Roman Zieliński
Liga Chuliganów
1997
Spis treści :
Super łosz end gol, czyli sto meczów w jednym
SUPER ŁOSZ END GOL, CZYLI STO MECZÓW W JEDNYM
17.06.2003
Wstęp
Rozlega się dźwięk gwizdka. Skacowany sędzia jest zobligowany do dmuchnięcia weń w
tym miejscu, o tej właśnie godzinie. Jest to dla niego bodaj najmniej przyjemna faza
operacji pod tytułem „ligowa młócka”. Przedtem odbyło małe przyjęcie weselne, którego
był postacią główną. Miejscowi działacze uwijali się niczym charty na polowaniu. Teraz
należy zejść na dalszy plan. Głównymi aktorami stają się nagle jacyś szmatławi piłkarze.
Na niektórych twarzach rysuje się złośliwy uśmieszek, wszakże to właśnie sędzia może
grać pierwsze skrzypce w spektaklu, w którym bierze udział kilka tysięcy osób. To zależy
od wysokości premii, jaka za komplet punktów może trafić do kieszeni. Czasem arbiter
jest po prostu złośliwy niemal bezinteresownie. „Ta ruda dziwka, którą mi przyprowadzili
na noc, miała krzywe nogi, a mówiłem im, że tego nie lubię”.
Właściwie ile osób zdaje sobie sprawę z tego, że podczas jednego meczu piłki nożnej
odbywa się równolegle szereg „innych”? Gdy piłkarze walczą jak lwy o swoje pieniądze na
murawie, po tej samej murawie biegają faceci z gwizdkami. Też po swoje. Dla jednego
jest to premia, dla innego łapówka, trzeci ma umowę z kwalifikatorem i będzie nabijał
sobie punkty by awansować na międzynarodowego. Na trybunach zasiadają ludzie,
którzy oglądają poczynania zawodników przez zupełnie inny pryzmat. Tak naprawdę
zwycięstwo drużyny i tylko ono obchodzi jedynie niedzielnych kibiców. Reszta gra o swoje
cele. Trener wychodzi ze skóry po nieudanych zagraniach swoich wychowanków, gdyż
zbyt długa seria niepowodzeń odbije się na jego osobie. Wyleci z hukiem i trzaskiem.
Działacze kombinują jak znaleźć kolejnego jelenia, który nie poskąpi grosza na
skórokopów, a będzie to tym łatwiejsze, im wyniki lepsze. A część pieniędzy trafi
oczywiście do kieszeni działaczy. Zaciskają więc granatowomarynarkowi kciuki za swoich,
by było z czego uszczknąć dla siebie. Menago też patrzy uważnie na boiskowe poczynania
swych podopiecznych. Zwłaszcza ich. Ci, których do tego samego klubu ściągnęli inni
działacze, zbytnio go nie obchodzą. To swojego” zawodnika menedżerowie później
sprzedadzą, więc każde dobre zagranie podopiecznego kwitują ochami i achami, „nie
zauważając” dobrych zagrań reszty biegającej w tych samych koszulkach. Personel, czyli
kierownicy sekcji, drużyn, sekretarze, sekretarki, masażyści także patrzą na dochody
klubu przez pryzmat swoich kieszeni. Dziennikarze w tym czasie kalkulują, ile przypadnie
‚„wierszówki” za opis kolejnego meczu. Fajnie, gdy nasi grają w pierwszej lidze, zawsze
więcej miejsca w gazecie wytnie się na sport.
Swój mecz rozgrywają także szalikowcy. O pardon, dla nich pojedynek w zasadzie trwa
wiecznie. Po gwizdku sędziego następuje jedynie kolejna jego faza. Skończyły się
podchody w okolicach dworca, gdzie czatowano na fanów drużyn przyjezdnych. Teraz jest
moment, w którym trzeba wyrzucić jak najwięcej papierków w powietrze, jak najdalej na
boisko serpentyny. Pokazać swoje pirotechniczne zaplecze i zagłuszyć kiboli
przeciwników.
Niejeden zakrwawiony rękaw unosi się w tej chwili w górę wraz z obitą pięścią, a z gardła
wydobywa się ryk zwycięstwa. Nie ma znaczenia, czy piłkarze jego drużyny rzeczywiście
w tym meczu wygrają, to — przynajmniej w tej chwili — schodzi na plan dalszy. Teraz
najważniejsze jest, kto się lepiej zaprezentuje na trybunach. Bo wokół nich, gdy fazą
spotkania były podchody”, górowali nasi. To nic, że trzeba spierdalać jak zając przez
krzaki. Przecież to tylko odwrót taktyczny przed przeważającymi siłami wroga lub policją.
Później się jeszcze tylko obrzuci pociąg tamtych kamieniami i do wieczora będzie spokój.
Wtedy przez nasze miasto będzie wracać inna ekipa kiboli.
Swój mecz ma także policja. Ich szef, psychopata patrzy tylko, jak tu komuś przyłożyć
blondynką. Blondynka — bo biała. Czarne lepiej ciągną, zwłaszcza te z rączkami.
Najlepiej odwrócić pałki i trzepać po głowach niesfornych skurwielków łażących po
stadionie tymi właśnie rączkami. Trzeba to zrobić dyskretnie, bo cholera, posypało się już
parę skarg z tytułu bicia „nieprawomocną” stroną. Szeregowi funkcjonariusze myślą
sobie, jak dobrze byłoby jakiemuś gnojkowi zabrać szalik, bo skoro oni je sobie zabierają
na zasadzie skalpu, to dlaczego on, policjant, ma być gorszy? Także Sierżant również ma
swój mecz. Taką małą wojenkę. W razie czego mój oddział skoczy z tarczami na tych
rozwydrzonych czubków. Chłopaki aż się rwą do jakiejś małej pacyfikacji. Trzeba troszkę
ich podpuścić i będzie dobrze. Pierdolnie któryś takiego cymbała oplątanego w te swoje
barwy i będzie miał co przez tydzień opowiadać. Nie będzie przynajmniej marudził nad
uchem, że żarcie „małokaloryczne.”
Jeden mecz, a tyle atrakcji. Każdy gra o swoje. Dla kibiców ich mecz jest najważniejszy.
To spotkanie odbywa się w LIDZE CHULIGANOW. Czasem klub, który gra w ekstraklasie,
w tej lidze się nie mieści i vice versa, zespół z 3 lub 5 ligi ma fanatyków na miarę Ligi
Mistrzów. Funkcjonuje tu zupełnie inna tabela.
Cześć. Po Pamiętniku Kibica otrzymałem od was mnóstwo listów.
Dzięki za wszystkie, te z wyrazami sympatii, i te nie pozostawiające na mnie suchej nitki.
Niestety, notoryczny brak czasu i wrodzone lenistwo w tych nie pozwoliły mi na odpisanie
na znakomitą większość z nich. Wszystkich, liczących na odpowiedź, której jednak nie
otrzymali — przepraszam, prosząc jednocześnie o odrobinę wyrozumiałości. Dostał mi się
jeden wyrok śmierci. Jak widać ów sędzia dał mi jeszcze zawiechę. Po Lidze Chuliganów
pewnie dostanę wyrok potrójny, już bez wyrozumiałości dla mojej powłoki cielesnej.
Trudno, najwyżej zostanę męczennikiem.
Największe wrażenie z recenzji tego „arcydzieła — jak pieszczotliwie nazywam Pamiętnik
— wywarła na mnie reakcja koleżki, który nigdy w życiu nie był na meczu, a książkę
przeczytał jedynie ze względu na starą znajomość. Najpierw stanął i przez chwilę
wpatrywał mi się uważnie w o boisko czy, potem stwierdził, iż nie miał najmniejszego
pojęcia o tym, co się na stadionach piłkarskich dzieje. Nie znał, bidulina, ich podskórnego
życia. Ludzie o Lidze Chuliganów nie wiedzą, bo w niej nie uczestniczą. Nie mają o niej
informacji, bo przecież nikt poważny nie będzie się w ich zdobywanie angażował.
Dziennikarz wszystko spłaszcza, gdyż nie zna tematu. Jeśli już coś załapie, to i tak jego
głupkowate domysły przesłaniają prawdę. Na razie dotarłem do dwóch publikacji
zamieszczonych w tzw. poważnych gazetach, w których rzeczywiście czuć bluesa. Jedna z
nich, I to luźna w formie relacja z wyjazdu Legii do Goeteborga, jaką sporządził do 2000
numeru Polityki Marcin Meller. Druga była merytoryezna. Dość sensownie (choć
nieprzychylnie) wypowiadał się policjant z Komendy Głównej Policji.
Gościem, który potrafi wczuć się w skórę fana, jest naczelny Piłki Nożnej, zauważający,
że krzywe zwierciadło, w którym widziani są szalikowcy, z reguły zmienia obraz tylko z
jednej strony. Dla wielu ta druga nie jest zauważana.
Facet z boku wie tyle, ile dowie się z telewizji. Pamiętnik jest spojrzeniem od wewnątrz.
Jednych dziwi, innych szokuje.
Dla jeszcze innych stanowi źródło informacji.
Siedziałem kiedyś i przysłuchiwałem się rozmowie, na podstawie której koleżka ze Słowa
Polskiego, Bartek Czekański miał zrobić wywiad do gazety. Cezary Fuchs, niezły kierowca
rajdowy, stwierdził, że dla niego kibic to facet opatulony w szalik, pijany jak sztucer i
koniecznie trzymający w ręku łańcuch.
— Raczej kij bejsbolowy — zakpiłem wtrącając się.
— Albo kij — potwierdził rajdowiec z zapałem.
Policjant na komendzie bacznie przygląda się zatrzymanemu. Podejrzany jest o coś tam,
jednak nic na niego nie mają. Mundurowy musi wypuścić ptaszka. Wzrok uważny,
lustrujący nieogoloną twarz zdaje się czegoś szukać w postaci stojącej vis a vis. Nagle
wyraz twarzy się zmienia:
— Aaaa, to ty chciałeś ruchać tego psa. To ty jesteś Boguś Winiucho!
— gość w mundurze promienieje i wyciągając z szuflady egzemplarz mojej książki dodaje
— powiedz temu autorowi, że nie każdy policjant jest idiotą.
— Zapewne miał na myśli siebie. Inteligencik, bo umie czytać — śmiał się jeden z
koleżków słuchając relacji Bogusia.
Jeśli szukasz czegoś podobnego do tego, co wyczytałeś w Pamiętniku, to skończ na
pierwszym rozdziale. Najdłuższym i najluźniejszym — ŻYCIE. Bo w życiu trzeba dużo
luzu. Żeby na starość nie dojść do wniosku, że gdyby się jeszcze raz miało okazję
urodzić, to ho ho, bo aktualna egzystencja była diabła warta.
Liga Chuliganów jest znacznie bardziej wyprana z emocji od Pamiętnika. Choćby dlatego,
że częściej sucho opisuje fakty, mniej jest indywidualnych relacji, które siłą rzeczy
stanowią jeden kłębek nerwów, fascynacji, strachu, wiary, emocji, nadziei lub przemyśleń
na temat uczuć, jakie przez mózg człowieka przechodzą w czasie zagrożenia.
W zamyśle książka ta miała być Leksykonem Ligi Chuliganów. Jednak spore różnice w
dostępie do informacji np. z Warszawy i Poznania (co się tam dzieje, wiem na bieżąco z
najlepszych źródeł) i Chorzowa lub Włocławka (skąd informacje spływają drogą okrężną)
nie zezwalają na pełny obiektywizm, jaki w leksykonie byłby konieczny. Na liście
nieobecnych odnotować trzeba całą ligę hokejową (swego czasu sporo się działo w
Nowym Targu.) Nie ma słowa o Mazowszance Pruszków i Polonii Przemyśl (koszykówka),
gdzie można nieźle dostać po zębach. Nie usatysfakcjonowani będą fanatycy kilku
zespołów piłkarskich, którzy nie znajdą „swoich” rozdziałów. Nie ma także rozdziału pt.
POLICJA, a być powinien. Nie utrzymuję kontaktów z mundurkowymi, trudno więc mi
powiedzieć, co czuje taki opancerzony żuczek, który dostał właśnie rozkaz przyprawiający
go o gęsią skórkę ze strachu. Nie wiem, co myśli wydający taki rozkaz ani jaki jest
schemat dowodzenia w akcjach przeciwko zamieszkom, jakie miały miejsce np. pod czas
dwóch meczów Legii w Poznaniu jesienią 94 i rok później czy na Łazienkowskiej po finale
PP Legia — GKS Katowice. Swój rozdział powinni mieć sędziowie. Jednak nie mają. To
środowisko jest na swój sposób hermetyczne. O sędziach jest parę słów w rozdziale
DZIAŁACZE.
W książce wykorzystałem materiały z dwóch najlepszych krajowych zmów traktujących o
rodzimych hools — „Szalikowców” wydawanych przez Tomka Drogowskiego z Bydgoszczy
(85-204 Bydgoszcz 4, skr. poczt 35), oraz „Polskiego Kibola” — wydawca Tomasz
Gawroński (fan Widzewa), 90-927 Łódź 56 z dopiskiem „przegródka”. Jest tu mimo
wszystko trochę wątków autobiograficznych. Niektóre sytuacje są nawet opisane
subiektywnie. Dotyczy to przede wszystkim sporej części rozdziału ARKA i niemal całego
BAŁTYKU.
Tym, którzy wiedzą, w co jest grane, nie muszę życzyć przyjemnej lektury. Reszta musi
uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Czasem tuż obok nich.
ŻYCIE
17.06.2003
Ten rozdział będzie inny niż wszystkie pozostałe. Po prostu opowiada o zdarzeniach,
sytuacjach, jakie się w kibicowskim życiu zdarzają na co dzień. Stylem i klimatem
rozdział ten będzie przypominał „Pamiętnik Kibica”. Nie będzie zachowana chronologia
zdarzeń.
***
W kwietniu 95 w redakcji tygodnika „Piłka Nożna” odbyło się spotkanie zespołu
redakcyjnego z kibicami kilku drużyn. Zaproszenia swoimi kanałami” zostały
wystosowane praktycznie do każdej liczącej się ekipy. Wielu zabrakło.
— To ja jestem ten idiota — podchodzi do mnie chłopak z ŁKS-u. Chodziło mu o swoją,
olbrzymią flagę z napisem Łódź moim miastem, ŁKS. moim życiem”, a którą opisałem w
Pamiętniku” dobierając podobnych słów. Ubodło go to.
— A pewnie, że jesteś. Ile metrów ma twoja flaga? — Okazało się, że kilkanaście, czy
nawet kilkadziesiąt. Tłumaczę, że na fladze zamiast „moje” powinno być „nasze”. Chyba,
że sam będzie nad tą flagą stał. A nie o to chodzi. Łodzianin przyjmuje argumentację, ale
widzę po oczach, że raczej boi się wdać w dyskusję z bardziej wyszczekanym
„redaktorkiem”., niż faktycznie przyjął do siebie, to co mówiłem.
***
— Jutro będę we Wrocławiu — informuje mnie Sitek z Warszawy. Na co dzień fanatyk
warszawskiej Legii. — Zorganizuj jakieś video, to obejrzysz sobie kasetę z naszym
wyjazdem do Moskwy na Spartaka.
Widelec znalazł się u Niełaca. Oglądamy sobie wesołą podróż pijanej gawiedzi pijanym
pociągiem.
— Znacie tego gościa? — Sitek pokazuje paluchem na jednego z chłopaków.
— No pewnie. Lejzerek — nie ma najmniejszych wątpliwości. Koleś przez kilka lat jeździł
na wyjazdy Śląska. Ciekawa postać. Pochodzi z Nowej Rudy i jeszcze jako zupełny
małolat, w połowie lat osiemdziesiątych zaliczył parę spotkań w barwach tamtejszego
Piasta W pewnym momencie, mając jakieś szesnaście lat, wyszedł z domu i już do niego
nie powrócił. Związał się z Wrocławiem. Zaczął chodzić na mecze Śląska i jeździć na
wyjazdy. Przyuważył go Orzeł. Wypytał co za jeden.
Lejzerek nie ukrywał, że jest pociągowym obieżyświatem. Polskę ma opanowaną w
stopniu wystarczającym do zrobienia magisterium z tras na wszystkich możliwych
szlakach.
Doskonale znał przesiadki z jednych pociągów do drugich, tak by nie marznąć na
dworcach. Często spał w ten sposób, że będąc „na dłużej” we Wrocławiu wsiadał do
pociągu przemyskiego, wysiadał w Krakowie i rano, już wyspany, pojawiał się ponownie
we Wrocławiu. Lejzerkowi zorganizowało się spanie u Pociska.
I tak na placu Grunwaldzkim cały czas się imprezowało. Lejzerek przynajmniej dokarmiał
Pociska, bo ten nie potrafił kraść, a po każdy odwiedzinach tego pierwszego w pobliskich
delikatesach w zepsutej 1odówce pojawiały się wiktuały. Nieraz można go było spotkać w
nieoczekiwanych miejscach. Kiedyś jedziemy sobie kolejką w Trójmieście. Zrobiliśmy
towarzyski nalot na koleżków z Lechii. Na którejś ze stacji wyłania się uśmiechnięta gęba
Lejzerka. Ciągniemy go na chatę, ale nie chce. Woli pojechać do Warszawy. W pociągu
też się wyśpi, czasem uda się coś zarobić. Jak postanowił, tak zrobił. W pewnym
momencie rzucił tylko cześć” i tyleśmy go widzieli. Pojawił się we Wrocławiu na kolejnym
meczu Śląska. Później postanowił zabrać się do uczciwej pracy. Zaczepił się w cukrowni
bodaj w Matczycach. Kiedyś w pracy, podczas nocnej zmiany usłyszał daleki gwizd
pociągu. Nie wytrzymał. Zostawił robotę, wyskoczył za płot i poszedł na stację. Już tam
nie wrócił. Bujał się później przez długi czas gdzieś na trasie Warszawa — Lublin czy
Warszawa — Gdańsk, znajdując jakąś babę w stolicy. Stanął na nogi jednak te mu się
podwinęły. W kwietniu 95 wyskoczył z pudła.
— Był taki nieswój, wreszcie po pewnym czasie stwierdził, że mu nam powiedzieć, że
jeździł na Śląsk — śmieje się Sitek patrząc w ekran
— I w dalszym ciągu, gdy jesteśmy w pobliżu stolicy, Lejzerek się wynurza.
***
Kacper z wrocławskiego Trójkąta jest gościem, którego nie sposób nie lubić. Wesoły,
towarzyski, a jednocześnie cholerny zagryziak. Maniak na punkcie gry na automatach.
Miał też swoją przerwę w życiorysie. Po jej odbębnieniu raczej niechętnie wracał do
więziennych wspomnień. Nie żył jak inni, światem grypsery. Dopiero po latach
usłyszałem jego opowiastkę jak to został przywitany w celi przez starego złodzieja z
wysokim wyrokiem
— Te, małolat, ile wyłapałeś?
— Szóstaka.
— No, to jesteś kozaczyna — stary więzienny wiarus wie, że sześć 1at nie dostaje się za
kradzieże kur z kurnika. Nagle Kacpra ogarnia olśnienienie.
— Ale ja mam sześć miechów...
— Iii... tyle to ja mogę odpierdolić z hujem w ścianie ziemianki.
Ciekawą personą na Legii jest Rouen. Niedługo przed jednym z meczów z ŁKS-em na
własnym stadionie, zmieniał miejsce zamieszkania. Bardzo chciał w nowym otoczeniu
zachować anonimowość.
Podczas przyjazdu kibiców biało-czerwono-białych, ktoś z telewizji doszedł do wniosku, że
na dworcu może być wesoło. Ekipa z kamerami usadowiła się idealnie. Tuż nad
wysiadającymi fanatykami ŁKS-u. Legioniści czekali nieopodal. Zaczęła się zadyma.
Rouen trafił aż kilku gości. Urywki z zadymy pokazywał Teleexpress, a następnie
wiadomości sportowe w dzienniku. Rouena było widać jak na dłoni, poznano go nie tylko
w Warszawie.
Następnego dnia jedna z nowych sąsiadek spotyka na klatce schodowej żonę Rouena.
— Ale ten pani mąż awanturny. Gali Anonim, hi, hi.
Po meczu Śląsk — Lech inaugurującym sezon wiosenny 1993, na którym nie obyło się
bez drobnych zadym, policja wyciągnęła z poznańskiego młyna kilku przyjezdnych. Po
zakończeniu spotkania Puzon ze swoją dziewczyną dość niespiesznie opuszczał trybuny.
Gdy na stadionie opróżniło się, rzuciło się na niego trzech typków w cywilu wymachując
przed nosem policyjnymi szmatami. Puzon został zwinięty. Jemu i poznaniakom
postawiono zarzuty uczestniczenia w zadymie, sprawa trafiła do sądu. Na pierwszej
rozprawie, która odbyła się prawie rok po wydarzeniach na Oporowskiej, Puzon
rozmawiał z Uszolem z Lecha. Tematem tych dyskusji był także Pamiętnik Kibica. Uszol
był nim zdeczko rozeźlony.
— Czemu nie byłeś na sprawie? — pyta się mnie Puzon.
— Działo się coś ciekawego?
— Przyjechały pyrusy. Normalni. Jeden chce się z tobą spotkać, mówił coś o solówie. Jest
taki... trochę duży.
Przed następną rozprawą stawiam się w gmachu sądu. Bractwo jeszcze urzęduje przed
salą rozpraw. Poznaniacy z rodzinami. Puzona przyszło dopingować kilku koleżków z
Nabojki. Wyławiam okiem największego z przyjezdnych. Niski to on nie jest faktycznie.
Podchodzę, przedstawiam się.
— Słyszałem, że masz do mnie pretensje.
— O książkę — odpowiedział, prostując się, gdyż do tej pory stał oparty o kaloryfer.
O kurwa — pomyślałem sobie. Po prezentacji gabarytów wynik ewentualnej potyczki był
dla mnie jasny jeszcze przed jej rozpoczęciem. Wyższy, co najmniej o dwadzieścia
centymetrów, waga ciała adekwatna do wzrostu, zasięg rąk moich i jego to dwie zupełnie
inne skale. Błyskawicznie oceniam swoje szanse w solówce. Mogę liczyć jedynie na
szybkość, refleksu poznaniaka nie znam.
— Co ci się nie spodobało?
— Ja tak... ogólnie, nie czytałem jej jeszcze.
— Chciałeś wyjść na solo.. — trzymam fason.
— Wiesz... dzisiaj jestem z matką, jeszcze na pewno przytrafi się okazja — słysząc te
słowa zrobiło mi się lżej na duszy. Panienka, którą poznałem wczoraj, nie będzie musiała
już drugiego dnia znajomości oglądać mojego opuchniętego pyska.
***
Romuald Szukiełowicz jest trenerem takim, jakim jest. Podczas rozmowy z Maćkiem
Głowackim, dziennikarzem i jednym z teoretyków prowadzenia treningu, gdy tamten
powiedział kilka fachowych uwag, Szukiel” odparł, że chodzi o to, by noga dobrze kopała.
Ma Ów szkoleniowiec jedną, cholerną zaletę. Potrafi jak mało kto zmobilizować ludzi z
którymi rozmawia. Jednak wśród wrocławskich kibiców nie cieszy się zbytnim szacunkiem
ani poważaniem. Zadecydował o tym jego komentarz do regionalnej telewizji Echo
spotkania Śląsk — Widzew w 91 (?) roku, na którym wrocławianie przyatakowali łodzian
na trybunach.
Poproszony akurat o użyczenie swego głosu stwierdził coś o stadionowej hołocie i kilka
tym podobnych wstawek. Fani są pamiętliwi i po kilku latach, gdy ponownie został
trenerem wrocławskiej drużyny, przyjęto go obojętnie.
— Niech będzie nawet Helenio Herrera, ale skoro on nas nie lubi, to jest tylko najemnym
pracownikiem, który teraz bierze w Śląsku pieniądze, a później go nie będzie —
stwierdzono na trybunach. Jego poprzednik (nie licząc czterech spotkań pod okiem
Bogusława Wilka), Stanisław Świerk, był przez kibiców postrzegany zupełnie inaczej.
Na zimowym, halowym turnieju w Zgorzelcu melduje się kilkanaście osób z Wrocławia i
Grubio — fanatyk jedenastki Śląska, na co dzień mieszkaniec... Łańcuta, Po turnieju
czterech chłopaków podchodzi pod prawie pusty autokar, prosząc o zabranie w drogę
powrotną. Szukiełowicz zdecydowanie odmawia. Gdy drzwi się zatrzasnęły, czterech
opatulonych w zielono-biało czerwone szaliki chłopaków zaczyna skandować:
— Stasiu świerk, Stasiu świerk, Stasiu Świerk.
W związku z zawartym w lutym 1995 roku w Gdyni paktem o nieagresji wśród kibiców
podczas spotkań reprezentacji narodowej, kilka występów Biało-Czerwonych wyglądało
rzeczywiście inaczej niż dotychczasowe.
Dla części wrocławian czerwcowy (95) mecz Polska — Słowacja rozpoczął się osiem
godzin przed pierwszym gwizdkiem sędziego. O 9.20 na peron Dworca Głównego wjechał
pociąg wiozący kibiców Lecha Poznań. Tym razem nie było zwyczajowych w takich
wypadkach, nerwowych przygotowań do „powitania” przyjezdnych. Z reguły na linii
Wrocław — Poznań dzieją się różne, nieraz drastyczne rzeczy. Wręcz przeciwnie, zarówno
kibice Lecha, jak i Śląska wiedzieli, że część drogi przyjdzie im przebyć razem, oraz że
tego dnia będzie obowiązywał pakt. Na początek niemiła — dla fanów — sytuacja.
Policjanci nie chcą wpuszczać nikogo bez biletu do pociągu jadącego w kierunku Katowic.
Wspólna (sic!) 200-osobowa grupa z fantazją ominęła ten zakaz tak, że mundurowi
nawet nie spostrzegli, gdy kibiców „wywiało” z Wrocławia.
Dość dziwnie wyglądały dla piłkarskich chuliganów sektory 6 i 7 stadionu zabrzańskiego
Górnika. Razem zasiadali tam fanatycy warszawskiej Legii, krakowskiej Wisły, Lechii
Gdańsk, Motoru Lublin, ŁKS-u Łódź, Śląska Wrocław, Lecha Poznań. W innych warunkach
byłaby to mieszanka wybuchowa Dość stwierdzić, ze podczas meczu Lech — Legia, który
odbył się pół roku wcześniej, 100-130 osobową grupę fanatyków ze stolicy atakował
kilkutysięczny tłum, natomiast w rewanżu na Łazienkowskiej wojownicy z Warszawy,
chcąc wyładować swoją agresję na poznaniakach, stoczyli bitwę z ochraniającymi ich
policjantami. Rozmiary zamieszek były porównywalne do zajść z okresu stanu
wojennego. Takich „mieszanek wybuchowych” w tym gronie było zresztą więcej.
Przez moment (czyli kilka spotkań kadry narodowej) wydawało się, że nawet w tak
zwaśnionym i uznawanym za nienormalne środowisku, jak kibiców piłkarskich, istnieje
możliwość wzniesienia się ponad podziały. Najlepiej ten fakt ilustruje scenka z drogi
powrotnej. W „Warsie” pociągu, w kilkuosobowej grupce po którymś już piwie jeden z
poznańskich hools śmiał się do wrocławskich współbiesiadników:
— W życiu nie myślałem, że napiję się z kibicami Śląska.
***
Towarzystwo siedzi sobie w knajpie Szalony Koń” na wrocławskim Rynku. Na zewnątrz
minus dwadzieścia, mrozy trzymają od miesiąca albo i lepiej. Jankes, który swoją ksywkę
zawdzięcza stałemu pobytowi w USA, a za oceanem nie potrafi wysiedzieć dłużej niż kilka
miesięcy, więc przyjeżdża do normalności, czyli do Polski, opowiada historyjkę z
wrocławskiego autobusu.
— Jedziemy sobie o czwartej w nocy w dość doborowym towarzystwie, a tu wsiada jakaś
panienka. W wózku pustki, tylko my, szofer i ona. Ja się do niej przyklejam, łapię za
ciałko, a tu się okazuje, że laseczka nie ma na sobie bielizny. Majtki jej wcięło. No to ja
do niej, że może pójdziemy do jakiegoś hotelu. A ona na to, że lepiej do bramy —
Jankesem do tej pory wstrząsają dreszcze z makabrycznego zimna.
— Dziewucha była testowana przez całą czwórkę — kontynuuje.
— Gdzie mieliście takie branie? — Zainteresował się przebywający akurat we Wrocławiu
lechista Grabarz.
— Na Krzykach, na Oficerskiej.
— Seks, może jeszcze w mojej bramie? — Długi aż podskoczył z wrażenia. — Kiedy to
było?
Teraz Jankes Z namaszczeniem wyciąga przegub dłoni, spogląda dosyć długo na zegarek.
— Jakieś... — przygląda się czasomierzowi mrużąc oczy — .. .trzy, cztery tygodnie temu.
Wiara wybucha śmiechem. Leon się później z Jankesa nabijał, że ten sprawdzał datownik.
***
Legioniści przeczytali rozdział tej książki jeszcze przed jej ukazaniem się. Niekompletny,
choć w swym kształcie przypominający to, co można odczytać w niniejszym tomiku.
— Kilka historii zapomniałeś, ale trzeba przyznać, że napisałeś obiektywnie. Jednak coś
za mało uczucia w ten rozdział włożyłeś. Jakoś tak bez entuzjazmu to wszystko — słyszę
głos telefonicznego rozmówcy, legionisty. Pewnie, wolałbym się powywnętrzać, ale w
wielu z opisywanych sytuacji nie byłem. Znam je z różnych relacji. Choć wielu wątków,
tych osobistych, zabrakło.
Choćby takiego brzucha Bosmana z Legii. W Moskwie warszawiacy chlali ile wlazło.
Trudno było tego nie robić, skoro w stolicy Rosji ceny są na normalnym, światowym
poziomie. O ile nie wyższym. Natomiast produkcja najbardziej popularnego, tamtejszego
trunku, czyli wódki była wyraźnie forowana, a co za tym idzie ceny były niższe od cen
popitki. Jak tu się nie ochlać na amen? Towarzystwo ululało się na cacy. Na mecz
wchodzili wszyscy, wystarczyło się jakoś przetoczyć przez bramę. Więc żłopano oporowo.
Przed spotkaniem, w okolicy stadionu. Dzień wcześniej w Moskwie z Lokomotiwem grał
monachijski Bayern. Niemców troszkę postraszono w hotelu. Z miejscowymi specjalnych
kłopotów nie było. Saszki i Wańki raczej lgnęli do obcokrajowców. W czasie meczu
towarzystwo jeszcze jakoś wyglądało. Być może z uwagi na mróz. Następnego dnia było
gorzej. Pociąg się spóźnił, więc całkiem zgrabna ekipka opanowała dworzec kolejowy.
Rouen biegał z kartonem, w którym było wykrojone dno. Nikt nie wiedział, po co mu
badziewie, a on po prostu stawiał pudełko na odstawioną przez kogoś flaszkę piwa, po
czym wsadzał rękę z góry, przez dziurę i w ten sposób niepostrzeżenie stawał się
właścicielem kolejnego browara. Na wódkę już nie miał ochoty.
Nie pogardzał natomiast wyrobami tamtejszego polmosu Bosman. Nachlał się jak świnia,
po czym padł. Zimno, wszyscy się trzęsą od braku odpowiednich gradusów Celsjusza, a
Bosman kładzie się nieprzytomny. Ktoś podjechał wózkiem na bagaże i położył zwłoki
odziane jedynie w koszulkę, w jakiej na murawie występują piłkarze Legii, na tymże
pojeździe.
Wożony — tak dla jaj — Bosman tymczasem chrypiał coś niezrozumiale i wywracał
oczami. Wezwana sanitariuszka już chciała go umieścić wśród szpitalnych
niedoozdrowieńców, gdy u grubasa na stąpił powrót do jako takiej świadomości.
Najwylewniej z tego cieszył się koleżka Bosmana, który gabarytami jeszcze przewyższa
(a raczej poszerza) swojego kompana.
— Bosman go przyprowadził na Legię, żeby się nikt nie śmiał z tego, że jest najgrubszy
na Żylecie — naśmiewają się legioniści.
***
Mecz Holandia - Polska w październiku 1992 roku był pierwszym spotkaniem
reprezentacji narodowej, na którym zameldowało się kibicowskie bractwo z Polski. Do tej
pory na wyjazdach zdarzały się co najwyżej pojedynczy fanatycy, polonusi i przypadkowi
turyści. No, może za wyjątkiem spotkań z NRD na początku lat osiemdziesiątych. Ale
wówczas to były trochę inne czasy i na pewno inne układy. W każdym bądź razie w
Rotterdamie towarzystwo miało okazję spotkać się po raz pierwszy pod jedną flagą na
obcym terytorium, w niekoniecznie sympatyzującym z sobą gronie. Z Wrocławia wybrało
się różnymi sposobami jakieś ćwierć Setki fanów. Trochę strachu najadł się Robson,
którego łażącego po mieście przykukał jakiś autobus z fanatykami. Na szczęście okazało
się, że była to wyprawa kibiców gdańskiej Lechii. Gdy Robson wpadł w objęcia kolesiów,
w autokarze rwetes:
— Kurwa, filujcie, jak Boga kocham, tego jeszcze nie widzieliście
— drze się któryś z wycieczkowiczów. — Rudy Murzyn, jak babcię kocham!!!
Rewelacja była taka, że autobus się zatrzymał, a Polacy trzaskali sobie z czarnym
rudzielcem fotki.
Na samym meczu jedna awantura. Gdy Cracovia (jeden autobus) zaatakowała Wisłę
(pięciu), za wiślakami, choć w tym momencie mieli z nimi wojnę, postawili się
gdańszczanie i wrocławianie. Po uspokojeniu awantury i zakończeniu meczu, wspólna
ekipa postanowiła sobie wyrównać rachunki z pasiakami. Cracovia, która nie miała szans
wobec przeważających sił przeciwników, salwowała się ucieczką. Holenderscy policjanci
byli zdziwieni takim obrotem sprawy. Jakoś połapali się, gdzie istnieje linia podziału i
oddzielili jednych wojowników od drugich.
W drodze powrotnej kilku hools z Wrocławia postanowiło skorzystać z okazji i wrócić do
kraju z Lechią. Kierowca burzył się z uwagi na nad komplet pasażerów. Policjanci
postanowili kogoś wyprowadzić z autokaru, by ten mógł ruszyć z miejsca. Jeden z nich,
taki dwumetrowy, złapał Robsona i ciągnie go do wyjścia. Wyglądający przy nim jak
karzełek Robson wczepił się w fotel rękoma i nogami i tylko mruczeniem i kręceniem
głową dawał znaki, że nie da się usunąć. Ostatecznie, wobec nieugiętej postawy swej
ofiary i zaostrzającej się sytuacji w autobusie, Holender zrezygnował.
***
Grabarz z Gdańska wyjazdu na Lechię/Olimpię do Olsztyna mile wspominać nie będzie.
Zajechał, jak połowa 500-osobowej grupy, samochodem. W roli pasażera, na swoje
nieszczęście. Ponieważ wyłykal po drodze zdeczko piwa i mocniejszych trunków, przeto
mecz wydał mu się nad wyraz gorącym wydarzeniem. Na tyle, że kurtkę z dokumentami
zostawił w aucie. Lechia zwyciężyła co podniosło i tak wysoką temperaturę na widowni.
Przynajmniej na sektorze zajmowanym przez przyjezdnych. Bo temperatura powietrza 20
września zbyt wysoka nie była. Po spotkaniu miejscowi, którzy mieli już serdecznie dosyć
uciążliwej wycieczki z Trójmiasta, podzielili tłumek na dwie grupy. Jedną odstawiono do
pojazdów mechanicznych drugą odprowadzono w kierunku kolei żelaznej. Nie wiadomo
czemu, Grabarz załapał się do tych drugich. Na stacji, zorientowawszy się W swojej
pomyłce, zaczął interweniować. Ponieważ jego stan wskazywał na wcześniejsze
nadużycie wody ognistej, więc wśród konwersatorów w niebieskich mundurkach jakoś nie
mógł znaleźć posłuchu.
— Jestem autem.
— Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej. — No to ja sobie idę.
— Nigdzie nie pójdziesz.
— Idę — swój zamiar wprowadził w czyn. Nie chcące wysłuchiwać jego racji psy
załadowały niesfornego do budy. Na samych słowach się nie skończyło. Po „rozmowie” z
pałkarzami Grabarz jako pamiątkę miał połamane żebra. Ponieważ paragrafu na niego nie
było, więc postanowiono go odwieźć do izby. Tam z kolei lekarz doszedł do wniosku, że
co prawda pacjent zbytnio się na nią nie kwalifikuje, jednak skoro został przywieziony
przez mundurowych, musi się gościem zająć. Następnego dnia, bez kurtki, dokumentów i
pieniędzy, obity wracał do Gdańska. Na dworcu był w swojej biało-zielonej koszulce
dokładnie obcinany przez dwóch miejscowych, którzy zaczęli coś podejrzewać.
— Skąd jesteś?
Na szczęście kanary okazały się na tyle wyrozumiałe, że do domu dojechał bez kredytu.
***
Kibice Zagłębia Lubin przez kilka lat nie pokazywali się w Warszawie wcale. Wiosną 95
lubinianie zerwali z tą tradycją i przybyli na Łazienkowską autobusem. Wóz był niezły, bo
zasuwał trasą cholernie szybko. Tak szybko, że z kilku aut, które wyruszyły na patrol,
zdołał go znaleźć tylko „J”. Czteroosobowa załoga postanowiła wyprzedzić hoolsbusa i
zaczaić się na niego w jakimś lesie. Zamiar ten został rozszyfrowany przez
autokarowiczów. Podczas wyprzedzania legioniści zostali trafieni butelką w maskę. Na
szczęście dla legionistów nie trafiło w szybę. Ostatecznie Zagłębie zostało w tyle,
warszawiacy zaplanowali akcję partyzancką. Załoga pojazdu wysiadła w lasku, drajwer
natomiast oddalił się, mając za zadanie schować wóz i wrócić na miejsce ataku już po
odjeździe lubinian. -- Co tam się działo, nie wiem – opowiadał później „J”. – W każdym
bądź razie po pół godzinie pojechałem z powrotem, a tu w miejscu, gdzie wysadziłem
chłopaków stoi policja i świeci halogenem po lesie, najwyraźniej kogoś szukając.
Przejeżdżałem tamtędy kilkakrotnie, ale nic się nie zmieniało. Ponieważ lubinianie mogli
powiedzieć, że widzieli moje auto, więc nie chciałem kleić głupa jeżdżąc tam i z
powrotem. Po jakiejś godzinie zrezygnowałem. Okazało się, że chłopaki musieli siedzieć
w zaroślach, aż do chwili, gdy niebieskim się znudziło i dopiero później z meczu u siebie
wracali do domów z odległości stu kilometrów od Warszawy.
***
Wiesław Pałaszewski jest odpowiedzialny za prewencję w legnickiej komendzie
wojewódzkiej policji. Człowiek ten ma wzrok psychopaty. Każda komisja zdrowia
psychicznego (a taka powinna co jakiś czas weryfikować ludzi pracujących za pieniądze
podatników na stanowiskach narażających na zmiany osobowości) po spojrzeniu w jego
oczy nie powinna mieć wątpliwości, że jest to człowiek, nad którym można popracować.
Na jednym ze spotkań działaczy klubowych Zagłębia Lubin z kibicami, pojawili się
przedstawiciele policji. Za znanym fanom (z uwagi na swoje zachowanie) szefem
prewencji. Pałaszewski poopowiadał, jak to radzi sobie w walkach z niesfornymi
szalikowcami. Używał języka i terminologii chuliganów. Przed niektórymi meczami
zarządza on swoim podopiecznym suchą zaprawę, nakazując palowanie.., ławek.
Gdy któryś z podkomendnych, ot tak, dla jaj przyłoży komuś pałą po głowie, to Wiesław
Pałaszewski w pełni akceptuje działania podopiecznych. Zamiast numeru służbowego
„chłopcy Pałaszewskiego” lubią pokazywać obijanym numery ich własnych butów. To
najczęściej używany zwrot policji w legnickiem w podobnych okolicznościach.
Palaszewski traktuje mecze jako możliwość wyżycia się. W pewnej dyskusji o piłce nożnej
ponoć powiedział:
— Co ty możesz wiedzieć o piłce, ja już obstawiałem kilkaset meczów. Sam jest
przykładem, że hools chodzą nie tylko we flejersach, lecz również w niebieskich
mundurach. Po prostu ludzie kierowani przez niego są jeszcze jedną grupą, której chodzi
o to, żeby coś się działo. O tym, że legnicka policja działa w sposób psychopatyczny,
wiedzą fanatycy piłkarscy niemal w całym kraju. Po jednym z meczów Chrobry — Śląsk
dzielni mundurowi złapali 10-12 letniego chłopaka i... spałowali go. Do stereotypu
policjanta zabrakło małolatowi tornistra i kredek.
Nie tylko w Legnicy czy Lubinie zdarzają się takie okazy. W Katowicach mundurowi
wypuścili chłopaka z budy.
— Te, Romek, skurwiele zabrały mi szalik.
— Chodź — podchodzimy do nyski.
— Czego, kurwa, jeszcze tu szukasz? — to raczej do kolesia niż do mnie.
Mówię o co chodzi. Spokojnie. Nigdy z policjantami się nie awanturuję „na krzyk”.
Tamten ogląda mnie jak zjawisko.
— Ja go, kurwa, zabrałem?
— Tego nie wiem, pan jest tu najstarszy stopniem (miał kocina jakieś cztery belki,
szycha), więc jest pan odpowiedzialny za swoich ludzi. Typek się denerwuje, wie, że
nabroił. Co może w tej sytuacji zrobić? Chwyta za pałę, dokłada mi parę razy, temu od
szalika również. Dyskusja z palantami, kto jest ich dowódcą kończy się zawsze w jeden
sposób.
— Nie wiem.
Katowickie psy najbardziej popierdolone jeszcze nie są. Ale o tym można się przekonać
tylko jeżdżąc na wyjazdy. Co prawda po finale pucharu Polski Legia — GKS Katowice
(95), do Warszawy wezwano odpowiedzialnych za zabezpieczanie porządku podczas
imprez sportowych z komend wojewódzkich, gdzie powiedziano im, że policja musi
postępować według prawa. Ale sytuacja z Katowic opisywana ciut wyżej miała miejsce już
po tej konferencji.
Nie zawsze jest tak, jak wydaje się oglądając sytuację z ławek trybuny głównej. A tym
bardziej z ekranu telewizyjnego.
Nikt nie płacze, gdy dostanie lanie, gdy nabroi. Tyle, że hools mają to akurat w nosie.
Twarz nie szklanka. Za co mają jednak dostawać ci, którzy nawet nie mają chęci pobroić?
Gdy dostaniesz w łeb od kibica innej drużyny, to możesz przynajmniej oddać. Jesteś na
równych prawach silniejszego. Oddasz psu — łapiesz się na wyrok.
***
Jacek z Lubina opowiedział historyjkę z meczu Polska — Izrael rozegranego wiosną 95 w
Zabrzu. Fani Zagłębia rozłożyli swoją flagę na pustych ławkach. Po jakimś czasie weszła
ekipa Cracovii. Kilku krakusów przemaszerowało się po lubińskich barwach. Zagłębiacy
wkurzyli się.
— Co jest, kurwa? — stała w takich sytuacjach odzywka. Od słowa do słowa i zaczęło się
ustalanie następstw. Kibice Zagłębia Lubin i Cracovii nie darzą się szczególną sympatią.
— To może pójdziemy na solo?
— Dobra — Jacek był chętny do konfrontacji jeden na jednego.
— Masz nóż? — fan pasiaków zadał cokolwiek dziwne pytanie.
— Po co nóż do walki na solo?
— Jak to po co? Nie masz noża, to ktoś od nas ci pożyczy. My jeździmy z nożami. W
sumie do bójki na scyzoryki nie doszło.
***
— Jedziesz z nami do Gdańska na Lechia — ŁKS? — Maciek wie, że ze mną w Trójmieście
nie zginie. Mam tam mnóstwo kontaktów, a może się zdarzyć, że Łylego, do którego ma
interes, na meczu się nie znajdzie. A ja Gdańsk lubię w sposób szczególny.
— No jasne — nie skorzystać z takiej okazji to byłby grzech. Cała kolejka ligowa odbędzie
się w listopadową środę, na szczęście w Śląsku pomyślano i dogadano się z Rakowem,
więc zamiast w środku tygodnia we Wrocławiu mecz zostanie rozegrany podczas
weekendu. W środę byłoby może ze trzy tysiące widzów. W sobotę przyszło sześć. Ale to
była dopiero śpiewka przyszłości.
— No to wyruszamy o szóstej rano z Rynku.
Następnego dnia marznę czekając na Maćka. Wreszcie zajeżdża. Sam.
— Alek, pijany jak świnia, dogorywa u mnie na chacie. Trzeba go doprowadzić najpierw
do jakiegoś stanu, a następnie do auta.
Sprawa się komplikuje. To Alek miał robić za drajwera. Pijany nie pojedzie. Za kierownicą
będzie musiał siąść Maciek. Coraz mniej czasu do pierwszego gwizdka, a my jeszcze nie
wyjechaliśmy za rogatki Wrocławia.
Po drodze cały czas kontrola zegarka i przeliczanie kilometrów do zrobienia. Nie
zdążymy, nie ma szans. Pod stadion zajeżdżamy w ostatniej niemal chwili. Jeszcze tylko
ogłuszający ryk, wieńczący ostatnią, czwartą bramkę zdobytą przez biało-zielonych. Z
całego meczu obejrzeliśmy sobie ze dwie akcje.
Po ostatnim gwizdku wokół nas robi się zamieszanie. Zewsząd złażą się znajome pyski.
Lechiści już nas „rozdysponowali”: jeden będzie spał tu, drugi tam. Ale wcześniej jest
wieczór, czyli czas na chlanie. Na razie ja ląduję na Chełmie. O 20 spotkamy się w
knajpie. Oczywiście spóźniliśmy się z Grabarzem i Mikołajem. Ale towarzystwo jeszcze w
miarę trzeźwe.
— Dobra, jakby Milan nas chciał znaleźć, to będzie wiedział, gdzie szukać, zmieniamy
knajpę — zarządził Łeb.
Część jedzie z Wioletem, część taryfą. Z Łbem pakuję się ja. To błąd. Ulubioną jego
zabawą jest jazda ile fabryka dała A bryczka to nie maluch bynajmniej. Tym razem
ułańska fantazja kazała Łbowi powygłupiać się dodatkowo. Na liczniku 160, a on łapie za
komórkowca i wystukuje kierunkowy do Wrocławia.
— Gajor? Co u ciebie, śpisz grzecznie? Bo ja właśnie wiozę Alka i Romka na Długą.
Jedziemy się nachlać, ha, ha, ha.
Zajeżdżamy oczywiście pierwsi.
— Chyba się będę sądził z tym Centertelem — żali się Łeb. — Reklamują, że ten telefon
zarabia na siebie, a ja muszę płacić za niego trzydzieści baniek miesięcznie.
Ostatecznie zostajemy jedynymi gośćmi w knajpie. Głośno) hałas, każdy jak zwykle ma
coś do powiedzenia.
— Grabarz, drzemy zelówki, ja wymiękam — marudzę. Urywamy się z towarzystwa, bo
zapowiada się ostre picie. Ustalamy, że spotkamy się w czwartek w południe. Wieczorem
wyjazd z powrotem.
— Zostań jeszcze dzionek, przecież Śląsk gra w sobotę, zdążysz — następnego dnia rano
Grabarz próbuje przegadać mnie.
— Nie mogę, w piątek rano jestem poumawiany.
— Zadzwoń i odwołaj.
— Nie da rady.
— A myślisz, że reszta będzie się nadawała do jazdy?— coś się ten Grabarz dziwnie
uśmiecha.
— Alek to pewnie i nie, lecz Maciek jak coś powie, to można na tym polegać.
Zajeżdżamy na umówione miejsce. Z daleka widać, jak pozostała część ekipy właśnie się
wtacza do knajpy. Cholernie punktualni są dziś wszyscy.
— Wieczorem jedziemy — upewniam się chłopaków.
— Romek, nie da rady, brak trzeźwego szofera i... możliwości. — Maciek mówi składnie,
ale nie przychodzi mu to łatwo. W tym czasie Grabarz już pada ze śmiechu.
— Jak to było? Jak coś powie, to można polegać? Tu jest Gdańsk, człowieku.
Ostatecznie ustalam, że wracam nocnym pociągiem. A Bezan zwariował. Ciąga nas po
jakichś knajpach i hotelach. To kręgle, to salon gier, to znów chlanie w jakiejś kolejnej
knajpie. Wieczorem towarzystwo odprowadza mnie na dworzec.
— Temu panu proszę nie sprzedawać biletu, on jest niepełnosprawny umysłowo, nie
odpowiada za siebie — Bezan pokazuje mnie kasjerce, gdy chcę kupić przejazdówkę.
Kobieta głupieje, bo wyraz twarzy Bezana wcale nie wskazuje na to, że żartuje. W tym
momencie pewnie i moja fizjonomia nie odbiega daleko od tej nakreślonej przez Bezana.
— Pierwsza klasa do Wrocławia proszę — Bezan faktycznie zwariował, ale doszedł do
wniosku, że skoro uparłem się jechać, to sam musi kupić mi bilet.
Alek z Maćkiem już też mają wszystkiego dosyć. Chce im się spać. Obiecują sobie, że po
moim odjeździe lądują zaraz w łóżku.
— Dobra, ale nie jedziemy do mnie, lecz do mojej mamy — twierdzi Bezan. Gdy drzwi do
„mamy” otworzyły się, wrocławianie z przerażeniem stwierdzili, że spanie mogą sobie
odłożyć na następny dzień. Na szczęście jakoś na sobotni mecz dotarli do Wrocławia.
— Przed godziną przyjechaliśmy — śmieją się na stadionie.
***
Gdynia, luty 1995. Przyjechaliśmy do Trójmiasta na turniej kibiców, organizowany przez
arkowców. Wieczorem odbędzie się losowanie grup. Będzie Legia, Pogoń, Arka, Lechia,
Wisła, Polonia Bytom, Zagłębie Lubin, Bałtyk, Lech i my. Mieszanka wybuchowa. W
każdej chwili coś się może zdarzyć. Na meczu hokeja Stoczniowiec — Polonia Bytom
bractwo z Wrocławia, Krakowa i Gdańska ustala swoje ekipy na tą ceremonię. Trzeba
trzeźwych, bo pijany w razie czego do niczego się nie przyda.
— Świniak, ty nie jedziesz, jesteś wypity. Możesz narobić sztrymu — próbuję
wyperswadować nachlanemu koleżce. Ostatecznie coś tam chwycił i rusza głową. Mecz
nie kończy się w regulaminowym czasie, gdyż jest remis.
