Skrzydlata ś›mierć H P Lovecraft & Hazel Heald

background image

Winged Death
Współautor: Hazel Heald
Napisane w roku 1933
Przekład: Andrzej Ledwożyw
SKRZYDLATA ŚMIERĆ

„Pomarańczowy Hotel” znajdował się w Bloemfontein w Afryce Południowej przy High Street
opodal dworca kolejowego. W niedzielę, 24 stycznia 1932 roku czterech mężczyzn przebyło w nim
drżąc ze strachu w pokoju na trzecim piętrze. Jednym z nich był George C. Titteridge, właściciel
hotelu, drugim policjant łan De Witt z Centralnego Komisariatu, trzecim Johannes Bogaert —
miejscowy koroner, czwartym, najmniej poruszonym — doktor Cornelius van Keulen, lekarz z
biura koronera.
Na podłodze leżało ciało martwego człowieka, choć nie ono było powodem grozy całej czwórki.
Ich spojrzenia wędrowały od zapełnionego najróżniejszymi dziwactwami stołu: otwartego
kałamarza, pióra i podkładki do pisania, torby lekarskiej, butelki kwasu solnego oraz kwaterkowego
kubka pełnego czarnego dwutlenku manganu — ku sufitowi. Ma jego gładkiej bieli w jakiś sposób
nabazgrano atramentem serię ogromnych liter.
Doktor van Keulen spoglądał raz po raz ukradkiem na zniszczoną, oprawioną w skórę księgę, którą
trzymał w lewej ręce. Przerażenie wydawało się rozkładać równo między księgę, słowa na suficie i
bardzo szczególnie wyglądającą martwą muchę w stojącej na stole butelce z amoniakiem.
Zniszczona książka była dziennikiem martwego mężczyzny. Okazało się, że wpis w książce
hotelowej był nieprawdziwy — nie nazywał się on Frederick N. Mason z Mining Properties,
Toronto, Kanada. Była jeszcze jedna, niesamowita rzecz, która wyjaśniła się dzięki zapiskom, i inne
nie wyjaśnione sprawy, daleko bardziej zatrważające. To wiara czterech mężczyzn, ukształtowana
przez życie spędzone wśród Murzynów, blisko zakorzenionych tajemnic Afryki powodowała, że
drżeli tak mocno.
Dziennik nie był zbyt obszerny. Rozdziały rozpoczynały się pięknym, ręcznym pismem, które
jednak przy końcu stawało się mniej staranne i wyglądało na nerwowe. Składał się z serii notatek,
początkowo zapisywanych raczej w nieregularnych odstępach czasu, nazwanie ich mianem
dziennika nie było jednak w pełni poprawne — rejestrowały tylko jeden zakres działalności autora.
Doktor van Keulen od razu rozpoznał nazwisko zmarłego. Był to wybitny przedstawiciel jego
własnej profesji, zasadniczo związany z Afryką. Pewien fragment przeraził go: znalazł swoje
nazwisko połączone z nikczemnym, nigdy oficjalnie niewyjaśnionym przestępstwem, obecnym na
łamach prasy jakieś cztery miesiące wcześniej. Im dłużej czytał, tym większe było jego przerażenie,
zdumienie oraz uczucie obrzydzenia i paniki.
Samo sedno stanowił tekst, który doktor odczytał głośno w tym złowróżbnym pokoju. Trzech
mężczyzn oddychało ciężko, wiercąc się niespokojnie na krzesłach, rzucając zaniepokojone
spojrzenia na sufit, stół, ciało i siebie.

DZIENNIK DR. MED. THOMASA SLAUENWITE’A, UKARANEGO PRZEZ DR HAB.
HENRY’EGO SARGENTA MOORE’A. BROOKLYN, MOWY JORK, PROFESORA BIOLOGII
BEZKRĘGOWCÓW MA UNIWERSYTECIE COLUMBIA, N.Y. — PRZEZNACZONY DO
ODCZYTANIA PO MOJEJ ŚMIERCI DLA SATYSFAKCJI SPEŁNIENIA MEJ ŻĄDZY
ODWETU, KTÓRY W INNY SPOSÓB NIE MÓGŁBY ML BYĆ PRZYPISANY.

5 styczeń 1929 r.
Ostatecznie postanowiłem zabić doktora Henry Moore’a, a ostatni incydent pokazał mi, jak tego
dokonać. Odtąd będę postępował według spójnej linii działania, zaczynam więc pisać ten dziennik.
Nie ma potrzeby powtarzania okoliczności, które przywiodły mnie do tego, bo poinformowana
część opinii publicznej zaznajomiona jest ze wszystkimi zasadniczymi faktami.
Urodziłem się w Trenton, New Jersey, 12 kwietnia 1885 roku jako syn doktora Paula Slauenwite’a,
zamieszkałego przedtem w Pretorii, Transwal, Południowa Afryka. Studiując medycynę, jako część

background image

tradycji rodzinnej, byłem kształcony przez mego ojca (który zmarł w 1916 roku, kiedy służyłem w
pułku południowoafrykańskim we Francji) w dziedzinie gorączek afrykańskich. Po uzyskaniu
stopnia na Uniwersytecie Columbia większość czasu spędziłem na badaniach, które przeniosły mnie
z Durbanu w Natalu pod sam równik.
W Mombasie opracowałem nową teorię przenoszenia i rozwoju gorączki nawracającej, w
niewielkim tylko stopniu kierując się wskazówkami pozostawionymi w papierach ostatniego
rządowego lekarza, sir Normana Sloane’a, znalezionych w zajmowanym przeze mnie domu. Po
opublikowaniu wyników zostałem od razu uznanym autorytetem. Zaproponowano mi objęcie
najwyższego stanowiska w południowoafrykańskiej służbie zdrowia, a nawet o możliwości
uzyskania godności szlacheckiej w przypadku naturalizacji. W tym celu podjąłem konieczne kroki.
Wtedy wydarzył się incydent, w rezultacie którego bliski postanowiłem zabić Henry Moore’a. Ów
człowiek — mój towarzysz z ławy szkolnej i przyjaciel z lat spędzonych w Ameryce i Afryce —
świadomie próbował podważyć moje autorstwo wyżej wspomnianej teorii twierdząc, że sir Sloane
wyprzedził mnie w badaniach, imputując, iż prawdopodobnie więcej znalazłem w jego papierach,
niż ustaliłem własnymi doświadczeniami. Aby poprzeć te absurdalne oskarżenie, sprokurował kilka
osobistych listów od sir Normana, wykazujących, że istotnie ustalenia jego były podstawą moich
prac i że miał zamiar bezzwłocznie je opublikować, jednak stanęła temu na przeszkodzie jego
niespodziewana śmierć. To akurat muszę przyznać, nie mogę jedynie wybaczyć podejrzenia, iż
ukradłem pomysł z papierów sir Normana. Rząd brytyjski, dostatecznie wyczulony, zignorował te
oszczerstwa, lecz wycofał się ze swej obietnicy podniesienia mnie do stanu szlacheckiego na tej
podstawie, że teoria, chociaż oryginalnie moja, nie jest w istocie nową.
Szybko spostrzegłem, że moja kariera w Afryce zakończyła się, choć pokładałem w niej wszystkie
moje nadzieje, gotów nawet zrezygnować z obywatelstwa amerykańskiego. W stosunkach ze mną
powiało chłodem ze strony przedstawicieli rządowych w Mombasie, szczególnie zimno odnosili się
znajomi sir Normana. Postanowiłem więc wyrównać rachunki z Moorem wcześniej czy później,
choć nie wiedziałem jeszcze w jaki sposób. Już wcześniej zazdrościł okazywanego mi szacunku i
wykorzystał okazję swej dawnej korespondencji z sir Normanem. To wszystko spotkało mnie ze
strony przyjaciela którego sam dokształcałem i inspirowałem, obudziłem zainteresowanie Afryką,
aż osiągnął obecną, umiarkowaną sławę autorytetu w entomologii afrykańskiej. Nie zaprzeczam, że
jego osiągnięcia są znaczne. Umożliwiłem mu to wszystko, a on w zamian zrujnował mnie.
Pewnego dnia zniszczę go za to.
Musiałem zgodzić się na wyjazd w głąb kontynentu — do M’gongi, pięćdziesiąt mil od granicy z
Ugandą. Jest to faktoria handlowa bawełny i kości słoniowej — z ośmioma tylko białymi prócz
mnie. Cholerna dziura, prawie na równiku, pełna wszelkich znanych ludzkości rodzajów febry.
Wszędzie jadowite węże i owady, Murzyni z chorobami o jakich ludzkie ucho nie słyszało poza
wydziałami medycznymi. Nie pracowałem jednak zbyt ciężko i zawsze miałem dużo czasu na
planowanie postępowania względem Moore’a. Umieściłem jego Diptera of Central and Southern
Africa na honorowym miejscu na mojej półce. Przypuszczam, że w chwili obecnej jest to
podstawowy podręcznik używany w Columbii, Harvardzie i Wisconsin — ale to moje własne
sugestie są odpowiedzialne przynajmniej w połowie za tę pozycję.
W ostatnim tygodniu natknąłem się na coś, co zadecydowało o tym, w jaki sposób zabiję Moore’a.
Grupa z Ugandy przyniosła Murzyna z dziwną chorobą, której nie potrafiłem zdiagnozować. Był w
letargu, miał bardzo niską temperaturę ciała i powłóczył nogami w bardzo szczególny sposób.
Większość tubylców bardzo się go obawiała twierdząc, że znajduje się we władzy jakiegoś
szamańskiego zaklęcia, ale Gobo, tłumacz, powiedział, iż został ugryziony przez owada. Co to
było, nie mogę sobie wyobrazić, gdyż miał tylko niewielkie nakłucie na ramieniu —
krwawoczerwone, z purpurową obwódką. Nie zdziwiłem się, że miejscowi przypisywali to czarnej
magii. Wydawało się, że z tego rodzaju przypadkami spotykali się już wcześniej. Stary WKuru,
jeden z członków plemienia Galla w faktorii powiedział, że musi to być ugryzienie „diabelskiej
muchy”, które powoduje powolne wyniszczenie organizmu, a w końcu śmierć. Potem, jeśli
oczywiście sama mucha nadal żyje, opanowuje duszę i osobowość. Dziwaczna legenda, nie znam
bowiem żadnego miejscowego owada na tyle śmiercionośnego, aby można mu było to przypisać.

