The Horror in the Museum
Współautor: Hazeld Heald
Napisane w roku 1932
Przekład: Robert Lipski
HORROR W MUZEUM
1.
Zwykła ciekawość przywiodła Stephena Jonesa do Muzeum Rogersa. Ktoś wspomniał mu o
dziwacznym, podziemnym miejscu przy Southwark Street po drugiej stronie rzeki, gdzie figury
woskowe były bardziej przerażające niż najokropniejsze eksponaty Madame Tussaud. Pewnego
kwietniowego dnia wybrał się tam w przekonaniu, iż spotka go srogie rozczarowanie. Rzecz
niezwykła, wcale tak się nie stało. W tym gabinecie osobliwości rzeczywiście było coś niezwykłego
i odmiennego. Naturalnie znajdowały się tu postaci typowe dla tego rodzaju miejsc: Landru, doktor
Crippen, Rizzio, lady Jane Grey, niezliczone ofiary wojen i rewolucji, a także potwory w ludzkiej
skórze: Gilles de Rais oraz markiz de Sade*. Były jednakże i inne, na widok których Jones zaczął
oddychać szybciej. Sprawiły, że pozostał aż do zamknięcia. Ktoś, kto zgromadził takie zbiory nie
mógł być zwykłym naciągaczem. I miał naprawdę wybujałą wyobraźnię, aczkolwiek mogła być
wytworem umysłu szalonego geniusza.
Później dowiedział się więcej na temat George’a Rogersa. Pracował u Madame Tussaud, lecz
wskutek jakichś bliżej niesprecyzowanych problemów został zwolniony. Powątpiewano w jego
zdrowie psychiczne, opowiadano niestworzone historie o jakimś sekretnym kulcie, choć ostatnio, z
uwagi na sukces jego podziemnego muzeum, krytykę znacznie złagodzono, koncentrując się
natomiast na innych aspektach jego zainteresowań Rogersa.
Hobby George’a Rogersa stanowiła teratologia oraz ikonografia* koszmarów, mimo to nawet on
miał dość przyzwoitości, by wystawić najcenniejsze eksponaty w specjalnym pomieszczeniu z
napisem „Tylko dla dorosłych”. Właśnie ta sala tak zafascynowało Jonesa. Były tam przeraźliwe
hybrydy ulepione z mistrzowską precyzją, pomalowane w jaskrawe kolory. Wyglądały jak żywe.
Obok postaci mitologicznych: gorgon, chimer, smoków, cyklopów i ich pobratymców, były i inne,
wywodzące się z mroczniejszych i mniej znanych legend: czarny, bezkształtny Tsathoggua,
potworny Cthulhu z mnóstwem macek, Chaugnar Faugn z ohydnymi ssawkami, a także
nienazwane, bluźniercze istoty z zakazanych ksiąg w rodzaju Necronomiconu, „Księgi Eibona” czy
Unaussprechlichen Kulten von Juntza. Najgorsze dzieła stanowiły oryginalne projekty Rogersa i
przedstawiały kształty, które żadne z prastarych podań nie usiłowało nawet sugerować. Kilka
stanowiło odrażającą parodię znanych nam form życia organicznego, niektóre natomiast zdawały
się pochodzić z makabrycznych wizji obcych planet i galaktyk.. Najbardziej szalone z obrazów
Clarke’a Ashtona Smitha* mogły sugerować to i owo, nic jednak nie było w stanie przygotować
zwiedzającego na mrożący krew w żyłach plugawy koszmar, stworzony dzięki nagromadzeniu tych
okropieństw w jednym miejscu, niezwykłemu ich odwzorowaniu w najdrobniejszych szczegółach i
nader przemyślnemu oświetleniu.
Stephen Jones — koneser osobliwości — odnalazł Rogersa w jego zagraconym gabinecie i
pracowni zarazem, znajdującej się za salami muzealnymi, złowrogo wyglądającej krypcie, do której
światło wpadało jedynie przez małe, zakurzone, wąskie okienko w ceglanej ścianie, umieszczone na
poziomie brukowanego wewnętrznego dziedzińca powyżej. Tu naprawiano eksponaty, tu
powstawały niektóre z nich. Woskowe ręce, nogi, głowy i torsy walały się groteskowo na ławach,
na półkach zaś leżały zmechacone peruki, drapieżnie wyglądające zęby i szklane, łypiące groźnie
gałki oczne. Na wieszakach wisiały różnorodne kostiumy, w jednej z szaf leżały stosy brył wosku w
cielistym kolorze, a na pobliskim regale dostrzec można było niezliczone puszki z farbą i pędzle.
Pośrodku stał pokaźnych rozmiarów piec do roztapiania wosku ze sporym, żelaznym pojemnikiem
na zawiasach i specjalną rynienką. Wystarczyło lekkie dotknięcie, aby wosk wypłynął do
podstawionej formy.
W pracowni znajdowały się jeszcze inne przedmioty, choć nie sposób określić czemu miały służyć.
Na drugim końcu widniały zbite z grubych desek drzwi. Były zamknięte na olbrzymią kłódkę z
namalowanym na niej dziwnym symbolem. Jones, który miał kiedyś w rękach odrażający
Necronomicon, wzdrygnął się mimowolnie rozpoznając znak. Właściciel muzeum musiał być bez
wątpienia uczonym, przejawiającym sporą wiedzę w dziedzinie okultyzmu i czarnej magii.
Rozmowa z Rogersem także go nie rozczarowała. Ów wysoki, szczupły i ciut zaniedbany
mężczyzna, o dużych, czarnych oczach, bladym obliczu, z policzkami i podbródkiem pokrytym
kilkudniowym zarostem nie oburzył się na widok Jonesa, a wręcz przeciwnie: niespodziewana
wizyta wyraźnie go ucieszyła. Miał wreszcie możliwość porozmawiać z kimś, kto, jak się okazało,
w pełni podzielał jego zainteresowania. Głos miał osobliwie głęboki i dźwięczny, przepełniony nutą
tłumionej pasji i fanatycznej fascynacji. Jones nie dziwił się, że wielu uważało go za obłąkanego.
* * *
Z każdą kolejną wizytą — a w miarę upływu czasu stały się regularne — Jones utwierdzał się w
przekonaniu, że Rogers coraz bardziej się przed nim otwiera. Od pierwszego spotkania wiedział, że
właściciel muzeum skrywa jakąś tajemnicę związaną z jego wiarą i sekretnymi praktykami. Te
przeczucia zostały podparte opowieściami i kilkoma słabej jakości fotografiami, których treść była
niemalże zabawna w swej groteskowości.
Któregoś czerwcowego wieczoru Jones przyniósł z sobą butelkę wybornej whisky i wdał się z
gospodarzem w szczerą rozmowę. Rogers podjął temat, którego dotąd unikał. Jego słowa
zabrzmiały niczym majaczenia szaleńca. Już wcześniej opowiadał niesamowite historie o
tajemniczych wyprawach do Tybetu, afrykańskiego interioru, na pustynie Arabii, w dolinę
Amazonii, na Alaskę oraz na kilka mało znanych wysp południowego Pacyfiku. Przyznał także, iż
czytał tak potworne i na wpół mityczne księgi jak prastare Manuskrypty Pnakotyczne i Pieśni
Dholi, mające wywodzić się z nieludzkiego, przeraźliwego płaskowyżu Leng. Jednakże było to
niczym w porównaniu z rojeniami, jakie Jones usłyszał tamtego czerwcowego wieczoru.
Krótko mówiąc Rogers zaczął chełpić się pewnymi znaleziskami, będącymi w jego posiadaniu,
których przed nim nie odkrył żaden człowiek. Co więcej, dowody miał ze sobą. Zgodnie z tym, co
wyznał pod wpływem alkoholu, posunął się dalej niż wszyscy inni interpretatorzy zapomnianych i
pierwotnych ksiąg. Ich treść przywiodła go do pewnych odległych miejsc, gdzie ukrywają się
ostatni przedstawiciele prastarej rasy — żyjącej na Ziemi na wiele eonów przed ludzkością — i w
kilku przypadkach posiadającej kontakt z innymi wymiarami i światami, z którymi łączność była w
przedwiecznych czasach dużo częstsza.
Jonesa zdumiała łatwość, z jaką Rogers wymyślał fantastyczne historie i zastanawiał się, czy
pogłoski o jego rzekomej chorobie psychicznej nie były czasem prawdziwe. Czy jego urojenia
wzięły swój początek w czasach pracy w muzeum Madame Tussaud, czy może jego choroba była
utajona, wrodzona, a wybór podjętej pracy stanowił jeden z objawów? Tak czy owak, praca Rogersa
była ściśle związana z jego poczynaniami. Nie ulegało wątpliwości, że aluzje, którymi sypał jak z
rękawa dotyczyły koszmarnych istot wystawionych w salach „dla dorosłych”. Nie zważając na to,
iż może zrobić z siebie błazna, Rogers najwyraźniej chciał dać swojemu gościowi do zrozumienia,
że nie wszystkie z tych upiornych stworzeń były sztucznymi kukłami.
Sceptycyzm Jonesa i jego szczere rozbawienie zakłóciły spokój i serdeczną atmosferę spotkania.
Bez wątpienia Rogers traktował swoje słowa bardzo poważnie. Plagle stał się posępny, zamknięty
w sobie, a obecność gościa tolerował tylko dlatego, że liczył, iż w końcu uda mu się zburzyć
otaczający tamtego mur typowo mieszczańskiego niedowierzania i protekcjonalności.
Odtąd szaleńcze opowieści i aluzje dotyczące rytuałów oraz ofiar składanych nienazwanym
bóstwom zdawały się nie mieć końca, nieraz zdarzało się, iż Rogers prowadził Jonesa do
zamkniętej części muzeum, gdzie wskazując na znajdujące się tam poszczególne potworności,
zwracał uwagę na pewne drobne szczegóły ich budowy, których nie byłby w stanie odtworzyć
nawet najzdolniejszy rzemieślnik.
