Eugeniusz Dębski Interview Na Sacramenckiej Dziwce

background image


“Interview na Sacramenckiej Dziwce”

Eugeniusz Dębski


(novela napisana specjalnie dla “Locusa” tylko redakcja o tym jeszcze nie wie)


- Serwis miał pan dzisiaj zabójczy , panie pułkowniku - powiedział kapitan Sandowaniss

ściskając ponad siatką dłoń swego pogromcy, pułkownika Trefi-Ongera, odruchowo spróbo-
wał też strzelić obcasami.

Pułkownika zawsze szacował i klasyfikował każdy czyn i niemal każde słowo podwład-

nych, a i przełożonych też. Dzięki temu miał w głowie cały katalog odpowiednio posegrego-
wanych czynów - odważnych, podłych, neutralnych, egoistycznych iwielu jeszcze innych.
Co do kapitana, to docenił talent adiutanta; ocenił jego gratulacje przychylnie - ani zbyt entu-
zjastyczne, ani zbyt standardowe. Wyważone, akurat, pomyślał o pochlebstwie. Precyzyjnie
odmierzony ton, kontynuował rozmyślania, i - co najważniejsze w pochlebstwie - dotyczy
tego, z czego osobnik obgłaskiwany sam się cieszy. Serwis rzeczywiście mi wychodził, ale
gdyby nawet nie, to Sando coś by znalazł. Zdolny, psiakostka!

- A tak - powiedział na głos. - Zaiste - trafiałem jak rzadko. - Mógł podnieść siatkę, by

pomóc kapitanowi przejść pod nią z naręczem rakiet, ale to by zalatywało wdzięcznością za
komplement. Kapitan musiał poradzić sobie z siatką sam. I poradził. - Zapraszam na piwo -
powiedział Trefi-Onger, gdy podwładny wynurzył się po jego stronie kortu.

To było OK. Akurat na tyle mógł sobie pozwolić dowódca jedynego posterunku nad za-

pyziałą planetką, w stosunku do swojego podwładnego.

- Byłoby mi miło. - Sandovaniss energicznie skinął głową. - Dziękuję, sir, ale ma pan wi-

zytę, sir, tego dziennikarza. Intervipera, znaczy się.

Dobór słów i akcent na nich:"tego dziennikarza", jasno określiły stosunek kapitana do wi-

zyty. Trefi-Onger doskonale pamiętał o Cesarzu Dziennikarzy, dla którego ukuto nawet spe-
cjalne określenie sprawności zawodowej, kapitan nie miał podstaw sądzić, że skleroza skru-
szyła wreszcie mur precyzyjnego i sprawnego umysłu pułkownika; dialog był fragmentem
większej całości - gry w wielkodusznego przełożonego i szanującego go podwładnego. Puł-
kownik cmoknął, co miało znaczyć: "Potrzebne mi to jak druga dziura w dupie!".

- Na cholerną śmierć o nim zapomniałem! - rzucił nie starając się jednak specjalnie, by

zabrzmiało to przekonująco.

Zdarł z siebie przepoconą koszulkę, spodenki i skarpetki, wrzucił do gardzieli pralki uda-

jąc, że nie zauważa ruchu kapitana, który swój wilgotny strój odłożył na półkę. Wiedział, że
choć instalacja jest wspólna dla wszystkich, to tak się jakoś stanie, że akurat w tej chwili nikt
nie będzie prał swoich sortów. No i dobrze, jakieś przywileje stopień mieć musi. Kopnął buty
w szczelinę schowka, gdzie zostaną za chwilę nawilżone grzybobójczym preparatem, potem
wysuszone, nasączone innym, przeciwpotowym tym razem specyfikiem, ponownie wysuszo-
ne, uelastyczniane i nabłyszczone. W tym przypadku również nie zajdzie przypadek dzielenia
szafki suszarni z kimkolwiek z podwładnych. Kiedyś łudzono się, pomyślał wchodząc do ka-
biny z lustrem, odruchowo ustawił się bokiem, frontem i drugim bokiem, sprawdził swoją
sylwetkę, kiedyś łudzono się, myślał, że w przestrzeni kosmicznej naciśnie się guzik i wy-
skoczy nowy mundur, nowe buty i tak dalej, ale nic darmo - wyskoczy, owszem, jeśli załadu-
jesz tankery czymś, z czego da się wytwarzać owe mundury i buty. Wtedy taka korweta jak
nasza będzie wymagała dwukrotnie mocniejszego napędu, a to podniesie koszt budowy sze-
ściokrotnie, a wtedy... I tak dalej. Tak więc musimy dbać o swoje mundury i buty i tylko raz
na kwartał, pod kontrolą logistera, pozwala się nam naciskać ów legendarny "Guziczku-
Nakryj-Się!". Dobrze mówię? “ Guziczku nakryj się?”, a nieważne!

Wybrał trzeci zestaw: oszczędnie ciepła woda, sporo chłodnej, wyraźna cyrkulacja tempe-

ratur, to wymaga pewnego wysiłku od kąpiącego - nie można po prostu długo tylko stać pod

background image

strumieniem wody rozkoszując się nią; w zestawie trzecim, którego ostentacyjne używanie
przez pułkownika nabrało cech subtelnego nacisku, musisz, bracie, szybko się namydlać i w
przemyślany sposób spłukiwać, za to twoja zużyta ciepła woda podgrzewa częściowo twoje
następne porcje, tak więc z punktu widzenia statku jest to najefektywniejszy zestaw.

Trefi-Onger wiedział, kto używa innych zestawów, mimo że do całej załogi dotarło, jaki

tryb kąpieli sugeruje ich dowódca. Postanowił, że za jakiś czas mechanik postara się, by za-
częły ich trapić awarie instalacji i kąpać się będą wyłącznie w zimnej. Aż pojmą.

Wysmakował ostatnie krople prysznica; gdy woda przestała ciec podskoczył pod sitkiem,

z zadowoleniem skonstatował, że dobre pół litra wody opadło na kratkę - suszarka będzie
krócej suszyła. Kręcąc się w walcu suszarni pomyślał, że mógłby nieco intensywniej propa-
gować oszczędny tryb życia i któryś raz obiecał sobie, że już nieodwołalnie da załodze, kara-
binierom i obsłudze korwety te jakieś dwa tygodnie czasu. Ostatecznie był tu nowy, pilnował
Sacre-D.Z dopiero od pół roku, a poprzedni dowódca więzienia nie dość, że nie zalecał osz-
czędzania, ale, jakby umyślnie, narażał się dowództwu rozrzutnym stylem pełnienia służby.
Za co został “karnie” przesunięty do stolicy układu Cerviss i odlatując nie starał się nawet
udawać trzeźwego.

Oficer dyżurny, zarazem dzisiejszy sekretarz Trefi-Ongera, leutnant Vieltberg, przepi-

sowo nie oddał honorów siedząc przed terminalem, pułkownik przechodząc skinął nań ręką i
nie odzywając pomaszerował do swojego gabinetu. Leutnant jakimś cudem, dogonił go jesz-
cze przed drzwiami, zdążył otworzyć je przed przełożonym i odskoczyć, gdy ten, nie zwal-
niając ani o milimetr na minutę, minął go rozsiewając chłodny zapach “Zest.kosmet. 4”. Ob-
szedł biurko, usiadł i wyczekująco spojrzał na Vieltberga.

- Wywiad, panie pułkowniku. Dziennikarz już czeka, przeszukany, wszystkie gadgety

zneutralizowane..

- Przemycał coś? - zainteresował się blado Trefi-Onger.
- Zawsze przemycają, panie pułkowniku. Wydaje im się, że gdyby nie mieli kontrabandy

poczulibyśmy się niedowartościowani. A taki interviper dopiero!

Pułkownik z zainteresowaniem uniósł brew - skoro leutnant pozwolił sobie na prywat-

ny, trochę toporny stylistycznie, komentarz, to powinien zobaczyć, że dotarło to do
zwierzchnika. Co z tym zrobi - to inna sprawa.

- Jak mówiłem - dane o Jadraydonie Huttereccim do mnie na ekran - powiedział na głos. -

Te, pierdoły, które przy nim znaleziono tu, na stół... Albo nie, nie trzeba, niech nie myśli, że
przywiązujemy do nich jakąkolwiek wagę. Oddać mu i nawet nie neutralizować tylko spry-
skać profitem i śledzić. - Już wcześniej przemyślał wszystko, teraz tylko sprawdził, czy po-
stępuje zgodnie z własnym planem. Wskazał palcem podajnik napojów: - Proszę gościnną
siódemkę. - Zastanawiał się chwilę. - Wszystko. Prosić Hutterecciego.

Leutnant przepisowo wykonał zwrot, całe ciało w jednej linii, unikając częstego błędu:

bioder wyprzedzających skręt reszty ciała, i wymaszerował z pokoju. Pułkownik zerknął na
nagle rozjarzony ekran, ale widniały tam tylko dobrze już mu znane dane o czołowym dzien-
nikarzu trustu IMI, gwieździe kilku publikatorów i prezenterze najpopularniejszego progra-
mu Sieci. Oprócz danych statystycznych i towarzyskich znajdowały się tam również info o
słabostkach i przyzwyczajeniach Jadraydona, ale już przy pierwszym czytaniu Trefi-Onger
uznał je za zbyt ostentacyjne, za dokładnie odmierzone, za - jednym słowem - spreparowane
tylko po to, by w zaskakujący sposób zyskać przewagę nad osobą usiłującą zdominować Hut-
terecciego. Dlatego wcześniej pułkownik zamierzał podawać trunki bez pytania, żeby dzien-
nikarz zrozumiał: “Jesteś na tacy, chłopie. Wiemy o tobie wszystko”. Teraz zmienił zdanie i
zdecydował, że postara się uświadomić Hutterecciemu, iż jest tylko petentem, a na takiego nie
zwykło się na pokładzie ”Tarczy” tracić niepotrzebnie czas, zapoznając, na przykład ze zwy-
czajami. Trefi-Onger wytrenował rano dyskretne ziewnięcie, zamierzał je wykorzystać gdy-
by rozmowa się przeciągnęła, ale wypróbował już teraz. Gdy nad taflą drzwi zapulsował

background image

świetlny sygnał trącił taster i wstał. Hutterecci wszedł energicznie, idąc nie wyciągał ręki do
powitania, pułkownikowi pozostawiając decyzję co do formy. Trefi-Onger zdecydował się
na wymianę uścisków i odnotował w głowie, że gość nie sięgnąłby tych szczytów, na których
się rozsiadł, VIPa od interview z VIPami, gdyby nie opanował niuansów psychologii stoso-
wanej, na przykład zbijając bąki przed wywiadami. Prócz uścisków wymienili powitalne neu-
tralne uśmiechy, dziennikarz dyskretnie położył na biurku zainfekowany Imperialnym Dakty-
logramem glejt od samego Ministra Informacji. Taki kodopis otwierał niemal wszystkie
drzwi, a przynajmniej nie pozwalał ich zatrzaskiwać bez ważkiego powodu przed nosem po-
siadacza. JH, jak wiadomo było powszechnie, miał w swoim życiu więcej takich kodopisów
niż chyba cała reszta dziennikarzy razem wzięta. Rozsiadł się wygodnie. Założył nogę na no-
gę, w uchu błysnął masywny klips. Miał nie za duże, może nawet proporcjonalnie za małe, ale
pytająco, szacująco i swobodnie patrzące oczy, w ostrym świetle gabinetu wygolona czaszka
powinna była blikować, skoro tak się nie działo musiał przed wejściem łysinę pokryć matem.
Innym zaakcentowanym przez naturę elementem twarzy dziennikarza była wydatna, jakby
opuchnięta dolna warga , wyraźnie “za duża” jak na dany wykrój ust i dlatego wystająca poza
wargę górną.

- Dawno już nie oddalałem się na taką odległość od Centrum Systemu - powiedział Ja-

draydon.

Ależ zadupie, przetłumaczył sobie Trefi-Onger. Uśmiechnął się podstępnie i zapytał:
- Zna pan taki dom, w którym szambo znajdowałby się w salonie?
- Kryguje się pan, pułkowniku - bez pardonu zaatakował Hutterecci. - Nikt nie ośmieliłby

się nazwać pana, dowódcy najważniejszego więzienia cesarskiego, szefem szamba.

Pułkownik wyczuł, że powinien teraz uśmiechnąć się wdzięcznie, powinien, ale tego

nie zrobił. Nie spodobało mu się w ogóle zestawienie swojej osoby z szambem, nawet w
przeczeniu. Czubkiem palca przesunął o ćwierć milimetra w prawo podstawkę flexera, go-
spodarskim okiem przejechał po biurku, przeciągnął dłonią po blacie.

- Mam nadzieję - mruknął w końcu. - Chyba trafnie użył pan sformułowania “nie ośmie-

lił”.

Podniósł wzrok i posłał gościowi spojrzenie pełne wyczekiwania, dziennikarz pokiwał

głową, rozsiadł się wygodnie.

- Do rzeczy więc - zaproponował. - Przyleciałem tu, jak pan wie, dla Gentisa Metsegona.
Pułkownik Trefi-Onger nie udawał, że nie wie o kogo chodzi:
- Łasica...
Jadraydon prychnął zjadliwie:
- To pańscy koledzy tak go uhonorowali, po kolejnej ucieczce.
- Tak, wiem.
- Niektórzy nazywają go również Onefir. To taki mały nieszkodliwy wężyk hodowany w

terrariach, wie pan po co? - Nie czekając na odpowiedź pułkownika kończył nie kryjąc satys-
fakcji: - Jeśli jest jakaś możliwość ucieczki to on z niej skorzysta, taki mały cholernie spraw-
ny tester szczelności więzienia.

- Bardzo malownicze - skonstatował niewzruszony pułkownik. Jeszcze raz dotknął palcem

podstawki flexera. - Oczekuje pan czegoś ode mnie? Kartoteki panu nie pokażę...

- Nie potrzebuję - pokręcił głową rozczarowany jego opanowaniem dziennikarz.
- ... mogę służyć zdjęciem czy też...
- Dziękuję - po raz drugi przerwał pułkownikowi. Udał, że nie zauważył jak przez oczy

rozmówcy przemknął cień niezadowolenia - pułkownik nie przywykł do przerywania mu i to
dwa razy w odstępie dziesięciu sekund. - Mam taką zasadę - wchodzę w życiorys człowieka
bez żadnego obciążenia, nie mam do niego żadnych pretensji, nie trzymam w ręku cenzurki z
jego żywota, dokonań, poczucia humoru, jakości wychowania dzieci i tak dalej. Rozumie
pan? Chcę, żeby ten człowiek sam wpisał do odpowiednich rubryk odpowiednie oceny. Taki

background image

sobie wypracowałem modus faciendi, pozwalam pokazać siebie w dowolnym świetle; wiem z
doświadczenia, że nikt lepiej nie oskarży człowieka niż on sam, nikt lepiej go nie ośmieszy i
też nie wytłumaczy. Rozumie pan? Ja wchodzę jak ta czysta księga - nic nie wiem, nic nie
chcę wiedzieć, może nawet nie mogę. Co będzie zapisane nie ode mnie zależy.

Uśmiechnął się miło, miło. Rozłożył ręce: “Naprawdę, ja tu niewiele mam do powiedze-

nia!”

Pułkownik siedział nieruchomo. Nie zamierzał kwitować w żaden sposób, a tym bardziej

uśmiechem nadętych wyznań pismaka. Korciło go by sprawdzić w kompie łacinę, jaką posłu-
żył się Hutterecci, ale nie poruszył nawet palcem. Z zadowoleniem odnotował, że dziennikarz
zaczyna się czuć niepewnie w przedłużającej się ciszy. Odczekał jeszcze chwilę.

- W takim razie czy jest coś, w czym mógłbym panu pomóc? Czy potrzebuje pan tylko

promu ?

Dziennikarz przechylił głowę i zmrużył oczy. Wyglądał w tej chwili jak człowiek nasłu-

chujący poleceń czy informacji dobiegających z sufitu. Trefi-Ongera na ułamek sekundy za-
stanowiła skuteczność aparatury pokładowej w wykrywaniu wspomagających wszczepów.

Hutterecci poruszył się, jakby stracił łączność.
- Nie - oświadczył z mocą. - Mam kilka pytań - i nie czekając na przyzwolenie zadał

pierwsze: - Czy na planecie rzeczywiście nie ma strażników?

- Nie ma. To nie jest żaden “konzentration gulag”, jak mawiali przodkowie, ani żadna ka-

torga mająca na celu wycieńczenie więźnia. Oni nie karczują na czczo lasów, pożerani żyw-
cem przez pijawki, hecyny i żwije. To po prostu ciężkie więzienie. - Z ułożonych na blacie
dłoni wysunął się wskazujący palec i przez chwilę wskazywał sufit, ale chodziło tylko o pod-
kreślenie mających paść słów. - Wszyscy tu mają jeden wyrok - dożywocie, i dodatkowo
świadomość, że nie istnieje coś takiego jak skrócenie kary. Tu nie ma amnestii. - Teraz dwa
palce podkreślały, to co mówił: - Ale też nie ma umyślnej eksterminacji.

- Skazani grzecznie odbywają karę? - Hutterecci nie zamierzał kryć ironii zadając pytanie.
- Przekona się pan sam. - Pułkownik wolno splótł palce i pozwolił sobie na zjadliwość: -

Chyba, że już pan spasował?

- Absolutnie nie! - warknął Jadraydon . - Pytam tylko czy tam się kotłują jakieś bandy, czy

mają jakiś rząd, kto tam jest najważniejszy?

- Ależ! - Trefi-Onger popatrzył na dziennikarza z niesmakiem. - Imperator, rzecz jasna! -

i po chwili dodał: - I ja, jako jego przedstawiciel!

Na czole Hutterecciego zalśniło lekko odbicie płynącego z sufitu światła, co z przyjemno-

ścią odnotował pułkownik. W jego charakterze nie leżało jednak znęcanie się nad rozmówcą,
może dlatego został wybrany na szefa straży imperialnego więzienia.

- Na planecie znajdują się najciężsi przestępcy naszych czasów. Ale nie są to jacyś zdege-

nerowani pedofile, gwałciciele, zbiry z twarzami pokrojonymi laserowymi ostrzami -
uśmiechnął się, a widząc wściekłość w oczach żurnalisty poszerzył uśmiech wystarczająco
wyraźnie. - To są wrogowie Imperium, a nie poszczególnych członków jego społeczności.

I mają, pomyślał, do dyspozycji tylko trzy sztuki antykwarycznej broni palnej z nieznaną

ilością amunicji. Ponieważ ostatni raz owa broń wypaliła siedemdziesiąt dwa lata temu jest
nadzieją, że zaginęła na amen wraz ze śmiercią jakiegoś zmarłego więźnia.

Hutterecciemu drgnęły wargi, najwyraźniej chciał powiedzieć: "Przestępca to przestępca!",

ale się w ostatniej chwili powstrzymał. Sam zamiar rozzłościł pułkownika:

- Naprawdę nie musi się pan niczego obawiać! - Po tych słowach Hutterecci spurpurowiał

na twarzy. - Ale, rzecz jasna, poleci pan na dół dopiero po podpisaniu stosownego dokumen-
tu, w którym oświadcza pan, że na własną odpowiedzialność i tak dalej, i tak dalej...

- Pan też nie musi się niczego obawiać! - warknął Jadraydon Hutterecci doprowadzony do

szału; natychmiast uprzytomnił sobie, że dał się sprowokować. Był zbyt starym wyjadaczem,
by nie zrozumieć co powinien zrobić. Odetchnął głęboko. - Leciałem tu diabli wiedzą ile,

background image

wynudziłem się setnie, napisałem dwa rozdziały nikomu, ze mną chyba włącznie, niepotrzeb-
nej powieści... I co - miałbym teraz wynosić się z podkulonym jęzor... Tfu! Co ja mówię - ję-
zorem? Z podkulonym ogonem!

Nagle odprężył się, pułkownik zrozumiał, że dziennikarz postanowił przestać prowadzić

jakąś obliczoną na tępego klawisza grę. Zainteresowało go, z jakiej strony pokaże się teraz
Hutterecci .

- Dobra. Panie pułkowniku, mam wrażenie, że samotny lot ujemnie wpłynął na moją for-

mę, moglibyśmy zacząć rozmowę jeszcze raz? - Trefi-Onger wykonał leciutki ruch brwią. -
No więc - mam nadzieję, że pomoże mi pan. Chcę zrobić sążnisty wywiad z najsłynniejszym
uciekinierem wszechczasów, Gentisem Metsegonem...

- Jeszcze tylko jedno ustalenie - dla pana może to jest romantyczny uciekinier. Ja pamię-

tam, muszę to pamiętać, że nie byłoby tych jego widowiskowych ucieczek, gdyby nie znaj-
dował się w więzieniach, a żeby tam się znaleźć musiał coś przeskrobać. Zostać przestępcą,
krótko mówiąc. Dla mnie jest więc przestępcą. Inteligentnym i sympatycznym, przyznaję, ale
jednak to człowiek osądzony i skazany przez spełniający, co sam przyznaje, wszelkie warun-
ki, sąd.

- Ale ma na koncie siedemnaście ucieczek!
- Czternaście, czterna-aście, szanowny panie. Proszę nie popadać w przesadę. - Pułkownik

po raz pierwszy nieco żywiej zareagował na słowa dziennikarza. Natychmiast zorientował się
w tym i uśmiechnął pobłażliwie.

- No tak - duża to różnica, siedemnaście czy czternaście ucieczek z ciężkich więzień Impe-

rium! - sarkastycznie prychnął Hutterecci .