20 Dogrywka. Robi się późno. Zrywamy się z hali Oliwii. Gdy dopadamy do Heinekena w
Gdyni, Świniak już rządzi w środku.
— Jak on się tutaj znalazł? I to przed nami. A na dodatek skąd wiedział, że losowanie
odbędzie się właśnie w tym miejscu? — spoglądamy na siebie z Niełacem z
niedowierzaniem. Darka miało nie być, a to on, lekko zataczający pcha się do losowania
grup.
Mija rok.
— Jedziemy na turniej do Łodzi — towarzystwo ustała w Rynku.
— A wiecie, kto będzie losował grupy? — niezbyt dobrze trzymający się na nogach
Świniak daje tym samym do zrozumienia, że ta impreza nie może się odbyć bez niego.
Ostatecznie nie losował. Autobus się spóźnił. Ceremonia odbyła się wcześniej.
***
— Musimy zrobić jakąś zgodę. Aktualnie mamy jedynie z KSZO Ostrowiec, ale to taka
niewielka ekipa. U nas zapanowała moda na jedną zgodę — stwierdzili podczas jakiejś
rozmowy poznaniacy spod znaku Lecha jesienią 1994 roku. Ich zamierzenia zrealizowały
się dopiero pod koniec stycznia 1996, gdy podczas turnieju w hali Areny zjawili się kibice
gdyńskiej Arki. Poznaniacy, choć twierdzą, że zawarli jedynie układ, mają swoją zgodę,
natomiast dla gdynian Poznań stał się miejscem, w którym mogą zaistnieć. Dzięki
pierwszoligowemu układowi, flagi Arki będą (?) pokazywane w relacjach telewizyjnych nie
tylko regionalnych ośrodków. Po zerwaniu zgody z Górnikiem Zabrze, gdynianie takiej
możliwości nie mieli.
Najbardziej eksponowanym układem jest zgoda Legii z Pogonią. Stadion przy ul.
Łazienkowskiej na prawie każdym meczu poobwieszany jest olbrzymimi, bordowo-
granatowymi flagami. I odwrotnie. Znacznie mniej uzewnętrzniane, są równie silne zgody
Śląska z Lechią czy Motorem.
Kontakty kibiców w różnych miastach często owocują pielgrzymkami fanów pomiędzy
tymi ośrodkami. Do Szczecina wyprawiają się mieszkańcy stolicy nie tylko z okazji
meczów Pogoni. Powodem do wycieczki mogą być Dni Morza lub zwykłe zaproszenie na
imprezę. Identycznie już od lat dzieje się na trasie Gdańsk — Wrocław. W tym przypadku
żalił się kiedyś, po kolejnej wizycie Grabarza z Tomkiem we Wrocławiu Długi Jakubowski:
— To nie jest przyjaźń, towarzystwo kursuje na trasie w interesach. Trudno nie zgodzić
się z drugą częścią tego zdania. Alek i Maciek z Wrocławia jeżdżą do Łylego po buty,
Wiolet często właśnie we Wrocławiu załatwia swoje interesy. Natomiast równie trudno.
jest przyjąć pierwszą część zdania. Przecież te interesy rozwinęły się na bazie wspólnych
znajomości. A częste spotkania, choćby zdarzały się przy okazji załatwiania interesów.
Te znajomości kiboli starej daty przejmują małolaci. We Wrocławiu już nikt nie jest w
stanie zorientować się, ilu młodych hools z Gdańska odwiedza swych rówieśników.
Podobne wędrówki odbywają się na trasie Szczecin — Warszawa, czy innych. Dżemika z
Krakowa trudno była wysłać do domu, gdyż jak rozpoczął łaziorkę, to błąkał się po
Wrocławiu i Gdańsku do przesady.
— Słuchaj, kolesiowi zerwał się z domu syn. Jest kibicem Lechii, więc pomyślałem, że na
taki dłuższy zryw mógł wybyć jedynie do Wrocławia. Wołają na niego Jasica. Możesz to
sprawdzić? — telefon z Gdańska od starego fana biało-zielonych. Czy rzeczywiście jest
szansa znalezienia 16 letniego chłopaka w siedemsettysięcznym mieście, skoro
zaalarmowana policja nic nie wie na jego temat? Po kilku rozmowach wiem, że młodzian
buja się z wrocławskimi hools po osiedlu — sypialni Nowym Dworze.
— Dowiedziałeś się czegoś? — ten sam głos w dwa d później. Relacjonuję ustalenia
prywatnego śledztwa, które między Bogiem a prawdą ograniczyło się do wykonania
jednego telefonu i dwóch rozmów z małolatami.
— Dobra, jutro o 20 zajeżdżamy do Wrocławia. Następnego dnia pod chatę zajeżdża
beemwica z czterema pasażerami. Najbardziej obawiam się reakcji ojca. Jeśli chłopaka
me uda się odnaleźć, to źle. Jeśli się odnajdzie, to z kolei może dostać szału. Wtedy
młodzian będzie mieć pretensję do całego świata. Do mnie, Śląska, do wszystkiego co się
rusza.
Jedziemy na boisko na Nowym Dworze. Tam okoliczni młodzi chuligani pijają wieczorami
alkohol. W razie czego ubrałem się w koszulkę Śląska, łatwiej będzie nawiązać kontakt z
rozmówcami. Już drugi, którego chwytam twierdzi, że bractwo poszło wypić tanie wina
między bloki. Gdańszczanie też tam są. Idę z Grabarzem, który też przyjechał. Lepiej,
byśmy byli we dwóch. Bez rodziny czy kogoś kojarzącego się młodzianowi z familią.
Błyskawicznie, przy pomocy przewodnika namierzamy dość liczną grupę
kilkunastolatków, przygotowującą się do rozpoczęcia libacji. Młodzi kibole znają mój
pysk, gorzej z Grabarzem. Dlatego początkowo są nieufni, gdy pytam o Jasicę.
— To ja — odpowiada szczupły chłopak, gdy poznał starszego ziomka z Gdańska. Po
chwili rozmowy zgadza się jechać do domu. Idziemy w kierunku auta. Ojciec na szczęście
nie robi awantury.
Kilka miesięcy później w Gdańsku u Grabarza zjawia się koleżka, który także był wtedy
we Wrocławiu. Nawet nie pamiętałem jego twarzy, wówczas widzieliśmy się może z
dziesięć minut.
— Chciał się przyjrzeć facetowi, który w ciągu kwadransa odnalazł chłopaka, szukanego
przez policję kilka tygodni — śmieje się gospodarz.
***
4 lutego 1996 roku w Łodzi odbył się halowy turniej kibiców. Organizatorzy, kibice
Widzewa, doszli do wniosku, że największe animozje występują wśród lokalnych rywali,
więc na turniej nie zaprosili rywali zza miedzy, sympatyków ŁKS-u. Ci ostatni uznali to za
policzek, więc odgrażali się, że rozgonią imprezę. W przeddzień turnieju kibiców w Łodzi
odbył się turniej piłkarzy. Na stadionie Orła stanęły naprzeciw siebie drużyny obu
łódzkich klubów. Oraz watahy miejscowych hools. W potyczce na pięści lepsi okazali się
dwukrotnie liczniejsi widzewiacy. Stworzyło to odpowiedni „podkład” pod mające się
rozpocząć następnego dnia rozgrywki kibiców.
Ostatecznie zaproszono ekipy Broni Radom, Chrobrego Głogów, Lechii Gdańsk, Legii
Warszawa, Petrochemii Płock, Pogoni Szczecin i Śląska Wrocław. Teoretycznie —
mieszanka wybuchowa. Zwłaszcza, jeśli się przypomni poza boiskowe wydarzenia ze
spotkań Widzewa z Legią, czy Śląska z Pogonią. Jednak podczas pierwszej części
turnieju, czyli rozgrywek grupowych, jeśli dochodziło do scysji, były to uznawane za
normalne przez kibicowską społeczność wyjścia na solo, czyli pojedynki jeden na jeden
bez używania nóg i łapania za włosy. Taki piłkarski boks. W tych wałkach prym wodzili
wrocławianie, którzy nad wyraz chętnie korzystali z propozycji stoczenia pojedynków
przed halą Anilany lub w jej hallu.
Najgroźniejsze zdarzenie miało miejsce tuż po zakończeniu rozgrywek grupowych, gdy
większość ekip przebywała w oddalonej o kilometr restauracji. Do sali, w której
znajdowało się około dwustu fanów Widzewa, Śląska i Lechii wparowało trzech kibiców
ŁKS-u, łysych, którzy byli wspomagani byli przez dwóch skinów z Wrocławia, Czeskiego i
Łysego. Wcześniej wspomniana piątka została zaatakowana w pobliskim parku przez
dwudziestu kibiców Widzewa. Ełkaesiacy dozbroiwszy się w tasak i puste butelki po piwie
postanowili odbić sobie bokserskie nie powodzenia. Co prawda tasak robił niesamowite
wrażenie, jednak znalazł się chętny do walki z tak wyekwipowanym napastnikiem. Był
nim jeden z organizatorów turnieju, widzewiak He Man. Do walki na ostre narzędzia nie
doszło, natomiast na parkiecie, rozgorzała bijatyka kibiców obu łódzkich drużyn, w której
za broń służyły puste butelki po piwie. Jedna z nich wylądowała na głowie. Ostatecznie,
po krótkiej wymianie ciosów przy pomocy zdecydowanej postawy większości obecnych,
walki u Rewelacyjne wrażenie zrobił jeden z młodych wrocławian, który nad swoją,
umieszczoną na wysokości dwóch metrów głową, tak wymachiwał łańcuchem, że w
promieniu kilku metrów od razu się u spokoiło. Choć krew kapała z kilku nosów i rozbitej
głowy, udało się zapanować nad sytuacją i emocjami. Skończyło się na
kilkudziesięciominutowej wymianie ostrych zdań i opinii na temat przyczyn konfliktu
pomiędzy łodzianami.
Po tej zadymie oraz solówce Rufia (Śląsk) z widzewiakiem, po którym łodzianin „odjechał
do boksu”, poza boiskowych wydarzeń na hali Anilany już nie zanotowano. Natomiast na
parkiecie warte było odnotowania zachowanie jednego z najlepszych zawodników
Chrobrego Głogów. W meczu o trzecie miejsce z Lechią Gdańsk, przy stanie 2:1 dla
głogowian, Kępski strzelił gola na 3:1. Prawie nikt, a w szczególności arbiter nie
zauważył, że gol został zdobyty ręką. Jednak strzelec przyznał się do zagrania dla
Maradona. Na boisku walczono fair, a świadczy o tym chociażby fakt, że w meczu Śląsk
— Lechia, w którym na parkiecie grali przeciw sobie sami dobrzy znajomi, choć wynik
remisowy pozwalałby na zwiększenie szans obu zespołów na wyjście z grupy, mimo
propozycji gry na 0:0, postanowiono walczyć na poważnie. Zadecydował argument, że
szalikowcy często mają pretensje do swoich piłkarzy za wchodzenie w różnego rodzaju
układy. „Nie bądźmy tacy sami”. Widzów na trybunach (sami fanatycy piłkarscy) było
około tysiąca.
***
Jesienią 95 roku zawitała do Wrocławia delegacja PZPN. Dla mnie wiodącym tematem
była sprawa fuzji Lechii Gdańsk z Olimpią Poznań. Rozmowa z radcą prawnym PZPN
Andrzejem Wachem dała sporo do myślenia. W związku z widoczną różnicą w podejściu
Związku do prób połączenia się Tych z Sokołem oraz Lechii z Olimpią, łatwo było dojść do
wniosku, że chodzi o pieniądze. Pieniądze Ryszarda Górki, które wsiąkły w wielkopolski
futbol.
Po nagraniu służbowej rozmowy z Wachem podszedłem do Marka Wielgusa. Po
sierpniowym spotkaniu w gmachu Sejmu wysłałem mu Pamiętnik Kibica z dedykacją, w
której zawarłem myśl, że na „.jego” Polonię Warszawa chodzą ludzie, którzy na
trybunach pojawiali się zanim jeszcze Wielgus był ze stołecznym klubem, i że ci sami
ludzie będą chodzić na Polonię, gdy już wiceprezes PZPN i jednocześnie poseł na
Konwiktorską już zaglądać nie będzie.
— Za książkę dziękuję — śmiał się sponsor Polonii. — Ale ta dedykacja... Na kilka dni
przed ukończeniem Ligi Chuliganów siedzę w redakcji i wstukuję kolejne strony książki.
Dzwoni telefon. W słuchawce daje się słyszeć głos koleżki z redakcji, Andrzeja
Lewandowskiego:
— Słyszałeś? Przed chwilą Telexspress podawał, że Wielgus zginął w katastrofie lotniczej
gdzieś nad Dominikaną.
— Co on tam robił? — pytanie było dość cyniczne. Jednak w duchu pomyślałem sobie o
tym, jak popieprzony jest ślepy los. Choć śmiałem się ze stwierdzeń posła, że kluby będą
musiały pod naciskiem PZPN wyeliminować z trybun wrogie okrzyki, jednak wiedziałem,
że jest to gość zaangażowany w sport. Nie z przypadku, lecz rzeczywiście czujący go.
Rozumiejący, choć na swój sposób, problemy ludzi z trybun stadionów.
***
Dzień 19 lutego 1996 mógł się stać ostatnim istnienia Teatru Ludowego w Nowej Hucie.
Tego dnia dyrektor Jerzy Fedorowicz postanowił zaprosić do jego gmachu nienawidzących
się kibiców dwóch krakowskich klubów: Wisły i Cracovii. Z dyrektorem rozmawiałem na
tydzień przed planowaną imprezą.
— Co stało się inspiracją do zorganizowania takiego spotkania?
— Cztery lata temu odbyło się podobne, punków i skinheadów. Nie dawno ci sami ludzie
spotkali się po raz kolejny. Ponieważ mam w sobie potrzebę, by było łagodnie i
przyjemnie, więc pomyślałem o możliwości znalezienia forum dla kibiców. Młodzież musi
sama mówić o swoich sprawach i problemach. Gdy zacząłem rozmawiać z kibicami o
możliwości zorganizowania takiej dyskusji, włos zaczął mi się jeżyć na głowie. Dotychczas
wydawało mi się, że się znam na tym, co dzieje się na trybunach, wszakże byłem
działaczem Wisły. Lecz to już nie tylko zwykłe uczęszczanie na mecze, to subkultura. Co
dziwniejsze, uczestniczą w niej nie tylko ludzie z patologicznymi skrzywieniami, ale także
inżynierowie.
— Nie obawia się pan, że dojdzie do zadymy? W dotychczasowych spotkaniach fanów obu
drużyn najczęściej używanym argumentem w rozmowach były pięści.
— Dogadywali się Kozacy z Tatarami. Będą certyfikaty, które obie strony podpiszą lub
nie. Ze strony wiślaków mam już zapewnienie, że zadymy nie będzie.. Kibice Cracovii
mają dać odpowiedź na dniach. Już wiem, że jeśli ich przywódca, Metal, da takie
zapewnienie, to do bijatyk nie dojdzie. Ja nie jestem uzdrowicielem, ale dlaczego, gdy
ktoś chce komuś dołożyć, mają cierpieć osoby postronne?
— Jakiej frekwencji się pan spodziewa — Jestem właśnie po spotkaniu z krakowskimi
dziennikarzami. Boję się, ze przyjdzie kilka tysięcy ludzi, a ja mam miejsce na 200 osób
Pan jest z Wrocławia, więc niech pan pisze, w Krakowie nie chcę specjalnego rozgłosu.
— Z pańskich słów. wynika, ze zaczyna się pan orientować w podskórnym życiu
fanatyków sportowych. Ma pan na pewno swoje, artystyczne przemyślenia na ich temat.
— Kibice to nie są ludzie wymóżdżeni. Twierdzą, że sami nie stosują się do prawa, ale
skoro nie przestrzegają go prezydent czy premier,.. Szalikowcy często mówią o
zachowaniu policji łamiącej swym postępowaniem prawo. Na drugoligowym meczu Wisła
— Cracovia, na który przyszło siedemnaście tysięcy ludzi, była fantastyczna atmosfera,
którą fanatycy chcieliby utrzymać. Jednak przyznaję, że gdy słucham niektórych
opowieści, to mi się robi słabo.
Poniedziałek, 19 lutego, godzina 16. W Teatrze Ludowym w krakowskiej dzielnicy Nowa
Huta panuje nerwowa atmosfera. Mnóstwo krzątających się ludzi, masa poustawianego
telewizyjnego sprzętu. Za 60 minut ma się rozpocząć spotkanie przed kamerami
fanatyków dwóch krakowskich klubów Wisły i Cracovii. Gdy szalikowcy tych drużyn
spotykają się na mieście w ruch idą pięści, pasy i kubły na śmieci. Na wiadomość kogo
mają filmować, kamerzyści przezornie pobiegli przestawiać swoje samochody w
odleglejsze miejsce.
— Wie pan, ile mnie to kosztuje nerwów? — zwierza się dyrektor teatru i organizator
przedsięwzięcia Jerzy Fedorowicz. — Tu są zaangażowane olbrzymie pieniądze, a tu
istnieje prawdopodobieństwo, że połowa aktorów nie przyjdzie. Zawiodła mnie Cracovia.
Przywódca ich fanów początkowo powiedział, że będzie za mną wstępnie rozmawiał pięć
minut. Nasza rozmowa skończyła się po półtorej godzinie. A później miałem telefon, że
kibice Cracovii nie pojawią się. Stwierdzili, że Wisły będzie za dużo.
Rzeczywiście, za moment pojawiła się zorganizowana, półtysięczna grupa kibiców „,Białej
Gwiazdy”, która momentalnie opanowała widownię. Niemal natychmiast ze sceny
zniknęły emblematy Cracovii. Organizatorzy musieli się nieźle naprosić, by je odzyskać.
— Nieobecni nie mają racji — twierdzili fani Wisły, wśród których nie było jednak
największych zadymiarzy. Ci także postanowili nie pojawiać się przed kamerami. Wśród
tych, którzy zdecydowali się przyjść, niektórzy występują w naciągniętych na twarze
kominiarkach. Sporo osób pojawiło się w szalikach wrocławskiego Śląska.
— Boicie się pokazać twarze w kamerach? — spytała najodważniejsza dziewczyna z
obsługi.
— Telewizja telewizją, a policja policją.
Na widowni dała się odczuć atmosfera nienawiści. Chyba jednak lepiej, że kibice Cracovii
nie przyszli. Raczej nie zakończyłoby się bez bójki.
Jerzy Fedorowicz uwijał się jak mógł, chcąc zachować przynajmniej ogólne założenia
scenariusza. Pragnął uzyskać deklarację o możliwości zaprzestania ulicznych i
stadionowych walk. Dzięki swej niesamowitej umiejętności wpływania na ludzi, od
ukrytych pod kominiarkami usłyszał, że podczas Świętej Wojny (tak w Krakowie
nazywają spotkania derbowe) rozejm jest możliwy, ale tylko w przypadku, gdy obie
grupy kibiców nie spotkają się. W atmosferze zdominowanej nastrojami walki to i tak
dużo.
W tym samym czasie, gdy w teatrze odbywał się happening, wokół budynku odbywało się
polowanie. Najagresywniejsi fani Wisły jeździli po oko licznych ulicach samochodami
wypatrując identycznych patroli pieszych i zmotoryzowanych, polujących na nich kibiców
Cracovii. Zwracano uwagę na grupki młodych ludzi. Odkryto jedną, trzydziestoosobową.
W otoczeniu kilkudziesięciu policjantów. Dzięki znacznej mobilizacji sił porządkowych w
całej dzielnicy, do żadnych scysji nie doszło.
Po zakończeniu spotkania Radek, hools Wisły, przewodnik niżej podpisanego zobaczył
stojącego na parkingu poloneza z czterema osobami w środku, na moment
znieruchomiał.
— Nic się nie zdarzy, to tylko policja — stwierdził z wyraźnym... rozczarowaniem w
głosie. W Krakowie trwa piłkarska wojna.
***
Kilka dni przed oddaniem książki wydawnictwu, zadzwoniłem do Wilczka z Arki. Chciałem
uściślić, co było powodem, dla którego gdynianie zaatakowali kibiców Zagłębia Sosnowiec
na meczu Polska — Rumunia. Okazało się, że w zasadzie nie było jakiegoś konkretnego
powodu. Po prostu w Paryżu doszło do zadymy Pogoni i Legii z Cracovią. „Pasom”
pomogli gdynianie, którzy byli inspiratorami turnieju w Gdyni i porozumienia kibiców na
meczach międzynarodowych. Później, czyli po Paryżu, a przed spotkaniem Polska —
Rumunia ponoć (podkreślam to ponoć) do Gdyni dzwoniono z Warszawy i odgrażano się,
że na najbliższym meczu reprezentacji dojdzie do wyrównywania rachunków. We
Wrocławiu komentowaliśmy postawę Arki z Paryża, gdy pomogła swoim ziomkom.
Porównywaliśmy do zachowania fanów Lecha, którzy po meczu Polska — Słowacja
uratowali Śląsk przed biciem od Cracovii, sami lejąc „Pasów”, mimo że ich sympatie na
pewno nie były po wrocławskiej stronie. W rewanżu wrocławianie nie ruszyli na Lecha,
gdy poznaniacy w sąsiednim sektorze lali się z Motorem, a lublinianie są we Wrocławiu
więcej niż bardzo lubiani. Porównywaliśmy zaistniałą sytuację do hipotetycznej gdyby na
miejscu Cracovii znajdowała się Lechia. Doszliśmy do wniosku, że mimo silnych więzi,
jakie łączą fanów Śląska z gdańszczanami, jednak zachowalibyśmy neutralność. Czesiek
zdefiniował sytuację jednoznacznie: To, że Cracovia nie przystąpiła do układu (tak
zadecydował Metal na meczu Polska — Słowacja), to sprawa tylko i wyłącznie Cracovii.
Ale Arka swoim postępowaniem sama się wyłamała z układu, który był jej dziełem.”
O całym porozumieniu, które mogło się okazać sensowną imprezą (kto by podskoczył
Polakom?) i formie jego zerwania można powiedzieć jedno. Okazało się, że my, kibice,
jesteśmy niepoważni. Nie liczymy się z danym sobie słowem. Nie potrafimy się
uszanować sami, więc nie żądajmy od innych, by traktowali nas poważnie.
***
Historia rodzimej Ligi Chuliganów nie jest długa. Do roku 80 trudno jest wytypować tego,
kto się w niej liczył najbardziej. Oczywiście za najbardziej ostre ekipy uchodziły te, które
swymi korzeniami sięgały początków lat siedemdziesiątych. Jednak nie było jeszcze grup
skonsolidowanych, które żyły tym, że są kibicami. Wszędzie panował pewien schemat, w
ramach którego fani po wyjściu z wojska odchodzili w prywatność. Inni się żenili i również
znikali z trybun. Na początku lat osiemdziesiątych ten stereotyp powoli zaczął zanikać.
Do tego czasu za największych piłkarskich chuliganów uważało się tych, którzy potrafili
się pokazać na meczach wyjazdowych w miejscach, gdzie jak śpiewali tubylcy „czekała
ich śmierć”. Nie było można wówczas liczyć na to, że o cielesność przyjezdnego zadba
milicjant.
Więc zdanym się było tylko na własne siły. Kto był mocny u schyłku dekady propagandy
sukcesu? Na pewno Śląsk. Pokazanie się dwukrotnie w Szczecinie, także dwukrotnie w
Poznaniu, w Warszawie jeszcze przed 76 rokiem, gdy z Legią została zrobiona zgoda,
wymagało sporo odwagi. Mowa tu o wyjazdach grup kibiców, a nie najazdów autokarów
załatwianych przez zakłady pracy. Gdyż w tam tych czasach i takie mecze się zdarzały.
Potrafiła się pokazać Pogoń, Polonia Bytom, Wisła Kraków, Zawisza Bydgoszcz, Lechia i
Arka z Trójmiasta, Zagłębie Sosnowiec, Ruch i Górnik. Na pewno ŁKS. Legia. Prekursorzy
stadionowego fanatyzmu.
O tym kto był najlepszy, też już się nie rozstrzygnie. W 1981 roku na sam top wspięła się
Legia. Udowodnili to pokazując się w ciągu jednego sezonu w Gdyni, Poznaniu,
Bydgoszczy i Łodzi (na ŁKS-ie). Wszędzie odbyły się z tego tytułu spore zadymy.
Dwa lata później na szczyt Ligi Chuliganów wspięła się Lechia. Byli najliczniejsi,
najagresywniejsi. Od 86 na czubku tej specyficznej, nie formalnej tabeli usadowiła się
Wisła. Krakowianie byli bezkompromisowi i niezwykle waleczni. Przez moment wydawało
się, że z tej pozycji mogą Białą Gwiazdę zepchnąć najpierw fani Jagielloni (lecz nie mieli
takiej ilości dużych dymów z udziałem wielu hools), następnie Ruchu. Z Ruchem krótko
pojechała sama Wisła, choć w rok po powrocie do ekstraklasy (piłkarskiej) fani z
Chorzowa na pewno byli znacznie liczniejsi od krakowian. W latach 90-92 bardzo wysoko
był sklasyfikowany Widzew. Czy byli najlepsi trudno orzec. W tym czasie pod egidą Białej
Gwiazdy przeewoluowało pojęcie „mocnych” i „słabych Ci pierwsi to tacy, którzy byli
dobrze zorganizowani i potrafili się postawić policji. W 93 roku na topie zameldował się
Śląsk. Rok następny był bez wątpienia rokiem Legii. Kto był najlepszy w 1995?
Eksplodował poznański Lech, pokazała się Arka. W dalszym ciągu bardzo dobra była
Legia. O tym, kto był najlepszy, każdy zadecydować musi sam.
TABELA LIGI CHULIGANÓW
Poniższa klasyfikacja nie jest ułożona przeze mnie ani nikogo z Wrocławia. Taką listę
ułożyli fanatycy Zagłębia Sosnowiec:
Śląsk, Wisła i Lechia — nasza ocena tych ekip była podobna, więc zamieszczamy ją
razem. Dwa lata temu (list pisany na początku lutego 1996) najlepsi w Polsce, teraz
mocno spuścili z tonu. W kraju dawno się o nich nie słyszało. Słabsza frekwencja na
meczach reprezentacji w kraju, jak i za granicą. Duży plus to trzymanie się układu na
meczach Polski.
Arka — mimo że nie możemy napisać o nich niczego dobrego, w roku 95 chyba najlepsi
w Polsce.
Lech — czołówka ligi hools.
Cracovia — dobrze zorganizowani, zwłaszcza w mniejszych dymach.
Ruch — najlepsi na Śląsku, stać ich na sporą frekwencję na meczach wyjazdowych i
dymy. Bardzo słabo wyglądali na kadrze, zwłaszcza poza krajem.
Górnik Zabrze — od ładnych paru lat bardzo słabi, nawet u siebie.
Polonia Bytom — jeszcze kilka lat temu mieli porządną ekipę na hokeju, teraz słabo.
GKS Katowice — ha, ha, ha. Sporo ich u siebie, nic poza tym. GKS Tychy — dobrzy u
siebie, słabi na wyjazdach.
Legia — na dzień dzisiejszy największy młyn w Polsce na meczach u siebie. Nieźle się
prezentowali na wyjazdach Ligi Mistrzów, słabo wyglądali na kadrze.
Pogoń — u siebie jedni z lepszych w Polsce, gorzej to wygląda na wyjazdach.
Widzew— obok Legii największy młyn w Polsce, ale nikt z nas nie pamięta, kiedy i gdzie
ostatni raz zadymili. Słabi na meczach kadry.
ŁKS — mniej liczni od Widzewa, ale lepiej zorganizowani. Bardziej od swoich ziomków
widoczni na meczach kadry.
Kibice Zagłębia na swojej liście umieścili jeszcze GKS Jastrzębie z zaznaczeniem, że jest
to ich lokalny rywal Stwierdzili również, ze dawno nie mieli kontaktu z takimi ekipami jak
Zawisza, Motor, Radomiak Ich opini o samym Zagłębiu nie przytoczę, gdyż choćby były
najbliższe prawdy i tak zostaną uznane za nieobiektywne.
Co do tych spostrzeżeń warto dodać Najlepiej nic, bo i tak każdy będzie miał swoją
klasyfikację Ligi Chuliganów A zwłaszcza samego jej czuba.
***
W przygotowaniu materiałów do książki korzystałem z pomocy Wilczka z Arki, Radka i
Długiego z Lecha, młodzieżowców z Lechii, Rouena, Sitka i młodzieżowców z Legii,
Krzyska Rymara i Maksia z Motoru, Pinia i Badosa z Pogoni, Tomka Drogowskiego z
Polonii Bydgoszcz, Ryśka Lignara ze Sparty, Bliźniaków i He Mana z Widzewa, Mariusza i
dwóch proszących o anonimowość kolesiów z Wisły, Jacka z Zagłębia Lubin, oraz Manola,
Capa, Wary, Klary, Żaby, Darka, Małego i Faji z Zagłębia Sosnowiec. Materiały
dostarczyły także gazety: „Piłka Nożna”, Sport”, „Tempo”, „Przegląd Sportowy”,
„Polityka”. Od fanów z całej Polski otrzymałem mnóstwo listów i wycinków z gazet, z
których także skorzystałem. Niestety, były one nieopisane (brak nazwy gazety i dat
ukazania się artykułów). Bardzo pomocne były fanziny „Szalikowcy”, „Piłkarscy Kibice”,
Polski Kibol”, „Arcyłotry”, Lechista”, oraz gazetki kibicowskie Forza Legia”, program
wydawany przez pseudokibiców Legii Warszawa, Fan Śląsk”.
AMICA WRONKI
01.07.2003
Gdyby nie więzienie, to z pewnością o Wronkach mało kto w Polsce kiedykolwiek by
usłyszał. Dwie stacje pośpiesznym z Poznania w kierunku na Szczecin. Po awansie do
drugiej ligi drużyny sponsorowanej przez fabrykę lodówek, grupa towarzyszących jej
fanów wpadła na pomysł, by jeździć za piłkarzami na wyjazdy. Jednak nie przewidzieli
jednego. Na takich imprezach można czasem mieć wygarbowaną skórę. Okrzyki
obwieszczające, że inna drużyna, czy też jej sympatycy to chuje, znajdują swoje odbicie
w wyładowaniach agresji u obrażanych.
Do Bydgoszczy na Zawiszę (sezon 1994/5) wyprawili się w 17. Lania nie dostali, gdyż
zaopiekowała się nimi policja. Kolejny wyjazd mieli do Gdyni na Arkę. Tam zupełnie
przypadkowo napatoczyli się na miejscowych hools. Przypadkowo, bo na nich nie
czekano. Nikt o zdrowych zmysłach by tego nie robił. Kibice Arki? Paranoja. Gdyńscy
hools obili „kajdaniarzy”, a przy okazji siebie (!) gdyż nie mogąc się dopchać do
maltretowanych zaczęli się kotłować między sobą o to, kto będzie ich lał.
Po tej imprezie mieszkańcom Wronek wyraźnie odechciało się oglądać swoich idoli na
obcych stadionach. Czasem zawita gdzieś kilku zgredów. We Wrocławiu, na Oporowskiej,
jeszcze w II lidze, jesienią 94, na meczu decydującym o tym, kto zajmie pierwsze
miejsce w tabeli po pierwszej rundzie, stawiła się grupa robiąca na innych stadionach za
„dziadków”. Pod ich skrzydełkami buszowało trochę latorośli w wieku od 10 do 17 lat.
Dwóch małolatów w zasięgu czujnych spojrzeń tatusiów siedziało w szalikach
świadczących o zamiłowaniu do poznańskiego Lecha. Przebywali nie w sektorze
wyznaczonym dla gości, lecz na trybunie pod dachem. To obeznanym w temacie mówi
wszystko. Mieli szczęście, że Śląsk wygrał.
Pół roku później na Wronki najechali Hunowie z Wrocławia, by obejrzeć ostatni pojedynek
sezonu, w którym obu drużynom potrzebny był remis do tego, by awansować. Remis
padł, bo paść musiał (oczywiście 0:0, gdyż nikt nikomu nie ufa, a z drugiej strony nikt nie
chciał ryzykować odsłonięciem się). Na ten mecz przybyło 1500 fanów z Wrocławia.
Przybyli tam w wesołym nastawieniu rozebrania po meczu piłkarzy z pamiątkowych
strojów w których awansowali do ekstraklasy. Płot był zrobiony z miękkiego drutu, tak
więc natychmiast po zawieszeniu flag rozpoczęło się jego szybkie demontowanie. Na
kilkanaście minut przed końcem meczu bractwo wyłaziło przez ów płot górą i dołem, tak
że spotkanie kończyło się przy delikatnym szturmie wybiegających na murawę kiboli w
zielono- biało- czerwonych szalikach. Po zakończeniu spotkania agencja ochrony
„Pewność”, wynajęta na jego okoliczność przez gospodarzy, zabawiła się w wojnę z
kibolami Śląska. „Agenci” jako broni używali m.in. metalowych prętów. Doszło do
śmiesznej sytuacji, gdy policjant, który bronił razem z gościem z „Pewności” wjazdu na
murawę tym, którym się to nie udało wcześniej, zlał jednego z ochroniarzy pałą. Gdyby
tego nie uczynił, ochroniarz mógłby skatować niewinnego chłopaka metalowym prętem.
W tym czasie na płycie boiska odbywała się całkiem fajna zadyma z kibicami Lecha,
którzy zamiast na swój mecz do Pniew, wybrali się kilkanaście kilometrów dalej. Po
murawie biegało mnóstwo ludzi, jedni się lali, drudzy cieszyli z awansu Śląska (to
wrocławianie), czy też Amiki (miejscowi), nie zdając sobie sprawy z tego, co się
faktycznie dzieje. Faceci w marynarach wręczali upominki zawodnikom, panienki swymi
kusymi spódnicami i quasi-folklorystycznyrni wdziankami uświetniały imprezę.
Tego samego dnia, w którym Legia rozpoczęła swój marsz ku Lidze Mistrzów, czyli przed
pierwszym gwizdkiem spotkania Legia — IFK Goeteborg, poseł na Sejm, jednocześnie
wiceprezes PZPN Marek Wielgus zwołał w gmachu w którym zasiada władza
ustawodawcza, spotkanie przedstawicieli klubów i kibiców pierwszoligowych. Z Wronek
zawitała delegacja na niezłym rauszu. Jeden pijaniuteńki facio co chwilę próbował się
wyrywać z głupimi tekstami. Wyglądał zaiście idiotycznie. Przewieszony na szyi szalik już
samym sposobem zamontowania sprawiał, że widać było stan upojenia. Gość
powstrzymywany był przez nieco mniej napierdolonego delegata Amiki. Tamten
trzymając fason próbował w dyskusji atakować kibiców Śląska za ów najazd sprzed kilku
miesięcy. Uderzył w niewłaściwe nuty. Pytanie, na ile osób jest przeznaczona klatka dla
kibiców gości zostało skwitowane odpowiedzią, że dla trzystu. Wrocławian chcieli tam
upchnąć półtora tysiąca i jeszcze mieli pretensje, że nie spotkało się to z ich uznaniem.
Kibice Amiki to tak na dobrą sprawę filia poznańskiego Lecha. Oczywiście nie mylić z
klubem. Starsi fanatycy z Amiką się me identyfikują. A młodzieżowcy — tak jak wszędzie.
Mocni w gębie. Ale tylko w gębie.
Sympatyków tego klubu ciężko jest uświadczyć na spotkaniach wyjazdowych. Jeśli już się
faktycznie pokażą, to są to dziadkowie. Jedynym Ożywieniem, jakie wprowadza Amika do
Ligi Chuliganów, to wizyty we Wronkach fanatyków Poznańskiego Lecha, którzy przy
okazji chcą załatwić własne porachunki z przyjezdnymi.
ARKA GDYNIA
01.07.2003
Początek ruchu kibicowskiego w Gdyni, to okres, w którym podobne ruchy powstawały w
innych miastach, czyli pierwsza połowa lat siedemdziesiątych. Tak więc ówcześni
drugoligowcy stanowili jedną z pierwszych ekip fanatyków. Dotychczas za największy
wyjazd w historii gdyńskich hools uznawany jest mecz finałowy pucharu Polski, który się
odbył 1 maja 1979 roku w Lublinie na stadionie Motoru. Po latach sami gdynianie
twierdzą, że wówczas było ich 6 — 8 tysięcy, jednak patrząc z boku i dystansu zdawało
się ich być około 4 tysięcy. Ale i tak był to najazd na nie mających wówczas w ogóle
styczności z piłkarskimi kibicami mieszkańców Lublina.
Arkowcy po spadku z pierwszej ligi w 1982 roku, zaczęli dość ostro podupadać. Górka,
czyli sektor, w którym zasiadają najzagorzalsi fani żółto-niebieskich przełysiał niczym
facet po czterdziestce. Arka zaczęła się pałętać po trzeciej lidze. Momentami, w których
wydawało się, ze coś może drgnąć, były awanse futbolistów na drugi front piłkarskich
rozgrywek. Jednak przez długie lata były to tylko momenty. Zespół w wyższej klasie
zaczynał przegrywać swoje spotkania i zainteresowanie jego poczynaniami natychmiast
spadało, tak jak liczba fanów. We wrześniu 1992 roku stało się jednak coś, co
zaszokowało nawet najstarszych i najzagorzalszych arkowców. W meczu derbowym z
gdańską Lechią, na stadionie przy ul. Traugutta we Wrzeszczu zameldowało się około 2,5
tysiąca szalikowców Arki. Co prawda wynik 3:0 dla Lechii mógł podłamać przyjezdnych,
ale żółto-niebiescy bawili się setnie. Nie zważając na rezultat śpiewali, skakali. Wyglądali
na znacznie lepiej zorganizowanych niż gospodarze. Gdańszczan podratował wynik, oraz
to, że było ich jeszcze więcej niż arkowców. Po meczu, w Sopocie Romek - jak sam
twierdzi - stary „śledź”, był dumny z fanów swojej drużyny:
— Aleśmy wyglądali — wypinał z dumą pierś. — Sam się nie spodziewałem!
Od tej chwili, a były to pierwsze od dziesięciu lat derby Trójmiasta (nie licząc spotkań obu
zespołów z Bałtykiem, który jest postrzegany inaczej niż sąsiednia Arka), derby stały się
nieodzownym elementem spotkań drugoligowej, wybrzeżowej piłki. Od tego momentu
Arka już na stałe zaczęła funkcjonować w kibicowskiej wyobraźni jako klub mocny.
Nie tylko spotkania z Lechią czy Bałtykiem są dla arkowców wyzwaniem. W sezonach
1993/94 i 94/95 takimi meczami były także p ze Śląskiem. Przyczyną tego jest fakt, że
Śląsk w Gdyni jest postrzegany jako dalsza, bo położona o 500 kilometrów od ich miasta,
dzielnica Gdańska. Wielu kiboli Arki mówiąc „Śląsk”, od razu dodaje „Lechia” i odwrotnie.
Zgodnie z zasadą: przyjaciel mojego wroga jest moim wrogiem, gdyńska nienawiść do
Lechii, jest przeszczepiana na kibiców Śląska. W Gdyni nienawiść do Lechii w związku z
zażyłością na linii Wrocław-Gdańsk, jest przeszczepiana na kibiców Śląska.
Latem 93 zaraz po spadku z pierwszej ligi wrocławskich orłów, fani Śląska meldują się w
Gdyni. Arka — Śląsk. Piękna pogoda, bractwo na wybrzeże ściąga już od tygodnia. W
Gdańsku się pije (na okrętkę), śpi (rzadko) i żre (jeszcze rzadziej, szkoda kasy na jakieś
pierdoły, lepiej przeznaczyć ją na alkohol). Nadchodzi dzień meczu. Przyjezdni i lechiści
zbierają się w Sopocie na molo. Przegląd sił. Wrocławian coś niewielu, raptem dwie setki.
Jak na pierwszy drugoligowy wyjazd ilość raczej skromna. Ale jest także cała śmietanka
kibiców Lechii, jakieś 300 głów. Na miejscu policji jak na derbach. Ustawiają szpaler i
prowadzą całą grupę lekko okrężną drogą w kierunku stadionu. Jacyś zabłąkani arkowcy
niespodziewanie dla przybyszów, ale i dla siebie nadziewają się na ostatki tej grupy pod
kasami. Drobna bieganina. Zdezorientowani policjanci, którzy zostali jeszcze na
zewnątrz, nie wiedzą, o co chodzi. Arkowcy — jak nakazuje rozsądek — zrywają się. Jest
ich o wiele za mało. Ot drobna szarpanina, która z uwagi na dużą dysproporcję sił nie
mogła być wyrównana. Podczas meczu Janusz Kudyba strzela swoje pierwsze bramki w
barwach Śląska, a Gajor postanawia to uczcić wybiegnięciem na płytę boiska. Po
przerwaniu pierwszego szpaleru psów zostaje przechwycony przez drugi, co oczywiście
wywołuje zamieszanie. Arkowcy z Górki klaszczą przyjezdnym. Wiedzą, o co chodzi. Po
meczu 500 osób wraca na dworzec tą samą drogą. Oczywiście na końcu zostają
maruderzy. Między nimi pijaniuteńki Kaczor z Gdańska. Arkowiec, któremu udało się
zmylić czujność policji i wydostać się z Górki, którą funkcjonariusze otoczyli po meczu,
podbiega do Kaczora i ściąga mu z głowy czapkę i szalik z szyi. Inny gdynianin w
nieustalonych do końca okolicznościach zdobywa flagę Śląska. W tym czasie Górka jest
otoczona przez psów i miejscowym nie pozwała się wyjść z sektora. Tam odbywają się
walki. Policjanci czują się pewnie tylko przez moment. Później lecą na nich kamienie z
rosnącego tuż za płotem lasu.
Wiosną rewanż. Arka zrobiła specjalną akcję polegającą na plakatowaniu miasta,
rozrzucaniu ulotek o treści: „Jedź na mecz do Wrocławia. Przyjdź z kolegą”. Do stolicy
Dolnego Śląska zaczęły docierać alarmujące wieści:
— Wiesz, ile śledzi wybiera się do was? — pyta się mnie Grabarz z Lechii w telefonicznej
rozmowie. — Będzie kilka autokarów. Niektórzy mówią, że kilkanaście.
— Pieprzysz — coś nie za bardzo chce się w te rewelacje wierzyć. Brzmią jak zwiastun
inwazji. W sumie arkowców pojawiło się we Wrocławiu na meczu około 350. Policja
transportowała autobusy od granicy województwa. Po tym spotkaniu gdynianie
stwierdzili, że Śląsk to przereklamowani frajerzy. Doszli do wniosku, że widzieli zaledwie
kilkudziesięciu policjantów, a nikt ich nie ruszył. Nie zajrzeli za nasyp trybun po drugiej
stronie. Wówczas ilość zmobilizowanych sił policyjnych musieliby Zweryfikować
Kilkakrotnie.
— Skoro jesteśmy tacy przereklamowani, to zobaczymy jak żółto-niebiescy zaprezentują
się w meczu ze Ślęzą — twierdzili najbardziej obruszeni opinią. Chodziło głównie o owych
„frajerów”, mniej przejmowano się stwierdzeniem o przereklamowaniu.
Kilka tygodni później na Stadionie Olimpijskim nie mająca swoich kiboli Ślęza rozgrywała
spotkanie z Arką. Gdynianie, którzy przybyliby na ten mecz, mieliby pecha. Kibice Śląska
jechali do Gorzowa, ale kierowca autobusu zachlał pałę w nocy i doszedł do wniosku, że
wózek jest zepsuty. Nie udało się nabiegowo załatwić niczego, więc wysunięto dwie
koncepcje.
— Albo jedziemy do Poznania na mecz Lecha z ŁKS-em (wówczas jeszcze z tymi
ostatnimi było na linii Wrocław — Łódź wszystko w porządku), albo...
No właśnie. Jest szansa obejrzeć sobie z bliska autorów hasła „przereklamowani
frajerzy”. Krótka narada. Nabojka decyduje: jedziemy na Olimpijski. Już przed alejką
prowadzącą w kierunku stadionu wyraźnie zawiedzeni małolaci informują żądnych widoku
krwi hools:
— Lipa, nikogo nie ma.
— Jak to nikogo, ani jednego śledzia? Może się nie pokazali?
— A co, my z pierwszej łapanki? Na trybunach zaledwie sto osób. Na pewno byśmy
zauważyli.
Towarzystwo spogląda po sobie z niedowierzaniem. To, że nikt nie przyjechał pociągiem,
było wiadome. Pociąg był trzepany. Ale żeby nie było nikogo, to prawie niemożliwe.
Żadnego autobusu? Małolaci na pewno coś namieszali. A może to jakiś podstęp? Jednak
nierealne staje się faktem. W dwa miesiące po fantastycznym najeździe, ta sama Arka do
Wrocławia nie przybywa w ogóle. Wynik końcowy spotkania 5:1 dla Ślęzy, a jednego z
goli zdobywa bramkarz Bobrowicz wykopem z własnego pola bramkowego. Tak, tak, ten
sam Bobrowicz, który napuszczał do siatki Wisły sześć goli w meczu przeciw Legii
podczas pamiętnego za kończenia sezonu 1992/93.
Zaczyna się jesień 94. Arka po trzech kolejkach znajduje się bardzo wysoko w tabeli I ligi
i znów zajeżdża na Oporowską. Tym razem gości jest jakieś 7-8 dyszek. W pewnym
momencie kilkunastu gdynian staje plecami do boiska, opuszcza spodnie wypinając
jednocześnie w kierunku sektora gospodarzy gołe dupska.
— Ale nieostrożni — śmieje się sporo osób. Wszyscy mają na myśli kryminalne układy, w
których cwele są najgorszą kategorią skazańców. Dwa tygodnie później, jakieś 20 km od
Wrocławia, na mecz Arki z Pogonią Oleśnicy żółto-niebiescy nie przyjeżdżają.
Bliżej domu Arka w tamtym czasie wyglądała znacznie bardziej okazale. W Toruniu
(jesienią 93 roku) żółto-niebiescy nabroili tak, że do pacyfikacji potrzebne były specjalne
oddziały grup antyterrorystycznych. Mieli arkowcy lekkiego pecha. Przed nimi powariowali
trochę w Toruniu fani Śląska, co zmniejszyło im pole do popisu.
Podczas sezonu 94/95 obili przed kasami Bałtyku wspólną grupę kibiców Wisły i Lechii. W
układzie wschód — zachód, na jaki jest po dzielony nasz drugoligowy światek, kluby z
wybrzeża mają najdalsze wyjazdy. Do roku 95 Arka to przecież druga liga piłkarska. Choć
w lidze chuliganów na pewno ekstraklasa. Wtedy jeszcze dalsza pozycja. Największe
mobilizacje gdynianie przeżywali podczas spotkań derbowych z Lechią. To symboliczna
walka o prymat w Trójmieście. Bałtyk, który Arce wyrósł niespodziewanie jak pryszcz pod
nosem, od tego właśnie sezonu powoli zaczął odchodzić w cień. Podczas gdy na Redłowie
totalna rozsypka, na Arkę zaczyna zwalać się wiara z całego wybrzeża z kierunku
Wejherowa oraz po starej znajomości — Tczewa.
Bodaj najwięcej nabroiła Arka we Wronkach. Zajechało tam kilku dziesięciu arkowców i
najpierw pogonili kiboli Lecha (młodzieżowców) i Amiki (na meczach u siebie tacy
istnieją, choć jeszcze młodsi od młodzieżowców Lecha), a następnie po przegonieniu
przeciwników, zwarli się z porządkowymi. Porządkowi nie stanowili problemu dla żółto-
niebieskich, także miejscowa policja musiała drzeć zelówki przed arkowcami. Następnie
do akcji weszli wezwani na okoliczność zamieszek strażacy z Wronek. Ci mogli walczyć na
czekany, lub sikawki. Wybrali to drugie i goście z Gdyni zostali święceni wodą. Wówczas
się wkurzyli doszczętnie i połamali wszystkie ławki.
Część kiboli Arki miała pecha. Wracający z Zabrza po meczu reprezentacji Polski i Francji
(eliminacje MS) jeden z trzech autobusów, prawdopodobnie z najsłabszą ekipą, został
namierzony w zajeździe gdzieś w okolicach Częstochowy przez legionistów. Po szybkiej
akcji resztę drogi żółto-niebiescy musieli trochę pomarznąć. A było zimno jak cholera.
W lutym 1995 Arka, to znaczy jej kibole, zorganizowała turniej. Turniej, w którym w piłkę
na hali Bałtyku grali fanatycy. Przed wyjazdem na tę imprezę zastanawialiśmy się we
własnym gronie, jak się taka zabawa może dla nas zakończyć. Nieuchronnie we
wszystkich dyskusjach dochodziliśmy do wniosków, że bez małej bijatyki się tam obyć nie
może. Już pierwszy dzień zapowiadał nie lada emocje. Piątek wieczorem był 1 dniem
organizacyjnym. Godzinę wcześniej miał się zakończyć mecz hokeja na lodzie
Stoczniowiec Gdańsk — Polonia Bytom. Fanatycy Polonii zaawizowali się na gdyńskiej
imprezie. Podejrzewano więc, że będą chcieli obejrzeć swych hokeistów, co
prawdopodobnie zakończyłoby się drobnym mordobiciem, które w konsekwencji
musiałoby mieć swój epilog podczas gry w piłkę. Na szczęście nie chcieli.
Pierwszy dzień turnieju to losowanie grup. Odbywa się ono w barze Heineken. Jak się
łatwo domyślić za barem w tej knajpce siedział kibol Arki. Niewielka salka wypełniona jest
do niemożliwości. Ludzie w różnych szalikach stoją po części na zewnątrz. Zajeżdżamy w
dwie taryfy. Chłopaki z Lechii już tu są. Wyławiamy ich wzrokiem, wszak gdyby się coś
miało zdarzyć stanowią dla nas naturalne oparcie. Są też wiślacy. Ale i my jesteśmy
dokładnie lustrowani przez inne ekipy, lecz zupełnie nie w celach wojennych. Mnóstwo
chłopaków w żółto-niebieskich szalikach Arki. Nie wypadli sroce spod ogona. Rzeczą,
która zastanawia najbardziej, jest pełne zdyscyplinowanie wszystkich obecnych. Jasne,
że Legia siedzi z Pogonią, my z Wisłą i Lechią. Nikt nikomu nie mówi złego słowa, nawet
me ma jakichś krzywych spojrzeń, czy choćby nieprzychylnych uwag. Losowanie grup
witane jest śmiechem. Już w chwili, gdy arkowiec, Megafon, ogłasza że w jednej grupie
lądują Pogoń z Legią napięcie znika i pojawia się ogólna wesołość. W tej samej ląduje
także Arka z Zagłębiem Lubin oraz Bałtyk. W drugiej Polonia Bytom i Lech Poznań, a
także Lechia, Wisła i Śląsk.