Jones, wiedziony czystą fascynacją, wciąż odwiedzał muzeum, choć czuł, że gospodarz nie traktuje
go już równie przyjaźnie. Zawiódł jego zaufanie i zdawał sobie z tego sprawę. Bywało, że dla
ułagodzenia Rogersa udawał, iż wierzy w którąś z jego obłąkanych historii, tyle że nawiedzony
właściciel okazał się zbyt sprytny, by nabrać się na takie sztuczki.
Napięcie sięgnęło zenitu we wrześniu, kiedy Jones przypadkiem zajrzał do muzeum i zaczął
spacerować mrocznymi, znanymi już sobie doskonale korytarzami.
Magle od strony pracowni Rogersa dobiegł niespotykany, zagadkowy dźwięk. Inni goście także go
usłyszeli i zaczęli rozglądać się nerwowo w poszukiwaniu źródła zawodzące echa, niosącego się
przez podziemne pomieszczenia. Trzej pracownicy wymienili dziwne spojrzenia, a jeden — śniady,
milczący, wyglądający na cudzoziemca, który zawsze pomagał Rogersowi przy naprawach i
projektowaniu kolejnych eksponatów — uśmiechnął się, czym zdumiał kolegów, a Jonesa wprawił
w głęboką konsternację. Sądząc po odgłosach słyszeli skomlenie albo skowyt psa. Zwierzę musiało
być skrajnie przerażone i cierpiało okrutne męki. Aż strach było słuchać, tyle zgrozy, udręki i bólu
zawarło się w tym przeciągłym wyciu, a fakt, iż rozległ się w tak niezwykłym miejscu tylko przydał
mu niesamowitości. Jones przypomniał sobie, że wprowadzanie psów do muzeum było surowo
zakazane.
Zmierzał właśnie w kierunku drzwi prowadzących do pracowni, kiedy drogę zastąpił mu ów śniady
pomocnik.
— Pan Rogers — rzekł głosem przepełnionym zagadkowym akcentem, przy czym w jego tonie
zabrzmiały zarazem sardoniczna i przepraszająca nuta — niestety wyszedł i stanowczo zabronił, by
pod jego nieobecność wpuszczać kogokolwiek do pracowni. Co się tyczy tego skomlenia, bez
wątpienia dochodziło z podwórza przy muzeum. W tej okolicy jest mnóstwo bezdomnych kundli i
często walczą między sobą, strasznie przy tym hałasując. U nas nie ma żadnych psów. Jeśli jednak
chce się pan zobaczyć się z panem Rogersem, proszę przyjść tuż przed zamknięciem.
Jonesowi nie pozostawało nic innego niż wyjść po kamiennych stopniach i rozejrzeć trochę po
okolicy. Sąsiednie, zwolna popadające w ruinę budynki, niegdyś zamieszkałe, teraz zmienione w
większości w sklepy i magazyny były bardzo stare. Niektóre, sądząc po mansardowych dachach,
zdawały się pochodzić jeszcze z epoki Tudorów*. W powietrzu czuć było nieprzyjemną,
miazmatyczną woń.
Obok gmachu, w którego piwnicach mieściło się muzeum, znajdowała się niska brama z
brukowanym przejściem. Chcąc rozwiązać zagadkę niesamowitego ujadania i uspokoić zszargane
nerwy wszedł tam i dotarł na wewnętrzne podwórze przy pracowni. Podwórze tonęło w półmroku,
tylne ściany starych, złych budowli wydawały się jeszcze szpetniejsze niż ich murszejące frontony.
Nie spostrzegł ani jednego psa i zaczął zastanawiać się, jak to możliwe, aby po tak zaciętej walce,
na co wskazywałyby przeraźliwe dźwięki, zwierzęta mogły ulotnić się tak szybko.
Pomimo twierdzenia pomocnika, że w muzeum nie było psów, Jones spojrzał nerwowo na trzy
wąskie, zakurzone, małe okienka piwnicznej pracowni. Brudne, szare szyby wyglądały równie
odrażająco jak oczy śniętej ryby. Na lewo od nich zmurszałe schody wiodły do masywnych,
zamkniętych na zasuwę drzwi. Jakiś impuls nakazał mu przykucnąć na wilgotnym, popękanym
bruku i zajrzeć do środka, wycierając szyby chustką. Miał nadzieję, że grube, zielone zasłony
rozsuwane przy pomocy długich sznurów nie są zaciągnięte.
W piwnicy było tak ciemno, że prawie nic nie widział poza groteskowymi paraf emaliami, które od
czasu do czasu wyłaniały się z szarości w zależności od tego przez które z okien i pod jakim kątem
zaglądał do środka. Od razu zorientował się, że wewnątrz nie było żywego ducha. Potem dostrzegł
słabą poświatę na końcu pomieszczenia. Bardzo go to zdziwiło. Nie rozumiał, po co ktoś miałby
zostawiać tu światło. Nie przypominał też sobie jakakolwiek lampy gazowej czy elektrycznej.
Jednak prostokątny kształt poświaty podsunął mu pewną myśl.
Podczas pierwszej wizyty zauważył owe masywne, drewniane drzwi, zabezpieczone wyjątkowo
dużą kłódką, których Rogers nigdy przy nim nie otwierał. Nad nimi widniał topornie nakreślony
odrażający symbol wywodzący się z fragmentarycznych zapisków traktujących o zakazanej
pradawnej magii. Jego wcześniejsze rozważania na temat, co się za nimi znajdowało powróciły z
nową, zatrważającą mocą. Zimne ciarki przeszły mu po plecach.
* * *
Jones włóczył się po okolicy do osiemnastej, po czym zjawił się w muzeum, nie potrafił wtedy
powiedzieć, czemu tak mu zależało na tym spotkaniu, musiał jednak żywić jakieś podświadome
przeczucia związane z rym niewytłumaczalnym psim skowytem i zagadkową poświatą bijącą zza
tajemniczych drzwi.
Kiedy przyszedł, pracownicy muzeum właśnie wychodzili. Odniósł wrażenie, że Orabona (tak
nazywał się asystent właściciela muzeum) przygląda mu się z dziwnym rozbawieniem. To
spojrzenie ani trochę mu się nie spodobało, choć często widział, jak tamten obrzucał nim swego
pracodawcę.
Pusta, wysoko sklepiona sala z eksponatami wyglądała upiornie i odpychająco. Przeszedł ją
pozornie raźnym krokiem i zastukał do gabinetu–pracowni. Chwilę czekał, w końcu usłyszał
dobiegające ze środka kroki. Zapukał powtórnie i w tej samej chwili szczęknął klucz, a stare, zbite z
sześciu desek masywne odrzwia uchyliły się z pewnym wahaniem. W szczelinie między nimi a
framugą ukazała się zgarbiona postać George’a Rogersa z oczyma błyszczącymi osobliwym
blaskiem. Powitał gościa z niezwykłą mieszaniną radości i dystansu. Z jego ust natychmiast
popłynęły słowa pełne upiornej, niewiarygodnej treści: „Dawni Bogowie, nienazwane ofiary,
rzekomo prawdziwe istoty znajdujące się w niektórych salach tego przerażającego gabinetu
osobliwości…” W gruncie rzeczy to samo co zwykle, aczkolwiek tego dnia w jego głosie
pobrzmiewała silniejsza niż kiedykolwiek, wręcz niezłomna pewność siebie.
Najwyraźniej, skonstatował Jones, ten nieszczęśnik z każdym dniem coraz bardziej popadał w
obłęd. Szaleństwo brało górę.
W miarę upływu czasu był coraz bardziej podenerwowany i nie wiedział już, czy wspomnieć o
zagadkowych wydarzeniach minionego popołudnia.
Tymczasem Rogers — od czasu do czasu zerkając ukradkiem w kierunku zamkniętych na wielką
kłódkę drzwi na drugim końcu pomieszczenia lub płachtę brezentu leżącą opodal na podłodze, pod
którą sądząc po wypukłościach spoczywało kilka niedużych przedmiotów — grobowo dudniącym i
łamiącym basem z ożywieniem kontynuował monolog.
— Czy pamiętasz — rzucił — jak ci mówiłem o ruinach prastarego miasta w Indochinach, gdzie
żyli Tcho–Tcho? Musiałeś przyznać, że tam byłem, kiedy zobaczyłeś zdjęcia. Choć uznałeś, że
postać „czyhającego w ciemnościach” ulepiłem z wosku. Gdybyś mógł zobaczyć jak ten stwór wił
się w podziemnych odmętach… Ach to nic, mam dla ciebie jeszcze większą sensację, nigdy ci o
tym nie mówiłem, ponieważ chciałem wszystko dopiąć na ostatni guzik, zanim komukolwiek
zdradzę tę tajemnicę. Zdjęcia przekonają się, że szczegóły topograficzne nie mogły zostać
sfabrykowane. Sądzę, że potrafię znaleźć i inny sposób, aby udowodnić, że ta istota nie jest
ulepioną przeze mnie woskową kukłą. Nigdy jej nie widziałeś, gdyż pewne moje eksperymenty nie
pozwoliły mi na wystawienie jej.
Właściciel muzeum ponownie rzucił dziwne spojrzenie w stronę zamkniętych na kłódkę drzwi.
— To wszystko pochodzi z długiego rytuału zawartego w Manuskryptach Pnakotycznych. Kiedy go
rozgryzłem, zrozumiałem, że może oznaczać tylko jedno. Zanim jeszcze na Ziemi pojawił się
człowiek, na północy, przed powstaniem Lomar, żyły pewne byty… Ta była jedną z nich.
Musieliśmy udać się aż na Alaskę, z fort Morton na Nootak, ale to tam było, dokładnie tak jak się
spodziewaliśmy. Wiedzieliśmy o tym. Wielkie, gigantyczne ruiny… Zostało po nich mniej niż
oczekiwaliśmy, ale czegóż można się spodziewać po trzech milionach lat? Poza tym, czyż legendy
Eskimosów nie mówiły same za siebie? Wnioski wydawały się oczywiste. Nie udało nam się
przekonać żadnego z tych eskimoskich śmieci, aby pojechał z nami i musieliśmy wrócić szmat
drogi aż do Nome po Amerykanów. Orabona nie sprawdzał się w tym klimacie, był posępny i pełen
nienawiści. O tym jak odnaleźliśmy tę istotę opowiem ci później…
Po wysadzeniu lodu z pylonów centralnych ruin zgodnie z naszymi przewidywaniami ujrzeliśmy
schody. Niektóre płaskorzeźby pozostały nienaruszone i nietrudno było powstrzymać Jankesów
przed pójściem za nami.
