejszył szybkość. Wbijam z uporem oczy w powierzoną
mej pieczy strzałkę jakiegoś przekaźnika, od którego może zależeć nasze życie.
Przez chwilą cisza...
Nagle pada rozkaz dalocelownika: "kąt kursowy - lewo 15". Błyskawicznie
nastawiamy i uzgadniamy odpowiednie strzałki przyrządów, w sekundą pada rozkaz:
"otworzyć ogień!" Rozlega się ogłuszający huk, okręt drga i przechyla się, a
salwa wali za salwą. Nieprzyzwyczajeni do tego z początku nie orientujemy się,
czy to bomby padają, czy też to tylko nasze działa strzelają.
* Konżugator - mechaniczne urządzenie artyleryjskie na okręcie przeliczające
automatycznie zaobserwowane dane ruchomego celu (kąt biegu, odległość, szybkość
itp.) oraz dane meteorologiczne na dane potrzebne do strzelania, jak np.
celowndk, odchylenie itp.
W zamkniętej przestrzeni, jaką- jest centrala artyleryjska, każda salwa odbija
się echem stokrotnym.
Słyszę huk i drżenie stalowych płyt, ale nic - zautomatyzowanymi ruchami kręcę
powierzonymi mi przyrządami, w tej chwili nie zdaję sobie sprawy z
niebezpieczeństwa, jestem tak pochłonięty przydzieloną mi funkcją, że nie mam
czasu myśleć o czymś innym. Jeszcze jedna salwa i dwa potężne wstrząsy... No, to
teraz już wiem na pewno, że to były bomby.
Kilka minut stoimy jeszcze przy konżugatorze, a potem jeden spogląda na drugiego
i śmiejemy się.
Jesteśmy zdziwieni, a właściwie rozczarowani, że ta walka, o której nam tyle
opowiadano, była właściwie niczym... Dlatego też, gdy po powrocie do portu
przyszedł na nasz ORP dowódca dywizjonu, aby podziękować nam za dzielne spisanie
się, uważaliśmy, że było to całkiem niepotrzebne. Przecież to nie jest to, o
czym się czyta lub co się widzi w kinie; to było proste, codzienne spełnienie
obowiązku.
J.G.
Alarm1. - Piersi falują i stal błyska w oczach. Rozszalały się działa i niebo
się pali. Bomb wybuchy naokół opryskały pokład. Nagłe cisza - silników szum
milknie w oddali. Ach, jak długo ta podróż będzie nam się wlokła?
v Ranek wstaje bezbarwny, zimny i ponury,
Mgła gęstnieje i konwój nurza się w sieć mleczną.
Zamyka się nad nami niebo - płyną chmury.
Na włóczęgę płyniemy - na włóczęgę wieczną.
S.M.
Ci co byli na okrętach podwodnych, też zostawili swe wspomnienia na kartkach
"ZNÓW RAZEM".
Zbliża się dowódca w towarzystwie kilku oficerów i kapitana S. Smukła postać w
grubym .swetrze i ciężkich morskich butach. Ostatni uścisk dłoni i życzenie:
"Szczęśliwych łowów". Dzwonią obroty telegrafów, motory poruszane napięciem
baterii zrywają leniwe po odpoczynku śruby. Z wolna odsuwa się dziób, zrzucają
cumy i natychmiast zwijają w mocne skręty na szpulkach umieszczonych pod
pokładem.
Na pomoście zostaje tylko wachta wpatrująca się cierpliwie w horyzont przez
szkła zroszonych lornetek. [...]
Wachta nie była lekka, pomimo starannego przecierania szkła lornetki co chwila
pokrywały się delikatną chmurką pary oddechu i wody morskiej. Chronić się przed
bezpośrednim działaniem fali i przemoczeniem też nie było za co. Niewielki
pomost nie stanowił przeszko-
dy dla oszalałych, zachłystujących się własną mocą fal. Okręt nurzał się z
ciężkim stękaniem pomiędzy góry wodne, ażeby znów się wdźwi-gnąć i zaryczeć
teraz wzmożonym łoskotem diesli w twarz wichrowi. Zatracało się wrażenie ruchu
przy nieznacznej szybkości kilku węzłów. Łódź wydawała się zabawką zwariowanej
wody, otoczona, to znów pokryta spienionymi bałwanami. Wściekłe bryzgi chlastały
bezlitośnie twarde burty i z mlaśnięciem rozkoszy przylegały do odkrytych twarzy
ludzi, aby ściec lodowatym strumieniem pod zydwestkę i potem pod nieprzemakalnym
płaszczem wzdłuż krzyża aż do dygocących lędźwi. [...]
Przy każdej okazji nieszczęsny obserwator pyta o godzinę. Jak długo musi jeszcze
stać, zanim uda się na dobrze zasłużony odpoczynek pod mocnym pokładem?
Warunki są tam o tyle lepsze, że woda nie leje się wprost na delikwenta, tylko
przy gwałtowniejszych przechyłach wypada w postaci skroplonej pary z zaworów
kabli. Spod torped i z rozmaitych ścieków wyciekają strużki zmieszanej z wodą
oliwy i ropy, kreśląc arabeski na podłogach pomieszczeń.
Zbliża się normalny czas zanurzenia (około czwartej rano).
Klakson. Trzask otwieranych odwietrzników i gwałtowny szum wody wdzierającej się
do tanków. To wszystko następuje tak szybko, że w chwili zamykania włazu
powierzchnia wody znajduje się o jakieś dwie stopy od pomostu...
Przez peryskopy widać szarzejącą smugę na wschodzie - wstaje
dzień.
J.S.
*
Życie w Szkole Morskiej w Southampton układało się wsKutek codziennego
bombardowania w pddobny sposób jak w Londynie. Pobudzało do intensywnego
myślenia i zmuszało do ciągłego panowania nad sobą. "Dzieci" w tych warunkach
szybko dojrzewały. Szybciej zaczynały rozumieć prawdziwe wartości, znały wartość
krwi, wartość życia i wartość pracy. Symbole miały dla nich swe pełne znaczenie.
Gdy otrzymali sztandar Szkoły Morskiej w 'Gdyni, który owinięty na sobie wyniósł
z Polski przez granicę dyrektor departamentu inżynier Leonard Możdżeński, to tak
o sztandarze tym napisali:
Na uroczystość otwarcia roku szkolnego w Szkole Morskiej w Southampton zjechało
w tym roku wielu przedstawicieli rządów państw alianckich. Dyrekcja Szkoły
otrzymała wiele listów i depesz gratulacyjnych, między innymi list od Jego
Królewskiej Mości Króla Jerzego VI, Premiera Churchilla, Pana Prezydenta RP i
Premiera Rządu Polskiego, generała dywizji, Sikorskiego.
Orkiestra zaczyna grać, oddziały maszerują. Przed samą trybuną pada komenda:
"baczność! na lewo patrz!" - i plac przed szkołą rozbrzmiewa paradnym, polskim
krokiem. Defilujemy przed ocalonym Sztandarem Państwowej Szkoły Morskiej w
Gdyni.
Chorąży pocztu sztandarowego z dumą trzyma symbol Naszej Szkoły. Nad czerwienią
sztandaru pyszni się wstęga i Złoty Krzyż Zasługi., To nasz stary, własny, tak
drogi sercu sztandar. Ten sam, z którym tyle razy defilowaliśmy w Gdyni.
W.F.
*
Polish midshipmen głęboko w sercu nosili pamięć o poległych, zabitych i
wymordowanych w kraju w walkach na wszystkich'polach bitew. Oto co napisali na
dzień 2 listopada:
My, uczniowie PSM, składamy hołd wszystkimi marynarzom, żołnierzom i tym co
zginęli pełniąc swój obowiązek.^
Cześć Oficerom i Marynarzom, którzy zginali na ORP "WICHER", ORP "GRYF", ORP
"GROM", ORP "ORZEŁ". Oni swą śmiercią wznieśli imię naszej Marynarki Wojennej do
wyżyn bohaterstwa i zapewnili naszej Małej Płocie nieśmiertelną chwałą.
Cześć Oficerom i Marynarzom naszej Floty Handlowej, którzy zginęli na
posterunkach od niszczycielskich bomb i torped. Zawsze narażeni na śmierć
spełnili należący do Nich obowiązek i w ten sposób udowodnili, że służba Ich,
jeśli nie jest cięższa, to przynajmniej stoi na równi ze służbą żołnierza
lądowego.
Dzisiaj słusznie możemy powiedzieć, że swoją śmiercią udowodnili, ii słowa
naszego hymnu morskiego nie były tylko czczym frazesem:
My, strażnicy wielkiej wody, Marynarze polskich wód Mamy rozkaz Cię utrzymać,
Albo na dnie z honorem lec!
Cześć Nieznanym Żołnierzom, którzy polegli pod Częstochową, na Pomorzu, pod
Łodzią, Piotrkowem, Tomaszowem, Tarnowem, Ostro-wemĄ Gdynią.
Cześć bohaterskim Obrońcom Westerplatte, Warszawy, Helu i Mo-dlina.
Cześć poległym na pobojowiskach Francji, północnej Norwegii i nad Anglią.
Cała Europa nasiąknęła krwią tych Polaków, którzy oddali swe życie za wolność
naszą i waszą.
Najwyższy hołd składamy Tym, którzy zginęli wśród masowego mordu polskiej
ludności w Bydgoszczy, na Górnym Śląsku, w Wawrze, Aninie. Zginęli, bo stali na
przeszkodzie zaprowadzeniu nowego "po-
rządku" w Europie. Śmierć ich nie poszła jednakże i nie. pójdzie na marne.
Cześć Kobiecie Polskiej, która ciałem swym osłaniała dzieci swe przed drapieżną
ręką najeźdźcy.
Cześć wszystkim Tym, którzy zginęli na swych posterunkach pełniąc służbę w tak
zwanej drugiej linii frontu.
A wreszcie cześć tym Kobietom, Dzieciom i Starcom, którzy zginęli niewinnie od
zbrodniczej ręki.
S.G.
W każdą rocznicę śmierci kapitana Stanisława Koski, dyrektora Szkoły Morskiej w
Gdyni, poświęcali artykuł jego pamięci. Oto pierwszy:
Rok upływa od tragicznej śmierci Dyrektora Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni
kpt. ż.w. Stanisława Koski.