Choć losowanie nie było sterowane, trudno byłoby znaleźć równie przyjacielskie
rozwiązanie. Na inaugurację zagra Lechia ze Śląskiem. Rozjeżdżamy się na picie. Jednak
zarówno my, jak i Wisła lepiej czujemy się w Gdańsku. Jesteśmy pod wrażeniem
kilkudziesięciu minut spędzonych w Gdyni.
Nie sposób oddać atmosfery tamtych chwil. Dziwimy się, że nie doszło do żadnych
przepychanek ani utarczek. Normalne rozmowy z Poznaniakami, z którymi pół roku
wcześniej stoczyliśmy dwie spore walki. Arkowcy w gadce z Legią, Lechia z Pogonią.
Gdzie my przez ten czas byliśmy? Co to za świat, w którym facet z szalikiem Arki nie wali
w kły gościa z Lechii na sam jego widok? Patrzymy po sobie zdziwieni, mając jednak w
świadomości, że wszystko jeszcze przed nami.
Następnego dnia zajeżdżamy pod halę wraz z Lechią. Od nas jakieś trzy dyszki niezłej
ekipy, z Lechii kilkudziesięciu wariatów. Jakoś nie ma nastawienia na zadymę. Piątkowy
scenariusz powtarza się w szerszym gronie. Ludzi walili jak na jakieś wcale nie
najmniejszej rangi zawody. Szaliki żółto-niebieskie przemieszane są totalnie z biało-
zielonymi. Nic się nie dzieje. Przy wejściu kilku chłopaków z Arki stoi jako obstawa
zamieszania. Właściwie wszystko, co mają do zrobienia, to niewpuszczenie na halę policji.
Mundurowych nie było, ale właziło trzech tajniaków.
— W pierwszej chwili ich wpuściliśmy, gdy wywinęli swoimi szmatami, ale po chwili
pomyśleliśmy: zaraz, ale z jakiej racji?”, i natychmiast zostali wyproszeni. Przecież to
impreza zamknięta. Przynajmniej dla nich — mówi później Mazan.
Na trybunach reakcje jak podczas meczów ligowych. Śpiewy, szaleństwa. Jednej rzeczy
nie ma: bluzgów. W spikera bawi się, i idzie mu z tym całkiem nieźle, Megafon.
Najważniejsze rzeczy dzieją się jednak nie na hali, lecz w drugim budynku, w którym
znajduje się bar. Tam trwa wieczne picie i tam też miało miejsce zdarzenie, które mogło
zakończyć całą imprezę. Pijany Kaczor z Lechii chodzi i buczy. Naprzeciwko niego stoi jak
skała jeden z arkowców. Kaczor w pijanym zwidzie, jak to czasem u niego bywa,
strasznie marudzi. Jego adwersarz ani drgnie. Do Kaczora podchodzi Dufo i wali go w
twarz. Uderzonemu natychmiast leci krew z nosa. Wszystko zostaje w rodzinie, wszak
Dufo to lechista.
— Kaczor był namolnie agresywny, ale gdybym walnął go ja, a nie Dufo, to byłby koniec
imprezy — twierdzi chwilę później prowokowany gdynianin.
Zdarzyły się także inne, konfliktowe sytuacje, ale każdy trzymał nerwy na wodzy. Gdy
Gajor z Wrocławia nie mógł się dogadać z gospodarzami, chwycił za butelki od piwa i
rozbił je na... swojej głowie.
Najważniejsza rzecz podczas tego turnieju zdarzyła się w sobotę wieczorem. W barze
zebrali się szalikowcy reprezentujący kibiców wszystkich obecnych na turnieju klubów.
Uzgodniono, że zaprzestaje się walk pomiędzy klubami na meczach reprezentacji Polski.
Od tej pory na meczach Biało-Czerwonych ma zapanować idylla. Wszyscy obecni byli
zgodni. Sielanka ma trwać nie tylko w czasie samego spotkania, ale i na trasach
dojazdowych na mecze oraz w drodze powrotnej. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z
tego, że nie będzie to takie proste, ale wydawało się nam, że na meczu z Rumunią w
Bukareszcie będzie można wiele wyjaśnić. Zwłaszcza tym, których w Gdyni zabrakło —
Cracovii i kiboli z większości ekip z Górnego Śląska.
Najbardziej obawiano się meczu Arka — Lechia. Do takiego spotkania doszło w finale
imprezy. Jednak i wówczas nic się nie wydarzyło. Następnie bractwo zareagowało jak
powinno na drobną policyjną prowokację: mundurowi, choć przez dwa dni na halę
Bałtyku nie weszli, jednak cały czas siedzieli w radiowozach na zewnątrz. Gdy wszyscy w
niedzielę po południe opuszczali już obiekty Bałtyku, czekający na „swój moment”
niebiescy postanowili się wykazać. Co było powodem ich interwencji na dobrą sprawę nikt
nie wie. Wszyscy, z którymi rozmawiałem podawali inną przyczynę. Faktem
bezsprzecznym jest natomiast rozpoczęcie walki z kilkunastoma psami. Zdemolowana
nyska i paru zatrzymanych kolesi, oto jej finał. Lali się wszyscy obecni na zakończeniu
imprezy. Legia, Lechia, Arka, Śląsk i kto tam jeszcze był.
Wieczorem kilkanaście osób z Lechii i Śląska odprowadzało legionistów na pociąg.
— W życiu byśmy się nie spodziewali takiego zachowania Arki — tak wszystkie trzy
strony komentowały wydarzenia gdyńskiej imprezy jut na spokojnie, na dworcu
kolejowym.
Później nadeszła piłkarska wiosna i mecz Arka — Śląsk. Jak zwykle W Gdyni zameldowało
się więcej Lechii niż wrocławian. Arka zaprezentowała się dość okazale. W przerwie
meczu zerwali przyjezdnym flagę Z płotu. Gdyby nie błyskawiczna reakcja kilkunastu
kolesi, flaga by sobie pobiegła. Walka na murawie nie trwała długo, psy pozgarniały kogo
się dało. Jednak fanatycy wojskowych byli szczerze zdziwieni. Już dawno nikt nie
próbował zerwać flagi Śląska z płotu. Przez dwa lata bytności w drugiej lidze, poza wyżej
opisanymi stratami w Gdyni, co zdarzyło się przed półtora rokiem, jedynie Stilon Gorzów
wybił Wrocławianom szybę w autobusie. Coś niecoś próbował zmajstrować Chrobry
Głogów. Ale żeby startować po wrocławskie flagi? Odzwyczaili się kibice Śląska od tego.
W Bukareszcie na eliminacjach do mistrzostw Europy bractwo mieszane. Najwięcej Arki,
później Lecha i Legii z Pogonią. Czyli w zasadzie ci sami, którzy zawierali pakt o
nieagresji. Następne mecze reprezentacji
— z Izraelem i Słowacją w Zabrzu. Arka pokazała, że ma charakter. Ponieważ Górnik
Zabrze histerycznie wydzierał się na Legię, więc gdynianie serdecznie podziękowali im za
zgodę. Podczas tego drugiego meczu, na tyłach trybun w okolicy stadionu odbyła się
dziwna konferencja. Obecni:
jeden przedstawiciel Arki, jeden Śląska, trzech legionistów, sześciu z Lecha, jeden z ŁKS-
u i jeden z Cracovii. Przedmiotem dyskusji była postawa Cracovii. Ich przedstawiciel —
Metal, stwierdził, że „Pasów” żadna zgoda nie obchodzi. Rouen z Legii pyta się wobec
tego arkowca, jak będzie w sytuacji, gdy kibole z Gdyni znajdą się w obecności
przeważającej ilościowo Cracovii i mniejszej liczebnie grupy kibiców warszawskich
podczas meczów reprezentacji. Przecież Arka i krakusy to ziomale. Odpowiedź była
niejasna, a pytanie okazało się prorocze.
W Paryżu Pogoń i Legia miały przed meczem ścięcie z Cracovią. W pierwszej chwili grupa
szczecińsko-warszawska uzyskała przewagę, ale gdy krakusy chwyciły za rympały,
nastąpiła zmiana goniącego. Nie byłoby w tym nic dziwnego, jednak Cracovii pomogli
arkowcy.
Właściwie w tym momencie było już praktycznie po układzie. Na kolejnym spotkaniu
reprezentacji w Zabrzu z Rumunami żółto-niebiescy faktycznie się pokazali. Zajechali w
dwa autobusy konkretnej załogi. Dymili już przed wejściem na stadion, ale jeśli chodzi o
miejscowych, mieli rozgrzeszenie od reszty Polski. Natomiast na stadionie, natychmiast
po wejściu rozprawili się błyskawicznie z trzymającymi się... gdyńskich ustaleń kibicami
Zagłębia Sosnowiec. Po zdarciu flag i obiciu oraz przegonieniu przeciwników, wśród
których oprócz fanatyków z Sosnowca były kilkuosobowe delegacje fanów Legii i Pogoni
Szczecin, arkowcy byli zmuszeni do podjęcia walki z policją. Szło im całkiem nieźle i
gdyby nie posiłki niebieskich i czarnych z innych sektorów, najprawdopodobniej po
pierwszej chwili, gdy byli zmuszeni do ściśnięcia się na sektorze, dali by sobie radę.
Mundurowi w swych kamienioodpornych ubrankach byli nad wyraz wystraszeni i placu
boju dotrzymywali jedynie do barierki odgradzającej sektory, która okazała się wąskim
gardłem dla gdynian. Z odległości kilku sektorów żółto-niebiescy w tym starciu wyglądali
imponująco. Wy gonili psów z sektora i przebiegającej nad nim drogi dojścia. Nawet po
opanowaniu przez niebieskich sytuacji arkowców trudno było nazwać ujarzmionymi. Po
tym meczu na komendach stosowano ciekawą selekcję. Zatrzymani z miejscem
zameldowania w Gdyni byli obijani do nieprzytomności, natomiast gagatków z
pozostałych miejscowości traktowano trochę bardziej ulgowo.
Identyczna zadyma między Arką a Zagłębiem miała miejsce w Bratysławie, znów
sosnowiczanie dostali wpierdol. W stolicy Słowacji Arka stanowiła najlepszą ekipę z
polskich drużyn hools.
Z przebogatego w akcenty chuligańskie sezonu były dla Arki trzy wydarzenia. Po pierwsze
trzecioligowe derby z Lechią. Co prawda Lechia to w tym okresie głównie ekstraklasa (po
fuzji z Olimpią), ale na ten mecz do Gdyni wyprawiło się jakieś 200-250 osób W
znakomitej większości młodzieżowców, ze starej ekipy towarzystwo mogło się liczyć na
palcach.
Gospodarze obrzucali się z przyjezdnymi kamieniami na stadionie, a następnie obtłukiwali
się z policją Poradzili sobie z nimi dopiero antyterrorysci, przeganiając przez Górkę do
tego stopnia, ze towarzystwo zrywało się do lasu za płotem. Lechiści trochę się z nich
nabijali krzycząc: partyzanci, wyjdźcie z lasu”, ale w takich sytuacjach łatwo się śmiać W
„swojej” trzeciej lidze, wobec dosyć biernej postawy Lechii na meczach tego szczebla,
Arka nie ma godnych przeciwników.
Po meczach Lechu w pierwszej lidze arkowcy urządzają sobie polowania na zabłąkanych
kibiców biało-zielonych. Jeżdżą samochodem (samochodami?) po Gdańsku i obijają
zauważonych fanów Lechii.
Podobny numer arkowcy zmajstrowali w Warszawie podczas meczu Legia — Śląsk. Na
kwadrans przed zakończeniem tego spotkania podjechały pod stadion na Łazienkowskiej
dwa (?) auta, z których wypadło paru gdynian i obiło stojących pod płotem legionistów
Nie zaczepiali młodzieżowców, lecz atakowali największych. Taka przynajmniej była
warszawska wersja wydarzeń. Wilczek z Gdyni twierdzi, że do Warszawy pojechało około
15 osób, które wcześniej zahaczyły o mecz Motor — Cracovia. Arkowcy chodzili pod
stadionem a nawet po obiekcie, w okolicy żylety w grupach 5 — 8 osobowych i lali kogo
się dało, wybierając największych i najstarszych.
Ostatnim akordem roku dla żółto-niebieskich była wyjazdowa sesja kibiców gdyńskich
podczas meczu Lech — Legia w Poznaniu. Zajechało ich kilkudziesięciu i usilnie dążyli do
zwarcia z warszawiakami. W chwili, legionistów było na sektorze tylko około dwudziestki,
o mały włos się udało. Gdyby nie policja, mogło się wiele wydarzyć. Czy chcieli zrobić
okazji zgodę z poznaniakami? Trudno ocenić, W każdym bądź razie są przez
mieszkańców grodu Przemysława tolerowani, choć do zawarcia przyjaźni nie doszło.
Gdynianie w sposób szczególnie prestiżowy traktują wyjazdy na mecze reprezentacji
narodowej. Nie można się temu dziwić. Na boiskach trzeciej ligi nie zabłysną. Najdalsze
wyjazdy to takie w granicach stu kilometrów. Ułatwia to mobilizowanie się na spotkania
reprezentacji, gdyż nawet niezbyt zasobni w kasę arkowcy mogą ją sobie odkładać na
zagraniczne wojaże i reprezentacyjne wypady do Zabrza (przynajmniej za Apostela
właśnie tam). U siebie też nie będą gościli z tytułu gry na tak niskim szczeblu rozgrywek
jakichś sensownych hools. To jeszcze zwiększa zainteresowanie meczami kadry
narodowej.
Sam początek roku 1995 to był przyjazd gdynian na drugoligowy jeszcze pojedynek z
legnicką Miedzią. Na trybunach zameldowało się oprócz 40-50 arkowców, około 200-250
kibiców Zagłębia Lubin. Miało być niespokojnie, jednak do specjalnych awantur nie
doszło. Jedynie do zwykłych w województwie legnickim szarpanin z policjantami. To nie
Miedź stanowiła dla gości zagrożenie.
Gdynianie dowiedzieli się, że powracający z Trondheim kibice Legii będą przypływali
promem do Gdyni o 7.35. Żółto-niebiescy stawili się w sile 40 konkretów w miejscu
cumowania promu. Ich zgrupowanie zostało przy uważone przez policję i rozproszone.
Gdy fam cofnęli się do miasta, by ustalić nowy plan działania, nieświadomi zagrożenia
legioniści przejechali sobie spokojnie w policyjnej obstawie w kierunku Warszawy.
Poszukiwania nie przyniosły rezultatów.
Najdziwniejszym wydarzeniem dla fanów Arki, przynajmniej z perspektywy Wrocławia,
było zrobienie z nimi wojny przez bydgoskiego Zawiszę, co miało miejsce na początku
roku 1995, podczas meczu Bałtyk Gdynia — Zawisza, gdzie zameldowało się około 150
fanów z Bydgoszczy. Poszło o wzajemny stosunek kibiców obu klubów do ŁKS-u, choć
sami zainteresowani, czyli arkowcy twierdzą, że do tej wojenki, szykowali się już od
dłuższego czasu, jednak trzeba było jakiegoś pretekstu.
W drugim dniu halowego turnieju piłkarskiego (nie mylić z turniejem kibiców sprzed
roku), rozgrywanego w hali Oliwy w styczniu 96, na który nie zaproszono piłkarzy Arki z
uwagi na spodziewaną możliwość zmajstrowania zadymy, kibice gdyńscy wjechali w 70
osób pod halę. Z transmisji telewizyjnej z pierwszego dnia wynikało, że Lechia wyglądała
całkiem nieźle. 7 dyszek niezłej ekipy Arki zajechało kolejką na Przymorze obijając i
krojąc z barw kogo popadło. Bicie dostali lechiści, którzy stali pod halą. Jednak gdynianie
zrobili głupi numer, gdyż występowali nie we własnych barwach, lecz biało-zielonych. Tak
twierdzą gdańszczanie. Żółto -niebiescy mówią natomiast, że owe barwy Lechii były
zdobyczne.
Najciekawszą postacią na Górce jest Megafon. Zawodowy zlew, czyli oficer Wojska
Polskiego, jest jednocześnie jednym z najzagorzalszych szalikowców żółto-niebieskich.
Swoją ksywkę zawdzięcza tubalnemu głosowi. Gdy Megafon zaczyna krzyczeć solo, słyszy
go cały stadion. Gdy na trybunach Śląska zorganizowano tubę, mającą ułatwić
komunikację na sektorze, bractwo się śmiało, że zamiast tej tuby należałoby pogadać z
Megafonem z Arki i problem byłby załatwiony.
Choć piłkarze Arki Gdynia to w końcówce roku 95 futbolowa prowincja, nawet
zastanawiano się nad likwidacją klubu, to kibice tej drużyny stanowią ekstraklasę Ligi
Chuliganów. Wykaz liczby kibiców Arki na meczach wyjazdowych jesienią 95 wskazuje
jednoznacznie, że gdynianie działają na zasadzie mobilizacji. W Rydułtowach Arki było 20
osób, we Wrocławiu na Śląsku — 72, w Starogardzie Gdańskim (PP) — 100, w Oleśnicy —
20 (według źródeł wrocławskich, dokładniejszych, raczej zero), w Gorzowie — 40, w
Wodzisławiu zero, w Głogowie 4+30 z Zagłębia Lubin, w Myszkowie 0+15 z Zabrza, w
Bytomiu na Polonii — 3.
BAŁTYK GDYNIA
15.07.2003
Drugi klub Gdyni. Mimo że przez długi okres czasu był dla miejscowych rywali poza
sportową konkurencją, jednak nigdy nie zdobył popularności Arki. Tak na dobrą sprawę o
fanatykach Bałtyku zrobiło się głośno w momencie, gdy zamiast kibicowaniem, zajęli się
strajkowaniem. Głodowy strajk kibiców był przedłużeniem całej serii wydarzeń. Najpierw
przed spotkaniem z GKS Tychy (kilka kolejek przed zakończeniem rundy wiosennej 1994,
gdy wydawało się, że ten właśnie mecz musi zostać przez Bałtyk odpuszczony, a jednak
nie był) zawodnicy z Gdym uroczyście wnieśli na boisko... trumnę. Po paru miesiącach
zarząd klubu zapowiedział jego rozwiązanie. Następnie do działania przystąpili kibice. Pod
wodzą Józefa Wysoczyńskiego postanowili założyć tak popularny ostatnimi laty strajk
głodowy. W chwili desperacji organizator całego zamieszania, człowiek ponad
czterdziestoletni, powiedział przed kamerami telewizyjnymi, że jeśli postulaty
głodujących nie zostaną spełnione, to on popełni samobójstwo. Miejscowi dziennikarze
natychmiast podpowiedzieli, że będzie to powieszenie się na poprzeczce bramki. W takiej
formie wiadomość poszła w Polskę.
— Ty masz kontakty w Trójmieście, zrób z tego materiał — Wojtek Walczak, ówczesny
sekretarz redakcji Słowa Sportowego lubi czasem jakieś informacje drastyczne, a w
sporcie o takie wcale nie jest łatwo. Wiadomość o przyszłym wisielcu jest oczywiście
rzeczą, która ożywia gazetę.
Choć akcja strajkowa już się zdążyła zakończyć, dotarłem do uczestniczących w niej
kibiców Bałtyku. To wcale nie było trudne.
— To ten „pryszcz” — słyszałem, jak mówili o mnie ci, którzy właśnie tym momencie ze
mną nie rozmawiali. Tę ksywkę otrzymałem u nich po tym, jak wyczytali w Pamiętniku,
że Arce pod nosem wyrósł pryszcz, w postaci kibiców Bałtyku, których na początku lat
osiemdziesiątych jeszcze w ogóle nie było. Widać zabolało ich to. Jednak rozmawiamy
spokojnie. Dowiaduję się o kilku ciekawych sprawach, na przykład o zgodzie Bałtyku z
Lechem Poznań, o której nie miałem pojęcia (później została ona zerwana). Fani biało-
niebieskich mieli żal do miejscowych środków przekazu informacji, twierdząc, że jak
Lechia lub Arka coś nawywija, natychmiast znajduje to odbicie w informacjach
podawanych przez prasę i jest nagłaśniane.
— Gdy my zdemolowaliśmy pociąg wracając z pucharowego meczu ze Stargardu, to w
gazetach nie było dosłownie nic — twierdzili zgodnym chórem.
Nie komentowałem tych wypowiedzi. Przeciwnik w postaci pociągu to jakoś nie mój
temat. Jeszcze zanim dotarłem do kibiców, rozmawiałem z faktycznym wówczas czas
szefem klubu, prezesem fundacji Baltic—Futbol Andrzejem Gajewskim: — Ci strajkujący,
jacy to ludzie? — Oprócz Jurka Wysoczyńskiego młodzież, ale nie taka z kółka
różańcowego.
— Jak się zachowywali?
— Poza drobną scysją pierwszego dnia, jak na tego typu chłopaków byli wyjątkowo
spokojni. Choć w pierwszym momencie sami nie bardzo wiedzieli o co chodzi.
— Jak wyglądało zakończenie strajku?
— Do hotelu, gdzie leżeli głodujący przyszli policjanci. Przybyli na prośbę ajenta. Byli „na
prawie. Obyło się bez awantur, kibice zawiesili swój protest. Wywalczyli 600 milionów,
które miasto obiecało dać Bałtykowi na sport młodzieżowy.
Karwiny. Nowo wybudowana dzielnica Gdyni, w której dawano mieszkania ludziom z
całego Trójmiasta i okolic. Żyją tu nie tylko kibice Arki czy Bałtyku, ale i zagorzali
fanatycy gdańskiej Lechii. Moi przewodnicy, fani biało-niebieskich, prowadzą na ulicę
Buraczaną. Tam mieszka Józef Wysoczyński, niedoszły samobójca. Mieszkanie desperata
(?) nie różni się od domów zwykłych śmiertelników. Nie jest wymalowane w barwy
klubowe, jak to sugerowali niektórzy. Nie jest to także pijacka melina, jak chcieliby to
widzieć inni. Zwykłe, jakich tysiące.
— Urodziłem się koło stadionu, szkoda, że nie na nim — stwierdza gospodarz. — Jestem
kibicem Bałtyku od siódmego roku życia, czyli od 1961.
— Jak to się zaczęło, że postanowiliście postrajkować? — Od artykułu w Głosie Wybrzeża,
po porażce 0:5 w Głogowie. Trener Grzegorz Polakow użył kilku ostrych słów. Pojechałem
do klubu, a tam ówczesny kierownik sekcji stwierdził, że mecz z Wisłą będzie ostatni. No
to my postanowiliśmy zaprotestować. Zebraliśmy się i wieczorem położyliśmy w holu
hotelu ogłaszając strajk.
— Czyli rozpoczęliście okupację hotelu. Jak się do was odnosiła obsługa? — Początkowo
ekstra, nawet ajent był w porządku. Ale później coś się odmieniło. Zaczął mówić o tym,
że odstraszamy gości. Raczej chodziło o wygonienie nas, bo za dużo widzieliśmy. Pod
przykrywką hotelu funkcjonuje burdel.
— Mieliście jakieś inne nieprzyjemności?
— Reszta chłopaków nie. Mnie zawieźli do Gdańska na prokuraturę. Po ośmiu minutach
rozmowy wsiadłem w taksówkę i przyjechałem z powrotem.
— Jak was odbierali inni ludzie?
— Pozytywnie. Przychodzili i chcieli nam dawać pieniądze. Początkowo nie braliśmy,
później proponowaliśmy kupowanie soków. Jeden emeryt chciał nas wesprzeć kwotą pół
miliona, ale jak tu wziąć pół bańki od emeryta? Bardzo nas wspomagał Andrzej Gajewski,
wówczas był on wiceprezesem fundacji. Teraz to wice już zniknęło.
— Cały czas leżeliście?
No, gdyby leżały z nami dziewczyny... — wtrąca syn gospodarza, który też uczestniczył w
głodówce.
Już nie strajkujecie. Znudziło się wam? Czy może wszystkie wasze postulaty zostały
spełnione?
— Nie, najważniejszy, czyli przejęcie klubu przez stocznię ma się rozstrzygnąć później.
Stoczniowcy są za takim rozwiązaniem.
— Mimo, że stocznia jest jednym z najbardziej zadłużonych zakładów pracy w kraju? —
Widzę absurd w wysuwaniu takiego żądania. Postawa stoczniowców, na którą powołują
się moi rozmówcy, wrażenie to pogłębia.
- Bałtyk wyrósł na łonie stoczni, więc byłby to powrót do źródeł.
- Więc wasz strajk był roszczeniowy?
— Stoczniowcy są za Bałtykiem, chcieli strajkować z nami — w to nie wątpiłem. Znając
chętkę do strajkowania pracowników zakładów uspołecznionych, taka postawa wcale
mnie nie zdziwiła.
— załóżmy, że klub się nie dogada ze stocznią, to co wówczas? — chcę usłyszeć
deklarację samobójstwa. Tego jeszcze w życiu na poważnie nikt mi nie mówił.
— To mnie nie ma.
— Tylko tak gadasz...
— To może będzie ci głupio, gdy pomyślisz, że siedziałeś tu, w tym fotelu i
rozmawialiśmy sobie.
Jeśli ich zawiśnie stu, chętnie to zrobię z nimi. Taki przelicznik.
— Ponoć chciałeś zawisnąć na klubowym szaliku na poprzeczce bramki.
— Bzdura Gdybym powiedział, jak i kiedy to zrobię, to znalazłby się ktoś, kto by mnie
przypilnował, a nie o to chodzi.
Żegnając się coś nie dawało mi spokoju. Wreszcie wyrzuciłem z siebie kolejną
złośliwostkę: To co, zobaczymy się na jakimś meczu?
Jak pokazało życie — Józek nie zawisnął, nie podciął sobie żył ani nie rzucił się z dachu.
Natomiast nawywijał coś wśród ludzi, wokół których egzystował. Gdy po kilku tygodniach
ponownie zajechałem do Trójmiasta na mecz Baltyk — Śląsk, podczas rozmowy z tymi
samymi ludźmi o Wysoczyńskim, widziałem tłumione uśmieszki.
Wśród kibiców Bałtyku jest jeden... ksiądz. Tak przynajmniej twierdzą moi rozmówcy.
Gdy wracali z Częstochowy z meczu z Rakowem wybronił chłopaków przed kanarem od
kredytówek.
— Nałgaliśmy konduktorowi, że wracamy z pielgrzymki. Kanar przyjrzał się i nie uwierzył.
Kazał przyprowadzić księdza. Trzeba przyznać, że nie skłamał, twierdząc, że grupa wraca
ze Świętego Miasta. Wcześniej zaprowadził do spowiedzi takiego prawie mordercę —
opowiadają Pióro i Śródmieście. Ten drugi swoją ksywkę wziął z tego, że jako jedyny w
owym czasie mieszkaniec tej dzielnicy Gdyni był zadeklarowanym fanem Bałtyku,. w
morzu fanatyków Arki.
Po strajku kibiców zastrajkowali piłkarze. Klub zdyskwalifikował zawodników i trzeba było
zagrać juniorami. Za takie podejście do sprawy fani odwrócili się od swoich idoli.
Mecz ze Śląskiem (październik 94) był drugim, po wyjeździe do Konina, w którym Bałtyk
wystąpił w młodzieżowym składzie. Trudno było gospodarzom liczyć na korzystny wynik.
Gdyńscy juniorzy i tak stawili dziarski opór. Ostatecznie skończyło się na 4:0 dla Śląska,
ale trzy gole padły w samej końcówce meczu. Przy stanie 3:0 dla wojskowych kibice
Bałtyku pościągali flagi i wyszli ze stadionu. Jednak w sezonie 94/95 fani biało-
niebieskich byli na prawie wszystkich meczach swojej drużyny. Nie wielu, po kilku, ale
jeździli.
CHROBRY GŁOGÓW
15.07.2003
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem, że w Głogowie chadzają na mecze piłkarskie ludzie w
szalikach, nie bardzo chciałem wierzyć własnym oczom. Do tej pory (a był to rok bodaj
1980) zdawało mi się, że ta forma zabawy jest zarezerwowana tylko dla mieszkańców
miast z drużynami pierwszej, co najwyżej drugiej ligi. I to też nie wszędzie. Fanów w
żółto-czarnych szalikach (w rzeczywistości ich barwy są pomarańczowo-czarne, a
oficjalne klubu jeszcze inne) dane mi było zobaczyć w Głogowie pod czas meczu
ćwierćfinałowego o puchar Polski drużyny miejscowych z warszawską Legią. Ponieważ na
linii Śląsk — Legia panowały jeszcze dobre układy, więc by obejrzeć Chrobrego wybrało
się wówczas kilkanaście osób z Wrocławia. Na stadionie legioniści, mimo że było ich około
trzystu, stanowili ledwie widoczną grupę na trybunach. Na ten mecz gawiedź waliła
drzwiami i oknami. Poobwieszane publicznością były okoliczne drzewa, wśród ludzkiej
ciżby nie sposób było znaleźć miejsca, z którego można by cokolwiek dojrzeć. Tłumy. A
wśród nich miejscowi szalikowcy trzecioligowej drużyny.
Głogowianie pałają nienawiścią do lubińskiego Zagłębia i legnickiej Miedzi. Zwykłe lokalne
układy. Nic więc dziwnego, że ci, którzy mają z kibicami Chrobrego dobre układy, mogą
liczyć na wzmocnienie ekipy, gdy grają właśnie w tych miejscowościach. Swego czasu
lubiono w Głogowie fanów Śląska, ale z czasem zaczęto się zwąchiwać z Widzewem. Dla
wrocławian nie stanowią takie układy problemu. Gorzej było z samymi zainteresowanymi.
Pomarańczowo-czarni nie potrafili myśleć inaczej, jak w kategoriach konfrontacji. Jesienią
93 Śląsk wylądował w Głogowie po walkach z szukającą dymu policją. Fanatycy lekko
spóźnili się i natychmiast dowiedzieli od kilkudziesięcioosobowej grupy, która była na
stadionie wcześniej, że miejscowi obrali sobie za punkt honoru posłanie pod wrocławskim
adresem jak największej ilości bluzgów. Do tego momentu szalikowcy wojskowych nie
mieli głogowianami żadnych potyczek. Niektórzy, starsi fanatycy miejscowych są we
Wrocławiu dobrze znani. Czego chcieli? Dotychczas nikt im nie ubliżał. Ale skoro Śląsk w
Głogowie nie jest już lubiany, nikt się nie będzie prosił. Jak Kuba Bogu...
- W czasie przerwy podeszło do sektora zielono- biało-czerwonych paru chłopaków z
ichniej starej gwardii. Kilka osób, które chodzą na mecze w szalikach, a mają na karku
już czwarty krzyżyk. Rozmawiano o sytuacji, jaka się wytworzyła. Dwóch z gospodarzy
ubolewało nad faktem, obie ekipy będą się teraz naparzać po pyskach przy byle okazji.
— Miejcie pretensje do siebie — goście rozłożyli ręce.
— To małolaci szumią.
— Nie nasza wina, że u was każdy robi to, co uważa za stosowne. Jeśli wy nie potraficie
utemperować młodzieżowców, to już wasz problem.
Trzeba przyznać, że przyjazd Śląska (a było to tuż po głośnej bieganinie kibiców drużyny
wojskowych na boisku w Gorzowie) zmobilizował wszystkich miejscowych chuliganów. Na
sektorze zajmowanym przez najzagorzalszych fanatyków było — lekko licząc — pięćset
głów, co wyglądało na kameralnym stadionie dość imponująco. Półtora roku później
identyczny mecz nie zgromadził już tak wielkiej liczby miejscowych fanatyków.
Dla głogowian był to łabędzi śpiew. Każdy klub, który zawita w tym mieście twierdzi, że
miejscowych jest 5 dyszek, może setka. Nikt nie chce wierzyć, że na Śląsk potrafiło się
zebrać dziesięć razy więcej.
Jesienią 94, czyli rok później, na meczu Chrobry — Amica. Oczywiście zero przyjezdnych.
Młyn na jakieś 80-100 osób, w większości małolacie. Mnóstwo petard i tyleż
skandowanych przekleństw. Zupełnie inne wrażenie niż to sprzed 12 miesięcy. Dalszych
wyjazdów głogowianie nie zaliczają. Starszych fanów wśród kibicowskiej gawiedzi na
spotkaniu Chrobrego z Amicą nie było. Odpuszczają sobie? Bodaj ostatnim sporym
wyczynem fanów Chrobrego było obicie tczewskiej ekipy Arki na swoim terenie.
Wracający z Legnicy gdyńscy szalikowcy nacięli się na głogowskich hools.
Ciekawe klimaty panują w Legnicy.
Kiedyś, czekając rano na autobus do Jawora, marzłem na miejscowym dworcu.
Wyłapałem kilka nieprzychylnych spojrzeń. Nic dziwnego, na szyi miałem szalik Śląska. A
tu co jakiś czas w tłumie młodzieży przewijają się różne inne — Miedzi, Zagłębia, Śląska i
Chrobrego. Klient w tym ostatnim dziarsko patrzył mi się w oczy. Może dlatego, że był z
dwoma koleżkami?
Ich wyjazdem życia był ostatnio reprezentacyjny do Paryża. Zorganizowali autokar
szalikowców. Chcąc zaistnieć na kibicowskiej mapie Polski starają się zajeżdżać do Zabrza
w jako takiej ekipie. Mniej więcej tylu, co w Paryżu, było ich na stadionie Górnika
podczas spotkania Polska - Rumunia.
Gorzej było z meczami Chrobrego. O ile głogowianie potrafią się zmobilizować na terenie
Dolnego Śląska, by przyjechać np. w 100 do Wrocławia na Śląsk (wiosna 94), czy 80 w to
samo miejsce pół roku później, to do Poznania na Wartę (jesień 95) przybyło fanów
Chrobrego zaledwie siedmiu.
Kibice Chrobrego bardzo epatują (lubią pokazywać na zewnątrz) swoją zgodę z
Widzewem Łódź. W swoich wypowiedziach podkreślają nienawiść do wszystkich
okolicznych klubów posiadających swoich szalikowców.
Są ciekawie „pilnowani” przez miejscowych policjantów. Po wiosennym (1995) spotkaniu
ze Śląskiem w Głogowie, byli trzymani przez policję na własnym sektorze przez co
najmniej pół godziny po meczu. Oczywiście bezprawnie.
CRACOVIA KRAKÓW
15.07.2003
Jak na tak niezłą ekipę, jaką dysponuję Cracovia, we Wrocławiu o fanach „Pasów”
wiadomo niewiele. W czasach, gdy o kibicach biało - czerwonych było jeszcze bardzo
cicho, spotkałem się z nimi trzy razy. Po raz pierwszy, gdy w 1978 roku na jesień Śląsk
grał pod Wawelem z Wisłą. Wówczas stosunki fanów wrocławskich z sympatykami „Białej
Gwiazdy” były jak najbardziej poprawne. Po zakończonym swoim spotkaniu, na sektor
zajmowany przez 150-osobową grupę fanatyków Śląska zawitało trzech nieźle zawianych
kibiców Cracovii. Z flagą w wąskie biało-czerwone pasy na kiju (wówczas nie było to nic
niezwykłego) oraz z wypowiadanymi dość niewyraźnie hasłami w stylu: „Z kim wy trzy
macie?” Wiślacy nie przybiegli, bractwo z Wrocławia grzecznie wyprosiło intruzów. Jedno
szokowało. Faceci mieli wówczas około trzydziestki na karku. Jak na tamte czasy
rewelacja. Wtedy najstarsi fanatycy mieli po dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata.
Kolejne spotkanie (które traktuję jako jedną całość) to dwuletni okres bytności Cracovii w
ekstraklasie. Fani pasów przyjechali do Wrocławia raz, kilkuosobową delegacją.
Wrocławianie w Krakowie byli za każdym razem goszczeni przez Wisłę i wraz z kibicami
drużyny z ul. Reymonta stawili się na stadionie z torem kolarskim. Za każdym razem fani
obu grup jakby nie zauważali przechodząc koło siebie obojętnie. Wrażenie w Polsce zrobił
transmitowany przez TV ostatni mecz „Pasów” w pierwszej lidze. Na stadionie pusto,
jedynie grupka najwierniejszych kibiców gospodarzy, którzy żegnali się z boiskami
ekstraklasy, dopingowała swój zespół
. Kolejne spotkanie, podczas jakiego dokonałem ciekawych obserwacji, miało miejsce na
dworcu w Krakowie. Jesień 86. Wracam z górskich wojaży by zdążyć na mecz do
Wałbrzycha. Cracusy jadą do Gorlic. Wesołe bractwo z lekką agresją wchodzi do
zatłoczonego pociągu. Chciałem z którymś po gadać, ale pijani byli wszyscy.
Później o Cracovii z odległości 260 kilometrów (tyle jest spod Wawelu do Wrocławia)
niewiele się słyszało. „Pasy” były przytłumione przez rosnącą w siłę Wisłę. Poza tym
trzecia liga, to w odczuciu futbolowych fanatyków prowincja.
Nagle, na początku lat dziewięćdziesiątych na trybunach Cracovii coś się zaczęło dziać. A
w zasadzie nie na trybunach stadionu przy ul. Kałuży, lecz na meczach klubów z
małopolski, na których gospodarze gościli zespół „Pasów”.
Zaczęło się od dosyć głośnego dymu, jaki wydarzył się na zakończenie wakacji 1990.
Cracovia zameldowała się na meczu z Wisłoką w Dębicy. Początkiem dość głośnych
wydarzeń były wyzwiska miejscowych pod adresem gości. Ponieważ dotychczas fani obu
klubów żyli w dość poprawnych stosunkach, więc siedzieli tuż obok siebie. Przyjezdni
postanowili sytuację wyjaśnić, więc kilka osób pofatygowało się w kierunku sektora
gospodarzy. Delegacja została przyjęta pięściami. Reszta kibiców gości nie zostawiła
swych ziomków i Cracusy ruszyli na Wisłokę. Początkowo walka toczyła się tylko z
miejscowymi kibolami i na trybunach. Później bitwa przeniosła się na drugą stronę płotu.
Gospodarze tylko ze względu na sporą przewagę ilościową (do bójki przyłączali się
miejscowi zagryziacy) nie zostali wygonieniu ze stadionu. Następnie do zabawy
przyłączyli się porządkowi. Co dziwniejsze, nie były to wzorem innych miast ułomki z
bardzo dawną datą urodzenia. Cracovia musiała się zmierzyć z gośćmi postury
zapaśników, którymi najprawdopodobniej byli jeszcze w niedalekiej przeszłości.
Towarzystwo lało się już na trybunach i momentami na murawie. Sędzia działając w myśl
regulaminu przerwał dwukrotnie spotkanie. Za tym drugim razem — definitywnie. A bójki
trwały nadal. Ostateczne policjanci rozbili gości na małe grupki i kilku Cracusów
zatrzymali.
Mecz ten odbił się podwójnym echem. Po pierwsze działacze klubu z ul. Kałuży odcięli się
na łamach prasy od swoich sympatyków. Twierdzili, że nie mają i nie chcą mieć z nimi nic
wspólnego. Artykuły z oświadczeniem o takim właśnie przesłaniu ukazały się w prasie już
trzy dni po zamieszkach. Tytuły też były wymowne. „Cracovia odcina się od swych
kibiców” „Przegląd Sportowy”. Po drugie Cracovię cały piłkarski makroregion po traktował
jako persona non grata. Większość trzecioligowych klubów obawiając się, że nie poradzi
sobie z przybyłymi z Krakowa hools, zaczęła pisać skargi do tamtejszego OZPN, by nie
uwzględniał nałożonego na Wisłokę walkowera. W myśl przepisów to organizator jest
zobligowiązany zabezpieczyć zawody w ten sposób, by nie zostały one przerwane. Z
drugiej strony, to kibice gości, czyli Cracovii, hasali z policjantami i porządkowymi po
murawie. Nikt nie pytał o przyczyny zajścia, fani z Dębicy byli we wszelkich rozważaniach
nieistotni.
Ostatecznie, po dość długich i ostrych dyskusjach postanowiono mecz powtórzyć.
Dość zabawnie brzmi relacja z meczu Czuwaj Przemyśl — Cracovia rozegranego w
październiku 1993 roku:
„Zajechaliśmy w 50 osób. Weszliśmy w 50 minucie meczu, a wyszliśmy w 56 w otoczeniu
sześćdziesięciu gliniarzy. Przez te 6 minut goniliśmy całe wystraszone tamtejsze bractwo
po stadionie.”
Dla Polski pierwszym znakiem, że Cracovia to nie ułomki, był mecz Holandia — Polska,
rozegrany rok przed spotkaniem w Przemyślu. Choć bieganina w Dębicy znana była z
prasowych przekazów znacznie wcześniej, to jednak nikt z krajowych hools nie traktował
wiadomości z trzecioligowej rzeczywistości zbyt poważnie. Wtedy to, na holenderskim
gruncie, kilkudziesięcioosobowa grupa fanatyków biało-czerwonych postanowiła
wyrównać rachunki z kibicami Wisły, których mają na co dzień we własnym mieście.
Dysproporcja sił była znaczna, gdyż kibiców Białej Gwiazdy” przyjechało do Rotterdamu
zaledwie kilku. Za wiślakami postawili się kibice gdańskiej Lechii i wrocławskiego Śląska,
choć ani jedni, ani drudzy nie byli zbyt przychylnie nastawieni do wiślaków. Zakończyło
się bijatyką na trybunach i gonitwą tuż po meczu.
Kolejny wyjazd na spotkanie reprezentacji, do San Marino, mógł zaowocować całkiem
sporym dymem. Nie wiadomo dlaczego mieszkańcy Krakowa postanowili wykorzystywać
wyjazdowe spotkania kadry narodowej do regulowanie swoich rachunków. Wiślacy
zajechali 100-osobową, bardzo konkretną ekipą z niezłym wyposażeniem chuligańskim.
Natomiast autokar Cracovii po zadymie na granicy, nie został przez nią przepuszczony.
Mecz z Anglią w Chorzowie od strony Cracovii poznałem jeżdżąc na kilka rozpraw, jakie
odbyły się w sądzie rejonowym w Katowicach w związku z zadźganiem przez fanów
„Pasów” kibica szczecińskiej Pogoni. Na jednej z pierwszych rozpraw zetknąłem się z
ośmioma fanatykami z Krakowa.
— Dziś odbędzie się zasadniczy zwrot w sprawie — twierdzili przed rozprawą.
Rzeczywiście, podają dane jakiegoś małolata, który ponoć chwalił się tym, że pojechał
kosą gościa w tramwaju. Ale mało precyzyjnie. Sąd uznał tę zagrywkę jako coś mającego
odwrócić uwagę od zasiadających na ławie oskarżonych. O przebiegu tego, co się
wydarzyło, po wysłuchaniu kibiców krakowskich, szczecińskich, policjantów i innych osób
podczas kilku sesji, wyrobiłem sobie ogólne zdanie.
Krakowianie przyjechali dość wcześnie, o 14.00. Mecz zaczynał się o 20.00. To ustalili już
wcześniej, dlatego podążali na spotkanie w zorganizowanej grupie. Prawdopodobnie
chcieli uniknąć wspólnej jazdy z Wisłą.
Wysiedli wcześniej, w Mysłowicach. Spodziewali się większej koncentracji grup hools z
Polski w okolicach katowickiego dworca. Nie chcieli być także „przejęci” przez policję. Po
drodze zadymili w jakiejś knajpie, gdzie coś tam skubnęli, co oczywiście nie spodobało się
właścicielowi. Gdy natknęli się na autobus z Krosna, rozpracowali w nim parę szyb.
Później przemieścili ę w kierunku Ronda. Tam miał miejsce dym z kilkoma policjantami.
Jeden z mundurowych dostał po głowie, innemu udało się dogadać z rozrabiającymi i ci
spokojnie wsiedli do tramwaju. Część do pierwszego wagonu, część do drugiego. W
pierwszym działy się cyrki, więc ci z drugiego dopiero na kolejnym przystanku mogli
zmienić wozy, by po pierwsze zorientować się w sytuacji, a po wtóre dołożyć opornym,
którzy musieli jechać z motorniczym. Ponieważ przez szyby widać było, że nie wszystko
jest tak, jak powinno, więc jeden z późniejszych oskarżonych rzucił pytanie, które później
stało się najbardziej obciążającym go dowodem:
— Kto spieprzył tę zadymę?
Tym razem krakowianie natarli ostrzej. W przenośni i dosłownie. Choć ich przeciwnicy nie
dali sobie w kaszę dmuchać, to jednak Cracovii było dużo więcej. Ktoś wyciągnął nóż. Już
po fakcie, wszyscy zgodnie twierdzili, że scyzor miał w ręku bliżej nieokreślony małolat.
Po zadymie krakowianie wybiegli z tramwaju. Po meczu wracali do swojego miasta w
jednym pociągu z Wisłą, przedzieleni wagonem pełnym policji.
Po tym zdarzeniu fani Cracovii, spodziewając się policyjnej akcji wymierzonej w nich,
spotkali się w kilkadziesiąt osób ustalając zeznania. Co prawda sami do tego się nie
chcieli przyznać, jednak kilku puściło farbę już na komendzie. Mundurowi, nie mając
punktu zaczepienia, strzelali na oślep, Przesłuchując wszystkich, którzy kiedykolwiek
skojarzyli się prowadzącym ś1edztwo z Cracovią. Początkowo nie wykluczono wersji, że
winni mogą się rekrutować spośród wiślaków, ale taką możliwość szybko odrzucono.
Ostatecznie trzech z pasiaków wylądowało na ławie oskarżonych. Przysłuchując się
rozprawie, na której nie było żadnych konkretnych dowodów, dziwiłem się, dlaczego to
siedzieli właśnie oni. Równie dobrze na podstawie tych samych zeznań można było
posadzić kogoś innego. Zresztą podobną opinię wyraził adwokat. Papug zresztą wymienił
po nazwisku, kto jeszcze powinien znaleźć się obok oskarżonych. Na tę samą osobę, jako
konfidenta, wskazywali w grypsach aresztowani Co dziwniejsze, chłopak, na którego
środowisko wskazywało, robił wrażenie twardziela. Na dobitkę zbudowany jak tur. Co
ciekawsze, gdy słuchałem zeznań ze śledztwa odczytywanych przez sędziego, robiłem
wielkie oczy. Na dobrą sprawę, co drugi mówił o wiele za dużo.
— Ci, którzy siedzą, są ofiarami swojej popularności w środowisku. To, że byli
przywódcami grupy, spowodowało, że odpowiedzialność za to co śię wydarzyło spadła
właśnie na nich — słowa adwokata o tyle odzwierciedlały rzeczywistość, że wiadomo było,
iż pchnął kosą jeden, niekoniecznie któryś z oskarżonych, a siedziało trzech.
Po jednej z rozpraw rozmawiałem ze świadkami, kibicami Cracovii. Wydawało się, że
żałowali tego noża. Teraz, choć na odległość, wydaje się, że tamto wrażenie z dnia
rozprawy było złudne.
Pukająca do bram drugiej ligi Cracovia na znaczących boiskach zaistnieć nie bardzo
mogła. Pozostawały spotkania reprezentacji i wyjazdy gościnne. Jednym z takich
sposobów na pokazanie się były derby Łodzi. Dołujący ostatnio ŁKS w maju 94 roku grał
na swoim stadionie z Widzewem. Stosunek ŁKS-u do Cracovii w tamtym okresie z daleka
zdawał się być określany jednoznacznie: zapatrzenie na lepszego. Do Łodzi zawitał
autokar fanów Cracovii. Wspólna akcja łodzian i „Pasów” to atak na idących tłumem z
policyjną obstawą fanów Widzewa. Wcześniej łódzko-krakowska grupa pogoniła ekipę 40-
50 widzewiaków. Łodzianie (ci z ŁKS-u) twierdzą, że była to najlepsza ekipa lokalnego
rywala.
Jesienią tego samego roku hokeiści Cracovii podejmowali sosnowieckiego Orlika. Co
prawda hali krakowskiej od dłuższego czasu nikt z fanów drużyn przyjezdnych nie
odwiedzał (poza Tysoyią, z którą Cracusy mają zgodę), jednak wystawili fanatycy
„Pasów” 45 osobową ekipę penetrującą w okolicach dworca. Przyjezdnych było 60-80.
Gospodarze co prawda mieli zaatakować w ostatniej chwili, gdy nie spodziewający się
ataku sosnowiczanie dojdą do czekających na rozwój wypadków i swą zdobycz
gospodarzy. Jednak miejscowi nie wytrzymali nerwowo i rzucili się do ataku, gdy
przeciwnicy byli oddaleni o jakieś 50 metrów. Zagłębie rzuciło się do ucieczki, jednak
spora część z przyjezdnych nie wykazała talentu w nogach i załapała się na oklep. W
czasie meczu, już na hali, w jednym momencie, na hasło Cracovia rzuciła
kilkudziesięcioma kamieniami w kierunku sosnowiczan.
W rewanżu 64 hools z Krakowa pojawiło się na meczu w Sosnowcu. Zorganizowaną grupą
porozganiali mniejsze ekipy gospodarzy, do większych zadym nie doszło, choć
zainteresowanie służb mundurowych przy jezdnymi objawiło się dopiero w okolicach hali.
Na kolejne spotkanie, które odbyło się w grodzie Kraka, fani miejscowych przygotowali
się starannie. W okolicach dworca czatowało 100 hools. Nie przewidzieli jednego, że tym
razem sosnowiczanie pojawią się autobusami. Przedstawmy relację Bieżana, jednego z
chuliganów krakowskich:
„Gdy tuż przed 17 (mecz zaczynał się właśnie o tej godzinie) przy jechał ostatni pociąg i
okazało się, że jest pusty, część z nas się rozeszła do swoich Spraw. Przed halą spotkała
nas niespodzianka. Małolaci przy szli z nowinami. Okazało się, że Zagłębie przyjechało
około 17.00 trzema autokarami. Najpierw zaatakowali ze sprzętem stojących przed kasą,
a później, już na hali także pogonili grupę małolatów od nas. Kilku obecnych wówczas
mendziarzy zostało zdeptanych. Gówniarze od nas też uciekli. Kilku starszych z tej 40-
osobowej grupy się postawiło. Niektórzy stracili barwy, a jeden dostał kosą w nogę (?—
przyp. RZ).
Reakcja na tę wiadomość mogła być tylko jedna — szybki bieg w kierunku hali. W
międzyczasie pojawiły się posiłki policji, więc przywitał nas kordon mętów z psami. Nie
chcieli nas wpuścic, gdyz nie posadzili jeszcze Zagłębia na sektorze dla gości.
Przypuściliśmy szturm, potem drugi, poleciały kamienie i brechy, ale nie udało się
przedrzeć. Daliśmy spokój, zwłaszcza, że dojeżdżały kolejne suki. Weszliśmy na drugą
tercję. W Krakowie na sektor gości przy obstawie policji nie ma szans się dostać. (...)
Po meczu chcieliśmy wyjść wcześniej z hali, ale zwąchała to policja.