- Rzeczywiście - o kilkanaście za dużo - przyznał wielkodusznie pułkownik. - Dlatego w

końcu wylądował tutaj. Mamy go tu już jedenaście lat i nic nie wskazuje na rozłąkę w najbliż-
szej objętej jakimiś planami przyszłości.

Dziennikarz odzyskał już kontenans, uśmiechnął i chwycił dolną wargę między kciuk i

wskazujący palec, pociągnął lekko i puścił.

Plunk!
Rozśmieszyło to niespodziewanie obu, Trefi-Onger chrząknął chcąc pokryć tym uśmiech,

Hutterecci , przyzwyczajony do wprawiania w zakłopotanie rozmówców wyszczerzył zęby.

- Proponuję zawieszenie broni, panie pułkowniku.
- Nie wypowiadałem panu wojny, panie Hutterecci - skorzystał z okazji, żeby mu dociąć

Trefi-Onger: “Gdyby tak było nie siedzielibyśmy sobie tu spokojnie!” . - I nadal nie widzę
powodu, by to robić. Natomiast widzę wyraźny powód do wypicia lampki koniaku za po-
myślność pańskiej misji.

W odpowiedzi dostał wyraźnie wdzięczny uśmiech. Podszedł do barku ukrytego w metali-

zowanej płycie segmentu roboczego, wyjął smukłą wysoką butelkę i dwa kieliszki z rżniętego
w pionowe karby kryształu. “Zestaw gościnny Nr. 7”. Hutterecci ponownie “plumknął” dolną
wargą. Atmosfera wyraźnie się oczyściła.

- Czyli - pułkownik nalał do kieliszków koniaku, trysnęły z naczyń na pokój iskry złoci-

stego światła - reasumując: nie potrzebuje pan od nas niczego prócz promu. Dwukrotnie,
rzecz jasna. Zapisujemy to, i my, i pan. - Wskazał kciukiem ścianę za sobą, gdzie pulsowała
dioda. Takim samym kolorem od początku rozmowy pulsował klips receivera i teraz Trefi-
Onger wskazał go innym palcem. - Dlatego nie próbujemy go skasować.

Hutterecci uśmiechnął się chytrze.
-To zupełnie inna technologia. Absolutna nowość. Zabierając klips niczego pan nie skasu-

je, to tylko, że tak powiem, głowica zapisująca. Sam zapis znajduje się już gdzieś we mnie, ja
sam jestem nośnikiem zapisanej informacji. Dobre, prawda? Przyznam, że nie bardzo rozu-
miem zasadę działania, nawet nie bardzo wiem na czym konkretnie zapisywany jest protokół
- na spirali DNA, w jądrach, komórkach czy innym cholerstwie... - wzruszył ramionami.

background image

- Hm...
- Naprawdę - uniósł rękę do przysięgi. - Mogę albo odsłuchać zapis bezpośrednio, albo

skorzystać z pomocy kompa do selekcji i redakcji protokołu. Fajne to jest - zasilanie od ciepła
ciała, żadnych dodatkowych nośników, a z doświadczenia wiem, że im bardziej są potrzebne
tym trudniej je znaleźć, załadować czy odczytać.

Uśmiechnął się szeroko niczym dziecko zadowolone z nowej zabawki, zasalutował kie-

liszkiem i skosztował trunku. Pułkownik poruszył brwią - na peryferyjny świat Sacre-D.Z
takie techniczne nowinki przychodziły ze znacznym opóźnieniem, może właśnie w cargo,
które przywiózł dziennikarz znalazła się dokumentacja i egzemplarze tego technicznego cu-
da? Trefi-Onger również umoczył usta w alkoholu.

- Czy moja interpretacja pańskich zamiarów jest pełna? - zapytał pomijając kwestię tech-

nicznego wyposażenia dziennikarza.

- Tak, dokładnie tyle pomocy oczekuję. - Pułkownika usłyszał wyraźnie: “Tylko tyle!”. -

Jeśli można - jutro. Dzisiaj, za pańskim pozwoleniem, zwiedziłbym tę korwetę, a rano - na
dół. - Westchnął z wyraźnym zadowoleniem z siebie.

Palec pułkownika dotknął opuszką leżącego dokładnie na wprost piersi glejtu, pod nim le-

żało zrzeczenie wszelkich pretensji związanych z ryzykiem pobytu na więziennej planecie.
Podpisane w trzech miejscach przez Hutterecciego; gdyby stała mu się jakakolwiek krzywda i
spróbował zrzucić winę na kogokolwiek wróciłby na tę czy podobną planetę szybciej niż
zdążyłby uświadomić sobie jak głupią i nieskończenie naiwną była próba wykantowania Im-
perium.

- No to życzę powodzenia w misji.
Trefi-Onger wstał zdecydowanie, sztywno obmaszerował biurko i energicznie wyciągnął

rękę do podnoszącego się dopiero dziennikarza, wymienili mocne uściski dłoni. Gospodarz
okrasił go lekkim uśmiechem, co natychmiast wychwyciło czujne oko JH.

Maszerując za przewodnikiem do miejsca zakwaterowania, niczym nie różniącego się od

przeciętnego trzygwiazdkowego hotelu i chyba tylko z powodu lokalizacji noszącego nazwę
kwatery, zastanawiał się nad tym uśmieszkiem. No nic, pomyślał w końcu. Grunt, że nie wy-
trzymał pan, pułkowniku, a ja będę się miał na baczności, bo Jadraydon w języku verto zna-
czy chytry. Zachichotał w duchu - nie było takiego języka, ale już kilkakrotnie stosował takie
ostrzeżenie i zawsze wprawiało w konsternację rozmówcę. Pożałował, że nie pomyślał o
wtrąceniu tej sztuczki do rozmowy, niechby teraz Trefi-Onger katował komp pytaniami o ję-
zyk verto.

Ch-cha!


***


W śluzie jakiś dowcipny skazaniec wydrapał na ścianie: “Spodoba ci się tutaj, bracie. Nie

ma celników, więc możesz bez myta wnieść na powierzchnię tej planety absolutnie wszystko
- i kombinezon, i koszulę, i buty!” Z napisu tryskała gorycz. Gdybyś, “ b r a-a c i e”, pomy-
ślał ironicznie Hutterecci, nie mocował się z obowiązującym prawem nie musiałbyś teraz dra-
pać łyżką po ścianie. Nie trzeba by było... Stop! Zaczynam oceniać, a zawsze się tego wy-
strzegałem!

Przez gęste kratki na zbiegu sufitu i ścian powiało świeżym, zdecydowanie innym niż na

promie powietrzem. Przede wszystkim miało obszerne spektrum zapachowe - jakiś nalot ku-
rzu i roślinnej woni, coś jak w suchych górach czy też pustyni na obrzeżu górskiego łańcucha.
I jeszcze coś, i jeszcze coś, czego nie dało się szybko i łatwo zdefiniować. Jadraydon Hutte-
recci, niezupełnie w zgodzie z tym, co mówił pułkownikowi, przygotowywał się solidnie do

background image

wywiadów, w każdym razie wiedział, czego oczekiwać od Sacre-D.Z - atmosfera z większą
ilością gazów szlachetnych - głosy są piskliwsze. Woda - tylko słona, mniej lub bardziej, ale
zawsze. Pod względem biologicznym - niemal zero zasiedlenia miejscowego, bardzo zdrowa
i nieskończenie nudna. Chyba dlatego nie zrobiła kariery, przegrywając sromotnie z setkami
ciekawszych pod względem kolonialnym planet. Znakomite ciążenie - o dwanaście setnych
niższe niż standard ziemski.

Pod niemal każdym względem - świetnie.
Jedyna planeta, której cała populacja nie zgodzi się z taką oceną, pomyślał zgryźliwie.
Ch-cha!
Coś załomotało za ścianą grubego pancerza, pewnie zsuwał się jakiś trap. Cały kadłub za-

drżał, przenikliwie zgrzytnęła jakaś źle umocowana płyta ocierając się o drugą i nagle trap-
ściana drgnęła, Hutterecci nie patrząc pociągnął do siebie wózek i posłuszny automacik po-
toczył się przy nodze człowieka, gdy po stromym trapie schodził na powierzchnię więziennej
planety. Wyhamowawszy dziennikarz wciągnął nieufnie powietrze przez nos i skrzywił się:
“Mogło być gorzej!”. Nie musiał długo ani w ogóle szukać - budynek znajdował się sto, sto
dwadzieścia metrów od ostrego dziobu promu i nikt jako tako myślący nie powinien stać i
rozglądać się w poszukiwaniu budynku obsługi technicznej, bo ten był jedynym, ogromnie
skutecznie chronionym pancerzem i przemyślnymi systemami obrończymi, budynkiem na lą-
dowisku. Gość usłyszał z tyłu zgrzyt, odruchowo przesunął się do przodu, jednocześnie przez
ramię sprawdzając źródło odgłosów i - widząc, że trap wolno podnosi się do góry - ruszył w
kierunku blokhausu, bo taki był jedyny sensowny kierunek poruszania po przylocie do wię-
zienia.

- Z ogromną przyjemnością goszczę na gościnnej sartekańskiej ziemi - powiedział z pato-

sem Hutterecci na głos. - Nasze narody łączy od niepamiętnych... - wykonał ręką szeroki za-
mach, jakby chciał z forhandu cisnąć krążek nowej interplanetarnej zabawki plateau. - Pierdu
, pierdu i jeszcze raz to samo!

Powietrze nadal wydawało mu się pyliste, ale wzrok zadawał kłam smakowi; chrząknął i

splunął starając się - choć był na lądowisku sam - nie robić tego ostentacyjnie. Ustalił kieru-
nek poruszania wózka i podążył za nim, wkrótce musieli skręcić chcąc ominąć przysadzisty
techterminal i dopiero teraz Jadraydon zobaczył, że za budynkiem teren nieznacznie się ob-
niża, a płaski wąwóz prowadzi prosto do kilkunastu budynków zgrupowanych w trzech du-
żych skupiskach i jednym małym, pewnie dopiero powstającym. Ściany wąwozu, równe i
płaskie, porastało coś bardzo zbliżonego do mchu, coś w jednostajnym kolorze, co tworzyło
kobierzec z lekka sfalowany. Hutterecci podniósł wzrok na niebo i maszerował chwilę z za-
dartą głową. Potem zmrużył oczy i spojrzał na wyblakłe słońce i zatrzymał się. Przesłonił roz-
jarzoną tarczę palcami i przez szczelinę przyjrzał się jeszcze raz - nie świeciła równym bla-
skiem, przez dysk przebiegały niespokojne falowania, jakby między obserwatorem a słońcem
wirowały jakieś wymyślne, nierówne, skokami poruszające się śmigła wiatraka czy podziu-
rawiona jak rzeszoto tarcza wentylatora.

- Zaprawdę - mruknął do siebie - czy to trzeba tak za każdym razem, przy każdej planetce

udowadniać, że się ma nieskończoną wyobraźnię i możliwości. Co, Panie?

Parów doprowadził go do osady i, jak znakomicie wyszkolony kamerdyner, rozpłynął bez

śladu. Jadraydon Hutterecci znalazł się przed szynkiem, co zrozumiał widząc szyld “Szynk”.
Psyknął na wózek, ale musiał dogonić tragarza, wycelować nim w drzwi i ponownie wystar-
tować, ominął urządzenie kombinujące jakby tu wdrapać się po schodkach nie wciągając kó-
łek, pchnął drzwi lokalu i wszedł.

Było tu chłodno jak i na zewnątrz, mroczno i nadal powietrze drapało w gardle. Tu to

pewnie nawet umyślnie, pomyślał. Jak zadrapie w gardle to się napijesz. Skierował się do
kontuaru po drodze odruchowo - stare przyzwyczajenie ze starych czasów - wymyślając przy-
stający do sytuacji slogan reklamowy. Na przykład: “Po szklanie i mija drapanie! “

background image

Nie był z niego dumny, prosta przeróbka już funkcjonującego: “Po szklanie i na ruszto-

wanie!”. Dopiero teraz zauważył, że to, co nazwał w duchu szynkwasem nie mogło nim być i
nie było. Brakowało w jego najbliższej okolicy kilkuset butelek z trunkami, no - niech będzie
- kilkudziesięciu!

Ale żeby nie było ani jednej!? Trochę bezradnie rozejrzał się dokoła, ale w zasięgu wzroku

nie znalazł się żaden człowiek. Jęknął i nasadą dłoni palnął się w czoło. Więzienie! Nie wi-
dząc ani klawiszy, ani krat, ani wieżyczek strażniczych, murów i tego wszystkiego, co się z
tym kojarzy, zapomniał, że jest na wię-zien-nej planecie. Trudno stwarzać najgroźniejszym
więźniom Imperium warunki do zaspokajania prymitywnych alkoholowych zachcianek.
Przestąpił z nogi na nogę, nabrał powietrza chcąc wezwać kogoś, ale rzucił spojrzenie na
ścianę i zmarszczył brwi - przez szczelinę docierały promienie słońca, teraz, nie oślepiając,
łatwiej zdradzały swoją specyfikę, to znaczy drżenie i migotliwość.

- Można zaświrować, nie?
Hutterecci drgnął, poruszył się szukając źródła głosu, w tej samej chwili do szynku z ło-

motem wpakował się wózek. Musiał nakazać sobie spokój, nie chcąc w pierwszych minutach
pobytu na planecie dawać powód do kpin i drwin. Nagle pomyślał, że upieranie się przy swo-
im wariancie przybycia i pobytu , ze zdradzeniem zawodu i przyczyny wizyty mogło być głu-
pie. Trefi-Onger zaproponował udawanie jednego z więźniów, ale Jadraydonowi jakoś nie
spodobał się ten pomysł. Obiektywnie wytłumaczył sobie, że pułkownik nie ma ani takiej
władzy, by zostawić go, ot, tak sobie, w więzieniu, ani nie powinien mieć powodu, by pla-
nować czy nawet próbować planować tak głupi numer, po prostu pomysł kolidował w jakiś
sposób z jego poczuciem honoru. Otrząsnął się i rozejrzał jeszcze raz. Od drzwi w jedynej
ścianie bez okien maszerował do niego wysoki, mniej więcej jego wzrostu mężczyzna. Kilka
kroków przed gościem wysunął do przodu rękę i idąc tak przecinał kilka świetlnych szczelin -
najpierw ręką, potem całym ciałem.

- Witam nową żabę w naszym wiaderku! - powiedział wesoło. - Cześć! Jeśli ci...
Hutterecci, z powodu wydatnej dolnej wargi przezywany w dzieciństwie żabą, odruchowo

najeżył się:

- Spokojnie, chłopie. Nie jestem żadną nową żabką. Przyleciałem tu na pobyt czasowy, w

sprawach zawodowych i za jakiś czas wrócę ...

Więzień poderwał wyciągniętą rękę, której Hutterecci i tak jeszcze nie zdążył uścisnąć, do

góry i tam zatrzepotał dłonią.

- No jasne, ale jestem idiota! - zawołał. - Hutterecci ! Jadraydon Hutterecci ! Znam pana,

jak każdy widzący człowiek we wszechświecie organizmów powyżej ameby!

Po jednej chybionej próbie zaniechał “tykania”. Dziennikarz podejrzliwie wpił się spojrze-

niem w oczy podskakującego z podniecenia w miejscu mężczyzny, tamten pokręcił głową.

- Dobrze, że pan mnie ostrzegł - przyznał się. - Poleciałbym z wrzaskiem, że sam Hutte-

recci wylądował w naszym cebrzyku. - Plasnął wierzchem dłoni w drugą. - Rozumiem - re-
portaż z więziennej planety. Losy ludzkie, ponure krajobrazy, sprawiedliwość czy okrucień-
stwo i tak dalej?

Pozwolił sobie na porozumiewawczy uśmiech.
Zaczyna się, jęknął w duchu Jadraydon. Ciągle to samo. Dlaczego każdemu dupkowi wy-

daje się, że potrafi napisać reportaż, podczas gdy za własnoręcznie napisany życiorys powi-
nien dostać dwa lata w obozie pracy? Zaraz mi podsunie tematy, powie: Nie Chcę Się Wtrą-
cać Ale Mamy Tu...

- Nie znajdzie pan szerszej galerii typów niż tutaj - kontynuował namolny tubylec. - Wy-

starczy tylko wysłuchać...

Przerwał zainteresowany dźwiękiem za swoimi plecami. Wózek kończył wyładowywanie

bagażu Jadraydona, schował szybko wysięgnik i okręcił się wokół własnej osi, gaduła rzucił

background image

się doń, wskoczył na platformę. Wózek zamarł w miejscu. Mężczyzna machnięciem dłoni
przywołał Hutterecciego, który wbrew swojej woli zbliżył się do wózka o dwa kroki.

- Niech pan tu wejdzie - polecił . - Wtedy on nie będzie mógł uciec...
Gdy gość niepewny co robić wszedł na platformę więzień zeskoczył i wyjąwszy z kieszeni

wielofunkcyjny scyzoryk zaczął szpikulcem podważać płytkę na pulpicie tragarza.

- Po co to panu? - zainteresował się żywy bagaż.
- Gdyby... No, puszczaj! - Mężczyzna stękał i posapywał usiłując coraz to inne ostrze

wpakować gdzieś we wnętrze maszyny. - Wie pan - to byłoby już coś, jedyny na planecie me-
chaniczny środek transportu. Albo przynajmniej z jego bebechów dałoby się coś zmajstrować.

Wózek nagle zadrżał , z jego trzewi wydobył się głośny niewątpliwie ostrzegawczy terkot,

suchy, kościany, przypominający odgłos terkotki grzechotnika z Zugandey. Jadraydon sprężył
się do skoku, mężczyzna powstrzymał go:

- Jeszcze moment, nic panu nie zrobi, zeskoczy pan.
Zaczął nasadą dłoni gwałtownie wbijać trzon scyzoryka w pulpit wózka, ale już nic nie

mogło się udać - tragarz szarpnął się, zatrzymał, ruszył jeszcze raz ostro, i dziennikarz musiał
zeskoczyć. Napierający właściwie całym ciałem na bagażerkę mężczyzna omal nie runął na
brzuch.

- A żeby cię zatarło! - krzyknął w stronę rączo oddalającego się wózka. Patrzyli obaj jak

huknął w drzwi, dobiegł ich krótki werbel, gdy koła tragarza sturlały się po grzbiecie stopni.
Mężczyzna energicznie majtnął ręką, zamknął scyzoryk. Potarł ręce. - Dla kogo więc pan
przyleciał na Sakramencką Dziwkę?

- Dla Gentisa Metsegona.
Nieznajomy wydął policzki, jakby skleiły mu się wargi i musiał wypuszczać powietrze

przez wąziuteńką szczelinkę między nimi. Rozbawione powszednie spojrzenie zanikło we-
ssane do głowy, mężczyzna zmrużył lekko oczy. Wyglądał teraz jak cwany domokrążca za-
stanawiający się za rogiem domu jak wcisnąć gospodarzom coś im zupełnie niepotrzebnego.

- Gentisa Metsego-ona - powtórzył przeciągając “o”.
Powtarza jak każdy, kto zamierza zyskać na czasie, pomyślał Jadraydon, albo skłamać.

Zmrużył również oczy, ale inaczej - złośliwie, wrednie, żeby mężczyzna zobaczył jak rozszy-
frował jego konsternację.

- Przepraszam - powiedział łagodnie. “Spokojnie, Jadie, nie rób sobie wrogów od pierw-

szej sekundy pobytu na... ha-ha! Sacramenckiej Dziwce”. - Mam słuch przytępiony tysiącami
godzin w słuchawkach - wyciągnął dłoń. - Nie dosłyszałem pańskiego miana?..

Zawiesił głos. Mężczyzna parsknął, wypuścił powietrze z bani ust i ponownie wyciągnął

dłoń do żurnalisty, w końcu doszło do zetknięcia się ich rąk. Obaj włożyli w powitanie trochę
energii, ocenili i docenili siłę uścisku drugiego.

- Liander. Liander D’abantarnes. Ze świata Porto Swanebo. - Hutterecci wzruszeniem ra-

mion i lekkim uśmiechem przeprosił za ignorancję. - OK, nie każdy wie - uśmiechnął się i
Liander. - To peryferie cywilizacji.

Puścili swoje dłonie i zamarli w milczeniu. Liander poczuł się odrobinę niezręcznie, od ra-

zu podniósł dłoń do głowy i wskazującym palcem, wyciągniętym jak lufa pistoletu, podrapał
się energicznie za prawym uchem. Cmoknął.

- No tak. Jest tyle spraw do załatwienia... Może zacznijmy od drinka? Dla kogoś z ze-

wnątrz to świństwo, ale nie ma nic innego - wzruszył ramionami. - Dzięki Panu, że choć to
jest.

Przybysz obdarzył go wdzięcznym uśmiechem. Miał w walizce trochę koniaku, ale taką

ilość uważał za lekarstwo i nie zamierzał się nim pochopnie dzielić. Liander wskazał kieru-
nek, sam ruszył szybciej i obszedł szynkwas. Spod lady wyjął plastglasowy pojemnik z czymś
niemal przeźroczystym, odszpuntował i nalał do dwóch szklaneczek. Ostry laboratoryjny za-
pach rozszedł się po najbliższym otoczeniu. Gazy, jak przypomniał sobie niespodziewanie

background image

Hutterecci, dążą do zajęcia całej zaproponowanej kubatury. Starając się nie okazać strachu
sięgnął po szklaneczkę. Jednocześnie wypili, solidarnie skrzywili się i razem łapczywie za-
czerpnęli powietrza.