Sp. dyrektor Kosko był jednym z pierwszych wychowawców Państwowej Szkoły
Morskiej. Po otrzymaniu dyplomu oficera Marynarki Handlowej studiował w Szkole
Nauk Politycznych, po czym kolejno zajmował stanowiska: referenta w
Departamencie Morskim, oficera statku szkolnego oraz inspektora Szkoły Morskiej.
W roku 1937 objął w niej stanowisko dyrektora. Doskonała znajomość psychologii
pozwoliła mu zjednać sobie serca wszystkich uczniów i uznanie współpracowników.
Sp. dyrektor Kosko był oficerem rezerwy Marynarki Wojennej i z chwilą wybuchu
wojny został powołany w jej szeregi.
Zginął na morzu, na tyra morzu, które tak umiłował, fctóremu poświęcił cały swój
zapał młodości. Bomba niemieckiego samolotu przerwała jego krótkie życie, które
było przykładem cnót prawdziwego marynarza i wychowawcy.
Wspominamy go z żalem.
Cześć jego pamięci!
Southampton 1940.
Uczniowie PSM
By dać pełny obraz życia naszych uczniów w Southampton, Major zamieścił urywki z
życia codziennego, spraw małych i szarych, pisane językiem nieliteracbim, bez
silenia się nawet na poprawność.
W commonroomie* rżnie radio "Oh! Johny" i ktoś wyzwierza się na pianinie. Wtem
toycie jękliwe - to air raid**. Nad college*** robi
* Commpnroom (ang.) - wspólny pokój, śwwtlłca. ** Air raid (ang.) - nalot. ***
College (ang.) - uczelnia.
sią zapora z reflektorów i ognia artyleryjskiego. Stół się zatrząsł i lampa - to
gdzieś wyrżnęli. Lecz "never mind"* - tak jest co noc.
(Pestaka)
Jeżeli naprawdę chcesz, czytelniku, poznać atmosferę^ w jakiej żyją przyszli
adepci szlachetnego kunsztu nawigacji - udaj się na spacer po okolicach
Swaythling (rodzaj warszawskiej Woli lub gdyńskiego Grabówka).
O ile będziesz przypadkowo w mundurze polskim, zdziwi cię i onieśmieli domowa
atmosfera tej dzielnicy. Przechodzące dziewczęta pozdrowią cię tradycyjnym
powitaniem: "Dzień dobry, serwus, jak się masz malutki?!" A liczne potomstwo
dzielnych synów Albionu hulające po ulicach zaczepi cię swojskim "hallo kumpel".
Gdzieniegdzie spotkasz mile dziewczę idące pod rękę z jakimś polskim Leszkiem
czy Jasiem, z zachwytem wpatrzone w zamglone (niezawsze napojami wyskokowymi -
bo o alkohol coraz trudniej) cudne oczy swego marynarza. Idąc dalej natkniesz
się na grupę polSko-angielśką złożoną w części z polskich midszypmenów, a w
części z sił zbrojnych jego królewskiej mości, trzymających się pod rękę i
śpiewających zgodnie, jak na aliantów przystało: "Roli out the barrel", czyli
"Wytaczaj baryłkę", to znów "Pije Kuba do Jakuba".
Jeśli wsiądziesz w tramwaj, będziesz jeszcze bardziej zdziwiony, gdy chcąc
zapłacić za przejazd, spotkasz się z ogromnym sprzeciwem uroczej konduktorki:
"because you arę Pole, aren't you?" - ponieważ jesteś Polakiem, nieprawdaż?
Nie zaglądaj natomiast do wytwornej sali jadalnej, gdzie przy długich stołach
usłyszysz doprawdy niezbyt miły dla twego wrażliwego ucha dobór "słów i
powiedzonek"^ dobywających się s ust "Polish midshipmen" męczących się nad
kawałkiem zimnej i twardej jak podeszwa baraniny, którą zresztą dostaje się
bardzo rzadko, na co dzień mając "cheese i much potatoes" - ser i dużo
ziemniaków.
W.F.
!
Ale gdy zapadała noc, myślami wracali do kraju i do najbliższych:
O nocy, co opuszczasz blackoutów zasłony, Ukryj mą matkę w Polsce od pruskiego
wzroku. Chroń ją, póki błyśnie świt biało-czerwony, Póki jej nie obudzi stuk
żołnierskich kroków.
J.M.
"Dzieci" mtiały dobry humor i dobre jego poczucie - oto próbki tego humoru
zamieszczone w "ZNÓW RAZEM" pod wspólnym tytu-
* Never mind (ang.) - nic nie szkodzi.
łem: "Co napisaliby o nas niektórzy spośród publicystów, poetów i pisarzy
emigracyjnych, gdyby nie mieli nic lepszego do roboty".
ZYGMUNT NÓW AKOWSKI:
Pomną, gdy wystawiano "Dwunastą noc" na scenie krakowskiej, Oliwię grała
Marysia.
Biedna Marysia - kury teraz hoduje w Ameryce. A tak się dobrze zapowiadała... A
kapitana grał Tadzio. To był dopiero wilk morski całą gębą! Phi! pomyśleć tu o
midshipmenach ze Szkoły Morskiej. Gdzie tam im do krakowskiej sceny! Różnica
jest jak między "Wiadomościami" a "Dziennikiem". Gdyby nie konieczność
oszczędzania papieru, całe ich pisemko znalazłoby się w "camera obscura".
Witaminy C im potrzeba (ale nie myślcie, państwo, że cnoty).
,Lnów Razem"? Brrrr... To pachnie dziegciem i smołą... itd. itd...
IGNACY BALIŃSKI:
Paryż minął jak we śnie i Londyn tak mgliście... Ach, jak trudno zapomnieć cień
lubej Ludwiki. W nocy szarpie boleśnie, ach, znika srebrzyście, Ach, jak smutno,
ach, pachną jej czułe liściki.
Wstaję blady i błądzę pośród cieni - człowiek. Cień coś szepcze cichutko, ach,
głos drżący i znany. Czego szukasz, o duchu? A duch cicho odpowie: Ach, gdzie
klamka, bo jestem dzisiaj w pestkę zalany.
CAT-MACKiEWICZ:
Historię Szkoły Morskiej można zamknąć w trzech słowach: Ka-putkiewicz,
Ryczywesz i Pipciński.
Jeśli chodzi o pierwszy okres, to gdy Sikulski rozmawiał z samym Krupą, już
wtedy tak zdolny polityk, jakim w czasie tych knowań socjalistycznych okazał się
Zenobjusz Pompka... itd. itd...
MARIA PAWLIKOWSKA:
Morze barwy hiacyntu, jak harfa eolska Szumi pieśń - a w tej pieśni cicho płacze
Polska. Skończyć wojnę! Najprędzej! Ale przedtem trzeba Dziesięć miesięcy
siedzieć w murach tego szkólska.
KSAWERY PRUSZYŃSKI:
Siedzieli wokół błyszczącego nakryciami stołu ze smutnie pospusz-czanymi
głowami. Obok nich - bliscy, a jakże dalecy, weseli, lecz
trzymający dystans Anglicy. Anglicy? Oto pierwszy z brzegu, jasnooki i rudawy
młodzieniec, ruchy ma jakby znajome jakieś i widziane gdzieś daleko, dawno,
dawno...
Na kresach dzikich, a sercu miłych wschodnich granic Rzeczypospolitej
szlacheckiej!?
Wśród piasków Mazowsza szarego jak praca rosyjskich drwali. Nazwisko jego obija
się o uszy znajomym dźwiękiem młodości. Robert Mackell.
Mackell. Makoł? Makula? Przodek jego, jakiś Wojciech Makuła bronował czterysta
lat temu ziemią gdzieś między zapomnianą wizją Odry a ukraińskim rozlewem
stepów.
Odra, czy stepy? Trzeba decyzji Henryka Brodatego... itd. itd...
STANISŁAW STROtiSKI:
A teraz pamiętajcie, że jeśli kiedykolwiek jakiś uczeń Szkoły Morskiej będzie
wmawiał w was, że jest głodny - nie wierzcie mu.
A kto zamordował kaczkę z sąsiedniej gospody, tak że zostały tylko pióra?
Pamiętajcie - oni kłamią, a my mówimy prawdę. I na tym polega cała ich
kulturgeschaftenwirgehenboschungeneordnung... itd. itd...
MARIAN HEMAR:
Gdy sześciu midshipmenów Gdy na ziemniaczki z sosem
(pełni zapału i młodzi) (mało, bo dużo szkodzi),
Ma razem coś sześć penów - Jeden z nich nosem kręci -
To dobrze, to się godzi. To źle, to się nie godzi.
No to powiedzcie słów parę, Ze na okrętach, na łodzi Trzeba by być Hemarem, Jemu
to wszystko uchodzi.
OSTRICH
Tak zaś napisali o sobie:
NARÓD NAS CZEKA Naród patrzy na nas... czeka w bólu i męce... Krwawiąca rana
coraz więcej się rozrywa. Lecz nie zginiemy! złów będzie żywa Polska!
- bo my tak chcemy i faosjća
wola jest taka.
My pamiętajmy o tych, co zostali tam - w kraju; pamiętajmy, że' dali nam
zlecenie do spełnienia...
I gdy będziemy wracali,
nie Oni będą nam grali
hymny - tylko my Im będziemy grali
z wdzięczności...
- bo Oni Polskę uratowali.' ... A my zdamy rachunek przed narodem...
bo taki jest potęgi warunek -
my Im - bo Oni teraz męczą się głodem
nie my...
A kto zapomniał o tym, niech lepiej nie wraca,
- by potem
nie musiał zawracać z powrotem ze wstydem...
J.W.
*
Czynny udział w wojnie, ciągły widok walki i jej ofiar siłą rzeczy , zmuszały do
zastanawiania sią nad jej przyczynami i skutkami i do wypowiadania się na ten
temat:
Walczymy o cel piękny, szlachetny, wzniosły - o wolność Polski i świata, ale
zastanówmy się, jakimi podłymi, niegodnymi człowieka, narzuconymi nam przez
nieprzyjaciela walczymy środkami.
Jest to broń obosieczna i służy w równym stopniu jemu i nam.