background image

Dałem temu Murzynowi — miał na imię Mevana — dobrą dawkę chininy i pobrałem próbkę jego
krwi do badania, ale nie poczyniłem zbyt wielkich postępów. To były jakieś bardzo dziwne
zarodniki; nie mogłem ich zidentyfikować nawet przy dużym powiększeniu. Podobny do nich był
pewien gatunek laseczników znajdywanych w wołach, koniach i psach, które ugryzła tse–tse, lecz
tse–tse nie zarażała ludzi, a poza tym było to zbyt daleko na północ.
Jednak ważne było jedno. Zdecydowałem, w jaki sposób zabiję Moore’a. Wyślę mu parę tych
owadów ze szczerymi zapewnieniami, że są zupełnie nieszkodliwe. Sądzę, że nie zachowa
wszelkich środków ostrożności przystępując do badania nieznanego gatunku. (Zapewne nie słyszał
jeszcze o tym wypadku.) Najpierw zobaczę, co stanie się z Mevaną, później znajdę mego posłańca
śmierci.

7 styczeń
Mevana nie czuje się lepiej, choć wstrzyknąłem mu wszystkie znane mi antytoksyny. Ma napady
drgawek i plecie coś przerażająco o tym, w jaki sposób po śmierci jego dusza przejdzie w owada,
który go ugryzł. Pomiędzy napadami popada w stan połowicznego otępienia. Jego serce bije nadal
mocno, więc może z tego wyjdzie. Muszę próbować, bo on — prawdopodobnie szybciej niż
ktokolwiek inny — zaprowadzi mnie w rejon, gdzie został ugryziony.
W międzyczasie napiszę do dr. Lincolna, mojego poprzednika tutaj, gdyż Allen, kierownik faktorii
powiedział, że posiada on głęboką wiedzę na temat lokalnych chorób. Powinien coś wiedzieć na
temat tej śmiercionośnej muchy, jeśli w ogóle jakiś biały człowiek może coś wiedzieć na ten temat.
Jest teraz w Nairobi, a czarnoskórzy gońcy zapewnili mnie, że dostarczą odpowiedź w ciągu
tygodnia korzystając z pociągu.

10 styczeń
Stan chorego nie uległ zmianie, lecz znalazłem to, czego szukałem w starym woluminie lokalnej
służby zdrowia. Trzydzieści lat temu wybuchła tu epidemia, która zabiła tysiące tubylców w
Ugandzie. Odpowiedzialność za nią przypisano rzadkiej musze Giossina palpalis — kuzynce
Glossina norsitans czyli tse–tse. Żyje ona w zaroślach na brzegach rzek i jezior i żywi się krwią
krokodyli, antylop i dużych ssaków. Ody żywiciele posiadają już zarodniki trypanosomiasis albo
śpiączki, wysysa je i roznosi — po okresie inkubacji wynoszącym trzydzieści jeden dni. Po
siedemdziesięciu pięciu dniach następuje niechybna śmierć każdego ugryzionego człowieka czy
zwierzęcia.
Bez wątpienia, to musi być „diabelska mucha” Murzynów. Teraz wiem, jak mam postąpić. Nam
nadzieję, że Mevana z tego wyjdzie. Mam nadzieję, że dostanę odpowiedź od Lincolna w ciągu
czterech lub pięciu dni — on ma znaczną reputację w tych sprawach. Moim najtrudniejszym
zadaniem może być zdobycie much dla Moore’a tak, żeby nie zostać rozpoznanym. Nikt nie
powinni wpaść na to zbyt szybko.

15 styczeń
Otrzymałem właśnie wiadomości od Lincolna, który potwierdził wszystko, co mówiły zapiski o
Olossina palpalis. Miał lekarstwo na śpiączkę: domięśniowe wstrzyknięcie triparsamidu. Okazało
się skuteczne w bardzo dużej ilości przypadków pod warunkiem, że nie zostało podane za późno.
Ponieważ Mevana został ugryziony jakieś dwa miesiące temu, nie wiem, czy to będzie działało —
ale Lincoln pisał, że były przypadki działania leku po osiemnastu miesiącach. Możliwe jest zatem,
że nie będzie za późno.
Lincoln przesłał lekarstwo i właśnie podałem je Mevanie. Znowu jest w stanie otępienia.
Przyprowadzili jego pierwszą żonę z wioski, ale nawet jej nie poznał. Jeśli wróci do zdrowia,
powinien pokazać mi, gdzie są te muchy. Jest wielkim łowcą krokodyli, według tego, co o nim
zapisano, cieszącym się sympatią całej Ugandy. Jutro podam mu następną dawkę.

16 styczeń
Wydaje się, że Mevana czuje się trochę lepiej, lecz akcja jego serca w niewielkim stopniu uległa

background image

zwolnieniu. Stosuję nadal zastrzyki i mam nadzieję, że nie są spóźnione.

Siedemnasty styczeń
Dziś nastąpiła wyraźna poprawa. Mevana otworzył oczy i dał oznaki powrotu świadomości, choć
był oszołomiony. Mam nadzieję, że Moore nie wie o triparsamidzie.
To jest moja szansa na zwycięstwo, bo on nigdy nie przykładał się zbytnio do medycyny. Język
Mevany wydaje się być sparaliżowany, lecz wierzę, że to minie, kiedy tylko uda mi się go obudzić.

25 styczeń
Mevana jest prawie wyleczony! W przyszłym tygodniu spotkam się z nim w dżungli. Był
przestraszony, kiedy po raz pierwszy powrócił do przytomności — mówił coś, że mucha zabierze
jego osobowość po śmierci — ale rozpromienił się, kiedy powiedziałem mu, że wyjdzie z tego.
Jego żona, Ugowe, bardzo troszczy się o niego, mogę więc trochę odpocząć. Potem pomyślę o
wysłanniku śmierci!

3 luty
Mevana czuje się teraz dobrze, rozmawiałem z nim o polowaniu. Boi się zbliżyć do miejsca, w
którym został ugryziony, ale staram się grać na jego wdzięczności. Prócz tego uważa, że mogę
odgonić chorobę. Jego postępowanie może zawstydzić białych — nie ulegało wątpliwości że
pójdzie. Mogę wyruszyć przekonując kierownika faktorii, iż leży to w interesie lokalnej służby
zdrowia.