- No to jedną rzecz mamy z głowy - prezentację miejscowego samogonu. To, co pan ma w

walizce, radzę zachować jako argument na jakąś specjalną okazję - powiedział Liander, po-
zornie nie zauważając drgnięcia dziennikarza. - Jest pan zorientowany w specyfice tej plane-
ty?

- O tyle o ile - skrzywił się żurnalista. - Nie potrzebuję teraz zbyt wielu danych. Wiem, że

odsiaduje tu wyroki trochę ponad pięć tysięcy ludzi... - Prawie siedem - wtrącił się Lian-
der. - Ale proszę dalej.

- Siedem, dobrze. Jesteście skupieni w szesnastu grupach, co daje po jakieś czterysta osób

na grupę. Panuje tu dość duża swoboda - nie ma klasycznej straży więziennej, nie ma jakiegoś
zarządu, nie ma specjalnych reguł...

- Pardon - nie ma żadnych reguł?! - przerwał oburzony D’abantarnes. - Jeśli ktoś prze-

szkadza innym to musi się zmienić.

- A jeśli nie chce?
- Musi albo z nim kończymy. Znalazłyby się przykłady.
Dziennikarz poczuł nagłą potrzebę przełknięcia śliny, udało mu się jednak ukryć falę lęku,

która klasycznymi lodowatymi ciarkami przemknęła po plecach. Spokojnie kiwnął głową: “
Jasne. Rozumiem”. Liander sięgnął po nieapetyczny pojemnik z mocną i również nieape-
tyczną cieczą, dolał do szklaneczek, obserwujący go z niepokojem dziennikarz odnotował w
duchu, że poprzednia porcja alkoholu zostawiła na ściankach naczynia mętne białawe ślady.
Chwyciwszy w dłoń szklaneczkę, otuliwszy ją dłonią, żeby przynajmniej nie widzieć co pije,
powiedział spokojnie:

- Nie wątpię, że można by o tym miejscu napisać kilka książek ... - powiedział na głos i

pomyślał: “Akurat nie miałbym co robić, tylko opisywać tych wszystkich wyrzutów!” - ...
lecz mnie interesuje przede wszystkim Gentis Metsegon, zwany Łasicą. W jego życiorysie na-
trafiłem na kupę sprzecznych danych. Dla samej ich weryfikacji warto było wycierać dupę po
tych wszystkich korytarzach i poczekalniach w oczekiwaniu na cud w postaci glejtu. - Za-
czerpnął powietrza całą piersią i uniósł naczynie. - Podobno sam Imperator ma cenzurować
mój tekst, dlatego muszę ściśle trzymać się permitu.

Rozmówca poważnie skinął głową, jakby nie raz już miał do czynienia z cenzurowymi

glejtami. Zabawni są, pomyślał Hutterecci, ci wszyscy tubylcy. Nie czekając już na żadne
sygnały wlał w usta i przełknął piekący, zajeżdżającą drożdżami i acetonem ciecz. Z pewną
dozą wisielczego humoru musiał przyznać, że już czuje lekkie mrowienie w wargach i słabe
pieczenie w górnych koniuszkach uszu - alkohol nie był smaczny, ale miał kopa.

- Jednakowoż... - Uświadomił sobie, że zaczyna mieć w czubie i zaraz zacznie hojną ręką

częstować skarbem ze swojej walizki kogo tylko się da. Zacisnął pęta na rozhukanej duszy i
dał pierwszeństwo obowiązkowi: - Czy możesz mi wskazać Gentisa? Zaprowadzić do niego?

D’abantarnes dopiero teraz wypił swój alkohol, irytująco wolno, jakby próbował pokazać,

że i tym, najgorszego rodzaju bimbrem można się delektować. Oblizał nawet wargi, odstawił
szklaneczkę i rozejrzał się po szynku trzeźwo, dokładnie, zastanawiając się nad czymś. Gość
odnotował, że na ściankach szklaneczek jeszcze wyraźniejszy stał się ten kredowy osad, z żo-
łądka pomknęła w górę bańka powietrza.

- Możesz mi uwierzyć albo nie, ale tylko za moim pośrednictwem możesz dogadać się z...

Gentisem...

Prawie na pewno zamiast : “z Gentisem” chciał powiedzieć coś innego, pomyślał dzienni-

karz czując znajome ssanie w dołku. Jak zawsze, gdy Tajemnica machała mu przed oczyma
czerwoną płachtą. Poza tym jakoś dziwacznie zaakcentował “dogadać”! Spokojnie. Niech
sam się zahaczy!

background image

Wykonał swój znany na czterystu światach ruch brwiami - lewa w górę, prawa w dół. Po-

tarł brodę i omal odruchowo nie ”plumknął” wargą.

- I - w związku z tym - jakiego domagasz się wynagrodzenia? - pozwolił sobie na ironię,

panujący już nad sytuacją dziennikarz.

Od razu zrozumiał, że popełnił błąd: - Kpisz sobie ze mnie czy jak! - wrzasnął obrażony

Liander. - Jakiego wynagrodzenia? Tu? Na Dziwce? Ja miałbym szabrować coś dla siebie
tylko dlatego, że jedyny dogadałem się swego czasu z Łasicą? O-ż kurwa!.. - plasnął z całej
siły dłonią we własne udo. W pustej knajpie rozległ się niezły huk. - Ja domagam się wyna-
grodzenia”? ! - wrzasnął.

Odwrócił się na pięcie. Hutterecci wyciągnął rękę i otworzył usta. Uważał, że jego własna

błyskawiczna umiejętność szybkiego bilansowania potencjalnych zysków i przewidywanych
strat jest jedną z cech koniecznych do sprawnego poruszania się po meandrach zawodu. Dla-
tego gdy tylko wynikała taka potrzeba bez wahania poświęcał honor i ego, dla korzyści zawo-
dowych. Zamierzał szybko przeprosić D’abantarnesa, ale ten po pół kroku zawrócił. Hutte-
recci powstrzymał się na razie od częstowania go satysfakcją.

- Ja ci chciałem pomóc. Chciałem żebyś powstrzymał się od wypytywania o Łasicę do... -

zawahał się na pół sekundy - ...jutra. Jutro go tu będziesz miał. Ale jeśli zaczniesz gadać o
nim z każdym, kto tego będzie chciał... - pokręcił głową: “Ja umywam ręce”.

Sięgnął po pojemnik z berbeluchą, energicznie zaszpuntował go i przechyliwszy się przez

kontuar zdjął go z widoku, Hutterecci odetchnął.

- Wybacz jeśli cię uraziłem - postanowił być wielkodusznym. - Nie masz pojęcia jak wiele

razy spotykałem się z próbami wyszarpania ze mnie, z gazety, jakiejś kwoty. Jakiejkolwiek!
Za byle co, za wskazanie palcem ulicy, za zakichane przypomnienie sobie kiedy pierwszy raz
zobaczyli kałuże krwi przed swoimi domami .

Liander cofnął głową jak przymierzający się do ataku wąż, rozważał dwie sekundy ostatnie

słowa Jadraydona.

- Jaja sobie robisz ze mnie... - powiedział niepewnie.
- To tylko taki nasz dziennikarski dowcip, opowiadany kiedy chcemy poskarżyć się na

ciężką pracę.

- Ta. - Gospodarz uśmiechnął się niewyraźnie, z lekkim przymusem. - No więc ci powiem

tak: ktokolwiek będzie ci... - przerwał i wsłuchał się w odgłosy dobiegające od drzwi. Ktoś
potknął się o stopień i zaklął bez emocji. Potem zawołał: “Albinos! Idziesz tu?”.
D’abantarnes dokończył pośpiesznie: - Cokolwiek ci ktokolwiek poza mną powie o Łasicy
będzie albo powtórzeniem moich opowieści, albo zwyczajną cholerną konfabulacją. Wytrzy-
maj do jutra.

Hutterecci podszedł i bez słowa mocno, po męsku uścisnął mu dłoń. Zaskoczony Liander

niemal nie zdążył oddać uścisku.

- Pokoje gościnne? - zmienił temat Jadraydon na znak, że tamten temat mają załatwiony.
- Masz do wyboru - cztery od ulicy i dwa od podwórka. Te od ulicy mają ładniejszy widok

z okna, a w tyych od podwórka nie przeszkadza hałas z ulicy. - Odczekał chwilę i dodał: - To,
z kolei, taki nasz miejscowy dowcip.

Został nagrodzony lekkim, ale serdecznym uśmiechem. Obszedł ladę, zabrzęczał jakimiś

przedmiotami, na ladzie pojawiły się metalowe staroświeckie klucze z drewnianymi stożkami
mającymi uniemożliwić zgubienie klucza. Gość sięgnął i wziął pierwszy z brzegu.

-Zdaję się na swoją szczęśliwą gwiazdę - oznajmił. Pozbierał bagaże i ruszył do schodów;

za plecami, przy drzwiach , ale jeszcze na ganku ktoś się głośno roześmiał. - Wykąpałbym się
i strzelił jednego małego - poinformował przez ramię.

- Kiedy tylko będziesz chciał - natychmiast zareagował Liander. - Dzisiaj ja tu mam dyżur,

siedzę do zamknięcia, czyli do kiedy będę chciał. - Sięgnął pod blat i wyjął fartuszek barma-
na, strzepnął nim i zręcznie zawiązał. - Aha! Jadłodajnia znajduje się dwa budynki stąd.

background image

- Nie da się uniknąć tych mrożonych wysięków?
- Da się. Każdy kto gotuje, czyli prawie każdy, z przyjemnością się z Tobą podzieli. Ja

proponuję chili con carne. Miejscową odmianę, ale na tyle subtelną, że nawet poznasz co to.

- Trzymam cię za słowo!
Kiedy jego głowa znalazła się już na poziomie piętra i stracił z oczu knajpę usłyszał skrzy-

pienie drzwi i hałaśliwe powitanie, nie zatrzymywał się już. Poszedł po korytarzu szukając
piątki. Oczywiście musi być na samym końcu korytarza, pomyślał niezadowolony z losowa-
nia. Przedostatni pokój miał potrzebny numer. Miał też okna wychodzące na ulicę, martwą i
cichą, możliwą do wyróżnienia tylko dlatego, że tak nazywa się na ogół przestrzenie ograni-
czone szeregami domów; ta ulica nie miała jezdni, chodników, kolein, nawet kałuż. Nie mo-
gło być tego wszystkiego, bo wiąże się to z pojazdami, a tych na Sacre-D.Z nie było. Hutte-
recci przyglądał się chwilę pejzażowi, monotonnemu jałowemu i szaremu jak płaty ogranicza-
jące pole operacyjne, pokonał puchnącą we własnym wnętrzu ochotę na samotnego kielicha.
Zatarł ręce. Czuł podniecenie i zdawał sobie sprawę, że w dużej części jest ono wynikiem
dwóch szklaneczek samogonu. Dlaczego powiedział, że tylko za jego pośrednictwem mogę
“dogadać się” z Łasicą? Dlaczego tak akcentuje, że tylko... Cholera! Tylko nie mówcie mi, że
zmarł!? Nie spóźniłem się, nie - przecież żyje. Uff...

Poczuł na czole pot. Wyszarpnął płat ligazy z walca ściennego i wytarł twarz. Wykończę

się w tej robocie, pożałował siebie. Człowiek może lecieć cztery miechy, a na miejscu ci się
okaże, że klient dawno odcumował z tego świata. Chyba jednak sobie strzelę...

Rozejrzał się po segmencie. Wycofane z armii koszarowe łóżko numer pięć, na przyścien-

nej półce standardowy box expresso-freezer-micro; w łazience starego typu, ale niemal nie
używany prysznic i pełny zestaw kosmetyczny, za ścianą z okrągłej odmiany luxfer, rotali-
tów, sedes z pomarszczoną ze starości błoną na pokrywie i ogromna rolka papieru. Muszę
pamiętać, żeby odwinąć kilkanaście metrów, bo sobie dupsko podrapię, zakonotował, a po-
tem, poczuwszy nagłą potrzebę, ściągnął spodnie i gatki, zdarł celofanowy hymen i wygodnie
rozparł się na sedesie. Szarpnięta rola odwinęła niechętnie niecały metr suchego, nieprzyjem-
nie trzeszczącego papieru, musiał powtórzyć operację kilka razy zanim pojawił się papier o
normalnej fakturze.

Prysznic chwilę charczał zanim zdecydował się trysnąć wodą, najpierw chłodną i mętną,

po chwili cieplejszą i czystą. Lekko słoną. Długo manipulował kurkami stojąc pod strumie-
niami wrzątku i ciekłego lodu, aż poczuł, że umysł przeciera się z alkoholowej mgiełki. Po-
parskując, nie wytarłszy ciała, potrząsając głową i siejąc na wszystkie strony kroplami wody
wrócił do pokoju i - włożywszy do ust opłatek nasączony roztworem nepastyny - uwalił się
w fotel zdecydowany poświęcić rozmyślaniom nad wywiadem najbliższe dwie godziny.
Miękki trank spowodował, że umysł pracował napełnych obrotach trzy kwadranse, potem rap-
townie wyłączył się i Jadraydon zapadł w dwugodzinną drzemkę. Obudził się za dziesięć
szósta. Podczas ostatniej drzemki walizki, nie otrzymawszy innych poleceń i wytrzymawszy
standardowe dwie godziny, otworzyły się i rozłożyły pneumowieszaki, mógł więc przebrać
się w świeże ubranie. Zdecydował się na praktyczny zestaw “Wycieczka za miasto. 3”: lek-
kie, wygodne i mocne buty, spodnie z kilkoma kieszeniami, jakby człowiek wybierając się za
miasto musiał taszczyć ze sobą w kieszeniach pełny zestaw ratunkowy plus zestaw używek,
zestaw leków i kilka innych zestawów zestawów. Do tego cienka syntjedwabna koszula (“Nie
utrzyma się na niej żadna wesz!” zachwalała ulotka, sprzedawca nie wiedział co to są wesze)
i bluza chyba z samych zszytych ze sobą kieszeni, zapinanych, zaciskanych lub zawiązywa-
nych. Z barku wyjął nie grubszą od palca piersiówkę i schował ją do kieszeni koszuli, prze-
lotnie pomyślał, że jeśli zapomni gdzie ją włożył - spędzi wieczór o suchym pysku, gorącz-
kowo obmacując się po klatce piersiowej, brzuchu i pod pachami. Włożył do ust innego tran-
ka, z którego emanowała energia i ochota do życia. Zamknął starannie drzwi. Skierował się
do schodów, na szczycie zatrzymał go gwar dobiegający z dołu, typowe knajpiane odgłosy -

background image

skomasowane strzępy zawziętych sporów, ponaglenia, domaganie się uwagi, okrzyki skiero-
wane do barmana i sąsiadów. Ciekawe czy pułkownik wie o pędzonej tu truciźnie? Pewnie
tak. Powie, że to nie katorga tylko miejsce szczególnego odosobnienia, nie przysyła się tu al-
koholu i minimalną ilość innych używek, nie zapewnia się skazanym rozrywek ani wizyt ro-
dziny, ale też nie katuje się ich nadzorem. Po prostu - są tu, mają tu pozostać. Tyle.

Zszedł na dół, szynk był pełen ludzi. W kilku miejscach ponad głowy ulatywały kłęby

aromatycznego dymu, z kąta dobiegał stukot bil na dwóch stołach. Rozgorączkowani bilar-
dziści i kibice zamierali w momencie, kiedy ktoś mierzył kijem, zaraz po uderzeniu wybu-
chał bezładny zgiełk. Przy barze, teraz jasno oświetlonym, zastawionym kilkoma rodzajami
glinianych i plastikowych pojemników, zawierających pewnie to samo świństwo, stało i sie-
działo kilka osób. Pozostałych kilkadziesiąt osób siedziało przy tuzinie stolików, przy
wszystkich prowadzono jakieś karciane gry.

Na widok Jadraydona kilkanaście osób przerwało rozmowy i grę, natężenie hałasu zauwa-

żalnie spadło. Zajęty rozmową z jakimś klientem Liander podniósł wzrok i widząc gościa za-
czerpnął powietrza, by huknąć na całe gardło:

- Hej, więźniowie! Mamy tu wolnego człowieka. Jest to gatunek tak rzadki, że pod spe-

cjalną ochroną, każdy ma go traktować co najmniej jak swoje podanie o amnestię! Jasne? Ja-
draydon Hutterecci przyleciał tu, gdzie Pan Bóg wsadza koniec gruszki chcąc zrobić światu
lewatywę, by napisać coś o Sacramenckiej Dziwce, nieduża to szansa, ale i tak lepsza niż
żadna, na uświadomienie światu co to jest. Tak więc, cholerne kryminalisty, rozumiecie:
atencja, szacunek i uśmiech!

Rozległy się pojedyncze oklaski, przerodziły w dość gromkie brawa. Dziennikarz wyemi-

tował serdeczny szeroki uśmiech. Ciekawe, pomyślał schodząc po schodach i już wyciągając
rękę do kilku wyciągniętych, co chciał im i mnie przez to przemówienie powiedzieć? Im
przypomniał o czym można bezpiecznie rozmawiać, czyli o sobie, mnie - jaką umowę zawar-
liśmy: żadnych wyznań na temat celu wizyty. Ciekawe... Zaczął ściskać wyciągnęte dłonie.

- Cześć! Miło mi... Cześć!.. Jadraydon. Jadraydon ... Dla przyjaciół - Jadie. Witam...
Obawiał się, że będzie się przedzierał przez tłum kilkanaście minut, z pewnym rozczaro-

waniem skonstatował, że osiem-dziesięć uściśniętych dłoni - to wszystko. Dotarł do kontuaru,
za którym królował Liander. Miał na sobie jasną koszulę, niemal białą i czarną muchę, do
tego fartuszek, a włosy natarł brylantyną czy czymś podobnym i, w sumie, znakomicie grał
rolę barmana.

Na kontuarze, trochę jakby nie na miejscu, stało kilka ogromnych słojów z marynatami -

ogórkami, pomidorami, dynią makaronową, papryką w dwu kolorach, jakimiś fasolami, fete-
sonami i jeszcze czymś. Na półkach za plecami barmana stało kilka znanych już Jadraydono-
wi kanistrów i kilkanaście szklaneczek, ale - to było źródło drugiego zaskoczenia w ciągu mi-
nuty czy dwóch - przed zaledwie kilkoma z gości stały naczynia z białymi smugami na ścian-
kach. Hutterecci był pewien, że - skoro już pędzą tu alkohol - to wieczorami, a może i całymi
dniami pętają się po planecie zapici, smutni, rozczarowani do całego świata ludzie.

- Przydusiłeś poduchę? - dobrotliwie zainteresował się Liander. Hutterecci odnotował, że

tubylec wrócił do pomijania formy “pan”. - Zapamiętajj co ci się przyśniło, to podobno rzutu-
je na cały pobyt...

- Tak? T o jakiś miejscowy przesąd?
- Kurcze, już chyba nie otworzę przy tobie pyska - wytrzeszczył w przerażeniu oczy

D’abantarnes. - Cokolwiek powiesz może być użyte! - zachichotał.

- Nie pochlebiaj sobie - zgasił go dziennikarz.
Liander na pół sekundy przestał się śmiać i zaraz wybuchnął jeszcze radośniejszym śmie-

chem.

- Szkoda, że Trefi-Onger tego nie widzi - powiedział w końcu wycierają wezbrane łzami

oczy. - Nie protestował przeciwko twojej wizycie pewien, że dla nas będzie to wstrząs i przy-

background image

pomnienie miłych chwil z wolności, nie przewidział... A tam! - machnął ręką. Przypomniał
sobie o obowiązkach gospodarza: - Napijesz się czegoś? Do wyboru dwa napoje chłodzące,
połowa z nich to woda. Ten drugi to coś jak piwo. A resztę znasz. Co? - pochylił się widząc
konspiracyjną minę rozmówcy.

- Podaj tylko dwie szklaneczki - powiedział cicho ten stuknąwszy palcem w kieszeń na

piersi.

D'abantarnes strzelił spojrzeniem na boki, podał dwie szklaneczki i zajął się przecieraniem

gładkiego czystego blatu, miał jednak w oczach takie szczególne napięcie właściwe człowie-
kowi, który usiłuje widzieć coś nie patrząc na to jednocześnie. Hutterecci nalał i szybko
schował piersiówkę, Liander porwał swoją szklaneczkę i wykończył zawartość jednym za-
chłannym łykiem.

- Oj-joj-jo-joj!.. - szepnął. - To by była niezła tortura - dawać nam co jakiś czas po jednej

takiej.

Upiwszy ze swojej Hutterecci przypomniał sobie słowa Liandera sprzed minuty.
-Posłuchaj, powiedziałeś, że Trefi-Onger nie może nas słyszeć. Skąd ta pewność?
D'abantarnes zaczął od wzruszenia ramion. Łakomie musnął wzrokiem szklaneczkę Ja-

draydona, ale ten udał, że nie zauważa łapczywego spojrzenia.

- Taka jest umowa - kara polega na nieodwracalności wyroku. Ponieważ nie siedzą tu

kryminaliści z zorganizowanej przestępczości, nie ma hersztów pirackich szajek, przywód-
ców band i gangów, nie ma więc obaw, że przyleci tu jakaś fregata z odsieczą, nasze zaś wła-
sne plany ucieczek są zabawne i nie wadzą nikomu. Dlatego Imperium nie ładuje tu aparatury
podsłuchującej i podglądającej.