- Od polowy trzeciej tercji brama była zamknięta. Wypuszczono nas w kilkanaście minut
po wyjściu Zagłębia. Ruszyliśmy w 5 aut, jeden maluch zgubił się po drodze. Reszta
dotarła do samego Sosnowca, gdyż wcześniej nie udało się dogonić autokarów. Udało się
złapać kilka osób na dworcu kolejowym. Jeden z samochodów udał się za gościem, który
robił wrażenie przywódcy Zagłębia. Dostał wpierdol, zadziwiała jego wytrzymałość.
Oprócz skrojonego szalika Cracovii stracił fleyersa i znaczone karty do gry.
Kibice z Sosnowca rzucili nam wyzwanie, udowodnili, że się liczą.”
Następny dosyć głośny dym mieli fanatycy Cracovii na meczu Polska — Słowacja.
Wówczas przeciwnikiem byli policjanci. Wywiązała się zadyma w sektorze zajmowanym
przez wspólną grupę kibiców Zagłębia Lubin, Arki Gdynia i Poloni Bytom. Jednak fani z
grodu Kraka przyszli na mecz już w czasie jego trwania, co przez złośliwych było
skomentowane jako ..]ekkie zabezpieczenie się”.
Na wcześniejszym meczu reprezentacji, z Francją w Zabrzu jesienią 94 roku odbywała się
walka z jednej strony Cracovii, ŁKS-u i Nobilesu, „drugiej Wisły, Lechii i Śląska, gdy do
całej zabawy włączyli się policjanci przeganiający głównie tych pierwszych. Z przeciwnej
strony tę pierwszą koalicję atakował Widzew, który na tym spotkaniu wystawił 45
osobową ekipę.
Podczas meczu Polska — Słowacja na tyłach zabrzańskiego stadionu odbyła się
konferencja z udziałem kibiców Lecha, Legii, Arki, ŁKS-u, Śląska i Cracovii. Cracovię
reprezentował Metal. Chodziło o możliwość przyłączenia się do układu na mecze
reprezentacji narodowej oraz o ewentualne dogadanie miejsca i czasu, w którym
Cracovia mogłaby stanąć do walki z fanami szczecińskiej Pogoni. Metal jednoznacznie
stwierdził, że żadne takie układy go nie interesują. Po tym spotkaniu kibice Pasów”
zaatakowali na dworcu w Zabrzu Śląsk. Gdyby nie postawa najlepszej tego dnia ekipy
fanów poznańskiego Lecha, krakowianie obiliby wrocławian.
Po awansie do drugiej ligi Cracovia na swój pierwszy mecz jechała do Białegostoku.
Wyruszali w dwa autokary. Tego samego dnia, ale początek miał miejsce o znacznie
wcześniejszej godzinie, w Warszawie na obiekcie Hutnika odbywał się mecz barażowy.
Stawką był awans do grona drugoligowców, gdyż FC Piaseczno wycofało się z rozgrywek.
Jeziorak Iława grał z Radomiakiem. Pod będący po drodze stadion zajechały dwa
autokary Cracovii, która postanowiła wpaść na obiekt i obić przebywających tam fanów.
Zadyma miała miejsce przy płocie. Relacje z dwóch różnych stron są różne. Warszawianie
twierdzą, że z dwóch stron płotu próbowały się zaatakować dwie watahy. Legionistów i
krakusów dzieliło ogrodzenie i kordon policjantów. Później przyjezdni podymili na
pobliskim targu. Autobusy zostały prze chwycone przez mundurowych dopiero na
rogatkach miasta.
Aktualnie (wiosna 96) w Krakowie odbywa się permanentna wojna fanatyków dwóch
klubów z tego miasta. Lokalna prasa codzienna wciąż donosi o kolejnych zdarzeniach,
pobiciach, drobnych i mniej drobnych za dymach. 3 lutego odbył się dym z Wisłą w
knajpie opanowanej przez Cracovię. W kolejną sobotę, 10 lutego miała się w tym samym
miejscu znów odbyć walka. Do niej jednak nie doszło, gdyż fani „Pasów” wyjechali do
Gdyni na rozmowy z fanatykami Arki i Lecha. Podczas tego spotkania ustalono, że
Cracovia będzie miała z Lechem układ.
W „Krucjacie łysogłowych” Ewy Wilk o kibicach biało-czerwonych wy powiada się szef
wydziału prewencji KWP Andrzej Czop:
„Umieją się bić, walczą w szyku. Atakują ostro, szybko, zdecydowanie. Nigdy nie
wiadomo, kiedy nastąpi atak. Wystarczy iskra. Mają przywódców. To są domorosłe
talenty, idealni organizatorzy partyzantki miejskiej. Zdarza się, że zatrzymujemy
któregoś, proponujemy kawę, herbatę, a on: tylko wodę. Bo teina-kofeina szkodzi.” Fani
Cracovii bodaj jako jedyni deklarują brak zainteresowania futbolem. Mimo tego są
zaliczani są do najgłośniejszych.
Statystyka wyjazdów Cracovii jest bardzo niekompletna. Jesień 93, czyli na dwa lata
przed awansem do drugiej ligi: Jasło 15, Leżajsk 40, Nowy Sącz 80, Tarnów (Tarnovia)
130, Rzeszów (Zelmer) 20, Przemyśl 50 (opis wyżej), Tarnów (Unia) 120.
Z późniejszych danych do Wrocławia dotarło niewiele. Na pewno 70 fanów Cracovii (dwa
niepełne autobusy) pojawiło się w Lublinie na Motorze jesienią 95. Wcześniej, również w
Lublinie na Lubliniance Cracovia starła się i pokonała jedną z trzech dążących do zwarcia
grup fanów Motoru.
DZIAŁACZE
15.07.2003
Czy myślicie, że działacze są inni niż my? Zdarzają się lubiący swoją pracę i to jest
konieczny wymóg możliwości działania dla gościa. Reszta to ludzie interesu, nie
działacze. Czasem hochsztaplerzy. Mniejsi lub więksi.
We Wrocławiu fanatycy mieli swoistą wojenkę z działaczami Śląska.
W czasach komuny, w 88 roku Grabarz, kibol Lechii, przyjechał z flagą z napisem
SOLIDARNOŚĆ REGION GDANSK. Transparent ten został rozwieszony na siatce w trakcie
meczu z Górnikiem Zabrze. Po tej demonstracji klub ustanowił zakaz wieszania flag na
płocie w trakcie meczów.
Oficjalnie za powód takiego pociągnięcia podano ograniczenie widoczności dla
przebywających na trybunach. To ograniczanie widoczności trwało bodaj półtora roku.
Później było nieporozumienie z ówczesnym szefem klubu — płk. Michałem Srokowskim,
którego apogeum nastąpiło po rozegranym jesienią 1993 roku spotkaniu 1/16 PP ze
Stilonem w Gorzowie. Po meczu, który Warkoczyk, Pieróg, Ratownik i Kacper wraz z
kilkoma narwańcami przerwało na kilka minut przed końcowym gwizdkiem, piłkarze
zachowali się w porządku, to znaczy wzięli zapędzonych do szatni kilku chłopaków wraz z
sobą do autobusu klubowego. Trener Stasiu świerk nakrzyczał na próbujących
interweniować policjantów, tak że dwóch kolesi się przesmyknęło i wracało z futbolistami
jako piłkarze. Po tym wydarzeniu PZPN miał nielichy pasztet do przełknięcia. Nadymili
kibice gości, jednak regulamin jest prosty: meczu nie ukończono, więc powinien być
walkower dla... gości. Przepisy mijały się z logiką w sposób wyraźny. Z kłopotu PZPN
wybawił szef Śląska stwierdzając, że winni byli pseudokibice wrocławscy, od których klub
się odcina, jednocześnie zrzekając się prawa do dalszej gry w pucharze.
— To my, kurwa, biegamy po boisku, żeby pomóc chłopakom zwyciężyć, o sami nie
mogli, a tu taki numer! — biadolił później Warkoczyk. Srokowski stał się wrogiem
publicznym numer 1 dla kibicowskiej braci. Ciążyły na nim też wypowiedzi po pamiętnym
meczu z Wisłą w 93 roku, który także się nie zakończył w regulaminowym czasie.
Wypowiedzi nieprzychylne dla ludzi w szalikach. Nic dziwnego, że jednym ze
stadionowych przebojów stało się hasło zniesławiające go. Gdy od opisanych sytuacji
minęło dość sporo czasu, podczas jednego ze spotkań piłkarzy z kibicami, będący na nim
Srokowski stwierdził, że doskonale wie, że zachowanie części fanów nie jest bliskie
ideałowi, lecz rozumie pobudki, jakimi to niegrzeczne bractwo się kieruje. Powiedział
także, iż zdaje sobie sprawę przywiązania owych rozrabiaczy do klubu, czym zaskarbił
sobie przychylniejsze spojrzenie szalikowców. Uwielbiany przez fanatyków trener Świerk
prosił publicznie o odpuszczenie „win” Srokowskiemu.
— Głupio mi słuchać, jak najpierw krzyczycie Świerka pozdrawiamy a chwilę później
bluzgacie na mojego szefa — twierdził. Widząc zaagażowanie i zmianę stosunku do
fanatyków w młynie, Srokowskiego zgrzeszono. A nawet przeproszono.
Na marginesie pucharowego spotkania Stilon — Śląsk, które zostało przerwane.
Największą ochotę do utarczek z biegającymi po murawie kibicami, oprócz policjantów,
którzy biorą za to pieniądze, okazał się... ówczesny trener Stilonu, Eugeniusz Różański.
Nie miejscowi hools, nie porządkowi, nie zawodnicy Stilonu, a właśnie trener.
Jeszcze kilka lat temu zarobić na piłce można było w sposób najprostszy. Wystarczyło się
przy niej kręcić. Kasa sama wpadała do ręki. Im kto się kręcił wyżej, tym wyższymi
obracał kwotami. Fantastyczne zdanie o całokształcie stosunków panujących w rodzimym
futbolu, a jednocześnie recenzję do scenariusza filmu „Piłkarski Poker” wypowiedział jego
reżyser Janusz Zaorski: Ludzie nie wierzą, że tak jest w rzeczywistości, a mieliśmy
jeszcze lepsze materiały z życia. Ale gdybyśmy je sfilmowali, wówczas dopiero nikt by nie
chciał dać wiary”. Kto oglądał film, niech się teraz podrapie w głowę. Fantastyczna
scenka, pokazująca faceta ładującego skrzynki wódki do samochodu i odpowiadającego
na pytanie to ile przegraliśmy” jest kwintesencją hochsztaplerstwa w niższych klasach
rozgrywkowych.
Już jako pismak spotkałem się ze swoistym interpretowaniem wpadek zaliczanych przez
działaczy niewielkich klubów. Najczęściej w związku z grą nieuprawnionych zawodników.
— Panie kochany, my to jeszcze nic, ale ci z innego miasteczka, to dopiero szwindlarze!
Rozumując inaczej, chodzi o to, że mamy kantować wszyscy. A jak się nie uda, to trzeba
zrobić awanturę, bo nas się karze, a kombinuje przecież każdy. Więc za co nas karać?
Naoglądałem się we wrocławskim OZPN-ie kart zawodników, na których do kompletu
brakowało tylko pieczątki: Falsyfikat. Zdjęcia innych ludzi na dokumentach z
identycznymi danymi, zupełnie inne podpisy teoretycznie tego samego piłkarza.
Podwójne zgłoszenia, to jeszcze pryszcz. Czasem zdarza się, że zawodnik na swoich
papierach gra w dwóch różnych klubach. Najłatwiej wychodzi to tym, którzy mieszkają na
granicach okręgów. Czasem wioska oddalona o dwa kilometry leży już w obszarze innego
makroregionu. Gdy badałem taki wypadek na pograniczu województwa wrocławskiego i
opolskiego, działacz z klubu „podwójnego” piłkarza przyznał z rozbrajającą szczerością:
— A właściwie, komu to przeszkadza, że chłopak najpierw zagra u nas, a później pobiega
na innym boisku.
Mnie nie przeszkadza to wcale. Dla mnie może rozgrywać dwadzieścia jeden spotkań w
tygodniu. Ale przepisy ustalają działacze piłkarscy na wniosek działaczy klubowych.
Dlaczego nie ustalą sobie takiego prawa, które będzie zezwalać na robienie tego, co
dotychczas jest niedozwolone?
Kiedyś bycie działaczem sportowym było łatwe i przyjemne. Uspołecznione zakłady pracy
dawały wszystko co potrzebne. Mieszkania, samochody, lodówki, benzynę i cholera wie
co jeszcze. Obławiali się działacze, zawodnicy, trenerzy. Większość (przynajmniej
oficjalnie) zatrudniona gdzieś indziej. Jedni w fabrykach, kopalniach, drudzy tu i tam.
Amatorzy. Czas „amatorów” minął, teraz zostały jeszcze tylko zakłady opiekuńcze. I to
mało gdzie. Aktualnie na kluby wyrywa się społeczny pieniądz z rad miejskich, gminnych,
wojewódzkich. Podstawą do egzystencji w niejednym klubie są pieniądze rozdawane
centralnie (czyli z kieszeni podatników) na szkolenie młodzieży. Cała inwencja większości
działaczy jest skoncentrowana na sposobach wyrwania jak największego kęska z tej puli i
biadoleniu na brak funduszów w uszy radnych. Menedżerów z prawdziwego zdarzenia
można szukać ze świecą.
Aktualnie najważniejszą rzeczą dla „myślących kieszenią” są transfery. Proste, gdy w grę
wchodzą pieniądze klubowe (czyli nie pieniądze działacza), łatwo przy ich
przemieszczaniu uszczknąć coś do swojej sakiewki. A zawodnik nie kosztuje dziesięć
złotych. Idealna sytuacja jest wówczas, gdy na jednym piłkarzu (na futbolistach jest
największa przebitka) skupia swoje zainteresowanie kilka klubów. Skórokop nie musi
pójść do klubu, który obiecuje za niego najwięcej gotówki Może pójść tam, gdzie dają
najwięcej pod stołem Nie jest to jedyny sposób wyrywania kasy przy zmianie barw
klubowych. Doskonały numer jest z dogadywaną wysokością ustalania gratyfikacji za
przejście z samym zainteresowanym, czyli piłkarzem
— Chcesz pół miliarda? Dobrze. Dostaniesz połowę dużej bańki. Ale podpiszesz sześćset
milionów Stówa będzie dla mnie — stwierdza decydent. Dogadają się?
Jeden z zawodników obijających się swego czasu o kadrę narodową powiedział mi kiedyś
historyjkę o dość znanym trenerze — działaczu z Dolnego Śląska:
— Gdy chciałem odejść z klubu, w którym R” był pierwszym po Bogu, ten stwierdził, że
owszem, nie widzi przeszkód, jeśli odpalę mu 50 baniek.
„R” w dalszym ciągu zarabia na życie kręcąc lody” na obrzeżu futbolu.
Po wyroku sądu polubownego PZPN, stwierdzającym, ze spadkobiercy Olimpii Poznań są
winni Ryszardowi Górce 16 miliardów starych złotych, wiadomo było że Bolesław
Krzyzostaniak wykona jakieś ruchy Nikt nie lubi się pozbywać kasy, a 16 miliardów to nie
jest splunąć nawet dla Rockefellera Ostatecznie zdecydowano się na wariant fuzji. Stracił
na połączeniu Olimpii Poznań z gdańską Lechią Piotr Buller, który postanowił zrobić w
tym samym czasie identyczny numer z Sokołem Pniewy i GKS-em Tychy. Piłkarska
centrala daje bardzo wyraźnie do zrozumienia, że obie te akcje z przymusu traktuje
identycznie. W PZPN najchętniej uznano by fuzje tyską nie zezwalając na gdańską.
Kolejną śmieszną sytuacją jest napływ chętnych do przejęcia klubów których stadiony
stoją na gruntach o sporej wartości rynkowej. Nawet walących się klubów. O tym, czym
jest faktycznie walka o gdyński Bałtyk powiedział prezes Fundacji Baltic—Futbol, Andrzej
Gajewski;
— Za tereny, na których usytuowany jest stadion, niektórzy już chcą płacić. Kilkadziesiąt
miliardów.
We Wrocławiu znalazł się inny sponsor rozumujący podobnie. Całkiem logicznie. Maciej
Kapelczak — bo o nim tu mowa — jeden z czterech współwłaścicieli przedsiębiorstwa, a
raczej firmy Panda, zaczął sponsorować Śląsk. Dobrze wiedział co robi, dążąc do
przejęcia klubu. Wszak stadion przy ul. Oporowskiej leży na gruntach o ogromnej
wartości. Działał szybko i wielotorowo. Jeszcze nie przejął Śląska, a już wcielał w życie
dalszą część swojej koncepcji. Boczne boisko przerobiono na targowisko.
Ostatecznie targowisko, które także może przynosić zyski, łatwiej będzie
przeklasyfikować później na tereny zaplanowane pod zabudowę. Ostatecznie Panda
zbankrutowała, a Kapelczakowi w zamian za długi zostanie zlicytowany stadion
„Pafawagu”, który w międzyczasie stał się jego własnością. Oczywiście ostatecznym
przeznaczeniem tamtego stadionu także nie jest wcale gra w piłkę.
Trenerzy, którzy myślą z perspektywą siedemnastu spotkań, też nie są rzadkością. Po co
główkować, co się stanie z klubem za dwa czy trzy lata? Ważne jest nazwisko, oraz
wyniki tu i teraz. Cóż go obchodzi, co się stanie po jego odejściu (najczęściej —
wyrzuceniu)? Po nim choćby potop. Dlatego jednym ze sposobów obrony trenera jest
wyciągająca się lista życzeń piłkarzy, którzy powinni się w „jego” klubie znaleźć. Im lista
dłuższa, tym w razie niepowodzenia łatwiej wytłumaczyć, że poszło nie tak, gdyż nie
zrealizowano jego planu. A gdy na pozycję starego repa wprowadza się młodszego
piłkarza, rep czuje się zagrożony. Więc zmyślny szkoleniowiec bierze starego na
rozmówkę, podpowiadając, że właściwie to jest on już słabszy od młodzieniaszka, lecz
rozumiejąc sytuację życiową, on, trener, może jeszcze próbować postawić na repa.
Oczywiście kto ryzykuje? Trener. Więc od mogącego grzać ławę ryzykant chciałby jakiejś
gratyfikacji. Finansowej najlepiej, bo od wdzięczności to już głowa puchnie.
Jaja wyszły z regulaminem, bo regulamin rozgrywek piłkarskich jest bez jaj. Po dziwnym
finiszu ligi w sezonie 1992/93 (to ten rok, w którym podczas ostatniej kolejki Legia
rozgromiła w Krakowie Wisłę 6:0, ŁKS pojechał równo z Olimpią 7:1, a bramki padały,
kiedy powinny), mądre głowy stwierdziły, że należy ustalać kolejność w tabeli przy
równej ilości punktów za pomocą pomocniczej tabelki, w której są uwzględniane mecze
bezpośrednie. Głupotę pomysłu udało mi się wytłumaczyć w sposób najprostszy
zwolennikowi tej koncepcji, redakcyjnemu koleżce Andrzejowi Lewandowskiemu.
Powtórzę więc sposób myślenia.
W sezonie 92/93 ŁKS myśląc o tytule mistrzowskim, musiał w ostatniej kolejce
zaaplikować przeciwnikowi cztery bramki więcej niż Legia. Zakładając, że obie drużyny
wygrają. Możliwe? Raczej nie. Ale w Łodzi spróbowano. Ostatecznie wyszły jaja i dzięki
nim szydło z worka. W trakcie sezonu Legia zwyciężyła z łodzianami 2:0 na własnym
boisku i zremisowała u rywali 0:0. Gdyby w tamtym sezonie obowiązywał przepis o
meczach bezpośrednich, warszawiacy pokonaliby Wisłę 2:0 (1:0 jest wynikiem
niebezpiecznym, zawsze w 89 minucie jakiś małolat mógłby się wygłupić i wyrównać) i
byłoby po krzyku. Nie łudźmy się, że ten rezultat zostałby ustalony na murawie. Obyłoby
się bez awantur, bez „cała Polska to widziała” (a co, nie widziała?), bez szumu w mass-
mediach i bez odbierania tytułu. Byłaby cisza i spokój. A może o to chodziło tym, którzy
ów nowy regulamin ustalali? Więc powiedzmy sobie, że nie chodzi o czystość sportu, lecz
spokój decydentów.
Dołożono także punkt o konieczności rozgrywania barażów w przypadku zdobycia
identycznej ilości oczek” przez dwie pierwsze drużyny. Dzięki owemu śmiesznemu
regulaminowi o mało co rozgrywki drugoligowe w grupie I w sezonie 94/95 nie
zakończyły się skandalem. Wystarczyło, żeby Amica, Śląsk i Wisła miały na koniec
identyczną zdobycz punktową. Regulaminy takim wypadku nakazywałby rozegranie
dodatkowych spotkań między pierwszą, a drugą drużyną. Pomijając już fakt, że
interpretacja przepisów była tak różnorodna, że spekulacje o ustaleniu, kto byłby w takim
przypadku pierwszy, a kto trzeci wywołał w dolnośląskich mass-mediach niezłą zadymę.
Kolejne udziwnienie, choć akurat może mieć sens. Jednak nie w wypadkach, gdy
pierwsza i druga drużyna osiągnęły już swój cel (awans). Zdrowy rozsądek nakazywałby
rozegranie spotkań barażowych między zespołami drugim i trzecim. Na szczęście dla
PZPN-u Wisła została ogolona przez Kasierskiego z Gorzowa podczas meczu ze Ślęzą, a
na dodatek wtopiła w ostatniej kolejce w Koninie. Dzięki temu do ekstraklasy spokojnie
awansowały Sląsk i Amica. Mimo że na linii Wrocław — PZPN grzały się linie telefoniczne,
Związek regulaminu nie zmienił ani o przecinek. Liczył pewnie, że prawdopodobieństwo
zaistnienia spornej sytuacji jest tak nikłe, że nie ma o co kruszyć kopii.
Wesoło będzie, gdy jednak się zdarzy to, co mało prawdopodobne. Oj wesoło. Zadyma w
sądzie na sto procent.
Osobny temat to sędziowie. Panowie w czerni odegrali nie raz główne role w
przedstawieniu pod tytułem mecz. Co ciekawsze, najgłośniejszy przypadek sędziowskiej
indolencji początku lat siedemdziesiątych okazał największym fałszerstwem. Najstarsi
aktualni szalikowcy pamiętają mecz Bułgaria — Polska w Starej Zagorze, rozgrywany w
ramach eliminacji przedolimpijskich. Wówczas to polska opinia publiczna została
zbulwersowana wyrzuceniem z boiska Włodzimierza Lubańskiego. Prasa kipiała.
Panduranu (rumuński arbiter) stal się wręcz synonimem sprzedawczyka. Po latach
Lubański przyznał się, że po jednej z kontrowersyjnych de sędziego, powiedział w jego
kierunku „Schweine”. Na jego nieszczęście gwizdkowy był także poliglotą, przynajmniej
na tyle, by zrozumieć ową świnię po niemiecku. Ale w dalszym ciągu nazwisko arbitra
pojawia się w przypadkach sędziowskich niedyspozycji.
Te niedyspozycje arbitrzy miewają nader często. U jednych wynika to z nieudolności. Inni
zacierają ręce, gdy dowiadują się o swoim występie w jakiejś mieścinie.
— Tam się zawsze coś dostaje. — Zwierzenia młodego, choć już trzecioligowego arbitra
raczej nie można uznać za bajkę. Jakoś nie gada głupot, by się popisywać w życiu
codziennym.
Co ciekawsze, im wyżej arbiter dotrze w hierarchii, tym częściej mówi, że w środowisku
wszystko jest cacy. Układy na linii arbiter — kwalifikator to bardzo ważna rzecz dla
sędziego. Od tego zależą przecież punkty za przegwizdane mecze, a z tych punktów
oblicza się punktację. Jedni lecą na pysk, inni awansują. Na drugoligowca, do
ekstraklasy, międzynarodowego. Błyskawiczne awanse byłego piłkarza — Wojciecha
Rudego, tłumaczono jego wieloletnim doświadczeniem „czytania gry”. Tere fere kuku.
Bardzo niewiele informacji do publicznej wiadomości przenika ze środowiska ludzi z
gwizdkiem. Najprościej jest przecież sczyścić faceta, którego wyczynów nie można w
jakiś sposób zmierzyć. Bo jak ocenia się sędziów?
Przez testy wydolnościowe muszą przejść wszyscy. A później co? Przecież nie na
podstawie ilości pokazanych kartek jest on klasyfikowany. Wśród swoich pyskatego się po
prostu dołuje. Koniec, kropka. Inna sprawa, że ci walczący o” czystość sportu i higienę
sędziowania” dość często są takimi samymi hochsztaplerami, tylko walczącymi o swoje
cele.
Najczęściej do zwierzeń można nakłonić arbitrów na futbolowej emeryturze, jednak nie
tych, którzy chcą zaistnieć jako działacze. A jeśli już opowiadają o przewałkach, to
zawsze bohaterami tych opowieści „nie do druku” są... koledzy. Dziwne?
— Już jedenaście kolejek z rzędu sędziowie nie pokazują dla nas wapna” — skarżył się po
wiosennym (1995) spotkaniu Śląska z Polonią w Bytomiu wrocławski środkowy pomocnik
Jarosław Góra. Jego narzekania były o tyle uzasadnione, że w tym spotkaniu był wyraźnie
dwukrotnie cięty na polu karnym. Arbiter nie reagował. Trafił w dziesiątkę. Kilka dni
później szefem Kolegium Sędziów został Marian Środecki z Wrocławia. Od tej pory na
meczach we Wrocławiu piłkarze Śląska mogli sobie urządzać konkurs na króla strzelców z
odległości jedenastu metrów. Tak się czarne bractwo chciało przypodobać swemu
pryncypałowi. Wszak we Wrocławiu ciśnienie awansu było wówczas przeogromne.
Oleśnica. Mecz tamtejszej Pogoni z Wisłą. W Pogoni grał wówczas zawodnik Mariusz
Marek, który potrafił fantastycznie uderzyć piłkę z rzutu wolnego. Po drugim groźnym
strzale, arbiter spotkania wciąż dyktuje wolne w kierunku bramki gości z sensownych
odległości. Nie były to jedyne dziwne decyzje arbitra.
— Jak sobie załatwiliście przychylność sędziego? — pytam trochę bezczelnie prezesa
Pogoni Tadeusza Salika.
— Panie Romku, przecież my i tak lecimy z drugiej ligi. Sam jestem zdziwiony tym.,.
przychylnym spojrzeniem.
Zupełnie inaczej na tę przychylność patrzył trener Wisły, Lucjan Franczak, — Jak ja mam
swoim zawodnikom wytłumaczyć, na czym polega sport? I taki cyrk dzieje się na oczach
kilkuset krakowskich kibiców, a później ludzie się dziwią, że ci kibice chuliganią.
Pod budyneczkiem klubowym stoją dwa auta z nietutejszymi rejestracjami. Jedno jest z
Poznania, to sędziowie. Drugie ma rejestrację pilską. Okazało się, że na meczu był „ktoś
z Wronek”. Po serii niepowodzeń Arniki wydawało się, że walka o drugie, premiowane
awansem miejsce rozegra się między Wisłą a klubem z Wronek. Na szczęście dla piłki
wiślacy ostatecznie to spotkanie wygrali 1:0.
O kompetencji niektórych działaczy świadczy przykład pułkownika Wójcika w
warszawskiej Legii. Swego czasu zaginął mu faks z Grecji, w którym gospodarze meczu o
PEZP w siatkówce informowali o terminie spotkania. Faks znalazł się w ostatniej chwili,
ale od momentu jego szczęśliwego odnalezienia do wylotu samolotem nie udało się…
odszukać całej drużyny. Weseli działacze ściągający niejednego piłkarza czy koszykarza
obiecywali złote góry. Później często okazywało się, że albo podsuwano nieświadomym
futbolistom taką umowę, że po dostosowaniu się do jej warunków wodnikom pozostawało
opuszczenie rąk, bądź też super warunków po prostu me dotrzymywano. Często
wybuchające wśród zawodników strajki części są spowodowane zupełnym
niezrozumieniem sytuacji w jakiej przychodzi działać klubowi, po części natomiast me
wywiązywaniem się klubu z umów. Ten pierwszy przypadek miewa jeszcze miejsce w
klubach, trybuny których nie zagląda pies z kulawą nogą, a piłkarze myślą kategoriami
sprzed 89 roku, gdy wystarczyło być zawodnikiem, by nieźle z tego żyć. Drugi natomiast
jest jaskrawym przykładem nieprzystosowania się do nowych warunków klubowych
bonzów. To za komuny wystarczyło poparcie „przewodniej siły narodu”, by najbardziej
nawet absurdalne żądania zostały spełnione. Teraz trzeba najpierw pogłówkować, skąd
wziąć kasę.
Niektórzy o zarabianiu pieniędzy nie mają pojęcia, chętnie natomiast je wydają.
Naobiecują futboliście czego sobie tylko zażyczy, by następnie z powodu łatwych do
przewidzenia braków w kasie ze swoich zobowiązań się nie wywiązywać.
Działaczami często zostają ludzie z przypadku. Dla nich nie są istotne drobiazgi, jak
barwy klubowe, herby, pełna nazwa klubu. Ludzie ci nie wiedzą z czego faktycznie żyją.
Barcelona jest wielka, bo ma pewność, że na każdy jej mecz przyjdzie kilkadziesiąt
tysięcy ludzi. Obliczając spodziewane wpływy za bilety, można obliczyć budżet klubu.
Gdyby nagle, ni stąd, ni zowąd, na tę samą Barce zaczęło chodzić po tysiąc widzów, jej
wielkość skończyłaby się natychmiast. Ale w Barcelonie zdają sobie z tego sprawę. U nas
jest gorzej. Że postanowiono przeprowadzić fuzję Olimpii, na trybunach której łatwiej
było policzyć widzów niż piłkarzy, nie dziwi nikogo. Natomiast osoby wydające głosy o
możliwości przeniesienia ŁKS-u (ponoć fałszywe) należałoby sprawdzić pod kątem
psychiatrycznym.
Ktoś we Wrocławiu wpadł na pomysł, żeby tworzyć w Śląsku jakieś herby-dziwolągi,
komisja śledcza fanatyków nie doszła, kto był winien zamieszania. Piłkarze wojskowych
wystąpili w trzech ostatnich spotkaniach jesieni 95 w koszulkach, na których widniał
herb-widmo. Wyglądał on podobnie do godła klubu, tylko że w środku zamiast
dwugłowego orła znalazło się czarne W, za które powinien zapłacić volkswagen, gdyż do
złudzenia przypominało znak fabryki samochodów. Gdy się okazało, że jest to nowy herb
sekcji piłki nożnej, w Rynku zaczęto planować akcje protestacyjne. Jak się okazało,
najskuteczniejszym argumentem potwierdzającym, że żadych zmian być nie może, było
stwierdzenie, iż pracownicy i działacze sekcji będą musieli sobie pogadać oko w oko z
tymi, którzy sobie herby klubu potatuowałi.
Na szczęście zwyciężył rozsądek i tradycyjny, dwugłowy i dwukolorowy orzeł jest
jedynym obowiązującym znakiem Śląska.
Jeżeli głupawe władze Wrocławia doszły do wniosku, że godło miasta z którym zżyło się
kilka pokoleń Polaków, trzeba koniecznie zmienić, to trudno. Ale chcącym się odciąć od
tradycji klubowych, trzeba było wyraźnie dać do zrozumienia kto jest kim. Śląsk to nie
ludzie, którzy w nim pracują, a którzy za pięć lat będą pracowali gdzie indziej. Śląsk to ci
wszyscy, którzy chodzą na mecze i tułają w pociągach kolebiąc się na wyjazdy. Czyli my.
A my mamy swoją historię, herb, barwy i nazwę. I nie mamy zamiaru niczego zmieniać.
Pomysł utworzenia nowego godła popierali tylko niektórzy. Nazwisk pomysłodawców i
głosicieli nowych idei nie podam. Po co ktoś ma mieć kłopoty już po fakcie.
Dlaczego jestem przeciwny zmianom? Bo nie jestem w tym odosobniony. Kibice
Petrochemii przeżyli jakoś zmianę nazwy klubu, który nazywał się kiedyś Wisła. Bo jest
ich mało, na Wisłę chodzili nieliczni. Ale niech znajdzie się odważny do zmiany nazwy
Legii, Lechii, Pogoni czy Arki. Życzę wesołego życia. Bractwo poprzyzwyczajało się do
pewnych rzeczy. Oficjalną zmianę nazwy z KKS na PKP Lech Poznań w grodzie
Przemysława jeszcze przełknięto.
Ciekawe, ile ludzi chodziłoby na pierwszą ligę w Gdańsku, gdyby w Trójmieście
funkcjonowała nazwa Olimpia. Kto nie był na stadionie w Gdańsku, tego nie zrozumie.
Tam podczas inauguracji, gdy spiker w afekcie powiedział o Adamie Gradzie: „zawodnik
Olimpii” otrzymał taką porcję gwizdów, jakiej chyba nie usłyszał nigdy w życiu. Tam nie
chodzi się „na ligę”, tylko „na Lechię”. O psach, jakie ludzie wieszają na działaczach
Sparty Wrocław za zmianę nazwy na Atlas, wiedzą tylko mieszkańcy Wrocławia. A kibice
Sparty do zaślepionych fanatyków nie należą.
Niektórzy działacze nie mają pojęcia o otaczającej ich rzeczywistości. Windowanie cen
biletów do niebotycznych kwot świadczy o tym, że podejmujący taką decyzję nie mają
zielonego pojęcia o standardzie życia szarych ludzi. To jasne, że nie może być już
powrotu do sytuacji, kiedy dolar kosztował na czarnym rynku (czyli taka była jego
wartość realna) 120 złotych, a bilet na mecz to był wydatek w granicach złotych 20 (dane
z połowy lat siedemdziesiątych). Ale zażyczenie sobie dziesięciu dolców za ligową młóckę,
to jak na polskie warunki bardzo dużo. Wbrew pozorom klubowi nie jest obojętne, czy
wpuści pięć tysięcy ludzi z biletami po stówie, czy dwa i pół tysiąca za dwukrotnie wyższą
kwotę. Choć wpływy do kasy te same. Reklamodawcy zdecydowanie wolą liczniejsze
publiki. Działacze nie zawsze i w tym jest problem.
FREKWENCJA
01.08.2003
— Pieprzę, nie idę na mecz — słyszę kiedyś z ust znajomego. Motywował to ogólnym
dziadostwem futbolistów, wypowiadając wręcz idiotyczną w ustach faceta, który nie ma
zamiaru „płacić" na obiboków" kwestię, iż „trzeba skórokopom dać forsę, to wiedząc po
co biegają, będą grali jak z nut". Skąd owe złotówki znaleźć znajomek nie miał pojęcia.
Samemu na drużynę płacić nie chciał, choćby to miały być tylko pieniądze za bilet.
***
— No i co, jaką frekwencję zanotować? —- pyta się jeden z dziennikarzy swojego kolegi
po fachu z konkurencyjnej gazety po kolejnym meczu Śląska. Nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby to był pismak przyjezdny, ale wypowiadał te słowa dziennikarz, który na
tym stadionie obsłużył kilkadziesiąt (set?) imprez.
— Spiker podawał pięć tysięcy, to my napiszemy sześć — pada odpowiedź.
— Ja napiszę sześć i pół — twierdzi pytający. W zasadzie nie wiadomo po co pytał, skoro
miał z góry wyrobione zdanie. Ale to jeszcze pryszcz. Zdarzają się działacze klubowi,
zwłaszcza w mniejszych ośrodkach, którzy naciągają frekwencje stadionowe jak
kondoma.
— Jeśli pan napisze, że na meczu było półtora tysiąca ludzi, to na pewno pan nie skłamie
— insynuuje mi wiceprezes w pewnym trzęcioligowym klubie. Kombinuje, to widać. Chce
pokazać, że zainteresowanie futbolem w niewielkiej miejscowości jest spore. Ja wiem, że
napiszę 1200, choć i to jest lekko naciągane.
Z kolei inne kluby - najczęściej te głośniejsze - popadają w zupełnie inną manię. W
Mielcu widzę jak już w czasie spotkania na obiekt wpuszczana jest grupa dzieciaków, z
których tylko część idzie na halę. Reszta popiernicza na trybuny. Dziatwa wbiega przez
bramę bez żadnych kołowrotków, sam zresztą przez nią wlazłem okazując legitymację
prasową. Później dowiaduję się, że na meczu było 1614 widzów. Zadziwiająca
dokładność, oczywiście z gruntu fałszywa. Nie inaczej jest we Wrocławiu. Kiedyś
stanąłem sobie przy bramce, przez którą wchodziły osoby upoważnione do wejścia bez
biletów. Przy doliczeniu się trzysetnęgo uprawnionego przeszła mi ochota do zabawy w
inspektora. Frekwencja na tym spotkaniu - ta oficjalna - wyniosła trzy i pół tysiąca. Lekko
licząc piętnaście procent weszło legalnie za friko. Do tego różnego rodzaju „sposoby",
począwszy od wręczania wejściowego bramkarzom, poprzez bardziej wyrafinowane
metody. Sam kiedyś przez prawie dwa lata wchodziłem na stadion przy ul. Oporowskiej
na jeden bilet. Możliwości jest tysiące. Przełażenie przez płoty jest stare jak same ploty.
Ostatnio bractwo bawi się w drukarzy i samo sobie majstruje bilety. Na mecz Legia -
Blackburn na lewe wejściówki weszło cztery tysiące ludzi! CWKS stracił na tej domowej
produkcji kart wstępu ponad miliard starych złotych. A żeby było ciekawiej — te lewe
wejściówki „robiły wrażenie prawdziwszych od autentyków" - jak stwierdził jeden z
magików mających dostęp do lewizny.
Ilość oglądających poczynania rodzimych piłkarzy w ciągu dekady Jaruzelskiego, czyli w
latach osiemdziesiątych spadła dość gwałtownie. Jeszcze ostały się na jej początku takie
stadiony, jak Górnika Wałbrzych czy Lechii Gdańsk. Tam zjawiały się komplety po 30
tysięcy widzów. Po czasie i w tych ośrodkach ludzie się jakoś od futbolu odwrócili. Co
wpłynęło na tak znaczne zmniejszenie zainteresowania? Ludziska zaczęli uciekać w
prywatność. Wyludniły się nie tylko stadiony, ale także kina, teatry. Na trybunach
pozostali jedynie futboloholicy. Ci, „którzy muszą", czyli grupa ludzi nie potrafiących
sobie wyobrazić, że mecz może się odbyć bez ich udziału. Grono rodzin zawodników i ich
znajomych, oraz ci, dla których stadiony stanowią miejsce niekoniecznie sportowych
emocji. Aktualnie, czyli na przełomie roku 1995/96, w dużych ośrodkach miejskich,
takich jak Gdańsk, Szczecin, Poznań, Łódź, Warszawa, Wrocław, na mecze
sztandarowych drużyn piłkarskich chodzą głównie szalikowcy. Kluby, które nie dorobiły
się grupy najwierniejszych fanatyków, mogą — przynajmniej na razie — odłożyć między
bajki marzenia o możliwości finansowania się samemu. Jednak ostatnio coś drgnęło. Swój
największy kryzys liga przeżyła w roku 1990/91. Wówczas to spotkanie w którym
zadecydowało się ostatecznie, że tytuł przypadnie futbolistom Zagłębia Lubin - z Zawiszą
Bydgoszcz na olbrzymim, lubińskim stadionie obejrzało 12 tysięcy ludzi, co było
niezagrożonym rekordem frekwencji w tamtym sezonie. Duże zainteresowanie
poczynaniami piłkarzy w Olsztynie, Płocku, Krakowie, Warszawie, Wrocławiu, Gdańsku
daje podstawy do lekkiego optymizmu. Coraz częściej zdarzają się pojedyncze mecze na
które przybywa masa widzów. Takie spotkania jak Lech - Legia (10 tyś.), Stomil - Górnik
(18), Widzew — Legia (16) z jesieni 1994, pełny stadion na decydującym o zdobyciu
tytułu mistrzowskiego przez Legie, meczu ze słabiutkim Rakowem wiosną 1995, czy Lech
- Legia (16), Widzew - Legia (16), Wisła - Cracovia (15, mimo że to druga liga) czy wciąż
pełne trybuny Stomilu jesienią 1995 pozwalają spojrzeć z nadzieją w przyszłość. Futbol
po prostu się obronił. W momencie największego kryzysu, gdy o transmisji telewizyjnej
ze spotkań ligowych nie było nawet mowy, frekwencje rzędu kilku tysięcy płacących za
bilety ludzi, można było spotkać jedynie na nielicznych koncertach. Liga gra co tydzień.
Telewizja nie może sobie pozwolić na odpuszczenie okazji przyciągnięcia przed ekrany
chętnych do oglądania ligowej młócki (czyli odbiorców reklamy, za które ogłoszeniodawcy
płacą), wiec będzie pokazywać futbol w znacznie szerszym wymiarze. To z kolei będzie
napędzać widzów na trybuny. Kluby będą miały więcej czystej, żywej gotówki. Skórokopy
będą szybciej biegać za piłką, nie tylko z chęci pokonania rywala, lecz z tej prostej
przyczyny, że na ich miejsce w każdej chwili będzie czyhał kolejny futbolista, chcący za-
robić To uatrakcyjnia rozgrywki.
Wbrew pozorom, przynajmniej w naszych warunkach, widz jest najpoważniejszym
sponsorem klubu. Nie oszukujmy się. Jeśli poczynania piłkarzy, koszykarzy czy jakichś
innych sportowców nie znajdą zainteresowania wśród publiczności, nie mają szans
powodzenia. Nie znajdzie się sponsor, który wyłoży na drużynę swoje pieniądze w ilości
wystarczającej na wyczyn wysokich lotów. Przypadek Romanowskiego w Legii jest - jak
wskazuje praktyka - ewenementem. Ostatnio ludzie zaczęli chodzić na żużel. Jednak
wobec nikłego zainteresowania tym sportem w świecie, fala ta powoli opada. Sezon
1994/95 był także renesansem koszykówki. Już nie tylko sala Nobilesu Włocławek pękała
w szwach. Nadkomplety w Pruszkowie, Stargardzie Szczecińskim, Przemyślu, dają do
zrozumienia, że ludzi można zainteresować sportem. Przyjście dwóch „bambusów"
wystarczyło do zaludnienia uprzednio opustoszałej w czasie występów Lecha hali Areny w
Poznaniu. Coraz więcej ludzi w szalikach o barwach klubowych można dostrzec chodząc
zimą czy jesienią po ulicach Gdyni, Poznania. Czas, w którym jeśli coś nie było pokazane
w telewizji państwowej, nie mogło być zobaczone, powoli mija. Jednym z wymogów
przyznawania koncesji chcącym wejść na rynek telewizjom Krajowa Rada Radiofonii
uznała wysoki procent programów rodzimej produkcji. Sport pasuje do tego jak znalazł.
Mecze, które przecież można pokazywać w nieskończoność, stosunkowo małym nakładem
kosztów, zyskują tym samym na wartości dla stacji nadawczych.
Publiczność jest najważniejszym sponsorem prawie wszędzie. To „prawie" rezerwuję dla
takich mecenasów jakim jest Bayer dla klubu z Le-yerkusen. Dla reszty brak publiki
oznacza zagładę finansową. Z drugiej strony frekwencyjnego sznurka jest CF Barcelona,
klub żyjący tylko z widzów. No może nie tylko, lecz nacisk opinii jest tam tak duży, że
„Barca" do tej pory nie ma żadnej reklamy na koszulkach.
Trener Romuald Szukiełowicz lubi mieć wolne soboty. Wiec tam, gdzie jest, decyduje o
dosyć dziwnych porach rozgrywania spotkań. Gdy był po raz pierwszy szkoleniowcem
wrocławskiego Śląska, wynalazł sobie sobotnie przedpołudnia. Trzymał się tego później w
Szczecinie, będąc pierwszym po Bogu w Pogoni, w Zawiszy i w Lechu Poznań. Oczywiście
nie zawsze, ale gdy tylko mógł, to tak kombinował, by mieć wydłużane weekendy. Na to
samo pozwolił sobie kotwicząc ponownie we Wrocławiu. Lekko licząc, z powodu tej
niezbyt optymalnej pory rozgrywania dwóch spotkań poszło w niwecz sto baniek.
Spytałem pomysłodawcę na konferencji pomeczowej, kto by! inicjatorem tak
racjonalnego podejścia do rzeczywistości. Hardo odpowiedział, że on sam. Kilka tygodni
później na innej pomeczowej konferencji stwierdził, że cieszy się ze zwycięstwa, które
pozwoli na przetrwanie zimy w lepszych nastrojach, gdyż wierzy, że zaowocuje ono
większą frekwencją na meczach we Wrocławiu. Podkreślał również, że choć zespól dołuje,
jednak ma jedną z wyższych średnich widzów na mecz w lidze. Szybko przejrzał na oczy.
Dla niektórych frekwencja na meczach jest nie tylko ilością główek na stadionie. — Lechia
to my — stwierdził kiedyś Grabarz, fanatyk gdańskiej Le-chii mając na myśli kibicowskie
bractwo. — Lechia to ludzie, którzy przychodzą na trybuny. Nie kontraktowi piłkarze czy
działacze, którym trzeba wciąż patrzeć na ręce.
Ma rację. Czym byłaby warszawska Legia bez ludzi na trybunach, chodzących na każdy
mecz, czy pogoda, czy słota. ŁKS czy Widzew, Lech czy Wisła, Śląsk lub Cracovia. Te
kluby nie byłyby tym, czym są, gdyby nie zasiadający na trybunach. Czasem publika
rozrabia, ale to już zupełnie inna historia. Są dwa sposoby utrzymania klubu sportowego
(lub zarabiania na sporcie przez indywidualnych zawodników). Znalezienie możnego
sponsora i zapełnienie trybun widzami płacącymi za bilety. Jest jeszcze sposób trzeci,
dostępny jedynie klubom i to pod warunkiem, że w danej dyscyplinie jest popyt na
zawodników. Można ich szkolić i odsprzedawać. Innych sposobów, zakładając że się nie
kombinuje, po prostu nie ma.
Sponsor jest najłatwiejszym wyjściem z sytuacji, jednak znalezienie go jest sztuką nie
lada. Poza tym sponsor sponsorowi nierówny. Jeden pokrywa kilkadziesiąt procent
kosztów utrzymania sportowca (zespołu), drugi zadowala się wyłożeniem drobnej sumy,
czy zapewnieniem strojów drużynie. W cenie są ci pierwsi. Umiejętność ich pozyskania to
sztuka jeszcze trudniejsza, niż samo osiągnięcie wyniku w sporcie, na który się pieniądze
zbiera.
Wydawać się może, że najprościej jest zagnać widzów na trybuny. Jak pokazują
doświadczenia, w Polsce i to nie jest takie łatwe. Choć piłka nożna jest pod tym
względem społecznym fenomenem i na pierwszoligowy futbol nie można nagonić tylu
widzów, by pieniądze z biletów mogły stanowić podstawę utrzymania sekcji. Nawet w
najlepiej prosperujących pod względem frekwencji klubach. Jakoś radzi sobie w Polsce
żużel, co jest światowym szlagierem. Halowe sporty zespołowe mają szansę stać się
rentownymi, ale tu kolejna przeszkoda: brak obiektów o bardzo dużych pojemnościach.
Nieraz liczba 2 tysięcy widzów na koszykówce czy piłce ręcznej (szczypiorniści mają taką
oglądalność tylko w Kielcach) oznacza, że ludzie wręcz wisieli na sobie. Aby klub mógł
liczyć na przetrwanie musi ściągać 4-5 tysięcy widzów na trybuny w sportach halowych,
20 tyś. na futbol. Żeby mniej więcej wyjść na zero.
GKS KATOWICE
01.08.2003
Jest to bodaj jedyny polski klub, w którym istnieje wyraźny podział na kibiców
grzecznych i mniej grzecznych. Ci pierwsi są z Klubu Kibica. Dochodzi do ostrego
(przynajmniej w słowach) zwalczania się obu grup. Klub Kibica wydaje swoją gazetkę, w
której piętnuje zachowania chuligańskie, nawołując w niej do kulturalnego dopingu i
przyzwoitego zachowania się piłkarskiej publiczności. Takie jest przynajmniej jego
oficjalne oblicze. Piękne to i ładne, zwłaszcza dla działaczy i służb porządkowych. Jednak
pewien fakt obala mit fajnych, grzecznych chłopców. W czasie pucharowego spotkania z
Gironidis Bordeaux (1/16 pucharu UEFA 1994/95), na kilka minut przed zakończeniem
pojedynku, gdy na tablicy widniał wynik 0:0, z sektora zajmowanego przez owych
milusińskich, zaczęły lecieć w kierunku piłkarzy denerwujące hasła. „Kurwa mać, Gieksa
grać", „Za co my płacimy" i tym podobne. Jakby na złość tym porządnym, chwilę później
fantastyczną atmosferę zaczęli robić kibice spod znaku Official Hooligans. Stadion pod-
chwycił skandowane przez chuliganów okrzyki zagrzewające zawodników do walki i sama
końcówka okazała się festiwalem miejscowych fanatyków, do których dostroili się piłkarze
strzelając w 89 minucie. Po rewanżu gol ten okazał się trafieniem na miarę awansu.
Na podstawie tego wydarzenia ugruntowałem w sobie wewnętrzną niechęć do organizacji
formalnie związanych z klubem, któremu się kibicuje. Gdyby podobne, nieprzychylne
hasła skierowane do zawodników wypłynęły 2 każdego innego sektora, można by znaleźć
mnóstwo wytłumaczeń. Jeszcze raz się okazało, że w rzeczywistości nie liczą się
papierkowe deklaracje, ale intencje. Klub Kibica pieprzy głodne kawałki o lokalnym
patriotyzmie, przywiązaniu do barw klubowych, o grzecznym oglądaniu piłkarskich spot-
kań i konieczności powstrzymywania w sobie negatywnych reakcji. W rzeczywistości
okazuje się to zwykłą, pustą paplaniną. Gdy przychodzi faktyczna godzina próby, ci
którzy powinni najbardziej dbać o twarz swoją i zespołu, odwracają się od swych idoli.
Natomiast ci, którzy przez tych grzecznych pokazywani są jako faceci niespełna rozumu,
idioci potrafiący rozmawiać jedynie za pomocą rak, robią fantastyczną rzecz i pokazują
wszystkim na czym naprawdę polega kibicowanie
Kolejny mecz pucharowy, z Bayerem Leverkusen, wyglądał już zupełnie inaczej. Mimo
porażki, ba, klęski, trybuny nie odwróciły się od swoich. Takie zachowanie jest przez
kibicowską brać zupełnie inaczej odbierane, niż gwizdy po każdej straconej bramce.
