Raport w sprawie Foo-Fighterów
Część 1
Kiedy natura jakiegoś zjawiska pozostaje zagadką, nieuczciwością byłoby przekonywanie o jej
rozwiązaniu. Jeszcze większym błędem byłoby jednak utrwalanie pewnych aspektów takiej zagadki,
które od początku nimi nie były...
13 sierpnia 1976 roku niemiecki pilot D.W. leciał prywatnym samolotem Piper Arrow PA-28.
Lot odbywał na trasie Diepholz-Petershagen. Czyste, praktycznie bezchmurne niebo umożliwiało
znakomitą widoczność. Była godzina 5 rano. W pewnej chwili pilot kątem oka zauważył, że w
kierunku jego maszyny zbliża się z lewej strony dziwne jasne światło. Przez kolejne minuty dystans
między samolotem i obiektem sukcesywnie malał, aby w końcu się ustabilizować. Choć obiekt
zdawał się być bardzo blisko, pilot nie był w stanie precyzyjnie określić odległości, jaka go od niego
dzieliła. To coś miało wyraźnie jajowaty kształt i było ustawione poziomo w kierunku lotu.
Centralna część świeciła jaskrawym żółtym światłem, zaś obwód w kolorze pomarańczowym – był
ciemniejszy i lekko rozmazany.
Średnica tak widzianego obiektu była trzy razy większa od Księżyca w pełni. Ponieważ obiekt
cały czas leciał równolegle do samolotu i pozostawał na tym samym pułapie, pilot postanowił
bezzwłocznie powiadomić o całym incydencie centrum lotów w Hannowerze. Tam poinformowano
go, że ich radar potwierdza obecność jakiegoś nie zidentyfikowanego celu w bliskim sąsiedztwie
jego samolotu i że do akcji skierowano już samoloty wojskowe. Zaledwie cztery minuty później po
obu stronach Piper Arrowa pojawiły się dwa myśliwce typu F-4 Phantom. W tym samym niemal
momencie „jajowate światło” błyskawicznie przyspieszyło i zwiększając pułap lotu, przemknęło
przed maszyną D. W., znikając z pola widzenia pilota w ciągu kilku sekund.
Opierając się na dostępnej obecnie wiedzy na temat wszelkich naturalnych zjawisk atmosfe-
rycznych, powyższa relacja pozostaje nie wyjaśniona. Jej zagadkowość wynika nie tylko z faktu, że
jakiś nie zidentyfikowany jasno świecący obiekt najwyraźniej celowo zbliżył się do lecącego
samolotu, następnie podążał w jego sąsiedztwie, a na koniec błyskawicznie się oddalił, dokładnie w
chwili gdy na miejsce przybyły uzbrojone wojskowe myśliwce. Zagadka analogicznych
powojennych raportów mówiących o spotkaniach pilotów z nie zidentyfikowanymi jasno
świecącymi obiektami wynika również z tego, że, jak zgodnie twierdzi wielu badaczy, do
podobnych incydentów zaczęło dochodzić już w okresie II wojny światowej. W literaturze
ufologicznej zdarzenia te zyskały sobie miano raportów na temat foo-fighterów*.
Notatki prasowe: grudzień 1944 – styczeń 1945
Pierwsze prasowe doniesienia na temat foo-fighterów pojawiły się w grudniu 1944 roku.
Początkowo były to krótkie notatki zdawkowo informujące o prawdopodobnym zastosowaniu przez
Niemców jakiejś nowej, nieznanej dotychczas broni. 13 grudnia 1944 roku w zamieszczonym w
czasopiśmie Algory komunikacie Reutera – traktowanym obecnie za pierwszą prasową informację
na ten temat – stwierdzono między innymi:
„Niemcy wyprodukowali tajną broń w związku z sezonem Świątecznym. Nowe urządzenie,
najwidoczniej broń przeciwlotnicza, przypomina wielkie szklane kule, jakie ozdabiają świąteczne
choinki. Nie podano dotychczas informacji, co utrzymuje je w powietrzu [...], co jest w ich
wnętrzu lub jakie ma być dokładnie ich przeznaczenie”.