12 marzec
W końcu w Ugandzie! Mevana ma ze sobą pięciu tragarzy z ludu Galla. Miejscowi nie kryją
niechęci do zbliżenia się do tamtych okolic, bo wiedzą, co zdarzyło się Mevanie. Dżungla jest
zaraźliwym miejscem — paruje miazmatami. Wszystkie jeziora wyglądają na zastałe. W pewnym
miejscu natknęliśmy się na ruiny, które nawet Galla skłoniły do ucieczki. Powiedzieli, że te
megality są starsze od ludzkości i że mają zwyczaj polować, czy też wystawiać czaty na Rybaków z
Zewnątrz — cokolwiek miałoby to oznaczać. Opowiadali też o złych bogach Tsadogwa i Ciulu*.
Do dziś wspominają o złych wpływach w jakiś sposób związanych z diabelską muchą.

15 marzec
Tego ranka dotarliśmy do jeziora Mlolo; tu został ugryziony Mevana. Piekielne, pokryte zieloną
pianą miejsce, pełne krokodyli. Mevana założył pułapki na muchy z cienkiego drutu. Przynętę
stanowi krokodyle mięso. Mam nadzieję, że nałapiemy wystarczającą ilość. Zdecydowałem, że
muszę przeprowadzić na nich doświadczenia — znaleźć sposób na zmianę ich wyglądu tak, aby
Moore nie mógł ich rozpoznać. Prawdopodobnie będę mógł je skrzyżować z innym gatunkiem i
wyprodukować jakąś hybrydę, której zdolność do przenoszenia zakażenia nie ulegnie zmniejszeniu.
Zobaczymy. Teraz się nie spieszę. Jak będę gotowy, Mevana dostarczy mięsa do nakarmienia mych
posłańców śmierci — a potem na pocztę. Wierzę, że nie będzie kłopotów z zakażeniem, gdyż cały
ten kraj jest jedną cholerną, zakażoną dziurą.

16 marzec
Mam szczęście. Pełne dwie klatki. Pięć bardzo żywych okazów ze skrzydłami lśniącymi jak
diamenty. Mevana przełożył je do dużego naczynia z korkiem. Myślę, że schwytaliśmy je w samą
porę. Dostarczymy je do M’gongi bez kłopotów. Mamy dość krokodylego mięsa, żeby je wyżywić.
Niewątpliwie wszystkie albo większość jest zakażona.

20 kwiecień
Z powrotem w M’gondze bardzo zajęty w laboratorium. Posłałem do doktora Joosta w Pretorii po
muchy tse–tse do hybrydyzacji. Taka krzyżówka, jeśli w ogóle wyjdzie, powinna dać coś naprawdę
trudnego do rozpoznania, jednak nie mniej zjadliwego niż palpalis. Jeśli to nie zadziała, wypróbuję

background image

inne diptera z buszu. Posłałem już do doktora Vandervelde’a w Nyangwe po odpowiednie typy
kongijskie. Nie wysyłam Mevany po zakażone mięso, bo przekonałem się, że mogę utrzymywać w
probówkach na czas prawie nieograniczony kultury zarodników trypanosoma gambiense uzyskane
z mięsa zdobytego w ostatnim miesiącu. Kiedy nadejdzie czas, zakażę mięso, nakarmię moich
posłańców dobrą dawką, a potem — bon voyage!

18 czerwiec
Dziś otrzymałem moje tse–tse od Joosta. Klatki do krzyżowania były gotowe od dawna, teraz
przeprowadzam selekcję. Mam zamiar użyć promieni ultrafioletowych dla przyśpieszenia cyklu
życiowego. Da szczęście mam konieczny aparat w swym zasadniczym wyposażeniu. Ignorancja
niektórych ludzi tutaj czyni łatwym ukrywanie moich zamiarów, sądzą, że po prostu badam
istniejące gatunki dla celów medycznych.

29 czerwiec
Krzyżówka jest płodna! Muchy złożyły jaja w ostatnią środę i teraz mam przepiękne larwy! Jeśli
dojrzałe owady będą wyglądały tak dziwnie jak te, nie będę potrzebował niczego więcej.
Przygotowuję oddzielne klatki dla poszczególnych gatunków.

7 lipiec
Wylęgły się hybrydy! Maskowanie co do kształtu jest doskonałe, ale wygląd skrzydeł i delikatne
prążkowany tułów nadal sugeruje Palpalis. Różni się to w niewielkim stopniu u poszczególnych
osobników. Karmię je wszystkie zakażonym krokodylim mięsem. Po zakażeniu wypróbuję niektóre
na tubylcach — oczywiście tak, by wyglądało to na przypadek. Jest tu tak wiele jadowitych
stworzeń, że „wypadek” nie wzbudzi najmniejszych podejrzeń. Wypuszczę muchę w jadalni, kiedy
Batta, mój służący, przyniesie mi śniadanie. Sam uprzednio dokładnie się zabezpieczę. Potem zabiję
ją wypełniając pokój chlorem. Jeśli nie podziała to za pierwszym razem, będę próbował do skutku.
Oczywiście mam triparsamid pod ręką — na wypadek, gdybym sam został ugryziony, ale będę
bardzo uważał, gdyż w chwili obecnej nie jest pewne żadne antidotum.

10 sierpień
Osobniki zakażone dojrzały i udało się, że w doskonały sposób ugryzły Battę. Złapałem je potem i
wsadziłem do klatek. Ugryzienia służącego posmarowałem jodyną i biedny facet jest wdzięczny za
opiekę nad nim.
Jutro wypróbuję na Gambie — posłańcu faktorii — inny gatunek. Przetestuję wszystkie na jakie się
tutaj odważę. Jeśli będę potrzebował więcej — sprowadzę z Ukala.

11 sierpień
Muchy są nadal żywe. Batta wydaje się zdrów jak zwykle, nie bolą go plecy w miejscu ugryzienia.
Poczekam, zanim znowu wypróbuję owady na Gambie.

14 sierpień
Przybyły wreszcie owady od Vandervelde’a. Siedem różnych gatunków, mniej lub bardziej
jadowitych. Trzymam je w klatkach, dobrze karmię, ale krzyżowanie z tse–tse nie wychodzi.
Niektóre wyglądają bardzo różnie od palpalis, lecz kłopot w tym, że nie można uzyskać płodnych
mieszańców.

17 sierpień
Tego popołudnia ugryzły Gambę, lecz zabił je na sobie. Ukłuły go w lewe ramię. Opatrzyłem rany i
Gamba jest tak wdzięczny, jak był Batta. U Batty nie ma żadnych zmian.

20 sierpień
Jak dotąd u Gamby bez zmian, u Batty także. Przeprowadzam doświadczenia z zupełnie nową

background image

formą maskującą, by wspomóc hybrydyzację — chodzi o pewien rodzaj barwnika, żeby zmienić
dużo mówiące lśnienie skrzydeł palpalis. Barwa niebieskawa będzie najlepsza. Muszę czymś
opryskać wszystkie owady. Zacznę od błękitu pruskiego albo błękitu soli żelaza oraz kwasu
cyjanowodorowego.

25 sierpień
Batta uskarżał się na ból pleców… To się rozwija!

3 wrzesień
Zrobiłem znaczne postępy w doświadczeniach. Batta wykazuje oznaki letargu i mówi, że przez cały
czas bolą go plecy. Gamba zaczyna coś odczuwać w ugryzionym ramieniu.

24 wrzesień
Batta czuje się coraz gorzej, zaczyna się bać tego ugryzienia. Myśli o „diabelskich muchach”…
Zagroził, że je zabije, gdy zobaczył moje klatki, ale przekonałem go, iż owady zdechły dawno
temu. Powiedział, że nie chce, by jego dusza przeszła w nie po śmierci. Zrobiłem mu podskórny
zastrzyk ze zwykłej wody, żeby podnieść go na duchu, najwidoczniej muchy zachowały wszystkie
właściwości palpalis. Gamba też czuje się źle, powtarzają się wszystkie objawy obserwowane u
Batty. Dam mu chyba triparsamid, gdyż działanie trucizny jest aż nadto skuteczne. Z drugiej strony
powinienem jednak pozwolić, aby Batta umarł, bo chciałbym się przekonać jak długo to potrwa.
Doświadczenia z barwnikami zakończyły się z sukcesem. Izomeryczna forma żelazocyjanku z
pewną domieszką soli potasu jest rozpuszczalna w alkoholu i można nią spryskiwać owady z
doskonałym rezultatem. Zabarwia na niebiesko skrzydła nie wpływając na ciemny tułów i nie
odbarwia się pod wpływem wody. Mam nadzieję, że dzięki tej zmyłce uda mi się użyć tych hybryd
tse–tse, nie zawracając sobie głowy dalszymi doświadczeniami. Moore nie powinien rozpoznać
niebiesko uskrzydlonych much z tułowiem tse–tse. Oczywiście wszystkie barwniki trzymam pod
zamknięciem, nikt nie może mnie później łączyć z niebieskimi muchami.