- No to jesteście zgrają najbardziej naiwnych ... - zaczął Hutterecci, ale barman przerwał

mu:

- Ponieważ jednak jesteśmy przestępcami, a nie zgrają naiwnych bęcwałów - ze złomu i

szarych komórek zostały zbudowane całkiem poręczne wykrywacze i pracują na całego,
szczególnie tu - powiódł ręką po lokalu. Pochwycił spojrzenie intervipera i nagle zamrugał,
odwrócił wzrok, rzucił się na ;cierkę i blat. - A jeśli ci się wydaje, że mamy tu raj, bo nie ma
karceru, klawiszy, postnej kaszy z sucharami, bo raz w tygodniu ląduje zrzut brykietów do
stołówkii, a z wygospodarowanych odpadów udaje się przepędzićtrochę drożdówki?

Hutterecci lubił kiedy rozmówca zaczynał dygotać, spokojnie i wolno pokręcił głową.

D’abantarnes chwilę sapał, ale milczenie dziennikarza uznał chyba za formę przeprosin, bo
majtnął głową: “ A tam! Nie będziemy się nad tym rozwodzili!”. Oderwał się od blatu i zno-
wu , jakby nie panując nad własnymi oczami, przykleił się na sekundę wzrokiem do szkla-
neczki gościa. Ten w duchu roześmiał się i wyciągnął piersiówkę.

- Drugiego?
- Och, dziękuję. - Podsunął szybko naczynie strzeliwszy poza Jadraydona szybkim zło-

dziejskim spojrzeniem. - Zupełne odwrócenie ról - rzucił cicho - klient spija barmana. - Po-
dziękował skinieniem głowy, upił trochę, posmakował. Przymknął oczy i uniósł głowę do gó-
ry, po chwili dziękczynnej kontemplacji wrócił do knajpy: - Co innego natomiast na ulicy,
podejrzewamy, że przez cały czas wiszą nad naszymi głowami krogulce i podglądają każde
poruszenie. Bez trudu można by odczytać wszystko z ruchu ust, dlatego - zobacz...

Hutterecci odwrócił się i nie bardzo rozumiejąc o co chodzi przyjrzał otoczeniu. Po chwili

zrozumiał - wszyscy obecni mieli jakieś nakrycia głowy z szerokimi połami, od stetsonów
począwszy aż do gigantycznych sombrero z frędzlami czy korkami.

- No-no! - powiedział z uznaniem. - To dobre, pod warunkiem, rzecz jasna, że macie rację

z brakiem innej aparatury.

- Większość budynków, właściwie wszystkie poza blokhausem na lądowisku, wznosili

więźniowie. Chyba nie wątpisz, że dołożyli starań? - Dziennikarz pokiwał głową na znak, że
się zgadza. - No i na koniec - trzeba sobie powiedzieć szczerze, że gdybyśmy coś szczególne-

background image

go planowali: porwanie promu czy podkop pod inną planetę, to pomimo tego, co powiedzia-
łem wcześniej, tak na wszelki wypadek, zabezpieczylibyśmy się dodatkowo. - Popatrzył na
coś za plecami rozmówcy, uniósł brwi w niemym pytaniu. - Trzy?

Odwróciwszy się Jadraydon zobaczył filcowy “starofarmerski” kapelusz, potem właścicie-

la, który przechwyciwszy jego wzrok uśmiechnął się szeroko i zawadiacko pstryknął palcem
w rondo. Jego twarz wydała się Hutterecciemu znajoma. Odwzajemnił uśmiech i wytężył pa-
mięć. D'abantarnes nalał z dzbana pieniącej się mocno cieczy, podał klientowi. Gdy odszedł
pochylił się i mruknął konspiracyjnie: - Kojarzysz go? Nie? Wicerezydent II Izby Lordów w
Imperialnej Radzie Przyszłości. Hulibor Lunit...

- Ach... Recz-czywiście! - syknął Jadraydon. - No tak! - plasnął się w czoło. - Przecież

osiem lat temu miał proces!

- Wszystko się zgadza - pochwalił go Liander. - To jest właśnie to, o czym mówiłem - spe-

cyfika więzienia. Naprawdę śmietanka więźniów - niemal same fisze! - Uśmiechnął się sze-
roko. - Na drugim kontynencie jest superluksusowy ośrodek, dla superelity, tam mieli lądo-
wać szczególnie szczególni goście - internowani i tacy, którym trzeba przypomnieć gdzie jest
ich miejsce. Z powodu uciążliwości pobytu litościwy imperator zlikwidował jednak owo cen-
trum, ale planeta dla wybitnych więźniów została. - Przez kilka sekund zastanawiał się, jakby
chciał przypomnieć sobie, co jeszcze o specyfice planety można powiedzieć, ale w końcu zre-
zygnował. - Dlatego niemal nic nie jest tu takie jak w innych kazamatach. - Zamyślił się, od-
ruchowo przetarł blat, widać było, że nie pierwszy raz ma tu dyżur. - No i jeszcze jedna spra-
wa - jesteśmy tu na peryferiach Imperium. Gdyby od tej strony nadleciały eskadry wrogów to
dlaczego miałyby pominąć możliwość starcia z powierzchni planety przedstawicieli wrogiego
gatunku? Nie muszą wiedzieć, że to więzienie, nie muszą się zastanawiać dlaczego nie ma tu
kobiet, prawda? Mogą uznać, że to jeszcze jedna próba uruchomienia tu ludzkiej kolonii i -
bach! A Imperium po wojnie pewnie wystawi nam pomniki za to, że własnymi trupami
ostrzegliśmy przed najeźdźcą. - Przypomniał sobie o ścierce, zatoczył nią dwa energiczne ko-
ła i posłał Jadraydonowi znaczące spojrzenie. - Właśnie dlatego utrzymuje się tę planetę, dla-
tego nie warto zanadto nas przyciskać, dlatego...

- Liander, daj-no mi jednego! - poprosił ktoś z tyłu.
D'abantarnes sprawnie nalał i podał komuś szklaneczkę. Po chwili mrugnął do intervipera i

zabawnie poruszył nosem, jak węszący królik. Jadraydon nie zrozumiał, o co chodzi, ale i tak
zastanawiał się nad wcześniejszymi słowami Liandera, a nie jego minami i dlatego posłał mu
na odczepnego słaby uśmiech: “Tak. Rozumiem. Ale mam coś innego do roboty, tylko dlate-
go nie zarechotałem na cały głos”. Liander właściwie zinterpretował ten uśmiech, ale - jak ra-
sowy barman - nie przerywał gościowi rozmyślań. Obsłużył kilku klientów zerkając co chwilę
na Hutterecciego, zobaczył jak wpatrując się w podłogę nagle odciągnął dolną pulchną wargę
i puścił osiągając dziwaczny odgłos - plunk! Przygotował się, na jakiś komentarz, ale dzien-
nikarz nadal głęboko zastanawiał się nad czymś, co pół minuty poszarpując wargę, więc pod-
niósł po kolei wszystkie słoje, wytarł pod nimi blat, poprawił nakrętki. Jadraydon szczególnie
mocno plumknął i poderwał głowę, coś mignęło mu w oczach.

- Powiedziałeś...
Na blat, od tego odleglejszego końca, bezgłośnie wskoczył puchaty duży dziwacznie

umaszczony kocur - szary w białe pręgi, po których przemykały czarne smugi. Przycupnął i
rozejrzał się dokoła. Ktoś za plecami Jadraydona krzyknął:

- Niech nurkuje po migurki!
Natychmiast skontrował go inny:
- Zaraz! Zakłady!
Zdziwiony Hutterecci obejrzał się do tyłu, niemal wszyscy przerwali swoje zajęcia, tylko

przy jednym stole jeszcze toczyły się bile i gracze wpatrywali się w stół. Cała knajpa wlepiła
spojrzenia w kocura. Nie rozumiejąc o co chodzi popatrzył na barmana, ale ten pochylił się i

background image

właśnie z głośnym stęknięciem stawiał na blacie wysoki, wyższy od innych, słój z przeźro-
czystą cieczą i dużym kurkiem na dole, tuż przy dnie.. Z tyłu gwar eksplodował okrzykami,
licytacja liczbami była gwałtowna i głośna, Hutterecci nawet nie próbował zadawać pytania,
D'abantarnes przechwycił jego szukające pomocy spojrzenie, prezpraszająco unosząc brwi
uśmiechnął się bezradnie.

- Osiem! Cztery... sześć. Dzie-e-esięć!.. Ja też...
Liander wyjął spod lady dużą okrągłą tarczę z jedną wskazówką. Powiesił tarczę na ster-

czącym ze ściany gwoździu i przekręcił wskazówkę do tyłu. Puścił ją i odsunął się, głośny
rytmiczny stukot towarzyszył cofającej się wskazówce, odmierzającej jakieś odcinki czasu,
niewątpliwie nieco dłuższe od sekund. Gwar jeszcze się spotęgował, ale gdy do zetknięcia
strzałki ze znacznikiem, od którego ruszyła, zostało pięć kresek tumult zgasł sam. Liander
podniósł rękę, trzymał w niej jakiś wydłużony owalny przedmiot.

- Wrzucam migurki! - krzyknął.
Nastała głęboka cisza. D'abantarnes podsunął przedmiot kotu pod nos, zwierzę wyciągnęło

szyję. Wtedy Liander odsunął rękę i - starając się, by kot nie stracił migurka z oczu - podniósł
go i wrzucił z chlupotem do słoja. Kot i wszyscy w lokalu zamarli - kot obserwował opadają-
cy na dno migurek, cokolwiek by to było, ludzie obserwowali kota.

- To ci s-sukin-n-kot! - syknął ktoś w ciszy.
Liander podniósł dłoń, w której trzymał następny migurek. Powtórzył operację z nęceniem

kota i wrzucaniem do słoja, reakcja była niemal zerowa, to znaczy zwierz interesował się ta-
jemniczym migurkiem dopóki był podsuwany mu od nos, zaraz potem spokojnie obserwował
jak przysmak - “To musi być jakiś koci smakołyk!” wykoncypował sobie Hutterecci - tonie w
słoju. Dopiero po czwartym migurku wrzuconym do słoja leniwe kocisko zareagowało.
Barman mruknął: "Hej, no wreszcie!". Kot zanurkował w słoju, jego gęste obfite futro leni-
wie rozpłynęło się w wodzie, spokojne ruchy łap doprowadziły kota na dno, gdzie rozejrzał
się po migurkach. Dwa były żółtawe, dwa wyraźnie zielone. Kocisko obwąchało wszyst-
kie, zerknęło przez szkło na salę, na ludzi, a za plecami Hutterecciego stał już spory tłum.
Kot wysunął język, z pyska uleciało mu kilka bąbelków powietrza, jeszcze raz obwąchał
migurki i wziął najmniejszy żółty.

- Hurra! - ryknął ktoś z tyłu. - Kolejka dla wszystkich!
Nagle kot wypuścił migurek z pyska, od środka odszpuntował denny zawór i zaczął się

nim przeciskać na zewnątrz. Ktoś powiedział:

-Widzicie go, lenia cholernego?
- Cicho, to zwyczaj godowy, głupi wale!
Kot wcisnął już głowę w rurkę nie szerszą niż średnica jego ogona i wytrwale wsuwał się

dalej; najpierw nic się nie działo, może po minucie jego płaski nos pojawił się na zewnątrz.
Skapnęła z niego na blat kropla wody. Skamieniały Jadraydon obserwował szerokiego pu-
szystego, mokrego kota w słoju i wciśniętego na zewnątrz. Kot, przesunął się do przodu,
otworzył pysk i szeroko ziewnął. I wtedy ten ktoś z tyłu trącił Hutterecciego w ramię.

- Załóż się, że wróci do słoja - zaproponował.
- Coś ty - chory? - Hutterecci ze zdziwienim usłyszał, że to on sam wdaje się w dyskusję z

nieznajomym i nawet niewidocznym człowiekiem. Jakaś racjonalna cząstka jego umysłu za-
skowyczała, ale zdławiły ją inne.

- No to się załóż!
- A pewnie że tak! - powiedział ktoś, jak usłyszał Hutterecci, głosem Hutterecciego.
- O ile?
- O wszystko!!!
- Stoi.
Ten ktoś z tyłu cmoknął i kot nagle zatrzymał się, łypnął na ludzi złotym, pękniętym po-

środku, ciemnym wrzecionem oka. Potem nagle czubek ogona kota jakby wsunął się w sie-

background image

bie, niemal jak składany teleskopowo, potem schował się cały ogon, a w końcu jego czubek
pojawił się w otwartym pysku kota. Jednocześnie głowa się cofnęła i cały kot się przenicował
na oczach tłumu, z pyskiem tkwiącym w rurce odpływowej ze słoja z wodą, przenicował się
i zawrócił, rzecz jasna. Chyba mnie krew zaleje, pomyślał dziennikarz. Odwrócił się, za nim
stał były wicerezydent Imperatora. Jadraydon sięgnął do kieszeni.

- Z pseudozwierzyną to każdy może, ale nie każdy jest takim szubrawcem, żeby kumpli

kiwać - rzucił nonszalancko.

Mężczyzna zgasił lekki uśmiech.
- Pseudo???
Kot akurat wylazł cały na brzeg i otrzepał się rozsiewając całe litry wodnej mgły i desz-

czu. Nagle Huli wyjął jakiś pistolet i zanim ktokolwiek zdążył jakkolwiek zareagować wy-
strzelił w kocura. Flaki i krew bryznęły na cały bar, najwięcej do słoja barwiąc ciecz na inten-
sywnie purpurowy kolor. Na dno wolniej i szybciej opadały jakieś kawałki.

O Boże! Kot był żywy, pomyślał Hutterecci. Ale dlaczego tak eksplodował?
Liander otarł fartuszkiem twarz z juchy, warknął, że to przesada; pomrukując coś jeszcze

założył na kurek końcówkę węża i otworzył go, żeby się ta breja wylała. Dopiero teraz Ja-
draydon zauważył, że kurek był przez cały czas zamknięty. Potrząsnął głową. Co tu się dzie-
je? Co to...

Usłyszał narastający huk, z góry, sponad dachu, w głowie. Odruchowo pochylił się irra-

cjonalnie wystraszony, że lądujący prom skosi szynk i najwyższych gości. Chciał obejrzeć
się, jednak jakaś siła nagle zgięła go w pół, wyciągnięte w rozpaczliwym odruchu dłonie zdo-
łały uderzyć tylko w brzeg kontuaru i ześliznęły się. Kiedy pod Jadraydonem ugięły się kola-
na i udająca fragresową podłogę wykładzina znalazła się o piędź od nosa, siła łamiąca mu
kręgosłup znikła i udało mu się podeprzeć ręką. W uszy uderzyła cisza. Wolno, obawiając się
jakiegoś ataku, spodziewając się zagrożenia podniósł się i rozejrzał. Otaczali go kiwający się
oszołomieni ludzie, część przecierała oczy, ktoś monotonnie jałowo klął, stękanie, pochrzą-
kiwanie i kaszlnięcia zlały się w jeden mało smaczny chór. Oszołomiony dziennikarz odwró-
cił się do Liandera, akurat zobaczył jak zestawia z baru pusty, ale zabarwiony na czerwono
słój. Stłumił torsje. Odruchowo przetarł twarz, obejrzał ręce - do rękawa na łokciu przyczepił
się jakiś strzępek. Pstryknął nim wstrząsając się jednocześnie. Przypomniał sobie o piersiów-
ce, ale na kontuarze nie było ani jednego kawałka czystej przestrzeni , pochlapane czerwienią
były również słoje i szklaneczki. Machnął ręką i sięgnął do kieszeni, zaordynował sobie z
szyjki długi łyk. Poprawił. Za kontuarem uwijały się teraz dwie postacie - jakiś nieznajomy
pomagał D'abantarnesowi zmywać i wycierać bar. Liander zerknął na bladego żurnalistę, po-
słał mu krzepiący uśmiech.

- Nie przejmuj się tak. Tu nie ma takiego kota.
Ach, nie ma takiego kota?! z wysiłkiem uruchomił pokłady ironii Hutterecci. Po prostu.

To, co widziałem...

- To co, do cholery, widziałem? - wymamrotał.
- Zaraz. - Kontuar już lśnił. Słoje zostały zdjęte i sądząc z odgłosów opłukane mocnym

strumieniem wody z ciśnieniowej końcówki. Zadowolony Liander poklepał pomocnika po
ramieniu, gestem ręki zalecił cierpliwość dziennikarzowi i całej reszcie, zniknął za drzwiami.
Po minucie wyłonił się z umytą twarzą, uczesany, w czystej koszuli, zawiązując sobie w bie-
gu fartuszek. - Już, chwila.

Nalał do kilku szklaneczek bimbru. Odmierzył kilka większych naczyń “piwa”, obrzucił

kontrolnym spojrzeniem swoje królestwo, w końcu podszedł do Jadraydona z pojemnikiem w
ręku. Na niemą propozycję podzielenia się resztą z piersiówki zareagował chętnym podsta-
wieniem swojego naczynia.

- Widzisz. To jest najważniejszy powód, dla którego kolonia tu się nie udała, choć biosfera

jest bardzo sprzyjająca. Nie zastanawiało cię, że planetę z atmosferą i ciążeniem niemal ziem-

background image

skim tak lekkomyślnie oddaje się jakimś przestępcom? Przecież - żadnego zagrożenia, żad-
nych chorób, kwestia tylko przeniesienia w odpowiednich proporcjach flory i fauny, prawda?
Ale tego nie zrobiono. Dlaczego? - Energicznie stuknął w naczynie dziennikarza swoim i
szybko wypił. - Bo planeta w niewiadomy sposób broni się takimi i tysiącami innych halucy-
nacji.

- Planeta... się broni? - wyjąkał dziennikarz.
- A co innego? - zaatakował Liander. - To jeszcze najłagodniejszy wariant wytłumaczenia,

każdy inny jest gorszy.

- Ale to... Trzeba zbadać! - We własnych uszach zabrzmiało to idiotycznie, więc nie zdzi-

wił się i nie obraził kiedy D'abantarnes skrzywił się lekko. - No, dobrze, Imperium nie wyda
na to grosza, ale wy powiniś...

- To, co mogliśmy zrobić sami - zrobiliśmy. Wyjaśniliśmy sobie, że wszyscy widzimy to

samo - po prostu zwykła zbiorowa halucynacja...

- Jak halucynacja!? - wykrztusił Hutterecci. - A ta krew, te strzępy kota?
- Otóż to! Trafiłeś w dychacza - pochwalił go Liander. - Kota pewnie nie było, bo nie ma

tu takiego, mówiłem. Ale coś było, to pewne. Dlatego też odrzuciliśmy wariant zbiorowych
majaczeń, a w każdym razie nie były to tylko zwidy.

- A skąd wiecie, że takie coś, nie kot, ale coś miejcowego nie poprzegryza wam kiedyś

gardeł!? - D’abantarnes wzruszył ramionami. - Dziennikarz nie ustępował: - I jeszcze ta
spluwa! - gorączkowo wyrzucił z siebie Jadraydon. - Broń! Nie widzisz tego? Gdzieś tu jest
broń!..

- A tak, tu masz rację. Rzeczywiście. - Liander nie wyglądał na przejętego faktem istnienia

broni, ale dla świętego spokoju klasnął w dłonie: - Ludzie! - wrzasnął. - Gdzie jest strzelaw-
ka? Kto ją ma?

- Perter! - krzyknął ktoś. - Zabierz mu ją, bo się postrzeli.
Liander nie przejmując się zbytnio przedmiotem wymiany zdań skinął doń ponaglająco rę-

ką.

- Dajcie-no ją tu - polecił. Ktoś uruchomił łańcuch podających, pistolet powędrował z rąk

do rąk, dotarł do Jadraydona, chwycił go niezręcznie, ostrożnie podał D'abantarnesowi. Ten
fachowo trzasnął jakimś rygielkiem, trzepnął dłonią w coś i wyjął magazynek. Po sprawdze-
niu go rzucił broń pod ladę. - Myślałem, że już to nie wyjdzie na jaw - powiedział z pewnym
podziwem w głosie. Zobaczył zdziwienie na twarzy rozmówcy. - To starutki hurricane.35,
wiedzieliśmy, że jest gdzieś na Dziwce, ale nikt nie wiedział gdzie, a teraz - proszę.

- Czy to znaczy, że jest wytworem tych halucynacji ?
- Nie-e-e, no coś ty! - obruszył się Liander. Zanim dokończył odpowiedzi musiał obsłużyć

kilku klientów. - Czasem, owszem, zostaje coś po wizji, ale zawsze są to jakieś biologiczne
farfocle. - Poustawiał na ladzie mniejsze i większe szklaneczki. - Natomiast już nie raz prze-
konywaliśmy się, że w transie człowiek robi coś, o czym nie ma pojęcia, że to potrafi. - Chwi-
lę coś sobie przypominał. - Och, jaką miał minę Grewor, gdy wspiął się po gładkiej ścianie na
dach! - uśmiechnął się na wspomnienie. - A teraz ktoś przypomniał sobie gdzie był schowany
albo nagle posiadł miejsce o kryjówce...

- Jak to - o kryjówce!? - zaprotestował dziennikarz. - Ile trwała ta halucy... - popatrzył na

zegarek - ...nacja... Słodka Drogo Mleczna! - wychrypiał. - Trzy godziny?..