Orabona dygotał niczym liść, nigdy bym nie przypuszczał, że może się tak zachowywać, wszak
zwykle sprawia wrażenie wyniosłego, dumnego i nieugiętego. Znał Dawną Wiedzę na tyle, by
odczuwać dojmującą zgrozę.
Wieczne światło zgasło, ale mieliśmy ze sobą pochodnie. Ujrzeliśmy kości innych, żyjących przed
nami eony temu, kiedy jeszcze panował tu gorący klimat… Szkielety, jakich nawet nie potrafiłbyś
sobie wyobrazić. Zeszliśmy na trzeci poziom podziemi i odnaleźliśmy tron z kości słoniowej, o
którym wzmiankowano w wielu zakazanych fragmentach… Mogę tylko powiedzieć, iż nie był
pusty.
Ta istota na tronie nie poruszała się. Zrozumieliśmy, że potrzebowała nasycenia, ofiary, nie
chcieliśmy jednak jej budzić. Jeszcze nie. Najpierw zamierzaliśmy przewieźć ją do Londynu.
Wyszliśmy na powierzchnię po wielką skrzynię. Po zapakowaniu znaleziska okazało się, że nie
byliśmy w stanie wnieść go po trzech kondygnacjach schodów. Te schody nie zostały stworzone dla
ludzi, a ich rozmiary wzbudzały konsternację.
Tak czy owak, skrzynia była piekielnie ciężka. Musieliśmy wezwać Amerykanów, nie obawiali się
zejścia do podziemi… Powiedzieliśmy im, że mamy rzeźbę z kości słoniowej, archeologiczny
rarytas… Zobaczyli rzeźbiony tron i chyba nam uwierzyli. To dziwne, ale nie uznali, że wynosimy
stamtąd jakieś skarby i nie zażądali, abyśmy odpalili im działkę, później w Home opowiadali na ten
temat dziwne i niepokojące historie, aczkolwiek wątpię, aby kiedykolwiek wrócili do tych ruin,
nawet po ów tron z kości słoniowej.
Rogers przerwał, sięgnął do szuflady biurka i wyjął kopertę z plikiem zdjęć. Wyjął jedno, położył
przed sobą, po czym resztę oddał Jonesowi. Fotografie przedstawiały ośnieżone wzgórza, psi
zaprzęg, mężczyzn w futrach i niezwykłe ruiny na tle śnieżnego krajobrazu. Miały tak niezwykłe
kształty i zbudowane były z tak wielkich kamiennych bloków, że sam ich widok zastanawiał. Jedna
z fotografii, zrobiona przy użyciu lampy błyskowej, ukazywała niesamowitą podziemną komnatę z
niespotykanymi płaskorzeźbami i osobliwym tronem, który z uwagi na swe proporcje nie mógł
zostać stworzony dla ludzi. Płaskorzeźby pokrywające wysokie ściany i nietypowe sklepienie były
w głównej mierze symboliczne, złożone z nieznanych znaków i pewnych hieroglifów z na wpół
zapomnianych, zakazanych legendach. Nad tronem widniał ten sam co w pracowni przerażający
symbol. Jones spojrzał nerwowo w tamtą stronę. Z całą pewnością Rogers bywał w dziwnych
miejscach i widział rzeczy niezwykłe… Jednakże zdjęcie mogło być przecież fałszerstwem, sprytną
podróbką wykonaną w jakimś atelier. Ostrożności nigdy za wiele. Nie należało być nazbyt ufnym.
Tymczasem Rogers mówił dalej: — Tak więc w Nome załadowaliśmy skrzynię na pokład i bez
przeszkód dotarliśmy do Londynu. Pierwszy raz przywoziliśmy z wyprawy żywą istotę… Nie
wystawiłem jej w muzeum, była mi potrzebna do ważniejszych rzeczy. Poza tym wymagała
karmienia, łaknęła ofiary. Ta istota jest bowiem bogiem. Rzecz jasna, nie mogłem zapewnić jej ofiar
do jakich przywykła w czasach swej świetności, te bowiem już nie istnieją. Są wszelako inne…
Wiesz przecież, że krew to życie.
Wyraz twarzy Rogersa stawał się coraz bardziej niepokojący i odrażający. Jones zaczął nerwowo
wiercić się na krześle. Rogers musiał chyba zauważyć podenerwowanie gościa; mówił dalej,
uśmiechając się złowieszczo; — Odnalazłem ją w ubiegłym roku i od tej pory próbowałem
stosować pewne rytuały i ceremonie ofiarne. Orabona — zawsze przeciwny jej obudzeniu —
niewiele mi pomógł, nienawidzi jej, zapewne dlatego, że lęka się tego, co może sugerować jej
obecność. Stale ma przy sobie pistolet… Dla obrony własnej, jak twierdzi, głupiec! Jakby człowiek
był w stanie obronić się przed bogiem! Jak kiedyś zobaczę, że sięga po broń, uduszę go
własnoręcznie. Domagał się, abym ją zabił i zrobił kukłę. Ja jednak mam swoje plany i zamierzam
je zrealizować, nawet wbrew takim tchórzom jak Orabona i drwiącym sceptykom twojego, Jones,
pokroju. Wypowiedziałem słowa inkantacji, złożyłem kilka ofiar i w UBIEGŁYM TYGODNIU
NADESZŁA PRZEMIANA. Ofiara została przyjęta!
Rogers oblizał wargi i zamilkł. Jones wyprężył się niczym struna. Właściciel muzeum wstał,
podszedł do płachty brezentu, na którą tak często zerkał. Schylił się, ujął ją za jeden róg i znów się
odezwał: — Dość już wyśmiewałeś się z moich dzieł, najwyższy czas, abyś na własne oczy ujrzał
pewne fakty. Orabona powiadomił mnie, że dziś po południu usłyszałeś skomlenie psa. Czy wiesz,
co OZNACZAŁO?
Jones drgnął. Pomimo trawiącej go ciekawości byłby rad opuścić to miejsce nie poznawszy
odpowiedzi na nurtujące go pytanie. Rogers był jednak nieubłagany i zaczął podnosić brezent. Pod
płachtą leżała pogruchotana, niemal bezkształtna masa, z identyfikacją której Jones miał sporo
problemów. Czy była to żywa niegdyś istota, którą coś zmiażdżyło z potworną siłą, wysysając krew
przez tysiąc otworów, jakie ziało w tej groteskowo niekształtnej bryle?
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, co ma przed sobą: Tyle tylko pozostało z psa, dodać należy —
psa sporej wielkości — pokrytego krótką białą sierścią, nie sposób było odgadnąć rasy —
zniekształcenia były zbyt wielkie i nazbyt odrażające. Sierści wyglądała na wypaloną — jakby
jakimś żrącym kwasem — a odsłoniętą i pozbawioną krwi skórę pokrywały niezliczone okrągłe
ranki lub nacięcia. Rodzaj tortur, jakim poddano zwierzę, by osiągnąć ów efekt był nie do
wyobrażenia.
Stephen Jones, czując narastającą odrazę, która przemogła nawet jego nadzwyczajną ciekawość,
wyprostował się i wrzasnął na całe gardło: — Ty przeklęty sadysto, postradałeś rozum. Jak śmiesz
robić takie rzeczy i próbujesz jeszcze pokazywać owoce swych chorych eksperymentów
normalnym ludziom?
Rogers opuścił brezent, uśmiechając się złowieszczo. Jego głos zabrzmiał nienaturalnie spokojnie:
— Głupcze, skąd przypuszczenie że to moje dzieło? Co ci przyszło do głowy? To nie dzieło
człowieka i wcale nie próbuję tego ukrywać. To ofiara, JEJ dzieło! Potrzebowała zaspokoić głód,
potrzebowała ofiary i przyjęła ją na swój sposób. Pozwól jednak, że pokażę, jak wygląda.
Kiedy Jones wciąż się wściekał, Rogers podszedł do biurka, wyjął zdjęcie, które dotąd leżało
odwrócone na blacie, i pokazał z triumfującą miną. Jones wziął je do ręki i spojrzał niemal
machinalnie. Po chwili jego spojrzenie stało się bardziej uważne i przenikliwe: postać
przedstawiona na fotografii wywarła na nim prawie hipnotyczny efekt. Bez wątpienia Rogers
przeszedł sam siebie tworząc model tego niepokojącego koszmaru — dzieło iście szatańskiego
geniuszu. Jones zastanawiał się, jak zareagowaliby zwiedzający, gdyby wystawiono ją w muzeum.
Tak plugawe stworzenie nie miało prawa istnieć. Zapewne na samą myśl o nim — już po
ukończeniu dzieła — jego twórca do reszty postradał rozum i pogrążony w otchłani szaleństwa
zaczął składać krwawe ofiary. Jedynie twardy, niezłomny i racjonalny umysł był w stanie oprzeć się
jawnemu bluźnierstwu i sugestiom, jakoby podobny istoty mogły kiedyś naprawdę istnieć.
Twór na zdjęciu kulił się lub raczej balansował na czymś, co zdawało się być udaną reprodukcją
monstrualnego, rzeźbionego tronu z jednej z wcześniejszych fotografii. Opisanie go zwykłymi
słowami nie było możliwe, nic bowiem zbliżonego nigdy nie zagościło w umyśle zdrowego
psychicznie człowieka. Zdjęcie przedstawiało coś, co mogło być dalekim krewniakiem ziemskich
kręgowców, choć nie można mieć całkowitej pewności.