9 październik
Batta jest w letargu, leży w łóżku. Podawałem Gambie triparsamid przez dwa tygodnie i, o dziwo,
wyzdrowiał.

25 październik
Batta czuje się bardzo źle, za to Gamba dobrze.

18 listopad
Wczoraj zmarł Batta. Zdarzyła się też pewna rzecz, która spowodowała, że zadrżałem na
wspomnienie miejscowych legend i obaw Batty. W laboratorium usłyszałem bardzo osobliwe
bzyczenie w dwunastej klatce. Były w niej muchy, które ugryzły Battę. Stworzenia wydawały się
być oszalałe, ale uspokoiły się na mój widok. Kiedy poświeciłem przez druty spoglądały na mnie
dziwnie. Wystawiały nogi przez siatkę, jakby były zdezorientowane. Po obiedzie były już martwe,
najwidoczniej oszalały i rozbiły się o druty klatki.
Z pewnością jest dziwne, że zachowywały się tak po zgonie Batty. Murzyni natychmiast połączyłby
to z własnymi mitami. Muszę niezwłocznie rozpocząć działanie z zabarwionymi na niebiesko
hybrydami. Szybkość ich zabijania wydaje się nieco większa niż czystej palpalis. Batta umarł trzy
miesiące i osiem dni po ugryzieniu, ale oczywiście zawsze jest szeroki margines niepewności.
Nadal chcę, aby Gamba przeszedł pełny cykl.

5 grudzień
Planuję, w jaki sposób wysłać przesyłkę do Moore’a. Muszę zrobić tak, by wydawało mu się, że
nadeszły od jakiegoś niezainteresowanego entomologa, który czytał jego Diptera… i sądzi, że
będzie chciał zbadać ten „nowy i nie zidentyfikowany gatunek”. Załączę zapewnienie, że

background image

niebieskoskrzydłe muchy są niegroźne, jak wynika to z długotrwałych doświadczeń na tubylcach.
Moore zaniedba ostrożności i któraś wcześniej czy później go ugryzie…
Moi przyjaciele w nowym Jorku od czasu do czasu informują mnie o postępach naukowych
Moore’a, choć najchętniej ujrzałbym wiadomość o jego śmierci. Przede wszystkim nie mogę
okazywać zainteresowania jego życiem.
Najlepszym pomysłem wydaje się długi wyjazd w głąb kraju, zapuszczenie brody, wysłanie
przesyłki z Ukala w przebraniu przejezdnego entomologa i powrót po zgoleniu brody.

12 kwiecień 1930 r.
Z powrotem w M’gondze po długiej podróży. Wszystko się udało z zegarmistrzowską precyzją.
Rozpocząłem świąteczne wakacje 15 grudnia i wysłałem natychmiast muchy. Zrobiłem doskonały
pojemnik z zakażonym krokodylim mięsem dla moich posłańców. Pod koniec lutego miałem już
porządną brodę.
Pojawiłem się w Ukala dziewiątego marca i napisałem list do Moore’a na maszynie należącej do
faktorii. Podpisałem go jako Mevil Wayland–Hall, co sugeruje, że jestem entomologiem z Londynu.
Sądzę, że przybrałem odpowiedni ton — zainteresowany bratnim naukowcem i tak dalej. W sposób
wręcz artystyczny podkreśliłem, że owady są „zupełnie nieszkodliwe”. Nikt niczego nie
podejrzewa. Zgoliłem brodę po dotarciu do buszu, tak że nie będę miał żadnej niepożądanej
opalenizny. Po przebyciu niewielkich bagien odesłałem wszystkich tubylczych tragarzy. Sam mogę
dokonać cudów z moim plecakiem i mam doskonałe wyczucie kierunku, na szczęście jestem
przyzwyczajony do takich wycieczek. Wyjaśniłem moją nieobecność atakiem febry i zgubieniem
się podczas wędrówki przez busz.
Teraz nadeszła najtrudniejsza psychologicznie chwila: czekanie na wiadomości bez okazywania
napięcia. Oczywiście Moore mógł ujść cało, lecz przy jego lekkomyślności jest sto szans przeciw
jednej na jego niekorzyść. Mie mam wyrzutów sumienia; po tym co mi zrobił, zasłużył sobie nie
tylko na to.

13 czerwiec 1930 r.
Hurra! Przypadkowo usłyszałem od Dysona z Columbii, że Moore otrzymał jakieś nowe,
niebieskoskrzydłe muchy z Afryki i że jest nimi bardzo zaskoczony! Ani słowa o ugryzieniu, lecz o
ile znam niedbałość Moore’a, to sądzę, źe usłyszę o tym niedługo.

27 sierpień
List od Mortona z Cambridge. Moore pisał, że czuje się bardzo źle i zawiadomił, że owad —
pewien ciekawy nowy gatunek, który otrzymał gdzieś w połowie czerwca — ugryzł go w kark.
Czyżby mi się udało? Najwidoczniej Moore nie łączy ugryzienia ze swą słabością. Jeśli tak, to
został ugryziony w samym środku okresu zjadliwości owada.

12 wrzesień
Zwycięstwo! Znowu telegram od Dysona: Moore jest w stanie bardzo niepokojącym. Łączy teraz
swoją chorobę z ugryzieniem około południa 19 czerwca i jest naprawdę zdezorientowany nie
mogąc zidentyfikować owada. Próbuje dowiedzieć się czegoś o Nevilu Wayland–Hallu.
Ze stu kilku wysłanych much chyba około dwudziestu pięciu dotarło do niego żywych, niektóre
uciekły, ale w czasie podróży z larw wylęgło się kilka nowych. Dyson donosi, że larwy są starannie
inkubowane. Gdy dojrzeją, spodziewam się, że zidentyfikuje hybrydy tse–tse, lecz teraz już mu to
nie pomoże. Będzie się jednak zastanawiał, dlaczego niebieska barwa skrzydeł nie została
przekazana dziedzicznie!

8 listopad
Listy od pół tuzina przyjaciół donoszące o poważnej chorobie Moore’a. Dziś przyjechał Dyson.
Powiedział, że Moore pracuje jak szalony nad hybrydami, które wylęgły się z larw i zaczyna się
przekonywać, że ich rodzice otrzymały swoje niebieskie skrzydła w jakiś sztuczny sposób. Teraz

background image

przez większość czasu pozostaje w łóżku. Brak wzmianki o użyciu triparsamidu.

13 luty 1931 r.
Niedobrze! Moore jest umierający. Chyba wie, iż nie ma na to ratunku, ale wydaje mi się, że
zaczyna coś podejrzewać. Dostałem w ostatnim miesiącu bardzo chłodny list od Mortona, nie pisał
nic o Moorze — lub raczej w sposób skrępowany, że Moore formułuje teorie o całej tej sprawie.
Szukał Wayland–Halla telegraficznie w Londynie, Ukala, Nairobi, Mombasie i innych miejscach —
i oczywiście niczego nie znalazł. Sądzę, że powiedział Dysonowi kogo podejrzewa, ale Dyson w to
nie uwierzył. Obawiam się natomiast, że uwierzył mu Morton.
Chyba lepiej zaplanować wyjazd. Szkoda! Koniec tak dobrze zaczętej kariery! Najbardziej z
powodu Moore’a — ale tym razem zapłaci za swoje postępowanie! Powrócę do Południowej Afryki
— w międzyczasie przeleję tam po cichu swoje oszczędności na nowe nazwisko: Frederick
Nasmyth Mason z Toronto w Kanadzie, makler w przemyśle kopalnianym. Muszę wyrobić sobie
nowy podpis dla identyfikacji. Z łatwością dokonam transferu.