W zwycięstwo nasze nie wątpimy. Ale zwycięstwo nam nie wystarczy (podkreślenie
autora artykułu). Przyzwyczajeni do zabijania, niszczenia musimy już teraz
począć wyzwalać się spod władzy prymitywnych uniesień i zwierzęcych pragnień,
które po wojnie doprowadziłyby świat do upadku. Walcząc z rozbestwionymi bań-
dytami, walcząc ich bronią nie pozwólmy ich zasadom i dążeniom przeszczepiać się
na noś. [...]
Gdybyśmy sią poddali namiętnościom, które podstępnie cficą nami zawładnąć i
które niespostrzeżenie zmieniają nasze charaktery, zwycięstwo militarne nad
Niemcami byłoby jednocześnie zwycięstwem ideologii niemieckiej nad nami.
Wrócilibyśmy do Polski jako nowe-pokolenie gestapo i być może, że po zwyciężeniu
Niemców zaczęlibyśmy mordować, żądni krwi, inne narody. [...]
Oto leży przed nami zadanie, jakże ciężkie i trudne do wykonania. Zwyciężyć
Niemcy, zwyciężyć Japonię... Taki ustrój powszechny zaprowadzić, by nigdy
mechanizmy społeczne nie poddały się tragicznym powikłaniom prymitywnej
moralności.
Jakżeż piękny udział w tym wysiłku narodów może przypaść naszej umęczonej
Polsce! Jakie nowe źródła siły wytrysną spośród zaniedbanych warstw społecznych,
dla których "równouprawnienie" było wskutek struktury gospodarczej pustym
jedynie dźwiękiem? Planowa gospodarka zapewni wszystkim równy dostęp,.do zasobów
naturalnych ziemi, dostęp do nauki i kultury. Realizm, dzisiejszego spodlenia
społeczeństw faszystowskich zmusza nas do realnej pracy nad wykonaniem naszych
idei. Na świecie wyniszczonym wojną budować będziemy od początku.
A my - marynarze?
Pływając po morzach z ładunkiem najprzeróżniejszych towarów staniemy się
symbolem łączności między wolnymi ludźmi świata. Praca na morzu - to tak
niewiele w ogólnym porządku rzeczy. A przecież dZa nas - to wszystko.
J.M.
*
Sytuacja polityczna zapowiadała zwycięski koniec wojny. Należało pomyśleć o
przygotowaniu kadry dla przewidywanych sześciuset tysięcy ton naszej floty
handlowej w pierwszym okresie powojennym. Z wyliczeń otrzymywało się cyfrę
sześciuset oficerów nawigacyjnych i mechaników razem.
Gdy głowiłem się nad rozwiązaniem tego gordyjskiego węzła, rozciął go minister
żeglugi:
- Zorganizuje pan szkołę morską na sześciuset ludzi. Kandydatów dostarczą
ośrodki emigracyjne w Indiach, Persji, Afryce i Palestynie.
W ten sposób znalazłem się razem z Majorem w Landywood pod Birmingham w szkole
morskiej, która nosiła nazwę: Gimnazjum i Liceum Morskie w Landywood.
W klasach gimnazjalnych nie było podziału na nawigatorów i mechaników. Wszystko
to, co musiał wiedzieć mechanik o nawigacji lub nawigator o maszynach, znalazło
się w programach klas giminazjal-
nycłi! Specjalizacja rozpoczynała się dopiero w dwóch klasach licealnych.
Szkoła morska w Landywood mieściła się zasadniczo w kilkudziesięciu tak zwanych
"beczkach śmiechu", które wraz z budynkami administracyjnymi mogły stanowić
lokum dla przeszło dwu tysięcy lu-idzi. Była pomyślana jako szkoła dla chłopców
mających uczyć się i pracować w pobliskich kopalniach. Ponieważ tacy się nie
znaleźli, oddano ten obóz pod szkołę morską, chociaż początkowo siedziba szkoły
morskiej miała się znajdować nad morzem w Walii.
Do szkoły ściągnęli chłopcy - w grupach od kilkudziesięciu do kilkuset - z
Persji, Indii, Afryki i Palestyny. Grupa palestyńska, w ilości dwustu
kilkudziesięciu, przybyła pod opieką byłego dowódcy Szkoły Podchorążych w
Palestynie. Z miejsca poinformował mnie, że chłopcy ci w większości-należą do
taik zwanych "trudnych" i spytał, ilu mam podoficerów do ich pilnowania - "musi
ich być tylu, by na sześciu chłopców był przynajmniej jeden dobry podoficer".
Odpowiedziałem, że do pomocy mam dwóch oficerów nawigacyjnych, świeżo po kursie
kapitanów żeglugi wielkiej w Londynie, i starego bosmana ze statku "Wisła". Poza
tym istnieje "grono" nauczycieli, którzy nic i nigdy, nie mieli do czynienia z
wychowywaniem marynarzy i nie mają do tego ochoty.
Po moim oświadczeniu usłyszałem wyrazy współczucia z wróżbą na przyszłość, że
"szkoła nie utrzyma się dłużej niż dwa tygodnie".
Chłopcy nie byli źli, a tylko zdeprawowani. Ci z Palestyny otrzymywali duży
żołd, a autostopem podróżowali po całej Palestynie jak własnymi samochodami. W
innych grupach było wielu takich, których ośrodki emigracyjne nie mając
odpowiednich nauczycieli i wychowawców wyzbyły się również jako trudnych, mieli
oni za sobą ucieczki, bójki, nawet kupno żon. Z Francji przybyli Chłopcy, i tacy
którzy uciekli z hitlerowskiej Organizacji Todta, przymusowo zatrudnieni przy
budowie fortyfikacji, i tacy, którzy walczyli w oddziałach francuskiego ruchu
oporu - Maąuis.
Większość chłopców była sierotami, a wszyscy razem nie mieli nic do stracenia i
byli całkowicie uodpornieni na wszelkiego rodzaju kary czy upomnienia. Byli to
Nomadowie z ciepłych krajów. Nie uznawali zamkniętych pomieszczeń, szyb i
zamknięć, używanie widelca i noża było dla nich nie tylko czymś zupełnie
zbytecznym, lecz wręcz przedmiotem ogólnej wesołości. W jadalni nawet nie
siadali, zabierali ze sobą chleb i mięso i natychmiast z niej wychodzili.
Było ich tylko czterystu - cieszyłem się że nie, jak początkowo planowano,
sześciuset i to mnie podtrzymywało na duchu. Miewałem po dwustu chłopców na
"Darze Pomorza", ale tam był wyrównany poziom wiedzy i poziom kulturalny, znane
zamiłowania i ustalona opinia szkoły, z której przyszli.
Jaki system wychowania należy obrać dla tych synów pustyni?
Przypomniały mi się własne czasy szkolne i ostatnie moje gimnazjum koedukacyjne
im. Adama Mickiewicza, przekształcone z Kursów dla Dorosłych przy Departamencie
Oświaty Litwy Środkowej. Dyrektorem był Bronisław Zapaśnik. Był on dla nas
sprawdzianem, że "gdy kwiat jest miodem ciężarny, pszczoły same znajdą doń
drogę". Nauka w mieście, które w ciągu pierwszej wojny światowej siedem razy
przechodziło z rąk do rąk, nie mogła nie zostawić śladów na naszej dyscyplinie.
Surowy rygor panujący w ówczesnych szkołach średnich nie mógł mieć zastosowania
w naszym gimnazjum. Wszyscy mieliśmy długą przerwę w nauce, wielu przed
południem pracowało na utrzymanie. Dyrektor - po prostu rygoru tego nie
stosował, biorąc na swe barki skutki nowego systemu. Poczuliśmy się wolni, ale
wyjaśniono nam, że "najwyższą nagrodą wolności jest poczucie odpowiedzialności
za czyn dokonany w absolutnej swobodzie".
Symbolem naszej przyszłej pracy stał się rysunek na znaczku pocztowym,
przedstawiający szablę - starym obyczajem po skończonej wojnie - wbitą w rolę na
znak, że należy skończyć ze złem koniecznym, a zacząć pracę twórczą i żmudną, na
(podobieństwo oracza przedstawionego na tym samym rysunku. I powiedziano nam, że
"Ojczyzna to nie żaden abstrakt, to nie coś obiektywnie istniejącego ipoza nami,
jako podmiotami, ale to my sami". Do tych zasad dołożył Dyrektor całe swoje
serce. Toteż żegnając Dyrektora po skończeniu szkoły czuliśmy, że zaciągnęliśmy
wobec niego olbrzymi dług, który wymagał na razie od nas wielkiej obietnicy, że
go spłacimy.
W dniu ukończenia gimnazjum, żegnający w naszym imieniu Dyrektora Bronisława
Zapaśnika kolega rozpoczął swe przemówienie od legendarnego faktu, że w
przeddzień bitwy pod Somosierrą polski szwoleżer wziął sobie ognia do fajeczki z
ogniska Napoleona. Wezwany przez oficera, by podziękował - szwoleżer
odpowiedział wskazując na wąwóz: "Tam mu podziękuję". Opuszczając szkołę
czuliśmy się jak rycerze "Pogoni", idący walczyć o to co najpiękniejsze, a co
wskazano jiam w tej szkole.
Wobec tego w szkole morskiej w Landywood - nie było kar. System "bezkarności"
przeraził nauczycieli, ale minęły przepowiedziane dwa tygodnie, dwa miesiące i
rok, a szkoła się nie rozpadała. Trwała. Bolało chłopców, że na maszcie nie
podnosimy bandery. Wytłumaczyłem, że banderę można podnosić nad czymś, co jest
jej godne, że statek trzeba najpierw zbudować, a potem dopiero można na nim
podnieść banderę.
Z samą nauką nie było wiele trudności, kandydatów przeegzaminowano, podzielono
na klasy, opracowano programy, ustalono rozkład lekcji. Gorzej było ze sprawami
wychowawczymi i czasem pozalekcyjnym. Chłopców należało zacząć uczyć po prostu
kulturalnego sposobu bycia, należało zacząć uczyć sztuki posługiwania się
jednocześnie widelcem i nożem. Trzeba było wyszukać odpowiednią osobę i
ustanowić dla niej etat opiekunki społecznej. Musiała to być osoba, która
potrafi-
łaby chłopcom zastąpić matkę, która potrafiłaby poznać i wczuć się we wszystkie
osobiste troski każdego z nich.