Był olbrzymi! Nawet skulony — dwakroć przewyższał stojącego obok niej rosłego przecież
Orabonę. Tors posiadał owalny, z sześcioma długimi, wężowatymi kończynami zakończonymi
szczypcami jak u kraba. Z górnego końca, wysunięta nieznacznie ku przodowi, wyrastała mniejsza
kulista formacja zaopatrzona w troje ułożonych na kształt trójkąta oczu, długą na stopę,
najwyraźniej giętką ssawkę oraz wąskie, pionowe otwory przywodzące na myśl skrzela.
Najwyraźniej był to odpowiednik głowy. Większość ciała pokrywało coś, co przypominało sierść,
lecz co po bliższym przyjrzeniu okazało się gęstwą czarnych, wąskich macek lub ssawek, skąd
wystawało coś w rodzaju żuwaczek. Na głowie i poniżej ssawki macki były dłuższe i grubsze,
pokryte spiralnymi pasmami.
Powiedzenie, że ta istota mogła wyrażać jakieś emocje wydawało się kompletną pomyłką, a jednak
Jones dostrzegał w tych trojgu wypukłych ślepiach i sterczącej ukośnie ssawce niepohamowaną
nienawiść, chciwość i okrucieństwo zmieszanych z emocjami nieznanych ludzkości, pochodzących
spoza Ziemi, a nawet Układu Słonecznego.
Ma tę fantastyczną bestię, skonstatował Jones, Rogers musiał przelać całe swe szaleństwo i cały
kunszt rzeźbiarskiego geniuszu. Była niesamowita, choć zdjęcie udowadniało, że istniała.
Rogers wyrwał go z zamyślenia.
— No i jak…? Co o tym myślisz? Zastanawiasz się może, co zmiażdżyło tego psa i wyssało zeń
krew przy pomocy miliona ssawek? Ta istota potrzebowała krwi i będzie potrzebować jej więcej.
Jest bogiem, a ja pierwszym kapłanem na czas jej przyszłych rządów. Iä! Shub–Niggurath! Koza z
Tysiącem Młodych!
Jones z odrazą i konsternacją opuścił fotografię.
— To na nic, Rogers. Są pewne granice. To wspaniała robota, ale nic ci to nie da. Lepiej daj sobie
spokój, niech Orabona rozwali to na kawałki, a ty postaraj się zapomnieć. Pozwól, że na początek
podrę tę fotografię.
Rogers wyszczerzył zęby w grymasie wściekłości i — wyrwawszy mu zdjęcie — podszedł do
biurka.
— Głupcze, nadal uważasz że to oszustwo! Wciąż sądzisz, że to moja robota. Wydaje ci się, że
moje eksponaty to tylko pozbawione życia woskowe kukły! Niech cię diabli, jeszcze się
przekonasz, że się pomyliłeś. Nie teraz, bo odpoczywa po przyjęciu ofiary. Później. O, tak. I już
nigdy więcej nie zwątpisz w jej moc.
Rogers zerknął na zamknięte drzwi, Jones sięgnął po kapelusz i laskę.
— Dobrze, Rogers, później — jak sam powiedziałeś. Muszę już iść, ale odwiedzę cię jutro około
południa. Przemyśl jeszcze moją radę, a zrozumiesz, że chcę dla ciebie jak najlepiej. 1 spytaj o to
samo Orabonę.
Rogers wyszczerzył zęby niczym dzikie zwierzę.
— Musisz już iść, hę? A więc jednak się boisz! Pomimo buńczucznych słów… jednak się boisz!
Twierdzisz, że moje eksperymenty to jedynie kukły, a mimo to uciekasz, gdy próbuję ci udowodnić,
że jest inaczej. Jesteś jak ci, którzy usiłowali wygrać zaproponowany przeze mnie zakład, że nie
odważą się spędzić całej nocy w moim muzeum… Mimo dumnych zapewnień i chełpliwych
przechwałek już po godzinie zaczynali krzyczeć na całe gardło i tłuc pięściami w drzwi! Chcesz,
abym spytał o zdanie Orabonę? Wy dwaj — wciąż przeciwko mnie! Pragniecie zapobiec nadejściu
nowych rządów.
Jones zdołał zachować stoicki spokój.
— Nie, Rogers, nie mam nic przeciwko tobie. I bynajmniej nie lękam się twoich figur, choć
podziwiam twój genialny kunszt. Jednak obaj jesteśmy dziś trochę wzburzeni i uważam, że
odpoczynek dobrze nam zrobi.
Rogers i tym razem zdołał go zatrzymać.
— nie boisz się, hę? Czemu więc tak się spieszysz i chcesz stąd wyjść? Pytam wprost: Czy
odważyłbyś się zostać tu w pojedynkę przez całą noc? Tak, czy nie? Czemu tak ci pilno, skoro nie
wierzysz?
Jones przyjrzał mu się z uwagą.
— Właściwie nigdzie mi nie spieszno, ale co będę miał z tego, że zostanę tu na noc? Nie ma się tu
gdzie przespać. To zasadniczy minus tego przybytku. Co to da komukolwiek z nas? Zrozum,
Rogers, co bym udowodnił zostając tu do rana, gdybyśmy wiedzieli o tym tylko my dwaj.
Udowodniłbym mianowicie, że twoje eksperymenty to zwykłe oszustwo, ty zaś nie powinieneś
pozwalać, by zdominowała cię twoja wyobraźnia, co niestety ostatnimi czasy zdarza ci się coraz
częściej. Załóżmy, że JEDNAK TU ZOSTANĘ. Jeśli wytrzymam do rana, czy zgodzisz się spojrzeć
na wszystko z nieco innej perspektywy, wziąć trzymiesięczny lub nawet dłuższy urlop i pozwolić,
aby Orabona zniszczył ten twój nowy eksperyment? Co ty na to? Czy to nie jest uczciwa
propozycja?
Właściciel miał nieodgadniony wyraz twarzy. Myślał intensywnie, a z tego starcia sprzecznych
emocji wyszedł zwycięsko złowieszczy triumf.
Odpowiedział zduszonym głosem: — Niech będzie! Zgadzam się. Wybierzemy się na kolację i
wrócimy tu. Zamknę cię potem na klucz i pójdę do domu. Rano zjawię się przed Orabona — on
przychodzi pół godziny przed innymi — i sprawdzę, jak sobie poradziłeś. Ale nie podejmuj tej
próby, jeśli nie jesteś dostatecznie pewny siebie i swego sceptycznego nastawienia. Byli już tacy,
którzy się wycofali… Ty też będziesz miał taką możliwość. Przypuszczam, że dostatecznie długo
tłukąc pięściami do drzwi ściągniesz w końcu jakiegoś policjanta. Po pewnym czasie może okazać
się, że na dole wcale nie jest tak miło, jak ci się wydawało… Bądź co bądź będziesz znajdował się
w tym samym budynku, choć nie w jednym pomieszczeniu z bogiem.
Wyszli tylnym wejściem na obskurne podwórze. Rogers zabrał ze sobą brezent, w który zawinął
ohydne, odrażające brzemię. Pośrodku znajdowała się studzienka. Właściciel ostrożnie i z
łatwością, jakby robił to nie po raz pierwszy, podniósł ciężką pokrywę. Zawiniątko wraz z plugawą
zawartością trafiło w mroczną, cuchnącą czeluść kanału.
Jones wzdrygnął się i niemal trwożliwie odsunął od chudego mężczyzny.
* * *
Jakby za sprawą jakiejś niepisanej umowy zjedli kolację oddzielnie, lecz umówili się, że spotkają
się przed muzeum o dwudziestej trzeciej.
Jones odetchnął swobodniej dopiero w taksówce, zbliżając się do jasno oświetlonego Strandu. Zjadł
kolację w cichej kafejce, po czym wrócił do domu przy Portland Place, by wziąć kąpiel i zabrać
kilka rzeczy. W rozleniwieniu zastanawiał się, co robi teraz Rogers. Słyszał, że posiadał wielki,
upiorny dom przy Walworth Road, pełen zakurzonych, mrocznych ksiąg, okultystycznych
parafernaliów i woskowych kukieł, których nie zdecydował się wystawić w muzeum. O ile dobrze
rozumiał, Orabona mieszkał w tym samym domu, ale w innej jego części.
* * *
Punktualnie o 23 Jones zastał Rogersa przy piwnicach od strony Southwark Street. Zamierali ze
sobą kilka słów. Obaj wydawali się spięci i podenerwowani. Zgodzili się, że czuwanie powinno
mieć miejsce w sali muzealnej, Rogers zaś nie nalegał, aby jego gość spędził noc w tej części
gabinetu osobliwości, gdzie znajdowały się najpotworniejsze eksponaty. Właściciel muzeum zgasił
wszystkie światła przełącznikami umieszczonymi w pracowni, zamknął drzwi krypty kluczem
zawieszonym wśród wielu innych na dużym kółku, po czym opuścił budynek muzeum nie podając
ręki Jonesa, zamknął drzwi frontowe i wspiął się po zmurszałych schodach na chodnik. Nastała
cisza i Stephen Jones zrozumiał, że właśnie rozpoczęło się jego długie, żmudne czuwanie.
2.
W absolutnej ciemności rozległego, piwnicznego pomieszczenia Jones zaczął przeklinać dziecinną
naiwność, która go tu przywiodła. Przez pierwsze pół godziny co chwilę zapalał ołówkową latarkę,
teraz jednak siedzenie po ciemku na jednej z ławek dla gości coraz bardziej działało mu na nerwy.
Za każdym razem promień światła odnajdywał jakiś przeraźliwy, groteskowy obiekt: gilotynę,
nienazwane monstrum, ciało ze strugami czerwieni buchającymi z rozprutego gardła. Wiedział, że
to wszystko nie było prawdziwe, lecz już po półgodzinie odechciało mu się ich oglądać.
Nie potrafił pojąć, co skłoniło go do przyjęcia propozycji tego szaleńca. Dużo prościej byłoby
zostawić go w spokoju lub wezwać na pomoc psychiatrę. Zapewne w grę wchodziło poczucie więzi
łączącej wszystkich artystów. Rogers był na tyle genialny, że zasługiwał na szansę wyrwania go ze
szponów szaleństwa, należało to zrobić bez większego rozgłosu. Każdy, kto tworzył tak
niewiarygodne dzieła z całą pewnością nie mógł pogrążyć się zbyt głęboko w otchłani obłędu, choć
tylko krok dzielił go od wieczności. Posiadał fantazję i wyobraźnię połączonych ze sobą talentów
Sime’a i Dore’a*. W rzeczy samej uczynił dla świata koszmarów równie wiele jak oni.