Już następnego dnia, 14 grudnia 1944 roku, bardzo zbliżona w swojej wymowie informacja
zagościła na łamach New York Timesa:
„Nowa broń Niemców ukazała się na niebie zachodniego frontu. Zostało to ujawnione dzisiaj.
Przedstawiciel sił powietrznych stwierdził, że nad terytorium Niemiec ich piloci napotykają
kule w srebrnym kolorze. Kule te przemieszczają się pojedynczo lub w grupach. Czasami są na
wpół przezroczyste”.
Po ponad dwóch tygodniach przerwy, na początku stycznia 1945 roku, głos na temat foo-
fighterów ponownie zabrał New York Times, a także New York Herald Tribune. Źródłem, na którym
oparto się w obu notatkach, był reporter Associated Press Bob Wilson. 31 grudnia 1944 roku
odwiedził personel 415 Dywizjonu Nocnych Myśliwców stacjonujący w Dijon we Francji. Powód
jego wizyty akurat w tej jednostce nie był bynajmniej przypadkowy. To właśnie raporty pilotów 415
Dywizjonu Nocnych Myśliwców złożone dwa tygodnie wcześniej stały się główną przyczyną
pierwszej afery, jaka rozpętała się wokół obserwacji nie zidentyfikowanych ognistych kul nad
niemieckim niebem. Artykuł w New York Timesie stwierdzał:
„AMERYKAŃSKA BAZA MYŚLIWCÓW NOCNYCH, Francja, 1 stycznia. Niemcy
wypuścili coś nowego na niebo nad Niemcami. Są to niesamowite, tajemnicze „foo-fightery”,
kule ognia, które przelatują wzdłuż skrzydeł Beaufighterów wykonujących loty bojowe nad
Rzeszą.
Amerykańscy piloci spotykają straszne „foo-fightery” podczas swoich nocnych lotów od
ponad miesiąca. Najwidoczniej nikt nie wie, czym jest ta nowa broń na niebie.
Kule ognia pojawiają się nagle i towarzyszą samolotom przez wiele kilometrów. Sprawiają
wrażenie kontrolowanych radiowo z ziemi i podążają za samolotami lecącymi 480 kilometrów
na godzinę, co potwierdzają oficjalne raporty.
– Są trzy typy tych świateł, które nazywamy foo-fighterami – mówi porucznik Donald
Meiers z Chicago. – Jedne są czerwonymi kulami ognia pojawiającymi się za końcami
naszych skrzydeł i lecącymi razem z nami; drugie stanowią ustawione pionowo trzy kule
ognia lecące przed nami; a trzecie, to grupy około piętnastu świateł, które pojawiają się w
dużej odległości – jak zawieszone w powietrzu świąteczne choinki – zapalając się i gasnąc.
Piloci z tej eskadry nocnych myśliwców – operujący od września 1943 roku – traktują te
świecące kule jako najbardziej niesamowitą rzecz, z jaką się spotkali. Są przekonani, że foo-
fightery mogą być bronią zarówno psychologiczną, jak i wojskową.
– Foo-fighter przechwycił mnie na wysokości 200 metrów i ścigał przez 30 kilometrów,
aż do doliny Renu – oświadczył Meiers. – Skręciłem w prawo i dwie kule ognia skręciły ze
mną. Lecieliśmy z prędkością 418 kilometrów na godzinę i te kule dotrzymywały nam
kroku. Innym razem, kiedy przyczepił się do nas foo-fighter, zanurkowałem z prędkością
580 kilometrów na godzinę. Przez chwilę trzymał się tuż za końcami naszych skrzydeł, a
następnie śmignął w niebo. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem te twory, przyszła mi do
głowy okropna myśl, że Niemcy na ziemi są już gotowi, aby nacisnąć odpowiedni guzik i
zdetonować to coś. Ale one nie wybuchały ani nie atakowały nas. Po prostu wyglądało na to,
że podążają za nami jak błędny ognik [podkreślenia – B.R.]”.