- Bywają i sześciogodzinne - zlekceważył odkrycie Hutterecciego Liander. - Rekordowa

zanotowana - osiem godzin i czterdzieści trzy minuty. Rozumiesz teraz dlaczego tu - mimo
wybornego klimatu, miejsca dla upraw i hodowli, kolonii być nie może? - Jadraydon wolno
skinął głową. Ale D'abantarnes i tak dokończył: - Kto by chciał raz na dekadę tracić świado-
mość na kilka godzin i na dodatek nie wiedzieć co się wtedy działo - sama halucynacja roz-
grywa się w czasie kilku minut, a realnego czasu upływa kilkadziesiąt razy więcej. Ot co!

background image

Zabrał się do polerowania blatu. W lokalu odrodził się zwykły knajpiany gwar, dla nikogo

poza gościem więzienia widocznie nie był ten seans czymś niezwykłym, co wymagałoby spe-
cjalnych komentarzy. Pracowity barman przypomniał sobie coś:

- Obiecałem ci na kolację moje chili con carne. Odgrzeję ci, z razowym pieczywem będzie

OK.

Popatrzył na trącego czoło Hutterecciego, przerwał zajęcie, w jego oczach pojawiła się tro-

ska:

- Coś ci jest? Czy tylko za dużo wrażeń?
- Cholera wie. Łupie mnie w skroniach...
Ten cholerny samogon, pomyślał. Pewnie, że tak. Rozmasował skronie.
- Dam sobie spokój z kolacją - oświadczył. - Zresztą i tak już jest prawie jedenasta, nie ja-

dam o tej porze.

Obszedłszy szynkwas D'abantarnes zbliżył się do Jadraydona i przyjrzał mu się uważnie.
- Posłuchaj, do północnej ściany sąsiedniego budynku przylega budka komunikatora.

Wchodzisz i mówisz. Jeśli klawisze uznają, że warto - odezwą się. W budce jest diagnosta
uruchamiany przez nich - majtnął głową w górę. - Jeśli naprawdę kiepsko się czu...

- Nie. Nie aż tak - przerwał mu zadowolony w gruncie rzeczy z okazywanej troski. - Po

prostu - muszę się położyć - wykrzesał z siebie słaby uśmiech. - A was głowy nie bolą po tych
seansach? - Odpowiedział mu przeczący ruch głowy. - Nie? No, to znaczy, że tylko mnie i nie
z tego powodu.

Ruszył do schodów skinąwszy na pożegnanie głową. Przy pierwszym stopniu dogonił go

okrzyk:

- A gdybyś musiał w nocy iść do komunikatora - uważaj. - Liander podszedł bliżej i ściszył

głos: - Większość z nas, po seansie rozmowy, udanej - nieudanej, nieważne, większość, jak
powiadam, rżnie tam na podłogę kupsko. Taki mały dar dla Bóstw Cargo! Oczywiście kabina
uprząta to migiem, ale zazwyczaj nie pchamy się tam jeden po drugim, tak na wszelki wypa-
dek.

Dziennikarz wpatrywał się w informatora, starał się znaleźć jakiś sygnał, że to wszystko

jest żartem, próbą armijnego dowcipu, jednak w oczach i twarzy Liandera znaleźć można było
- owszem - uśmiech, ale nie był to ten szczególny zjadliwy uśmieszek o treści: “Mam nadzie-
ję, że mi uwierzyłeś, a wtedy wszyscy się poszczymy ze śmiechu-chu-chu-chu!”.

- Sracie w budce komunikatora? - wydusił z siebie wreszcie gotów w każdej chwili wy-

krzyknąć coś o tym, że wiedział, wszystko wiedział i rozumie nawet takie żołnierskie jaja.

- No przecież mówię! Wyobrażasz sobie minę Trefi-Ongera? Widzi to i nie może nic zro-

bić, nawet wrzasnąć, bo by się przyznał, że widzi i nic nie może zrobić!

Prychnął zaraźliwym śmiechem. Hutterecci chwilę przyglądał mu się nieufnie, potem

spróbował wyobrazić sobie całą tę scenę. Nagle gdzieś pod przeponą urodziło się pierwsze
niespodziewane parsknięcie, za nim powędrowała cała salwa, druga - głośniejsza i trzecia,
najdłuższa, najsoczystsza.

- Przecież to idiotyczne! - ocenił po minucie chichotu. Zanim Liander zdążył odpowiedzieć

potężne ziewnięcie wyważyło mu żuchwę. - O-och... - przeprosił gestem i kręcąc głową ni to
w podziwie, ni to w niedowierzaniu pomaszerował na górę.

W pokoju zerknął na torbę, ale z wyliczenia wyszło mu, że ma na osiem zaplanowanych

dni sześć piersówek. Nie, będę musiał nie wiadomo ile zużyć na Łasicę, a potem jeszcze na
Liandera, na weryfikację tego wszystkiego, co on mi baje. Cwaniak jeden...

Zrzucił na fotel ubranie i wsunął się pod nieważki prawie koc. Ostatnia świadoma myśl

przed zaśnięciem poświęcona był armii i jej nie tak znowu ciężkiemu, pełnemu jakoby nie-
wygód, życiu.


***

background image


Z rozpoznaniem pokoju bezpośrednio po przebudzeniu Jadraydon poradził sobie w kilka

sekund, przyzwyczajony do budzenia się zarówno w dziwacznych miejscach jak i porach
umysł dokonał szybkiej analizy podanych przez oczy danych.

Prychnął - Sakramencka Dziwka! Gdyby nie był gwiazdą nadrzędnej wielkości, jak po-

wiedział kiedyś o nim wdzięczący się Brewpool, może nawet nazwałby tak cały tekst, ale
oczekiwano od niego - wiedział o tym - rzetelnego proimperialnego (“Powtarzam ci, JH, gdy-
byś nie dosłyszał: PRO-IM-PE-RIAL-NE-GO!”) artykułu, po którym sympatia poddanych do
Łasicy zbladłaby albo i całkowicie wygasła.

Przeciągnął się soczyście, pozwolił sobie na stęknięcie. Ucieszył się nie czując bólu mimo

wczorajszego szaleństwa z ohydną księżycówką. No, ale dzięki temu integracja przebiegła
gładko i pomyślnie, a jeśli tylko Liander nie jest łgarzem, to spotkanie go było największym,
na planecie, fartem. Odrzucił koc, powędrował boso do łazienki, gdzie długo i sumiennie te-
stował armijny sprzęt. Nie spisywał się źle.

Gdy zapinał knefy koszuli ktoś zapukał do drzwi. Zapadka w drzwiach znajdowała się w

pozycji “Zamknięte”.

- Już! - krzyknął idąc do drzwi i zapinając po drodze koszulę; jak się spodziewał za

drzwiami stał Liander. - Mam nadzieję... - zaczął Hutterecci.

- Lecę, nie mam czasu! - przerwał mu Liander. - Zasuwam po twojego bohatera. - Wysunął

rękę przed siebie, trzymał w niej stetsona z dużym rondem. - Będziesz mógł spokojnie roz-
mawiać na ulicy...

Okręcił się na pięcie i zniknął Jadraydonowi z oczu. Chwilę stał nieruchomo pomajtując

bezmyślnie kapeluszem. Zakręcił nim na palcu, mruknął coś do siebie. Gdyby mnie kiwał,
pomyślał podchodząc do okna, nie zostawiałby mnie samego z masą ludzi, którzy mogą go
zdemaskować. Chyba że nikogo nie ma... Zaraz - co, pomordował ich w nocy? Nie, no wariu-
ję trochę.

Przechylił się, żeby zobaczyć siebie w ściennym lustrze, odbicie poruszyło brwią, tak samo

jak i on sam. Uśmiechnęli się do siebie jednocześnie. Pogwizdując wyszedł z pokoju, zszedł
do głuchego pustego i ciemnego szynku, odnotował, że z szynkwasu zniknęły słoje z maryna-
tami, a właściwie miał zamiar się teraz nimi poczęstować, ale nie wchodził za kontuar. Wci-
snął odrobinę za duży kapelusz na głowę, potem zdjął i zwinąwszy w pasek cleenex włożył za
podkładkę. Teraz kapelusz trzymał się znakomicie.

Wyszedł przed lokal i rozejrzał się z miną gospodarza. Albo szeryfa. Z głębin żołądka roz-

legło się ponure przeciągłe burczenie. Poszedł po werandzie, zszedł na uklepaną glebę i po-
maszerował w kierunku, w którym powinien natrafić na jadłodajnię. Doszedłszy do rogu zer-
knął na kabinę komunikatora. Rzeczywiście stała tam, ale nie sprawdzał niczego więcej. Po-
szedł dalej, skręcił w przecznicę. Każdy się z tobą podzieli, pomyślał sarkastycznie. Akura...

- Panie Hutterecci! - wrzasnął ktoś z tyłu.
Pędził za nim niski człowieczek, którego obszerny kapelusz fa-tei czynił podobnym do -

Jadraydon miał taką w dzieciństwie - lampki-grzybka. Mężczyzna wymachiwał prawą ręką,
lewą przytrzymując kapelusz. Nosił bardzo mocno podkute buty - każdy krok dźwięcznie
podkreślało krótkie głuche rozfalowane i drgające echo. Więzień dogonił Jadraydona i zaha-
mował. Miał małą okrągłą twarzyczkę gnoma, pomarszczonego gnoma z wąskim długim no-
sem skarżypyty.

- Zapraszam pana do sie... ...bie na lunch - wysapał.
- Eee... - zameczał wahający się dziennikarz.
- Byłem drugim kucharzem ulubionej restauracji trzeciego syna brata imperatora - powie-

dział z lekką dumą - i nie z powodu zatrucia gastrycznego tu się znalazłem!

- Oczywiście. Ja nie dlatego... - Sprezentował gnomowi szeroki uśmiech. - Idziemy!

background image

- Proszę. - Niziołek wskazał drogę i poprowadził Hutterecciego. - I tak bliżej niż do tej -

jak ją nazywam - podstołówki! - Za domem znajdował się niski płaski baraczek, do którego
wprowadził gościa mężczyzna. - Proszę mi mówić Droddoc. Postanowiłem zapomnieć o po-
przednim imieniu i nazwisku.

Zawiesił głos, a Jadraydon zrozumiał, że czeka na jego pytania, ale postanowił nie odzy-

wać się, przynajmniej na razie. W milczeniu przeszli do kuchni obszernej i - na ile się na tym
znał gość - profesjonalnie wyposażonej. Pachniało apetycznie, gospodarz wskazał miejsce,
sam błyskawicznie umył ręce i rzucił się do kuchenki, na której bulgotało coś, a w drugim
garnku inne coś posykiwało i poszturchiwało od spodu pokrywkę. Zanim Jadraydon zdążył
się znudzić Droddoc wysypał do wrzącej wody stos jakichś małych kuleczek.

- Fortiflerki - oświadczył. - Z sosem na marynowanej golonce. Niestety mrożonej - uspra-

wiedliwił się.

Fortiflerki rozpływały się w ustach, sos wart był ...
- Za ten sos pozwoliłbym ci spalić dwie planety - wielkodusznie przyznał zachwycony

Hutterecci. - Dziwię się trzeciemu synowi brata imperatora... - pokręcił głową i zaczerpnął
jeszcze wspaniałych nieregularnych grudek z jakiejś ni to ryżowej, ni to jęczmiennej mąki. -
Jestem szczęściarzem - oznajmił i wyjaśnił: - Mogłem wyjść później i nie trafić na ciebie!

- Nie, ja czekałem na pana.
No tak. Trzeba będzie jednak jakoś zapłacić za to wspaniałe jedzenie, westchnął w duchu

Jadraydon. Ciekawe, czego może chcieć Droddoc?

- Žebyż tak zawsze czekały na mnie tematy - obłudnie westchnął dziennikarz.
Spodziewał się, to te słowa uruchomią lawinę wyznań, pretensji albo próśb: „No właśnie,

najlepszym tematem jest moje życie i fatalna sądowa pomyłka, a może tendencyjność sędzie-
go, który skazał mnie na...”

- Jaki tam ze mnie temat! - machnął ręką Droddoc. Przetarł machinalnie spocone czoło. -

Ja nie czekałem na pana ze swoimi żalami. Po prostu mam świeży sos i raniutko udziabane
fortiflerki. Pomyślałem, że pan, człowiek bywały, powie mi czy nie utraciłem wprawy.

- Na pewno nie! - zapewnił ucieszony obrotem sprawy Hutterecci. - Jeśli tylko nie powiesz

mi, że kiedyś ten sos mógł być lepszy.

Pomyślał, że lekki ton jest jedynym właściwym tu i w tej sytuacji.
- Produkty miałem lepsze - podrapał się jabłku Adama gospodarz. - Ale już się chyba nie

starałem. Jakoś tak to szło...

Nastała nieco niezręczna cisza - wyjść nie wypadało, siedzenie w ciszy i drapanie się po

szyi nie pasowało do charakteru Hutterecciego. Po dwudziestu sekundach mały kuchmistrz
zdecydował się mu pomóc:

- Szedł pan w jakimś konkretnym kierunku?
- Nie-nie! - “A gdybym tak delikatnie?..” - Szczerze mówiąc to czekam na Łasicę. Mam z

nim do pogadania...

Wbił spojrzenie w gospodarza usiłując wyłapać każde znaczące drgnięcie powieki, ale nic

takiego nie było. Droddoc zadarł brodę i jeszcze raz podrapał się po grdyce.

- No. Łasica to jest numer! - oświadczył z przekonaniem. Umilkł na pół minuty. Wygląda-

ło to tak, jakby rozważył kwestię do końca i zdecydował, że samo określenie “numer” to jesz-
cze za mało, więc uzupełnił: - Tak, niezły numer.

Teraz wyglądało również, że więcej nie zamierza mówić. Z lekka rozczarowany dzienni-

karz uśmiechnął się szeroko:

- Dziękuję ci bardzo! To było wspaniałe kulinarne przeżycie. Mam nadzieję, że jeszcze

przed moim odlotem z raz albo dwa spotkam cię w chwili, kiedy zastanawiasz się co zrobić z
nadmiarem wspaniałego jedzonka!

Poderwał się i mocno uścisnął dłoń nieśmiało uśmiechniętego kucharza, wyszedł sam na

ganek. Poklepał się po brzuchu częściowo z potrzeby, częściowo by zrobić przyjemność ma-

background image

łemu, gdyby go obserwował. Wszedł na drogę i pomaszerował w kierunku, z którego dwa-
dzieścia minut temu zawrócił go Droddoc. Ulica kończyła się po kolejnych czterech budyn-
kach, z jednego zalatywał taki sobie zapach jedzenia. Hutterecci wrócił na główną ulicę,
przemaszerował nią w drugim kierunku wciąż nie napotkawszy nikogo. Po pół godzinie
mógłby powiedzieć śmiało i nie bojąc się oskarżenia o próżność, że zna już “miasto”, że nie
zginie w nim nawet w ciemnościach nocy. Jedyne co go dziwiło, to zupełna pustka na ulicach,
ale przypomniał sobie odpowiedni fragment powierzchownego oficjalnego opracowania o Sa-
cre-D.Z: “...kontakty więźniowie utrzymują słabe, w skali Laucasiego - osiem, czyli w dolnej
strefie stanów interkomunikacyjnych. Tłumaczy się to małą ilością ludzi na planecie, przez
co, świadomie lub nie, obawiają się oni zbyt szybkiego wyczerpania możliwości bliższego
poznania. Nie mając praktycznie szans na zmianę towarzystwa muszą - jak to określił jeden z
badanych (akta SD.89--799) - “szanować” każdą możliwość rozrywki, dlatego cenią swoją
samotność i hołubią każdy okruch niewiedzy o współwięźniu...”.

Widzę to tak... pomyślał wyszedłszy “poza miasto”, gdzie rozsiadł się na kamieniu obro-

śniętym gęstym zwartym kobiercem popielato-błękitnawego mchu ...najpierw taka chłodna
prezentacja sytuacji w imperialnym więziennictwie, przestępczość i tak dalej. Potem - jeste-
śmy w najcięższym więzieniu - nudna planeta, jałowa jak gaza poopera... Nie, tego już gdzieś
niedawno użyłem. Jałowa i nudna jak... O! Jak dagorrański kisiel na oleju!

Ucieszony poprawił się na siedzisku.
Planeta nudna, konspektował dalej. Więźniowie - sympatyczni, a potem tak na chłodno,

bez żadnego przejścia - kilka dossier , wybierzemy co bardziej przygnębiające - podpalenie,
kidnaping, może jakiś zamach na imperatorowego urzędnika. Dobrze by było odkryć przy
tym kilka ofiar, niewinnych ofiar... Bywają w ogóle winne? Zastanawiał się chwilę nad tą
kwestią, potem wrócił do meritum. Grozę żeśmy lekko podrasowali i wtedy, żeby nie zarzu-
cono mi stronniczości - proszę bardzo: słynny Gentis Metsegon vel Łasica vel Onefir, sie-
demnaście ucieczek, przypisuje się mu dwa mordy; poza tym ewidentny wpływ na kilkana-
ście buntów w koloniach, osiedlach robotniczych, osadach prekursorów i dwóch garnizonach.
Człowiek legenda, człowiek cień, człowiek mgła i jednocześnie największy wróg Imperium!
Oto on. Macie go jak na...

Ktoś energicznie sapnął nad samym uchem dziennikarza, poderwał się niemal krzycząc ze

strachu. D'abantarnes stał po jego prawej ręce z głupim szerokim uśmiechem na rozradowa-
nym obliczu.

- Zwariowałeś?! - wrzasnął Hutterecci.
Uśmiech zwiędł, a po chwili wrócił w nieśmiałej kwaskowatej replice:
- Nie słyszałeś jak lazłem?
Sapnął i poczuł się lepiej.
- Nie. Zamyśliłem się. - Rozejrzał dokoła. - Gdzie Łasica? - spytał groźnym tonem, sugeru-

jącym, że jego cierpliwość się wyczerpała.

- Już, moment. Chcę ci tylko...
- Stop! - Ustawił się na wprost Liandera, wyciągnął palec i podczas perory co jakiś czas

dźgał nim w mostek, a D'abantarnes rytmicznie kiwał się, ale nie ustępował. - Mną się nie
manipuluje. Nie będziesz mi dyktował jakichś warunków, nie będziesz mi ustawiał rozmów-
ców, nie będziesz...

- Zgoda - lekkim tonem przerwał Liander. - Nie zamierzałem niczego takiego robić, tylko

chciałem ci dać dwie lub trzy dobre rady, żebyś go nie spłoszył, nie rozzłościł i - tego ja nie
ścierpię - nie obraził. - Hutterecci przestał dźgać go i czekał na następne słowa. - No. I nie
wybijaj we mnie dziury tym swoim kościstym palu...

- Gadaj - gdzie on?
- Otóż nie chciałem, żeby ktokolwiek ci o nim opowiadał, bo mało kto powstrzyma się, by

nie powiedzieć o nim “wariat”, a tobie później trudno będzie oderwać się od tej metki. Poza

background image

tym nie rzucaj się na niego z setkami pytań powstrzymaj swój temperament, a dobrze na tym
wyjdziesz.

Nie mógł trafić lepiej - Jadraydon Hutterecci uwielbiał, kiedy oskarżało się go o nadmierny

temperament, gdzieś w głębi swego wnętrza uważał, że jest okiełznaną przy pomocy inteli-
gencji furią i burzą żywiołów i był wdzięczny za podobne spostrzeżenia.

- Dobrze. Przekonałeś mnie. Czy teraz mogę już zacząć? - zapytał ironicznie.
- Tu? - Liander rozejrzał się dokoła. - Tak, a’propose, uwalałeś sobie całą dupę na fioleto-

wo, ten mech puszcza cholernie mocny sok. - Nagle gładko przeskoczył na inny temat: - A na
czym będziesz nagrywał?

- Przez cały czas się nagrywa! - warknął wściekły Hutterecci. Po słowach Liandera zaczął

się kręcić wokół własnej osi, usiłując zobaczyć tyłek, w końcu stanął nieruchomo. - To! -
Pstryknął paznokciem w klips. - Zasilanie od ciepła ciała, nośnikiem zapisu jestem ja sam.
Praktycznie nieskończona ilość nagrania - całe życie czy więcej... Jeszcze coś?

Zobaczył na lewej dłoni fioletowe plamy. Tarł je chwilę, a w tym czasie D'abantarnes

machnął komuś ręką, dziennikarz przestał rozmazywać na dłoni barwnik, obejrzał się.

Wylotem jednej z “ulic” podążał w ich kierunku mężczyzna. Obowiązkowy szerokopoły

kapelusz, w tym przypadku przypominający borsalino o nieznanym, ale długim okresie służ-
by, ocieniał jego twarz. Mężczyzna poruszał się wolno, żeby nie powiedzieć “chwiejnie”,
ostrożnie stawiał stopy choć droga, gruntowa wprawdzie, ale gładka i tak nie dawała podstaw
do aż takiej ostrożności. Łasica szedł stawiając stopy niemal jedną przed drugą, jak po linie;
co kilka kroków machał którąś z rąk dla utrzymania równowagi. Kiedy się zbliżył Hutterecci
zobaczył szczupłą twarz z ostrym dumnym nosem, pod którym dwie głębokie bruzdy około-
nosowe łączyły cienkie wargi. Metsegon poszedł bliżej, ale podniósł wzrok dopiero wtedy,
gdy do przejścia został metr czy nieco mniej. Wtedy oderwał spojrzenie od drogi i popatrzył
najpierw na Liandera, a potem na Jadraydona. Dziennikarz poczuł falę gorąca uderzającą od
głowy i zanikającą dopiero w okolicach kolan, uświadomił sobie, że tak porusza się człowiek,
który może robić nie więcej niż jedną czynność na raz! Gentis wolno podniósł rękę i zdjąwszy
kapelusz odmierzył kierunku dziennikarza wyraźny ukłon. Odruchowo odpowiedział tym
samym, tylko przyciskając swoje nakrycie głowy do piersi. D'abantarnes syknął, jakby nastą-
pił na ostry kamień i powiedział:

- To jest Gentis Metsegon. Nie mówi. A to znany wszystkim Jadray...
- Jak to - nie mówi?! - oderwał się od czarnych myśli dziennikarz.
- ...don Hutterecci - dokończył spokojnie. - Nie mówi to znaczy: nie mówi. Nie komuniku-

je się, nie pisze, nie miga. Robi miny, jeśli chce. Może zaakceptować czyjeś słowa uśmie-
chem, może zaprzeczyć ruchem głowy. Jeśli chce. - Pomilczał chwilę. Czubkiem buta wyry-
sował w glebie półkole. - Bardzo rzadko chce... - przyznał cicho.