O północy ciemność rozbrzmiała biciem odległego zegara. Jones uśmiechnął się na wiadomość z
zewnętrznego świata, w którym wszystko było w porządku.
Podziemne muzeum przywodziło na myśl kryptę — upiorną z uwagi na dojmującą samotność.
Nawet mysz byłaby dość miłym i radośnie przyjętym kompanem, jednakże Rogers któregoś razu
pochwalił się, że z pewnych powodów do budynku nie zbliżały się żadne gryzonie ani nawet
owady. To było zastanawiające.
Panował niezmącony, grobowy spokój. Gdybyż rozległ się choćby najcichszy dźwięk! Zaszurał
nogami i w absolutnej ciszy rozległo się przeraźliwe echo. Zakasłał, lecz w pogłosie tego suchego
dźwięku wychwycił drwiąco ironiczną nutę. Poprzysiągł sobie, że nie zacznie mówić do siebie. To
oznaczałoby rychłe załamanie nerwowe. Czas zdawał się płynąć niewiarygodnie wolno. Mógłby
przyznać, że minęło wiele godzin odkąd po raz ostatni w świetle latarki zerkał na zegarek, ale
przecież całkiem niedawno wybiła północ.
Żałował, że ma tak piekielnie wyczulone zmysły. Coś w tej ciszy i mroku niewiarygodnie je
wyostrzyło. Jego uszy odbierały najcichszy szmer, który niekoniecznie musiał dochodzić z ulicy.
Zastanawiał się nad mglistymi, absurdalnymi rzeczami w rodzaju muzyki sfer i nieznanego,
nieosiągalnego życia w obcych wymiarach nakładających się na nasze. Rogers często o tym
rozprawiał.
Iskierki światła błyszczące w jego oczach świdrujących ciemność zdawały się koncentrować na
osobliwej symetrii wzorów i ruchu. Często myślał o tych dziwnych promieniach z najgłębszej
otchłani, które jawią się przed nami z braku innych źródeł światła, choć nigdy nie spotkał się z
czymś takim. Brak im było kojącej bezcelowości zwykłych powidoków, co zdawało się sugerować
istnienie woli i celowości wykraczających poza wszelkie znane ziemskie pojęcia tych słów.
Pojawiło się także echo jakiegoś osobliwego niepokoju i poruszenia. Wszystko było pozamykane
na głucho i mimo braku przeciągów Jones odniósł wrażenie, że powietrze wcale nie jest
nieruchome. Istniały lekkie skoki ciśnienia, choć nie dość silne, by można je wziąć za emanacje
pojawiających się gdzieś w pobliżu niewidocznych bytów. Poza tym zrobiło się niezwykle chłodno.
To ani trochę mu się nie spodobało. W powietrzu czuło się słony posmak, jakby zmieszało się ono z
solanką jakichś mrocznych, podziemnych wód, oraz nieprzyjemny odór wilgoci i pleśni. Za dnia
nawet nie zwrócił uwagi, że woskowe figury mają jakiś zapach. Coś podpowiadało mu, iż kukły nie
powinny tak pachnieć. Przywodziły raczej na myśl słaby odór eksponatów w muzeum historii
naturalnej. To zdumiewające, zwłaszcza w świetle zapewnień Rogersa, iż nie wszystkie jego
eksponaty są sztuczne. (Z pewnością to stwierdzenie pobudziło receptory węchowe Jonesa.)
należało wystrzegać się wybujałej wyobraźni. Czyż to nie ona przywiodła nieszczęsnego Rogersa
do szaleństwa?
Pustka, cisza i samotność tego miejsca coraz bardziej go przerażały. Nawet odległe bicie zegara
zdawało się napływać spoza drugiego brzegu niezmierzonej kosmicznej otchłani. Jones pomyślał o
szalonej fotografii Rogersa: niezwykłej komnacie pełnej płaskorzeźb z zagadkowym tronem, która
— zdaniem właściciela muzeum — liczyła sobie trzy miliony lat.
Może Rogers był na Alasce, ale to zdjęcie z pewnością wykonano w atelier. Nie mogło być inaczej,
zwłaszcza z uwagi na wspomniane płaskorzeźby i przerażające symbole. I jeszcze ten monstrualny
kształt, rzekomo odkryty na tronie… Cóż za przykład chorej wyobraźni! Zastanawiał się, jak daleko
znajdował się od owego szaleńczego woskowego majstersztyku, zapewne ukrytego za mocnymi,
zbitymi z desek i zamkniętymi na kłódkę drzwiami na drugim końcu pracowni. Wolał nie myśleć o
woskowych kukłach. Czyż w tej sali nie było ich aż nadto? W dodatku niektóre wydawały się
niewiele mniej przerażające niż tamta budząca zgrozę istota. A za płóciennym parawanem na końcu
sali znajdowała się galeria potworności „Tylko dla dorosłych”. Bliskość niezliczonych woskowych
kształtów sprawiała, że Jones coraz bardziej się niepokoił, odliczał każdy mijający kwadrans, każdą
upływającą minutę.
Znał muzeum na tyle dobrze, iż nawet w ciemnościach pamiętał doskonale, gdzie znajdowały się
poszczególne eksponaty. Co więcej, mrok jeszcze bardziej podkreślał pewne niepokojące niuanse
każdego z nich. Gilotyna zdawała się skrzypieć złowieszczo, a brodate oblicze Landru wykrzywiał
upiorny, złowróżbny grymas. Z podciętego gardła innej ofiary zdawał się płynąć ohydny bulgot, a
bezgłowa, beznoga ofiara usiłowała stąpać na ociekających krwią kikutach.
W końcu spróbował zatrzymać odrażające obrazy, które wcześniej od siebie odganiał. Chciał je
zatrzymać, gdyż w miejsce odchodzących pojawiały się nowe, jeszcze gorsze od poprzednich. Jego
pamięć zaczęła odtwarzać nieludzkie bluźnierstwa, czające się w ciemnych zakamarkach, a te
pokurczone, zdeformowane hybrydy ociekające śluzem zdawały się pełznąć ku niemu, jakby
próbując osaczyć. Czarny Tsathoggua zmienił się z przypominającego ropuchę gargulca w długi
wężowaty kształt z setkami szczątkowych odnóży, zaś posępne skrzydła rozpostarł jakby zamierzał
pofrunąć i rzucić się na nieświadomego zagrożenia obserwatora. Jones z trudem pohamował się od
krzyku. Wiedział, że powraca do typowych lęków dzieciństwa i potrzebował zdrowego rozsądku
osoby dorosłej, żeby powstrzymać dręczące go zmory. Zapalenie latarki okazało się w tym
przypadku nader pomocne, choć w jej świetle znowu ujrzał odrażające postaci… Jednak nie były aż
tak straszne jak wytwory jego wyobraźni.
Miało to również swoje minusy. Nawet w świetle nie mógł pozbyć się przeświadczenia, że
dostrzega lekkie, zagadkowe drżenie płóciennego parawanu oddzielającego od reszty sali
pomieszczenie z ekspozycją dla dorosłych. Wiedząc, co się za nim znajduje — zadygotał.
Wyobraźnia przywołała wstrząsające kształty bajecznego Yog–Sothotha w postaci skupiska
opalizujących kul, nieodparcie roztaczających aurę nieskończonego zła. Czy to właśnie ta przeklęta
masa zwolna napływała ku niemu, uderzając leciutko w stojące na drodze przepierzenie?
nieznaczne wybrzuszenie płótna zdawało się pochodzić od ostrego rogu Gnophkeha — włochatej,
mitycznej istoty z lodowych pustkowi Grenlandii, która poruszała się czasem na dwóch, niekiedy
na czterech, a jeszcze kiedy indziej na sześciu nogach.
Aby odegnać od siebie niepokojące wizje Jones podszedł dziarsko do parawanu z zapaloną latarką.
Maturalnie jego wcześniejsze obawy nie potwierdziły się. Czyż jednak długie macki zdobiące
czerep Cthulhu nie poruszyły się powolnym, falującym ruchem? Wiedział, że były giętkie, ale nie
sądził, że podmuch powietrza wywołany jego przejściem jest w stanie je poruszyć.
Powrócił do głównej sali, zmrużył powieki i pozwolił rozszaleć się na dobre wirującym pod nimi
obrazom. Zegar gdzieś w oddali wybił pierwszą. Dopiero pierwsza!? Poświecił latarką na zegarek:
faktycznie. Ciężko będzie doczekać rana. Rogers powinien zjawić się około ósmej, jeszcze przed
Oraboną. Na długo wcześniej zrobi się jasno, choć promienie słoneczne nie przedostaną się do
mrocznego wnętrza muzeum. Wszystkie okna w tym przybytku zostały zamurowane, jeżeli nie
liczyć trzech wąskich okienek od podwórza. Zapowiadało się długie i naprawdę żmudne
oczekiwanie.
Zaczął cierpieć na omamy słuchowe. Był gotów przysiąc, że słyszy ukradkowe stąpanie w pracowni
za zamkniętymi na kłódkę drzwiami. Wolał nie myśleć o tym niewysłowionym koszmarze, który
Rogers nazywał bogiem. Ten stwór doprowadzał ludzi do obłędu, tak jak to spotkało jego stwórcę.
Sam jego widok budził grozę, mroził krew w żyłach. Z całą pewnością znajdował się za tymi
drzwiami z grubych desek. Stąpanie na pewno stanowiło wytwór jego wybujałej wyobraźni.
Nagle odniósł wrażenie, że słyszy szczęk klucza w zamku pracowni. Zapalił latarkę, ale nie
dostrzegł niczego groźnego. Ponownie zamknął oczy, ale uporczywe dźwięki nie dały mu spokoju.