Znaleziono taką osobę. Odtąd zasiadała ona codziennie do wszystkich posiłków,
przy stole zastawionym jak na przyjęciu w ambasadzie, w towarzystwie dwunastu
chłopców ubranych tak jak gdyby się udawali na przyjęcie do króla.
Przeglądu ubrań - wybranych na ten dzień chłopców - i czystości dokonywał jeden
z oficerów nawigacyjnych, który sam został w tym wyćwiczony pod ogniem dział i
bomb w kampanii francuskiej - "nasze dziecko". Teraz nic nie uszło jego uwagi.
Żadna plamka na mundurze, czystość rąk, paznokci, całość skarpetek i świeżość
chusteczki. "Dwunastu męczenników" układało groszek na końcu widelca i musiało
władać w odpowiedniej chwili odpowiednią .^biżuterią" jak "Wo-łodyjowski
ipałaszem". Musieli uczyć się sposobu bycia przy stole we wszystkich możliwych
okolicznościach. W tym celu na przemian sześciu udawało damy, a tematem rozmów
było zachowanie się w domu, na ulicy i w różnych sytuacjach towarzyskich. Oprócz
tego musieli nawet pobierać lekcje tańca, ze względu na ciągłe zapraszanie ich
na modne w tym czasie w Anglii dawce.
Praca pozalekcyjna zorganizowana została w kółkach według zgłoszonych przez nich
samych zainteresowań. I tak w krótkim czasie "ogrodnicy" zamienili cały teren
szkoły w osiedle kwiatów, "szklarze" wstawili dwa tysiące zbitych szyb, a
"introligatorzy" oprawili zniszczone książki z biblioteki. Kółko krawieckie
czuwało nad wzorowym wyglądem mundurów, szewskie miało w swojej opiece buty.
Wszyscy chłopcy musieli robić modele statków - od najstarszych do najnowszych.
Zrobili ich koło tysiąca. Najpiękniejszy model statku "Golden Hind" - okrętu, na
którym Francis Drakę jako pierwszy Anglik opłynął kulę ziemską dookoła -
zakończył zadzierzgnięte niegdyś przez nasz "kurs" w Szkole Morskiej w Tczewie,
a właściwie przez Mariusza, stosunki z angielskim panującym dworem królewskim.
"Golden Hind" został przez szkołę ofiarowany wnuczce Jerzego V - Elżbiecie.
Model ten, ustawiony na tle makaty utkanej własnoręcznie przez Gandhiego dla
księżniczki Elżbiety, można było oglądać na filmie wyświetlanym w kinach Anglii.
Uczeń Mak prowadził (kółko dramatyczne; wystawiło ono kilka sztuk Fredry, które
cieszyły się wielkim powodzeniem u gości z Londynu. Kółko muzyczne robiło
szybkie postępy, zwłaszcza akordeoniści oraz amatorzy gry na fortepianie i
skrzypcach. Co miesiąc odbywały się w szkole koncerty, by pokazać chłopcom, co
można osiągnąć pilnie pracując.
Kółko śpiewacze, składające się ze stukilkudziesięciu chłopców, zyskało nawet
uznanie radia brytyjskiego, słynnego BBC, którego dyrektor zakwalifikował chór
do występu w studio. Na koncertach w szkole chór musiał po kilka razy powtarzać
ulubioną przez wszyst-
kich chłopców piosenkę w (tempie marsza zaczynającą się od słów: "Do życia
odważnie wesoło - uczmy się kochać, uczmy żyć".
Od marca do grudnia trwała ta jntensywna praca chłopców. Wreszcie w grudniu,
zgodnie z tradycją podniesienia pierwszy raz bandery nad Szkołą Morską w
Tczewie, podnieśliśmy ją nad szkołą morską w Landywood.
Zbliżały się święta. Czas ten należało wykorzystać na uzupełnienie u chłopców
braku pojęcia o życiu rodzinnym, miało to być połączone z nauką języka
angielskiego. Z tego względu przedłużono wakacje świąteczne do trzech tygodni.
Szkoła dała ogłoszenie w gazetach, zwracając się do społeczeństwa angielskiego w
tej sprawie. Apel przyniósł dwa tysiące zaproszeń do rodzin angielskich na okres
trzech tygodni. Chłopcy na wiadomość, że mają wyjechać na święta ze szkoły na
trzy tygodnie, oświadczyli, że nie wyjadą.
- Pierwszy raz - powiedzieli - od wielu tet czujemy się u siebie w domu i wolni.
Wolimy się uczyć, byle nie wyjeżdżać.
Na tak zwanych "odpowiedziach" na kartki składane do "skrzynki zapytań" udało
się ich przekonać, że z jednej strony będzie to dla nich samych egzamin z
dotychczasowej pracy nad sobą, a z drugiej będą mieli okazję poznać
zorganizowane od wieków w ustalonych formach i tradycjach życie rodzinne, co
pomoże im w przyszłości do urządzenia swego życia, i że będą w tych domach
specjalnie informowani, jak się należy zachowywać w domu, ;by nie utrudniać
życia dnnym i sobie.
Zgodzili się na wyjazd pad warunkiem, że pojadą dopiero po wspólnej wilii w
szkole.
Zaopatrzeni w szczegółową instrukcję, jak się należy zachowywać mieszkając wśród
Anglików i do kogo się zwrócić w wypadku trudności w podróży oraz jak należy
reprezentować siebie i szkołę od wyjścia z bramy szkolnej do powrotu do niej -
chłopcy wyruszyli na święta.
Każda rodzina przyjmująca ucznia na okres świąt otrzymała od szkoły
kwestionariusz z prośbą o podanie swych spostrzeżeń, w jakim stopniu uczeń
wykorzystał swój pobyt u niej i jakie poczynił postępy z języka angielskiego,
oraz o wyrażenie możliwie szczegółowej opinii o chłopcu.
Odpowiedzi przyszły jednobrzmiące: "Nie widzieliśmy jeszcze tak grzecznych i
usłużnych chłopców. Prosimy o szczerą odpowiedź, czy naprawdę w szkole nie
stosuje się żadnych kar?"
Jedynie stary pułkownik, który gościł u siebie najzdolniejszego ucznia - poetę i
autora świetnej sztuki z życia szkoły, granej kilka razy z niesłabnącym
powodzeniem - wyraził opinię, iż jego młody gość był "raczej trudny do
prowadzenia - z powodu zbyt wielkiego indywidualizmu. Pomimo że chłopak nie dał
się namówić na polowanie - on (pułkownik) jest nim zachwycony i prosi, by
chłopiec wszystkie wakacje mógł spędzać u niego".
Major, Story pełnił w szkole funkcję głównego żywiciela - trzymał się. rzymskiej
zasady UBI BONA CUŁINA - IBI BONA DISCIPLI-NA. Można to tłumaczyć, może trochę
opacznie, że "najlepszą dyscypliną - jest dobra kuchnia". Udało nam się
zwerbować na szefa kuchni kucharza ze statku. Mieliśmy z nim wspólny język i
rozumieliśmy się doskonale. Major z szefem kuchni uważali chłopców za "nasze
dzieci" i stali się ich wychowawcami i opiekunami. Szef okazał sią doskonałym
sportowcem i gimnastykiem. Po rannej pobudce prowadził gimnastykę z humorem i
werwą. Trenował chłopców w siatkówce i piłce nożnej - "naibili" kiedyś szkołę
policyjną 6:2.
Major oprócz swych obowiązków z przyzwyczajenia już prowadził dalej swą
kartotekę Somosierry. Cieszył się z nadania nowym dwom statkom nazw ,yNarwik" i
"Tobruk". Albo kampania włoska. Bitwa pod Monte Cassino zaćmiła nawet
dotychczasowe sukcesy Brygady Karpackiej. Najwięcej jednak Major entuzjazmował
się współczesną polską husarią. Z dawnego uskrzydlonego rycerza zakutego w
zbroję pozostał tylko hełm i skrzydło w postaci małego znaczka - symbolu
naszytego na rękawie, a po wspaniałych wierzchowcach "żałoba" w postaci czarnego
lewego naramiennika. Rycerstwo to nosiło nazwę Pierwszej Dywizji Pancernej. Pod
Chambois w Normandii, w ciągu sześciu dni ciężkich walk, odcięta od dostaw
żywności i amunicji dywizja ta zamknęła okrążonej armii drogę do ucieczki i
wytrzymała na sobie uderzenie dwóch korpusów SS - zdobyła wówczas pięć tysięcy
jeńców wraz z generałem i stukilkudziesięciu oficerami, zniszczyła
siedemdziesiąt czołgów i ponad sto dział. Pierwsza Dywizja Pancerna odegrała
czołową rolę w uzyskaniu zwycięstwa sprzymierzonych w Normandii. Na szlaku
krwawych bitew znalazła się Breda. By oszczędzić ludność cywilną, dywizja nie
użyła dział ciężkich - za co piętnaście tysięcy jej oswobodzicieli otrzymało
honorowe obywatelstwo miasta Bredy.
I wreszcie ostatnia notatka Majora - fantastyczna, ale prawdziwa: "Polski
krążownik "Conrad" symbolicznie zajął od strony morza największą bazę
niemieckiej marynarki wojennej - port Wilhelmshaven. Nad portem powiewała już
'polska bandera podniesiona przez Pierwszą Dywizję Pancerną, która go zdobyła".
Polska Marynarka Wojenna z kilku jednostek, które przybyły do Anglii w 1939
roku, dzięki swemu bohaterstwu rozrosła się do-czterdziestu siedmiu, w tej
liczbie były dwa krążowniki. Pierwszy z nich "Dragon", trafiony przez "żywą
torpedę" stał się niezdolny do walki; załoga, która ocalała, przeszła na
otrzymany w zamian krążownik "Conrad". Majora najbardziej martwił fakt, że nie
może dowiedzieć się nazwiska autora dorobionych do melodii WIZJI SZYLDWACHA
słów: "To krążownik spod Somosierry".
W kartotece swej odnotował Major jako rzecz niecodzienną wiadomość o posmaku
przygód Hrabiego Monte Christo - ucieczkę Michała Niczki z zamku Hohenstein
wbudowanego w szczyt nagiej skały. Jak
na filmie, Michał pierwszy wydostał się za mury'YWierdzy, zjeżdżając po linie
skręconej z prześcieradeł na podnóże zamku. Za nim zjechało dalszych dziewięciu.