Po kolejnych dwóch tygodniach, 15 stycznia 1945 roku, problem zagadkowych obserwacji
dokonywanych przez alianckich pilotów powrócił na łamach magazynów Newsweek i Time.
„To było więcej jak miesiąc temu – pisał Newsweek – kiedy alianckie myśliwce pierwszy raz
napotkały coś, co teraz nazywa się foo-fighterami. Poza bezskrzydłowymi kulami piloci donoszą
o dwóch innych ich typach. Pierwszym są grupy trzech małych kul, które lecą z przodu
samolotów, a drugim grupy piętnastu, które utrzymując pewien dystans, zapalają się i gasną.
Najprawdopodobniej kontrolowane przez radio foo-fightery trzymają formację z samolotami,
nawet gdy te wznoszą się, opadają lub próbują je zgubić.
– Ale nigdy nas nie atakują – powiedział w tym tygodniu Meiers. – Sprawiają wrażenie,
jakby nas śledziły.
Mające prawdopodobnie związek ze srebrzystymi kulami obserwowanymi przez pilotów
podczas dziennych lotów (Newsweek, 25 grudnia 1944 roku) foo-fightery najwidoczniej
wprawiły w daleko idące zdziwienie oficerów wywiadu. Możliwe że są one przejawem nowych
antyradarowych urządzeń, jakie opracowali Niemcy. Z drugiej strony, mogą być ogniem z
silników mniejszych, zdalnie sterowanych modeli Messerschmitta Me-163, latającego skrzydła o
napędzie rakietowym.
Operujące podczas dnia bombowce napotkały Me-163, który posiadał w dziobie ładunek
wybuchowy i był najwidoczniej przeznaczony do uderzenia w samoloty alianckie. Jednak, kiedy
jeden z pilotów przyglądał się zbliżającemu się do niego foo-fighterowi, nie zauważył nic, poza
kulą”.
Istotnym podsumowaniem tej pierwszej fali prasowych publikacji donoszących o obserwacjach
foo-fighterów był artykuł, jaki tego samego dnia pojawił się na łamach Time'a. Po pierwsze,
prezentował on znacznie bardziej rozbudowaną listę ewentualnych „militarnych” wyjaśnień owych
zagadkowych raportów, nie ograniczając się jedynie do hipotezy o nowej tajemniczej broni
nazistów. Po drugie, włączał do dyskusji o ich ewentualnej naturze również elementy zupełnie
nowe, jak na przykład złudzenia optyczne, czy ognie świętego Elma. W późniejszych latach
hipotezy te stały się podstawą akademickiego podejścia do wyjaśnienia zjawiska foo-fighterów:
„Jeśli nie był to żart lub złudzenie optyczne, to była to bezwzględnie najbardziej zagadkowa
broń, z jaką spotkali się dotychczas alianccy piloci.
W ostatnim tygodniu załogi nocnych myśliwców operujących z Francji opowiedziały dziwną
historię o ognistych kulach, które przez ponad miesiąc podążały za ich samolotami podczas
nocnych lotów nad terytorium Niemiec. Nikt nie wie, jakie, jeśli w ogóle jakieś, miało być
przeznaczenie tych ognistych kul. Piloci przypuszczają, że była to nowa broń psychologiczna,
którą nazywają foo-fighterami. Ich opis zjawiska jest różnorodny, lecz zgadzają się, że
zagadkowe światła, trzymając się blisko ich samolotów, mają zdolność do podążania za nimi z
dużą prędkością przez wiele kilometrów. Jeden z pilotów powiedział, że wyglądający jak
czerwona piłka foo-fighter uczepił się końcówki skrzydła jego samolotu i podążał tak, dopóki nie
przyspieszył do 560 km/h, kiedy to foo-fighter poderwał się gwałtownie i wystrzelił prosto w
niebo.