- Szlag by to trafił! - powiedział cicho Hutterecci. Nagle, wystraszywszy Gentisa, zerwał z

głowy kapelusz cisnął nim o ziemię. - SZLAG BY TO TRAFIŁ!!!

Kopnięty z całej siły kapelusz poleciał łukiem, ale szybko opadł stawając szerokim ron-

dem opór. Liander pociągnął nosem i grzecznie pomaszerował po nakrycie głowy. Przyniósł
je otrzepując po drodze.

- Nie rób frajdy Trefi-Ongerowi - powiedział. - Ani tej reszcie palantów.
Musiał długą chwilę trzymać kapelusz zanim do rozjuszonego Jadraydona dotarła treść

słów. Wziął do ręki kapelusz, odruchowo rzucił spojrzenie w niebo.

- Myślisz, że się gapi?
Odpowiedziało mu prychnięcie: “Nie miej złudzeń!”
- No tak.
- Przecież wiedział, po coś tu przyleciał, nie? No właśnie. Teraz posyła trax do Centrali:

“Doszło do spotkania. Obserwujemy jak stepuje w pyle...”

background image

- Dobra - przerwał Hutterecci. - Nie musisz tak dosłownie... - zamyślił się. - Ale po cholerę

cała ta afera? Przecież pomysł... - urwał czując, że przesadza w zwierzeniach.

- To miał być tekst usługowy? - podpowiedział Liander dając dowód przenikliwości umy-

słu. - Zamówienie...

- Nie tak jawnie, nie tak zerojedynkowo, ale coś jakby na rzeczy było...
- Nie znam się na polityce - bąknął D'abantarnes - ale to może być tak: chcecie tego swoje-

go Bojownika, tego Bohatera, ten symbol? Macie! Wasz zaufany dziennikarz pisze o nim całą
prawdę - to psychol i zawsze pewnie taki był. - Znowu pociągnął nosem, a potem wyciągnął
palec i znanym już gestem: dłoń ułożona w pistolet,- podrapał się za uchem. - A potem,
wiesz jak to pójdzie - kilku psychiatrów o ugruntowanej cholernej pozycji wytłumaczy, że
Łasica zawsze był świrem, bo tylko świr mógłby robić takie rzeczy, takie rzeczy i takie rze-
czy!..

- Kurrrwa... Jakbym widział...
Okręcił się na pięcie rozkładając ręce. Omal nie potrącił stojącego nieruchomo Metsegona.

Przypomniał sobie o nim, powodzie swojej podróży i przyczynie swojej klęski. Łasica stał
nieruchomo uważnie wpatrując się w jego oczy. Hutterecci poczuł piekącą falę wstydu.

- A co z nim? Od kiedy... tak?
Zobaczył, że D'abantarnes marszczy brwi i unosi wzrok ku górze, zrozumiał, że liczy, ale

nie spodziewał się takiego wyniku.

- Ile on już siedzi? Niemal dwanaście lat? - Skinął głową. - No to odejmij od tego siedem

miesięcy. - Podszedł do nadal spokojnie obserwującego ich Gentisa, objął go za ramię. - Sie-
dem miesięcy po lądowaniu... - przyjaźnie potrząsnął Łasicą, tamten odpowiedział mu ledwo
tlącym się nieśmiałym uśmiechem. - Nie, nie tak. Na dobrą sprawę - miesiąc-półtorej. Potem
zaczęło się to jego gorączkowe zwierzanie, ale wcześniej nic nie wskazywało...

Wytrenowany umysł dziennikarza poderwał się i zdecydowanym ruchem uderzył w przy-

cisk z napisem “Trafiony!”

- Jakie gorączkowe zwierzenia?
- Zaproponowałbym ci coś, ale zaraz zaczniesz wrzeszczeć, że tobą manipuluję - zrobił

przekorną minę, ale natychmiast spoważniał. - Chodźmy stąd, po drodze ci co nieco opo-
wiem.

Zagarnął Metsegona, ruszył pierwszy obejmując go przez cały czas, Jadraydon ruszył za

nimi, po kilku krokach doszlusował do pary. D'abantarnes zerknął na niego, z jego oczu znik-
nęły wszystkie uśmieszki, spod ronda patrzyły poważne uważne oczy dojrzałego odrobinę
zgorzkniałego człowieka.

- Wiesz ile on ma lat? - zapytał.
- Oczywiście. Dość dobrze znam jego życiorys. Sądzę, że dostałem najszerszą możliwą

wersję życiorysu tego biedaka.

- Nie mów tak o nim. - Jadraydon podniósł obie ręce na znak poddania. Nie mów tak, po-

myślał z ironią, co byś powiedział gdybyś wiedział, że omal nie wyrwało mi się “badyla” nie
“biedaka”. - To nadal dumny Gentis Metsegon, nie sprowadzajmy go na płaszczyznę wegetu-
jącego eksbuntownika. Ale do rzeczy - czujesz, że mówiąc “sądzę”, “możliwą” i tak dalej wy-
rażasz wątpliwość?

- Oczywiście, nie jestem dzieckiem. Wiem co to akta operacyjne oraz kiedy i komu się je

udostępnia.

- Właśnie. Wracając do rzeczy - on ma pięćdziesiąt dwa lata, a wygląda na siedemdziesiąt,

prawda? Za dwa miesiące i tydzień skończy pięćdziesiąt trzy lata. Kiedy tu wylądował miał
czterdzieści lat i wyglądał na czterdzieści. Tu postarzał się o trzydzieści.

Prowadzony przez Liandera przedmiot rozmowy widocznie czuł się pewniej, bo oderwał

wzrok od drogi i popatrzył najpierw na D'abantarnesa, a potem spojrzał w oczy Jadraydona.
Dopiero teraz dziennikarz zauważył, że oczy Łasica miał nieustannie wilgotne, w kącikach

background image

wzbierały łzy i po chwili spływały w dół. Skóra w kącikach oczu była wyraźnie jaśniejsza,
jakby wymoczona i dlatego pozbawiona części pigmentu. Doszli do pierwszych zabudowań.
Liander skręcił w lewo i wprowadził Łasicę na pierwszą werandę. Stało na niej sześć drew-
nianych foteli z siedziskami z grubego płótna, w materiale szkieletów Hutterecci ze zdziwie-
niem rozpoznał oszlifowane styliska od łopat. D'abantarnes troskliwie doprowadził Gentisa
do jednego, usadowił.

- Tu mieszkam. Poczekajcie chwilę, przyniosę coś do picia i już gadam.
“Poczekajcie!” pomyślał gorzką ironią. Tego biedaka nic nie ruszy, a ja co mam do wybo-

ru? Swoją drogą to skurwysyństwo losu - wbrew własnej woli zerknął na siedzącego obok
starca - siedzi tu z błogą miną, bezwolny kaczan, a był bliski jak nikt z żyjących zastąpić na-
szego miłościwego władysia. I taki kop od życia?! A co teraz z moją robotą?

Wytrzymał jeszcze chwilę, odwrócił się w stronę Gentisa.
- Sympatyczny klimat. Niemal jak na Plaide - ciepło, ale nie upalnie. - Ależ zagaiłem, jak

najcięższy idiota! wrzasnął na siebie w myślach. Metsegon wolnym automatowym ruchem
przekręcił głowę i popatrzył na dziennikarza. W kącikach oczu połyskiwały mu łzy. Spokoj-
nie odmierzył spojrzenie i równie spokojnie odwrócił się. No, to by było tyle w temacie
“ożywiona rozmowa z Łasicą”. - Ale rozumiem, że wam się nie musi podobać - zakończył na
głos, po prostu po to, by uszczypnąć ciszę.

- Już - oznajmił głos za plecami. Liander zręcznie rozstawił szklanki i ogromną galonową

chyba butlę z klarowną tym razem cieczą. Nie pytając nikogo nalał po pół szklaneczki i wrzu-
cił po grubym plasterku przypominającego limonę owocu. - Nie odezwie się - rzucił ponad
ramieniem do Hutterecciego z żalem - nie może.

Interviper chwycił podane naczynie, nieufnie powąchał, z przyjemnością odnotował za-

pach podobny do rumu Caentbre, ale nie śpieszył się z kosztowaniem. Pierwszy zrobił to
Metsegon - gdy tylko dostał swoje naczynie zaczął je podnosić do ust i dlatego wyprzedził
pozostałych. D'abantarnes przesunął swój fotel tak, by siedzieć naprzeciwko obu gości.

- Dwanaście lat temu zwalił się prom. Jeden gość - słynny Łasica alias Onefir, uczciliśmy

go, jak każdego, bankietem, dostał, jak każdy kto tego chciał, mentora. Pokłócili się następ-
nego dnia i ja się nim zająłem. Mentor wprowadza nowego w ten świat, w zależności od
wspólnej ochoty kilka dni albo kilka tygodni, albo zawsze są razem, chodzi o kilka nieprzy-
jemnych roślin, o kilka prostych reguł współżycia, a przede wszystkim o to, by nie zostawiać
delikwenta samego w kolejnym trudnym jego okresie życia. - Pociągnął ze swojej szklanecz-
ki, ale bardzo ostrożnie. - Zostałem więc ochotnikiem mentorem. Zupełnie naturalnie, gdy ja
opowiadałem mu o planecie, czasem o sobie, on zaczynał coś bąkać o sobie. Najpierw
ostrożnie, ogólne fakty, bez szczegółów tych, dywersyjnych. Potem zaprzyjaźniliśmy się, ja
mu opowiedziałem dlaczego tu jestem... - D'abantarnes trzymając szklankę w dłoni odgiął pa-
lec i wycelował nim w Jadraydona. - Nie mówiłem ci dotychczas - okradłem sieć banków na
czternaście megamili. - Towarzysząca owym słowom mina nie świadczyła o skrusze. - W
myśl naszego prawodawstwa siedziałbym na swojej Bethalisse, może nawet już bym wy-
szedł... Niestety, nasz władysio uważa dużą kradzież za równą kilku morderstwom, dlatego
wylądowałem tu. Niech cię więc nie dziwi moja pewna taka niechęć do Imperium i jego
władz. Ale nie o tym mowa. Ja opowiedziałem Gentisowi o swoich losach - on co nieco o so-
bie. Ale tylko co nieco!

Człowiek, o którym była mowa, podniósł rękę z naczyniem i pociągnął z chlipnięciem.

Liander długą chwilę wpatrywał się w Metsegona, dziennikarz ze zdziwieniem i pewnym
dreszczykiem towarzyszącym mu przy odkrywaniu jakichś szczególnie pilnie strzeżonych ta-
jemnic pomyślał, że kto wie czy nie chodzi tu o szczególne uczucie. Szczególne nawet jeżeli
wziąć pod uwagę płeć obu i miejsce, gdzie się znajdują. Dramat Metsegona, zapytał siebie,
jest nie mniejszym aby dramatem D'abantarnesa?

background image

- To trwało miesiąc - kontynuował Liander. - Potem nagle Gentis zaczął miewać ataki po-

twornej migreny, najpierw przypisywaliśmy je atmosferze, alergii, potem halucynacjom... W
końcu on sam odkrył o co chodzi, przypłacił tę wiedzę potwornymi bólami. A potem miewał
je niemal regularnie przez siedem-osiem miesięcy. Potem przestał mówić i skończyły się bó-
le.

- To znaczy... - Czołowy interviper Imperium zrozumiał, że nie wie o co chciał zapytać,

pokręcił więc głową, wzruszył ramionami i na końcu łyknął ze szklanki.

- Ataki tego kruszenia mózgu dopadały go, gdy używał już użytego słowa - powiedział

wolno i wyraźnie D'abantarnes.

Hutterecci wpatrywał się w niego długą chwilę, a potem powiedział:
- Powtórzę co, moim zdaniem, powiedziałeś, a ty zaprzecz: bolała go głowa kiedy powta-

rzał słowa?

- Tak .
Hutterecci zastanawiał się chwilę.
- Jak można mówić nie powtarzając poszczególnych słów?
Zanim Liander zareagował zrozumiał, że sam wykopał wilczy dół i sam weń wpadł.
- Właśnie tak - gdy powiedział: “Nie chcę tu siedzieć” i po pół godzinie: “W ten sposób

nie...”, po słowie “nie” dostawał takiego kopa w mózg, że waliło go to z nóg. Czasem mdlał,
ale za rzadko...

- Nie, no to jest jakaś...
- Gdy dotarło do niego, że tak jest - kontynuował D'abantarnes nie słysząc protestu Jadray-

dona - zaczął się śpieszyć, chciał jak najwięcej opowiedzieć. - D'abantarnes podniósł wzrok i
pociemniałym spojrzeniem oszacował reakcje dziennikarza. - Możesz to sobie wyobrazić -
facet nie śpi pół nocy, układa opowieść dla mnie, czasem słyszę jak coś szepce. Wszystko po
to, by nie używać użytych słów, potem zaczyna opowiadać i walą w niego potworne bóle.
Najpierw myśleliśmy, że to z powodu tego szeptu, ale - nie! W końcu okazało się, że nawet
gdy pomyślał jakieś słowo to przechodziło ono do tego przeklętego słownika słów już zaka-
zanych. - Zgrzytnął zębami i gwałtownie uniósł rękę, wypił połowę zawartości swojej szklan-
ki. - Rozumiesz? Człowiekowi z każdą sekundą życia zostaje do wykorzystania coraz mniej
słów. - Zamilkł na długą chwilę. Odchylił się w fotelu, obrzucił spojrzeniem niebo i okolicę.
Jadraydon zauważył, że za często mruga, powstrzymał się od pytań, ze zdumieniem odkrył, iż
w jego gardle też pęcznieje jakaś nieprzyjemna gula. - Zresztą, teraz myślę, że najpierw mógł
myśleć, tylko nastąpiła eskalacja choroby.

Nie umawiając się jednocześnie popatrzyli na bohatera opowieści. Siedział spokojny z do-

brotliwym wyrazem na pomarszczonej twarzy, podniósł do ust szklankę choć z kilometra wi-
dać było, że jest pusta, siorbnął powietrzem i jakąś pojedynczą spóźnioną kropelką i spokoj-
nie, jakby się naprawdę napił, opuścił rękę na udo. Dziennikarz pomyślał nagle, że Gentis
przypomina mu teraz starego załzawionego spaniela.

- Długo mógłbym ci opowiadać jak to się działo, jeśli będziesz chciał - proszę bardzo. Ale

najważniejsze to to, że snuł swoje opowieści przeplatane coraz częstszymi atakami, uparł się,
że to ja będę jego życiorysem. - Pieszczotliwie poklepał po kolanie Gentisa, ten uśmiechnął
się lekko i wyciągnął doń szklankę. Po napełnieniu jej do połowy natychmiast podniósł na-
czynie do ust. - W sumie - fakty są takie, że jestem, choć wcale tego nie pragnąłem, najwięk-
szym we Wszechświecie znawcą biografii Gentisa Metsegona - i uzupełnił po chwili z gory-
czą: - Większym nawet niż on sam.

Wzruszył ramionami po czym wykonał swoje drapanie za uchem, które - jak zauważył in-

terviper - pomagało mu pokonać skrępowanie lub zamaskować niepewność. Zaczerpnął pełną
piersią powietrza i wypuścił wolno, jakby z ulgą. Wyczekująco popatrzył na rozmówcę.

- Ja... Nie wiem co powiedzieć - przyznał Hutterecci. - To jakaś neurologiczna makabra...

background image

- Masz rację. Nauka nie zna takiej choroby. Wiesz, jestem dzieckiem neurobiologa, nigdy

mi się to nie podobało, ale chciałem czy nie musiałem się osłuchać, nasłuchać i pobieżnie
łyknąć podstaw neurologii. - Znowu podrapał się za uchem. - Po tym jak Gentis zgasł - posta-
rałem się dotrzeć do jakichkolwiek danych - co jakiś czas spełniają nasze prośby - i dostałem
trochę. Na tej podstawie postarałem się go zdiagnozować, ale to przekracza moje mikre moż-
liwości. - Odchylił się do tyłu, bezbłędnie odnalazł pionową belkę i na niej oparł głowę, mó-
wiąc patrząc w przestrzeń przed i ponad sobą. - Najpierw wyszło mi, że to ma coś wspólnego
z zespołem Korsakowa spowodowanym degeneracją ciał suteczkowatych, ale to zachodzi
zawsze po zasadniczym nadużywaniu alkoholu, a Łasica nie byłby tak sprawny gdyby pił.
Doszedłem więc do wniosku, że mógł sobie uszkodzić płaty skroniowe, bo to z nimi kojarzo-
na jest percepcja i wytwarzanie mowy, ale tu też klęska - poza zaburzeniami mowy nic mu
nie jest. W końcu zatrzymałem się na podświadomej histerii ucieczkowej. Rozumiesz? Tak
bardzo nie chciał świadomie ani przypadkowo zdradzić kogoś albo coś, że przerodziło się to
w nim w przemożną niechęć do mówienia, która z kolei, znalazła sobie taką wyrafinowaną
manifestację. Jakąś cholerną agnozję werbalnej repetycji czy jakby tam ją nazwał zacierający
łapki uczony.

Dopił swój trunek. Zapadła cisza. Hutterecci mełł w głowie szamoczący się we wszystkie

strony kłąb myśli; wyrywały się z niego, wypadały na chwilę z kotłowaniny pojedyncze pyta-
nia, lecz natychmiast inne wypychało się na pierwszy plan i krzykliwie demonstrowało swoje
pytajniki.

- Słodka Mleczna... - wyszeptał w końcu. - To jest... Ja to muszę przemyśleć, nie da się... A

poczekaj - władze? Nie powiadomiliście lekarza?

- Ja osobiście cztery razy: na samym początku choroby, dwa razy w trakcie i raz już na

samym końcu, kiedy on już właściwie nie mówił tylko cicho wył. A potem ucichł... Aha,
Gentis już wcześniej mówił, że czasem udaje mu się wyłączyć myślenie. Tak sobie myślę -
czy on aby nie wyłączył się świadomie i świadomie utrzymuje się w takim roślinnym stanie?
Bo co, w końcu, ma za alternatywę - upiorny ból?!

- Ale lekarz? - nie ustępował Hutterecci.
- Diabli wiedzą! - warknął Liander. - Przecież nie dostajemy żadnej odpowiedzi - gadasz i

wychodzisz. A potem albo dostajesz to coś, albo gówno, z przewagą gówna. - Sapał chwilę
wściekle. Gentis nagle poruszył się, wyciągnął do D'abantarnesa szklankę, w której było jesz-
cze na półtora palca alkoholu, tamten pokręcił łagodnie głową, chwycił dłoń Łasicy w swoje
jakby chciał ją ogrzać, potrzymał chwilę i pchnął z powrotem. Starzec spokojnie cofnął ręce
od razu prawą podnosząc do ust. - Mam nadzieję - rzekł ponurym tonem Liander - że rozu-
miesz teraz, dlaczego tak postępowałem: jak sobie wyobraziłem, że ktoś zaczyna ci opowia-
dać: “A ten cały Łasica, to nie umie powiedzieć dwa razy tego samego” czy coś takiego.

Pochylił się, oparł łokcie na nogach, w trójkącie ud zawiesił splecione dłonie, w których

trzymał pustą szklankę. Kciukami muskał krawędź naczynia, patrzył w podłogę, a przed
oczami najwyraźniej rozgrywały mu się sceny sprzed kilku lat. W prześwicie między budyn-
kami pojawił się jakiś człowiek, zatrzymał się i zamierzał podejść bliżej, ale oceniwszy za-
marłą w bezruchu grupę zawrócił na pięcie i zniknął za tym samym rogiem, zza którego się
wyłonił. Zobaczył go tylko Jadraydon, ale nie skomentował tego. Ucieszyło go, że mężczyzna
sam się wycofał, potrzebował czasu, by strawić, nie - nie strawić, na to trzeba by lat; potrze-
bował czasu, by jakkolwiek ochłonąć. Po pierwsze, myślał, zrobili ze mnie wałeczek - wysłali
największego w imperium speca od wywiadów do zbadylałego Wroga Numer Jeden! Myślą
pewnie, że nie pozostaje mi nic innego jak napisać “prawdę” o Łasicy - nie taki z niego Bo-
jownik-O-Sprawę jak się wam wydawało. A może o tym, jak on teraz wygląda nie wie nikt
poza Trefi-Ongerem? W takim razie to on chichocze gapiąc się w monitor! I co ja mogę z te-
go wykręcić? Może...