15 sierpień
Minęło pół roku i nadal jestem w zawieszeniu. Dyson i Morton, podobnie jak i niektórzy inni,
przestali do mnie pisać. Doktor James z San Francisco słyszał od przyjaciół Moore’a, że ten jest w
stanie nieprzerwanej śpiączki. W maju nie był w stanie chodzić. Tak długo, jak mógł mówić,
uskarżał się na zimno. Teraz nie może, jednak sądzą, że nadal ma przebłyski świadomości. Jego
oddech jest ostry i krótki, słychać go nawet z większej odległości. Nie ulega wątpliwości, że żywi
się nim trypanosoma gambiense, lecz znosi to lepiej niż tutejsi Murzyni.
Trzy miesiące i osiem dni temu zmarł Batta* i teraz tylko Moore żyje rok po ugryzieniu. Słyszałem
w ostatnim miesiącu pogłoski o intensywnych poszukiwaniach Wayland–Halla w Ukala. Jednak nie
sądzę, żebym musiał się tym martwić, gdyż nie istnieje absolutnie nic, co mogłoby mnie łączyć z tą
sprawą.

7 październik
Nareszcie wszystko się skończyło! Wiadomość w Mombasa Gazette. Moore zmarł dwudziestego
września po seriach napadów drgawek i z temperaturą znacznie poniżej’ normalnej. Wystarczy!
Powiedziałem, że go dostanę i zrobiłem to! W gazecie był trzykolumnowy artykuł o jego długiej
chorobie, śmierci i o gorączkowych poszukiwaniach Wayland–Halla. Najwidoczniej Moore cieszył
się w Afryce większą estymą niż sądziłem. Owady zostały całkowicie zidentyfikowane na
podstawie okazów, które przeżyły i tych, które rozwinęły się z larw. Odkryto także sposób
zabarwienia skrzydeł. Stwierdzono ogólnie, że muchy zostały, jak się wydaje, spreparowane i
wysłane w intencji zabicia Moore’a, Dysonowi przekazano pewne podejrzenia, ale ten, podobnie
jak i policja, zachował milczenie z powodu braku dowodów. Sprawdzono wszystkich wrogów
Moore’a, a Associated Press zauważyła, że „nastąpi sprawdzenie, czy nie brał w tym udziału jakiś
znany lekarz, przebywający teraz za granicą”.
Coś na samym końcu doniesienia wstrząsnęło mną w pewnym aspekcie wierzeń Murzynów i
zachowania muchy po śmierci Batty. Wydawało się, że podobny incydent wydarzył się także w noc
zgonu Moore’a. Dyson obudził się — o całe mile od Brooklynu — z powodu niezwykłego
brzęczenia niebieskoskrzydłych much, które wyleciały przez okno na chwilę przedtem, kiedy
pielęgniarka zadzwoniła z domu Moore’a powiadamiając o jego śmierci.
Jednakże najbardziej mnie zajmuje afrykański koniec moich spraw. Ludność Ukala pamięta
brodatego cudzoziemca, który pisał na maszynie listy, wysyłał paczki i z pomocą policji
przeczesywał kraj w poszukiwaniu czarnych gońców. Nie mogłem zatrudnić zbyt wielu, ale gdy
przesłuchujący urzędników połączą mnie z Ubandesem, który przeprowadził mnie przez dżunglę
M’Kini, będę musiał wyjaśnić więcej niż bym chciał. Wygląda na to, że przyszedł czas, abym
zniknął, więc sądzę, że jutro napiszę rezygnację i udam się w nieznanym kierunku.

9 listopad

background image

Ciężka sprawa z moją rezygnacją, ale dziś się zwolniłem. Nie chcę zaostrzać podejrzeń oddalając
się bez zezwolenia. W ostatnim tygodniu dowiedziałem się od Jamesa o śmierci Moore’a, ale
niczego więcej niż z gazet. Jego przyjaciele w Nowym Jorku wydają się raczej powściągliwi, jeśli
chodzi o szczegóły, choć wszyscy mówią o poszukiwaniach. Żadnych wiadomości od mych
przyjaciół na wschodzie. Moore musiał rozpuścić jakieś straszliwe podejrzenia, lecz nie ma
żadnego dowodu na to, że mogło tak być.
Nadal nic mi się nie udaje. We czwartek powinienem wyjechać z Mombasy parowcem do Durbanu,
a w Johannesburgu przemienić się w Fredericka Nasmytha Masona, maklera z Toronto.
Niech to będzie koniec mego dziennika. Jeśli w końcu nie zostanę o nic podejrzany, powinien
posłużyć po mojej śmierci oryginalnemu celowi i ujawnić to, o czym teraz inni nie powinni się
dowiedzieć. Z drugiej strony, jeśli podejrzenia nabiorą kształtów i przetrwają, może potwierdzić,
wyjaśnić poważne oskarżenia i wypełnić wiele zaskakujących niedomówień. Oczywiście jeśli coś
mi zagrozi, powinienem go zniszczyć. No cóż, Moore nie żyje — tak jak na to w zupełności
zasłużył. Teraz zmarł także doktor Thomas Slauenwite. Kiedy ciało dawniej należące do Thomasa
Slauenwite umrze, wszyscy będą mogli przeczytać ten zapisek.

15 styczeń 1932 r.
Z wahaniem otwieram dziennik w nowym roku. Tym razem piszę wyłącznie dla uspokojenia swego
umysłu, bo byłoby idiotyzmem wyobrażać sobie, że cała sprawa się definitywnie zakończyła.
Zatrzymałem się w hotelu Vaal w Johannesburgu pod moim nowym nazwiskiem i jak dotąd nikt nie
odgadł kim naprawdę jestem. Rozmawiam niezobowiązująco o interesach, aby utrzymać o sobie
mniemanie, że jestem agentem kopalnianym i wydaje mi się, że naprawdę mógłbym pracować w tej
branży. Później pojadę do Toronto, żeby sfabrykować kilka dowodów dotyczących mej fikcyjnej
przeszłości.
Niepokoi mnie jednak owad, który wtargnął do mego pokoju dziś około południa. Oczywiście
miałem ostatnio wszelkiego rodzaju koszmary senne o niebieskich muchach, lecz należało się ich
spodziewać w stanie mego podwyższonego napięcia nerwowego. To coś jest jednak bardzo
niepokojącą rzeczywistością i jak najszybciej chciałbym się go pozbyć.
Mucha brzęczała wokół półek na książki przez kwadrans. Podjąłem wszelkie wysiłki, by ją
pochwycić lub zabić. To dziwactwo ma niebieskie skrzydła i w każdym calu jest duplikatem mych
zhybrydyzowanych posłańców śmierci. Czy w istocie może to być jeden z nich, tego doprawdy nie
wiem. Wszystkie hybrydy — zabarwione i niezabarwione — wysłałem do Moore’a…
Czy może to być halucynacja? A może jakiś osobnik z Brooklynu znalazł drogę powrotną do
Afryki? Te absurdalne historie o niebieskich muchach, które niepokoiły Dysona po śmierci
Moore’a… Mimo wszystko przeżycie i powrót niektórych z nich nie jest niemożliwy. Jest też
doskonale możliwe, że mój niebieski barwnik mógł wbić się w ich skrzydła, bo nadawał się
doskonale do tatuażu. Drogą eliminacji wydaje się to jedynym racjonalnym wyjaśnieniem, choć jest
bardzo ciekawą rzeczą, że ten osobnik mógł dotrzeć tak daleko na południe. Możliwe, że jest to
jakiś wrodzony instynkt powrotu do domu właściwy tse–tse. Mimo wszystko należą do
Południowej Afryki.
Muszę się chronić przed ugryzieniem. Oczywiście oryginalny jad — jeśli jest to naprawdę jedna z
much, która uciekła od Moore’a — dawno już przestał działać, ale osobnik ten musiał jeść i mógł
równie dobrze, lecąc przez Afrykę Centralną, złapać nowe zakażenie. W istocie jest to bardziej
prawdopodobne niż nieprawdopodobne.
Nadal mam resztki triparsamidu, nie mogłem się zdobyć na zniszczenie swej torby medycznej —
jedynego dowodu — ale gdy poczytałem o nim dokładnie, nie jestem już tak pewien skuteczności
leku. Daje tylko szansę! Z pewnością uratował Gambę, ale zawsze istnieje możliwość, że
zawiedzie.
To jakoś cholernie podejrzane, że ta mucha wleciała właśnie do mego pokoju! Bardzo dziwny zbieg
okoliczności. Z pewnością uda mi się ją zabić. Jestem zaskoczony, że dziś udało się jej uciec, bo
zazwyczaj muchy są krańcowo głupie i łatwe do schwytania. A może mimo wszystko to czyste
złudzenie? Z pewnością upał dokucza mi jak nigdy.

background image

16 styczeń
Czy ja tracę zmysły? Dziś w południe mucha przyleciała ponownie i zachowywała się jak oszalała.
Może to złudzenie, ale jej obecność wydaje mi się złowróżbna. Pojawia się znikąd i leci prosto do
mej półki z książkami, krążąc bez końca wokół Diptera… Moore’a. Od czasu do czasu siada na tym
woluminie albo rzuca się w moim kierunku i odlatuje nim zdążę ją uderzyć złożonym papierem.
Taka chytrość jest niesłychana wśród notorycznie głupich, afrykańskich dwuskrzydłych. Przez
prawie pół godziny próbowałem dostać tę przeklętą muchę, ale w końcu wyleciała przez dziurę w
zasłonie okna, której wcześniej nie zauważyłem. Zaczynam wyobrażać sobie, że z całą rozwagą
drwi sobie ze mnie. Nie mogę się poddawać utracie zmysłów.