Większa ilość fanów GKS-u wyjeżdża tylko na derby Górnego Śląska. Ich wycieczki do
Chorzowa czy Zabrza wyglądają (od strony ilościowej) całkiem przyzwoicie. Jednak gdy
trzeba wyjechać gdzieś dalej, liczba fanatyków gwałtownie maleje.
Na Górnym Śląsku, zwłaszcza pomiędzy Katowicami a Chorzowem, widoczna jest duża
migracja. Na przestrzeni kilku ostatnich lat wielu kiboli zmieniło szaliki GKS-u na biało-
niebieskie Ruchu i odwrotnie. Zwłaszcza w 89 roku, kiedy to „niebiescy" po awansie do
ekstraklasy natychmiast zdobyli tytuł mistrzowski, i ostatnio (tzn. jesień 95), gdy
Katowicom w lidze i pucharach się nie wiodło, a Ruch po spadku natychmiast się
skonsolidował i stał drugoligowym pewniakiem.
Na Górnym Śląsku trwa ze szczególnym nasileniem wojna na murach. Jest to wojna
ciągła. Bezustannie to jedni, to drudzy, to znów ktoś trzeci pisze nowe hasła, dopisuje lub
domalowywuje coś do starych. Często „Górnik Pany" szybciutko przerabiany jest na
„Górnik Psy". Kolejna ręka pano-psów zamalowywuje, tak że zostaje sam „Górnik".
Następny natychmiast wiesza ten napis na szubienicy i tak dalej bez końca. Przejeżdżając
przez Górny Śląsk pociągiem, kibice mają zapewnioną lekturę. Wystarczy spojrzeć za
okno.
Jeszcze inny element ludzkiej mentalności jest doskonale widoczny w tym regionie.
Zwłaszcza w Chorzowie i Katowicach na płotach pojawiają się flagi, które przypominają o
rodowodzie co niektórych. Lub kretynizmie. W tych dwóch miastach bardzo często można
ujrzeć flagi w narodowych, niemieckich barwach. Lub transparenty z treściami w języku
Goethego, Nietzschego i Hitlera. Największą głupotą popisał się gostek, który na mecz z
Bayerem Leverkusen jesienią 94 przywlókl ze sobą flagę w barwach klubowych z napisem
Kattowitz. Gratulacje za zdrowy rozsądek. Parę lat wcześniej na trybunach nowego,
katowickiego stadionu pojawiła się flaga przypominająca „stare, dobre czasy". Czer-
wono-bialo-czarna ze swastyką. Magika od niej złapano i „zakolegiowano".
Tymi kontrowersyjnymi naleciałościami rodem z Niemiec kibice z Górnego Śląska robią
sobie koło dupy. Stwarzają kolejny powód do nielu-bienia ich przez innych fanatyków.
Hasło Jaić Niemca" wciąż jeszcze znajduje spory oddźwięk społeczny. Kilkadziesiąt lat
komuny pozostawiło ślady w świadomości nawet najmłodszych pokoleń. Dla swojego
własnego interesu fani GKS-u powinni wyeliminować pacjentów z inklinacjami do
przerabiania się na Szwabków. Chyba że frakcja germańska jest tak silna, że stanowi ona
podstawę egzystencji grupy. Wątpliwe.
Jesienią 94 roku GKS miał najliczniejszą grupę fanów na Górnym Śląsku. Trybuny Ruchu
opustoszały parę lat wcześniej, Górnika Zabrze wyludniły się w momencie, gdy
fantastyczna passa z jesieni 93 urwała się wiosną następnego roku. Natomiast GKS caly
czas jest klubem na dorobku, a aspiracje byłego prezesa, Mariana Dziurowicza, sięgające
tytułu mistrzowskiego przelały się na cały klub. Teoretycznie wróżyło to ustawicznym
zwiększaniem się poziomu sportowego i - co za tym idzie - frekwencji. Jednak
wystarczyła chwila załamania (jesień 95) i ludzie przestali tak licznie odwiedzać stadion
na Bukowej.
Ciekawie było na meczu GKS Katowice - Polonia Warszawa podczas pobytu tej drugiej w
pierwszej lidze. Klub Kibica zrobił sobie z kibicami -warszawskich kolejarzy zgódkę,
natomiast ci spod znaku Official Hooligans dyszeli wobec mieszkańców stolicy żądzą
mordu. W „Szalikowcach" (nie mylić z „Szalikowcy Zine") jeden z kibiców Gieksy
stwierdził, że „na Widzew nie ma co czekać, oni zawsze jeżdżą z policją" Chyba się będzie
musiał gostek zapisać do tych grzecznych, wszakże teraz policja eskortuje wszystkie
grupy.
Jesień 94. Katowiccy szalikowcy w liczbie ośmiu zameldowali się na wrocławskim
Stadionie Olimpijskim w czasie meczu 1/8 PP ze Ślęzą Wrocław. Wlazłem na główną
trybunę i długi czas przyglądałem się przyjezdnym. Żadne tam harpagany. Na miejscach
stojących było wówczas kilkudziesięciu wrocławskich młodzieżowców. Starsi i reszta
młodzieży, w sumie jakieś 150 głów, usadowiło się po drugiej stronie trybuny. Wcześniej
bractwo z Na-bojki przeszukało dworzec w nadziei, że kogoś drapnie. Nie udało się z naj-
prostszego powodu; w ośmiu łatwo się zgubić w pociągu jadącym w trakcie
przewozowego szczytu. Po meczu towarzystwo zielono- biało-czerwonych bardziej
zainteresowane było tym, kto będzie ściągał rozwieszoną flagę Ślęzy, niż młodzieżowcami
z Katowic. Flagę zdejmował porządkowy. Okazało się, że spotkanie to miało swój ciekawy
epilog. W styczniu 95, czyli w kilka miesięcy później, wrocławianin Leon dzwoni do Obary
z Legii, którego zna z uwagi na swoje handlowe kontakty.
— Jak tam po turnieju w Spodku?— pytanie dotyczyło zorganizowanego w Katowicach
turnieju halowego, na który legioniści wybierali się z uwagi na występ swojej drużyny.
— Drobna zadyma miedzy nami (czyli Legią), a GKS-em przy bufecie. Policja lala ostro. A
GKS-u na hali zjawiło się cale mnóstwo! Było ich chyba z tysiąc. Zaopatrzyliśmy się w
ichnią gazetkę i nieźle się u-śmialiśmy ze Śląska.
— Czemu?
— Bo tam jest napisane, pod tytułem „Zadyma roku", że we Wrocławiu przed meczem ze
Ślęzą ośmiu kibiców GKS pogoniło dwudziestu ze Śląska,
— l uwierzyliście? — Leon dostał lekkiej piany na ustach.
— Nie, bo następną zadymą, jaką opisali, była bijatyka na Centralnym z nami- W tej
gazetce napisali, że wyszło aa remis, a my ich kopaliśmy po dupach ile wlazło. Jak
prosiaki.
Leon zbulwersowany ląduje na Rynku i opowiada o tym, czego się przed chwilką
dowiedział. Tej „zadymy roku", o której we Wrocławiu nikt nie słyszał, nie mógł spokojnie
ścierpieć.
— Może faktycznie kogoś obili, lub przynajmniej pogonili? — Piwko próbuje uskutecznić
myślenie. Jednak informacje o podobnych przypadkach błyskawicznie docierają do
Nabojki. Często towarzystwo spotykające się na Rynku dowiaduje się o stratach jakiegoś
pojedynczego szalika, gdzieś na przysiędze, co się przecież zdarza- Docierają nawet echa
jakichś indywidualnych pobić. Bo komu się mają poskarżyć malolaci? Rodzicom? Jednak o
tym, by coś się wyrabiało w tamten, listopadowy dzień, nikt nic nie wiedział. — Pewnie
pogonili jakichś uczniów spod szkoły — śmieje się Czarny.
— No dobra, kiedy te zuchy pojawią się w okolicy Wrocławia? — dopytuje się Czesiu
Dziekanka. Mieliby pecha jadąc w marcu 95 do Poznania na półfinał PP, ale jakimś
swędem wysmyknęli się kilkudziesięcioosobowej ekipie chcącej przetrzepać skórę
fantastom. Coś się wydaje, że owa „zadyma roku" nie wyjdzie katowiczanom na zdrowie.
Na „rozkładzie" swoich wyjazdów GKS jesienią 95 miał między innymi mecz o
Superpuchar w Rzeszowie, gdzie zameldowało się ich jakieś 60 osób. W Warszawie na
lidze pojawił się jeden autokar kibiców z Katowic, który przyjechał z opóźnieniem, więc
kibice z Bukowej wchodzili w 35 minucie meczu. Przed kasami Gieksa obiła nieco
małolatów wystających pod płotem, jednak nie poszło im tak łatwo z uwagi na obecność
przed siatką kilkuosobowej, niezłej ekipy z Ursusa.
GKS przez długi czas rokrocznie uczestniczy w spotkaniach o europejskie puchary.
Magnatowi i nie tylko jemu marzy się Liga Mistrzów w stolicy Górnego Śląska. Jednak w
sezonie 1995/96 o niemożliwości dostania się do niej przekonano się nad wyraz szybko.
Pozostała walka o występ w pucharze UEFA i PEZP. Na 1/16 pucharu Polski do Gdyni na
Arkę dojechało zaledwie sześciu kibiców Gieksy. Bardzo żałowali tak nielicznego
stawiennictwa fanatycy gdańskiej Lechu, którzy identyfikując działania Mariana
Dziurowicza, prezesa PZPN z postawą GKS-u, który odmówił przyjazdu do Gdańska na
mecz z Olimpią/Lechią, mieli wyraźną chętkę na odbicie sobie tych decyzji na kibicach.
Szóstka przemknęła przez trójmiasto niepostrzeżenie. Nastroje dosyć dokładnie
przewidzieli obawiający się o autokar działacze GKS-u, którzy pozostawili środek trans-
portu gdzieś na obrzeżach aglomeracji, wynajmując autokar z miejscowymi tablicami
rejestracyjnymi.
Na meczu z Lechem w Poznaniu zameldowało się 4 fanów z Katowic w obstawie jednej
dziewczyny.
GKS TYCHY
01.08.2003
Trudno przewidzieć, przynajmniej w chwili, gdy te słowa są zapisywane (grudzień 95), co
będzie z fuzją GKS-u Tychy z Sokołem Pniewy. Pomińmy na razie ten problem. Gdy się
robi klasyfikację na największych zadymiarzy wśród kibiców piłkarskich, których idole nie
hasają po pierwsze- czy drugoligowych boiskach, to z pewnością nie może w niej zabrak-
nąć tyszan. Kiedy GKS grał po raz przedostatni w drugiej lidze, to właśnie tyszanie, jako
jedyni nie lubiani przez autochtonów z głębi kraju, stawili się na trudnym stadionie Lechii
Gdańsk. We Wrzeszczu przez bardzo długi okres oprócz ekip zaprzyjaźnionych oraz
miejscowych — z Gdyni — nikt się nie pojawiał- Podczas tamtego spotkania policja już w
czasie pierwszej połowy, nie potrafiąc zapanować nad sytuacją, wyprosiła kilkunastu
przyjezdnych ze stadionu. Jednak liczy się fakt, że w ogóle byli. Na taką odwagę zdobyli
się w tamtym okresie jeszcze tylko fani Pogoni Szczecin. Bodaj dwa lata później (w tym
czasie Tychy zdążyły posmakować po raz kolejny gry na trzecioligowym poziomie), w
sezonie 1993/94 podczas przedostatniej kolejki GKS gra za Śląskiem u siebie.
Zwycięstwo ze Śląskiem i remis w ostatnim spotkaniu z Miedzią w Legnicy daje tyszanom
pozostanie w drugiej lidze. Wrocławianie jadą do Tych na różne sposoby, każdy nieomal
osobno. Niecała czterdziestka, ale dość niezłej załogi, wysiada na dworcu kolejowym, u
kresu podróży.
— Idziemy na miasto — proponuje Warkoczyk. Teoretycznie ma rację, do meczu
pozostało prawie trzy godziny. Coś trzeba robić. Wszyscy przyjezdni rozglądają się wokół
siebie. Uwagę zwraca dość dziwne zachowanie psów. Biegają, gestykulują. Fani Śląska
stoją na peronie kombinując jak tu spędzić wolny czas, czyli którędy na piwo, gdy nagle
zza płotu wynurza się kilku typków i próbuje rzucać kamieniami. Nie mają możliwości
wcelowania w gości, bo ci są osłonięci wystającym daszkiem. Kilka gorących głów z
wrocławskiej watahy nie zważając na policjantów biegnie przez tory w kierunku
napastników, Tyszanie uciekają, policjanci zgarniają przybyszów z powrotem na peron.
Po chwili za płotem znów pojawiają się sylwetki miotaczy. Tym razem „niebiescy"
bardziej niż na kamienie, zwracają uwagę na swych „podopiecznych". Wzdłuż muru, zu-
pełnie niewidoczni dla atakujących tyszan, biegną w kierunku kamienio -miotaczy
mundurowi. Wiara z Wrocławia, mogąca sobie pozwolić na komfort swobodnego
manewrowania (dzięki temu daszkowi) krzyczy do napastników „orient", co przynajmniej
w dolnośląskiej gwarze stanowi ostrzeżenie przed mogącymi pojawić się kłopotami.
Agresorzy nie słyszą lub nie rozumieją. Na szczęście dla zielono- czarno-czerwonych
policjanci po przebieżce wzdłuż muru nie są w stanie sforsować płotu, by zgarnąć sto-
jących za nim, zupełnie zaskoczonych kamieniarzy. Przed dworcem miejscowi fanatycy w
liczbie stu kilkudziesięciu (?) i funkcjonariusze bawią się w ganianego. W większości
dzieci, ale i mniejszość nakryłaby wrocławian czapkami.
— No co, idziemy na miasto? — kolesie podśmiewają się niedwuznacznie z gostka, który
chciał w ten sposób zabić czas.
Lądują nas do dwóch bud. Zajeżdżamy na stadion. Po drodze widać mnóstwo
nienawistnych spojrzeń. Milutka okolica, nie ma co.
Jechaliśmy na ten mecz ze świadomością, że wesoło nie będzie. Mieliśmy sygnały, że
wybiera się nań również Cracovia, dla której obicie nas miało być punktem honoru.
Praktycznie każdy przygotowany był na najgorsze. Ale skąd taka zapiekła nienawiść
wśród miejscowych? No cóż, jednak nie lubią nas w Polsce. Cracovia nie przyjechała
(ciekawe, kto w ogóle wymyślił, że będą?), ale tyszanie też nie ułomki. Na meczu sto-
sunkowo dużo ludzi, jakieś 3,5 tysiąca. Ostatnimi czasy frekwencje na tyskim stadionie
były znacznie niższe. Tamtych zebrał się cały, niemały przecież sektor. Padają jakieś
petardy, na murawę leci kilka kamieni. Policja postanawia nieco uspokoić towarzystwo,
kilkunastu uzbrojonych jedynie w pałki psów wpada z animuszem w tłum około tysiąca
głów. Część najmłodszych i panikarzy wpada w popłoch, mundurowi wykorzystując
przewagę wysokości początkowo sieją panikę. Nagle coś się zmieniło. Już po chwili
widzimy jak na dłoni (wszystko działo się naprzeciwko nas), że najmocniej wymachujący
pałką zniknął. Falowanie wokół miejsca, w którym się rozpłynął, wskazuje jednoznacznie,
że jest w tej chwili kopany. Walka przybiera na sile. Policjanci są bici i wyrzucani poza
obręb sektora. Towarzystwo od nas spogląda po sobie.
- Dobrzy są — stwierdza Kacper. Cała nasza 58 osobowa grupa klaszcze miejscowym
chojrakom. — Drobne kłopoty, nieprawdaż? — koleś od nas z lizusowskim tonem z
przymilnym wyrazem na twarzy szydzi z wyższego rangą funkcjonariusza. Tamten
doskonale rozumie ton, ale potrafi spojrzeć na sytuację z boku.
— To chyba wam się upiekło — uśmiecha się cicho mówiąc. — Cholera — myślę sobie. —
Ma rację.
Śląsk do przerwy prowadził 1:0. Taki wynik to niemal pewny spadek Tych, a jednocześnie
pozostanie w drugiej lidze gdańskiej Lechii. Cieszymy się z takiego obrotu sprawy. W tym
spotkaniu nasi piłkarze jakże często słyszą „Lechia Gdańsk". Wiedzą dokładnie o co
chodzi. Jednak tuż po przerwie, w ciągu zaledwie jednej minuty Śląsk traci dwa gole. Je-
steśmy rozgoryczeni. Uważnie obserwuję swoich zawodników. Widzę jak szarpie „Lolo"
Ilski, jak stara się Szymański, Kudyba. Czy ktoś wziął? Jeśli tak, to bym skurwysyna
ukatrupił z rozkoszą. Obserwuję uważnie. Czy ktoś pozoruje grę? Nie wiem, kurwa, nie
wiem. Gwizdek, sędzia kończy mecz.
Lechia jest w tej chwili jedną nogą w trzeciej lidze. Chodzę z nerwów. Do tej pory nie
wiem, czy ta porażka była dziełem przypadku, czy był to przypadek sterowany. Na
szczęście Tychy sfrajerowaly się kilka dni później, gdy przegrały w Legnicy z Miedzią.
Koniec meczu, ale nie koniec zabaw. Miejscowi harcownicy postanowili się rozerwać i tuż
po owacyjnym pożegnaniu piłkarzy wybiegli sobie na murawę. Nic wielkiego się nie
działo. Jednak służby porządkowe próbowały zagonić fanów z powrotem na właściwą
stronę płotu. Emeryci jakoś niemrawo poruszają się po boisku. Nie potrafią nikogo ująć,
choć bractwo rozbiega się przed nimi. Do akcji wkraczają mundurowi. Tym razem - to
widać - chcą wziąć odwet za niechlubną rejteradę sprzed kilkudziesięciu minut. Po jakimś
czasie uzbrojeni w kamienioodporne tarcze, równie nieporadni jak porządkowi,
funkcjonariusze, choć nikogo nie zdołali pochwycić, to jednak poprzeganiali z płyty prawie
wszystkich. Prawie, gdyż na murawie pozostał osobnik z włosami do pasa. Cholera wie,
chłopak czy dziewczyna. W każdym bądź razie dziwo to śmigało po trawie fikając koziołki
i grając na nosie goniącej go sforze. Policjanci do pomocy w ujęciu spryciuli zwołali gazik,
jednak i samochód miał trudności w pochwyceniu zbiega. Po dłuższej bieganinie,
wywołującej niesłychany aplauz na trybunach, silą złego na jednego okazała się nie do
przeskoczenia. Pojmanego (pojmaną?) w końcu obstąpiło kilkunastu zaganianych psów.
Ale to nie wszystko, co się tego dnia w Tychach zdarzyło. Siedzimy sobie spokojnie, a
przed bramami stadionu widać hordy miejscowych, biegających w tę i z powrotem.
Goniących, to znów uciekających przed policją. Psy po kwadransie takiej bieganiny wloką
usmotruchanego jak nieboskie stworzenie chłopaka i wrzucają go do budy.
— Panie władzo, to nie on — Niełac zaczyna rozmowę z psami pokazując na budę, zza
której krat wyłania się wysmarowana błotem twarz.
Właściciel nieciekawego oblicza, choć przed chwilką mówił dokładnie to samo, widać nie
rozumiejąc intencji, zamiast podziękować, choćby wzrokiem, zaczyna bluzgać.
Po dłuższym czasie znów jesteśmy ładowani do bud, którymi odwożą nas na dworzec. Po
drodze „nasze" budy zostają obrzucone kamieniami. Mamy to w nosie, zakratowane okna
wytrzymają nawet najcelniejsze i najsilniejsze trafienie.
— Mogło być dzisiaj wesoło — komentujemy między sobą.
— Ładne miasto, no nie? — ktoś jeszcze nabija się z dworcowych chętek pójścia na
browarek.
— Mielibyśmy piękną śmierć — mrugam okiem do jednego z trzech małolatów, którzy
przyjechali na ten mecz. Chłopak jest wyraźnie niespokojny. Widać, że się do takich
eskapad nie nadaje. Więcej go na wyjeździe nie widziałem.
Od tego czasu Wrocław ma spore poważanie dla kibiców GKS Tychy. Co za tym idzie, są
oni wyżej notowani na liście ewentualnych zdobyczy. Tylko z powodu owej wysokiej
pozycji kilku tyszan miało nieprzyjemność natknięcia się na grupę pacyfikacyjną podczas
powrotu z Lubina jesienią 95.
— Kilku zgredów — stwierdził uczestnik nie zauważonych przez nikogo, drobnych
zdarzeń. — Nawet się nie bronili. Reszta pomykała autobusem.
Z informacji wynika, że w Lubinie na tym meczu było 70 kibiców z Tychów. Być może
jeździliby w większych ilościach, gdyby dokładniej wyjaśniła się sprawa fuzji. Na ich
„liczniku" jesienią 95 można odnotować 30-sto osobową grupę we Wrocławiu czy 27
(wiadomość zaczerpnięta z prasy, więc niekoniecznie prawdziwa, jednak dająca pewien
obraz) w Pniewach podczas meczu „u siebie" z Amicą.
GÓRNIK WAŁBRZYCH
01.08.2003
Właściwie to nie bardzo wiadomo, jak nazwać bractwo z Wałbrzycha. Kiedyś były tam
dwie ferajny, które jednak rozminęły się w czasie. Pod koniec lat 70-tych, gdy spora
część aktualnych szalikowców bawiła się w piaskownicy, w Wałbrzychu niepodzielnie
panowało Zagłębie. Towarzystwo z zielono-czarnymi szalikami rozpadło się, i prawie nic z
niego nie zostało, gdy do pierwszej ligi awansował Górnik. Jeszcze przed wprowadzeniem
stanu wojennego, Górnik miał tylu kibiców, że można ich było policzyć na palcach jednej
ręki. Pół roku później drużyna z Nowego Miasta osiągnęła swój pierwszy w historii status
pierwszoligowca. Wówczas na położony w naturalnej dolinie stadion przychodziło po 30
tysięcy widzów! W takiej masie ludzi musieli pojawić się fanatycy. Zaczęto szybko
wynajdować szaliki, grupa najgłośniejszych zaczęła siadać razem. Do Wrocławia, po
trzech bardzo dobrych spotkaniach już na boiskach ekstraklasy (miedzy innymi
rozgromieniu 5:1 Wisły), zespół beniaminka zajechał w asyście około 8 tysięcy swoich
sympatyków! Na Oporowskiej stanowili oni większość! Oczywiście nie byli to jedynie
kibole - fanatycy, ci stanowili jedynie 10-15 procent wałbrzyskiej publiczności. Ale ponad
połowa stadionu była przeciwko gospodarzom! Górnik po spadku z pierwszej ligi jakoś nie
mógł się pozbierać. W pierwszej lidze górnicy wyrobili sobie opinie kibiców zaplecza
ekstraklasy chuliganów.
Niebezpieczni u siebie, potrafili się zmobilizować na niezbyt dalekie wyjazdy. Pokazanie
się z lepszej strony w Gdańsku, Warszawie czy Krakowie przerastało ich możliwości. Po
spadku wałbrzyszan do drugiej ligi tamtejsi kibice nie bardzo mogli się pozbierać. Wręcz
przeciwnie, każdy kolejny rok to po pierwsze odpływ ludzi ze stadionu, a po drugie coraz
mniejsze ciśnienie kibicowskie. Dał o sobie znać kompletny brak organizacji, okazało się,
że dla mieszkańców Wałbrzycha wyjście na mecz traktowane było jak inne Rozrywki,
podobnie jak wypad na dyskotekę lub do kina. Różnica polegała na tym, że na mecz szło
się z szalikiem w biało-niebieskich barwach, a na dyskotekę bez.
Niewielki renesans w czasie rozwałki na Nowym Mieście przeżywał drugi stadion tego
100-tysięcznego miasta. Na obiekt Zagłębia na Białym Kamieniu zaczęto przychodzić
liczniej niż w okresie supremacji Górnika. Ale do czasów świetności było daleko. Obie
drużyny grały na jednakowym, drugoligowym poziomie, ale nad Górnikiem ciążyło
brzemię szybkiej degrengolady neofitów. U trochę zaawansowanych wiekiem zaczęły
odżywać sentymenty. Podczas drugoligowych derbów Wałbrzycha, pod koniec dekady
Jaruzelskiego na stadion Zagłębia stawiło się 10 tysięcy ludzi, co w tym okresie było już
sporym wydarzeniem. Jakiś geniusz postanowił zorganizować kibicom obu drużyn w
przerwie tego spotkania konkurs strzelania rzutów karnych. Skończyło się tak, jak
musiało, czyli na konkursie na najlepiej rozbitą głowę.
Sport w Wałbrzychu schodzi na psy. Cały. Taki wniosek można wysnuć na podstawie
tego, co się dzieje na przestrzeni kilku ostatnich lat. Futbol odczuł to bardzo wyraźnie. Na
bazie dwóch klubów postanowiono zrobić jeden. Dwie bidy, czyli Górnik i Zagłębie
połączono w jedną - KP. O tym, że tak postąpiono, zadecydowało poparcie rady
miejskiej, która zobowiązała się nowy twór dofinansować. Do tej pory w obu klubach wy-
ciągano spragnione forsy ręce do władz miasta. Rajcy doszli do wniosku, że aby było
sprawiedliwie, musi być jeden żebrak. Prezesom ani działaczom nie bardzo uśmiechała
się walka o stołki (przecież w jednym klubie nie będzie dwóch prezesów, księgowych,
kierowników sekcji itp.), ale jakoś się dogadano. Nie dogadano się co do nazwy, każdy
wolał zostać przy swojej, więc znaleziono salomonowe wyjście. Stworzono kretyńską
nazwę Klub Piłkarski. Po kilku latach jej funkcjonowania już tak bardzo nie razi, ale na
początku zwracała na siebie uwagę - powiedzmy - dziwną oryginalnością. Kibice mieli
swój orzech do zgryzienia. Jan nazwać to nowe dziwo? Choć oficjalne barwy nowotworu
organizacyjnego są niebiesko (po Górniku) - czarne (po Zagłębiu), jednak szalikowcy
zachowali się bardziej racjonalnie od wałbrzyskich działaczy i na meczach wywieszają
flagi biało-niebieskie. Z tytułowaniem klubu jest różnie, oficjalne KP miesza się z
obiegowym Górnikiem. Obietnice finansowania futbolistów pozostały na papierze.
Największymi wałbrzyskimi chuliganami (z uwagi na wątpliwą słowność) okazali się radni
tego miasta.
Nienawiść na linii Wałbrzych - Wrocław zaczęto datować od momentu pojawienia się
Górnika w ekstraklasie. Doszło do tego, że spora część chodzących na mecze kibiców w
obu miastach uważała swych najbliższych (raptem 80 kilometrów) przeciwników, za
największych wrogów. Do fascynujących, dantejskich scen dochodziło w obu miastach
podczas meczów koszykarzy Górnika i Śląska, nawet po spadku wałbrzyskich futbolistów
z pierwszej ligi. Zdarzało się także, że do Wrocławia zajeżdżało więcej wałbrzyszan, niż
mogła pomieścić mała hala zwana „Kosynierką". Oczywiście biletów już nie było,
natomiast były uliczne zadymy rozbawionych hools.
Jesienią 93 roku wałbrzyszanie przyjechali na drugoligowy pojedynek piłkarski do
Wrocławia. Na Oporowskiej pojawiło się ich 70. Z haseł, jakie wyśpiewywali, wynikało, że
długo sobie nie pożyjemy. Słowa, których nie można było zakwalifikować nawet do łaciny
kuchennej były jedynie spójnikami w skandowanych przez nich hasłach. Trochę się
wreszcie na nich wiara wkurzyła. Pijany Kaski nazbierał grupę uderzeniową i postanowił
zaatakować sektor gości.
— Pacyfikujemy gówniarzy — z tym hasłem z sektora zajmowanego przez kibiców Śląska
w około 200 metrową drogę wyruszyła krucjata przeciwko bardzo młodym (tak wynikało
z obserwacji) fanom z Wałbrzycha. Rozpoczynający sprint mieli do przebiegnięcia owe
dwie setki metrów i dwa, niezbyt silne kordony policjantów. Pierwszy pękł niczym bańka
mydlana. Na ten widok kibice z biało-niebieskimi flagami, zostawiwszy swoje insygnia na
płocie oddzielającym trybuny od murawy, rzucili się do biegu przez inny płot. Ten
stadionowy. Widać niezbyt wierzyli w wytrzymałość funkcjonariuszy stojących w drugim
kordonie. Do linczu nie doszło, mundurowi opanowali sytuację, odważni w gębie powoli
wrócili na swoje miejsca. Swoją drogą ciekawe, czy wszyscy, gdyż przedzierali się przez
ogrodzenie z fantastycznym animuszem.
Rewanż wypadł l maja 1994. Jak podawało lokalne radio „...w południe demonstracja
robotnicza wyludniła się, gdyż żądni mocniejszych wrażeń jej uczestnicy przenieśli się na
stadion, gdzie zawitała drużyna piłkarzy WKS Śląsk w asyście swoich chuliganów..."
Faktycznie. Podczas kolejki inauguracyjnej rozgrywki na mecz KP ze Ślęzą przyszło 200
widzów. Spotkanie ze Śląskiem oglądało ponad 3 000 miejscowych. Przed rozpoczęciem
spotkania atmosfera była taka, że wydawało się, iż musi do czegoś dojść. Zbyt wielu
gapiów na dworcu, zbyt duże poruszenie przed kasami w momencie przemarszu
kilkusetosobowej spokojnej, choć gotowej do poharcowania grupy fanów z Wrocławia.
Płot w sektorze dla gości wysmarowany towotem. Wniosek jest prosty, dla niektórych to
spotkanie zaczęło się już w nocy. Są jacyś organizatorzy. Miejscowi próbują coś
zmajstrować, ale policjantów jak pcheł na psie. Wałbrzyski sektor wygląda całkiem
przyzwoicie, jakieś 1000 głów. Ale są to młodzieżowcy, w dużej liczbie dzieciaki. Gdy po
jakiejś drobnej scysji w ich sektor wpada kilku praktycznie nieuzbrojonych policjantów,
bractwo natychmiast rozbiega się. Jednak po chwili ponownie zbierają się w tym samym
miejscu. W Wałbrzychu jeśli coś się trzyma jeszcze kupy, to tylko z uwagi na grającą
przez dłuższy czas na krawędzi spadku z ekstraklasy drużynę koszykarzy. Tamtejsi
działacze nieźle się nakombinowali, żeby utrzymać Górnika na powierzchni. W 94 roku
oficjalnie pożegnali się z najwyższą klasą rozgrywkową, ale wymyślona została fuzja z
grającą w Brzegu Dolnym byłą wrocławską Gwardią, występującą pod szyldem
bankrutującej firmy ASPRO. Zorganizowano drużynę... Śnieżka - ASPRO Świebodzice,
która w rzeczywistości była zakamuflowanym Górnikiem. Gdy ten kolejny wałbrzyski
dziwo-twór zanotował jedno z największych osiągnięć w historii tamtejszej koszykówki,
drużyna rozpadła się. Nie pomógł najlepszy w tym okresie doping fanatyków na hali
OSiR-u. Zespołowi nikt nie pomógł i błyskawicznie został on zdegradowany do roli
trzecioligowca. Kibice w tym czasie poczuli lekki powiew optymizmu, gdyż jakoś
wyciągnęli się z półrocznego marazmu piłkarze KP. Po ich spadku z drugiej ligi przez
moment wydawało się, że 100-tysięczny Wałbrzych błyskawicznie stanie się posiadaczem
drużyny w klasie międzyokręgowej. Jednak w sezonie 95/96 coś drgnęło. Przed drużyną
postawiono zadanie awansu. Fani Górnika (jednak tak ich trzeba tytułować) byli jesienią
95 roku najagresywniejszą grupą w dolnośląskiej trzeciej lidze. Kilkudziesięciu hools
nabroiło w Rawiczu, Jaworze, Brzegu Dolnym czy Oleśnicy. Na pewno zameldowali się
także w liczbie około 30 w Lubinie, na meczu Zagłębia z GKS Tychy (oficjalnie z Sokołem
Pniewy).
Kiedyś na spotkania Górnika jeździło sporo hultajów ze Świdnicy, takich kombinujących,
jak tu komuś przyłożyć w łeb. Ostatnio miłość świdnickich hools do Wałbrzycha jakoś
osłabła. Przerzucili się na swoją Polonię, klub, który przez kilka lat miał nieustannie
ambicję awansowania do drugiej ligi. Sportowo Wałbrzych padł na pysk. Z dwóch klubów
o bogatych tradycjach (Zagłębie grało w pucharze UEFA) stworzono jeden zupełnie nowy.
Pozostała rozpadająca się baza futbolowych pół amatorów. I pomyśleć, że jeszcze na
początku lat osiemdziesiątych na stadionie na Nowym Mieście nie było gdzie wsadzić
szpilki.
GÓRNIK ZABRZE
Najśmieszniejsze zdanie o kibicach Górnika, a jednocześnie najbardziej oburzające ich
dumę wyczytałem w jednej z ogólnopolskich gazet sportowych. Bodaj w „PS”. Jakiś
policjant z komendy głównej policji (nie mylić z artykułem, o którym wspomniano we
wstępie do książki) próbował udowadniać, że chuligaństwo na trybunach jest związane z
poziomem prezentowanym przez piłkarzy i dokładnie odwrotnie proporcjonalne do niego.
Czyli najlepsze drużyny miały, według niego, najspokojniejszych fanów. Jako przykład
podał szalikowców Górnika Zabrze, a było to w momencie, gdy zabrzanie seryjnie
zdobywali najwyższe w naszym piłkarstwie laury. Na tej podstawie policjant (czy też
milicjant, nie potrafię tego dokładnie umiejscowić w czasie) wysnuł wniosek, iż gdy
zawodnicy wygrywają, to ludzie na trybunach są mniej wnerwieni i się nie awanturują.
Ba, w pamięć wryło mi się zdanie o tym, że to nie kibice Górnika stanowią zagrożenie,
lecz często bywają obiektem agresji, co poparte zostało danymi statystycznymi. Gorszej
reklamy chyba nie mógł ów policjant biało- niebiesko-czerwonym zrobić nawet gdyby
bardzo tego chciał.
Ostatni mecz jesieni 93, okrzyczany spotkaniem sezonu: liderujący ekstraklasie Górnik
podejmuje goniącą go warszawską Legię, dla której zwycięstwo oznaczałoby zbliżenie się
na odległość dwóch punktów. Mimo że zadęto w najgłośniejsze tuby, pomimo wielkiej
reklamy tego pojedynku, na trybunach stadionu przy ul. Roosevelta zjawiło się tylko 6,5
tysiąca widzów. To w pełni oddaje obojętność na losy byłego finalisty PEZP. Górnik
pojedynek z Legią wygrał i wydawało się, że losy tytułu zostały przesądzone. Dla
uważnych obserwatorów rzeczy dziejących się na trybunach jasne stało się coś innego:
kibice Górnika apogeum swych możliwości mają już za sobą. Napisać na fladze „Górnik
rządzi” może każdy.
Na spotkania derbowe do Katowic czy Chorzowa zabrzanie często przybywają w licznym
gronie, ale nie jest to grupa w ścisłym tego słowa znaczeniu. Zbyt często ci, którzy mają
w niej najwięcej do powiedzenia, znikają, a na ich miejsce przychodzą nowi. Zmiana
twarzy wpływa na stabilność grupy. W takich układach dużo do powiedzenia mają
wynalazki”, którzy zaliczyli po parę zaledwie wyjazdów, kilka wypitych bełtów i uznają, że
są W tym gronie najważniejsi.
W najlepszym na przestrzeni ostatnich lat dla górników okresie — Jednak nie chodzi tu o
wyniki piłkarzy — czyli jesienią 93 zdarzyła się zabrzanom jedna poważniejsza zadyma.
Na własnym terenie z jadącymi do Katowic fanami Pogoni Szczecin. Na wyjazdach
fanatycy Górnika niczego nie zawojowali. Nawet na derbach, które stwarzają wręcz
idealne Warunki do różnego rodzaju zadym. Przecież te kilkanaście kilometrów można
przebyć niekoniecznie w pilnie strzeżonych przez policję środkach transportu publicznego.
Nie trzeba jechać na ostatnią chwilę. Istnieje tyle możliwości oklepania przeciwników, że
nie sposób ich wyliczyć.
Pół roku po opisywanym ciut wyżej spotkaniu Górnik — Legia, rewanż na Łazienkowskiej.
Sytuacja w tabeli dokładnie odwrotna jak zimą. Tylko zwycięstwo w tym bezpośrednim
pojedynku daje tytuł zabrzanom. Gdyby nie idiotyczny przepis PZPN, który zamiast
różnicy bramkowej, premiuje w wypadku równej ilości punktów zespół legitymujący się
lepszym dorobkiem w bezpośrednich spotkaniach, byłoby już po zawodach. (O
kretynizmie tego przepisu w innym miejscu.) Regulamin jest taki, jaki jest, więc nawet
najskromniejsze zwycięstwo Górnika daje mu tytuł. Przypadkowo udało się piłkarskiej
centrali uatrakcyjnić rozgrywki. Na to spotkanie, zamiast spodziewanej inwazji, przybywa
z Górnego Śląska zaledwie kilkuset fanów. Fakt możliwości zdobycia najwyższych laurów
polskiej piłki nie wpłynął na jakąś szczególną mobilizację. Przed pierwszym gwizdkiem na
Łazienkowskiej było zaledwie trzydziestu czy czterdziestu chłopaków w biało- niebiesko-
czerwonych szalikach. Po pół godzinie dotarła reszta, jakieś 250 osób.
Czy Górnik ma szansę zaistnieć jako zbiorowisko fanatyków? Z pewnością. Są tradycje
piłkarskie, życzliwe futbolistom środowisko, jest sporo chętnych do zabawy w
kibicowanie. Miasto i okolice są ludne. Zniknął gliwicki Piast, dzięki czemu zwiększyło się
zaplecze demograficzne. Problem polega na tym, że sprężyną nadającą ton i kształt
środowisku są nie ci ludzie traktujący fanatyzm jako chwilową zabawę, lecz ci, którzy
poświęcają się temu całym sercem i duszą. Do tego muszą być osobami potrafiącymi
zjednać sobie przychylność innych, myślących podobnie, lecz mających mniej inwencji.
Czas, kiedy Górnik zdobywał tytuły jeden po drugim, został bezpowrotnie stracony, a
wiadomo, że wszystko najłatwiej buduje się na bazie sukcesów. W roku 94 miał przyjść
kolejny, ale w oczach tamtejszej społeczności piłkarskiej najpierw Henryk Apostel, a
następnie Hubert Kostka okazali się trenerami nie na miarę. Nieco później wyszło na jaw,
że ukazywana w mass-mediach potęga finansowa Górnika to jedynie nadmuchany balon
pozorów. Konflikty wewnętrzne w klubie, przy braku stałej, zintegrowanej grupy, dołożyły
się jako kolejny argument zniechęcania potencjalnych kibiców.
Z punktu widzenia Wrocławia fanatycy Górnika na przełomie połowy lat
dziewięćdziesiątych wyglądają na cienkich bolków. Fani bardzo uważnie oglądają
niedzielne przekazy w wiadomościach sportowych oraz magazyn piłkarski „Gol”. Choć
realizatorzy owych programów nie mają o tym zielonego pojęcia, podczas tych krótkich
migawek z pierwszoligowych (bo tylko te są pokazywane na antenie ogólnopolskiej) boisk
zwraca się uwagę nie tylko na bramki, parady goalkiperów i brutalne zagrania
zawodników. Także na ilość i jakość flag gospodarzy i przyjezdnych, ocenia się ilość
kibiców gości, różnicę z ostatniego meczu w sektorze gospodarzy, oraz masę innych
rzeczy. Przeciętni sympatycy sportu zawsze patrzą podejrzliwym wzrokiem, gdy usłyszą,
o czym można dowiedzieć się z króciutkiego przekazu telewizyjnego.
W konkurencji na najlepiej prezentujących się na telewizyjnych ekranach Górnicy
liderami nie są na pewno. Ani ich dużo, ani agresywni, ani specjalnie aktywni. Te
informacje zdają się potwierdzać w wiadomościach napływających po wyjazdach zabrzan.
Na pewno nie są też ostatnimi w rodzimej ekstraklasie. Jesienią 95 w Warszawie było ich
40-50, we Wrocławiu 80 (przy niskiej średniej wieku), pełny sektor (250?) w
Częstochowie. Ale także 6 (słownie: sześciu) w Poznaniu na Lechu. W otoczeniu 5
policjantów, którzy przybyli wraz z nimi. 17 we Wronkach.
Rok wcześniej, jesienią 94, fani Górnika mieli chyba jedną z ostatnich okazji do
zintegrowania się. Ich drużyna grała w pucharze UEFA z niczym niewyróżniającą się
austriacką Admirą Wacker z Wiednia. Admira to nie to samo co Rapid, a odległość do
Wiednia nie jest taka sama jak do Rzymu (Górnik w swojej podgrupie miał możliwość
wylosowania Lazio, więc porównanie nie jest przypadkowe). Kibole z Zabrza mogli
pokazać się na wyjeździe, a mecze międzynarodowe mają w sobie to „coś”. W Wiedniu
nie było jakiegoś oszałamiającego dopingu, choć na trybunach pojawiła się dosyć spora
grupa fanów gości. Wynik również nie zadowolił ani zabrzan na trybunach, ani opinii
sportowej w kraju. 4:2 dla Austriaków dawało jedynie mglistą nadzieję na awans.
Katowicki „Sport” przeprowadził wywiad z kilkoma kibicami Górnika. Bawiły naleciałości
śląskiej gwary, jakie dało się wyczytać na łamach. Bardzo tam podkreślano, że zabrzanie
mają zgodę (po ichniemu - sztamę) z Arką. Wówczas jeszcze ją faktycznie mieli. W owym
czasie hools z Gdyni mogli zaistnieć na ekranach TV jedynie w migawkach z
zabrzańskiego stadionu, gdzie wywieszano na płocie ich żółto-niebieskie flagi. Nie tak
dawno Górnik miał swych pobratymców w takich ośrodkach jak Lubin, Łódź (ŁKS) czy
nieomal pod nosem, w Bytomiu (oczywiście Polonię, Szombierki można zbyć
uśmiechem). Ten ostatni fakt dowodzi, że prawie żadni z nich chuligani. Ośrodek jest
silny, gdy stan zgody w promieniu kilkudziesięciu kilometrów może panować jedynie na
zasadzie satelity. Inne rozwiązania momentalnie przeistaczają się w konflikt. Jeśli brak
świadczy o niewielkiej sile partnerów.
Sądząc po napisach na murach, w Zabrzu najbardziej nie lubi się Ruchu. To święta wojna
z tradycjami wzajemnych złośliwości robionych sobie przez piłkarzy, działaczy. Na
przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zdarzył się moment, trwający
zaledwie parę miesięcy, gdy kibice Górnika i Ruchu zrobili ze sobą zgodę. Kto wpadł na
taki pomysł i jak mu się udało to zrealizować — pozostanie jego tajemnicą. Wówczas
znakomitą większość dzisiejszych fanów, głównie zabrzan, można było spotkać co
najwyżej w szkole podstawowej. W 95 roku powtórzono ten manewr. Na meczach
międzypaństwowych, które odbywały się na stadionie przy ul. Roosevelta fani obu drużyn
siedzieli ze sobą razem. Data końca tej sztucznej przyjaźni jest doskonale znana. Będzie
nią dzień, w którym obie jedenastki wybiegną naprzeciw siebie po powrocie Ruchu do
pierwszej ligi. Chyba, że któraś z ekip stanie się znów bardzo cienkim bolkiem.
W Zabrzu programowo nie lubi się Legii. Podobnie jak na większości stadionów w każdym
kraju, nie przepada się za drużynami ze stolicy. Pomijając wojny lokalne, największą
awersję kibice Górnika czują do fanów krakowskiej Wisły. Głównie za to, że to właśnie w
Krakowie dostali najgłośniejsze lanie (bodaj w 90 roku, przed meczem o puchar Polski
wiślacy obili w pociągu zabrzan tak, że dostało się to do wiadomości dziennika TV i to
wcale nie w jego części sportowej). Wisła nie lubiana jest i za to, że jej kibice stanowią
najliczniejszą grupę stawiającą się na mecze na zabrzańskim stadionie. Czasem na
murach można dojrzeć jakiś napis świadczący o nienawiści piszącego do Wrocławia.
Największą solą w oku są jednak ci zza miedzy. Aktualnie (zima 95/96) GKS Katowice.
JAGIELLONIA BIAŁYSTOK
Na początku lat osiemdziesiątych nikt nie dałby złamanego szeląga za to, że gdziekolwiek
i kiedykolwiek będzie mógł spotkać kibica Jagiellonii. Ale było to przed wielkimi chwilami
tego klubu. W 1987 roku w Białymstoku i okolicach zapanowała jagiellomania. Fanatycy
w żółto czerwonych szalikach rozplenili się w jedno z liczniejszych ugrupowań
kibicowskich w kraju (jeden z tych przypadków, w których barwy kibiców i klubu różnią
się od siebie — kolorami klubowymi jest czerń i biel). Wśród nich łatwo było znaleźć
takich zagryziaków, że niektórzy twierdzili, iż są to wygolone polarne niedźwiedzie. Do
Białegostoku jeździło się w tamtych czasach szczególnie uciążliwie. Nie dość, że daleko,
to jeszcze fatalnie rozwinięta komunikacja w tym rejonie kraju. Na dobitkę w pociągach
normalnych pasażerów niewielu. W pustych wagonach mogłeś liczyć jedynie na siebie i
kolegów. Lut szczęścia nie groził. A chętnych do obicia ci pyska, jeśli należałeś do pocztu
nielubiących zbytnio „Jagi”, nie brakowało. Wokół miejscowego, prymitywnego dworca
kolejowego biegały wówczas hordy czyhające na cielesne powłoki swych wrogów. Tak
przynajmniej było podczas inauguracyjnego pobytu białostoczan w pierwszej lidze.
Stadion Gwardii, mieszczący 35 tysięcy ludzi, przyjmował nadkomplety widzów. Zwalało
się nań bractwo z całego województwa i okolic. „Żubry” na fali entuzjazmu początkowo
jeździły za drużyną w ilościach zatrważających. Początkowo w ekstraklasie, ilość kibiców
Jagiellonii w każdym mieście była większa, niż liczba fanatyków przeciwników podczas
rewanżu w Białymstoku.
Powoli zaczęła się piłka „Żubrom” przejadać. Frekwencja systematycznie spadała.
Zmniejszała się także, choć również powoli, liczba szalikowców. Jeszcze raz żółto-
czerwoni zdołali się poderwać do wysokich lotów w lidze chuliganów. W dwa lata po
pierwszoligowym awansie, kiedy drużyna zagrała w finale pucharu Polski. Na pewno na
fakt masowego napływu kibicowskiej braci na ten mecz, miało wpływ to, że rozgrywano
go w nieodległym Olsztynie. Po porażce z Legią w najważniejszym jak do tej pory w
historii klubu spotkaniu 2:5, ludzie zaczęli uciekać z białostockich trybun gremialnie.
Najwierniejsi zostali zdziesiątkowani zniechęceniem. Mało dotarło do szerszej wiadomości
informacji o zadymach kiboli Jagiellonii. Raz dostali porządne bicie od Motoru, ale to w
późniejszym okresie. U siebie, nawet gdy już dołowali, byli w dalszym ciągu mocni.
Praktycznie każdy przyjeżdżający zaliczał w Białymstoku jakieś straty. A to skrojona
flaga, to znów ktoś dostał w nos. Po prostu miejscowi hools byli aktywni w szukaniu
zwady.
Początkowo „Jaga” największą i najlepszą zgodę miała z Widzewem. Zaczęło się parę lat
wcześniej, gdy po rzucie butelką, sędzia spotkania Widzew — Liverpool dostał w
czuprynę. UEFA nakazała rozgrywanie spotkań pucharowych na stadionie oddalonym o co
najmniej sto kilometrów od siedziby Widzewa. Te wymogi spełniał Białystok. Najazd
fanów Widzewa (wówczas jeszcze cienkich bolków, więc niezbyt agresywnych) na miasto,
w którym kiboli trzeba było szukać ze świecą zaowocował wielką przyjaźnią. O taką
łatwo, gdy znajduje się wspólny cel, a takim były przecież kolejne pucharowe zwycięstwa
łodzian. Po wejściu „Żubrów” do ekstraklasy kibice podtrzymywali znajomości zawarte w
czasie pucharowych śród. Tak zostało na dłużej.
Według niesprawdzonych informacji w 88 roku milicja zawróciła kilkanaście autobusów
jadących z pijanym bractwem żółto-czerwonych do Warszawy. Największa zadyma miała
miejsce na stadionie Gwardii podczas meczu z... zaprzyjaźnioną Wisłą. Wówczas
przeciwnikiem kiboli była policja. Rozpoczęło się od chęci, wylegitymowania przez patrol
kilkudziesięciu fanów krakowskich przed jedną z knajp. Niebiescy dostali oklep. Na meczu
jakiś palant i to starszy stopniem wlazł w środek młyna, gdyż przyuważył kogoś spod
owej knajpy. Mundurowy dostał najpierw pięścią, a następnie brechą i się zerwał.
Wówczas do akcji wkroczyli pozostali funkcjonariusze. Rozpoczął się bój, który odbywał
się głównie na koronie stadionu, gdyż na sektorze mili/policjanci nie dotrzymywali placu
boju. Po meczu wspólna grupa Jagielloni i Wisły próbowała nawiązać kontakt bojowy z
przeciwnikiem. Jednak glinom udało się rozproszyć towarzystwo, ale gdy wsiadali do suk,
zostali ukamienowani. Rozbitych zostało 5 radiowozów.
Wiosną roku 90 wiadomo już było, że „Żubry” są u schyłku swej świetności, jednak fakt,
że walczyli jak równy z równym przeciwko milicji, robił wrażenie. Tłumaczono to czasem
w ten sposób, iż służby porządkowe w czasie zmian ustrojowych (jeszcze nie policja, a
już wyraźnie odcinające się od swej milicyjnej przeszłości) były bardziej miękkie niż
zwykle. Ale bez przesady, bractwo z pałkami zawsze jest „na prawie”.
Kibice Jagiellonii stali się zarzewiem zadymy, jaka miała miejsce w Krakowie podczas
świętej wojny Cracovia — Wisła w 90 roku. Na żółto-czerwonych wchodzących w czasie
spotkania na stadion tuż obok sektora „pasów”, gospodarze rzucili się ze szczególną
zajadłością. Na odsiecz przybiegli wiślacy. Sporo połamanych szczęk oszczędzili obu
walczącym stronom policjanci, którzy wmieszali się w awanturę. W układzie kibice - psy
ci pierwsi mundurowych traktują jako wroga zewnętrznego, więc w tym przypadku doszło
do rzadkiego zjednoczenia zwaśnionych stron, co zaowocowało kilkugodzinną walką na
mieście.