Zbici z tropu całą tą sprawą sceptyczni naukowcy skłaniają się do uznania ognistych kul za
iluzję, być może powidok świateł, który pozostaje w oczach pilotów po chwilowym oślepieniu
ich przez artylerię przeciwlotniczą. Tymczasem korespondenci wojenni wzięli udział w
konferencji prasowej z udziałem wojskowych ekspertów. Wśród poważnych przypuszczeń
znalazły się następujące: (1) kule ognia były kontrolowane przez radio (oczywisty nonsens,
ponieważ za pomocą zdalnego sterowania nie mogłyby one być zsynchronizowane z manewrami
samolotów (sic!), (2) były stworzone przez „jakiegoś rodzaju indukcję elektryczną”, (3) w
pobliże samolotów przyciągały je zjawiska magnetyczne.
Korespondenci przypuszczają ponadto, że foo-fightery miały na celu: (1) oślepiać pilotów, (2)
podawać punkt celowniczy dla artylerii przeciwlotniczej, (3) wytwarzać zakłócenia w radarach
pokładowych, (4) przerywać zapłon w celu wstrzymania pracy silników podczas lotu.
Część naukowców zaproponowała jeszcze inną możliwość: ogniste kule były niczym więcej
jak ogniami świętego Elma, rodzajem czerwonawych wyładowań atmosferycznych, które często
widuje się wokół iglic kościelnych wież i okrętowych masztów. Często ukazują się one również
przy końcach skrzydeł samolotów”.
„Tajemnica foo-fighterów” według Jo Chamberlina – grudzień 1945
Kiedy w roku 1987 brytyjski badacz Andy Roberts postanowił na nowo przyjrzeć się sprawie
foo-fighterów, jedną z pierwszych rzeczy, która wprawiła go w zdziwienie, była uboga liczba
wiadomości dostępnych na ich temat:
„...każdy ufolog słyszał o zjawisku foo-fighterów – zauważa Roberts – a wielu autorów
wspominało o nim w swoich publikacjach. Można by zatem przypuszczać, że istnieje obszerny
zbiór danych na temat tego zagadnienia. W rzeczywistości jest zupełnie inaczej”.
Ten zadziwiający brak proporcjonalności między dużą ilością publikacji wzmiankujących o foo-
fighterach a znikomą różnorodnością zawartego w nich materiału stanowi prawdziwy paradoks, tym
większy, że potrzeba było ponad 40 lat, aby ktoś zwrócił na to uwagę. Ten fakt sugeruje, że
większość autorów traktowała cały problem foo-fighterów dość powierzchownie, chcąc jedynie
zasygnalizować w swoich pracach – najczęściej ufologicznych – istnienie raportów o jakichś
Niezidentyfikowanych Obiektach Latających zgłaszanych przed słynną obserwacją Kennetha
Arnolda (24 czerwca 1947 roku). W opracowaniach tych sprawa foo-fighterów miała głównie na
celu wykazać, że zjawisko UFO nie pojawiło się po wojnie. Do dokładnej analizy samego
zagadnienia foo-fighterów nie przywiązywano jednak należytej uwagi.
Raporty o foo-fighterach charakteryzowano zazwyczaj ogólnikowym stwierdzeniem, że
dotyczyły one obserwacji tajemniczych świetlnych „obiektów” o kulistym lub eliptycznym
kształcie, które często zmieniały kolor i wykonywały inteligentne manewry. Najbardziej rzucającą
się w oczy cechą monotonii, z jaką przedstawiano zjawisko foo-fighterów, były podawane w
publikacjach przykłady konkretnych ich obserwacji. Mimo wzmiankowanej przez licznych autorów
powszechności tego typu zdarzeń, na stronach różnych książek i artykułów niezmiennie pojawiało
się zaledwie kilka tych samych incydentów. Czy była jakaś istotna przyczyna, z której ta monotonia
wynikała?
W końcowym podsumowaniu pochodzącego jeszcze z 1975 roku opracowania na temat zagadki
foo-fighterów można przeczytać następującą uwagę:
„Dzisiaj, 30 lat później, wiemy o ich [foo-fighterów – przyp. B.R.] pochodzeniu niewiele
więcej niż autor artykułu, który ukazał się w grudniowym numerze American Legion
Magazine z 1945 roku... [podkreślenie moje – B.R.]”