Nie był to jednak zgrzyt gilotyny, lecz powolne, ukradkowe skrzypienie otwieranych drzwi. Nie
mógł krzyknąć — byłoby po nim. Usłyszał znacznie wyraźniejsze stąpanie, a może raczej szuranie
stóp, wolno, nieubłaganie zbliżające się ku niemu. W pewnej chwili nie wytrzymał. Nie wrzasnął z
przerażenia, za to zawołał butnie: „Kto idzie? Kim jesteś? Czego chcesz?”
Nie było odpowiedzi. Szuranie jednak nie ucichło. Jones nie wiedział czego lęka się bardziej:
zapalenia latarki czy czekania w ciemnościach, podczas gdy ktoś lub coś zwolna szło w jego
kierunku.
Ta istota — o czym był przekonany — różniła się od innych zgromadzonych wokoło okazów oraz
nękających go koszmarów. Cisza wydawała się nie do zniesienia, podobnie jak nieprzenikniona
ciemność. Znów zakrzyknął histerycznie „Stój, kto idzie?”, po czym zapalił latarkę. W chwilę
później sparaliżowany widokiem upuścił ją i wrzasnął przeraźliwie wiele razy.
W ciemnościach w jego stronę sunęła gigantyczna, czarna, odrażająca postać ni to małpy, ni owada.
Luźna skóra monstrum zwieszała się wokół, a szczątkowa głowa z martwymi ślepiami kiwała
szaleńczo z boku na bok. Stwór miał przednie łapy wyciągnięte na całą długość, szponiaste palce
rozcapierzone. Całe jego ciało, pomimo braku jakiegokolwiek wyrazu na pomarszczonym,
upiornym obliczu, przepełniała nieskrywana żądza mordu.
Błyskawicznie skoczył na Jonesa i powalił na podłogę. Nie doszło do szamotaniny, gdyż ten stracił
przytomność, które nie trwało długo: kiedy odzyskał świadomość nienazwane monstrum wlekło
przez ciemność. Ocknął się za sprawą dźwięków, raczej głosu, który z siebie wydawał. Był ludzki i
dziwnie znajomy.
Tylko jeden człowiek mógł mówić tak ochryple i gorączko, wyraźnie akcentując każde z
przepełnionych upiornym znaczeniem na wpół zapomnianych słów. — Iä! Iä! — brzmiał skowyt.
— Nadchodzę o Rhan–Tegoth! Nadchodzę z pożywieniem. Czekałeś długo karmiąc się byle czym,
teraz jednak otrzymasz, co było obiecane. I dużo więcej! Zamiast Orabony — jednego z wyżej
postawionych, który w ciebie wątpił. Będziesz mógł zmiażdżyć go, wyssać do cna z wszelkimi jego
wątpliwościami i urastać w siłę. Stanie się fundamentem twojej chwały. Rhan–Tegoth,
nieskończony i niezwyciężony, jam twym niewolnikiem i kapłanem. Łakniesz, a ja zapewnię ci
strawę. Odczytałem znaki i poprowadzę cię. Będę karmił krwią, a ty przepełnisz mnie mocą. Iä!
Shub–Niggurath! Koza z Tysiącem Młodych!
W jednej chwili wszystkie nocne koszmary Jonesa odpadły, jak ciśnięty niedbale płaszcz. Znów
panował nad sobą, wiedząc, że ma do czynienia z ziemskim, czysto materialnym zagrożeniem. To
nie było mityczne monstrum, lecz niebezpieczny szaleniec Rogers w zapewne własnoręcznie
uszytym przebraniu. Pragnie złożyć ofiarę bóstwu, które ulepił z wosku. Z pewnością wszedł do
pracowni od podwórza, przebrał się, po czym cichcem przekradł do swej przerażonej,
zdezorientowanej ofiary. Był nadludzko silny… Jeśli ma go pokonać musi działać szybko.
Uznawszy, że Rogers wciąż sądzi, iż jest nieprzytomny, postanowił wykorzystać atut zaskoczenia i
zaatakować znienacka. Czując pod sobą próg domyślił się, że są w pogrążonej w ciemnościach
pracowni. Strach dodał mu sił. Poderwał się gwałtownie, rzucił na szaleńca i zacisnął dłonie na
osłoniętej odrażającą maską szyi. Równocześnie tamten pochwycił jego i zwarli się w dzikiej,
desperackiej walce na śmierć i życie.
Dla Jonesa ocalenie stanowił bez wątpienia atletyczny trening, gdyż jego szalony przeciwnik nie
uznawał zasad fair play, walczył niczym dzikie zwierzę, nie dbając o własne przetrwanie. Był
niczym machina absolutnego zniszczenia, nienasycona jak wilk czy pantera.
W ciemnościach raz po raz rozbrzmiewały gardłowe okrzyki, tryskała krew, ubrania pękały w
szwach. Jones poczuł wreszcie uwolnione od widmowej maski gardło szaleńca. Nie powiedział ani
słowa, wszystkie siły wkładał w rozpaczliwą walkę o ocalenie życia. Rogers kopał, wierzgał, gryzł,
drapał, zadawał ciosy głową i kostkami dłoni, w dodatku znajdował dość energii, by wyrzucać z
siebie urywane, rytualne słowa, pełne odniesień do Rhan–Tegotha.
Jones w pewnej chwili odniósł wrażenie, iż w odpowiedzi na wrzaski Rogersa gdzieś w pobliżu
rozległ się demoniczny skowyt ł ujadanie, ale zapewne był to jedynie wymysł jego przemęczonej
wyobraźni.
Ostatecznie runęli na podłogę przewracając ławki, obijając o ściany i ceglany fundament pieca do
roztapiania wosku.
Jones nie był już pewien, czy zdoła ocalić skórę, lecz los najwyraźniej mu sprzyjał. Po ciosie
kolanem w splot słoneczny Rogers zwiotczał… Chwilę później Jones wiedział już, że wygrał.
Choć ledwie trzymał się na nogach, podniósł się chwiejnie i zaczął szukać po omacku włącznika
światła, stracił bowiem latarkę i większość odzienia. Brnąc krok za krokiem przez ciemność wlókł
za sobą nieprzytomnego szaleńca z obawy, że tamten mógłby go zaatakować, gdyby doszedł do
siebie. Znalazł skrzynkę rozdzielczą i wyszukał odpowiednią dźwignię. Kiedy wnętrze
zdemolowanej pracowni zalało jasne światło, zabrał się za skrępowanie Rogersa przy pomocy
znajdujących się pod ręką pasków ze skóry i materiału. Przebranie było zrobione z jakiejś dziwnej
skóry. Nie wiedzieć czemu jej dotyk zmroził Jonesowi krew w żyłach; w dodatku roztaczała obcy,
niespotykany odór.
W kieszeni ubrania, jakie Rogers miał pod kostiumem, Jones znalazł pęk kluczy — jego ostateczną
przepustkę do wolności. Obmył się z krwi w umywalce na korytarzu i przebrał w najbardziej
niepozorne i najlepiej na niego pasujący strój spośród wiszących na wieszakach. Drzwi prowadzące
na podwórze były zaopatrzone w zamek sprężynowy i nie trzeba było otwierać ich kluczem. Mimo
to zatrzymał klucze, by móc dostać się do środka, kiedy powróci z policją. Kie ulegało też
wątpliwości, że powinien wezwać psychiatrę.
Co prawda muzeum nie posiadało telefonu, lecz nietrudno będzie znaleźć czynną przez całą noc
restaurację lub aptekę z aparatem. Już miał otworzyć drzwi, kiedy potok przeraźliwych słów z
drugiego końca uświadomił mu, że Rogers — którego jedyną widoczną raną było głębokie
zadrapanie na lewym policzku — wreszcie odzyskał przytomność.
— Głupcze! Pomiocie Północnego Yidik i wyziewów K’thuna! Synu psów, które wyją w
maelstromie Azathotha! Mogłeś zostać uświęcony i nieśmiertelny… Zdradziłeś boga i jej kapłana!
Strzeż się, albowiem jest głodny! To miał być Orabona, ten przeklęty pies gotów zdradzić, ale
chciałem, aby to ciebie spotkał ten zaszczyt. Teraz strzeżcie się obaj… Rhan–Tegoth bez swego
Kapłana nie jest spokojny i łagodny. Iä! Iä! Zemsta jest blisko! Czy wiesz, że mogłeś stać się
nieśmiertelny? Spójrz na ten piec, gotów do rozpalenia ognia… W kotle jest wosk. Zająłbym się
tobą jak innymi w mych dawnych eksperymentach. Hej! Ty, który byłeś gotów przysiąc, że
wszystkie moje dzieła to woskowe kukły, sam stałbyś się jedną z nich! Piec był już gotowy. Kiedy
bóg nasyciłby się tobą jak wcześniej psem — uczyniłbym twoje pogruchotane, odsączone z krwi
szczątki nieśmiertelnymi! Wosk dokonałby dzieła. C2yż nie mówiłeś, że jestem wielkim artystą?
Wosk wlany we wszystkie otwory ciała, spowijający każdy cal skóry. Iä! Iä! A potem wszyscy
patrzyliby na twoje zniekształcone szczątki, zastanawiając się, jakim cudem udało mi się wyśnić
coś takiego. Hej! Potem przy — szłaby kolej na Orabonę, po nim na innych i tak moja mała
woskowa rodzinka stopniowo by się powiększała.
Psie, czy nadal sądzisz, że sam zrobiłem te wszystkie kukły? Dlaczego nie powiesz, że je
ZAKONSERWOWAŁEM? Wiesz, jak dziwne miejsca miałem okazję odwiedzić i jakie osobliwości
stamtąd przywiozłem. Tchórzu! Nigdy nie byłbyś w stanie stawić czoła międzywymiarowemu
wędrowcowi, którego skórę przyodziałem, aby cię przestraszyć. Na sam jego widok padłbyś trupem
z przerażenia. Iä! Iä! Bóg łaknie krwi, albowiem krew to życie!
Rogers skrępowany i oparty plecami o ścianę kołysał się miarowo w przód i w tył.