- ...

background image

- Słucham? - Coś wyrwało go z rozmyślań.
- Przepraszam, nie chciałem ci przeszkadzać... Pytałem czy jadłeś coś dzisiaj, bo my z

Gentisem - tak.

- Ja też! - rzucił zniecierpliwiony. - Jadłem u jakiegoś... Jak on?.. Były kucharz rodziny

imperatora.

- Droddoc - podpowiedział Liander. - Wspaniale warzy. - Nagle roześmiał się: - Kiedyś

pomyślałem sobie, że na wolności nie posmakowałbym jego kunsztu, dopiero tu stać mnie na
niego. A on też - powiedział kiedyś, że Dziwka piętrzy przed nim przeszkody, a on zaczyna
się dobrze bawić pokonując je, no i rzeczywiście - wykręca takie numery z tak tekturowych
produktów, że niejed...

- Stop! - Liander powiedział coś, co uruchomiło jakiś drżący łańcuszek skojarzeń w umy-

śle intervipera. - Stop-stop-stop-s-s-top!.. - Co powiedziałeś? Powtórz co powiedziałeś! - za-
żądał gwałtownie.

- Powiedziałem., że Droddoc gnialnie gotuje, że na wolności był dla mnie za drogi, i że tu-

taj monotonne dostawy zmuszając go do zwiększonego wysiłku...

- Nie! - wrzasnął. - Inaczej mówiłeś! - ale zanim Liander zdążył otworzyć usta oklapł i

odetchnąwszy z ulgą rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu, radosny uśmiech przejął we wła-
danie oblicze Hutterecciego. Pomachał ręką. - Już nie trzeba, wiem.

- Hm?
Jadraydon Hutterecci chwilę smakował pomysł, wzbudzony niewinnymi słowami “wykrę-

cić numer”, jego mina mogła w tej chwili służyć za symbol zadowolenia, ale wpatrujący się w
niego uważnie D'abantarnes widział w oku jeszcze coś i był skłonny nazwać to coś obietnicą
zemsty.

- Powiedziałeś, że wiesz o Gentisie Metsegonie wszystko...
- Tak powiedziałem. I tak jest.
- No to w takim razie co byś powiedział, gdybym zrobił interwiew z Łasicą?.. Jak gdyby

nigdy nic? Jak gdyby odsiadywał dożywocie na Sacre-D.Z? Oto, patrzcie, żyje i czyha na
najmniejszy błąd klawiszy, żeby prysnąć stąd. Przesyła wam pozdrowienia i obiecuje, że nie
poniecha starań, by uwolnić was od dominacji Imperium i tak dalej, i tak dalej. Co?

Zmarszczone czoło i wygięte wargi świadczyły o namyśle, trwało to długą chwilę i zakoń-

czyło się wzruszeniem ramion.

- Nie wiem... Doprawdy...
- Czego nie wiesz? Znasz jego życiorys? Tak, żeby nikt nie przyłapał na mistyfikacji?
- Tak, to nie jest problemem. Ja myślę tylko, że to jest tak wątłą nicią szyte, że może trza-

snąć...

- A co ty ryzykujesz, bądźmy mężczyznami - siedzisz tu i nie wyjdziesz, to co ci opinia

światowa?

- Nie rozumiesz - pokręcił głową D'abantarnes. - Przypomnij sobie ile zdjęć Łasicy widzia-

łeś? - Odczekał chwilę. - No właśnie, ani jednego, chyba że w aktach sprawy. Uświadamiasz
sobie dlaczego tak było? Powiem ci, co powiedział szczery śledczy Gentisowi: nie było i nie
będzie twoich zdjęć, bo młodzi mogliby zacząć nosić jego podobizny na bluzach, medalio-
nach, czapkach, sygnetach i czym tylko się da. Wiadomo młódź jest przekorna, a ze zwykłej
przekory do buntu jest bliżej niż się ogólnie sądzi. Natomiast jeśli nie ma wizerunku - nie ma
symbolu. Kapujesz? Tak jest niebezpieczny ten facet! - wskazał palcem Łasicę. - Chłopie,
niech do ciebie dotrze, że ten gość wyrwał na długi okres czasu cztery planety spod dominacji
Imperium, a na jednej udało się utrzymać niezawisłość do dzisiaj!!! Dwadzieścia dwie
ucieczki z...

- Czternaście! Oficjalnie - czternaście, nieoficjalnie... - przerwał Jadraydon.
- Dwadzieścia dwie! - zaperzył się Liander . - Osiem razy mieli go w swoich łapach, nie

wiedząc o tym i albo uciekał na cudze konto, albo wypuszczali z przeprosinami!

background image

- Žartujesz!?
- Nie, kochany, ja z Gentisa nie robię sobie żartów!
- Uff... Nie-e-e... Musimy z tego wysmażyć taki tekst, że tej bandzie w pięty pójdzie! - za-

uważył dziwną minę Liandera, zawahał się: - Co?

- No... Nie zapominaj, że za jakiś czas od Imperatora może cię dzielić tylko grubość kartki

nośnika, ta kartka to może być twoja przepustka do salonów albo twój wyrok...

Jadraydon Hutterecci odchylił się w fotelu, przymknął oczy i spod niemal opuszczonych

powiek długo sondował twarz Liandera. W końcu wyciągnął w jego stronę szklaneczkę i gdy
D'abantarnes nalewał mu powiedział wyraźnie wymawiając głoski:

- Nie tak, bracie, nie tak... Ani tak się nie podpuszcza Jadraydona Hutterecciego, ani tak się

mnie nie odstrasza.

Liander nalał mu niemal do pełna, zamarł na chwilę, potem westchnął i pokiwał głową.
- No dobra - wspaniałomyślnie nie dobijał go dziennikarz. - Zostawmy ten temat. To już

przesądzone. Zrobimy tak - opowiedz mi co wiesz o Gentisie, wszystko, możesz mówić do
rana czy nawet dwa dni, ile wytrzymasz. Potem ja zadam ci pytania, pewnie kupę pytań...

- A potem Trefi-Onger urządzi ci łaźnię i tyle - pokazał figę - stąd wywieziesz.
- Bez przesady. Mam glejt na wywóz takich dokumentów, jakie mi się zamarzą.
- Glejt to glejt, a życie... - powątpiewająco bąknął Liander.
- Tym się nie przejmuj - uciął dyskusję Hutterecci.
Umyślnie nie dodał, że Trefi-Onger nie zobaczy niczego, bo jedyny nośnik to sam Hutte-

recci, a jedyna pisząca na tym nośniku głowica to jego własny klips. Najcięższy numer bym
wyciął pułkownikowi, gdybym zostawił klips tutaj, pomyślał. Uświadomił sobie, że się
uśmiecha.

- Już ci mówiłem - ten klips zapisuje wszystko gdzieś na mnie czy we mnie, pomyślałem,

że jeśli nie zabiorę go ze sobą to nikt niczego nie odczyta - wyjaśnił.

- Aha. Nie jest to głupi pomysł - przyznał D'abantarnes. - A wystarczy go na całe to?.. -

pomachał rękami.

- Zrozum - nośnik to ja - klepnął się w pierś. - Mnie miałoby zabraknąć?
- No tak, dobra - tę kwestię żeśmy sobie rozstrzygnęli. To co - do roboty?
Długą chwilę wpatrywał się w dziennikarza, a ten zastanawiał się nad czymś. Zerknął na

zegarek. Południe minęło półtorej godziny temu.

- Mam pieczeń na zimno i całe wiadro tego pseudorumu - powiedział nagle D'abantarnes.
- A kawa? Mocna i aromatyczna?
- Kawa - tak. Mocna - owszem. - Liander rozłożył ręce. - Za resztę nie ręczę.
- Okay. Do roboty. Spróbuj po kolei - kiedy i dlaczego Gentis zaczął boksować się z Impe-

rium. Nie kontroluj żadnych dygresji, mów co chcesz i w dowolnej kolejności, ale ogólnie -
jak prosiłem: najpierw początki “kariery.”


***

Gdy tylko otworzył oczy zrozumiał, że popełnił w ten sposób fatalny błąd - tkwiące nieru-

chomo dotychczas wydmy ruszyły w jego stronę. Miarowy ruch, olbrzymie przelewające się
żółte cielska. Sypkie. Osiem wydm takich sobie i ta legendarna, dziewiąta, największa. Hutte-
recci zaczął wentylować płuca - głębokie wydechy, soczyste wdechy, raz-dwa, raz-dwa... Gdy
ósma wydma spłynęła i zaczął wciągać powietrze ostatni przed zanurzeniem raz ktoś szarpnął
go za ramię. Potrząsnął.

- No co?! - wrzasnął i obudził się.
Siedział, a właściwie półleżał w fotelu. Na wąskiej kanapce skulił się w pozycji embriona

Gentis, obie dłonie ułożył pod policzkiem, posapywał miarowo. Nawet przez sen spod powiek
wypływały łzy, właśnie jedna zamarła w dolince między policzkiem i skrzydełkiem nosa.

background image

Hutterecci musiał potrząsnąć głową, by odpędzić od siebie mało mu dotyhczas znane uczucie
litości. Za oknami szarzało. Świt.

Świt??? A może ten miejscowy zbiorowy omam?
Pochylony nad interviperem Liander podawał malutką filiżankę parującego naparu, mocny

aromat wypełnił nozdrza Jadraydona.

- Och... - Poderwał się, zanim wziął do ręki filiżankę potrząsnął głową. - Miałem sen, któ-

ry przez chwilę wyglądał jak ta wasza spécjalité de la maison - halucynacja, ale to był tylko
kawałek kretyńskiego snu. - Ostrożnie przejął naczynie i wyciągając wargi w ryjek siorbnął. -
Dzięki wielkie! Pyszna! - Łyknął jeszcze kilka razy. - Która to? O słodka!.. Piąta?

- Zasnąłeś przed drugą - poinformował go D'abantarnes - ale - zgodnie z tym, co powie-

działeś - gadałem dalej.

- Okay-okay. Zaraz sprawdzę na wszelki wypadek. - Chwilę delektował się kawą. Z kaczej

perspektywy popatrzył na Liandera. - To, co tu usłyszałem - niesamowite. Jeśli tylko część
jest prawdą... - pokręcił głową. Widząc, że D'abantarnes zaczerpuje powietrza szybko dodał: -
Nie, nie wątpię, to tylko taki frazeologizm. Po prostu - zwalił się kawał solidnej dotychczas
ściany. - Dopił kawę choć niemal bulgotała jeszcze w filiżance, odstawił gorące naczynie.
Wstał. - Chyba nadmiar informacji zwalił mnie z nóg. Albo mózg wyłączył sobie zasilanie,
żeby się nie ugotować. Poczekaj chwilę.

Tuż przed przekroczeniem progu łazienki dotknął klipsa i chwilę uruchamiał poszczególne

funkcje zanim odnalazł właściwą. Przepłukując usta, ściągając shavegelem zarost z policz-
ków, brody i całej głowy, zmywając twarz słyszał w głowie opowiadający o Metsegonie głos
Liandera. Co kilkanaście sekund, zgodnie z programem dokonywał się piętnastominutowy
przeskok w czasie, D'abantarnes albo wyliczał punkty programu politycznego Łasicy, albo
opisywał sposób ucieczki, albo szczegóły przesłuchań. Nagranie było znakomitej jakości,
Hutterecci wiedział, że jakość zapisu video jest porównywalna z profi. Nic to, że kręcone jest
z jednego obiektywu, za to w dwustustopniowym diapazonie, zręczny montażysta, a inni nie
współpracowali z Huttereccim, wytnie i pomontuje wszystko w cuda-cudeńka-cudziska.

Wierzchem dłoni odruchowo sprawdził gładkość policzka, a wnętrzem dłoni - czaszki, i

zadowolony wrócił do pokoju. D'abantarnes właśnie kończył długie ziewnięcie z jednocze-
snym drapaniem się za uchem.

- Nagranie jest perfetto! - znajdując się na granicy euforii Jadraydon ułożył kciuk i wska-

zujący w kółeczko i cmoknął. - To jest tak dobre, że nie może się skończyć inaczej jak... - po-
kręcił głową - ... czuję, że za niedługi czas będziecie tu mieli jeszcze jednego kolegę.

- Nie ma się z czego śmiać - spokojnie skontrował Liander. - Miałem ci to zaproponować i

czy tego chcesz czy nie zaproponuję - przekażę ci kilka adresów, pod którymi będziesz mógł
się ukryć jeś...

- Czyś ty zdurniał? - żachnął się Hutterecci. - Przesadzasz, naprawdę.
Odpowiedziała mu cisza i nagle dziennikarz zdał sobie sprawę, że gdyby D'abantarnes

chciał go nastraszyć nie zrobiłby tego skuteczniej niż właśnie milcząc w tej chwili. Jakoś z
boku patrząc na ciebie zobaczył, że ma minę “Powiedz, że żartowałeś!”. Skrzywił się.

- Kiedy chcesz wracać? - zmienił nagle temat Liander.
- Fff... - szybko dokonał obrachunku. - Teoretycznie miałem osiem dób. Mogę ich oczywi-

ście wezwać w każdej chwili, od wezwania upłynie czterdzieści minut. Ale jeszcze nie
wiem... Dlaczego pytasz?

- Bo jest jeszcze coś, z czym chciałbym cię zapoznać, żebyś przypadkiem nie odleciał bez

tej kropki nad i.

- Co... Co to jest?
D'abantarnes nagle szeroko uśmiechnął się, a Hutterecci zapragnął chwycić krzesło i cisnąć

nim w informatora. Liander obronnym gestem wysunął przed siebie ręce:

background image

- Zobacz - prosiłem cię kilka razy o cierpliwość, wytrzymałeś i nie zawiodłeś się, prawda?

Wytrzymaj i teraz.

- Jak ja nie lubię takich zadufanych dupków jak ty! - odpalił niby żartobliwie, ale w grun-

cie rzeczy zły na Liandera. - Skąd wiesz czy to już czas na pointę? Może będę tu jeszcze sie-
dział cztery dni i wysłuchiwał...

- Bez przesady. W zasadzie opowiedziałem ci wszystko albo niemal wszystko. Pewnie, są

całe góry szczegółów, całe masywy drobiazgów. Musisz teraz posiedzieć nad tym, a ja się
zdrzemnę i dopiero wtedy będziemy mogli rozmawiać.

Nie czekając na akceptację i lekceważąc ewentualny sprzeciw poszedł do drugiego pokoju,

skąd po kilku sekundach do uszu Jadraydona dotarł odgłos układania się na tapczanie, kilka
chrząknięć i długie westchnienie. Wstał i odnalazł ekspres, dolał sobie kawy, wypił połowę
wyglądając przez okno. Nic się nie działo - w żadnym z okien nie świeciło się światło, nikt
nie przemierzał klepiskowatych “ulic”. Wróciwszy do pokoju z jeszcze jedną filiżanką pogar-
szającej swój smak w miarę stygnięcia kawy rozsiadł się wygodnie w fotelu.

- Uruchamiam katalog roboczy drugi - powiedział cicho, żeby nie obudzić żadnego ze

śpiących. - Tytuł katalogu “Notatki”. Cały zapis werbalny od słowa “Notatka” do “Koniec no-
tatki” do katalogu roboczego drugiego. Koniec instrukcji. - Włączył odtwarzanie, przewinął.
Przewinął znowu i jeszcze trochę - do wczesnej fazy życiorysu Łasicy nie miał pytań. Chwilę
słuchał. - Notatka - powiedział w przestrzeń. - Pytanie: zawartość programowa materiału
szkolnego i czy się jakoś ma do poglądów młodego Gentisa, czy wpłynęła na postawę star-
szego. Koniec notatki. - Słuchał chwilę. - Stop! Notatka...



***


Wczesnym popołudniem obudził się Metsegon, wolno i nieskładnie pozbierał się, usiadł na

łóżku, a potem wstał i bez słowa, posapując ciężko wyszedł. Wytrącił na kwadrans Jadraydo-
na z rytmu przesłuchiwania, notowania, zapamiętywania, ale tak długo siedział już w tym fa-
chu, że nie pozwolił wytrącić się na zbyt długo z transu pracy. Godzinę później z pokoju obok
rozległo się pochrząkiwanie, poziewywanie - Liander po chwili pojawił się w prostokącie
drzwi i z szacunkiem pokiwał głową. Znikł w kuchni, Hutterecci powstrzymał się od próśb i
został za to nagrodzony nową porcją wrzącej i smakowitej kawy. Podziękował uśmiechem nie
przerywając uważnego, na podwójnej prędkości, odsłuchu.

Został sam do północy. Kiedy skończył i przeciągle stęknąwszy wyprężył ręce i nogi, a po-

tem wyszedł na werandę okazało się, że siedzi tam w fotelu D'abantarnes.

- O? - zdziwił się Hutterecci. - Od dawna tu siedzisz?
- Nie, mniej więcej pół godziny.
- Coś się stało? - zaniepokoił się dziennikarz.
- Nie. - Liander pokręcił głową. - Co tu się może stać? Pod pewnymi względami raj - nie

tracisz pracy, nie męczysz się z teściową, nie chorują ci dzieci... Co najwyżej ktoś kopnie w
kalendarz.

Wydał z siebie jakiś nie określony dźwięk, który mógł być zarówno pogardliwym prych-

nięciem jak i powstrzymywanym szlochem. Hutterecci poczuł się niezręcznie. Poszukał w
głowie jakichś odpowiednich słów. Nie znalazł.

- Posłuchaj... Wierzysz mi czy nie - rozpętam burzę w czym się i na tyle światów ile się

da, obiecuję. W gruncie rzeczy nikt, łącznie ze mną, nie zdawał sobie sprawy, na co was ska-
zano. W najcięższym więzienie są lub mogą być widzenia, jakieś kontakty, substytuty nor-
malnego życia. A tu? Myślałem sobie - no i dobrze, ciężcy przestępcy - ciężkie więzienie.
Lepsze to i tak od egzekucji. W końcu co - bez krat, łańcuchów, lochów?.. Ale to - jak teraz

background image

widzę - to koszmar, jakiego nikt przy zdrowych zmysłach tolerować nie powinien... Postaram
się, żeby jak najwięcej ludzi to zrozumiało...

Zobaczył, że Liander wyciąga rękę, chwycił ją w swoją dłoń, uścisnął. Milczeli chwilę.
- Przede wszystkim, Jadie, musisz się zabezpieczyć - powiedział w końcu D'abantarnes.

Nie uszło uwadze dziennikarza, że zanim zaczął mówić kilka razy dyskretnie chrząknął po-
zbywając się niemęskiego dławienia w gardle. - Naprawdę nie chciałbym cię tu zobaczyć w
innej niż teraz roli. Przynajmniej miej moje słowa na uwadze...

- Dobrze. Obiecuję.
- Skończyłeś tu robotę?
- Właściwie tak. A jaką masz propozycję?
Liander wstał, chlusnął resztą kawy w mrok nocy.
- Obiecałem ci jeszcze coś i - właściwie - nie pozwoliłbym ci odlecieć bez tej jeszcze jed-

nej rzeczy. Zresztą wiąże się to z tym, co przed chwilą ci zalecałem, z nieufnością i ostrożno-
ścią. Chodź - strzelił mocnym strumieniem światła z latarki i nagle zatrzymał się. - Chyba że
jesteś zmęczony. Możemy odłożyć to na dowol...

- Nie, nie zasnę i tak, za bardzo jestem rozchwierutany. W ogóle powinienem teraz zrobić

sobie kilka kilometrów przebieżki.

- A to beze mnie - zastrzegł się D'abantarnes. - Dam ci światło jeśli chcesz...
- Nie, wystarczy spacer. Daleko?
- A skąd! Gdzie tu jest “daleko”?
Poszli ramię w ramię ulicą, na której mrok gęstniał w miarę cięcia go ostrzem białego he-

lonowego światła. Po kilkudziesięciu krokach, kiedy mijali pierwszy budynek z zapalonymi
światłami w środku, znaną już Hutterecciemu knajpę-hotel, ponad dachami pojawił się mdły,
żółtawy z ciemniejszymi wyraźnymi plamami, księżyc. D'abantarnes wyłączył latarkę,
sprawdził czy światło satelity wystarczy i usatysfakcjonowany przyczepił ją do pasa. Szli w
milczeniu, oświetleni na tyle wyraźnie, że mogliby czytać ze spojrzeń, ale nie patrzyli na sie-
bie pogrążeni w rozmyślaniach. Przecięli całe miasto z zachodu na wschód, wyszli na poro-
śniętą jak wszędzie tu niskim gęstym dywanem równinę. D'abantarnes mruknął, że pójdzie
pierwszy i skręcił nagle w jakąś ledwie wyznaczoną stopami poprzedników ścieżkę. Odczepił
od pasa latarkę. Ale jej nie włączył, trzymał tylko w pogotowiu - skierowaną do tyłu i w zie-
mię, by w jakimś trudniejszym momencie poświecić Jadraydonowi. Jednak nie było takiej po-
trzeby.

- To ci chciałem pokazać - powiedział, gdy Jadraydon zatrzymał się obok. Zatoczył ra-

mieniem szeroki półokrąg. Obejmował jakieś ruiny albo niedokończoną budowlę. Przełożył
do prawej ręki latarkę i wolno wykreślił światłem wycinek koła, którego wierzchołkiem był
on sam, a w promieniu widać było niskie murki ze sterczącymi w górę pordzewiałymi pręta-
mi. - To jest robota Gentisa - powiedział D'abantarnes.