Artykuł, o którym mowa, zatytułowany „The Foo Fighter Mystery” („Tajemnica foo-
fighterów”), napisał niejaki Jo Chamberlin, który udał się w roku 1945 do Niemiec i śladem
wspominanego wcześniej reportera Associated Press Boba Wilsona odwiedził personel 415
Dywizjonu Nocnych Myśliwców. Według Andy Robertsa to właśnie w tej publikacji zawarta
została przeważająca część informacji o zjawisku foo-fighterów wykorzystywanych przez kilka
następnych dekad. Jak podaje Roberts:
„Gdyby stworzono drzewo genealogiczne wszelkich materiałów o foo-fighterach, okazałoby
się, że ich praźródłem był artykuł opublikowany w roku 1945 w American Legion Magazine
napisany przez ]o Chamberlina. Artykuł ten dał podstawę dla niemal wszystkich późniejszych
publikacji o foo-fighterach [podkreślenie moje – B.R]”.
Trudna do zignorowania rola, jaką odegrał artykuł Jo Chamberlina w kształtowaniu wizerunku
fenomenu foo-fighterów, wynikała z kilku faktów. Najistotniejszym z nich była szczegółowość, z
jaką po rozmowach z pilotami 415-tki amerykański dziennikarz opisał ich relacje ze spotkań z
zagadkowymi kulami ognia nad terytorium Niemiec. Ponieważ to właśnie na bazie tych raportów
wielu późniejszych autorów stworzyło dość jednorodny obraz całego zjawiska foo-fighterów, warto
poświęcić im nieco miejsca.
• Foo-fightery nad Niemcami
Świadkami pierwszego z owych incydentów była trzyosobowa załoga nocnego myśliwca w
składzie: dowódca, porucznik Ed Schlueter; operator radaru, porucznik Donald J. Meiers i oficer
wywiadu lecący w charakterze obserwatora, porucznik Fred Ringwald. Ich misja miała polegać na
patrolowaniu nocnego nieba w poszukiwaniu niemieckich samolotów i ich zestrzeleniu.
Wydarzenia, jakie nastąpiły później, Chamberlin opisał następująco:
„Trójka rozpoczęła wykonanie zadania od przeczesywania nocnego nieba po obu stronach
Renu na północ od Strasburga... Noc była stosunkowo jasna, z niewielką liczbą chmur,
Księżycem w pierwszej kwadrze i dość dobrą widzialnością. [...] Aby ułatwić widoczność
podczas nocnego lotu, wewnątrz samolotu było ciemno.
– Jestem ciekaw, czym są te światła nad wzgórzami? – zapytał porucznik Ringwald.
– Prawdopodobnie gwiazdami – odparł Schlueter, wiedząc z doświadczenia, że wielkość i
charakterystyka świateł są w nocy trudne do oceny.
– Nie sądzę.
– Jesteś pewien, że to nie są nasze odbicia?
– Tak.
– Światła wciąż się jarzyły – wspomina Ringwald – osiem lub dziesięć ustawionych w
szeregu pomarańczowych kul ognia leciało w powietrzu z ogromną prędkością.
Schlueter widział je z dala za swoim lewym skrzydłem. Czy ścigały go jakieś myśliwce
wroga? Bezzwłocznie zameldował o obserwacji do naziemnej kontroli lotów.
– Nikogo tam nie ma oprócz was – odpowiedziano mu. – Oszaleliście?
Na radarze [pokładowym] porucznika Meiersa również nie było widać obcych samolotów.
Porucznik Schlueter nie wiedział, co napotkał – może jakąś nową śmiercionośną niemiecką
broń – i dlatego skierował się prosto na światła gotowy do działania. Światła jednak zniknęły, by
po chwili pojawić się już znacznie dalej. Pięć minut później odleciały równym ślizgiem i oddaliły
się”.