— Posłuchaj, Jones, czy uwolnisz mnie, jeśli obiecam ci wolność? Rhan–Tegoth musi posiadać
swego kapłana. Orabona wystarczy do utrzymania go przy życiu… Ody z nim skończy,
unieśmiertelnię jego szczątki w wosku, by cały świat mógł je podziwiać. To mogłeś być ty, lecz
odrzuciłeś ten zaszczyt, nie dam ci drugiej szansy. Puść mnie, a podzielę się z tobą mocą, która
obdarzy mnie bóg! Iä! Iä! Wielki jest Rhan–Tegoth! Puść mnie! Puść mnie! On kona z głodu za
tymi drzwiami… Jeśli umrze przedwcześnie nigdy nie powróci. Hej! Hej! Uwolnij mnie!
Zniesmaczony Jones tylko pokręcił głową. Rogers — wpatrując się błędnym wzrokiem w
zamknięte drzwi — zaczął tłuc głową o ceglaną ścianę i wierzgać skrępowanymi w kostkach
nogami. Jones obawiając się, że zrobi sobie krzywdę poszedł, by przywiązać go mocno do jakiegoś
ciężkiego, najlepiej wpuszczonego w podłogę mebla. Rogers odpełzł od niego niczym piskorz i
wydał z siebie dziwny zwodniczy zaśpiew — nieludzki, potworny i zatrważający, w dodatku
przeraźliwie głośny. Wydawało się nieprawdopodobne, aby tak donośny, przeszywający dźwięk
mógł dobyć się z ludzkiego gardła.
Jones uznał, że jak tak dalej pójdzie nie będzie potrzebował telefonu. Jakiś zaniepokojony
dziwnymi odgłosami policjant zjawi się, aby zbadać ich przyczynę, o ile rzecz jasna w tej dzielnicy
opustoszałych magazynów nie było wścibskich, ciekawskich sąsiadów.
— Wza–yei! Wza–y’ei! — wył szaleniec. — Y’ kaa haa bho–ii, Rhan — Tegoth… Cthulhu
fthagn… Ei! Ei! Ei! Ei! Rhan–Tegoth, Rhan–Tegoth, Rhan–Tegoth!
Mroczna, skrępowana postać dopełzła do zamkniętych na kłódkę drzwi i jęła uderzać głową w
solidne deski. Jones bał się związać go jeszcze mocniej. To wszystko wprawiało go w coraz
większą konsternację. Znów zaczął odczuwać nieokreślone lęki, które nawiedziły go po raz
pierwszy w ciemnościach muzealnej sali. Zarówno Rogers w swej upartości i jego gabinet
osobliwości w sugestywnym przedstawianiu nieznanych człowiekowi, mrocznych światów —
wydawali się nader przekonujący. Ciarki przeszły Jonesowi po plecach na myśl, że ten woskowy
majstersztyk obłąkanego geniusza znajduje się w tej chwili tuż obok.
W tej samej chwili wydarzyło się coś, co zmroziło mu krew w żyłach, a wszystkie włosy — nawet
te krótkie na karku i dłoniach — stanęły dęba, zjeżone nieopisaną, dojmującą zgrozą. Rogers nagle
przestał krzyczeć i przekrzywił głowę w bok, jakby uważnie czegoś nasłuchiwał. Ma jego ustach
wykwitł triumfalny uśmiech. Tym samym ochrypłym szeptem — który dziwnie kontrastował z jego
wcześniejszym tubalnym skowytem — przemówił tym razem z sensem: — Posłuchaj, głupcze!
Słuchaj bacznie! Bóg mnie usłyszał i nadchodzi. Nie słyszysz, jak gramoli się z pluskiem ze
zbiornika na końcu pochylni? Wykopałem naprawdę głęboki zbiornik. To istota wodna, widziałeś
skrzela. Przybyła tu z ołowianoszarego Yuggoth, gdzie miasta ukryte są w głębinach ciepłego
oceanu. Nie może się tu w pełni wyprostować, jest zbyt wielka, musi siedzieć lub kucać. Oddaj mi
klucze, musimy ją wypuścić i paść na kolana. Musimy oddać pokłon… Potem znajdziemy jakiegoś
psa, kota lub może bezdomnego, aby się posiliła i zaspokoiła pragnienie krwi.
Nie same słowa, lecz ich ton sprawił, że Jonesowi puściły nerwy. Ta niezłomna, obłędna pewność
siebie i szczerość okazały się zaraźliwe. Wyobraźnia w połączeniu z takimi bodźcami była w stanie
przydać złowrogiej realności i woskowej kukle. Z niezdrową fascynacją Jones zauważył na kilku
deskach wyraźne pęknięcia…
Zastanawiał się, jak duża była tamta sala. Pomysł z pochylnią i zbiornikiem wydawał się nader
celowy, jak wszystkie inne aranżacje właściciela muzeum.
Wtem Jonesowi zaparło dech w piersiach. Skórzany pas przeznaczony do mocniejszego
skrępowania szaleńca wypadł z jego bezwładnych palców, a silny dreszcz targnął jego ciałem od
stóp do głów. Mógł się już domyślić, że podobnie jak Rogersa to miejsce przyprawi go o utratę
zmysłów — i oto faktycznie popadł w obłęd. Musiał oszaleć? Halucynacje jakich doświadczał były
dziwniejsze niż wszystkie przeżyte tej nocy. Szaleniec przekonał go, że powinien usłyszeć plusk
mitycznego monstrum w zbiorniku za drzwiami i faktycznie. Boże dopomóż, USŁYSZAŁ ten
dźwięk.
Rogers dostrzegł grymas przerażenia Jonesa, zmieniający jego oblicze w maskę dojmującej zgrozy.
Zachichotał.
— Nareszcie uwierzyłeś, głupcze! Teraz już wiesz! Słyszysz… nadchodzi! Oddaj mi klucze,
durniu! Musimy złożyć pokłon i zająć się ofiarą!
Ale Jones nie zwracał uwagi na jego słowa, niezależnie czy był on szaleńcem, czy nie.
Sparaliżowany strachem i na wpół przytomny oczyma wyobraźni widział najdziksze, najbardziej
nieprawdopodobne obrazy.
Dał się słyszeć plusk, potem dziwne, wilgotne ni to mlaśnięcia, ni szurania, jakby odgłos wielkich,
mokrych łap na twardym podłożu. Coś się zbliżało. Przez szczeliny między tymi koszmarnymi,
zbitymi z desek drzwiami uderzył go mdlący zwierzęcy fetor, smród, jaki dotąd czuł jedynie
odwiedzając zoo w Regent’s Park.
Nie wiedział, czy Rogers wciąż jeszcze coś mówi, czy zamilkł. Cała rzeczywistość dziwnie się
rozmyła. Stał niczym posąg nawiedzany koszmarami i halucynacjami — tak nienaturalnymi, że
stały się niemal obiektywne i odosobnione. Wydawało mu się, że słyszy sapanie lub parskanie
dochodzące gdzieś zza tych drzwi, a kiedy jego uszy przeszyło donośne, przeraźliwe ujadanie, nie
potrafił stwierdzić, czy na pewno wypływa z ust skrępowanego szaleńca, którego obraz coraz
bardziej zacierał się w jego oczach. Oczyma duszy wciąż widział zapamiętaną ze zdjęcia, przeklętą,
woskową istotę.
Takie stworzenie nie miało prawa istnieć. Czyżby jednak popadł w obłęd?
Wciąż doświadczył kolejnych przejawów szaleństwa: coś zaczęło napierać na potężne drzwi,
drapało, skrobało masywne deski. Rozległ się głuchy łomot, skrzyp drzwi przybierał na sile. Smród
był potworny. W pewnej chwili ataki przerodziły się w upiorny, pełen determinacji łoskot
regularnych, głuchych uderzeń przywodzących na myśl taran. Dał się słyszeć złowieszczy trzask
pękającego drewna, w całym pomieszczeniu rozszedł się silny fetor, jedna z desek wypadła, a w
szparze pojawiła się… CZARNA ŁAPA ZAKOŃCZONA SZCZYPCAMI JAK U KRABA…
— Na pomoc! Pomocy! Boże, ratunku!… Aaaaa!…
* * *
Dziś z największym wysiłkiem Jones jest w stanie przypomnieć sobie jak pokonał obezwładniający
paraliż i rzucił do panicznej ucieczki. To musiało być równoznaczne z ucieczką przed najgorszym z
możliwych koszmarów. Przebiegł pędem przez zagraconą kryptę, pokonując ją niemal jednym
susem, silnym szarpnięciem otworzył drzwi, które automatycznie zatrzasnęły się za nim głucho,
pokonał zmurszałe schody, przeskakując stopnie po trzy naraz, i wybiegł z obskurnego, ciemnego
podwórka na jedną z ciemnych uliczek Southwark.
Na tym wspomnienie się kończy. Nie wie, jak dotarł do domu, a nic nie wskazuje, aby złapał
taksówkę. Zapewne pokonał całą trasę pieszo. Wiedziony ślepym instynktem, przebiegł przez most
Waterloo, Strand, Charing Cross, Haymarket i Regent Street. Gdy doszedł do siebie na tyle, by
wezwać lekarza, wciąż miał na sobie kostium zabrany z muzeum.
W tydzień później specjaliści od chorób nerwowych pozwolili mu wstać z łóżka i wyjść na świeże
powietrze. Nie wyznał im wiele. Całe zdarzenie miało w sobie otoczkę szaleństwa i koszmaru i
uznał, że najlepiej będzie zachować milczenie.
Po powrocie do zdrowia zaczął przeglądać zaległą prasę, nie napotkał jednak żadnej wzmianki o
muzeum. Ile z tego wydarzyło się naprawdę? Gdzie kończyła się rzeczywistość, a zaczynał
mroczny koszmar? Czy w tych ciemnych pomieszczeniach pomieszało mu się w głowie i cała
walka z Rogersem była wyłącznie wytworem jego wyobraźni? Mógłby szybciej stanąć na nogi,
gdyby udało mu się ustalić niezbędne fakty. MUSIAŁ widzieć tę przeklętą fotografię woskowej
kukły, gdyż żaden umysł — prócz Rogersa — nie byłby w stanie stworzyć takiego plugastwa.