Ucieczkę tę należało uważać za udaną, ponieważ ponowne uwięzienie Michała w
pobliżu granicy węgierskiej było dziełem przypadku, a nie pościgu.
W tym okresie Major stał się bohaterem pewnego dnia. Było to wtedy, gdy do
szkoły zjechała angielska komisja ministerialna do badań stanu zaprowiantowania
i jakości posiłków w szkołach. Przy obiedzie przewodniczący dał mi do
zrozumienia, że komisji jest bardzo przykro, że tak wyikosztowaliśmy się podając
im na obiad kaczki. Zdumiony tym niespodziewanym oświadczeniem zapewniłem, że
nikt w szkole nie pozwoliłby sobie na coś podobnego i że w środę zawsze w szkole
podaje się na obiafd kaczki.
Przewodniczący poczerwieniał i zapytał, czy wiem, że ta szkoła posiada najniższe
stawki żywnościowe i że taki jednorazowy wydatek odbije się ujemnie na jakości
posiłków w całym tygodniu. Jeszcze bardziej zdumiony powiedziałem, że my jadamy
nie tylko kaczki w każdym tygodniu, ale i kury również. Dwa razy w tygodniu
przewidziany jest u nas drób. Widząc niedowierzanie na twarzach Anglików
powiedziałem, że po obiedzie mogą z łatwością to sprawdzić w księgowości i
zobaczyć nawet człowieka, który tym się zajmuje.
Zażenowany Major wyjaśnił, że kontraktuje u farmerów kaczki ii Jcury "na pniu"
ku wspólnemu zadowoleniu obu stron. Kosztuje to nas mniej niż kupno mięsa u
rzeźników. Wszystko odbywa się prawnie, bez wydawania pieniędzy na pośredników i
dostawę. Koszta zaś własne przeznaczone na utrzymanie personelu gospodarczego są
minimalne, a właściwie żadne, gdyż co miesiąc wyznacza się "klasę służbową",
która utrzymuje całą szkołę - jak sami widzieli - we wzorowym porządku i pomaga
szefowi kuchni. Pamiętamy, iż bunt na statku "Bounty" został spowodowany złym
wyżywieniem załogi i dlatego uważamy, że "najlepszą dyscypliną jest dobra
kuchnia".
Przewodniczący zapewnił mnie, że dotychczas w cuda nie wierzył, ale od chwili
zjedzonego w tej szkole obiadu będzie twierdził, że cuda na świecie istnieją, że
sam się o tym naocznie przekonał i że poczytuje sobie za wielki zaszczyt
uściśnięcie ręki człowieka, który je czyni. Po czym długo potrząsał ręką Majora,
zapewniając, że rozsławi imię jego w całej Anglii.
Pewnego dnia zjawił się u mnie Major, był zmieszany, a jednocześnie
rozpromieniony. Na przemian to mnie przepraszał, to się uśmiechał, wreszcie
powiedział, że żadna siła ludzka ani przyjaźń, ani obowiązki nie powstrzymają go
od tego, i położył przede mną trzymany w rękach list.
List był pisany przez dyrektora szkoły morskiej w Polsce, kapitana Maciejewicza.
Kapitan zawiadamiał Majora, że jego stanowisko intendenta ha "Darze Pomorza"
jest nie obsadzone i czeka na niego.
Uspokoiłem i uściskałem Majora, i zdobyłem się tylko ha powiedze^ nie "do
zobaczenia w Polsce";
W szkole rozpoczęły się rozmowy na temat wyjazdu Majora.
Major milczał i słuchał, wreszcie - jak zwykle zawstydzony, gdy miał mówić -
oświadczył, że w życiu swym zawsze kierował się wskazaniami Ksiąg narodu
polskiego i pielgrzymstwa polskiego i że w rozdziale dwudziestym wyraźnie ma
napisane, co powinien czynić. A jeśli chodzi o resztę, to nie pozostaje mu nic
innego, jak powtórzyć tylko •te słowa: "Nie badajcie, jaki będzie rząd w Polsce,
dosyć wam wiedzieć, iż będzie lepszy niż wszystkie, o których wiecie; ani
pytajcie o jej granicach, bo większe Będą, niż były kiedykolwiek".
Po kilku tygodniach otrzymałem list od Majora. Pisał w nim: "Przestałem być
pielgrzymem, jestem znów na Białej Fregacie".
*
Jeszcze raz w życiu spotkałem brazylijskiego niedźwiadka "Miska" - nie tego
samego, ale z tego samego rodu. W drodze do niego znalazłem się między
skrzydłami olbrzymiego ptaka szybującego nad Atlantykiem. Przypomniała mi się
wówczas czytana w dzieciństwie Cudowna podróż Selmy Lagerlbf. Jak w jej bajce,
lecąc nad Atlantykiem śmiałem się z olbrzymich statków pasażerskich wolno
poruszających się po oceanie - widziane z góry podobne były do mikroskopijnych
modeli.
A później to już wszystko było naprawdę jak w bajce. Zobaczyłem Amazonkę.
Istnieje jedno słowo, które całkowicie ją obrazuje. Słowo właściwe i jedyne -
WIELKA.
Czterdzieści pięć tysięcy mil dróg wodnych Amazonki, i jej dopływów, dostępnych
dla statków morskich. W okresie pory deszczowej sześć tysięcy mil dla statków
oceanicznych przez cały kontynent Ameryki Południowej aż po Andy - coś jak gdyby
trawersata Oceanu Atlantyckiego przez gąszcze dżungli - statek ociera się o
liście palm lub gubi brzegi z obu stron rzeki.
W jej ujściu leży miasto i port zwane Paryżem Amazonki, jest to Belem zwane
inaczej Para. Nabrzeża tego portu, podobnie jak i nabrzeża wszystkich portów na
kuli ziemskiej, noszą na sobie ślady postoju przy nich statków, które
pozostawiały, zgodnie ze zwyczajem, swoje imię wypisane tą samą farbą, jaką się
upiększały.
Pewnego dnia podczas postoju w tym tropikalnym Paryżu przeczytałem wypisaną
czarną fanbą na nabrzeżu nazwę statku - m.s. "Rozewie".
Nazwa ta wywołała wspomnienia bardzo odległe. Myślami przeniosłem się Ido Szkoły
Morskiej w Tczewie. W ciasnej ławce pod oknem zobaczyłem siedzącego nad książką
"Wsika". Siedział w swym jasnym swetrze tak cichy i spokojny, że wydawał sią
"wsiąkać" w otoczenie
Stając się niedostrzegalny. W kartotece Majora można było przeczytać o Wsiku:
"Jerzy Lewandowski kapitan żeglugi wielkiej, internowany na m.s. "Rozewie" w
Dakarze, uciekł dnia 5 lipca 1940 roku, przechodząc przez zastawione sieci, pola
minowe i stojące ha straży okręty francuskie. W sierpniu 1942 roku m. s.
"Rozewie" został storpedowany koło wyspy Trinidad".
Ranny w głowę Wsik, płonący oburzeniem i rozżalony z powodu straty statku, po
wydaniu rozkazu opuszczenia statku przez załogę^ sam został na tonącym
"Rozewiu". Postanowił jednak zapłacić za storpedowanie statku. Wywołał z łodzi
ratunkowej obsługę działa i czekał z nią na ewentualne wynurzenie się okrętu
podwodnego. Gdy pozostawanie na statku było już dłużej niemożliwe, odesłał znów
załogę działa z powrotem do łodzi ratunkowej, a sam jeszcze czekał. Po
zatonięciu statku dopłynął do łodzi ratunkowej. W momencie gdy "Rozewie" znikło
pod wodą, wynurzył się okręt podwodny i "zabrał Wsika jako jedynego jeńca.
Wspomnienia te wzruszyły mnie i skłoniły -do poszukiwania innych napisów na
nabrzeżach. Po. godzinnych poszukiwaniach trafiłem na "bilet wizytowy" s.s.
"Paderewski".
Ten statek był ściśle związany z Jurkiem Mieszkowskim - "Szermierzem". Spędziłem
z nim wiele lat w Szkole Morskiej i jeszcze więcej w jednej kompanii, znikł mi z
pola widzenia dopiero, gdy przeszedłem na "Dar Pomorza". Potem wieści o nim
dochodziły mnie już tylko z kartoteki Majora.
Jerzy Mieszkowski kapitan żeglugi wielkiej, s.s. "Morska Wola". Ewakuacja wojsk
polskich z Francji z Nantes. Udział w konwoju napadniętym przez nieprzyjacielski
pancernik, z którym stoczył samobójczą walkę pomocniczy krążownik "Jervis Bay"
przerobiony ze statku pasażerskiego. Bój ten dał możność ocalenia się innym
statkom tego konwoju. Z zaatakowanych trzydziestu siedmiu, ocalały trzydzieści
dwa, w tym dwa polskie: "Morska Wola" i "Puck"; a potem statek SJ5. "Paderewski"
w lipcu 1942 roku ratuje kilkudziesięciu ludzi z zatopionego koło Trinidad
statku norweskiego. Zatrzymanie maszyn w tym okresie walki na oceanie oznaczało
zrobienie z siebie nieruchomego celu dla polujących okrętów podwodnych. Koło tej
samej wyspy Trinidad w grudniu tego samego roku "Paderewski" został
storpedowany.
Podniecony tymi wspomnieniami postanowiłem odnaleźć wszystkie napisy
pozostawione przez statki na nabrzeżach Amazonki.
Odnalazłem. Tym razem był to m.s. "Śląsk".
Znów zobaczyłem we wspomnieniach tę samą Szkołę Morską, ten sam "kurs" wtłoczony
w małe ławeczki dla dzieci. Za mną siedzi Bo-dek. W tym kącie usadowiło się nas
czterech. Od pierwszych liter naszych nazwisk tworzymy niewiadomo dlaczego
"Stowarzyszenie Bece-jotka". Stowarzyszenie nie ma nic na celu, ale jego nie
pisany statut, składający się z jednego paragrafu głosi, że: najważniejsze są
paragra-
isane. Stowarzyszenie zbiera się w każdą sobotę. Zebrania noszą nazwę
"inauguracyjnych". Podczas zebrania jeden musi stanowczo przemawiać i to nie
krócej niż pół godziny. Za wysłuchanie przemówienia prelegent płaci tabliczką
czekolady, która natychmiast zostaje rozdzielona pomiędzy obecnych.