Dość ciekawą informacją związaną z powyższym zdarzeniem jest uwaga Chamberlina mówiąca,
że po zakończeniu misji załoga zdecydowała się nie rozpowiadać nikomu o tym zajściu ani nie
składać zeń raportu. W pewnym sensie może to sygnalizować, że zatajanie przez pilotów –
szczególnie wojskowych – swoich trudnych do racjonalnego wyjaśnienia obserwacji, nie jest
jedynie praktyką powojenną wynikającą z unikania „problematycznych” tematów związanych ze
zjawiskiem UFO. Zasadniczy powód takiego postępowania, to strach lotników przed zawieszeniem
ich w lotach pod zarzutem „złej kondycji psychicznej”, czy mówiąc mniej oględnie,
prawdopodobnego wystąpienia u nich halucynacji. W przypadku pilotów 415-tki decyzja o złożeniu
oficjalnych raportów zapadła dopiero w momencie, gdy o analogicznych incydentach zaczęli
donosić także pozostali członkowie dywizjonu. Jak zauważa Chamberlin:
„Większość nabijała się z obserwatorów, dopóki sami nie przeżyli podobnej przygody”.
W tej kwestii, po wojnie praktycznie nic się nie zmieniło!
Dalsze incydenty z udziałem pilotów 415-tki, o jakich wspomniał Chamberlin, przedstawiały się
następująco:
„...porucznik Henry Giblin, pilot z Santa Rosa w Kalifornii, i porucznik Walter Cleary z
Worcester w Massachusetts, operator radaru, lecąc na wysokości 300 metrów zauważyli
ogromne czerwone światło 300 metrów nad sobą, które przemieszczało się z prędkością 320
kilometrów na godzinę.
Nocą z 22 na 23 grudnia 1944 roku inny pilot 415-tki leciał w towarzystwie obserwatora w
okolicy Hagenau na wysokości 3000 metrów. „O godzinie 6.00 zauważyliśmy dwa światła
zbliżające się ku nam od ziemi. Po wzniesieniu się na naszą wysokość, światła przeszły do lotu
poziomego i trzymały się mojego ogona. Wyglądały jak duże pałające pomarańczowo kule. Po
dwuminutowym locie obok naszej maszyny odłączyły się i zawróciły, lecąc w doskonałym
szyku, po czym ostatecznie zniknęły z pola widzenia”.
Następnej nocy ci sami dwaj lotnicy zauważyli lecąc na wysokości 3000 metrów pojedynczy
czerwony płomień. Pilot, porucznik David L. McFalls z Cliffside w Północnej Karolinie, i
operator radaru, porucznik Ned Baker z Hemat w Kalifornii, również zaobserwowali: „Pałający
czerwono obiekt wznoszący się pionowo w górę. Wkrótce zmienił on kształt i przybrał wygląd
samolotu o płacie talerzowym, a następnie wykonał nagle manewr przypominający przewrót z
przejściem do nurkowania i zniknął”. Była to pierwsza i jedyna sugestia, że są to sterowane
latające urządzenia.
[...] Przez cały styczeń 1945 roku piloci 415-tki obserwowali foo-fightery, których
zachowanie stawało się coraz bardziej tajemnicze. Jedna z załóg zaobserwowała światła
przemieszczające się zarówno pojedynczo, jak i parami. Przy innej okazji trzy zestawy świateł,
tym razem czerwono-białych, przesuwały się za samolotem, a kiedy samolot nagle przeszedł w
lot wznoszący, światła podążyły za nim, jednak tak, jakby się zagapiły, a następnie, zmieszane
tym, skręciły w górę. Pilot sprawdził na naziemnym radarze i okazało się, że w pobliżu nie ma
nikogo.