* * *
Upłynęły dwa tygodnie zanim odważył się ponownie odwiedzić Southwark Street. Udał się tam
wczesnym rankiem, gdy wokół starych, popadających w ruinę sklepików i magazynów krzątało się
całkiem sporo ludzi. Szyld wisiał na swoim miejscu, bliżej przekonał się, że muzeum było otwarte.
Odźwierny rozpoznał go i powitał skinieniem głowy. Jones zebrał się na odwagę i wszedł do
środka. Jeden z pracowników na jego widok uśmiechnął się i dotknął daszka czapki.
Być może wszystko było snem. Czy odważę się zapukać do drzwi pracowni i poszukać Rogersa?
W tej samej chwili podszedł Orabona. Jego pociągłe śniade oblicze przesłaniał sardoniczny grymas,
lecz nie wydał się on Jonesowi wrogi. Mężczyzna przemówił głosem przesyconym obcym
akcentem.
— Dzień dobry, panie Jones. Długo tu pana nie było. Dawno pana nie widzieliśmy. Chciał się pan
widzieć z panem Rogersem? Przykro mi, ale nie ma go. Wyjechał w interesach do Ameryki. To się
stało nagle, z dnia na dzień. Teraz ja prowadzę gabinet i całe muzeum. Staram się utrzymywać
standardy wyznaczone przez pana Rogersa… Dopóki nie wróci.
Cudzoziemiec uśmiechnął się, być może z czystej uprzejmości. Jones nie bardzo wiedział, co ma
powiedzieć, zdołał jednak wykrztusić kilka pytań dotyczących dnia po jego ostatniej tutaj wizycie.
Orabona wydawał się szczerze rozbawiony pytaniami i najstaranniej udzielił mu odpowiedzi.
— Ach, tak, panie Jones, 28–go w zeszłym miesiącu. Pamiętam ten dzień z wielu powodów.
Rankiem, zanim jeszcze zjawił się tu pan Rogers, odkryłem w pracowni nielichy bałagan. Było z
tym wiele zachodu. Sprzątania, znaczy się. Bo widzi pan, tej nocy mieliśmy sporo pracy, Nowy
eksponat trzeba było poddać procesowi powtórnego wypalania.. Zająłem się tym od razu po
przyjściu do pracy. Przygotowanie tego okazu było wyjątkowo trudne, ale rzecz jasna pan Rogers
wiele mnie nauczył. Jak pan wie, jest on naprawdę wielkim artystą. Kiedy się zjawił, pomógł mi w
pracy, włożył w nią całego swojego ducha, cały swój kunszt, o czym mogę pana zapewnić. Zaraz
potem wyjechał, nie przywitał się nawet z resztą pracowników. Jak już mówiłem wezwały go pilne
sprawy i zmuszony był wyjechać nagle. Ja tymczasem zająłem się dokończeniem rozpoczętych
prac. Wiązały się z tym pewne gwałtowne reakcje chemiczne, na tyle gwałtowne, że kilka osób
wzięło je opacznie za huk wystrzału z pistoletu. To dopiero zabawne! Co się tyczy owego
eksponatu, sprawa jest bardziej skomplikowana. To istny majstersztyk, zaprojektowany i wykonany
osobiście przez pana Rogersa. Zajmie się nim po swoim powrocie.
Orabona znów się uśmiechnął.
— Rozumie pan, policja. Wystawiliśmy ten eksponat przed tygodniem i dwoje lub troje
zwiedzających zemdlało. Jeden nieszczęśnik dostał ataku apopleksji. San pan zobaczy… Jest
znacznie bardziej sugestywny od pozostałych. A przede wszystkim większy. Naturalnie
umieściliśmy go w sali „Tylko dla dorosłych”, następnego dnia odwiedziło nas dwóch policjantów
ze Scotland Yardu, obejrzało eksponat i uznało, że jest zbyt straszny, aby wystawiać go na widok
publiczny. Powiedzieli, że mamy go stąd usunąć. To wielka szkoda, takie arcydzieło, prawdziwy
majstersztyk, ale nie mogłem wnieść sprawy do sądu pod nieobecność pana Rogersa. Nie jestem do
tego uprawniony. Poza tym pan Rogers z pewnością nie życzyłby sobie żadnych zatargów z
policją… Kiedy jednak wróci… Jak wróci…
Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu Jones poczuł narastającą falę niepokoju i odrazy.
Orabona mówił dalej: — Jest pan koneserem, panie Jones. Z pewnością nie złamię prawa
proponując panu, aby obejrzał ten eksponat na, że tak powiem, prywatnym pokazie. Być może pan
Rogers podejmie decyzję o zniszczeniu tego dzieła, choć powiadam: szkoda by było…
Jones miał chęć obrócić się na pięcie i wziąć nogi za pas, lecz Orabona wziął go za rękę z
entuzjazmem prawdziwego artysty. W specjalnej sali, pełnej nienazwanych potworności, nie było
żywego ducha. Jedną z nisz zasłonięto kotarą i właśnie w tę stronę poprowadził swego gościa
uśmiechnięty cudzoziemiec.
— Musi pan wiedzieć, panie Jones, że ten eksponat nosi nazwę „Ofiara dla Rhan–Tegotha”.
Jones drgnął gwałtownie, lecz Orabona zdawał się tego nie dostrzegać.
— To bezkształtne, gigantyczne bóstwo pojawia się w pierwszych, na wpół zapomnianych mitach,
które studiował pan Rogers. Rzecz jasna są one absurdalne, o czym często zapewniał pan pana
Rogersa. Miało przybyć z kosmosu i zamieszkać w Arktyce przed trzema milionami lat. Traktowało
swoje ofiary w dość szczególny i okrutny sposób, o czym wkrótce się pan przekona. Pan Rogers
zadbał o zachowanie nadzwyczajnego realizmu, zwłaszcza jeżeli chodzi o oblicze wspomnianej
ofiary.
Jones, cały rozdygotany, zacisnął dłonie na mosiężnej barierce przed niszą zasłoniętą grubą kotarą.
W ostatniej chwili pohamował się przed powstrzymaniem Orabony.
Cudzoziemiec uśmiechnął się triumfalnie.
— Proszę spojrzeć!
Jones zachwiał się, mimo iż z całej siły trzymał barierki.
— Boże… Wielki Boże!
Na gigantycznym tronie z kości słoniowej, pokrytym zagadkowymi płaskorzeźbami, wznosiła się
ogromna w mierzącej dziesięć stóp wzrostu potwornej krasie istota uosabiająca całe zło
niezmierzonego koszmaru — niewyobrażalne, niewysłowione monstrum. W środkowej parze
sześciu odnóży stwór trzymał pogruchotane, spłaszczone szczątki zdeformowanej bezkrwistej
masy, pokryte niezliczonymi, okrągłymi ranami, miejscami wytrawione jakby żrącym kwasem.
Jedynie zniekształcona głowa ofiary, odwrócona bokiem i skierowana ku dołowi, pozwalała
domyślać się, iż kiedyś był to człowiek.
Potwór nie potrzebował żadnej nazwy dla kogoś, kto ujrzał pewną przerażającą fotografię. To
piekielne zdjęcie było aż nazbyt wierne, nie oddawało jednak pełnej zgrozy, którą czuło się dopiero
w bezpośrednim zetknięciu ze stworem. Obły tors, wypukłość przypominająca głowę, ułożone na
kształt trójkąta troje rybich ślepi, długa na stopę ssawka, rozdęte skrzela, macki zakończone
żuwaczkami, sześć wężowatych ramion z czarnymi łapami i szczypcami jak u kraba… Boże!
Wspomnienie tej czarnej łapy…
Orabona uśmiechał się szatańsko. Jones wstrzymał oddech, nabrał powietrza i spojrzał na plugawy
eksponat z narastającą fascynacją, która coraz bardziej go niepokoiła i
bulwersowała. Jakaż nieodgadniona zgroza zmuszała go, by stał i patrzył, wychwytując kolejne
szczegóły niewiarygodnej w swym naturalizmie ekspozycji? Właśnie to przyprawiło Rogersa o
utratę zmysłów… Rogersa — genialnego artystę, który twierdził, że jego kukły wcale nie były
sztuczne…
I wtedy Jones zatrzymał wzrok na tym, co tak go zafrapowało. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się
w odwróconą, zwieszoną nisko głowę ofiary i widoczny na niej jeden, zastanawiający szczegół:
twarz nie została całkiem zniszczona. Co więcej, to oblicze wydało się Jonesowi znajome…
Przypominało szalonego, nieszczęsnego Rogersa. Jones wytężył wzrok, choć nie całkiem wiedział,
dlaczego to robi. Czyż dla obłąkanego artysty nie było rzeczą naturalną, iż zechce nadać własne
rysy postaci jednego ze swych najwspanialszych dzieł? A może Jones podświadomie widział coś,
czego narastająca w nim zgroza nie pozwalała mu dostrzec?
Woskowe, częściowo zniekształcone oblicze spreparowano po mistrzowsku. Te drobne ranki, jakże
doskonale naśladowały liczne nakłucia i obrażenia, które miał okazję ujrzeć na ciele tamtego
nieszczęsnego psa! Ale to nie wszystko. Było coś jeszcze. Na lewym policzku wypatrzył pewną
wypukłość, nie pasującą do ogólnego schematu, jakby rzeźbiarz pragnął zatuszować defekt
pierwotnego modelu. Im dłużej Jones się przyglądał, tym bardziej poruszał go ten drobny
szczegół… Przypomniał sobie okoliczności, które przepełniły jego serce dojmującą zgrozą,
przywodząc na skraj otchłani szaleństwa. Tamta noc, noc niewysłowionych koszmarów… Walka o
życie… Skrępowany szaleniec… I DŁUGIE, GŁĘBOKIE SKALECZENIE NA LEWYM
POLICZKU PRAWDZIWEGO, ŻYJĄCEGO ROGERSA…
Jones rozluźnił uchwyt dłoni na metalowej barierce i osunął się na podłogę bez zmysłów.
Orabona wciąż się uśmiechał.