Bodek nie lubi przemawiać. Posunął się raz do tego, że zaproponował nam dwie
tabliczki czekolady - jeśli nie będzie potrzebował przemawiać. "Be" i "ce" byli
nawet skłonni ze względu na czekoladę zgodzić się na taką propozycję, ale "ka" -
który chciał nadrobić wszystkie zaległości naszych królów w stosunku do morza -
powiedział, że zrobi z siebie Rejtana, jeśli się na coś podobnego zgodzimy.
Wyrzucał nam słabość, łakomstwo, prywatę. Roztoczył przed nami straszną wizję
upadku i twierdził, że nigdy do niczego nie dojdziemy, że w ten sposób właśnie
zlekceważyliśmy morze i...
Na szczęście "ce" - którego nazywaliśmy "Starcem" - natychmiast się z nim
zgodził i używając swej łaciny, powiedział: dura lex sed lex, czyli że ciężkie
prawo, ale prawo i że prawa łamać nie można. Zacząłem pocieszać Bodka - "jot" -
żeby się cieszył, że Janek nie kazał nam jeszcze przemawiać po angielsku lub
francusku, co zresztą nas na pewno nie ominie. Mój sposób pocieszania wprawił
Bodka w jeszcze większe przerażenie i już potulnie przygotowywał się do
przemówienia i nigdy nam więcej dwóch czekolad nie zaproponował. W kartotece
Majora można było przeczytać o Bodku: "Bohdan Ję-drzejewski, kapitan "Śląska".
Internowany w Kaolaku przez Francuzów uciekł wraz z kapitanem "Cieszyna" -
Mikoszą".
Przypomniało mi się, co opowiadał Bodek o swych podróżach po , Amazonce po
ucieczce z Kaolaku.
Szli w górę rzeki. Marynarze przygotowywali windy do załadunku. Na przegrzanej
już windzie ładunkowej stanął na zaworze od pary marynarz wspinający się do
wiszącego nad windą bloku, by poprawić przechodzącą przez blok linę stalową.
Zwoje tej liny leżały na bębnie tej samej windy, gdy nieostrożnym ruchem nogi
marynarz włączył parę. Winda ruszyła, a obracający się bęben okręcił dookoła
ciała marynarza sploty stalowej liny. Zanim koledzy dobiegli i zatrzymali windę,
nieszczęśliwiec został okręcony dookoła bębna i w straszliwy sposób poszarpany i
połamany.
Na statku nie było nikogo, kto by mógł lub chciał zrobić pierwszy opatrunek.
Bohdan sam jako kapitan musiał podjąć się tej ciężkiej operacji. Kazał
przygotować do niej wszystko w salonie na stole. Nieprzytomnemu z bólu zrobił na
razie zastrzyk z morfiny. Ale co dalej? Nie miał wątpliwości, że człowiek ten
nie wyżyje, ale musiał zrobić wszystko, co było w jego mocy, by mu ulżyć.
- Przygotowałem się - opowiadał potem - do operacji, ale gdy miałem rozpocząć
układanie w odpowiednich miejscach pomiażdżo-nych części ciała i zszywanie
porwanej skóry - ręce odmówiły mi posłuszeństwa. Musiałem jednak tej operacji
dokonać. Dura lex sed lex.
Zabrałem się do operacji. -Nie silę się opowiadać, jak musiałem się opanować, by
złożyć to zmasakrowane ciało. Straciłem poczucie czasu. Wydawało mi się, że
wykonywanie tego obowiązku trwa już wieki. Sam byłem blisko śmierci jak mój
pacjent. Statek był na okres wojny obficie zaopatrzony w środki znieczulające i
dezynfekujące, w igły i nici do szycia skóry ludzkiej. Dezynfekowałem,
ustawiałem i nastawiałem pogruchotane kości według mych najlepszych wiadomości
na-ibytych podczas beztroskich chwil w szkole morskiej. W tamtej chwili
żałowałem, że się pilniej tego nie uczyłem. To co już ustawiłem i złożyłem,
zszywałem. Nareszcie ostatni szew. Rannego przeniesiono do kabiny. Usiadłem na
fotelu i rozpłakałem się głośno. Płacz przyniósł mi ulgę. Nie wiem, czy kiedy
byłem pod większym napięciem nerwowym. Nie umiem opowiadać.
Droga do Miska wiodła w górę po wodach Amazonki, która ma kolor kawy z mlekiem,
ale koło miasteczka Santarem można dostrzec na rzece przezroczyste zielone smugi
wody rzeki Tapajós, które wpadając do Amazonki usiłują walczyć o swą barwę z
wodami Amazonki. Po nierównej walce wkrótce są przez nie pochłonięte.
Na postój zatrzymaliśmy się przy zawieszonym na wysokim brzegu Amazonki
miasteczku Parintins. Jego nazwa pochodzi od bitnego szczepu Indian znanego z
ludożerstwa. Opisy walk tych wojowników czytane w dzieciństwie wydawały mi się
wówczas bajkami. Na statku angielskim, gdzie byłem oficerem nawigacyjnym,
zabieraliśmy z Be-lem dwóch pilotów - Indian. Byli to wspaniali piloci. Widzieli
w nocy i wiedzieli o każdej niespodziance, która nas może spotkać na Amazonce.
Znali historię każdego osiedla i każdej plantacji. Gdy odchodziliśmy z
Parintins, jeden z pilotów powiedział mi, że w roku 1925 Parintinsowie zjedli
rodzinę osadników mieszkającą w pobliżu tego miasteczka.
Po przejściu wielu setek mil w górę rzeki wśród białokawowych wód Amazonki
pojawiają się przezroczystoczarne smugi wód Rio Negro - Rzeki Czarnej.
Pilot z przyjemnością opowiada, że na tym cyplu, koło którego obie rzeki się
spotykają, .pierwsi Hiszpanie zostali zaatakowani przez In-,dian.
Czerwonoskórych wojowników prowadziły do boju nagie amazonki uzbrojone w łuki.
Miało ich być dwanaście. Ich strzały raziły śmiertelnie ośmiu Hiszpanów.
Kronikarz tego zdarzenia, padre Gabriel, sam stracił w tej walce oko. Przebiła
je strzała jednej z amazonek.
Skręcamy w prawo i wchodzimy na czarne wody Rio Negro. Za chwilę stajemy przy
pływających nabrzeżach miasta Manaus.
Przez wiele lat nie można było tu zbudować portu, aż znalazł się Polak, który go
zbudował. Różnica poziomu wód dochodzi do trzydziestu trzech stóp, wobec czego
nabrzeże musi podnosić się i opadać
282
wrai z wodą. Nabrzeże to leży teraz na olbrzymich bekach z czystego żelaza i
wskutek dziwnej własności wody Rio Negro nie rdzewieje. Te olbrzymie nabrzeża
zakotwiczone są na stałe. Łączy je z magazynami stojącymi na wyniosłym brzegu
kolejka linowa. Od tej chwili rozkwit miasta został zapewniony. Przedtem
Hiszpanie zbudowali tu fort, który służył jako baza wypadowa do polowań na
niewolników, i zwany był Barra de Rio Negro. Obecna nazwa Manaus pochodzi od
nazwy szczepu Indian tu osiadłych.
Manaus wyrosło z żywicy drzew gumowych, z dorzecza Amazonki. Indianie zbierający
żywicę - tak zwani seringueiro - dorabiali się w końcu zeszłego stulecia
olbrzymich fortun. Przegranie przez seringueiro jednego wieczoru w karty trzech
i pół miliona reisów (półtora tysiąca dolarów w złocie) nie należało do
rzadkości. Warunki ich życia i pracy można streścić w jednym zdaniu: "jedno
życie za jedną tonę". Pomimo to Indianie byli wdzięczni Amazonce za to, czym ich
darzyła. Dali dowód swej miłości do rzeki, budując dla niej za dziesięć milionów
dolarów operę, w której najlepsze orkiestry świata miały grać nie dla
publiczności, lecz dla Amazonki, którą sobie upostaciowali jako tłum zbrojnych
amazonek, walczących niegdyś przeciw białym przybyszom. Nawet ulice miasta
Manaus wybrukowali kamieniami białymi i czarnymi - falisty białoczarny deseń
miał symbolizować fale Amazonki i Rio Negro. Każdy kamień sprowadzony w głąib
dżungli kosztował około dolara.
Indianie i dżungla przypomniały mi zabawy w Indian w latach dziecinnych. W
zabawach tych lubiliśmy wymawiać bardzo wyraźnie nazwy miejscowości w języku
hiszpańskim. Były tam nazwy takie, jak Hacienda del Venado i jeszcze bardziej
dźwięczna nazwa jeziora Salto del Auga. Ale i te wspaniałe nazwy zostały
zaćmione przez nowe, spotkane na Amazonce. A MAE DE LUA - to nazwa ptaka znad
Amazonki, oznacza tyle co "Matka Księżyca". Ptak ukazuje się w księżycowe noce i
wydaje okrzyk przypominający wołanie o pomoc ginącego w dżungli seringueiro -
nie liczącego na to, że ta pomoc nadejdzie. SAO MIGUEL DOS MACACOS - to nazwa
portu, w którym ładowaliśmy olbrzymie pnie słynnego drzewa brazylijskiego, a
znaczy tyle co "święty Michał wśród małp".
Złoty okres Manaus przeminął z chwilą przeniesienia nasion drzew kauczukowych do
plantacji angielskich na drugiej półkuli. Z okresu świetności tego miasta
zachował się wspaniały park i ogród zoologiczny. Gdy zapytałem o niego,
odpowiedziano mi, że zwierząt w nim już nie ma - pozbawione dozoru i żywności
same siebie pozżerały. Jedynym zwierzęciem, które w nim pozostało był podobno
jaguar, gdyż nikt nie mógł go pożreć. Szkoda było dla niego nawet kuli, wobec
czego wypuszczono jaguara do dżungli.
W rzeczywistości wyglądało to niec9 inaczej niż posłyszałem. W ogrodzie
znalazłem jeszcze sporo ptaków i kilka małych zwierzątek. Naj-
283
.większą dla mnie niespodzianką było - gdy w jednej z klatek zobaczyłem
wychudzonego sobowtóra Miska. Na moje entuzjastyczne powitanie nie zwrócił wcale
uwagi.