[...I Pierwsza prawdziwa wskazówka pojawiła się przy ostatnim pojawieniu się
doprowadzających do szału i potencjalnie niebezpiecznych świateł. Światła nigdy nie starały się
przeszkadzać samolotom w wykonywaniu ich zadań. Ostatnim razem, kiedy tylko pojawiły się
foo-fightery, pilot wykonał zwrot i poleciał w ich kierunku. W odpowiedzi światła zniknęły. Pilot
był pewny, że poczuł, jak śmigło o coś zahaczyło, ale kiedy zażądał sprawdzenia przez naziemne
radary, co jest obok niego, okazało się, że w pobliżu nie ma żadnego samolotu. Zaniepokojony,
wręcz rozsierdzony, pilot kontynuował ten sposób zachowania, kiedy tylko dostrzegał światła
daleko z tyłu. Noc była jasna i właśnie zbliżał się do ogromnej chmury. Kiedy znalazł się w
chmurze, zszedł 600 metrów w dół i wykonał skręt w lewo o 30 stopni. Kilka sekund później
wynurzył się z chmury, jednym okiem zerkając do tyłu. Oczywiście, z chmury wyłonił się też
foo-fighter w tej samej pozycji stosunku do niego co poprzednio, jak gdyby był uwiązany nosem
do pilota, po czym zniknął”.
• Foo-fightery nad Pacyfikiem
Drugim istotnym aspektem fenomenu foo-fighterów poruszonym w artykule Chamberlina były
raporty z rejonu Pacyfiku. Już na wstępie ich omawiania warto zaznaczyć, że w przeciwieństwie do
incydentów z udziałem 415-tki, o których Chamberlin słyszał z pierwszej ręki, trudno jest obecnie
ustalić rzeczywiste źródło tych drugich. Być może były nim jakieś publikacje prasowe. Tak czy
inaczej, odtajnione na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat dokumenty wojskowe, w tym zapiski z
kronik jednostek operujących pod koniec II wojny światowej nad Pacyfikiem, potwierdzają zarówno
odnotowanie konkretnych incydentów, o jakich jeszcze w 1945 roku wspomniał Chamberlin, jak i
poprawność ich opisu. Jest to o tyle istotne, że pomimo ewidentnie dziennikarskiego podejścia
Chamberlina do całej sprawy, nie naginał on faktów, w celu usensacyjnienia swojego artykułu.
„W ostatnich miesiącach wojny – pisze Jo Chamberlin – załogi wielu fortec B-29 latających
nad Japonią obserwowały coś, co zostało opisane jako „kule ognia”, które ścigały ich maszyny, a
czasami niemal siedziały im na ogonie, zmieniając kolory z pomarańczowego na czerwony, biały
i znowu od początku, jednak nigdy nie zbliżały się na odległość ataku lub zderzenia w
samobójczym stylu.
Dalej, Chamberlin przedstawia dwa krótkie przykłady takich obserwacji:
„Jeden B-29 wykonał manewr wymijający w chmurach, ale kiedy się z nich wynurzył, „kula
ognia” wciąż podążała za nim znajdując się w tej samej pozycji względem samolotu. Znajdowała
się przypuszczalnie w odległości około 500 metrów, miała metr średnicy i jarzyła się
pomarańczowym, fosforyzującym światłem. Nie posiadała żadnych skrzydeł ani kadłuba
sugerującego, że mogłaby być samolotem bądź [kierowaną] bombą lotniczą. Podążała za
samolotem kilka minut, a potem nagle zniknęła na tle świateł Fudżijamy.
B-24 Liberator leciał na wysokości 3600 metrów nad laguną Truk, kiedy nagle od dołu
wzniosły się dwa czerwone światła i zaczęły lecieć za samolotem. Pozostawały raz z tyłu, raz z
boku, to znów z przodu w odległości niespełna kilometra, do czasu aż wzniosły się na wysokość
5000 metrów i przestały być widoczne na tle słońca. Podczas lotu światła zmieniały kolor z
pomarańczowego na czerwony i biały. Miały pozorną wielkość piłki do koszykówki. Nie
posiadały skrzydeł ani kadłuba. Radary nie potwierdziły obecności żadnych wrogich obiektów
we wskazanym rejonie”.