Największą trudnością dla kibiców Jagi” stanowiła konieczność przejeżdżania podczas
każdego niemal wyjazdu przez Warszawę. Nie są tam darzeni zbytnią sympatią, często
więc miejscowi urządzali im w stolicy specjalne komitety powitalne. Walki na szlaku
Białystok — Wrocław były nieliczne, ich efekt stanowi zaledwie parę rozbitych nosów i
dwie stracone Przez wrocławian flagi. Jedynie w ostatnim, pierwszoligowym sezonie
92/93 (spadły oba zespoły) do Białegostoku pojechało więcej wrocławian niż pół roku
wcześniej do stolicy Dolnego Śląska szalikowców Jagiellonii. W tym Czasie na mecze
„Żubrów” chodziło zaledwie kilkuset widzów, a bywały i nawet takie spotkania, na których
meldowało się ich 100. Gdyby nie ten ostatni wyjazd, pełne prawo do wypinania piersi w
pojedynkach obu drużyn mieliby przedstawiciele północno- wschodniej Polski. Podczas
wspomnianego wyjazdu, choć ekipa wrocławska nie była w Białymstoku zbyt liczna
(raptem 28 osób), to miejscowi przed meczem mieli sporo kłopotów. Po spotkaniu, gdy
na gości leciały zza siatki kamienie, policjanci musieli okładać ich palkami, gdyż rwali się
na płoty dążąc do zwarcia z miejscowymi. Trudno się dziwić, skoro oprócz dwóch
małolatów i nieszkodliwego Pluta, najspokojniejszy w tamtej grupie był Hydrant, który
rok później siadł za dziesionę. Tę zwłokę może przypisać swojemu niebywałemu szczęściu
i niedoskonałości organów ścigania.
Na przełomie roku 95 i 96 Jagiellonia to głównie historia i 60-80 osobowa rzeczywistość.
HUTNIK KRAKÓW
W Krakowie Hutnik to trzecia siła. Praktycznie się nie liczy, czego najlepszym przykładem
był rozegrany na jego stadionie jesienią 94 roku międzypaństwowy towarzyski mecz
Polska — Węgry. Stadion Hutnika na Suchych Stawach, a gospodarze występowali na nim
jako goście. O miano gospodarzy rywalizowały ze sobą grupy Wisły i Cracovii.
Fantastyczne wrażenie odnosiło się podczas tego pojedynku, słuchając go raz w radiu, to
znów włączając fonię w telewizji. Podczas gdy radio miało ustawione mikrofony w ten
sposób, że słychać było jedynie fanatyków „Białej Gwiazdy”, to w telewizji słyszalne były
tylko i wyłącznie „,pasy”. Policja także zainteresowana była tylko dwoma grupami fanów
zostawiając kibiców miejscowych samych sobie. Widać nie uznali ich za groźnych dla
otoczenia. Z punktu widzenia hools nie jest to zbytnia rekomendacja. Zdarzył się okres,
na początku lat dziewięćdziesiątych, że kibice biało-błękitno- niebieskich zaistnieli. Nikt
się z nimi poważnie nie liczył, jednak w kilkuosobowej, niezbyt agresywnej grupce
stawiali się szalikowcy Hutnika niemal wszędzie. Powodem tego był z pewnością fakt, że
Hutnik był w tym czasie jedynym sensownym ze sportowego punktu widzenia,
przedstawicielem Krakowa w ekstraklasie. Wisła właśnie po raz któryś z kolei balansowała
na krawędzi pierwszej i drugiej ligi, Cracovii nie wiodło się nawet w trzeciej.
O zadymach organizowanych przez kibiców Hutnika słyszeli chyba tylko mieszkańcy
Nowej Huty. Gdyby w odpowiednim momencie znalazła się osoba chcąca podziałać na
trybunach tego klubu i w dzielnicy Krakowa, która miała być kiedyś osobnym miastem, to
z pewnością by mu się udało zmajstrować przynajmniej średnią, krajową ekipę.
Najłatwiej jest zrobić coś w miejscach, gdzie dzieją się rzeczy niepowtarzalne. W Nowej
Hucie pod koniec lat osiemdziesiątych działo się sporo. Częste demonstracje pod
pomnikiem Lenina i walki z milicją mogły skonsolidować bractwo. Jednak wszyscy byli
wówczas zafascynowani wydarzeniami na trybunach Wisły i tam ściągali chuligani z
całego miasta i okolic. Hutnik nie pozyskał swoich stadionowych chuliganów, nie potrafił
także ściągnąć na mecze tych spokojnych ludków i teraz jest fantastycznym dowodem na
twierdzenie, że gadki niektórych o wygonieniu ludzi z trybun przez chuliganów to tylko
czcza gadanina. Na podstawie Hutnika, Bałtyku Gdynia, Olimpii Poznań, Warty Poznań,
Szombierek Bytom i Ślęzy Wrocław śmiem twierdzić, że te kluby, które nie dochowały się
swych hools, aktualnie nie mają większych szans utrzymania się na rynku.
Siłę fanatyków liczy się w ilości hools jeżdżących za swoją drużyną do innych miast.
Najbardziej w cenie są dalekie wyjazdy do trudnych, czyli niebezpiecznych miast. Jesienią
95 kibiców Hutnika nie było na Lechu w Poznaniu, zabrakło ich we Wrocławiu. Czterech
pojawiło się we Wronkach, dwie dziewczyny na Legii w otoczeniu kilkudziesięciu
policjantów wzbudzały uśmiech legionistów. Rekordowy wyjazd hutnicy za notowali w
nieodległej Częstochowie, gdzie dotarło ich coś koło 40-50.
LECH POZNAŃ
Gdyby wczesną wiosną 1992 roku ktoś stwierdził, że kibice poznańskiego Lecha będą się
poważnie liczyć na mapie szalikowych chuliganów w kraju, to zostałby zabity śmiechem.
Jednak dokładnie trzy lata później, podczas gdyńskiego turnieju kibiców piłkarskich,
legionista Rouen stwierdził, że co prawda w Poznaniu rządzą małolaci , ale stanowią oni
rewelację sezonu. Nic dziwnego, że słowa te wypowiedział zagorzały fanatyk stołecznej
drużyny. Legia miała dość poważną przeprawę z Lechem w Poznaniu. Straciła rozbity w
walce samochód. Poznaniacy tydzień wcześniej pomogli fanom ze stolicy w czasie
zadymy z policją w Radomiu. Pół roku przedtem młodzi warszawiacy mieli kłopoty z
lechitami pod własnym stadionem. Kolejorze podjechali autokarem i rozpoczęli zadymy
pod kasami. Kierowca po obejrzeniu sobie kilku akcji zaczepnych swych niedawnych
pasażerów, natychmiast zrejterował do domu, zostawiając kibiców. Poznaniacy poczuli się
jak w domu, jednak dalszej zadymie zapobiegło po jawienie się policji.
Odzywa się telefon.
— Cześć, jestem Darek z Poznania, kibic Lecha. Chyba możemy zrobić interes — twierdzi
głos w słuchawce. Jakiś czas później stawiam się w Poznaniu. Bacznie obserwuję ulice.
Jest zima z 93 na 94 rok. Snują się różni ludzie, jednak spotkać kogoś w szaliku jakiegoś
klubu sportowego to rzadkość, jeśli już się uda, to jest to Bayern, Barcelona, lub inna
znana, zagraniczna firma piłkarska. Barwy Lecha można zliczyć na palcach jednej ręki.
Z moimi telefonicznymi znajomymi spotkałem się w Hali Góreckiej. Rozmowa była dość
luźna, jednak bacznie wsłuchiwałem się w to, co mówili Darek z Radkiem. Wynikało z
tego jedno: skończyły się czasy bezhołowia na trybunach Kolejorza. To byli młodzi
chłopacy świadomi celu i dążący cło niego sprawdzonymi drogami, oraz szukający
nowych rozwiązań. Tym celem było stworzenie na Bułgarskiej normalnej, czyli
trzymającej się reguł publiczności. Gdy podzieliłem się swoimi spostrzeżeniami z
chłopakami we Wrocławiu, lekko sobie ze mnie podkpiwano.
— Pyry w Lidze Chuliganów? Konfidencki Klub Sportowy na stadionowej zadymie to niezły
dowcip.
Nie minęło dużo czasu, by nawet najwięksi niedowiarkowie uznali swoją pomyłkę.
Wyskoki niezłej formy i takiegoż samopoczucia mieli chuligani poznańscy już wcześniej.
Inaugurację rundy wiosennej AD 1993 odbywał Lech we Wrocławiu. Na ten mecz
przybyło coś 350, może więcej hools Kolejorza. Sprokurowali całkiem sympatyczną
zadymkę z policjantami. Troszkę działo się podczas tegoż spotkania na sektorze
wrocławskim. W sumie nie stało się nic wielkiego, nie zmieniły właścicieli żadne flagi,
bractwo nie chwyciło się za łby między sobą, choć najwyraźniej miało ochotę. Jednak
zatrzymano czterech poznaniaków i jednego kolesia z Wrocławia. Sprawa przez trzy lata
nie doczekała się finału, ale trudno o takowy, skoro zeznający mundurowi twierdzili, że
jednego z zatrzymanych poznają po kurtce. Rzeczywiście, jest po czym. Był we fleku,
takim samym, w jakim paradowała połowa publiczności z sektora, w którym przebywał.
Sprawę przenoszono z Wrocławia do Poznania i z powrotem. Fani Śląska nie robili
„przechwytów” pod gmachem sądu, uważając że byłoby to nie fair. Wszakże poznaniacy
byli w tym momencie po tej samej stronie barierki w walce z Temidą.
Początek sezonu 1994/95 przypadło rozegrać Lechowi na stadionie ŁKS-u w Łodzi.
Kolejorze zameldowali się tam w osiem dyszek. Przybyła delegacja z Widzewa, która
jakby wspominała coś o zgodzie. Następnego dnia łodzianie dokańczali poznańsko-łódzki
dwumecz, i zameldowali się w stolicy Wielkopolski na stadionie Warty. Tym razem do
kilkusetosobowej grupy gości próbowali podejść kibice Lecha, którym jednak dano do
zrozumienia, że są gośćmi niepożądanymi.
Podczas kolejnego wyjazdu Lecha do Łodzi, tym razem na mecz z Widzewem, do miasta
włókniarzy przybyło zaledwie 50 hools z Lecha. Jeszcze nic nie wskazywało, że za kilka
miesięcy ta sama ekipa będzie jedną Z lepszych w kraju.
Spotkanie poznaniaków z fanatykami Śląska odbyło się w pociągu relacji Kraków —
Szczecin podczas trzeciej kolejki sezonu 94/95. Biało-niebiescy wracali z Zabrza,
natomiast wrocławianie na kilka sposobów Z fatalnie umiejscowionego (ze względu na
słaby dojazd) Wodzisławia. Spotkanie, dość nieoczekiwane, nastąpiło w Gliwicach.
Początkowo obie ekipy nawet nie wiedziały, że znajdują się w jednym składzie. Siły, przy
najmniej ilościowo, pi razy drzwi — równe. Jednak, gdy część najlepszej ekipy z
Wrocławia wracała samochodami to Lech wojażował całą grupą. Kolejorze „przebiegli się”
po wrocławianach. Udało się Kacprowi ze Śląska, którego co prawda szarpano, jednak był
tak pijany, że nie można mówić o jego jakimkolwiek kontakcie z rzeczywistością. Dano
mu spokój. Z innych chłopaków z wrocławskiej Nabojki postawili się Dalton i Kowal. Kaski
przezornie ewakuował się z pociągu, natomiast Krejzi zaczął gadać głupoty. Prześmiewcy
twierdzą, że ze strachu. Młodzież w zielono- biało-czerwonych barwach musiała w
większości ewakuować się z pociągu. Krejzi jako zakładnik zabawiał przedział
poznańskich hools. Jedynym, jaki dotrwał do Wrocławia, choć obity, to jednak
nieujarzmiony, okazał się Kowal. Lechici trochę się obawiali przejazdu przez Wrocław, coś
mogło się wydarzyć na dworcu. Jednak tu panował spokój. Nikt z pozostałych w domach
hools Śląska me wiedział, kiedy ekipa wyjazdowa wróci, więc komitet powitalny tym
razem nie oczekiwał na peronie.
Tydzień później Lech miał kolejny wyjazd w tym samym kierunku. Trochę dalej, do
Krakowa na Hutnik. We Wrocławiu po świeżym laniu, jakie Śląsk od lechitów dostał
zaledwie siedem dni wcześniej, wiara była nastawiona wobec poznaniaków tak
agresywnie, że nawet nie próbowano podchodów pod Arkę, z którą tego samego dnia
grali wojskowi. Nikt me chciał z powodu mniej ważnego dymu mobilizować służb
porządkowych. Poznaniacy dotarli do Wrocławia w najlepszej do awantur porze —
wczesnym wieczorem. Nie przypuszczali chyba, że w okolicach dworca czai się około
setka chętnych do wygarbowania im skóry. Mający przesiadkę Lech powoli zaczął
wysypywać się przed dworzec.
Szalikowcy miejscowych nie wytrzymali i zamiast podejść niepostrzeżenie w tłumie ludzi
do zdobyczy, rzucili się z okrzykiem bojowym. Zdezorientowani poznaniacy rzucili się do
ucieczki na peron. Tam przebywała pozostała część ich grupy. Wobec naporu Śląska,
zelówki rwali prawie wszyscy. Zatrzymać odwrót próbował Uszol, na którego nadział się
Niełac, ale rozpędzony Kolor zmusił do odwrotu i jego. Do zabawy wmieszała się policja
rozganiając zadymiarzy. Kilku powędrowało na komisariat kolejowy. W drodze do miejsca
przymusowego wypoczynku jeden z zatrzymanych z Wrocławia — Sys — trochę pościerał
się z transportującymi jego i jednego z poznaniaków policjantami.
— Gdy nas zwijali, myślałem, że spokojnie bym sobie z nim poradził. Ale jak zobaczyłem,
co wyprawiał gdy rzucał się na psów, to byłem w szoku — stwierdził później fan Lecha.
Zadyma na dworcu dobiegła do końca. Ale Kolejorze byli jeszcze na terytorium wroga.
Śląsk zasadził się na przeciwników na jednej z dzielnic — Popowicach. Ponieważ
pośpieszny tam nie stawał, na koncepcję jak go zatrzymać, wpadł Łosiek. Akurat jeden
tor był przebudowywany. Więc na ten, którym miał przejeżdżać pociąg, rzucono kilka
kolejowych podkładów
— Chwała Bogu, że zobaczyłem z daleka, że coś leży na szynach. Byśmy się wykoleili, ale
na szczęście hamulce zadziałały jak powinny — twierdził później maszynista pośpiecha.
Pociąg stanął posłusznie, a dwa ostatnie wagony zostały zasypane gruzem kolejowym. W
tych dwóch wagonach nie została ani jedna cała szyba. Wrocławianie atakowali drzwi
stojącego na nasypie pociągu, jednak tych bronił skulony policjant. Jeden z napastników
otworzył wejście i w tym momencie dostał po głowie.
— Myślałem, że dostałem kamieniem od jakiegoś naszego zezowatego miotacza, ale
okazało się, że to klęczący w środku pies dopierdolił mi pałką. Nie było jak wejść do
wagonu. Za wysoko. A za drzwiami kotłowanina — opowiadał później szturmujący.
Pierwsi atakujący zaczęli się wycofywać po trzech — czterech minutach. Po siedmiu
napastnicy ostatecznie zrezygnowali. Chwilę potem zajechały budy z psami. Fanatycy
niebiesko-białych mieli momenty, w których chcieli zaatakować napastników, jednak byli
w wyraźnej defensywie. Kamienie furkotały jak stado pszczół. Po pewnym czasie głaz
wrzucony przez okno, przelatywał swobodnie przez drzwi przedziału i wylatywał drugim
oknem. Mimo, że zarówno okna jak i drzwi były zamknięte! Częstotliwość uderzeń
amunicji z torowiska była mniej więcej taka, jakby wydostawała się ona z karabinu
maszynowego. Nic dziwnego, skoro miotaczy było około siedemdziesięciu. Największy
szok przeżyło pięciu pilnujących kibiców policjantów. Jeden z nich zabarykadował się w
klozecie wrzeszcząc w niebogłosy, że ma żonę i dzieci. To zabarykadowanie się było jakże
iluzoryczną przeszkodą, gdyby nastąpił szturm, to drzwi i tak wyleciałyby z zawiasów.
Drugi z mundurowych wystawił przez miejsce po szybie w drzwiach kończących pociąg
(te też już nie były oszklone) rękę z pistoletem i oddał kilka strzałów w powietrze. Co
ciekawsze, nikt z napastników tych strzałów nie słyszał.
Dopiero później fanom Śląska powiedzieli o tym wydarzeniu poznaniacy.
Zadyma nie odbiła się jakimś szczególnym echem. Po prostu policja nie złapała nikogo
winnego i mundurowi nie byli w stu procentach pewni, co się rzeczywiście wydarzyło. Nie
było świadków — dziennikarzy, gdyż bijatyka miała miejsce z dala od uczęszczanych,
miejskich dróg. We wrocławskiej popołudniówce na stronie miejskiej znalazła się jedynie
krótka notatka o zaistnieniu tego incydentu, oraz przypuszczenie, że być może cała
sprawa miała związek z jadącymi tym właśnie pociągiem kibicami Lecha.
W tym czasie poznaniaków zaczęto uważać za zdolną ekipę. Swoją pozycję na rynku
udowodnili siedem kolejek ligowych później. Wówczas to do Poznania zawitała Legia.
Przybyszów było 100-130 (w zależności od źródła). Mogło być więcej, lecz spotkanie
odbywało się w sobotę pracującą. Wśród gości siedziało paru ich koleżków ze Szczecina,
którzy przed meczem zostali wyczajeni przez Lecha i obici, oraz skasowani na kilka
szalików. Na dobrą sprawę legioniści mogli tylko oglądać to, co się wokół nich działo. By
się do nich dorwać, Lechici montowali całkiem zgrabne zamieszanie. Na tym meczu
pojawiło się, jak ostatnio nigdy w Poznaniu, aż 10 tysięcy ludzi. Większość z nich
wyrażała chęć wygarbowania skóry przyjezdnym. Gdy arbiter dał znak na zakończenie
pierwszej połowy spotkania, W okolicach sektora zajmowanego przez gości zaczął się
ruch, a właściwie zbiórka chętnych do obicia warszawiaków. Mundurowi najpierw
próbowali rosnący z każdą chwilą tłumek przemieścić grzecznie. Gdy grzecznie się nie
udało, wypróbowano zrobić to pałkami, co troszkę rozjuszyło obijanych hools. Zaczęła się
bijatyka. Miejscowi jakoś ustępowali pola niebieskim, jednak, gdy udało się zdobyć
przedmioty mogące spełnić rolę pocisków, role się odwróciły. Butelki okazały się tak
skuteczne, że psy darły zelówy jak stado Benów Johnsonów. Legia w tym czasie biła
brawa poznaniakom. Psy zwołały odwody i do akcji wkroczyła armatka wodna. Właściwie
stanowiła ona osłonę dla oddziałów pieszych, gdyż te nie wyściubiały zza niej nosa, by
zaatakować swych przeciwników. Dopiero, gdy nadciągnęły posiłki, układ sił się zmienił i
Lechici musieli przejść do defensywy.
Kilka dni później odbył się mecz Olimpia Poznań — Pogoń Szczecin. Przed kasami mała
zadymka. Co dziwniejsze obie strony uważały się za jej zwycięzcę. Rację mają raczej
szczecinianie, którzy bicia nie dostali, a byli przecież na wyjeździe. Aby ostudzić
poznańskie zapały wystarczyło rzucić kilka butelek w ich kierunku. Problem Pogoni
polegał na tym, że cztery dni później grała ponownie z Olimpią, znów na Golęcinie. W
środowym spotkaniu 1/16 pucharu Polski nie było już 50 fanów ze Szczecina, jak podczas
pierwszego pojedynku, lecz niecałe trzy dyszki. Na samym spotkaniu nic się nie działo,
natomiast co było później najlepiej chyba odda skrót relacji Rappera, która jest
zamieszczona w numerze 1/95 „Szalikowców”
„Po meczu trzy dyszki naszych poszło na dworzec. Pogoń siedziała już w pociągu, a my
po dwóch, trzech wchodziliśmy do ostatnich wagonów. Gdy odjechaliśmy ze stacji,
ruszyliśmy do ich wagonów. Gdy nas zauważyli — spanikowali. Zaczęli uciekać do
przedziałów, tylko nieliczni zachowali zimną krew i stawili opór. Trzymali drzwi od
korytarza tak, że nie mogliśmy się do nich dostać. W końcu jeden z naszych wyciągnął
tłuczek do mięsa i wybił szybę. Napierdalamy pasami. Przy jednym z przedziałów kibice
MKS-u tak mocno trzymali drzwi do przedziału, że ich kompani nie mogli się ukryć wraz z
nimi. Klamry od pasów fruwały bez przerwy. Hamulec. Kilkunastu fanatyków wyskakuje z
pociągu, aby dojść do szczecinian z drugiej strony. Widzę jak koleś z Lecha walczy na
pasy z fanem Pogoni, ale ten szybko się poddaje. Pogoń ściśnięta w przedziale jak
sardynki w puszce, paru kibiców ze Szczecina leży w korytarzu na ziemi. Miałem również
ścięcie z chuliganem z Pogoni, zaczynam gościa lać pasem, chwytam za szal, jednak
tamten go nie puszcza. Dostajemy się do przedziału, gdzie również lejemy gdzie
popadnie. Po chwili słyszę brzęk tłuczonego szkła. To nasi rzucają kamieniami na koniec.
Kamienie lecą z obu stron. D się, że nie chcą wyjść na zewnątrz i lać się z nami. Może nie
wiedzieli ilu nas jest? Z oddali słychać syreny policyjnych radiowozów. Zbiegamy z wału.”
Co prawda relacja o tej samej zadymie ze strony szczecińskiej wygląda zupełnie inaczej,
jednak nawet kolesie bordowo-granatowych, kibice Legii, jakoś nie bardzo chcą uwierzyć
w ich wersję wydarzeń.
Wiosna 1995 roku na Bułgarskiej rozpoczęła się równie atrakcyjnie.
Inauguracja przypadła na mecz z ŁKS -em. Poznaniacy mieli chętkę na obicie dosyć
licznej grupki fanów z Łodzi. A przynajmniej pomóc im w noszeniu flag, zabierając je ze
sobą. Do łodzian się nie dostali, jednak zaczęły się dymy z policją. Wszystko byłoby cacy,
lecz w chwili, gdy się nieco uspokoiło, mundurowi postanowili sobie odbić na kimś swoje
drobne niepowodzenia. Padło na jednego z bardziej popularnych fanów. Jego kolesie
rzucili się do odbijania i wyszła zgrabna awantura. Po bieganinie i wzajemnych pościgach,
kibice dopadli psów nie uczestniczących w całym zamieszaniu, ale najwyraźniej mających
ochotę na włączenie się do zabawy. Czterech policjantów obito do nieprzytomności,
jednego zdemobilizowano zabierając mu pistolet. Cały patrol stracił radiostację, pałki,
kajdanki i kaski. Później funkcjonariusze (ale już nie ci sami) zaprowadzali porządek za
pomocą broni palnej.
— Myślałem, że skurwysyny strzelali w powietrze, a tu koło mnie słyszę świst. Nabój
przemknął między mną a kumplem — opowiadał znacznie później uczestnik zajść.
Czternastu chłopaków zatrzymano, więc kibice postanowili zwrócić broń. Następnego dnia
podłożyli ją w umówione miejsce i o 19.45 za dzwonili na komisariat z informacją o tym
fakcie. Broń się znalazła, również hools znaleźli się na wolności.
Tydzień później Lech wybierał się do Szczecina. W Poznaniu na mieście pojawiły się
napisy informujące o konieczności wyprawienia się na ten pojedynek. Pojechało około
750 fanatyków. Na taką inwazję miejscowi nie byli przygotowani. Jednak zrobili gościom
głupi numer, smarując towotem ławki i płoty w sektorze przeznaczonym dla nich. Do 87
minuty Lech prowadził 2:1 (a wcześniej było 2:0 dla przyjezdnych). Jednak w ostatnich
sekundach spotkania Pogoń strzeliła dwie bramki i ostatecznie na trybunach zapanowała
euforia.
Kilkunastu pogoniarzy wybiegło na płytę boiska, by podziękować swoim idolom. Za
moment po murawie hasało już coś koło setki fanów bordowo-granatowych. Natychmiast
zorganizowała się grupa walecznych, chcąca odbić sobie jesienną zadymę w pociągu. Do
walki doszło tylko dzięki poznaniakom, którzy widząc zbliżającą się watahę miejscowych,
zaczęli uzbrajać się w ławki, po których dotychczas się ślizgali (ów towot). Bójki o flagi by
nie było, bo Lech flag na wysmarowane płoty nie wywiesił. Gospodarze przez upierdolony
płot i tak by nie przeleźli, a na boisku trudno jest zorganizować przedmioty, którymi
można by przyatakować tych zza ogrodzenia. Lechici zdewastowane ławki wypuszczali w
kierunku napastników, a ci dzięki temu mieli pociski do odrzucania.
Do zabawy przyłączyła się policja i Pogoń pozmykała na swoje sektory trybun. Sami
szczecinianie twierdzili po spotkaniu, że ilość Lechitów ich zaskoczyła, a na sektorze
prezentowali się bardzo fajnie.
Tuż przed zakończeniem piłkarskiej jesieni 95 Lech zameldował się W Łodzi na Widzewie.
Podczas meczu, który był transmitowany przez telewizję, nie dało się słyszeć prawie
żadnych bluzgów. Mogło się wydawać, ze Poznaniacy ocieplili stosunki z tą częścią
piłkarskiej Łodzi. Nic bardziej mylnego. Po meczu dwa auta hools Lecha podjechały pod
Piekiełko, czyli knajpę w której widzewiacy opijają mecz tuż po jego zakończeniu. Do
piwożłopni napastnicy wpadli co prawda w kominiarkach, ale bez bejsboli, które
pozostawały w samochodach. Widocznie doszli do wniosku, że sam widok
zamaskowanych twarzy wystarczy. W pierwszej chwili agresorzy narobili trochę popłochu,
jednak po otrząśnięciu się przez tubylców z szoku, niedoszłe ofiary natychmiast ruszyły
do kontrakcji. Napastników na kopach wygoniono, na samochody posypały się ciosy i
gdyby nie zdecydowana reakcja jednego z drajwerów, który zamiast czekać na rozwój
wypadków (już miał wybitą szybę) chwycił za bejsbola. Dało mu to przewagę nad
łodzianami i pozwoliło ich odegnać na tyle, by móc odjechać w komplecie.
Tydzień później nastąpił najgłośniejszy akord jesieni chuliganów 1995. Był nim kolejny
występ Legii na stadionie przy ul. Bułgarskiej. Fanatycy Lecha założyli, że najazd nastąpi
autokarami dużo wcześniej, niż rozpocznie się mecz. Dlatego spotkali się w kilkaset osób
w okolicy stadionu na trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem. Tam doszło do
inauguracyjnej szarpaniny z policją. Na widok nadjeżdżających pięciu autokarów
poznaniacy po prostu zaczęli do nich biec, formując na prędce speckomitet powitalny.
Mundurowi zorientowali się, że zamiast kwiatami, przyjezdni będą witani bardziej ciężkimi
przedmiotami, więc zawczasu postanowili wyrazom wzajemnej miłości zapobiec. Tak się
złożyło, że chcących poobtłukiwać przyjezdnych było dużo, stróżów porządku znacznie
mniej, a motywację mieli tylko ci pierwsi. Kibice wykazywali determinację, a niebiescy
nie. Wśród funkcjonariuszy można było wyczuć panikę, wobec czego dowodzący akcją
postanowił rozkazać strzelać w powietrze. Być może tumult był tak duży lub chęć
dobrania się do Legii tak wielka, że nikt specjalnie strzałami się nie przejął. Wystarczyły
tylko na tyle, że ostatecznie do linczu nie doszło.
Dym na trybunach tymczasem rozpoczęła... Arka. Choć formalnie Lech z Arką zgody
(przynajmniej w tamtej chwili) nie miał, to jednak gdynianie już wówczas byli w Poznaniu
tolerowani, a nawet dość sympatycznie przyjmowani.
Do grupy około 30 legionistów (z kilkoma kibicami Pogoni), którzy na stadionie pojawili
się wcześniej niż główne siły, postanowiła się dostać mniej więcej równa liczebnie grupa
przybyszów z Trójmiasta. Policjantów okłamali, twierdząc, że są fanatykami
zaprzyjaźnionymi z Legią bardzo serdecznie i nie wyobrażają sobie innej możliwości
oglądania tegoż spotkania, jak właśnie wśród sympatyków warszawskich. Gdy kordon
mundurowych został już bezproblemowo ominięty, gdynianie natychmiast zaatakowali.
Wśród czerwono- biało-zielonych znalazło się kilku wzywających... policję. Mundurowi,
zupełnie zdezorientowani, przez moment nie mieli pojęcia, co się dzieje, a gdy ogarnęli
sytuację, oddzielili Legię od Arki, a tych od miejscowych. Po naradach, co zrobić z
agresorami, puszczono ich w tłum. W tym czasie, gdy żółto-niebiescy młócili się z Legią,
w kierunku zadymy biegła już wataha poznańskich hools. Zaczęła się bitwa z policją.
Kolejne zdarzenia, to już tylko walki hools spod znaku Lecha z chuliganami w mundurach.
Bractwo ganiało się raz w jedną stronę, raz w drugą. Nikt jakoś nie kwapił się z
przekraczaniem pewnej barierki, stanowiącej granicę wpływów. Psy wprowadziły do akcji
armatkę wodną, co po polaniu osób postronnych zwiększało ilość uczestniczących w
walkach. Choćby dlatego, że panowała temperatura, w której kąpieli zażywają wyłącznie
najodważniejsi spośród morsów. A więc oprócz motywacji (za co mnie polali?), doszła
chęć rozgrzania się niewinnie zmoczonych.
Do walk doszło także po meczu. Między innymi w ręce fanatyków Lecha wpadł policjant z
drogówki wraz z ekwipunkiem, czyli z samochodem. Wystraszonego mundurowego
wyciągnięto zza kierownicy i zakomunikowano mu, że tylko biały otok na czapce ratuje
go przed szokiem, jaki przeżyłby oglądając swoją fizjonomię przed lustrem za dosłownie
moment. Jednak samochód marki polonez, będący nagrodą dla poznańskiej drogówki za
konkurs na najlepszego policjanta, został obrócony do góry kołami, co nie wpłynęło zbyt
dobrze na stan jego karoserii.
Po meczu nastąpiła wspólna wyprawa kibiców Lecha i Arki na trasę warszawską, by grupą
około sześćdziesięciu chuliganów zaatakować przejeżdżające warszawskie autokary.
Znaleziono nad wyraz dobre miejsce w którym remontowany był jeden pas drogi, co
zmuszało kierowców do zmniejszenia szybkości itp. Jednak długie wyczekiwanie na
poboczu załogi z kilku aut, wyzwoliło podejrzenia wśród miejscowej ludności. Na miejscu
dziwnego zgromadzenia w szczerym polu pojawili się policjanci z najbliższej pipidówki.
— Co tu się dzieje?! Ty, ze mną! — nakazał mundurowy pokazując palcem na jednego z
hools. Pies miał pecha, dostał w trąbę, zalał się krwią i nakrył nogami. Blokadę trzeba
było zakończyć. Podczas ewakuacji auta poznańskich i gdyńskich wojowników mijały się z
kolumną jadącą na sygnale. Tym czasem legionistów przetrzymywano na stadionie przez
prawie godzinę, aż odwieziono pod konwojem bocznymi drogami.
Na meczach międzynarodowych w roku 95 Lech wyglądał dość imponująco. Co prawda
spotkanie Polska — Izrael to zaledwie kilkunastu młodych fanów z Poznania, ale już na
następny mecz, także w Zabrzu, ze Słowacją, to przyjazd konkretnej ekipy. Nie dość, że
było biało-niebieskich dużo, to jeszcze stanowili najlepszą jeśli chodzi o warunki fizyczne
ekipę.
— Toć to przecież... mutanty. Gdyby nie układ na mecze reprezentacji, to byśmy mieli
kłopoty z dojechaniem — stwierdził po powrocie z wyjazdu Alek, na co dzień kibol Śląska.
Poznaniacy jadąc do Katowic koleją, muszą przejeżdżać przez Wrocław. Na następnym
spotkaniu rozgrywanym w stolicy węgla z Rumunią ekipa poznańska nie była już aż tak
konkretna, jednak i wówczas prezentowała się nieźle. W międzyczasie były jeszcze
spotkania wyjazdowe z Rumunią w Bukareszcie, gdzie obok Arki stanowili najliczniejszą
ekipę, oraz z Francją w Paryżu. Tam Poznaniaków było najwięcej. Było to o tyle
łatwiejsze, że to właśnie oni organizowali ogólnopolski wyjazd fanów.
Jak jeździli poznańscy hools na swoje wyjazdy w 1995 roku? Poza kilkoma kilkoma
wątpliwymi przypadkami, całkiem nieźle. Wiosną to około 750 (według innych źródeł
600) w Szczecinie, 120 w Chorzowie, zaledwie 20 w Katowicach, 300 w Pniewach. Ten
ostatni mecz był raczej symboliczny, gdyż odbywał się podczas ostatniej kolejki ligowej.
O tej samej porze, w której odlegle od Pniew zaledwie kilkanaście kilometrów Wronki
nawiedziła armada czekających na awans swych pupilów do ekstraklasy fanatyków
wrocławskiego Śląska. Tam też właśnie wybrało się na łowy kilkudziesięciu poznańskich
fanatyków.
Jesienią statystyka wyjazdów jest lepsza. Do Mielca zawitał standard kilkudziesięciu
fanów, we Wrocławiu pojawiło się ich 400. 110 poznaniaków zameldowało się w Tychach.
Ponieważ do przerwy piłkarze prowadzili 2:0, by ostatecznie przegrać 2:3, kibice
podejrzewali, że zostali przez swych graczy wystrychnięci na dudków. Zrobili więc sobie
polowanie na ich samochody podczas treningów i pod domami. W związku z
porysowaniem aut zawodnicy obrazili się na kibiców i po kolejnych spotkaniach przez
pewien czas nie podbiegali do ich sektora po zakończeniu spotkań. Do Łodzi na ŁKS
przybyło 152 hools, do Olsztyna 70. Zaledwie 10 kibiców Lecha pojawiło się na stadionie
Polonii w Warszawie na meczu 1/16 pucharu Polski. Tylko tylu, gdyż 80 hools nie
sforsowało wejścia na peron w Poznaniu, zatarasowany przez policję. Nie weszli więc
Kolejorze do ekspresu. Cała dziesiątka kibiców Lecha, którzy zameldowali się na Polonii to
byli ludzie spoza stolicy Wielkopolski. W Tarnobrzegu Lecha było 60 osób. Na ten wyjazd
miało ochotę znacznie więcej fanów, ale autokar załatwiał małolat i w sumie okazał się on
niewypałem. Trzeba było jechać koleją, na co nie wszyscy wyrażali ochotę. W Łodzi na
opisywanym już meczu z Widzewem pokazało się 110 osób, a w Oleśnicy, gdzie
przypadło zagrać drużynie w 1/8 PP na zakończenie sezonu, stawiło się 142 szalikowców
biało-niebieskich.
— Poznańskie skurwysynki nie wiedziały, jak nas udupić, więc postanowiły sobie
zorganizować głosowanie, gdzie ma się odbyć mecz Lechii/Olimpii z Lechem.
Najśmieszniejsze jest to, że 150 osób głosowało za tym, żeby grać w Gdańsku. To jest
150 chuliganów, którzy chcieli przyjechać na mordobicie do Trójmiasta i dla nich trzeba
mieć szacunek — twierdzili kibole gdańskiej Lechii już po fakcie nierozegrania spotkania.
Ostatecznie mecz nie odbył się w ogóle, a walkower przyznany Lechowi przez PZPN może
mieć wpływ na kształt Ligi Chuliganów. Ale to problem Gdańska.
Poznaniacy jeździli także na mecze halowe, jakie zimą rozgrywali piłkarze sposobiąc się
do sezonu. Na jednym z takich turniejów, w Zielonej Górze zameldowała się
kilkudziesięcioosobowa grupa lechitów. Została ona dokładnie obejrzana sobie przez
przebywających tam incognito fanów szczecińskiej Pogoni. Bordowo-granatowi
postanowili na kolejny turniej w Gorzowie Wielkopolskim zmobilizować taką ekipę, by
niespodziewanie zlać hools Lecha, którzy ostatnio zajmują drugie miejsce w tabeli
nienawiści Pogoni. Gdy do Poznania dotarły wieści, że ze Szczecina wyjedzie autobus
hools, natychmiast spróbowano się skrzyknąć. Nie udało się jednak wypuścić ekipy
większej niż 10 osobowej (turniej w Gorzowie zupełnie nie był reklamowany w
miejscowej prasie). Tak więc na hali panowali szczecinianie. Do dymów między
fanatykami nie doszło z uwagi na policję, z którą szarpali się portowcy.
Zdarzały się poznaniakom także wpadki. Za największą, werbalną prześmiewcy z
Wrocławia uznali reakcję poznańskiej publiczności po jednym z goli zdobytym w
spotkaniu z GKS Katowice jesienią 1995.
— Zamiast się cieszyć z bramki, śpiewali, że nienawidzą Legii — nabijał się Marcin.
LECHIA DZIERŻONIÓW
Gdy piłkarze Lechii Dzierżoniów stanęli w Poznaniu przeciwko Olimpii, „panowie z miasta”
grający w bogatym (wówczas, a było to jesienią 93 roku), lecz w sumie prowincjonalnym
klubie, śmiali się z gości, czy aby na pewno ich miasta można się dopatrzeć na mapach i
czy istnieje możliwość dojechania w to zagadkowe miejsce pojazdem tak wielkim jak
autobus.
W Dzierżoniowie, niewielkim mieście w województwie wałbrzyskim, początkowo, po
wejściu do drugiej ligi tamtejszej Lechii w 92 roku, zaczęła się pojawiać
kilkunastoosobowa grupka bardzo młodych chłopaków próbująca wzorować się na
pomysłach zaczerpniętych z pierwszoligowych stadionów. Dla wszystkich dolnoślązaków
spotkania ze Śląskiem stanowią wyzwanie, więc podczas pierwszej wizyty wojskowych na
drugoligowej młócce, na pięć tysięcy widzów szalikowców było już kilkudziesięciu. Jednak
barw mieli na sobie coś z dziesięć. Po kilkunastu miesiącach siedzę sobie w Krakowie u
Mariusza, szefa firmy produkującej pamiątki sportowe. Prywatnie znamy się od lat.
Oczywiście rozmawiamy o piłce. Odzywa się telefon, Mariusz przyjmuje zamówienie na
25 sztuk szalików Lechii Dzierżoniów.
— Ale numer — śmieje się. — Dwa tygodnie temu ktoś inny też zamówił 25 sztuk
szalików tej samej Lechii. Czyżby tam było aż tak wielkie zapotrzebowanie na pamiątki?
Sam się dziwię. Jest to jednak wyraźny dowód na to, że miejsca, które do niedawna
uważaliśmy za piłkarską prowincję, aktywizują się. Jako pismak bywałem w
Dzierżoniowie parokrotnie. Rzeczywiście, młodych i bardzo młodych chłopaków
owiniętych w niebiesko- żółto-czerwone było tam coraz więcej. Pojawiają się świece
dymne i inne tym podobne zabawki. Na razie największym wyczynem dzierżoniowskich
fanów był inspirowany przez klub protest przeciwko radzie miejskiej Dzierżoniowa, której
burmistrz, Leszek Tymcio, powiedział, że na sport społecznych pieniędzy przeznaczać nie
ma zamiaru. Wówczas to na meczu ze Ślęzą pojawiło się miejscowych szalikowców
prawie dwustu.
Podczas meczu Lechia Dzierżoniów — Bałtyk Gdynia wiosną 95 stawiło się 5 kibiców z
Gdyni. W otoczonym wyższym płotem miejscu wyznaczonym dla kibiców przyjezdnych
pozostawili oni swoje flagi i przenieśli się na drugą stronę trybun, do gospodarzy. A
propos „klatki” dla gości. W kilku klubach stawianie płotów na stadionach rozpoczęto po
wizycie kibiców Śląska. Przynajmniej w II lidze. Tak było w Toruniu, Dzierżoniowie,
Gorzowie (dodatkowy, drugi płot w miejscu wyznaczonym dla gości), Oleśnicy. W tym
ostatnim miasteczku tamtejsi działacze nawet byli zadowoleni z tego, że podczas
spotkania ze Śląskiem płotek runął, gdyż dzięki temu tamtejsza Pogoń otrzymała z
budżetu miasta dofinansowanie na postawienie ogrodzenia.
Dzierżoniów ma jedną śmieszną rzecz, jak na klub posiadający aspiracje drugoligowe.
Tam całkiem nieźle można sobie oglądać spotkania piłkarskie zza płotu. W sezonie 93/94
Lechia grała pucharowy (1132) pojedynek ze Ślęzą. Pierwszą połowę tego spotkania zza
siatki oglądało około 250 osób, co stwierdziłem naocznie, dosyć dokładnie licząc
podglądaczy.
W Lidze Chuliganów fani z Dzierżoniowa oczywiście się nie liczą, jednak stanowią kawałek
ciekawego, piłkarskiego folkloru.
LECHIA GDAŃSK
Jeden z dziwniejszych klubów w Polsce. Do niedawna diabli wiedzieli, czy w dalszym
ciągu był BKS-em, KS-em, czy FC. Do tego zabawy w fuzje i dziw o nazwie
Olimpia/Lechia. Jeszcze wiosną 95 rezerwy Lechii były de facto... innym klubem o niemal
tej samej nazwie. W zarządzie pojawiają się kolejno cale zastępy ludzi myślących, jak tu
sobie napchać kieszenie. Wciąż jednak znajdują się sponsorzy, chcący Lechię wspomóc.
Dobra praca z młodzieżą, która rokrocznie zdobywa medale w kolejnych mistrzostwach
Polski juniorów. Łebków szybko wprowadzało się do pierwszego składu, a następnie byli
błyskawicznie odsprzedawani lub niknęli. Klub, który ma wieczne problemy finansowe.
Niezmienne są jednak trzy rzeczy: Lechia w nazwie, biało zielone barwy i przywiązanie
fanatyków. Chociaż uczucia tych ostatnich wyrażane są czasami w sposób wprawiający
ich idoli w przerażenie. To w Gdańsku narodził się pomysł, by nauczyć piłkarzy
profesjonalnego podejścia do swych obowiązków kijami bejsbolowymi. Do realizacji
projektu przyjścia fanów z uzbrojeniem na trening co prawda nie doszło, ale wieść o
takiej możliwości wpłynęła na futbolistów nad wyraz mobilizująco.
Lechiści oddani są swej Lechii jak mało kto, lecz nieraz nie chce im się nie tylko śpiewać,
ale nawet zebrać w jedną grupę podczas meczu. Tak przynajmniej było przed fuzją. Gdy
na stadionie było — przypuśćmy — 1500 widzów, połowę stanowili potencjalni chuligani,
goście w szalikach. Lecz jeśli było to spotkanie nie wzbudzające dodatkowych,
trybunowych emocji (Arka, Bałtyk), to trudno było się doszukać grupki większej niż
kilkanaście osób siedzących wspólnie i stanowiących zgraną paczkę. Na dodatek ci, którzy
siadali razem, mieli do przedyskutowania sporo tematów i ważniejsze sprawy na głowie,
niż dopingowanie drużyny.
Na jedyny występ Lechii w europejskich pucharach, mimo że w pierwszym pojedynku
gdańszczanie przegrali z Juventusem 0:7, przyszło 40 tysięcy ludzi.
Atmosfera Gdańska ma w sobie coś szczególnego. Podczas gdy w innych miastach kibice
różnych, nie zahaczających się dyscyplin sportowych, biorą się za łby (w Lublinie bywa i
tak, że niechęcią potrafią się obdarzać kibice Motoru, podzieleni na fanów drużyny
piłkarskiej i żużlowej), to w Gdańsku żaden kibic Wybrzeża (żużel), czy Stoczniowca
(hokej) nie jest postrzegany inaczej, niż jako „taki inny lechista”.
Trudno jest przełamać w Gdańsku barierę nieufności kibiców Lechii wobec obcych. Długo
trzeba tam być znanym, by zostać w pełni zaakceptowanym. Ale jeśli już wejdziesz do
tego grona... Zgoda na linii Wrocław — Gdańsk nie rodziła się bez bólu. Nie raz i nie dwa
zdarzały się sytuacje, w których wydawało się, że kosa będzie nieunikniona. Teraz
spróbuj po wiedzieć coś złego na Lechię we Wrocławiu lub na Śląsk w Gdańsku. Ba,
nawet uwagi pod adresem Śląska, które nie są z gruntu negatywne, lecz mają posmak
nieakceptacji, często spotykają się ze stanowczą odprawą. Przekonało się o tym paru
kibiców Wisły jesienią 94, gdy zajechali do Gdyni na Arkę. Wraz z nimi przywędrowało
kilkudziesięciu lechistów.
— Dlaczego z nami przyjechało was zaledwie kilkudziesięciu, gdy ze Śląskiem na Arkę
zawsze jeździcie całą watahą? — pytanie było raczej nastawione na uzyskanie informacji.
— A co, Śląsk wam się nie podoba? — padła odpowiedź, w której za warta była doza
nieufności do nowych układów i pełna akceptacja starych. Wiślacy zrobili zgodę z Lechią i
ze Śląskiem dosłownie kilka miesięcy przed tym wydarzeniem. Byli trochę rozgoryczeni
takim postawieniem sprawy przez biało-zielonych, jednak potrafili strawić sytuację
„nowego w układzie”.
Kibice Lechii pojawili się na trybunach na początku lat siedemdziesiątych, gdy drużyna
grając w drugiej lidze wciąż aspirowała do pierwszej. Panowała ostra rywalizacja na linii
Gdańsk — Gdynia, która na niwie piłkarskiej ogniskowała się na drużynach Lechii i Arki.
W tym czasie Lechia przegrywała. Sportowo i chuligańsko. Arka wówczas awansowała do
ekstraklasy, z czasem nawet zdobyła puchar Polski. Żółto -niebiescy zawładnęli duszami
piłkarskich fanów z okolic Trójmiasta. Jednak lokalny patriotyzm nie zezwala
mieszkańcom jednego miasta sympatyzować z drużyną z drugiego. Ta tendencja jest w
Trójmieście zachowana, a ci, którzy spod jednych barw uciekli pod drugie, są szczególnie
żarliwie ścigani. Aktualnie takim wyklętym człowiekiem jest młody Kaczor, poprzednio
lechista, aktualnie arkowiec. Kim będzie za jakiś czas - nie wiadomo.
Wieści, jakie przenikały z dość hermetycznego środowiska piłkarzy Lechii w końcówce lat
siedemdziesiątych, świadczyły o tym, że drużynie nie zależało na awansie do ekstraklasy.
Rzeczywiście, futboliści rokrocznie zajmowali miejsce w czubie tabeli, jednak wyżej nie
awansowali, będąc często języczkiem u wagi w najważniejszych dla innych momentach.
Aż nastąpił krach, czyli spadek w trzecioligową otchłań. Z tych krótkich chwil, jakie w
owym czasie Lechia spędziła na trzecim froncie w pamięć kibiców wbiły się dwa
momenty. Oba to mecze wyjazdowe. Jeden do Tczewa, gdzie do dzisiejszego dnia
większe wpływy ma Arka. Na stadionie tamtejszej Wisły, będącej kibicowską filią żółto-
niebieskich, lechiści zrobili trzepanie skóry wszystkim miejscowym, wyganiając ich ze
stadionu. Drugim sporym przeżyciem był wyjazd do Świecia na Wdę. Tam nie
spodziewano się jakiegoś oporu ani agresji ze strony miejscowych. O co poszło i kto
zaczął nie sposób się domyśleć. Po latach prawdy nikt nie dojdzie. Zakończyło się na
niezłym laniu, jakie zainkasowali biało-zieloni. Mikołaj do tej pory lubi poopowiadać,
oczywiście koloryzując, jak towarzystwo rwało zelówki przed hordą miejscowych.
Środkiem transportu uciekających był także zarekwirowany spod sklepu rower. Mikołaj
gnał przez lasy kilkanaście kilometrów. Trzecioligowe wyjazdy, zwycięstwa drużyny w
młócce na tym szczeblu rozgrywek oraz przede wszystkim zdobycie pucharu Polski
skonsolidowało grupę.
Ostatnie w sezonie 81/82 występy futbolistów przyciągnęły masę ludzi. Pojawiło się
mnóstwo szalikowców. Euforia nastąpiła po zdobyciu PP w Piotrkowie Trybunalskim.
Wówczas milicji nie obchodził w zasadzie sam mecz. Bardziej groźna była wybierająca się
nań wycieczka z Gdańska, miasta jednoznacznie identyfikującego się z wolnościowymi
dążeniami Polaków. Wprowadzono więc w Piotrkowie prohibicję. Spragniona wódy
kilkutysięczna wiara wysuszyła wszystkie możliwe meliny. Niektórzy, jak na przykład
Makaron, na złość milicjantom i swojemu organizmowi żłopali na oczach służb
porządkowych wodę brzozową. Wobec tego niebiescy zakazali kioskarzom sprzedaży wód
kolońskich.
Lechia wygrała, kibice z Gdańska, jak to mieli wówczas w zwyczaju, pośpiewali o
konieczności wywieszania komunistów zamiast liści. Rok później odbyły się długo
oczekiwane przez gdańszczan derby Trójmiasta. Ich drużyna kroczyła w kierunku
pierwszej ligi, Arka była w trakcie drogi z ekstraklasy do trzeciej. W obozie arkowców
panował powszechny marazm, jednak z okazji tego spotkania zmobilizowali się do tego
stopnia, iż sami nie spodziewali się takiej liczebności wśród własnych hools. Nie uchroniło
ich to jednak przed wygnaniem z własnego sektora — Górki. Po trzecim szturmie
fanatycy z Gdańska przegonili gospodarzy z ich stałego miejsca. Część gospodarzy
ewakuowała się za stadion.
— Mieliśmy wówczas do czynienia z rzadkim zjawiskiem, gdy kibole przed meczem
forsują płoty nie po to, by wejść bez biletu, lecz w drugą stronę — śmiał się jeszcze kilka
lat później Wolf, gdy opowiadał o gdyńskiej zadymie. Lechia tryumfowała także na
boisku, o co starał się jak mógł sędzia tego pojedynku. O arbitrze Wolf również miał
swoje zdanie:
On by ze strachu odgwizdałby koniec świata.