17 styczeń
Albo ja jestem szalony, albo świat jest w szponach jakiegoś nagłego zawieszenia znanych nam praw
prawdopodobieństwa. Ta przeklęta mucha przylatuje skądś tuż przed południem i brzęczy wokół
Diptera… Moore’a. Znów próbowałem ją złapać i ponownie powtórzyło się wczorajsze
doświadczenie. W końcu owad rzucił się do otwartego kałamarza na stole i zanurzył w nim — tylko
nogi i tułów. Potem pożeglował pod sufit i zaczął po nim pełzać pokrzywionym torem, zostawiając
ślady atramentu. Po pewnym czasie pozostawił pojedynczą plamkę atramentu i zniknął mi z oczu.
Coś w tym wszystkim uderzyło mnie jako złowróżbne i nienormalne — bardziej niż sam sobie
mogę wyjaśnić. Kiedy patrzyłem na atramentowy ślad pod różnymi kątami, wydawał mi się coraz
bardziej znajomy i nagle zaświtało mi, że tworzy absolutnie doskonały znak zapytania.
Cóż mogłoby być tak szalenie odpowiednie? Dziwne, że nie zemdlałem. Jak dotąd nikt z gości
hotelowych tego nie zauważył. Nie widziałem muchy tego popołudnia i wieczoru, ale kałamarz jest
zamknięty. Sądzę, że zgładzenie przeze mnie Moore’a dręczy mnie i wywołuje te potworne
halucynacje. Może w ogóle to nie jest mucha?

18 styczeń
W jakie piekielne popadłem koszmary? To co dziś się zdarzyło nie mogłoby się zdarzyć normalnie.
Ktoś z obsługi hotelu zobaczył znaki na suficie i przyznał, że naprawdę istnieją.
Około jedenastej tego ranka (akurat pisałem) coś wpadło do kałamarza na sekundę i wyleciało. Na
suficie ujrzałem tę piekielną muchę — tak jak przedtem pozostawiającą ślad. Nic nie mogłem
zrobić poza złożeniem gazety, by być gotowym do pacnięcia stwora jeśli podleci blisko. Po
zrobieniu kilku zwrotów na suficie poleciała w jakiś ciemny kąt i znikła. Na niezmiernie
poobtłukiwanym tynku sufitu zobaczyłem, nowy ślad z atramentu przedstawiający sobą olbrzymią i
niewątpliwą cyfrę 5.
Na chwilę odszedłem prawie od zmysłów pod naporem bezimiennego niebezpieczeństwa, którego
nie mogłem w pełni umiejscowić. Nagle wezwałem swój cały rozsądek i podjąłem aktywne kroki.
Poszedłem do sklepu chemicznego i kupiłem gumę oraz inne rzeczy niezbędne do sporządzenia
lepu, a także drugi kałamarz. W pokoju napełniłem nowy kałamarz impregnującą mieszaniną
nasączającą, pozostawiając go otwartym. Potem próbowałem skoncentrować się na czytaniu. Około
trzeciej po południu znowu usłyszałem tego przeklętego owada. Krążył wokół nowego kałamarza.
Zniżył się do kolorującej powierzchni, lecz nie dotknął jej, a potem poleciał wprost na mnie i
szybko wycofał. Potem podleciał do półki z książkami i zaczął krążyć wokół traktatu Moore’a. Jest
w tym coś głębokiego i diabolicznego.
Najgorsze nastąpiło później. Owad podleciał do otwartego okna i zaczął rytmicznie bić o siatkę,
nastąpiła seria uderzeń, a potem równe im w czasie łażenie po siatce, przerwa i tak dalej. Coś w tym
występie utrzymywało mnie bez ruchu przez dłuższą chwilę, ale po tym podszedłem do okna i
usiłowałem zabić szkodliwe stworzenie. Jak zwykle bez skutku. Po prostu przeleciało przez pokój
do lampy i zaczęło nabijać ten sam rytm na sztywnym, kartonowym abażurze. Poczułem ogromną
desperację i zamknąłem wszystkie drzwi i okna, których zasłony były nieprzenikliwe. Wydawało
się konieczne zabicie tego przetrwałego okazu, którego tropienie tak szybko wzburzyło mój umysł.
Zacząłem zauważać, że każda z jego serii zawiera dokładnie pięć uderzeń.

background image

Pięć! Tę samą liczbę, którą stworzenie nakreśliło atramentem na suficie rankiem! Czy mogła to być
tylko jakaś zbieżność? Przyjęcie tego byłoby szaleństwem, gdyż wiedza o figurach pisanych przez
muszą hybrydę przeczy ludzkiemu umysłowi. Ale czy ludzki umysł sięga do najbardziej
prymitywnych legend Murzynów ugandyjskich? A teraz ta piekielna inteligencja zwodzi mnie,
kontrastując z normalną tępotą tej rasy.
Odłożyłem na bok złożoną gazetę i usiadłem ogarnięty wzrastającym przerażeniem. Owad
zabrzęczał i wyleciał przez otwór w suficie, przez który rura od kaloryfera przechodziła do pokoju
na wyższym piętrze.
Odlot wcale mnie nie uspokoił, bo mój umysł zaczął snuć dzikie i przerażające refleksje. Jeśli ta
mucha posiada ludzką inteligencję, to od kogo ją uzyskała? Czyżby prawdą były sądy tubylców, że
stworzenia te przejmują inteligencję swych ofiar po ich śmierci? Jeśli tak, to czyją osobowość
posiada? Jestem przekonany, że musi to być jedna z tych, które uciekły od Moore’a. Czyżby to był
ten posłaniec, który ugryzł Moore’a? Jeśli tak, to czego chce ode mnie? W ogóle czego to chce ode
mnie?
Oblany zimnym potem przypomniałem sobie działanie muchy po śmierci Batty. Czy jej osobowość
została zastąpiona osobowością martwej ofiary? A sensacyjne wiadomości o musze, która obudziła
Dysona, kiedy zmarł Moore? Jeśli tak, to czy ta mucha, która mnie prześladuje może posiadać
przekazaną jej mściwą osobowość? Jak krąży wokół książki Moore’a! Boję się w ogóle myśleć, co
dalej! Na razie zacząłem się przekonywać, że to stworzenie jest istotnie zakażone i to w najgorszy
sposób. Z pewnością musiało się zakazić wszystkimi najbardziej zjadliwymi bakteriami Afryki.
Mój umysł, choć wstrząśnięty, zaczął zakładać, że to cholerstwo posiada jednak cechy ludzkie.
Zadzwoniłem do recepcji i poprosiłem, żeby przysłali kogoś, kto zatkałby dziurę przy rurze
kaloryferowej i inne możliwe szpary w moim pokoju. Powiedziałem, że dręczą mnie muchy i
wydawało się, że naprawdę mi współczują. Pokazałem robotnikowi atramentowe ślady na suficie,
które rozpoznał bez żadnej wątpliwości. A więc są rzeczywiste! Podobieństwo do znaku zapytania i
znak piątki zaskoczyły i zafascynowały go. W końcu pozatykał wszystkie dziury, jakie tylko mógł
znaleźć i zacerował siatkę w oknie, tak że mogę teraz trzymać oba okna otwarte, najwidoczniej
uważał mnie za lekko „ekscentrycznego”, szczególnie, że w czasie jego pobytu w pokoju nie było
widać żadnego owada. Tego wieczoru nie pokazała się żadna mucha. Bóg wie, co to jest, czego
chce i co się ze mną stanie.