Tramwajem wróciłem do odległego miasta, zaopatrzyłem się w kilka jajek i z
powrotem byłem u "Miska". Gdy mu pokazałem jajko, ożywił się natychmiast,
podobnie jak Misk na "Darze Pomorza". Zrozumiał, o co chodzi. Wsunąłem mu jedno
przez kratę do klatki. "Misk" zabrał się do niego tak samo zgrabnie jak i nasz
niedźwiadek z fregaty. Bojąc się, że się rozchoruje, gdy mu dam naraz wszystkie
do zjedzenia, przesiedziałem cały wolny dzień w ogrodzie, karmiąc "Miska" i
ciesząc się z jego apetytu i radości. Podczas każdego pobytu w Manaus, jeśli
czas mi pozwolił, odwiedzałem swego nowego przyjaciela. Spotykał mnie teraz z
oznakami wielkiego zadowolenia i radości.
"Misk" przypominał mi najpiękniejsze chwile w życiu spędzone na Białej Fregacie
unoszonej wiatrami po największych gościńcach świata. Wspomnienia chwil
najpiękniejszych i najprzyjemniejszych noszą w portugalskim języku miano
SAUDADES,
OD AUTORA
o wydrukowaniu książki Znaczy kapitan zacząłem otrzymywać od Czytelników wiele
listów. Na wszystkie otrzymane listy nie mogłem odpowiedzieć wyczerpująco, tak
jak należałoby to zrobić, wobec tego w miarę moich możliwości usiłowałem opisać
to o co proszono - tak powstał Krążownik spod Somosierry.
Różnorodność zainteresowań Czytelników spowodowała, że obok siebie znalazły się
opowiadania o tematach bardzo odmiennych. Urywki niektórych z nich, jak opis
rachunku różniczkowego według Mistrza Magii lub naładowany cytatami z prawa
rzymskiego opis rozprawy sądowej, na pewno wielu Czytelnikom wydadzą się
przewlekłe i nudne, ale ponieważ drukowane w miesięczniku "Morze" i czytane na
moich wieczorach autorskich cieszyły się powodzeniem, więc je zamieściłem.
Nie spełniłem prośby opisania życia szkolnego w Gimnazjum imienia A.
Mickiewicza, dałem tylko parę zdjęć i krótkie wzmianki o tym, co z tej szkoły
wynieśliśmy ze sobą w życie. Pobieżnie również opowiedziałem o życiu w Szkole
Morskiej w Tczewie i w Anglii w szkole w Landywood, więcej miejsca natomiast
poświęciłem uczniom Szkoły Morskiej w Southampton. W "cieplarnianych" warunkach
codziennego bombardowania Southampton rozwinęło się w tej szkole bujne
piśmiennictwo. Pisane przez chłopców ,,na gorąco" bez żadnych dodatkowych
upiększeń opowiadania, wiersze i artykuły oddawały wiernie to, co przeżywała
nasza flota handlowa na Zachodzie podczas drugiej wojny światowej. Niektóre z
nich włączyłem do Krążownika spod Somosierry. Sądzę, że będzie to najlepsza
odpowiedź na liczne pytania, szczególnie ze strony młodzieży, co się działo z
"nami" czyli z osobami z książki Znaczy kapitan.
Dla dzisiejszej młodzieży morskość naszego państwa, istnienie wciąż
powiększającej się floty jest oczywiste i konieczne. Dlatego chciałem, by lepiej
zrozumiała ducha, jaki panował w naszej flocie handlowej w początkowym okresie
jej istnienia, tak bliskim jeszcze stu pięćdziesięcioletniej niewoli, podczas
której nie było nawet NADZIEI, kiedy za wszystko musiała wystarczyć symbolika i
to tak ograniczona w motywach, by nie wzbudzić podejrzeń. Może pozwoli im te
sprawy lepiej zrozumieć i przybliży je do nich umieszczony na początku książki
Nec
285
r r •" » .
lilergitur, na którego 'bogato inkrustowanej rufie z trudem można odnaleźć ślady
orlich skrzydeł. •.•'-" '
2VEC MERGITUR był pierwszym zwiastunem nadziei 4 przejawem myśli o morzu.
Ujrzenie tego obrazu pozostawiało po sobie niezatarte wrażenie, potęgowane
jeszcze świadomością, że jest to NASZ OKRĘT o nazwie, która budziła wiarę. Oto
jak pisali o NEC MERGITUR współcześni: "Ten okręt był dla mnie prawdą
niewątpliwą, oczywistą, jak dzień, jak słońce. Górował nad wszystkim,
szturmujący niebiosa poryw uczucia i wiary" (J. Bułhak).
To "czucie i wiara" silniej mówiły w tamtych czasach "niż mędrca szkiełko i
oko"! Romantyzm porywał na kształt rumaków z Ruszczy-cowej Ballady unoszących
powóz po roztopach i bezdrożach przeciw wichrom. Po wielu latach ten sam
romantyzm podsunął nam wizję największego gościńca świata - znaleźliśmy się na
nim, by sprawdzić, że rzeczywiście NIEBEZPIECZEŃSTWO NA MORZU POSIADA .RÓWNIEŻ
SWĄ ISTOTNĄ WARTOŚĆ. Ten pęd na morze był silny, jak królestwo dziedziczny, że
znaleźli się na nim s"ynowie Meissnera, Witkowskiego, Żbikowskiego. Ojców na
marynarzy wykołysał "LWÓW", synów - "DAR POMORZA".
Opowiadania usiłowałem ułożyć w chronologicznym porządku. Nie zawsze jednak to
mi się udawało. Czasem chronologia ustępowała żywości i natarczywości
wspomnienia i losy bohaterów przenosiły się ponad czas i miejsce następnego
opowiadania.
JNie we wszystkich opisanych wydarzeniach sam uczestniczyłem. Starałem się
jednak dotrzeć jak najbliżej źródła każdego z nich, ponieważ wydarzenia na
podobieństwo legend w miarę ciągłego opowiadania zamieniają się w "lawiny"
gromadzące coraz więcej materiału narracyjnego niezupełnie już ścisłego-, ale
zaspokajającego zadowolenie własne opowiadającego i budzącego zachwyt wśród
słuchaczy. Pomimo wysiłków by wszystko sprawdzić i udokumentować, na pewno
znajdzie się jeszcze wiele nieścisłości co do miejsca, czasu i działających w
opisanym zdarzeniu osób.
Niektóre opowiadania bawiły całe nasze 'pokolenie, dlatego usiłowałem je
uchronić przed zapomnieniem. Można w nich niekiedy do-patrzeć się niedyskrecji w
stosunku do osób, które w nich zostały opisane w okolicznościach wzbudzających
wesołość. W tych wypadkach, kiedy to było możliwe, starałem się uzyskać
pozwolenie danej osoby. Tak się rzecz miała z jednym z kapitanów występującym w
kilku opowiadaniach. Spotkałem go w Gdyni na ulicy 10 Lutego i podczas rozmowy
spytałem, czy mogę o nim pisać.
- Ale - zastrzegłem - jeżeli nie zamieszczę tych wszystkich powiedzeń pana
kapitana i zabawnych okoliczności z nimi związanych,
286
to nie jestem pewien, czy same pana walety będą ciekawiły Czytelników. Niech pan
kapitan sam zadecyduje, czy mogę to wszystko opisać.
- Nu, wie co! Nu, prawda! Nu, tak co robić? A? I po chwili wspólnego milczenia
usłyszałem:
- Nu wie co, Nu chętnie się sam uśmieje. Nu, pisz pan!
Nie mogłem niestety spełnić życzenia tych licznych Czytelników, którzy prosili o
opisanie przygód wszystkich moich kolegów. Zajęłoby <to mi sporo lat pracy.
Starałem się natomiast w miarę możliwości spełnić prośby tych, którzy prosili o
jak najszerszy materiał ilustracyjny. "Chcemy wiedzieć, jak wyglądaliście.
Chcemy widzieć chociażby sylwetki ludzi, o których czytamy. Chcemy mieć
chociażby pojęcie, jak wyglądały statki, pomieszczenia, gdzie rozgrywa się
akcja. Niektórzy z nas nie byli nawet nigdy nad morzem. Nie chcemy odnośników i
zawiłych tłumaczeń. Chcemy widzieć. Prosimy o album." Te słowa powtarzały się w
listach najczęściej. Zamieszczone zdjęcja w większości zostały nadesłane
samorzutnie przez Czytelników. Nie wszystkie z nich są najlepsze pod względem
techniki wykonania. Niektóre podniszczył czas, minione dni nie sprzyjały
spokojnemu leżeniu fotografii w rodzinnych skrytkach i albumach, ale prawie
każde z nich to dziś już dokument i historia, a wszystkie, nawet te, którym czas
zatarł ostrość konturów, spełniają życzenie Czytelników - pozwalają "widzieć".
Gdzie nie mogłem "opisać" kolegów, starałem się chociaż ich pokazać, takich
jakich utrwaliła ręka czasem niewprawnego fotoama-tora.
Za nadesłane zdjęcia składam podziękowania: panu Tadeuszowi Doboszowi, panu inż.
Antoniemu Garnuszewskiemu, panu inż. Olgierdowi Jabłońskiemu, pani Zofii
Jakubowskiej, panu kpt. Tadeuszowi Jasic-kiemu, panu kpt. Bohdanowi
Jędrzejewskiemu, panu Henrykowi Kabatowi, panu Aleksandrowi Krawczyńskiemu, pani
Halinie Król, pani Hannie Kuczyńskiej, panu Alojzemu Kwiatkowskiemu, pani Zofii
Lu-bienieckiej, panu dr Marianowi Maniszewskiemu, panu Jerzemu Mi-cińskłemu,
pani Bożenie Niczko, pani Janinie Rokickiej, profesorstwu Ludwice i Józefowi
Salewiczom, pani Zofii Serbinowicz, panu Józefowi Smoczykowi, panu Florianowi
Staszewskiemu, pani Barbarze Stec-kiej Mitschein, panu kpt. Kazimierzowi
Szczęsnemu, pani Stanisławie Świłło, pani dr Jadwidze Titz-Kosko, panu Wacławowi
Urba-nowiczowi, pani Bogumile Wiśniowskiej, pani Marii Wysłouchowej, pani
Jadwidze Zielińskiej.