Wśród drugoligowych pojedynków także dwa inne szczególnie zapisały się w pamięci
gdańszczan. Wyjazd do głównego konkurenta w walce o awans — Olimpii Poznań (jak te
losy się dziwnie i śmiesznie układają, wszak teraz wielu chciałoby zrobić wszystko, by te
kluby połączyć). Lechiści łazili po całym Poznaniu i robili co chcieli, to znaczy obijali kogo
chcieli. Wówczas Lech nie był poważną przeszkodą. Starsi poznaniacy już dali sobie
spokój z kibicowaniem, młodych jeszcze nie było. A biało-zieloni zjechali w sile kilku
tysięcy chłopa.
Drugi taki szczególny wyjazd miał miejsce do Elbląga. Po spotkaniu kilkutysięczna
armada wracała do domu pociągiem grozy. Co chwilę ktoś „dla zabawy” na mijanej stacji
zniszczył jakąś przygodną szybę lub latarnię. Za okno wylatywały świetlówki i tym
podobne duperele. Nie przewidzieli jednego. Że w związku z demonstracją
antykomunistyczną, jaką urządzili w Elblągu, milicja będzie chciała się odegrać. W
Gronowie Elbląskim, czyli raptem parę kilometrów od miejsca startu, na pociąg grozy
czekała całkiem liczna grupa bud i nysek na sygnałach. Z daleka bractwo widząc
błyskające, niebieskie światła aut, śmiało się, że to pożar, lecz płomieni nie widać. Gdy
pociąg wjechał na stację miny zrzedły wszystkim. Część towarzystwa wiała gdzieś po
torach. Pociąg został opróżniony z wszystkich pasażerów, a wyciągnięci przeszli przez
ścieżkę zdrowia. Stopień winy był nieistotny.
Swój pierwszy sezon w ekstraklasie szalikowcy Lechii byli najliczniej jeżdżącą ekipą na
mecze wyjazdowe. Najmocniej pokazali się w Łodzi przed spotkaniem z ŁKS -em. Zjawiła
się tam wówczas śmietanka krajowych chuliganów chcących obić Lechię już od dawna i
wietrzących swoją szansę właśnie tego dnia. Pojawili się przedstawiciele Zawiszy, Arki,
Lecha, Górnika Zabrze. Miała się odbyć egzekucja na przyjezdnych. Biało-zielonych
przyjechało tak dużo i byli tak agresywni, że to nie oni stali się zwierzyną łowną.
Połączone siły gospodarzy i sprzymierzeńców zostały rozgonione przez hordę przybyszów
znad morza.
Najsłynniejsza historia miała miejsce z dala od głównych aren walki. Chadzający
własnymi ścieżkami Wolf został namierzony i rozpoznany przez kilkunastu chcących
obedrzeć go ze skalpu hools i zagnany na pobliską budowę. Tam kopnięciem w
rusztowanie rozwalił je łamiąc sobie przy tym giczała, a następnie po uchwyceniu drąga
rzucił się na agresorów, by ich ostatecznie pogonić.
Jednak gdy kibice Lechii nieraz wygrywali swe pojedynki na wyjazdach, to piłkarze robili
to nadzwyczaj rzadko. Nic więc dziwnego, że po półtora roku ekipa wyjazdowa zmalała w
zastraszający sposób. Nałożyły się na to zniechęcenie szalikowców do oglądania ciągłych
porażek i cholernie duże odległości, które fani z Gdańska każdorazowo musieli
pokonywać.
Dość spore poruszenie zapanowało w Trójmieście podczas rozgrywania przez Lechię
spotkań barażowych o utrzymanie się w ekstraklasie w latach 87 i 88. Zarówno do
Chorzowa, jak i rok później do Poznania wybrały się całkiem zgrabne ekipy. Oba
pojedynki były dziwne. Na Ruchu zdarzył się przypadek Jojki, który wrzucił sam sobie
piłkę do bramki, co jest mu wypominane dziewięć lat po fakcie.
W międzyczasie gdańszczanie odbyli wraz ze wspomagającymi ich wrocławianami wojnę
w Wałbrzychu z dosyć groźnym na własnych śmieciach Górnikiem. Choć przyjezdnych
było znacznie mniej, rozgonili miejscowych hools już po meczu. (Przed spotkaniem jest
łatwiej, gdyż można trafić na bardziej przypadkową grupę miejscowych chuliganów. Po
spotkaniu zostają lać tylko ci, którzy tego chcą i mają szansę zorganizować się w pełnym
składzie osobowym.
Spadek i drugoligowa mizeria, choć pierwszy wyjazd po degradacji do Olsztyna to
obecność 500 głów. Mizeria owa przerywana była chwilami, w których wydawało się, że
ponowny awans jest niemal w zasięgu ręki.
Świta, kiedy czuję szarpanie za ramię.
— Wstawaj, bo nie zdążymy — słyszę jak zza ściany. Zegarek pokazuje piątą. Nic
dziwnego, że jestem nieprzytomny, skoro spałem dwie godziny. Impreza odbywała się na
Krzykach. Musimy przetransportować się na dworzec, gdzie za czterdzieści minut
dojedzie reszta fanatyków Lechii, zdążająca na mecz do Oławy. Część gdańszczan jest
już we Wrocławiu, to z nimi balowaliśmy. Teraz śpią pokotem, gdzie popadnie. Próby
dobudzenia kilku osób spełzają na niczym, ale nie dziwota. Wszak część jest bardziej
pijana niż śpiąca. Na przystanku komuś z naszej, uszczuplonej grupy puszczają nerwy.
Zbyt długo nie ma ani tramwaju, ani autobusu. Spóźnimy się jak nic. Na dodatek zimno.
Więc jakiś kopniak ląduje w szybie. Na szczęście jest obliczona na taką okoliczność,
dlatego nerwus dewastuje kopniakami kubeł na śmieci. Pojawia się środek lokomocji.
Oczywiście na wjazd pociągu spóźniamy się. Dworzec, co widać już z daleka, jest spowity
ciemnym całunem.
— O zobaczcie, może jakiś pożar — ktoś z naszej gromadki wskazuje palcem na unoszącą
się czarną zawiesinę. Łapiemy szybko idących małolatów. Znajome twarze, więc albo
młodzież z Gdańska maszeruje z dziwnie pochowanymi szalikami, albo nasi chuligani —
juniorzy.
— Nie idźcie na dworzec, wagon się pali, cały pociąg pełen dymu, ogień wydobywa się na
peron, a psy łapią kogo się da.
Mimo tych uwag podchodzimy bliżej, jednak wciąż ostrzegani przez zmykających w
przeciwnym kierunku fanów obu drużyn, nie wchodzimy na teren dworca. „Odbieramy”
swoich znajomków. Dwóch jednak powędrowało na komisariat. Popołudniu spiker w
Teleexpresie powiadamia o podpaleniu przez jadących na mecz kibiców Lechii, wiozącego
ich pociągu. Kamera pokazuje ciężkie, metalowe drzwi, które się uchylają. Za nimi ośmiu
typków z zaciągniętymi kapturami śpiewa dziarsko wymachując rękoma: „Kto liderem
jest, gdańska Lechia, nasz BKS!” Była rzeczywiście. Rok bodaj 91.
W tym okresie najfajniejsze wyjazdy organizowane przez biało-zielonych miały swą metę
w Szczecinie i Policach. Wybierający się na taką wycieczkę doskonale wiedzieli, że
ryzykują życiem, a przynajmniej zdrowiem. Jednak kilkusetosobowe grupy jechały na
zachód w poszukiwaniu wrażeń. Fajne zabawy miały miejsce na szczecińskich ulicach.
Bójki na pięści i sprzęt wzmagały wzajemną nienawiść. Nieco wcześniej fani Pogoni
wjechali w 60 do Gdańska i z powodu braku przeciwnika (lechiści, przyzwyczajeni, że do
nich nie przybywa nikt, odpuścili sobie przed meczowe polowanie), zdemolowali jakiś bar
i poobijali małolatów z salonu gier. Wyprawy biało-zielonych miały stanowić odwet, na
który Pogoń przygotowana była nieźle.
Fiaskiem organizacyjnym okazał się jeden z wyjazdów do Polic. Wypity szaleniec
postanowił pozbawić pociąg szyb, co mu się w części udało. Cała grupa wysiadła na
otoczonym przez policję dworcu, gdzie wsadzono ich w pociąg, który według
mundurowych jechał do Polic. Okazało się to podstępem. Pociąg zamiast w Policach
zameldował się z powrotem w Gdańsku.
— Głupie psy zrobiły z was idiotów, być w Szczecinie i nie dojechać do Polic, toż to
obciach — czasem w indywidualnych kłótniach, gdy brakuje argumentów, ktoś wypala z
takim hasłem. Lechiści wkurzają się wówczas niemiłosiernie.
Ostatnio główną atrakcją wszelkich kibicowskich zabaw były mecze derbowe. Zwłaszcza
te z Arką. Mobilizują wszystkich gdańskich chuliganów. Także przyjazdy do Gdyni Śląska
uaktywniały biało-zielonych. Do jakichś totalnych walk pomiędzy grupami nie dochodziło,
gdyż bardzo starannie przygotowywała się do tych pojedynków policja. Natomiast bywały
szarpaniny właśnie z psami. Derby to także festiwal pomysłowości. Wymalowane twarze,
mnóstwo nowych flag, głośny obustronny doping i fantastyczna atmosfera. Tworzona
także dzięki efektom pirotechnicznym. Ostatnie jak dotychczas (wiosna 95) drugoligowe
derby zaowocowały śmieszną sytuacją. Lechia chciała zabłysnąć na własnym stadionie i
zapaliła kilkanaście rac. Arka odpowiedziała sześćdziesięcioma. Dym z sektora gości nie
pozwolił na grę, więc sędzia przerwał na moment mecz. Nagle z szarego tumanu wyłoniło
się dwóch kamikadze biegnących ze ściągniętymi z płotu żółto-niebieskimi flagami. Ich
wybiegnięcie stadion przywitał rykiem tryumfu. Jedną z zabranych flag była zrobiona w
barwach Arki płachta z napisem Gdańsk.
— Nic nie widzieliśmy. Gdy dymy porozwiewało, zobaczyliśmy, że flagi nam zniknęły —
stwierdził po tym fakcie Mazan z Arki.
Wiosną 95 Lechia nie jeździła na swoje wyjazdy jakąś poważniejszą ekipą. Chyba, że się
umówili. Ekipy, które pojawiły się wcześniej w Rotterdamie i Chorzowie na meczu Polska
— Anglia, to nie były grzeczne wycieczki miłych chłopców. W takim klimacie umówionych
wyjazdów zdarzył się Toruń. Lechia trafiła tam tuż po święcie zmarłych.
Czterystuosobowego najazdu nie spodziewali się sami lechiści. Nieco wcześniej mieli
równie nieodległy wyjazd do Koszalina, na którym pojawiło się ich zaledwie kilkunastu. W
Toruniu Bractwo zabawiało się w helloween. Kilku się przebrało, ci najweselsi. Oprócz
diabła, był także ksiądz. Kilkunastu rozrabiaczy weszło jako eskorta duchownego do
sklepu. Kobieta zza lady widząc święte szatki w otoczeniu nieco rozwrzeszczanej
gawiedzi, trochę się zdziwiła.
— To wycieczka trudnej młodzieży — tłumaczy jej „ksiądz”, po czym sklepowa pod byle
pozorem jest wysyłana na zaplecze sklepu. W tym czasie bractwo na wydrę kradnie
hurtowo bełty.
Ale... tu stało wino — nieszczęsna kobieta jest w szoku. „Zakonnik” w tym czasie
krzyżuje ręce na piersi spuszczając pokornie głowę:
— Ja swoim owieczkom wybaczam wszystko.
Bardzo różnorodny i przeciwstawny stosunek mają mieszkańcy Gdańska do kibiców
warszawskiej Legii. Najczęściej gdy muszą się spotykać z racji spotkań między sobą, to
się nienawidzą. Gdy klasa rozgrywkowa ich zespołów jest różna, to darzą się lekką
sympatią. Po fuzji Olimpii z Lechią, kiedy pierwsza liga w dość dziwnej formie ponownie
zawitała nad Zatoką Gdańską, sposób odnoszenia się fanów obu zespołów jest w dalszym
ciągu dosyć dziwny. Na Wrzeszczu cały stadion wył „CWKS kurwa”, a po zakończonym
meczu dwudziestu trzęsących Żyletą legionistów zostało przez gdańskich macherów
zaciągniętych do knajpy, gdzie poschlewano ich na umór. W rewanżu z Gdańska do
Warszawy wybrała się na spotkanie Ligi Mistrzów dwudziestoosobowa brygada. Ci, którzy
ją odbierali na dworcu złapali się za głowy. Myśleli, że przyjezdnych będzie trzech-
czterech. A tu wysypało się całkiem zgrabne stadko. Coś trzeba było z nimi zrobić. Przy
minus ośmiu nic nie wymyślono, więc Lechia wmaszerowała do knajpy okupowanej przez
legionistów spijających przybyłych do stolicy z tej samej okazji — meczu ze Spartakiem
Moskwa — fanatyków Pogoni Szczecin i Zagłębia Sosnowiec. Skończyło się na krzywych
spojrzeniach i wzajemnym udawaniu, że towarzystwo się nie zna. Natomiast legioniści
popijali raz z jednymi, to znów z drugimi.
Wcześniej w Warszawie, pod siedzibą Polskiego Związku Piłki Nożnej lechiści
zorganizowali demonstrację, mającą na celu zmianę sposobu postrzegania przez władze
futbolowe sprawy fuzji Lechii z Olimpią Kibice Legii, którzy mieli gdańszczan na patelni”, z
niedalekiej odległości przyglądali się całemu zajściu. Starsze bractwo spod Żylety
wyciągnęło kilku przedstawicieli biało-zielonych na picie.
Wcześniejsze pierwszoligowe spotkania Lechii z Legią były normalnymi wojnami.
Przynajmniej te w Gdańsku. Fanatycy z Łazienkowskiej, którzy odważyli się wybrać na
tamte spotkania, nawet po latach opowiadają o trójmiejskich wydarzeniach z ogniem w
oczach. Gdyby nie milicja, goście byliby normalnie zmasakrowani. Walki lechistów z
psami były długie i brutalne. Odbywały się nie tylko na stadionie, ale i w jego okolicy. Do
prowadzenia takowych kibice byli nieźle przygotowani i przyzwyczajeni. Wszak szalikowcy
stanowili główną siłę motoryczną w prawie cotygodniowych zamieszkach, jakie miały
miejsce w okolicach kościoła św. Brygidy. To fanatycy piłkarscy robili za najzacieklejszą i
najwytrwalszą brygadę zadymiarzy politycznych w latach późnej komuny. Czasem kilka
osób jechało w jednym przedziale na drugi koniec Polski na mecz Lechii, innym razem ci
sami ludzie jechali tym samym pociągiem do tego samego miasta, lecz w ich bagażu
znajdowały się antykomunistyczne ulotki.
Tym antykomunizmem zarażali innych. W 88 roku zorganizowany został na meczu Śląsk
— Górnik Zabrze piknik antyustrojowy. Gdy w tym Samym roku wybuchły w Stoczni
Gdańskiej strajki, natychmiast zjawiła się tam brygada fanatyków Śląska, która oprócz
wylegiwania się na styropianie pracowała w tamtejszej drukarni powielając — jak to się
wówczas mówiło — antypaństwowe ulotki.
Tworzysz następną książkę? – Grabarz z Fioletem specjalnie się nie zdziwili — To napisz o
waszej popierdolonej policji. Jeździmy do was na zgodę, ale i tak jest zawsze jakaś
wojna...
Rzeczywiście. Wrocławska policja nie przepada za gdańskimi fanatykami. Zawsze podczas
ich przyjazdu coś się musi wydarzyć.
Cztery kolejki przed zakończeniem sezonu 93/94 Śląsk jedzie do Wodzisławia, a Lechia
zajeżdża do Wrocławia na mecz ze Ślęzą. Ostatnim pociągiem, jakim gdańszczanie mogą
zdążyć na spotkanie jest ekspres. Reszta przyjechała wcześniej. Z wagonu wytacza się
Kamil z Łbem, Wioletem i kilkoma małolatami.
— W Poznaniu zaatakował nas Lech. Myśleli, że trafili na leszczy, a my dawaj za kubły i
gnamy za nimi po peronie. Żadnego nie dorwali tak darli zelówy, mimo że było ich ze trzy
razy więcej — chociaż zdarzenie miało miejsce dwie godziny wcześniej, Kamil jeszcze nie
ochłonął. Jakieś wspólnie wypite piwo, chwila rozmowy i wrocławianie ładują się do
autobusu. Jadą na swój wyjazd. Po powrocie wsłuchują się w relację ze Ślęzy tych, którzy
zostali z Lechią, oraz lechistów, którzy zakotwiczyli we Wrocławiu na dłużej.
— „X rzucił butelką. Taki tam rzut, ledwo doleciała do pierwszego płotu. Psy się na nas
rzuciły. Było nas razem może z dwieście osób, to wydawało im się, że w trzy dychy sobie
poradzą. Na dodatek dopadli nie tego, który rzeczywiście nabroił. Rozpoczęła się zadyma.
Policjanci spierdalali, bo na Olimpijskim są jeszcze fajne ławki na brechy. Później wpadli
w znacznie zwiększonej brygadzie i obili nas.
Przed tym spotkaniem, które wydawało się być decydujące o tym, czy Lechia utrzyma się
w drugiej lidze, „Y” zaproponował dwóm piłkarzom Ślęzy 50 baniek za przegranie
pojedynku. Jego na to stać., Czy tamci wzięli, tego „Y” powiedzieć nie chciał. Ale mecz
był dziwny. Ślęza prowadziła 4:1, by w bardzo krótkim okresie czasu stracić dwie bramki.
Ostatecznie zakończyło się na 4:3, a MY” szalał na trybunach:
— Ja wam, skurwysyny, pokażę!
Czy kasa poszła w ruch? Wątpliwe. Kilka miesięcy później Ślęza grała na Wybrzeżu w tym
samym składzie i gdyby tak było, to podwójnie nie uczciwy sprzedawczyk nie wyjechałby
z Trójmiasta z całymi kolanami.
Listopad 94. Mam zrobić wywiad z Tomkiem Kosztowniakiem. Chłopak rok wcześniej
fantastycznie zagrał w mistrzostwach Europy juniorów, jednak nie może się
zaaklimatyzować w pierwszej drużynie Śląska. Czekam przed szatnią po treningu. Za trzy
dni drużyna gra z Lechią.
— Tak, wiemy, Warkoczyk już nam mówił. Po meczu podbiegniemy także do kibiców
Lechii — śmieje się Jarek Góra, kapitan drużyny.
— Tylko nie przesadzajcie z tą gościnnością w trakcie meczu — wystraszyłem się nie na
żarty. Lechia — w porządku, ale aby awansować potrzebny jest każdy punkt. Ostatecznie
Śląsk wygrywa 6:0. Wiara na trybunach tak naprawdę cieszy się tylko do trzeciej bramki.
Po czwartej zaczęły się śpiewy „troszkę za dużo, Śląseczku, troszkę za dużo”.
Po tym meczu Artur Brzozowski z Gazety Dolnośląskiej, lokalnego dodatku do Wyborczej
napisał w relacji ze spotkania między innymi:
Przez cały mecz sympatyzujący ze sobą kibice Lechii i Śląska zagrzewali obydwie drużyny
do walki, co stworzyło na stadionie wspaniałą atmosferę. Po zakończeniu spotkania
wszyscy piłkarze podziękowali szalikowcom za kulturalny doping. Szkoda, że takie
obrazki można oglądać tylko raz w roku — właśnie gdy przyjeżdża Lechia Gdańsk.”
Choć potencjalnych lechistów, nawet w okresie, gdy na stadion zaglądało zaledwie 1000-
2500 ludzi, było sporo, to jednak trudno było wyzwolić w Gdańsku ducha potrzeby bycia
na meczach. Klimat wyczul uciekający spod gilotyny konieczności zapłacenia 16
miliardów długu Bolesław Krzyżostaniak, prezes Olimpii Poznań. Za jednym zamachem
mógł przenosząc klub z Poznania do Gdańska załatwić dwie sprawy. Po pierwsze (i chyba
najważniejsze) uciec od wspomnianego długu, który sąd polubowny PZPN nakazał mu
zwrócić Lechowi (a właściwie Ryszardowi Górce), a po drugie załatwić sobie forsę przez
napływ gotówki z publiczności. Gdy w Poznaniu na mecze Olimpii przychodziło czasami po
50 osób, to w Gdańsku można było nagonić kilkanaście tysięcy. Już sam fakt, że na
stadionie we Wrzeszczu pojawiło się dwa tysiące ludzi podczas... ceremonii podpisania
fuzji Olimpii i Lechii świadczy o ciśnieniu, jakie stosunkowo łatwo było w Gdańsku
wytworzyć. Wśród najzagorzalszych fanatyków Lechii w momencie podpisywania
dokumentów raczej nie było rozbieżności, choć odzywały się nieliczne głosy sprzeciwu.
Kaczor (nie mylić z tym Kaczorem, który rzuciwszy szalik Lechii został kibicem Arki)
stwierdził:
— Ja mam w dupie fuzję z policjantami, prawdziwa Lechia gra w trzeciej lidze. Jedziemy
na pierwszy mecz do Grudziądza.
Co najśmieszniejsze, później Kaczor był najbardziej widocznym demonstrantem kibiców
Lechii pod budynkiem PZPN w Warszawie, zorganizowanej po to, by fuzję jednak
zatwierdzono.
Lechia jeździ zrywami. Rok 95 zaczęli nieźle, od 150 hools w Gorzowie. W czasie powrotu
drobna szarpanina z Lechem. Wyszło po myśli gdańszczan, mimo, że byli w osłabionym
składzie, gdyż najlepsza bojówka podróżowała autami. Jednak i Lech nie był
reprezentowany przez swych największych łobuzów. Później było gorzej. 10 w
Wodzisławiu, zaledwie 60 w Krakowie na Wiśle. Krakusy przyjęły Lechię z iście
staropolską gościnnością. Następnie biało-zieloni byli znacznie liczniejsi niż gospodarze w
Gdyni na Bałtyku. Już po fuzji 100 gdańszczan zameldowało się w Tarnobrzegu, około
200-250 w Gdyni na Arce w meczu trzecioligowym, 8 (plus 10 z Wrocławia) w Lubinie,
500 w Olsztynie, gdzie sprowokowali całkiem niezłą rozróbę pod kasami. Wysiadający z
pięciu taryf nąjwięksi zadymiarze natknęli się akurat na obijanie młodszych lechistów
przez kibiców Stomilu. To spowodowało kontrakcję i pogonienie ludzi spod kas.
40 w Krakowie na Hutniku (plus 300 – 350 wiślaków). Przed tym meczem wiślacy spili
gdańszczan dokumentnie. W Gdańsku po dotarciu wieści z Krakowa znacznie poważniej
zaczęto podchodzić do zgody z Wisłą).
6 w Oleśnicy na pucharze Polski, 60 w Szczecinie na spotkaniu, które według terminarza
powinno odbyć się w Gdańsku. Na meczach reprezentacji narodowej Lechia nie wystawiła
jakiejś szczególnie licznej ekipy, ale zarówno w Paryżu, jak i Bratysławie oraz w
Chorzowie na Rumunii była to grupa konkretów, wiedzących na czym polega zabawa i
potrafiących użyć pięści. W Paryżu pasażerowie jednego z busów robili szczególne
wrażenie. Dziewięciu osiłków ważyło w sumie dobrze ponad tonę, a na dobitkę wszyscy
po drodze wygolili się na zero. Inaczej wyglądają łyse głowy, doprowadzone do tego
stanu kilka czy kilkanaście dni wcześniej, a inaczej wygolone dopiero przed chwilą.
Wśród kibiców Lechii jest kilka ciekawych okazów. Łeb lubi jeździć trójmiejską obwodnicą
z szybkością 160 kilometrów na godzinę, popisując się przy okazji dzwonieniem z
telefonu komórkowego. Milan jest mistrzem Polski w rugby, Stalówa swoją ksywkę ma
chyba od siły uścisku dłoni, a młody Makaron na poważnie mówi tylko wtedy, gdy się
pomyli. Łyli swoją pierwszą stadionową zadymę przeżył, gdy miał dziesięć lat. Wiolet
wypożyczył kiedyś z biura podróży autokary na wyjazd do Dębicy. Gdy policjanci chcieli
później ustalić personalia wycieczkowiczów, dotarli do agencji turystycznej.
— Panie, przyjechał gość nowym wozem, na jakiego mnie jeszcze długo nie będzie stać,
elegancki, pod krawatem, w drogim garniturze i płaci z góry gotówką. Takiemu miałem
nie wynająć autokaru? A skąd ja mogłem wiedzieć, że ta jego wycieczka obrobi jakieś
zajazdy. Toć oni w lesie kopali drzewa — tłumaczył się funkcjonariuszom szef biura.
Legia Warszawa
Gdy legioniści dowiedzieli się, że piszę Ligę Chuliganów, stwierdzili, że najpierw muszę
zrobić erratę do Pamiętnika Kibica. Wyciągnęli kilka faktów, które według nich powinny
znaleźć się w pierwszej książce, oraz wymieniali całe pasmo rzeczy, których według nich
nie powinno w Pamiętniku być. Szczególnie pluli się o niewielką ilość miejsca, jaka
została poświęcona drace ze spotkania finałowego pucharu Polski Górnik Zabrze — Miedź
Legnica. Ale co zrobić, skoro większe wrażenie z transmisji z tamtego spotkania od samej
zadymy wywarło na mnie zachowanie piłkarzy Miedzianki.
Futboliści z Legnicy po zwycięskim dla siebie meczu, zamiast podbiec do własnych
kibiców, podziękowali.. miejscowym szalikowcom. Nie wszyscy, lecz znakomita
większość. Oczywiście, zadyma w trakcie tego spotkania była spora. Jednak w Pamiętniku
nie ukrywałem, że jest to moje, subiektywne widzenie świata. A tamtej zadymy po prostu
oczekiwałem, gdyż fani gdańskiej Lechii nie jechali na spotkanie, by sobie popatrzeć na
biegających piłkarzy.
Innym powodem, dla którego legioniści nie mogą strawić Pamiętnika, jest fakt
podkreślany w książce, że na kilka kolejek przed końcem sezonu 1992/93, czyli tego, w
którym Legia zdobyła cofnięty później tytuł mistrzowski, do Wrocławia przyjechało ich
zaledwie 28. Twierdzili, że w połowie spotkania dojechał jeszcze jeden samochód.
Jednocześnie podśmiewali się, że w tym samym sezonie, lecz pół roku wcześniej, kibiców
Śląska w Warszawie było sześciu. Fakt. Ale to chyba coś innego zdobywać mistrza Polski,
a co innego dostawać po 0:5 z byle jakimi drużynami i okupować ostatnią pozycję w
tabeli. Każdy inny klub, walczący o mistrza ma swoich fanatyków, jeżdżących po kraju,
niezależnie od odległości i możliwości dostania po głowie. Legia przez duże L nie zaczęła
się w Krakowie na sławnym 6:0, gdzie horda z Warszawy liczyła sobie jakieś 1500 głów,
co w tamtym okresie było wyjazdowym rekordem, ani po imprezie na Łazienkowskiej,
kiedy to fetowano zabranego następnie mistrza. Choć tamta impreza była także czymś.
Dwa tysiące fanatyków zachowywało się na stadionie jak podczas meczu. Legia zaczęła
się kilkanaście dni później, gdy pod budynkiem PZPN zaczęły się dziać cyrki. To był TEN
moment. Bractwo się skonsolidowało, zaczęła się tworzyć ekipa. O Legii przypomnieli
sobie niektórzy starzy kibole. Zaangażowali się. Bez tego mogłoby być różnie aż do
sukcesu stołecznej jedenastki w Lidze Mistrzów.
Lipiec 94. Dochodzi północ. Odzywa się dzwonek telefonu.
— Cześć, poznajesz po głosie? — słyszę pijanego Sitka.
— No pewnie, co u ciebie?
— Jak to co, opijamy mistrza i... eee... puchar — Sitkowi wyraźnie plącze się język.
— Jeszcze? — dziwię się. Od zdobycia przez warszawian pucharu minęło już dobrych kilka
dni. Od zdobycia tytułu przez Legię jeszcze więcej.
— Legia na tronie, Legia w podwójnej koronie — teraz bełkot jest śpiewny. — Te, Romek,
Rouen pyta się ciebie, kto miał teraz rok konia, ha, ha, ha!
Wiem, o co chodzi. Według mnie rok 93 był rokiem konia Śląska. To we Wrocławiu
odbywały się najciekawsze zadymy, to podczas wyjazdowych spotkań wojskowych było
najweselej na trybunach. Ale ta opinia dotyczyła poprzednich dwunastu miesięcy.
— Możesz mu powiedzieć, że wy — stwierdzam bez namysłu. To legioniści potyczkowali
się ostatnimi czasy ze służbami porządkowymi w Zamościu, Zabrzu, podczas derbów z
Polonią. Z tamtej strony drutu słychać chór rubasznych, pijanych głosów i gromki rechot.
W sezonie 93/94 Legia nie miała konkurenta. Ich passa zaczęła się podczas demonstracji
pod PZPN -em. Rozpoczął się napływ nowych, nie mających co z sobą zrobić ludzi. Już
kibicowska dekoracja piłkarzy z futbolistami, Bosmanem i... Goryszewskim w rolach
głównych stanowiło na naszym futbolowym podwórku nowość. Demonstracje na Alejach
Ujazdowskich, tego było im trzeba. Z pewnością niejeden się wówczas setnie wynudził,
ale i niejeden miał pole do popisu i miejsce, w którym coś się działo, zamiast
całodziennego siedzenia na parafii i chlania wciąż tych samych win z tymi samymi
kolesiami. Historia z podpaleniem siedziby krąjowych, futbolowych władz dolała oliwy do
ognia. Te wydarzenia zaowocowały natychmiast zwiększeniem frekwencji na meczach.
Początkowo na własnym boisku. Wyjazdy jeszcze nie były mocną stroną legionistów.
Jednak wraz z trwaniem jesieni, zaczęła się zwiększać ilość fanów jeżdżących za drużyną.
Choć tak naprawdę w pierwszej rundzie jedyny znaczący wyjazd zanotowali warszawianie
w Szczecinie. Początkowo nic nie wskazywało na to, że po kilku latach przerwy we
wzajemnej miłości, między sympatykami Legii i Pogoni nastąpi jakiś przełom. Gdy fani
wojskowych zobaczyli na peronie powitalny komitet w bordowo-granatowych szalikach,
natychmiast rzucili się nań z pięściami. Gospodarze zamiast uciekać stali lekko
zdezorientowani, ale sami nie atakowali. Choć tamci wyszli zrobić zgodę. Jeszcze przez
pół meczu trwały dyskusje na szczecińskim sektorze. Wreszcie po przerwie ustalono, że
zamiast na bicie, weźmie się gości na chlanie. Przez kilka miesięcy kibice Legii też mieli
podzielone zdania, jednak już na koniec rundy wiosennej na linii Szczecin — Warszawa
zapanowała niemal sielankowa atmosfera. Zresztą było to widoczne po urywkach
telewizyjnych. Żadna z krajowych zgód nie była aż tak wyeksponowana. Na każdym
meczu Pogoni wisiała flaga Legii i odwrotnie.
Na trybunach stadionu przy ul. Łazienkowskiej zaczął ukazywać się program „wydawany
przez pseudokibiców CWKS Legia”. Fantastyczna sprawa. Ciekawie redagowany, widać w
nim spory zasób wiedzy i czuć szeroki wachlarz skojarzeń. Niejeden dziennikarz
pochyliłby nad tym amatorskim dziełem głowę. Gdyby nie coś, co pismaków starej daty
natychmiast by odrzuciło. Język i drwiące podejście do przeciwnika. W zabawny sposób
na stronach tejże gazetki przedstawiane są zdarzenia z ostatnich dni, oraz z historii ligi i
Ligi Chuliganów. Tam ukazywane są „osoby przeznaczone do uśpienia”. Między innymi z
tych publikacji zaczerpnięte były inspiracje dwukrotnego zdemolowania auta nie
lubianego przez stołecznych fanów arbitra Michała Listkiewicza. Do tej pory uważa się go
za jednego z głównych winowajców odebrania Legii tytułu w 1993 roku.
Niedługo później zaczął ukazywać się kolejny program wydawany przez fanów
wojskowych — „Forza Legia”. Tytuł znacznie bardziej infantylny, treści również. Od razu
widać, że wydają go młodsi (od wydawcy programu) szalikowcy. Ale widać
zaangażowanie i pasję włożoną W wydawanie.
Legia na topie futbolowej Ligi Chuliganów znalazła się niewątpliwie w roku 81. Wtedy to
wojownicy spod Żylety odwiedzali prawie wszystkie groźne dla nich miasta z otwartą
przyłbicą. A niemal wszędzie byli na celowniku miejscowych hools. W tamtych czasach
samo pokazanie się na stadionie rywali było aktem odwagi. Nie było zabezpieczających
skórę futbolowych kamikadze policyjnych kordonów. Ci, którzy zdobyli się na samobójczy
krok wyjazdu do miasta rywala, często obrywali po zębach. Najczęściej nie mogli w
rewanżu wybić zębów rywalom, gdyż ci nie stawiali się na stadionie przeciwników.
Najsłynniejszą zadymę mieli fanatycy Legii na stadionie Widzewa. Choć akurat wówczas
dali największej plamy. Mimo, że zjawili się w kilkaset osób (jakieś 300), to atakujący
ŁKS- iacy nie mieli najmniejszego kłopotu z wygonieniem ich na murawę stadionu.
Wówczas atmosfera w Łodzi była taka, że warszawiaków obijali także milicjanci (już na
płycie boiska), a także służby porządkowe z opaskami... Solidarności. Właśnie to
spotkanie było transmitowane przez TVP na żywo. Choć wcześniej zdarzały się identyczne
sytuacje, to jednak fakt ukazania zadymy z Łodzi na ekranach zmonopolizowanej
telewizji wywołał falę ogromnego oburzenia pismaków. Co świadczyło jedynie o ich
(dziennikarzy) wyobcowaniu.
W tym samym okresie legioniści duże zadymy zaliczyli w Gdyni na Arce (tam pomagali im
nieco lechiści), w Bydgoszczy, przed stadionem Zawiszy, w drodze do Poznania, na mecz
z Lechem. Ci rywale warszawiaków nie byli wówczas uważani za ułomków. Zwłaszcza na
swoim terenie. W rewanżu ŁKS ani też Arka, Lech czy Zawisza nie stawili się na
Łazienkowskiej.
Nieźle wypadli legioniści pół roku później w Opolu na spotkaniu z Odrą w 1/2 PP. Na ten
mecz przyjechał spęd chuliganów z całej Polski. Ich celem było obicie fanów ze stolicy.
Dochodziło do pojedynczych walk, jednak do generalnej zadymy nie doszło. Gospodarze
bali się zaatakować całą grupą.
Później było różnie. Drużyna dołowała, kibiców ubywało. Legia dobrze sobie radziła
jedynie w pucharze Polski, jednak na finałowych potyczkach warszawiaków było zawsze
mniej niż kibiców przeciwników.
W 89 roku wydawało się, że zbiorą niezłe bęcki w Zamościu, gdzie odbywał się mecz o
Superpuchar z mającym wówczas mnóstwo fanów Ruchem. Bractwo ganiało się po
mieście. Miał miejsce atak kilkunastu legionistów na kilkusetosobową grupę z Chorzowa.
Najpierw udało się narobić nieco zamieszania, ale gdy atakowani zorientowali się jaką
posiadają przewagę, natychmiast wzięli samobójców na kopy, niszcząc im przy okazji
auto.
Największym echem odbiła się zadyma z basenu, na t jedni i drudzy chłodzili się w
wakacyjny upał. Tam siły były wyrównane i bardziej agresywni mieszkańcy stolicy obili
swych przeciwników. Spotkanie w Zamościu miało swoje niecodzienne zakończenie. Fani
Ruchu zdezerterowali przed ostatnim gwizdkiem sędziego. Legia triumfowała.
Na Łazienkowskiej zapanowała wówczas nowa moda. Ktoś wymyślił, by przenieść Żyletę
za bramkę. Wzorowano się na stadionach angielskich. Pomysł nie wypalił, doprowadził do
ogłupienia wśród młodzieży, która nie bardzo orientowała się, gdzie teraz zasiadać na
trybunach. (Sami zainteresowani twierdzą, że takie działania nie miały miejsca, lecz po
konsultacji doszli do wniosku, że rzeczywiście miewali okresy podobnego myślenia.) W
efekcie tego (oraz fatalnych wyników drużyny, a także ogólnego odchodzenia ludzi w
prywatność) liczba fanatyków uczęszczających na Łazienkowską i jeżdżących po całej
Polsce za swoim zespołem, zmalała w sposób zastraszający. Jedynym mobolizującym
momentem były podówczas wyjazdowe spotkania piłkarzy Legii z Widzewem. To było
clou chuligańskiego programu roku. Ilość kibiców, pomimo łódzkich przerywników,
malała. Jedyny mocny, chuligański przerywnik w tej mizerii stanowił finał pucharu Polski
Górnik — Miedź. Przerywnikami ilościowymi były spotkania o europejskie puchary,
podczas których Żyleta wyglądała całkiem okazale.
Od jesieni 93 Legia wręcz fenomenalnie prezentowała się na meczach wyjazdowych na
Górnym Śląsku. Ale to za sprawą zaprzyjaźnionych z nimi fanatyków Zagłębia Sosnowiec,
którzy spotkania warszawiaków zaczęli traktować niezwykłe serio. Nawet w późniejszym
okresie, gdy futboliści z „elką” w kółku zaczęli sobie pogrywać całkiem, całkiem, z
Warszawy niejednokrotnie do krainy kopalń przybywało zaledwie kilkudziesięciu
szalikowców. Zawsze byli wspomagani silną grupą z Sosnowca. Nie mniejszą niż 100
fanatyków.
Po najeździe na Kraków (2000 hools — jak twierdzą warszawiacy, 1500 — takie jest
zdanie miejscowych), od 1993 r. kibice Legii wytoczyli wojnę działaczom PZPN i paru
dziennikarzom. Po podpaleniu drzwi siedziby, organizatorzy ogniska dwukrotnie dzwonili
na straż pożarną. Chodziło o uchronienie przed pożarem mieszkających w budynku ludzi.
Jednak gdyby nie ochroniarz z lokalu zajmowanego przez rodzimych piłkarskich bossów,
nie wiadomo, jak by się impreza zakończyła. Straż nie okazała się zbyt łatwowierna.
Widocznie czekano, aż ogień będzie widoczny z okien strażnicy. Na Alejach Ujazdowskich
nie doszło do tragedii tylko dzięki słabemu rozeznaniu Wojtków Strażaków (tzn.
legionistów podpalaczy). Ich wywiad nie stwierdził obecności stróża, który jakoś sobie
poradził wybiegając z gaśnicą ręczną na klatkę schodową. Od tej pory lokal PZPN jest
strzeżony szczególnie troskliwie.
Pierwszy ligowy wyjazd po hecach z odebraniem tytułu legioniści mieli do Krakowa, w
którym dwa miesiące wcześniej było ich całe mnóstwo. Tym razem przeciwnikiem był
Hutnik. Przyjezdnych było sześć i pół dyszki. Lipa, jak na nowo kreowanego „majstra”.
Fanatycy ze stolicy, nie godząc się z decyzjami PZPN, uhonorowali swych piłkarzy
medalami ufundowanymi przez siebie. Na murawę stadionu przy Łazienkowskiej, podczas
inauguracji wpuszczono warchlaka, któremu wypisano na skórze farbą olejną PZPN.
Zaczęła nastawać nowa era chuligańska w historii miejscowych. Bodaj pierwszym bardzo
dobitnym sygnałem było zdewastowanie autokaru z polonistami. Przeciwnicy derbowi są
zawsze najzacieklejszymi wrogami. Wracając ze swojego spotkania, autobus fanów Legii,
którzy właśnie opanowywali jakiś zajazd został wyprzedzony przez autokar kiboli
Czarnych Koszul”. Tak się złożyło, że kalendarz pierwszej i drugiej ligi spłatał psikusa i
obie warszawskie jedenastki grały tego samego dnia w tym samym regionie Polski.
Rywale pokazywali przez szybę środkowe paluchy w górze, co w gwarze niemych i nie
tylko znaczy „pierdol się”. Gesty zostały dostrzeżone. Wojskowi zakończyli demontaż
zajazdu i rozpoczęli pościg. Kilkanaście kilometrów dalej poloniści zostali „przechwyceni”
na środku drogi. Czerwono- biało-zieloni obili szykujących się do awansu fanów z
Konwiktorskiej.
Wiosną 94 psy postanowiły zabrać się do legionistów nieco intensywniej. Do tego stopnia,
iż mundurowi doszli do przekonania, że prawo, którego są stróżami, ich nie obowiązuje.
Różnica między kibolem (lub w ogóle kimś bawiącym się w łamanie prawa), a policjantem
jest taka, że ten pierwszy nie pobiera za swą działalność pieniędzy. Przynajmniej, jeśli
chodzi o hools, a nie włamywaczy i dziesioniarzy. Natomiast funkcjonariusze przysięgają,
że będą owego prawa chronić i samemu go przestrzegać. Tyle o różnicy w podejściu do
obowiązujących przepisów.
Legia na Widzew w sezonie 93/94 wybrała się w jakieś 1000 głów. Do pilnowania
porządku zaprzęgnięto jakichś 150 policjantów. 1000 osób zostało wepchniętych do
trzech wagonów. Być może ktoś na komendzie postanowił zapisać się w księdze
Guinnesa? Na miejscu psy zarządziły tak, że bractwo na meczu zameldowało się w całości
dopiero w drugiej połowie. Po spotkaniu w pociągu powrotnym było jeszcze weselej.
Rekord Guinnesa poprawiono o jeszcze jeden wagon (1000 sztuk fanów do dwóch
wagonów). Do przedziałów wpychano po trzydzieści osób, na dokładkę zakazując
otwierania okien. Egzekwowano to w sposób najprostszy: tym, którzy się nie
podporządkowali, ładowano do przedziałów gaz łzawiący. Psy dla zabawy wyrzucały przez
okna szaliki. Skurwysynki bawiły się świetnie, choć później nieco im się miny wydłużyły.
Legioniści wylali nieco atramentu na papier i do prokuratury poszło zawiadomienie o
popełnieniu przestępstwa. Mundurowi szukali kompromisu, chcieli nawet zapłacić za
powyrzucane szale. Kibole na to nie poszli, choćby z tego powodu, że nikt nie jest w
stanie zapanować nad całością, a sprawy zaszły za daleko, by w poobijanych i
podgazowanych nie zrodziła się chęć zemsty. Jak zawsze w podobnych przypadkach, tak i
tym razem sprawie ukręcono łeb, ale odpowiedzialni za zwykłych krawężników dostali
obsztorc od swoich szefów. Powołano jakieś komisje, których zadaniem było sprawdzenie
stanu faktycznego. Nastąpiły różne upomnienia i przestrogi. Wyżsi rangą „nie chcieli na
przyszłość o czymś podobnym nawet słyszeć”. Raczej nie słyszeli. Do finału PP w czerwcu
95, czyli przez rok. Po tym finale nie tylko słyszeli, ale i widzieli. I to nie w kameralnych
salkach komend, ale w publicznej telewizji. Ich podwładni w amoku obijali kogo się dało
Winni mieli to w nosie, ale ekipy dziennikarzy z kamerami, które zaliczyły pałowanko
miały na ten temat cokolwiek inne zdanie.
Po skargach legionistów psom przykrócono łańcuchy. Poobijani postanowili odbić sobie na
społeczeństwie siniaki, których nabawili się po spotkaniu ze stróżami tegoż
społeczeństwa. Zaczęły się demolki tramwajów i autobusów po ligowych spotkaniach w
Warszawie. Wszyscy, którzy nacięli się na bezprawie „stróżów prawa” powinni dopuścić
się jak największego grafomaństwa i pisania skarg na „policjantów” (w cudzysłowie, bo
taki z niego policjant, jak z ciebie Indianin). To naprawdę działa. Grzecznieją, potulnieją.
Ostatecznie są od tego, by cię złapać, jeśli rzeczywiście broisz. Gdy nawywijasz i natniesz
się na mundurowego możesz mieć pretensję tylko do siebie. Ale nie można sobie
pozwolić na obijanie za to, że patrzysz chamowi w oczy. (A swoją drogą, jak to patrzenie
w oczy na nich wpływa, to historia).
Podczas kolejnej wyprawy na Widzew legioniści (około 1200) postanowili załatwić sobie
transport autokarami.
— Co nas będą kurwy obijać — twierdzili. Zamiast wojenki z psami urządzili sobie
bijatykę na mieście, gdzie zostali przyatakowani przez Widzewiaków, a następnie w
drodze powrotnej zdobyli” Rawę Mazowiecką, gdzie powyganiali ludzi do domów.
W fantastycznej scenerii odbywały się derby stolicy. Jesienią 93. Były wielką niewiadomą.
Poloniści odgrażali się, że będzie ich całe mnóstwo, i że dodatkowo będzie to spęd
chuliganów z całej Polski. Awizowane były grupy hools z ŁKS-u, Arki, Cracovii i innych
zaprzyjaźnionych z Polonią klubów. Zamiast spodziewanej mobilizacji przybyło na
Łazienkowską około 150 kibiców Polonii (tak mówią poloniści, natomiast druga strona
twierdzi, że przeciwników było dokładnie 77, co było specjalnie liczone). Jedyną atrakcją
spotkania było spalenie na plocie zdobytej w autobusowej wojence flagi Polonii, co TV
pokazywała kilkakrotnie. Spory orzech do zgryzienia miała stołeczna policja. Do tej pory
kłopoty z rozprowadzeniem po jednym mieście dwóch grup kibiców mieli funkcjonariusze
w Łodzi, rzadziej w Krakowie. Z przybyszami z innych miast nie ma kłopotu. Odstawia się
ich na dworzec, gdzie wybywają w kierunku swych sadyb i spokój. Z polonistami najpierw
bardzo długo czekano po zakończeniu spotkania, a następnie pod silną eskorta
odstawiono ich na własny stadion. Jednocześnie na mieście odbywały się szczególne
nagonki na mniej lub więcej zorganizowane grupki fanatyków w czerwono-biało-zielonych
szalikach. Drugie po wielu latach derby odbyły się na kolejkę przed zakończeniem sezonu
93/94. Legia potrzebowała zwycięstwa w walce o tron, Polonia już tylko formalnie
musiała dograć swoich dni w ekstraklasie. We własnym programie szalikowcy Legii
napisali, że było to pierwsze spotkanie, podczas którego formalni gospodarze musieli
siedzieć w klatce dla gości. Niezupełnie się to zgadza z prawdą. Kilkakrotnie, w latach 76-
81 miejsce przeznaczone dla kibiców gości musieli opanować na stadionie w Opolu fani
Odry, gdy gościli Śląsk Wrocław. Lechia w 83 roku oglądała zwycięstwo swojej drużyny w
Gdyni z Górki, którą normalnie zajmuje Arka. Jednak rzeczywiście, wówczas nie było
jeszcze klatek.
Mecz na Konwiktorskiej nie dostarczył emocji, jeśli chodzi o walki stoczone przez fanów
obu drużyn. Polonii było jeszcze mniej niż na wyjeździe przed pół rokiem, natomiast
legionistów rozmnożyło się. Można się było emocjonować walkami czerwono-biało-
zielonych z policją i antyterrorystami, które toczyły się od momentu zakończenia
spotkania na stadionie i jego okolicach. W użyciu były działka wodne i inne tym podobne
akcesoria. Kibicom zabrakło ławek. Gdyby nie ich brak, z pewnością byłoby ciekawiej.
Ostatnia kolejka, to mecz z Górnikiem Zabrze. Decydujący o tytule. Choć legioniści
podkręcali atmosferę, przypominając o zadymach z finału Górnik — Miedź, do walki nie
doszło. Natomiast coś innego było tryumfem legionistów. Ilość ludzi na trybunach. I to
ludzi poprzystrajanych w barwy Legii. Nie powiodła się próba zorganizowania tłumu w
jeden żywo i jednakowo reagujący organizm. Załatwiono walkie-talkie, by będący na
różnych sektorach organizatorzy dopingu mogli się porozumiewać. Zamysły sobie, a życie
sobie. Stadionowy harmider był tak wielki, że nawet trzymając urządzenie przy uchu nie
można się było dogadać. Każdy śpiewał na swoją modłę, więc wyszedł z tego jeden szum
i zgiełk. Fanatycy załatwili sobie ciche przyzwolenie od władz klubowych na wbiegnięcie
po meczu na płytę boiska. Ale o mało nie doszło do przedwczesnego zakończenia fety.
Górnik, któremu potrzebne było zwycięstwo, prowadził 1:0 i dopiero mało dyskretna
interwencja arbitra Rędzińskiego doprowadziła boiskową rzeczywistość do stanu, jakiego
wszyscy oczekiwali. Arbitruńcio usunął trzech zawodników Górnika z boiska, pokazując im
czerwone kartki. W razie czego zielonogórski „sprawiedliwy” zakończył spotkanie troszkę
wcześniej. Nie wiedział jak się zachować, gdyż, co niektórzy kibole już zaczęli biegać po
murawie.
Mecz przeszedł do historii, Legia mimo startu z trzema ujemnymi punktami zdobyła
mistrzostwo, którego tym razem nie zakwestionowano. Kibice bawili się, chlejąc wszelkie
możliwe alkohole na Starówce, urządzając sobie przy okazji środkami pirotechnicznymi
małego sylwestra.
Chcąc wykorzystać chwile tryumfu i nastrój święta, Janusz Atlas Z „Piłki Nożnej” poprosił
na łamach gazety o amnestię dla niektórych działaczy i dziennikarzy, o których na Żylecie
doskonale jeszcze pamiętano. Może troszkę raziła go nieobecność na trybunie kilku osób,
które aby zachować całość swej powłoki cielesnej, od roku już się na niej nie Pokazywały.
Atlas nie zwrócił się do anonimowych osób, lecz do Bosmana, którego uznał widocznie za
przywódcę.
— Jeśli zbrodniarzom zależy na łagodnym wymiarze kary, to okazują Skruchę —
stwierdzili szalikowcy spod Żylety, dając tym samym do zrozumienia, że na przebaczenie
mają jeszcze czas, natomiast nie mają ochoty.
Kolejny sezon, to ponowne wyzwanie. Hajduk na drodze do Ligi Mistrzow Początkowo
wszystko kręciło się wokół tego dwumeczu. Warszawa żyła nadziejami, a po blamażu w
Splicie Legia żyła wysprzedawaniem nazwisk. Sam dwumecz dla kibiców okazał się miarą
ich odwagi. Fani Hajduka to typy, którzy jeszcze nie tak dawno mordowali Serbów. Jadąc
autobusami do Warszawy zatrzymali się w Krakowie, gdzie balangowali z Wisłą.