19 styczeń
Jestem naprawdę przerażony. To mnie dotknęło. Wokół dzieje się coś potwornego i demonicznego,
a ja jestem bezsilną ofiarą. Rankiem, po powrocie ze śniadania, ten skrzydlaty diabeł z piekła rodem
wpadł do pokoju i zaczął uderzać o siatkę w oknie — tak jak wczoraj. Tym razem jednak każda
seria liczyła tylko cztery uderzenia. Rzuciłem się do okna i próbowałem ją złapać, ale umknęła mi
jak zwykle, podleciała do traktatu Moore’a i zaczęła brzęczeć drwiąco. Jej aparat głosowy jest
ograniczony, lecz zauważyłem, że jej brzęczenie grupuje się także w kadencje po cztery dźwięki.
Z pewnością oszalałem, gdyż krzyknąłem do niej: „Moore! Moore, na miłość Boską, czego ty
chcesz?!” Wtedy stworzenie nagle przestało krążyć, podleciało do mnie i zanurkowało nisko,
wdzięcznie, ruchem, który mógł przypominać ukłon. Potem znów poleciało do książki.
Przynajmniej wydaje mi się, że widziałem to wszystko — bo nie wierzę już swym zmysłom.
Potem stała się gorsza rzecz. Pozostawiłem drzwi do pokoju otwarte w nadziei, że potwór wyleci.
Około 11.30 uznałem, że go nie ma i zamknąłem je, Potem zasiadłem do czytania. Dokładnie w
południe poczułem łaskotanie na karku, ale kiedy się tam dotknąłem, niczego nie było. Po chwili
znowu poczułem łaskotanie — i zanim się ruszyłem, ten bezimienny sługa piekieł przyżeglował w
zasięg mego wzroku, wykonał ponownie te drwiące ukłony w powietrzu i wyleciał przez dziurkę od
klucza, o której nigdy nawet nie śniłem, że jest wystarczająco wielka. W to, że ten stwór mnie
dotknął nie mogłem wątpić. Dotknął mnie nie czyniąc krzywdy — i nagle przypomniałem sobie z
przerażeniem, że Moore został ugryziony w kark w południe. Z tą chwilą pozatykałem papierem
wszystkie dziurki od klucza i mam w ręku złożoną gazetę ilekroć otwieram drzwi.

background image

20 styczeń
Dotąd w pełni nie mogę uwierzyć w rzeczy nadnaturalne, lecz boję się, że jestem stracony. To
przekracza moją wytrzymałość. Dziś, tuż przed południem ten diabeł pojawił się za oknem i znów
zaczął o nie uderzać, tym razem seriami po trzy uderzenia.
Nadal mam na tyle rozsądku, żeby podjąć pewien bardziej ostateczny krok. Wyjąłem obie szyby i
pokryłem je z obu stron moim preparatem — tym którego użyłem w kałamarzu, po czym włożyłem
je na miejsce. Jeśli ten stwór chce nowego znaku — ten będzie jego ostatnim! Reszta dnia minęła
spokojnie. Czy przetrwam to doświadczenie bez popadnięcia w manię?

21 styczeń
W drodze koleją do Bloemfontein. Uciekam! To diabelstwo zwyciężyło. Ma piekielną inteligencję,
przeciwko której moje sposoby okazały się bezsilne. Tego ranka pokazało się za oknem, lecz nie
dotknęło kleistej powierzchni szyby. Skręciło nagle i zaczęło zataczać po dwa okręgi, robiąc
między nimi przerwę. Po kilku takich przedstawieniach zniknęło nad dachami miasta.
Moje nerwy są na granicy wytrzymałości, gdyż te sugestie liczbowe zdolne są wywołać straszliwą
interpretację. W poniedziałek to trzymało się liczby pięć, we wtorek było to cztery, we środę trzy, a
dziś dwa. Pięć, cztery, trzy, dwa… Cóż nadejdzie potwornego i nie do pomyślenia potem? O tym
mogą wiedzieć tylko złe moce wszechświata.
Spędziłem całe popołudnie pakując się i wysyłając bagaże, a teraz jadę nocnym ekspresem do
Bloemfontein. Ucieczka może nie zdać się na nic, ale co mi innego pozostało?

22 styczeń
Zakwaterowałem się w „Pomarańczowym Hotelu” w Bloemfontein — wygodnym i znakomitym
miejscu — lecz przerażenie mnie nie opuszcza. Pozamykałem wszystkie drzwi i okna, zatkałem
dziurkę od klucza, przejrzałem wszystkie możliwe szpary i pozaciągałem zasłony, ale tuż przed
południem usłyszałem głuche uderzenie w jedną z szyb. Czekałem — i po długiej przerwie rozległo
się następne pukanie. Sekundowa przerwa i znów pojedyncze uderzenie. Podniósłszy zasłonę
zobaczyłem tę przeklętą muchę, tak jak się tego spodziewałem. Zatoczyła jeden, duży, powolny
krąg, a potem znikła z pola widzenia. Słaby jak niemowlę, położyłem się, żeby odpocząć.
Jeden! To oczywiście było istotą obecnego przesłania potwora. Jedno stuknięcie, jeden krąg. Czy
oznacza to jeszcze jeden dzień dla mnie, zanim dosięgnie mnie jakiś niechybny los? Powinienem
uciec znowu, czy okopać się tu, zamykając jak najszczelniej pokój?
Po godzinie odpoczynku poczułem się zdolny do działania i zamówiłem do pokoju duży zapas
żywności w konserwach, a także prześcieradeł i ręczników. Jutro pod żadnym pozorem nie
powinienem pozostawić nawet najmniejszej szpary w drzwiach i oknach.
Żywność i prześcieradła przyniósł czarny służący. Patrzył na mnie dziwnie, ale nie troszczyłem się
już, jak ekscentrycznym lub szalonym mogę się wydawać. Ścigają mnie moce gorsze niż kpiny
całej ludzkości. Przejrzałem każdy milimetr kwadratowy ścian i zatkałem każdą mikroskopijną
szparę, jaką mogłem znaleźć. W końcu mogłem zasnąć.
(Rękopis staje się w tym miejscu nieregularny, nerwowy i bardzo trudny do odczytania.)

23 styczeń
Jest tuż przed południem i czuję, że za chwilę wydarzy się coś strasznego. Nie spałem ostatnio, tak
jak się tego spodziewałem, mimo iż nie spałem także poprzedniej nocy w pociągu. Wstałem
wcześnie i miałem trudności ze skoncentrowaniem się na czymkolwiek — czytaniu czy pisaniu.
Taki dzień, w którym postępuję z rozwagą w każdym działaniu jest nie do zniesienia. Nie wiem, co
oszalało: natura czy mój umysł. W końcu około jedenastej nie byłem w stanie nic innego zrobić, jak
tylko pospacerować po pokoju.
Usłyszałem szelest wśród przyniesionych wczoraj pojemników z jedzeniem i ta piekielna mucha
wypełzła przed moje oczy. Chwyciłem coś płaskiego i zacząłem w nią walić nie zważając na strach,
lecz z nie większym skutkiem niż zwykle. Kiedy się zbliżałem, niebieskoskrzydłe diabelstwo
wycofywało się w stronę stołu, na którym zgromadziłem książki, i zatrzymywało się przez chwilę

background image

nad Diptera of Central and Southern Africa. Ody się zbliżałem, odlatywało w stronę kominkowego
zegara i zasłaniało liczbę 12. Zanim zdążyłem obmyślić następny ruch, mucha zaczęła pełznąć
wokół cyferblatu bardzo powoli i rozważnie w stronę wskazówek. Minęła wskazówkę minutową,
zakręciła w dół i w górę, przepełzła pod wskazówką godzinową i w końcu zatrzymała się dokładnie
na godzinie 12. Siedziała tam i brzęcząc machała skrzydłami.
Czy to jest zapowiedź czegoś? Staję się podejrzliwy jak Murzyni. Teraz jest nieco po jedenastej.
Czy dwunasta będzie końcem? Mam tylko ostatni środek, który przyszedł mi na myśl. Że też nie
pomyślałem o tym wcześniej. Przypomniałem sobie, że w swej torbie medycznej posiadam obie
substancje, konieczne do wytwarzania chloru. Postanowiłem wypełnić pokój śmiertelnymi
wyziewami — udusić muchę sam chroniąc się nasyconą amoniakiem chusteczką przyciśniętą do
twarzy. Da szczęście miałem duży zapas amoniaku. Ta zaimprowizowana maska zneutralizuje
prawdopodobnie żrące opary chloru do chwili, gdy owad będzie martwy albo przynajmniej na tyle
bezsilny, abym mógł go zmiażdżyć. Muszę jednak być szybki. Skąd mogę być pewien, że to coś nie
rzuci się na mnie, zanim nie ukończę przygotowań? Nie mogę też zaprzestać zapisków w dzienniku.