Redaktorowi tej książki, pani Marii Jasik, za wnikliwą i serdeczną troskliwość
dla książki i wyrozumiałą cierpliwość dla autora składam najserdeczniejsze
podziękowanie.
287
,- ' .
Wielu z Czytelników zapytywało w listach, jaka jest dzisiejsza młodzież, która
przyszła do pracy na morzu, i czy dzisiaj dzieją się na nim rzeczy równie
ciekawe. Aby dokładnie odpowiedzieć na te pytania, należałoby napisać kilka
książek. Ograniczę się tylko do krótkich przykładów spośród tych uczniów szkół
morskich, których miałem przyjemność uczyć.
Następcy Jana Kuczyńskiego - który swą wyprawą na łodzi ratunkowej "Wiking"
dowiódł, iż przy bardzo małym nakładzie kosztów i wykorzystaniu niepotrzebnego
już sprzętu można kształcić młodzież na morzu - to Jerzy Tarasiewicz i Janusz
Misiewicz, uczniowie Szkoły Morskiej w Gdyni. Na starej łodzi ratunkowej z
"Batorego", zrepero-wanej dzięki pomocy kpt. ż. w. Tadeusza Meissnera i nazwanej
"Chatka Puchatka", ruszyli w NIEZNANE.
Najpierw próbna podróż śladami Kuczyńskiego na wyspę Oland, a potem we dwójkę z
Gdyni do Barbados, po czym-samotna już podróż Tarasiewicza z Barbados na Porto
Rico. Ci dwaj chłopcy dowiedli słuszności tego, co napisał kapitan Mamert
Stankię.wicz: "żywioł morza nie jest ani wrogi, ani przyjacielski, ale
bezwzględny i wymaga od człowieka ciągłego napięcia jego uwagi, ażeby nie być
zgniecionym". Wykazali również, iż dobra znajomość fachu czyni wszystko łatwym.
Na pocztówce przysłanej mi z Madery pisali, że za pomocą rozklekotanego zegarka
na ręku i sekstantu potrafili na łodzi ratunkowej obliczyć astronomicznie swą
pozycję i przy widzialności czterech mil morskich trafili na Maderę. Cóż dopiero
mówić o ich opanowaniu sztuki nawigowania wśród najsilniejszego sztormu - a
mieli właśnie w tej podróży dowieść, że w doświadczonych rękach łódź ratunkowa
jest środkiem niezawodnym na wypadek, gdy zajdzie potrzeba szukania na niej
ostatecznego ratunku. Stosowana przez nich sztuka sztormowania z falą pozwoliła
im na prowadzenie łodzi po grzbietach fal podczas huraganu i na osiągnięcie przy
tym prędkości fali. Miesiące spędzone przez obydwu w odkrytej łodzi same mówią o
ich .harcie i wytrzymałości.
A oto jeszcze jeden z nich, Ryszard Sieczka. Tym razem ze Szkoły Rybołówstwa
Morskiego. Nieśmiały uczeń, rumieniący się przy odpowiedziach stał się głośny
jako kapitan trawlera, gdy na Morzu Północnym podczas bardzo silnego sztormu
uratował czternastu ludzi załogi angielskiego trawlera. Oba trawlery miały
jednakowe warunki. Na sztormowej fali Sieczka potrafił natychmiast podejść do
rozbitków z przewróconego statku i zabrać wszystkich na pokład, wykazując
znajomość morza, siłę woli i wielkość serca.
I jeszcze jeden. Janusz Tłuścik. Podczas połowów na Morzu Północnym w czasie
wyrzucania sieci na dużej fali lecąca za burtę lina trałowa utworzyła pętle,
które porwały za sobą drugiego oficera. Janusz nie namyślał się wcale. Zdawał
sobie sprawę, że ułamki sekundy mogą zadecydować o życiu człowieka, który może
już jest
288
nieprzytomny lub1 poraniony i nie będzie zdolny ani przez chwilą utrzymać się o
własnych* siłach na wodzie. Tak jak stał, bez straty czasu na nakładanie pasa
ratunkowego, skoczył za drugim oficerem za burtę i zdołał go wyłowić.
Dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy czterej, o których tu wspomniałem,
siedzieli zawsze na ostatniej ławce.
W Mariehamn, na Wyspach Alandzkich mieszkają państwo Erikson. Kapitan Gustaw
Erikson rozpoczął pracę na morzu jako dziesięcioletni chłopak, mając lat
dziewiętnaście dowodził statkiem. Właścicielem dużego żaglowca stał się mając
lat czterdzieści. Nie mógł się pogodzić z myślą, że coraz większa ilość parowców
i otwarcie Kanału Panamskiego skazują najpiękniejsze żaglowce na śmierć.
Postanowił je ratować. W ten sposób powstała słynna flota Eriksona, na której
jako załoga odbywali dalekie podróże ci, co chcieli chociażby raz w życiu
przespacerować się po największym gościńcu świata. Druga wojna światowa
zniszczyła i te ostatnie żaglowce. Kapitan Erikson i jego żona, czarująca pani
władająca z łatwością kilkoma językami, mieszkają nadal w Mariehamn. Żaglowce
szkolne wszystkich krajów uważają za swój obowiązek złożyć im kurtuazyjną
wizytę. Uczyniły to samo żaglowce Szkoły Rybołówstwa Morskiego w Gdyni.
Uczniowie potrafili swym zachowaniem podczas kilkudniowego pobytu na wyspie i
wycieczek autokarami tak oczarować panią Erikson, że gdy ich żegnała,
oświadczyła, iż tak miłych i dobrze ułożonych chłopców nie gościła jeszcze nigdy
w Mariehamn.
Trudno wymienić nazwiska wszystkich tych, którzy podczas swego pobytu w szkole
potrafili opanować doskonale potrzebną im wiedzę. Dzisiaj prowadzą wielkie
przetwórnie na najbardziej trudnych łowiskach świata, z humorem opisując w swych
listach nawigację na wodach Arktyki jako "slalom kursów między polami i górami
lodowymi". Chłopców tych wychowało morze, ich charaktery kształtowały połowy na
wodach otaczających Wyspę Niedźwiedzią lub w największej północnej "wylęgarni"
gór lodowych. Wejścia do niej strzeże przylądek, którego nazwa mówi na wszelki
wypadek tym, co się tam zapuszczają: BĄDŹ ZDRÓW. Po angielsku brzmi to łagodniej
- Fa-rewell.
Tytuł Krążownik spod Somosierry nasunął mi się w wyniku dziwnego spełnienia
marzeń dziecinnych. Jako ośmioletniemu chłopcu udawało mi się często dopaść
konia. Wtedy w "zapierającym dech" galopie majaczyła mi szarża ułańska. Z równym
zapałem w tym samym czasie budowałem tratwy i szedłem na abordaż
nieprzyjacielskiego okrętu, marząc o dowodzeniu "prawdziwym" okrętem "najeżonym
armatami".
19 - Krążownik spod Somosierry
289
Zdarzyło się tak, że podczas szkolnych ferii letnich wyprowadzałem statki na
pierwsze próbne rejsy. Pewnego razu stałem się nieoczekiwanie dla siebie dowódcą
okrętu wojennego. Podczas prób z tym okrętem na morzu przypomniały mi się zabawy
na tratwach i marzenia ośmioletniego chłopca. Odbyła się w pamięci długa droga
od tratwy ciosanej i wiązanej własnymi rękami do tego okrętu wojennego
wybudowanego "własnymi rękami" i wówczas skojarzenie słów Krążownik spod
Sómosiefry - nie wydało mi się tak bardzo nieżyciowe.
TREŚĆ
I już ostatnia .odpowiedź na pytanie, jakie były losy Mistrza Magii, który z
takim trudem zdał egzamin z języka angielskiego.
Spotkałem go w Gdyni w zeszłym roku. Pływa jako kapitan na linii
południowoamerykańskiej. Po krótkim omówieniu -wszystkich znajomych kątów,
począwszy od Belem w ujściu Amazonki do Buenos Aires, i tego co zaszło w ciągu
trzydziestu paru lajt niewidzenia się od skończenia Szkoły Morskiej, Mistrz
Magii powiedział, że ma kłopoty ze swym synem.
- Wiesz, syn mój nie może sobie dać rady z językiem angielskim.
- Jakiego rodzaju ma trudności? - spytałem bardzo zaciekawiony.
- Myślę, że się po prostu nie uczy.
- Może to niezupełnie jednak jego wina - próbowałem bronić młode pokolenie.
- Nie jego? A czyja? Nie chce mu się. Zobacz, ja nauczyłem się teraz nawet
hiszpańskiego. A pamiętasz, jak ja świetnie umiałem angielski?
- PAMIĘTAM.
!
Egzamin............. 5
O! MU - KU - RU!......... . 15
Ornitolodzy............ 21
Wiatr.............. 29
Siedmiu z Meksyku.......... 36
Nie dokończony reportaż......... 45
Pogrzeb pilota Trinity House....... 52
Trzy listy............. 65
Pasażer I.K.C............. 73
Chimera Mirabilis......... gl
Milioner............. gj
Kazio .... qo
.......... yy
Czciciel słońca i sankilota........ no
Pożar na Atlantyku..........117
Plamoznik............. 123
FliP • •............. 132
Jolly good fellow........... i3g
Królewski żart........... 143
Uśmiechy losu............ 155
Pikrat! Pikrat! Wylecimy w powietrze . . . . . 162
Konny soit, qui mai y pense........ 187
Sąd morski............ 200
Ma w każdym porcie narzeczoną...... 209
Monkejek i "Catalina" ......... 216
Flara .............. 223
Major i Misk............ 230
Od Autora............ 285
[Ballado obraz Ferdynanda Ruszczyca; 1900]
BALLADA NAM SIĘ ŚNIŁA O MORZU
Z lasów i pól z głębi Polski gnał nas romantyzm i tylko romantyzm
pomimo przeciwnych wiatrów i przeszkód na drogach na największy
gościniec świata, by sprawdzić, że NIEBEZPIECZEŃSTWO NA MORZU
POSIADA RÓWNIEŻ SWĄ ISTOTNĄ WARTOŚĆ
(Od autora)
[Obraz Michała Leszczyńskiego darowany Szkole Morskiej w Gdyni]