• Foo-fightery w ocenie pilotów 415 Dywizjonu Nocnych Myśliwców
Równie istotną częścią artykułu Chamberlina jak opisy raportów znad Niemiec i Pacyfiku były
uwagi, jakimi piloci 415-tki komentowali wszelkie próby racjonalnego wyjaśnienia dokonanych
przez nich obserwacji. Jest to zresztą najbardziej problematyczny fragment całej publikacji
Chamberlina, gdyż wielu późniejszych autorów piszących na temat foo-fighterów potraktowało
ocenę obserwacji znad Niemiec jako odnoszącą się ogólnie do wszelkich doniesień na temat
tajemniczych kul ognia złożonych podczas II wojny światowej. W ten sposób narodził się pierwszy
fałszywy wizerunek fenomenu foo-fighterów utrwalany następnie przez całe dekady – jego
generalizowanie.
„Wymyślano najróżniejsze wyjaśnienia tego zjawiska – pisze Chamberlin – żadne z nich nie
było zadowalające, a większość doprowadzała pilotów 415 dywizjonu do szału.
Utrzymywano, że foo-fightery mogą być rodzajem specjalnych flar.
„Flary” – odpowiadali piloci 415-tki – „nie nurkują, nie odchodzą, ani nie wykonują
zwrotów”.
Czy ich celem było przestraszenie i zmylenie alianckich pilotów?
Otóż, jeśli o to chodziło, to cel nie został osiągnięty, i mimo to światła wciąż się pojawiały.
A co z samolotami odrzutowymi? Nie, nie wchodziły one w grę. Niemcy posiadali co prawda
samoloty odrzutowe, ale nie były one wyposażone w silniki z wydechowym płomieniem
widocznym ze wszystkich stron.
Czy jest możliwe, że używali jakichś latających bomb z pilotem lub bez pilota? Prawdopo-
dobnie nie. Poza jedną obserwacją, nikomu nie udało się zaobserwować skrzydeł ani kadłuba.
A może były to balony meteorologiczne?
Nie, 415 dywizjon był dokładnie zapoznany z ich zachowaniem. Wznosiły się niemal
pionowo i w końcu wybuchały.
Czy te światła lub kule ognia mogły być czerwonymi, niebieskimi bądź pomarańczowymi
wybuchami pocisków artylerii przeciwlotniczej? To był bardzo zręczny pomysł, stwierdzili
piloci 415 dywizjonu, ale nie było żadnych podobieństw między zaobserwowanymi przez
pilotów foo-fighterami i ogniem artylerii przeciwlotniczej, z którym się spotykali. Nocą artyleria
była kierowana zazwyczaj przy pomocy radarów a nie wizualnie. Krótko mówiąc, żadne
wyjaśnienie nie wytrzymywało krytyki.
[...] Pewni nowojorscy naukowcy stwierdzili, najwyraźniej przy pomocy zdalnego
postrzegania, że to, z czym spotkali się lotnicy, to nic innego jak ognie św. Elma – dobrze znane
elektryczne zjawisko podobne do świateł lub płomienia pojawiające się przy burzliwej pogodzie
na szczycie kościelnych iglic, masztów statków i wysokich drzew, które jest formą elektrycznego
wyładowania. Ognie św. Elma mają kolor czerwonawy, kiedy wyładowanie jest dodatnie, i
niebieskawy, kiedy wyładowanie jest ujemne. W 415-tce zawrzało. Piloci doskonale znali ognie
św. Elma i warczeli: „Niech te ...syny przyjadą tutaj i polecą z nami, to je im pokażemy!””
Przypisy:
* Sformułowanie foo-fightery wymyślili w grudniu 1944 roku piloci 415-ego dywizjonu nocnych myśliwców
stacjonujących w owym czasie w Dijon we Francji. Zarówno w pochodzących jeszcze z okresu II wojny
światowej notatkach prasowych, jak i literaturze powojennej, stosowano różnoraki sposób jego zapisywania
(Foo Fighter, foo-fighter, foo fighter itd.). Dla tego samego zjawiska używano również określenia ball of fire
(kula ognia), które szczególnie dużą popularnością cieszyło się wśród pilotów, którzy zetknęli się z nim
podczas wojny nad Pacyfikiem.
Autor: Bartosz Rdułtowski
Magazyn UFO NR 4 (56) X-XII 2003