Później
Oba chemikalia, kwas solny i dwutlenek manganu leżą przede mną na stole gotowe do zmieszania.
Zawiązałem chusteczkę na nosie i ustach i mam pod ręką butelkę amoniaku gotową do nasączania
jej, aż chlor się ulotni. Zamknąłem oba okna. Nie podoba mi się działanie tej demonicznej hybrydy.
Pozostaje na zegarze, lecz bardzo powoli pełznie wokół, cofając się od godziny dwunastej, by
spotkać stopniowo zbliżającą się wskazówkę minutową.
Czyżby to była moja ostatnia notatka w tym dzienniku? Bezużyteczne jest zaprzeczanie temu, co
podejrzewam. Zbyt często ziarno prawdy wyziera zza najbardziej nieprawdopodobnych i
fantastycznych legend. Czy to osobowość Henry Moore’a usiłuje mnie dostać w postaci tego
niebieskoskrzydłego diabła? Czy to ta mucha go ugryzła i w następstwie tego wchłonęła jego
świadomość? Jeśli tak, i jeśli mnie ugryzie, czy moja osobowość zastąpi osobowość Moore’a i
wejdzie do tego brzęczącego ciała? A może jednak nie będę musiał umrzeć, nawet jeśli mnie
ugryzie? Jest zawsze szansa w triparsamidzie. Niczego nie żałuję. Moore zmarł, niech się dzieje co
chce.

Nieco później
Mucha zatrzymała się na cyferblacie w pobliżu znaku oznaczającego 45 minut. Jest teraz 11.30.
Nasyciłem chusteczkę na mej twarzy amoniakiem i trzymam pod ręką butelkę do dalszego użytku.
To będzie ostatni zapisek, zanim zmieszam kwas z solą manganu i uwolnię chlor. Nie powinienem
tracić czasu, lecz to wszystko zobowiązuje mnie do zanotowania wydarzeń. Lecz jeśli chodzi o tę
notatkę, dawno już straciłem wszelkie powody. Mucha wydaje się siedzieć nieruchomo, wskazówka
minutowa zbliża się do niej. Teraz chlor…

* * *

W niedzielę, 24 stycznia 1932 roku, kiedy kilkakrotne pukanie nie wywołało żadnej odpowiedzi z
pokoju ekscentrycznego mężczyzny zajmującego numer 303 w „Pomarańczowym Hotelu”, czarny
służący wszedł do niego otwierając drzwi zapasowym kluczem. Natychmiast z krzykiem zbiegł na
dół, aby powiedzieć recepcjoniście, co znalazł. Ten, po zawiadomieniu policji, wezwał kierownika,
a ów, w towarzystwie policjanta De Witta, koronera Bogaerta i doktora van Keulena, wszedł do
fatalnego pokoju.
Lokator leżał martwy na podłodze — z twarzą przewiązaną chusteczką zwróconą do góry, silnie
pachnącą amoniakiem. Pod tym przykryciem jego rysy miały wyraz ostatecznego przerażenia, które
udzieliło się obecnym. Na karku ofiary van Keulen znalazł ciemnoczerwony ślad ugryzienia
jadowitego owada — sugerujący muchę tse–tse lub coś jeszcze bardziej szkodliwego. Śmierć
musiała nastąpić raczej w wyniku ataku serca, wywołanego samym strachem, niż w następstwie
ugryzienia — choć późniejsza autopsja wykazała, że zarodniki trypanosomiazy zostały

background image

wprowadzone do organizmu.
Na stole było kilka przedmiotów: zniszczony notes w skórzanej oprawie z dziennikiem, pióro,
podkładka do pisania, otwarty kałamarz, torba lekarska z inicjałami T. S. wytłoczonymi złotem,
butelki z amoniakiem i kwasem solnym i kubek w około jednej czwartej wypełniony czarnym
dwutlenkiem manganu. Butelka z amoniakiem wymagała bliższego przyjrzenia się, bo wydawało
się, że oprócz płynu, jeszcze coś w niej jest. Koroner Bogaert stwierdził, że to mucha.
Owad wydawał się być jakimś rodzajem hybrydy z przewagą tse–tse, ale jego skrzydła —
posiadające delikatną niebieską barwę (mimo działania stężonego amoniaku) — stanowiły
całkowitą zagadkę. Coś w tym wszystkim obudziło u doktora van Keulena delikatne wspomnienie
pewnego artykułu. Odwłok muchy wydawał się być zabarwiony atramentem tak silnie, że barwnika
nie usunął nawet amoniak. Mogła wpaść do kałamarza, choć skrzydła pozostały niezabarwione. Ale
jak udało się jej wleźć do butelki z amoniakiem o wąskiej szyjce? Wyglądało na to, że stworzenie
umyślnie wpełzło do niej, aby popełnić samobójstwo!
Lecz najdziwniejszą rzeczą było to, co policjant De Witt zauważył na gładkim, białym suficie nad
głowami, gdy z zaciekawieniem rozglądał się po pokoju, Na jego okrzyk, trzej pozostali poszli za
jego wzrokiem — nawet van Keulen, który od jakiegoś czasu czytał zniszczoną książkę w
skórzanej oprawie z mieszanym wyrazem przerażenia, fascynacji i niedowierzania. Na suficie
widniała seria drżących, porozrzucanych śladów z atramentu, jakie mógłby pozostawić — pełzając
— jakiś owad umoczony w atramencie, natychmiast wszyscy pomyśleli o barwniku na musze w
butelce. Lecz nie były to zwykłe ślady atramentu. Nawet na pierwszy rzut oka ujawniały coś
natrętnie znajomego… Bliższe przyjrzenie się wywołało u wszystkich westchnienie zdumienia.
Koroner Bogaert instynktownie rozejrzał się po pokoju, by przekonać się, czy jest tu jakieś
przydatne do tego celu narzędzie czy poustawiane jeden na drugim meble, które umożliwiłyby
napisanie tych drżących znaków ludzką ręką. Nie znalazłszy nic takiego popatrzył na sufit
zaciekawionym i prawie przerażonym wzrokiem.
Ponad wszelką wątpliwość atramentowe ślady tworzyły określone litery alfabetu — litery spójnie
układające się w angielskie słowa. Doktor był pierwszym, który je odczytał, a pozostali słuchali
wstrzymując oddech, kiedy oznajmiał szalenie brzmiące przesłanie, tak niewiarygodnie nabazgrane
w miejscu, którego nie mogła dosięgnąć ludzka ręka.

PRZECZYTAJ MÓJ DZIENNIK!
DOSIĘGŁO MNIE WCZEŚNIEJ!
UMARŁEM, A FOTEM ZOBACZYŁEM, ŻE JESTEM W TYM.
MURZYNI MIELI RACJĘ!
DZIWNE MOCE NATURY…
TERAZ POZOSTAŁO MI TYLKO UTOPIĆ SIĘ.

Pośród pełnych zdumienia szeptów doktor van Keulen zaczął czytać głośno dziennik zapisany w
zniszczonym notatniku w skórzanej oprawie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Horror w muzeum H P Lovecraft & Hazel Heald
Kości mięśniex
Rzecz w ś›wietle Księżyca H P Lovecraft
Wspo¦ü éczesne metody zabiegowego leczenia kamicy moczowej
9 Zginanie uko Ťne zbrojenie min beton skr¦Öpowany
Ginekologia fizjologia kobiety i wczesnej ciÄ…ĹĽy I
Wykład Postępowanie przed s±dem I instancji cz 3
Układ krążenia[1]
Mię¶niaki macicy w ci±ży[2]
Chemia wyklad I i II (konfiguracja wiÄ…zania Pauling hybrydyzacja wiazania pi i sigma)
Stany zagrożenia życia pielęgniarki kurs[1]
03 odporno Ť¦ç nieswoista humoralna (dope éniacz)
Photoshop doda ci skrzydel
Tajemnice księżyca, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE

więcej podobnych podstron