- Gentisa?
- Zaczął to osiem lat temu i wolno, bo wolno, ale jednak kontynuuje - mówił Liander nie

zwracając uwagi na okrzyk Hutterecciego. - Myślę, że on po prostu zapomina o tym, a kiedy
coś mu się skojarzy - przychodzi tu i buduje.

- Ale co to jest?
- Więzienie.
- Więzienie... - powtórzył bezbarwnie i dość tępo Hutterecci. Długą chwilę szukał w pa-

kamerze mózgu szufladki z napisem “Podpowiedzi Na Wszelkie Wypadki”, ale musiał zre-
zygnować widząc, że przywaliły ją “Pytania Głupie Idiotyczne i Kretyńskie”. - Po cholerę mu
więzienie na więziennego planecie?

- Wiesz, to schorzenie Gentisa nie dawało mi spokoju. Wydało mi się mało prawdopodob-

ne, by akurat tu, akurat teraz i żebym akurat ja odkrył nową neurologiczną przypadłość i to
taką ciężką. - D'abantarnes kilka chwil temu zaomniał, że prócz niego znajduje się tu ktoś in-

background image

ny. Mówił co prawda na głos, ale jak człowiek po prostu nadający myślom postać dźwięków.
Tak naprawdę, to żadne z pytań Jadraydona nie sprowokowało go do odpowiedzi; nie słyszał
ich, nie słyszał dziennikarza, widział coś przed oczyma duszy i relacjonował to. - Zastana-
wiałem się aż do zawrotów głowy o ciałach suteczkowatych, kolankowatych, o deficytach ,
agnozjach, afazjach... - Wyłączył latarkę i wreszcie przypomniał sobie o Huttereccim, od-
wrócił się doń. - Udało mi się wyprosić trochę materiałów, dzięki którym utwierdziłem się w
przekonaniu, że dotychczas neurologia nie znała takiego wyrafinowanego schorzenia. Miałem
szczęście, że dwaj kolejni przybysze przywieźli ze sobą dość obfite biblioteczki, zwłaszcza
typu encyklopedycznego. Znalazłem tam dość obfity opis stanu nauk medycznych i - nic. Ze-
ro. Zostało mi nazywanie tego histerią ucieczkową i pogodzenie się z myślą, że nikt tu na
Dziwce nie może mu pomóc. - Rozejrzał się, machnął ręką w kierunku najbliższego murku.
Podeszli i usiedli. - Pamiętam znakomicie jak czytałem kiedyś wspominki Volfe’a Gut Owe-
ra... Genetyk z ugruntowaną pozycją najwybitniejszej postaci świata naukowego Polutax...
Nie będę cię wprowadzał w szczegóły, będziesz chciał - sprawdzisz sobie sam z kimś kompe-
tentnym. Mną wstrząsnął tylko ten fragment, w którym wspomina on o faktorze PGA i jego
oddziaływaniu na mózg. I to jest to! - Odwrócił się do Jadraydona i pochylił się do niego. -
Jestem przekonany, że Gentisowi zaaplikowali PGA i to doprowadziło do tej agnozji powtó-
rzeń, rozumiesz - to wynik eksperymentu albo świadomego zniszczenia mózgu Gentisa Met-
segona! Na dodatek w taki sposób, ze zboczonym chińskim okrucieństwem i przewrotnością!

Odwrócił się i uderzył pięścią w kolano. Zapadła głęboka duszna cisza. Po minucie czy

dwóch Hutterecci otworzył usta chcąc zapytać czy to już definitywnie wszystkie niespodzian-
ki, czy Liander szykuje mu jeszcze coś , ale powstrzymał się. Po raz pierwszy uświadomił so-
bie, że D'abantarnes ma rację - oto, chcąc tego czy nie, z punktu widzenia Imperium stał się
niewygodnym obywatelem, może nawet nieprzyjaznym albo i wrogim. Nagle ogarnęła go
wściekłość - zrozumiał, że równie dobrze państwo może wyłączyć z życia obywatela Metse-
gon co i obywatela Hutterecciego, że w takiej postaci, w jakiej istnieje, nadrzędna władza jest
władzą nieskończoną niekontrolowalną i nieograniczoną, że element Imperium jest wolny,
niezależny i - jak się tu okazało - zdrowy, dopóki nie zadrze z ową władzą!

- Gentis zrozumiał to wcześniej niż ja - przyznał Liander z goryczą. - Jak mi się wydaje -

chciał mi to jakoś powiedzieć, ale już niewiele mógł wykrztusić i ja sam powstrzymywałem
go od mówienia, bo się wszystko kończyło takimi atakami, że trzeba było dwóch ludzi do
utrzymania go. - Przełknął głośno, nie wiadomo - ślinę czy szloch. - Po dwóch latach milcze-
nia nagle Gentis wziął się do budowania czegoś... Tego właśnie. Nie pytałem go o nic, bo
wiedziałem, że gdy zapytam, a on pomyśli odpowiedź to dopadnie go lawina bólu, bo, na-
prawdę, nie było już słów, których by nie użył. Ale gdy domyśliłem się - zaryzykowałem. Po-
twierdził, że to więzienie i padł w ataku. No, a potem poskładałem ziarnko do ziarnka... Impe-
rium zaaplikowało Gentisowi torturę, a on już nie może zrobić niczego jak wykonać pusty
gest, symboliczny - wybudować więzienie, zamknąć się w nim... Pewnie potem z niego
ucieknie. - Prychnął z goryczą. - Bo niby jak inaczej wykrzyczy światu: “Patrzcie, co mi zro-
bili!”? - Zamilkł i otoczyła ich puszysta miękka głęboka cisza. - Może tylko liczyć na to, że
świat zrozumie jego gest - to skarga, bunt, groźba...

- Przysięgam - wykrztusił po chwili zmagania się z własnym gardłem Jadraydon - że nie

uda się tego nikomu przykryć i wytłumić. Przysięgam.

Ręka D'abantarnesa opadła na jego ramię. Palce zacisnęły się. Puściły.
- Wracajmy - wychrypiał Liander.
Wrócili ścieżką do miasta. W knajpie było już ciemno. D'abantarnes mruknął, że Rudy jest

beznadziejnym barmanem, właściwie czeka tylko, żeby odwalić swoje sześć godzin dyżuru i
niemal wywala gości z lokalu albo wzywa następnego dyżurnego. Ale tak będzie zawsze - fi-
lozofował ze sztucznym zapałem Liander - dopóki nie będzie bodźca w postaci ekonomiczne-
go ekwiwalentu wysiłku, a co tu może za ekwiwalent?

background image

Doszli do domu D'abantarnesa i dopiero teraz Hutterecci uświadomił sobie, że minął hotel

i niepotrzebnie właściwie przyszedł aż tu.

- Strzelmy sobie po jeszcze jednym - zaproponował Liander.
Odpowiedziało mu skinienie głowy intervipera. Gospodarz przyniósł kwadratową butelkę i

dwie czyste szklanki, w gęstszym pod dachem mroku zabulgotało i zapachniało aromatycznie,
korzennie i przyjemnie. Stuknęli się w milczeniu i wypili.

Zza rogu wyszedł chudy niezgrabny cień, poruszał się bezszelestnie i zanim siedzący doń

tyłem mężczyźni wyczuli jego obecność cień zamachnął się i czymś giętkim, ale ciężkim
walnął z całej siły w głowę dziennikarza. Hutterecci wypuścił szklankę i zwalił się do przodu.
D'abantarnes drgnął i zaczął się odwracać, ale “pieszczocha”, wypełniona żwirem skarpeta,
powtórzyła ruch i z głuchym grzechotliwym dźwiękiem wylądowała na jego głowie. Nie
zdążył, choć chciał, jęknąć, zwalił się na podłogę werandy i ułożył obok nieprzytomnego
dziennikarza. Staruch stał chwilę wciągając ze świstem powietrze, potem odsunął fotele, ze
stęknięciem ukląkł między mężczyznami i chwilę wpatrywał się w ich twarze, a potem za-
machnął się i zaczął bić chrzęszczącym wałkiem po głowie Hutterecciego. Po piątym czy szó-
stym głuchym ciosie zrobił sobie przerwę, czekał chwilę aż unormuje się świszczący oddech,
a potem zaczął tłuc pieszczochą w głowę D'abantarnesa. Pół tuzina uderzeń później oderwał
się od maltretowania nieprzytomnego mężczyzny, odpoczął i wrócił do bicia dziennikarza.

Gdyby ktoś przechodził w tym czasie po głównej ulicy więzienia musiałby zobaczyć jak

starzec z wyblakłą wokół oczu skórą tłucze metodycznie po głowach i twarzach dwóch nie-
przytomnych, nieruchomo leżących na podłodze mężczyzn. Co jakiś czas oprawca przerywał
maltretowanie ofiar, ze świstem i chrypieniem łapał oddech i wracał do systematycznego
okładania nieruchomych postaci.

Gdyby ktoś przechodził główną ulicą dwadzieścia minut później zobaczyłby, że starzec

przestał tłuc ofiary. Upuścił pieszczochę, usiadł na fotelu, oddychał z wysiłkiem, akcentując
każdy oddech kiwnięciem głowy.

A dwie minuty później zaczął piskliwie i chrapliwie chichotać.


***

- W sumie nie jest z nim źle - relacjonował Sandowaniss maszerując obok zamaszyście

kroczącego Trefi-Ongera. - Złamany nos to najpoważniejsze co go spotkało.

- Twarz wygląda jak befsztyk po upadku z siedemdziesiątego piętra, a ty mi mówisz - nie

jest źle?

- Panie pułkowniku - biorąc pod uwagę...
- Nie bierz tego pod uwagę! - machnął niedbale ręką pułkownik. - Weź co innego - Jadray-

don Hutterecci obrobi nas w mediach imperialnych lepiej niż ten psychos jego. - Przemasze-
rowali zgodnym krokiem kilka metrów. - Konował zrobił wszystko, co mógł?

- Z całą pewnością!
- Nie namawiałeś go by został tu i podleczył się?
- Namawiałem. Nie chce. Mówi, że i tak ma cztery miesiące czasu, wyleczy się sam. Bio-

rąc pod uwa... - zająknął się pod rzuconym z siłą armatniego strzału spojrzeniem. - Przepra-
szam.

Przekroczyli razem próg śluzy. Oddali honory salutującemu, wyprężonemu i napiętemu

jak resor wartownikowi. Przed drzwiami messy Sandowannis w wytrenowany sposób usko-
czył w bok i przepuścił przełożonego. Wszedł zaraz za nim i zamknął drzwi. Spod pulpitu ste-
rowniczego dobiegł ich ostrożny kaszel, taki kaszel człowieka, który boi się, że wraz z kolej-
nym kaszlnięciem może mu strzelić przepona albo pęknie mózg. Z otoczonej opuchniętymi
wargami szczeliny uleciało przeciągłe i chrapliwe:

background image

- Ooo... Witam, pułkowniku. Proszę... - Spod czapy natryśniętych obficie powłok , przez

co gospodarz wyglądał jak oklejony mętnym kisielem, błysnęło oko, górna powieka miała
chyba centymetr grubości i nieładny fioletowo-karminowy kolor, drugie tylko zamanifesto-
wało swoją obecność cieniutką szczelinką. - Chce pan pochichotać - bardzo proszę.

- Nigdy nie chichotałem w lazarecie - rzucił pułkownik nie siadając, by Hutterecci zrozu-

miał, że nie przyszli tu na pogawędkę.

- I tam! Kche-kchi-e... Niech pan nie przesadza... - Postać stęknęła i przemieściła się odro-

binę w fotelu. - La-zaaa-ret?..

- Sądzę, że powinien pan oddać się w ręce naszego kono... medyka...
- Ehk! Ekh! Ekh!
Trefi-Onger zaskoczony przerwał nie wiedząc czy Jadraydon kaszle, czy krztusi się krwią.
- Pański lekarz zrobił co mógł... - Gospodarz odsapnął i kontynuował świszczą-

cym szeptem: - Teraz trzeba tylko czekać... aż organizm poradzi sobie z tym... całym gów-
nem. Mogę czekać wracając. Huf... I tak właśnie zrobię.

- Pana sprawa. - Pułkownik zrobił krok w kierunku Hutterecciego. - Mam nadzieję, że nie

żywi pan względem nas żadnych...

- Ab-so-lut-nie! - pośpieszył z chrapliwym zapewnieniem Hutterecci. - To niczyja wina -

chwila nieuwagi i chory człowiek. - Kaszlnął ostrożnie przez obrzmiałe wargi. Oblizał je. Te-
raz obie były opuchnięte i przypominały dwa ułożone na sobie befsztyki. - Myśli pan, że mój
pierwszy raz? - Pozwolił sobie na dwa “chi-chi”. - Zaczynałem jako reporter, miałem am...
bicje pokazywać świat od ciemnej jego strony. Co trzy dni lądowałem na ostrym dyżurze...

Ostrożnie przeciągnął dłonią po gołym czerepie, kilkanaście podłużnych wysięków przy-

pominało drewienka przygotowane do rozpalenia ogniska, tak przynajmniej ocenił je pułkow-
nik. Wyciągnął rękę do pułkownika. Zanim Trefi-Onger zdążył ją uścisnąć pomachał dłonią i
usprawiedliwił się: - Przepraszam za ten wygląd. To jakiś mech, daje niezmywalne plamy,
więc się pan nie pobrudzi.

- Wiem. - Pułkownik energicznie uścisnął poplamioną fioletowymi plamami dłoń. Przy-

trzymał ją w swojej. - Na pewno nie chce pan zostać? - Wpatrzył się w oczy, a właściwie oko,
Hutterecciego. - Wiem już, że pan nie chce dochodzenia i tak dalej, ale gdyby pan został
można by było delikatnie...

- Nie. I zemsta mi niepotrzebna, i czasu mi szkoda. Wracając obrobię materiał i może na-

wet wyskrobię trochę czasu dla swojej książki...

- Materiału panu nie zabraknie? - zapytał Trefi-Onger wciąż trzymając dłoń intervipera.
- Ooo, na pewno nie! - powiedział z pewnym szczególnym naciskiem dziennikarz. - Wy-

starczy.

Energicznie powtrząsnąwszy jego dłonią pułkownik odstąpił o krok. Odchrząknął i obrzu-

cił messę spojrzeniem szukając jakiegoś tematu. Jego spojrzeniem osiadło na stoliku, na któ-
rym leżał szerokopoły kapelusz, zakrwawiony klips, pognieciona piersiówka i zegarek dzien-
nikarza. Hutterecci przechwycił to spojrzenie.

- Prawie urwał mi ucho, skurwiel jeden - mruknął. Wolno sięgnął do stolika i wziął do ręki

klips. Sprawdził czy klei się do rąk. - Zrobiłby mi pan przyjemność, panie pułkowniku przyj-
mując ten klips, jako pamiątkę naszego spotkania. Jest rozbity, więc nikt nie oskarży pana o
przyjmowanie prezentów. Po prostu - będzie się panu kojarzył ze mną, dobrze?

Na twarz pułkownika wypłynął lekki uśmiech.
- Przepraszam, ale pańskiego widoku nie zapomnę. - Zabrzmiało to jakby odrzucił propo-

zycję Jadraydona, ale jednocześnie wyciągnął rękę i przejął klips. Podrzucił go. - Dziękuję.
Będę miał czym się pochwalić w pamiętnikach emerytowanego pułkownika. Do widzenia.

Zasalutował i odwrócił się na pięcie, Sandowaniss powtórzył jego gest, tyle że energicz-

niej. Ale on nie był pułkownikiem tylko kapitanem.

background image

- Do widzenia - powiedział Hutterecci właściwie już do pleców oficerów. Stęknąwszy uło-

żył się z powrotem na fotelu. - Komputer! Gdy zwolni się śluza - startujemy. Messa! Podwój-
na wódka z kawałkiem lodu!

Przymknął powiekę i pochrząkawszy chwilę zamilkł aż z głośnika doszedł go meldunek z

rozpoczętego odcumowywania od korwety. Niemal jednocześnie barek zaserwował zamó-
wioną wódkę. Lodowaty trunek oparzył porozbijane wargi. Syknął i chuchnął, i podrapał się
za uchem.

- Komputer! Startujemy.
Kapitan Sandowaniss patrzył jak pułkownik płucze w napotkanym na korytarzu zlewie

klips. Strużki zafarbowanej na czerwono, a później na różowo wody spływały i ginęły w sicie.

- Dostaliśmy w cargo z jego jumpera - energicznie odwrócił głowę w stronę, z której przy-

szli - dwa tuziny tego - powiedział nagle. - Nie wprowadzałem do stosowania, bo nie wiedzia-
łem co pan zadysponuje...

Pułkownik wysunął dłonie z wnęki, energicznie strzepnął wodę na podłogę.
- Nie wiem do czego nam się może przydać - wzruszył ramionami i ruszył korytarzem.
- Przycumowany do kei numer cztery prywatny jumper odcumował - oznajmił głośnik na

korytarzu.

- Może damy kilka więźniom? - zaproponował kapitan odruchowo utrafiając w krok prze-

łożonego.

- Po diabła im to? I co nam to da? Jeśli nośnikiem jest sam człowiek, to musielibyśmy ich

co jakiś czas łapać... - Zastanowił się nad jakimś pomysłem. - Może pod pozorem badania?..
Nie wiem - zakończył zniecierpliwiony. - Pomyślimy kiedyś.

- Jumper osiągnął prędkość rozbiegową i opuścił przestrzeń metryczną - oznajmił głośnik.
Komputer meldował o najważniejszych wydarzeniach w najbliższej przestrzeni metrycznej

najwyższemu rangą oficerowi na pokładzie.

- Ale się śpieszy! - rzucił Trefi-Onger skręcając w lewo.
- One są niezniszczalne, panie pułkowniku - rzucił nagle jakimś szczególnym tonem San-

dowaniss.

Pułkownik zmarszczył brew i przez ramię popatrzył na adiutanta.
- Chcesz mi coś przez to powiedzieć, Sando?
- Może sam nie wie, że nie tak łatwo rozbić klips - bąknął kapitan. - Na pewno nie da się

go rozbić na głowie nosiciela nie wysadzając mu mózgu na sufit.

Długą chwilę szli w milczeniu. Patrzyli przed siebie. W syfonie mijanego właśnie zlewu

bulgotnęło coś. Pułkownik Trefi-Onger przesunął spojrzenie na Sandowanissa.

- Jaką dłoń poplamił sobie Hutterecci tym mchem? - zapytał jakimś szczególnym tonem.
Zaskoczony kapitan potknął się na gładkiej wykładzinie podłogi.
- Prawą! - wyrzucił z siebie.
- Prawą poplamioną podał mi teraz! - wyskandował pułkownik. - Ja pytam: jaką poplamił

na Dziwce?

Niespodziewanie ruszył biegiem w kierunku swojego gabinetu, Sandovaniss podążał za

nim. W windzie wymienili niespokojne spojrzenia.

- Przez cały czas męczyło mnie - powiedział kapitan - po cholerę im był ześwirowany sta-

ruch? - Twardy błysk w oku przełożonego podpowiedział mu, że nie powinien zadawać mu
pytań. Pośpiesznie sklarował sytuację: - No, Banert... Ten chudy wariat, co ślubował, że nie
będzie przez rok się odzywał.

Pułkownik ciężko oparł się dłonią o ścianę kabiny, kapitan miał wrażenie, że zamierzał

grzmotnąć pięścią i tylko w ostatniej chwili zmienił zamiar.

- Mnie, Sando, nie pytaj. Nie wiem i nie chcę wiedzieć. - Odruchowo ugięli nogi, gdy win-

da zaczęła hamować na poziomie dowódczym. Wypadli na korytarz. Pułkownik powstrzymał
się od biegu. Tuż przed drzwiami , jeszcze poza zasięgiem słuchu wartownika, syknął do ka-

background image

pitana: - Chcę wiedzieć gdzie naprawdę jest prawdziwy Jadraydon Hutterecci! I nie chciał-
bym usłyszeć tego, co mnie samemu teraz chodzi po głowie...

Sam interviper też chciał to wiedzieć, bo ta piwnica ta piwnica na pewno nie była częścią

jego jumpera. A nawet gdyby jakimś cudem o niej zapomniał, to dlaczego w niej leżał skrę-
powany jak baleron?

Z odległości dwóch metrów psim załzawionym uśmiechem częstował go zmurszały sta-

ruch. I na dodatek ta poobijana jak wysłużona baseballowa piłka gło-owa...



grudzień 1996


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dębski Eugeniusz Interview na Sacramenckiej Dziwce
Debski Eugeniusz Interview na Sakramenckiej Dziwce
Przestrzeń w literaturze fantastycznej na podstawie Eugeniusza Dębskiego Śmierdząca Robota (2)
Eugeniusz Dębski Niepotrzebna Twierdza
Elementarz pisarza Zrób to sam czyli jak łatwo napisać powieść SF Eugeniusz Dębski
Eugeniusz Debski Hell P
Moherfucker Eugeniusz Dębski ebook
Eugeniusz Dębski Cykl Owan Yeates (02) Ludzie z tamtej strony czasu
Hell P Eugeniusz Dębski ebook
Eugeniusz Dębski Tatek Przyjechał
Eugeniusz Dębski Hell P darmowy e book
Z biurka Krok1 6 Eugeniusz Dębski
Eugeniusz Dębski Aksamitny anschluss
Eugeniusz Dębski Moherfucker darmowy e book
Eugeniusz Dębski Gandalf w Trójkącie Bermudzkim
Eugeniusz Dębski Niepotrzebna Twierdza
Eugeniusz Dębski Najważniejszy Dzień 111394 Roku

więcej podobnych podstron