Krakowianie poinstruowali Chorwatów, że Legia jest be, wobec czego natychmiast po
wytoczeniu się z pojazdu już na miejscu, stworzyli dość agresywną grupę atakującą
miejscowych. Ciężko było sobie czerwono-biało-zielonym z nimi poradzić.
Rewanż był meczem prawdy. Żeby pojechać w 94 roku do byłej Jugosławii, trzeba było
mieć w sobie trochę ikry i sporo odwagi. Rękawice podjęło sześćdziesięciu pięciu fanów.
Trzech wyprawiło się samolotem, trzech pojechało własnym autem, które wpadło im do
morza, a 35 szalikowców (w tym 5 z Szczecina) przybyło na ten mecz wesołym
autobusem. Na granicy słoweńsko-chorwackiej jeden z wycieczkowiczów był tak
zaprawiony, że wręczył straży granicznej paszport z... dżojntem. Celnicy zwariowali:
przemyt narkotyków. Autobus skontrolowano, zabrano jakieś nieistotne ilości marihuany i
sprzęt awanturniczy: bejsbole, pały i noże. Jakby mogły coś pomóc na serię z
kałasznikowa. Od chwili przekroczenia ostatniej granicy, autobus był środkiem transportu
pod szczególnym nadzorem policji. Na trybunach Hajduka, jak już wspomnieliśmy,
zjawiło się 65 fanów Legii. Marcin, wrocławski pilny obserwator wszelkich pokazywanych
na satelicie spotkań piłkarskich, a jednocześnie rejestrator siły dopingu i liczebności
kibiców przyjezdnych, stwierdził iż w większej grupie niż Legia w Splicie podczas Ligi
Mistrzów pojawił się jedynie Ajax, którego zajechało trzy setki.
Numer zmajstrowali kibole Legii fanom Radomiaka jesienią 94 roku. Przyjechali zielono-
biali do Warszawy na mecz z Polonią. Z powodu zbyt silnej obstawy policji nie było szans
na obicie przyjezdnych. Legioniści załadowali się w auta i pojechali do Radomia po
spotkaniu. Tam zaczekali na przyjazd pociągu, którym zielono-biali wracali do domów.
Trzydziestoosobową grupę kibiców Radomiaka witała równie liczna ekipa na peronie. Ale
trzeba się było wreszcie porozchodzić po chatach. Najgorzej na tym wyszedł chłopak w
koszulce Borussi Dortmund, przyuważony jeszcze w Warszawie.
Największą nienawiścią, przez długi okres fani ze stolicy darzyli poznaniaków. Dla Żylety
wyjazdy do tego miasta urosły do rangi najważniejszych wydarzeń sezonu. Tego, co
zobaczyli na Bułgarskiej jesienią 94 roku, chyba długo nie zapomną. Nie dość, że na
trybunach pojawiło się 10 tysięcy ludzi, to na dodatek niemal każdy chciał im skoczyć do
gardła. W walce, jaka wywiązała się między fanatykami miejscowych a policją, 120-
osobowa grupa legionistów i wspomagających ich szczecinian mogła się jedynie
przyglądać. Modląc się przy okazji, by się fanom Lecha zbytnio nie powiodło. Nie było to
jedyne spotkanie warszawiaków z poznaniakami w tym sezonie. Kilka dni później Legia
gościła w Pniewach. Miasteczko to znane jest z fatalnego dojazdu. Aby tam się wyprawić,
trzeba być zmotoryzowanym. Na trybunach prowincjonalnego miasteczka pojawiło się 40
szalikowców gości. Ekipa z Pruszkowa jechała dobrym autem, jednak wracając z meczu,
jeszcze przed Poznaniem, wóz zdefektował. Tylko dzięki temu zostali dorwani przez
patrolującą tę samą trasę ekipę „Kolejorzy”. Legioniści zamiast podjąć walkę, do której
byli wyekwipowani, rzucili się do ucieczki w pobliskie chaszcze. Jedynym obitym został...
samochód. Ciekawe, czy jego właściciel, Rzeka, dostał za niego odszkodowanie. Aby
zmłócić Lecha legioniści wyprawili się na 1/16 pucharu Polski do Mławy. Zrobili to z
partyzanta, czyli bez pokazywania własnych barw. A to dla tego, że warszawiaków było
czternastu, natomiast poznaniaków trzy dychy i to konkretnej załogi.
Po gdyńskim i zwłaszcza radomskim turnieju kibiców, które odbyły się w lutym 95 roku,
stosunki między tymi dwiema ekipami zaczęły się ocieplać. Największe pozytywne
wrażenie na warszawiakach wywarli lechici w chwili, gdy grając w piłkę, czyli w samych
sportowych gatkach, rzucili się na policjantów, którzy w tym czasie wjechali do
radomskiej hali i obtłukiwali kogo się dało. Największy opór stawiała Legia, a fani Lecha,
aby móc uczestniczyć w walce, najpierw musieli sforsować dość wysoki murek, co też
zrobili. Na spotkaniach reprezentacji coraz częściej flaga Legii wisiała tuż obok flagi
poznaniaków. Miłość wzajemna nie zapanowała, wręcz nasiliła się nienawiść po zerwaniu
układu o nieuczestniczeniu w walkach na spotkaniach kadry narodowej przez inicjatorów
porozumienia — Arkę. Lech orbituje w kierunku opcji Arka — Cracovia, Przez kilka
miesięcy funkcjonowania w tym układzie poznaniacy co prawda nie opowiedzieli się
jednoznacznie, jednak cienka nić porozumienia z Legią zmieniła się w pętlę nienawiści. Za
największego wroga warszawiacy uznają aktualnie (przełom roku 95 i 96)
trzecioligowców — ale nie w Lidze Chuliganów — fanów gdyńskiej Arki.
Rok 95 rozpoczynał się pod znakiem supremacji Legii. Tę pozycję ugruntował dodatkowo
radomski turniej kibiców, organizowany przez tamtejszą Broń. Gdy legioniści przyjechali
swoim autobusem, akurat pod halą odbywała się przepychanka między dwoma
policjantami a gawiedzią, Służby porządkowe postanowiły zabrać ze sobą dw6ch kibiców
Widzewa. Jeden wykręcił się „własnym sposobem”, drugi miał kłopoty. Mediacje spełzły
na niczym, więc warszawiacy postanowili wziąć sprawy W swoje ręce. Doszło do
szarpaniny. Będący na hali kibice Radomiaka niezbyt dokładnie rozpoznali sytuację i
dochodząc do wniosku, że na ich terenie (Wszakże Radom) warszawiacy robią rozróbę,
postanowili nieco gości przećwiczyć Gdy na fanów ze stolicy runęła lawina ciał, ci
postawili się hardo 1 zamiast spodziewanej rejterady doszło do wymiany ciosów.
Następnie gospodarze wycofali się na uprzednio zajmowane pozycje. Po wyjaśnieniu
Sytuacji, czyli po zorientowaniu się przez Radomiaka co się stało, warszawiacy zostali
przeproszeni. Na hali bractwo spokojnie grało sobie w piłkę, a przed nią policja
przygotowywała się do wojny. Obstawiono drogi dojazdowe do hali, wszystkich
przechodzących w jej pobliżu kierowano szlakami pieszymi, a wchodzących i
wychodzących legitymowano.
Wjazd policji na trybuny nastąpił zaraz po drobnym incydencie. Jeden z miejscowych
oszołomów buczał pod nosem inwektywy w kierunku legionistów, najwyraźniej szukając
guza. Pijany nie potrafił ogarnąć sytuacji, a z tubylców nie było komu wziąć gościa za
wszarz. Nastąpiło krótkie spięcie. Dla policjantów był to pretekst do ataku. Wpadli na
halę do strony sektorów zajmowanych przez większość gości, lejąc kogo popadnie.
Postawili się głównie warszawiacy, kilku chłopaków z Widzewa i biegający właśnie jako
gracze fani Lecha. Gdy spiker zobaczył co się dzieje, natychmiast dał hasło do walki z
natrętami. Kibice jakoś sobie dali radę. Później nastąpiły negocjacje (tak na dobrą sprawę
nie bardzo wiadomo po co, bo gdy się mundurowi usunęli, zagrożenie zniknęło, bijatyka
ucichła). Po kilku godzinach spokoju z drugiej strony trybun wpadli antyterroryści. Zrobili
to z hukiem i trzaskiem, dewastując przy okazji szyby. Było to o tyle dziwne, że wówczas
nie działo się absolutnie nic. Widocznie naoglądali się filmów z Sylwestrem Stallone. Hala
Broni jest tak skonstruowana, że nie ma możliwości swobodnego przedostawania się z
jednej strony trybun na drugą, tak więc tym, którzy uczestniczyli w poprzedniej zadymie
pozostało tylko bezsilne przyglądanie się, jak psy obijają kibiców Radomiaka. O co poszło
tym razem, nie udało się ustalić nawet policji.
Podczas kolejnego turnieju, gdyńskiego, legioniści skoncentrowali się głównie na upijaniu
z Pogonią... Lechią i Śląskiem.
Wcześniej w Warszawie zrobiono kolejną innowację na łączce działalności kibicowskiej.
Bosman zorganizował własny pub, którego klientami byli oczywiście kibice. Działalność
nie potrwała zbyt długo, gdyż przed meczem Polonia Warszawa — Pogoń Szczecin
fanatycy znad morza zostali hucznie przyjęci w lokalu. Ponieważ miejsca było w nim
niewiele, więc towarzystwo rozlokowało się także w pobliżu piwożłopni. Okoliczni
mieszkańcy mieli dosyć kilkusetosobowego towarzystwa i Bosmanowi cofnięto koncesję.
Ostatnimi czasy legioniści wręcz znienawidzili się z fanatykami Arki i Cracovii. Z tą drugą
mieli dwie potyczki. A właściwie jedną. Na zimowym (94/95) meczu hokejowym
warszawiacy szykowali się do starcia, gdyż doszły ich słuchy, że na to spotkanie wybiera
się całkiem zgrabna ekipa trzech autokarów „Pasów”. W stolicy zarządzono mobilizację,
jednak do spodziewanej inwazji nie doszło. Przybyło zaledwie kilku opatulonych w biało-
czerwone szaliki sympatyków Cracovii. Dostali po głowach dosyć mocno, a później
kapowali policji, jednak jak twierdzili krakowianie, nie byli to kibice spod Wawelu, lecz
jacyś hokejowi juniorzy.
Kolejne spotkanie Legia — Cracovia, odbyło się podczas barażowego meczu... Jeziorak
Iława — Radomiak Radom o wejście do drugiej ligi piłkarskiej latem 95 roku.
Zorganizowany naprędce baraż (z uwagi na wycofanie się FC Piaseczno) przypadł w
terminie rozpoczęcia rozgrywek ligowych. Do Białegostoku wyprawiały się dwa autobusy
„Pasów”. Zawadzili o stadion Hutnika Warszawa, na którym się ów baraż rozgrywał.
Krakusy rozpoczęli zadymę. Jak było w rzeczywistości, nie bardzo wiadomo.
Jedni twierdzą, że Jeziorak zerwał się na boisko, Radomiak gdzieś w okolice płotu, a
legioniści me podjęli walki. Z innego źródła natomiast można było usłyszeć, że
warszawiacy dążyli do zwarcia, jednak przeszkadzał płot i pilnujący bram, sterroryzowani
policjanci, ponad głowami których, latały rzucane przez obie grupy hools raczej twarde
przedmioty.
Natomiast z Arką bilans starć legionistów jest dłuższy. Po meczu Polska — Francja
legioniści zdemolowali arkowcom jeden autokar. Będących na meczu Polomi w Warszawie
arkowców przechwycili legioniści z grupy Warriors i „zdeponowali” im dwie flagi oraz parę
szalików, jednocześnie ich obijając. Raz sponiewierali na dworcu Wschodnim arkowców
jadących na gościnne występy do Krakowa. W rewanżu Arka zrobiła podjazd pod stadion
Legii podczas ich meczu ze Śląskiem oraz czekała całkiem zgrabną brygadą na prom
wiozący warszawiaków powracających z wyprawy do Trondheim.
Jesień 94 to oprócz już opisanych, następujące wyjazdy fanatyków Legii: Olsztyn —
ponad dwie setki, w tym znajomki z Elbląga, Katowice 300, w tym połowa z Sosnowca,
Stalowa Wola 100. Ten wyjazd był szczególny, gdyż bramkarz warszawskiej drużyny po
otrzymaniu ciosu od miejscowego hools, dał jednemu z napastników w zęby, za co
później został sądownie ukarany. Miejscowy hoola (?) został posiłkowym oskarżycielem
we własnej sprawie. Raków 170.
Jak jeździli warszawiacy w 95 roku? Jest to długa lista. Wiosną było ich 160 w Krakowie
na Hutniku, ale byli wspomagani przez 200 osobową grupę fanatyków Zagłębia
Sosnowiec. Na drugą połowę dojechał dodatkowo autobus Pogoni Szczecin, która
wcześniej grała w Zabrzu. W Poznaniu na Warcie legionistów było 130, ale kilkudziesięciu
szalikowców Legii wyprawiło się tego samego dnia dalej, do Szczecina na mecz Pogoń —
Lech. W tym samym Poznaniu na Olimpii było fanów ze stolicy 64. Wówczas mogło się
coś zdarzyć, tym bardziej, że policjantów było nie wielu. Jednak panowała cisza. Do
Mielca Legii przybyło dwie setki. Po meczu w okolicy dworca kolejowego, gdzie
zatrzymały się warszawskie autokary doszło do drobnej bieganiny, zakończonej
przyjazdem policji. Walka obyła się bez jakichś większych ofiar, jednak dwóch złapanych
przez fanów z Żylety mielczan musiało odbyć przymusową podróż autokarem. Zostali
wysadzeni po przejechaniu jakichś 50 kilometrów, w lesie. Trochę daleko od domów.
Kolejne dwa wyjazdy legioniści zaliczyli na Górny Śląsk. W Chorzowie na PP i w Zabrzu na
lidze było ich mniej więcej tyle samo, od stu do dwustu. Może ciut więcej na Ruchu. Mieli
kłopoty z policzeniem się, gdyż tak na jednym, jak i na drugim meczu byli wspomagani
przez około 300 osobową grupę z Sosnowca. To oczywiście nie są pełne dane z
wyjazdów, wiosną 95 Legia miała ich więcej. Natomiast jesień zaczęła się od gry na
Łazienkowskiej przy pustych trybunach. A to za sprawą wojewody warszawskiego, który
nakazał zamknięcie stadionu z powodu awantur po meczu finałowym o PP z GKS -em
Katowice. Wówczas faktycznie „działo się”. Zabawę rozpoczął atak fanatyków Legii
cieszących się ze zdobycia tego trofeum na boisku najpierw na „Misztalowców”, a
następnie na katowiczan. „Misztalowcy” to ochroniarze występujący na meczach Legii w
czarnych uniformach. Z nimi kibice nie lubią się bardzo, bo ochroniarze po pierwsze nie
są lubiani w ogóle, a po wtóre warszawscy są ponoć szczególnie wrednawi. Podczas finału
PP, z zamiarem pobaraszkowania z flagami GKS -u, wybiegł na drugą stronę płotu
Chomik ze Szczecina. „Misztalowcy” przechwycili go, do czego nikt nie miał wielkiej
pretensji. Wszak to ich praca. Jednak gdy Chomik wrócił na swoje miejsce, w legionistach
zagotowało się. Chłopak był dosyć dokładnie okopany i obity.
— Był siny i zielony, tak skatowanego gościa dawno nie widziałem — twierdził później
znajomy z Warszawy.
Owo kopanie już się w zakresie obowiązków ochroniarzy nie mieściło. Tę nadgorliwość
postanowiono odpowiednio wynagrodzić. Okazja mogła się nadarzyć tuż po spotkaniu.
Legia wygrała, na trybunach rozpoczęto świętowanie. Bractwo ruszyło na murawę,
jednak część błyskawicznie zaczęła sprint w kierunku czarnych kubraczków.
„Misztalowcy”, gdy tylko zwietrzyli niebezpieczeństwo, natychmiast wydarli zelówki, co
uratowało ich cielesne powłoki od przykrych przeżyć, Zdegustowani takim obrotem
sprawy legioniści (ci szukający awantury) rozpoczęli wymianę zdań i ławek z kibicami
GKS -u. Mundurowi nie wiedzieli, co robić.
— Co wy odpierdalacie, uspokójcie się — policjant, szef (?) obstawy złapał jednego z
warszawskich macherów.
— To weźcie ten GKS na dworzec i będziecie tu mieli spokój — zagadnięty wzruszył
ramionami. Miał rację, „Misztalowcy” się zerwali, gdy by nie było także katowiczan, nie
byłoby punktów zapalnych. Policjanci myślą inaczej. Wydumali, że najlepszym sposobem
na ostudzenie rozpalonych głów będzie polanie ich wodą. Najpierw próbowano rozpędzić
tłum za pomocą oddziałów konnych. Jednak ktoś zauważył, że mustangi boją się flag
łopoczących na drzewcach. Zaczęto więc biegać ze sztandarami i biedne rumaki płoszyły
się. Po koniach żywych wprowadzono mechaniczno. Polewaczka okazała się równie
nieprzydatna jak zwierzaki ze stadniny. Jeżdżąc po murawie boiska dewastowała ją tylko,
a polewając winnych i niewinnych, zwiększała tylko ilość ludzi chcących dopierdolić
mundurowym. Bijatyka na stadionie i w jego okolicach trwała dosyć długo. Psy wpadły w
amok i tłukły kogo popadło i jak popadło.
Zamknięty stadion, pod którym zebrało się bractwo podczas meczu inauguracyjnego z
Zagłębiem Lubin, nie przypominał już tego sprzed dwóch lat, gdy również po bijatyce z
policją na meczu ligowym (traf chciał, że także z Katowicami), zamknięto dla publiczności
obiekt przy Łazienkowskiej. Wyglądał inaczej. Tym razem nie było stanu oblężenia, lecz
podstadionowy piknik. Wyjazd do Tych to jak zwykle na Górnym Śląsku 100 z Warszawy i
200 szalikowców z Sosnowca. W Szczecinie Legii było 150-250. Tak duża rozbieżność
wynika z tego, iż nie mogli ustalić ilości przybyłych. Jak to zwykle w miastach lubiących
się fanów, łażą oni po całym stadionie. Część bractwa przez Szczecin wracała do domów z
Paryża, gdzie rozgrywała swój mecz reprezentacja. Na dodatek policja chciała koniecznie
legionistów otoczyć kordonem. Wiedzieli z autopsji, że jeśli daliby się odizolować, to
później mieliby kłopoty ze swobodnym poruszaniem po obiekcie. Można się było
spodziewać wręcz zatrzymywania siłą w sektorze i odprowadzenia po meczu na dworzec
nawet tych, którzy mieli zupełnie inne plany życiowe. Więc zasiedli razem z Pogonią.
Do Goeteborga Legii zawitało około 700 hools, plus 40 z Pogoni, kilkudziesięciu
„dziadków” i trochę polonusów. W sumie około tysiąca głów, z tym że polonusi i „dziadki”
siedzieli w sektorze obok. Młodzi legioniści twierdzą, że był to rekordowy wyjazd polskich
hools na mecze pucharowe. Choć pojedynku w Brnie Zbrojovka — Wisła na pewno nie
pamiętają. Na promie wiozącym kibiców do Szwecji panowało przekonanie, że
potomkowie tych od najazdu nie bardzo chcą wpuszczać na swoje terytorium osobników
nie mogących poprawnie wybełkotać swojego nazwiska, więc większość indywidualnie
narzuciła sobie ograniczenia ilościowe w przyjmowaniu jakże ożywczej wódeczki.
Przepowiednie okazały się przesadzone i później bractwo klnąc na swoją głupotę,
nadrabiało zaległości. Przed meczem obyło się bez jakichś szczególnych hec, natomiast
po spotkaniu wiara się zdeczko wkurzyła. Miejscowi, bardzo grzeczni policjanci stanowczo
zatrzymali cieszących się z awansu do Ligi Mistrzów fanów czerwono -biało-zielonych na
stadionie. W tym czasie cienkie Bolki, jakimi są Szwedzi, zdemolowali kilka aut na
polskich rejestracjach. Bractwo zrobiło sobie odwet na stacjach benzynowych, które po
drodze „pękały” wszystkie.
— Odbieraliśmy należne nam odszkodowania. Za te samochody i za najazd szwedzki —
śmiano się później w Warszawie. W Goeteborgu wyjaśniło się również, dlaczego jedynie
garstka potomków Wikingów zawitała na pierwszym meczu w Polsce. Otóż po
wielokrotnym pokazywaniu w tamtejszej telewizji scen rodzajowych z wydarzeń, jakie
miały miejsce po spotkaniu finałowym pucharu Polski, tamtejsza społeczność doszła do
wniosku, że bezpieczniej jest się nie wyprawiać na Planetę Małp. Z tekstu Marcina Mellera
(„Polityka” nr 35/95), który wyprawił się na rewanż z fanatykami Legii, można się było
dowiedzieć, że skoro Szwedzi nie chcieli na Planetę Małp, to ona przyjechała do Szwecji.
Najciekawiej było na jednym z powrotnych promów. 400 płynących nim hools zabawiało
się na rachunek firmy, to znaczy chlali oporowo Pozostawiając nie uregulowane rachunki.
Ktoś dostał szalu radości i metodycznie wyrzucał cały ruchomy sprzęt za burtę. wlazł na
maszt, gdzie troszkę uszkodził radar, zerwał banderę i opatuliwszy się mą paradował po
pokładach. Kilku antyterrorystów, którzy byli obecni na promie, dość dobrze policzyło
swych ewentualnych przeciwników i po uzgodnieniu rachunku sil, byli dla wszystkich
rozrabiających raczej uprzejmi, Prosząc jedynie o niewyrzucanie za burtę tratw
ratunkowych i podobnych gabarytami drobiazgów. W Świnoujściu spodziewano się ostrej
kontroli. Jednak tam opróżnianie promu polegało na jak najszybszym wyekspediowaniu
wesołych autobusów w kierunku Warszawy. Cały czas pod eskortą. Następnie mieli
wyjazd do Łodzi na ŁKS. Zameldowało się tani ich 250. Po sukcesie drużyny w Łodzi
legioniści usłyszeli pod swoim adresem wyjątkowo mało bluzgów. Więc i sami prawie nie
bluzgali. 40 legionistów odwiedziło Rzeszów podczas meczu o Superpuchar, 200
pojechało do Gdańska. Tam co prawda bluzgał im cały stadion, jednak najstarsza ekipa
lechistów wzięła po meczu dwie dychy najstarszych legionistów na chlanie.
Do Moskwy wybrało się 200 fanów. Część jechała pociągiem. Gdy policjanci wleźli im do
wagonu (kuszetki), szalikowcy natychmiast powiedzieli warsowemu, że nie życzą sobie
ich obecności, żądają opuszczenia wykupionego przez siebie wagonu przez „tych panów”.
Warsowy wysadził mu zamiast na granicy w Terespolu (jak chciał dowódca eska ady), na
stacji Warszawa Wschodnia. Na stadionie Spartaka dosiadło się jeszcze 300 polonusów,
ale nawet pół tysiąca polskich gardeł nie było się w stanie przebić przez wyjący,
kilkudziesięciotysięczny tłum. W Tarnobrzegu Legii zawitało zaledwie 80. Na mieście robili
co chcieli, jednak później czterech z nich miało poważne kłopoty. Miejscowi hools okazali
się mocni jedynie w gębie. Po stracie szalików natychmiast meldowali o tym policji,
wskazując winnych. Wspomniana czwórka trochę sobie posiedzi, gdyż przybito im
dziesionę.
W Chorzowie na PP było warszawiaków niecałe 30 osób oraz dwie setki Zagłębia. W Łodzi
na Widzewie jakieś 2 tysiące, natomiast w Blackburn 300 plus około 200 polonusów.
Niektórzy ostrzyli sobie zęby na wjazd na murawę po zakończeniu meczu. Wszak w Anglii
od czasu tragedii zgniecenia kilkunastu kibiców Liverpoolu płoty odzielające murawę od
trybun są symboliczne. Troszkę się zawiedli. Przewidujący wyspiarze posadzili kibiców z
Polski na piętrze. Pod nimi znajdował się pusty sektor. W Poznaniu, na meczu, który
dzięki zadymom na trybunach stal się wydarzeniem sezonu, legionistów było 300.
Do Trondheim przyjechało z Warszawy 100 fanów. Zostali bardzo gościnnie przyjęci.
Na Legii, identycznie jak wszędzie, zdarzają się i takie wypadki, jak opisany w
wydawanym w Łodzi przez widzewiaków Polskim Kibolu” (nr 3, str. 5): Legioniści chyba
mile będą wspominać Sochaczew, bowiem zdobyli spory łup — jeden szalik skrojony
dziewczynie, na dodatek po wab cc, gdyż ofiara nie chciała dobrowolnie oddać swoich
barw. Dopiero ciosy i groźba wciągnięcia do autokaru pomogły.... Jak można skroić szalik
21 —letniemu „chuliganowi” spod Żylety, gdy ten na ulicy krzyczy: ratunku, ludzie,
złodziej”. Wszędzie się znajdą mocni jedynie w pysku. Chodzi o to, by mięczaków
utwardzać lub eliminować ze środowiska.
Po zadymie podczas finału PP z GKS -em i decyzji zamknięcia stadionu przy ul.
Łazienkowskiej, młodzież Legii postanowiła zorganizować spotkanie kibiców, na którym
chciano podjąć jakieś decyzje. Ponieważ wśród przybyłych (kilkaset osób) znajdowali się
wodzireje spod Żylety, organizatorzy zamieszania jakoś nie chcieli się ujawnić.
Ostatecznie stanęło na niczym, towarzystwo się rozeszło. A później w „Życiu Warszawy”
można było przeczytać list małolatów o terrorze czterdziestolatków, którzy narzucają
reszcie sposób myślenia i styl bycia. Ciekawe, do czego autorzy listu dążyli.
Ulubioną, ostatnimi czasy zabawą fanów Legii jest czatowanie. Przekonali się o tym
wiślacy, którzy we wrześniu 94 wybrali się do Gdańska na mecz z Lechią. Warszawiacy
urządzili sobie polowanie dwie godziny po północy. Nieszczęściem krakusów była
niewielka ich liczba, co nie pozwoliło podjąć wyrównanej walki. Czterdziestu agresorów
wręcz rozniosło dziesiątkę przeciwników. Rok później kłopoty na tej samej trasie, tylko w
drugą stronę, mieli udający się do Krakowa kibice Arki. Jechali na gościnne występy do
swych ziomków z Cracovii. Łatwo było przewidzieć, że ktoś będzie przejeżdżał, gdyż w
grodzie Kraka następnego dnia miały odbyć się pierwsze od wielu lat ligowe derby, zwane
pod Wawelem „Świętą Wojną”. Gdynianie przewidzieli sytuację i pochowali się w pociągu
dość dokładnie. Ostatecznie warszawscy wartownicy (zabawa odbywała się także około
godziny drugiej w nocy na idealnie pustym dworcu Warszawa Wschodnia) zlali dwie czy
trzy bardzo podejrzane osoby. Później okazało się, że trafili w dziesiątkę. Jednak Arkowcy
nie zupełnie chcą się przyznać do swojej porażki twierdząc, że trafiony został piąty
garnitur ich grupy.
— Przecież nie będziemy się gości pytać, czy należą do ich specbrygady, czy są zwykłymi,
gdyńskimi szaraczkami. Że nie są to oni, to było widać, gdy mówili, że nie mają o niczym
pojęcia i nawet nie wiedzą, czym są mecze piłki nożnej. Ale co, mieliśmy ich za to
pogłaskać po główce? — ni to stwierdził, ni spytał retorycznie jeden z legionistów,
uczestnik zadymy.
Fani warszawscy jesienią 95, na meczu z Amiką Wronki zorganizowali akcję, jakiej
jeszcze przed stadionami w Polsce nie było. Protestując przeciwko zbyt wysokim cenom
biletów, oraz zakazowi wywieszania flag klubowych na płotach, postanowili odpuścić
sobie spotkanie swojej drużyny, jednocześnie pikietując obiekt przy ul. Łazienkowskiej.
Pikieta przyniosła skutek połowiczny. Zmalały ceny biletów zezwalających na wchodzę nie
na wiraż i przyobiecano, że od kolejnego spotkania będzie można wywieszać flagi, choć
tylko do połowy płotu.
Niektórzy fani Legii z nudów nie wiedzą co wymyślić. Jeden z nich wykombinował, że da
na łamach Piłki Nożnej” płatne ogłoszenie: „Byliśmy, jesteśmy, będziemy najlepsi. Klub
Kibica Legii Warszawa składa podziękowanie za doznane w 1995 roku wzruszenia i
radości wszystkim naszym sportowcom i działaczom(...) Pozdrawiamy gorąco nasze
Fan— Cluby oraz przyjaciół i sympatyków”. Autor tego przedsięwzięcia, Wiesiek
„Pelcowizna”, w przerwie meczu o Superpuchar Legia — GKS Katowice, który odbył się w
Rzeszowie, zakupił na licytacji piłkę, którą rozegrano mecz Polska — Słowacja. Wyłożył
na cel 4 i pół miliona starych złotych.
— Jak się pan nazywa?— spytał się go spiker podczas wręczania trofeum.
— Nie mam nazwiska, jestem legionistą — odparł warszawski fanatyk. Korzystając ze
spotkania z legionistami w Łodzi podczas turnieju kibiców, warszawiacy, którzy mogli
przeczytać powyższy rozdział, zgłosili następujące zastrzeżenia: Ledwo nadmienione
zostały zadymy w Częstochowie, gdy po meczu Polska — Francja zdemolowany został
autokar Arki, i awantura z psami podczas spotkania 112 PP z GKS -em Katowice w 1993
roku. Zabrakło opisów zwycięskiej walki z... psami o flagę „Ultras na meczu ze Stomilem,
awantury z policją po meczu Legia — Pogoń, gdy wspólne siły kibiców obu klubów
przegoniły agresorów. Zabrakło też opisu wielkiej bitwy po meczu Legia — Lech 0:1
(wiosna 95), kiedy to zdemolowane zostały budy policyjne, głazy leciały z trasy
Łazienkowskiej, a za mieszki przypominały te z okresu stanu wojennego
ŁKS Łódź
Gdyby na początku lat siedemdziesiątych na stadionie przy al. Unii ktoś w ogóle mógł
przypuszczać, że kilkanaście lat później Łódzki Klub Sportowy będzie miał jakiegokolwiek
lokalnego, poważnego konkurenta, zostałby uznany za niespełna rozumu. Po prostu liczył
się tylko ŁKS. Gadanie o pełnych trybunach i pucharowych sukcesach Widzewa wtedy, to
jakby dzisiejsze mówienie tego samego o np. Hutniku Warszawa czy Rozwoju Katowice.
Wówczas nie było nawet przepowiedni, a teraz są lokalni rywale. Powoli, ale
systematycznie zdobywali sobie oni uznanie w łódzkich środowiskach. Sportowym,
kibicowskim i chuligańskim. ŁKS z pozycji monopolisty zaczął schodzić na drugi plan. Na
przestrzeni ostatnich lat w Łodzi panuje istna huśtawka nastrojów. W końcówce lat
osiemdziesiątych ŁKS stać było na zrywy. Po jednym z nich, na samym początku
rozgrywek łodzianie mieli nadkomplet punktów. To ‚„nad” oznaczało wygraną trzema
bramkami z Pogonią Szczecin, co pozwalało dopisać dodatkowy punkt. Kolejny mecz na
własnym stadionie ŁKS rozgrywał z Legią. Przy spadającej na pysk frekwencji na łódzkim
stadionie zameldowało się 28 tysięcy ludzi. Biało -czerwono-biali pokonali wojskowych z
Warszawy 4:1, umocnili się na pozycji lidera i... od tego momentu rozpoczął się regres.
Na stadion przybywało coraz mniej ludzi. Kibice na Al. Unii zaczęli powoli znikać. W 92
roku została ich garstka. Jeszcze na osiem kolejek przed zakończeniem sezonu 1992/93,
czyli tego, który obfitował w wysokie wyniki, sektor fanów Łódzkiego KS nie sprawiał
żadnego wrażenia. Nagle w końcówce sezonu, gdy okazało się, że ŁKS ma całkiem realną
szansę na zdobycie po raz pierwszy od 36 lat tytułu najlepszego zespołu w kraju, liczba
szalikowców zaczęła rosnąć w sposób geometryczny. Kiboli ŁKS-u przybywało niczym
grzybów po deszczu. Część z nich to oczywiście ci, którzy za tą drużyną byli już od
dawna, ale życie zmusiło do zmiany zainteresowań. Żona, dzieci, praca i tym podobne. W
chwili spodziewanego tryumfu przypomnieli sobie o dawnej miłości i zaczęli chodzić, a
nawet jeździć za drużyną Pojawiło się także wielu młodych kolesiów. Jedni faktycznie
przyszli na Al. Unii jako ludzie nowi w tym całym interesie. Jednak spora część byli to
ludzie niezdecydowani, czyli ci, którzy sami nie bardzo wiedzieli, czy mają chodzić na
ŁKS, czy na Widzew. W tamtych, gorących dla polskiego futbolu chwilach, stadion
Widzewa zaczął się niebezpiecznie wyludniać. Po tym spektakularnym sezonie ŁKS miał
szansę zostania klubem z całkiem niczego sobie załogą kibiców. Odebranie startu w
rozgrywkach europejskich pomogło Legii w napędzeniu na trybuny kolejnych fanatyków.
Start łodzian w pucharze UEFA nie załatwił niczego. Owszem, grupa się scementowała, o
czym świadczy między innymi awantura po spotkaniu koszykarek ŁKS z Włókniarzem
Pabianice. Miała ona miejsce pół roku po sławetnym 7:1 z Olimpią Poznań.
Do niedawna kibice ŁKS-u i Włókniarza się lubili. Pabianiczanie byli nawet uważani za filię
„Rycerzy wiosny”. Pod względem kibicowskim rzecz jasna, a nie organizacyjnym. Jednak
zadziałało prawo derbów, które twierdzi, że posiadanie drużyn w jednej klasie
rozgrywkowej, gdy siedziby klubów są oddalone od siebie nie więcej niż 100 kilometrów,
jest elementem uniemożliwiającym dogadanie się kibiców. Na kilkudziesięciu
powracających z Łodzi fanów Włókniarza przyczaiło się wzdłuż torów kolejowych około
250 (niektórzy podają nawet 300) fanatyków ŁKS-u. Zadziałali starym, wypróbowanym
już przez niejednych kibiców sposobem. Do pociągu wiozącego w kierunku domów
mieszkańców Pabianic wsiadł kamikadze mający za zadanie zaciągnąć w odpowiednim
miejscu hamulec bezpieczeństwa. Hamulcowy doskonałe obliczył miejsce, w którym
trzeba było pociągnąć za rączkę, udowadniając tym samym, że świetnie jest mu znana
topografia miasta, oraz że praktyczne zajęcia z lekcji fizyki zostały opanowane w bardzo
dobrym stopniu. Pociąg stanął w oku cyklonu. Od tego momentu relacje napastników i
ich ofiar zaczynają się różnić. Łodzianie twierdzą, że wjechali do pociągu obijając
pabianiczan, natomiast ci drudzy utrzymują, iż zostali jedynie ukamienowani. Faktem
jest, że dym miał miejsce, że działo się to niedaleko dworca oraz że przyjezdni najedli się
strachu i dostali po głowach. Policja nie złapała nikogo, pociąg został zdewastowany,
przeciwnicy pobici. Tak przynajmniej wyglądał bilans ze strony gospodarzy.
Mimo takich spektakularnych akcji ŁKS nie potrafił się skonsolidować. Zabrakło ludzi,
którzy chcieliby się poświęcić idei, mających umiejętność jednoczenia wokół siebie
innych. Jacek Bogusiak nie jest taką osobowością, która potrafi skupić środowisko.
Chociaż stara się to zrobić od lat. W związku z tym trafił nawet na łamy gazet i przed
kamery programu 1 TV. A to za sprawą wydanej przez siebie gazetki, w której
zamieszczona była mapa Łodzi, a okolice stadionu Widzewa otoczone były czymś
przypominającym drut kolczasty. Skojarzenie było jednoznaczne
— żydowskie getto. Miało ono podkreślać pochodzenie narodowe założycieli Robotniczego
Towarzystwa Sportowego. Zresztą od Żydków wyzywają się tak jedni jak i drudzy.
Historyczne tło w postaci przedwojennego statusu żydowskiego miasta na polskiej ziemi
wraz z tamtymi ludźmi poszło w zapomnienie. Pozostało jedynie działające negatywnie
skojarzenie — „Łódź? ależ to Żydzi”, które podtrzymywane jest przez samych łodzian.
Oczywiście każdy myśli o przeciwniku.
Całkiem nieźle, chociaż nie imponująco, prezentowali się fanatycy ŁKS-u podczas
pucharowej potyczki z Legią w finale PP w 94 roku. Sami zainteresowani twierdzili, że
było ich w Warszawie (finał rozgrywano na Łazienkowskiej) półtora tysiąca. Legioniści
ocenili ich na połowę mniej. Miarodajne jest chyba stwierdzenie kibiców poznańskiego
Lecha, którzy byli na tym meczu incognito. Według poznaniaków łodzian było ośmiuset.
Zdaje się tę wersję potwierdzać także zapis video. Jednak nawet na stosunkowo
niedalekim wyjeździe osiem setek, to i tak sporo. Był to jednak łabędzi śpiew ŁKS-u. Dwa
miesiące później, w lipcu odbyło się identyczne spotkanie o Superpuchar w Płocku. Na
tym meczu, oprócz kiboli Legii, drugą siłę stanowili kibole Petrochemii i Widzewa we
wspólnej grupie. W ciągu kilku miesięcy z całkiem zgrabnej ekipy pozostało dno.
Ełkaesiaków do nieodległego Płocka przyjechało zaledwie stu. Apogeum dna przypadło na
mecz, który odbył się już w trakcie nowych rozgrywek ligowych. Znów z Legią, tym
razem w Warszawie. Było to dość ciekawe widowisko, związane z ogólnym bojkotem ze
strony łódzkiej. Na Łazienkowskiej zameldowało się zaledwie jedenastu piłkarzy, czyli
ławka rezerwowych była pusta. Natomiast na trybunach pojawiło się 3 (słownie: trzech)
fanów z Łodzi. A przypomnieć trzeba, że wyjazdy do Warszawy stanowią dla
mieszkańców miasta włókniarzy coś szczególnego. Na dobitkę nie należą do najdalszych.
Co się stało? Można się jedynie domyślać. Natomiast w siłę w tym samym czasie rósł
największy konkurent ŁKS-u, Widzew. Gdzie podziali się ci, którzy nie tak dużo wcześniej
byli znacznie liczniejsi na Galerze?. Tajemnica?
Gdy ŁKS dołował w Lidze Chuliganów, a Śląsk stawał się jednym z jej filarów,
niejednokrotnie we Wrocławiu dawały się słyszeć uszczypliwe uwagi przyjezdnych o
kumaniu się z nic nie znaczącymi klubami. Odpowiedź w takich wypadkach mogła być
dwojaka. Mówiło się wówczas o tradycji i historii wzajemnych kontaktów, a także o
lojalności, która w swym kodeksie honorowym nie pozwała na odwracanie się od tych,
którym się nie wiedzie. Druga sensowna i jednoznaczna odpowiedź brzmiała: „A wy co się
wpierdalacie?”. Często kończyło się na ironicznych uśmieszkach kibiców innych zespołów.
Zawsze przyjmowali wrocławską postawę jako dziwną fanaberię, choć trzeba przyznać, że
obie argumentacje trafiały do przekonania. Przed siłą ugina się każdy, a umiejętnie
ukazane sprawy honorowe, choć uczucia są ostatnio jakby w pogardzie, potrafią wywrzeć
wrażenie nawet na najbardziej zatwardziałych rzezimieszkach.
Na linii ŁKS — Śląsk pierwsze poważne rysy dały się zauważyć w 91 roku. Zaczęło się
niewinnie, od wspólnego picia alkoholu gdzieś w Łodzi na podwórku terenu opanowanego
przez widzewiaków. Co prawda ełkaesiacy ostrzegali, że w to miejsce może wjechać
ekipa gospodarzy, jednak nikt z Wrocławia nie wziął tych zapowiedzi na poważnie.
Zadziałało typowe dla miasta z jedną tylko grupą kibiców myślenie. Kto nas tu może
ruszyć?” — to normalna reakcja w miastach, w których nie ma rywalizujących ze sobą
grup. W pewnym momencie z jednej z bram wyskoczyło kilkudziesięciu nieźle
uzbrojonych widzewiaków. W związku z brakiem rympalów obronnych, jedynym
sensownym wyjściem było wzięcie nóg za pas. Tym, którzy mieli w organizmie zbyt dużo
wody ognistej, bieganie sprawiało spore kłopoty. Widzew dopadł kilka osób. Później ktoś
słusznie Zauważył, że kibiców ŁKS-u tuż przed zadymą jakoś zaczęło ubywać.
Nie do końca zostało wyjaśnione, skąd wziął się Widzew i to w takiej ekipie.
Niedomówienia zrodziły niemiły klimat. Później był wyjazd do San Marino, Opanowany
przez ekipy z Wrocławia i Krakowa (Wisła), podczas którego z trybun dało się słyszeć
hasło nieprzychylne dla całej Łodzi. W czasie pamiętnego meczu Polska — Anglia na
chorzowskim stutysięczniku ŁKS naparzał się z Wisłą w sektorze bezpośrednio
sąsiadującym ze wspólnym wrocławsko-gdańskim Początkowo wiara z Lechii i Śląska
ruszyła w kierunku zamieszania. Jednak mimo, że grupa była wspólna, cele wrocławian i
fanów Lechii były w tym przypadku różne. Podczas gdy gdańszczanie brali na celownik e
ełkaesiaków, to Śląsk był bardziej skory powalczyć z wiślakami. Biegnące w kierunku
jatki bractwo udało się powstrzymać. Później łodzianie mieli do Śląska straszne pretensje
o brak pomocy. Nie przyjmowali tłumaczenia, że stało się tak znacznie lepiej dla nich
Czara goryczy i obustronnych oskarżeń została przepełniona podczas nieistotnego,
wydawałoby się, dla stosunków między kibicami Śląska i ŁKS-u meczu 1/16 pucharu
Polski Ślęza — Widzew w listopadzie 1994. Na tym meczu szalikowcy wojskowych
stanowili całkiem pokaźną cześć publiczności. Problem polegał na tym, że większość
czających się na łodzian i chcących pokombinować, z uwagi na spodziewaną policyjną
obstawę, przyszła bez barw. Natomiast grupka, w większości młodzieżowców, która na
spotkaniu pojawiła się oficjalnie, była sterowana przez pijanego Łośka. Ten żul, dla
którego w znacznie mniejszym stopniu liczyło się kto, gdzie i z kim gra, a znacznie
bardziej gdzie i za czyje można wypić, postanowił skorzystać z okazji i pokazać się
młodzieży jako wodzirej. Wszakże to on, a nie kilkunastolatkowie bujał się z Nabojką, on
miał na koncie zatrzymanie pociągu wiozącego fanów Lecha. Więc to on w takim
przypadku powinien kierować grupą. Krzyknął Jude — cała Łódź”, co reszta podchwyciła i
w ten oto sposób ŁKS miał podstawy twierdzić, że Śląsk jest fałszywy. Będący na meczu
widzewiacy następnego dnia nie omieszkali o tym wydarzeniu poinformować lokalnych
rywali, z którymi przecież doskonale się prywatnie znają z pracy i szkół.
I co z tego, że dla Łośka był to ostatni występ w karierze? Został pogoniony z bractwa tuż
po zakończeniu tego spotkania. W trakcie meczu jednak małolaci posłuchali właśnie jego.
Nikt w Łodzi nie zna kulis sprawy, a na zewnątrz wyglądała ona tak, że rzeczywiście ŁKS
-iacy powinni mieć Wrocławia dość. ŁKS zachował się z honorem i podczas najbliższej
okazji, czyli na meczu Polska — Francja, fani biało- czerwono-białych stwierdzili, że od tej
pory na linii Łódź —Wrocław nie ma mowy o zgodzie. Stare układy jednak pokutują. Kilku
chłopaków z ŁKS-u prosiło wrocławian, by w imię dawnej znajomoki nie bluzgać na nich
podczas meczów z udziałem Widzewa.
W końcówce roku 94 łodzianie wyjechali do Katowic na GKS. Starcie 10 osób ŁKS-u z
mniej więcej identyczną liczebnie grupą miejscowych na dworcu zakończyło się
rozochoceniem przyjezdnych, którzy w tej nie licznej ekipie zaczęli buszować po
osiedlach. Po skrojeniu paru szalików sami dostali się na orbitę zainteresowań znacznie
liczniejszej hordy GKS -u i musieli zrywać zelówki. Na meczu było 40 ełkaesiaków i kilku
ich koleżków z Rakowa.
Rok 95 rozpoczął się dla ŁKS-u stosunkowo nieźle. Na inauguracyjnym meczu w Poznaniu
(Lech), po końcowym gwizdku, gdy ich piłkarze podbiegali do płotu, rzucili się w jego
kierunku tratując po drodze dwóch policjantów. Była to dopiero zajawka zadymy, jaka
zdarzyła się chwilę później, której łodzianie byli zaledwie biernymi obserwatorami, gdyż
awantura odbywała się między miejscowymi fanami a psami. Jej efektem było między
innymi zabranie broni policjantowi. Kolejne wyjazdy, w tym i te do Poznania (zarówno na
Wartę jak i na Olimpię), to zaledwie kilkuosobowe ekipy. Całkiem nieźle prezentowała się
Galera po ostatnim meczu sezonu 1994/95 z Górnikiem Zabrze. Po wysokim zwycięstwie
w meczu o pietruszkę odbyło się sympatyczne pożegnanie najzagorzalszych fanów z
piłkarzami. W nowym sezonie fanów ŁKS-u zjawiło się 30 w Olsztynie, 11 w Lubinie (plus
około 40 z Miedzi), 50 we Wrocławiu, 25 w Gdańsku. Podczas powrotu z Lubina łodzianie
mieli starcie w okolicach wrocławskiego Dworca Głównego. Początkowo siedmiu (?) ŁKS -
iaków nawet zaatakowało mniej więcej równą liczebnie grupę napastników, robiąc
poważne szkody ich zdrowiu. Później musieli się zmywać taryfami, zostawiając jednak
wrażenie twardych facetów. W Gdańsku, mimo środy, pojawiło się łodzian dwa tuziny.
Dzieciaków wśród nich nie było.
Kibice biało -czerwono-białych byli obecni w Warszawie podczas spotkania
organizowanego przez posła Marka Wielgusa, o którym na stronach tego tomiku jest już
trochę informacji. Łodzianie stoczyli słowny bój z działaczem własnego klubu, do
niedawna policjantem, człowiekiem odpowiedzialnym za porządek na trybunach. Trzeba
przyznać, że były mundurowy po przepychance słownej wybrnął z niej z twarzą,
rezygnując ze swojego darmowego biletu na spotkanie Legia — IFK Goeteborg, jakie po
spotkaniu rozdawano. Jak Galera jeździ ostatnimi czasy na mecze swojej drużyny?
Paradoksalnie najgorzej wyglądało to w momencie, gdy ŁKS miał szansę na objęcie tronu
mistrzowskiego. Wówczas to, na kilka kolejek przed zakończeniem sezonu do Szczecina
nie pojechał nikt! Jesień 94 też nie była rewelacyjna. Według własnych danych liczebność
fanów z Łodzi była następująca: Płock 60 (miejscowi twierdzą, że 40), Chorzów 20, Lubin
20 (na zgodę); Warszawa 3, Olsztyn 2, Katowice 30, Pniewy 1, Zabrze O (trzydziestce
nie udało się dojechać). Gdyby nie tradycje, trzeba by po odczytaniu tych danych uznać
ełkaesiaków za równych takim ekipom jak Stal Stalowa Wola, Stal Mielec, czy Raków
Częstochowa.
Rok później, czyli jesienią 95, fanów z Galery zaczęło jeździć jakby więcej. W Olsztynie
zameldowało się ich 30, w Lubinie 11 (plus 40 z Miedzi Legnica), niecała pięćdziesiątka
we Wrocławiu, 25 w Gdańsku, mimo że mecz odbywał się w środę.
Miedź Legnica
W Legnicy już wydawało się, że na stadionie przy ul. Orla Białego coś się zaczyna dziać.
W chwilach, gdy Miedzianka zaczęła osiągać swoje największe sukcesy sportowe, coraz
więcej osób zaczęło wdziewać zielono- czerwono-niebieskie szaliki. Kilkuset fanów
legnickich pojawiło się w Warszawie na pamiętnym finale PP z Górnikiem Zabrze. Rok
wcześniej podczas spotkań barażowych o wejście do ekstraklasy ze Stalą Mielec stadion
w Legnicy wypełnił się do ostatniego miejsca, a na rewanż wyprawiło się kilka autobusów
sympatyków Miedzi. To jeszcze były wyjazdy przypominające alkoholowe autobusy z
zakładów pracy, rodem z lat siedemdziesiątych, lub rozśpiewane grzybobrania.
Jesienią 93 roku na meczu ze Śląskiem zameldowało się na Oporowskiej 150, może
nawet więcej fanów z Legnicy. Wówczas panował cichy układ między kibicami obu
drużyn. Bez jakiejś specjalnej przyjaźni, ale i bez zawiści oraz chęci mordu. Wtedy to w
Legnicy zaczęły się pojawiać na murach napisy gloryfikujące Miedziankę i szkalujące tych,
z którymi miejscowi mają największą kosę. Głównie lubińskie Zagłębie. Pół roku później
szalikowcy z Wrocławia meldują się na stadionie przy ul. Orla Białego. (Swoją drogą
fantastyczna nazwa ulicy. Ciekawe kto ją nadał. A mówią że tylko starzy szalikowcy to
infantylni faceci.) Tamto spotkanie mogło zadecydować jeszcze o tym, kto ratował cień
szansy na awans do ekstraklasy. Fanatyków miejscowych znalazło się na trybunach spora
grupa, zajmująca jakieś półtora sektora. Czyli mniej więcej 500-600 gardeł. W kilka
miesięcy po tym spotkaniu, jesienią 94, kiedy to legniczanom zaczął wiatr dmuchać w
oczy, ponownie wiara z Wrocławia melduje się w stolicy polskiej miedzi. Mimo, że w obu
przypadkach padł identyczny rezultat, to znaczy 1:0 dla miejscowych, a drużyny walczyły
o tę samą stawkę, to jednak atmosfera na trybunach była zgoła odmienna. Wszystko
siadło. Kilku najoperatywniejszych chłopaków poznikało. Długi siedział wówczas w pudle,
Alkohol stracił serce i zapał do robienia czegokolwiek, Siwy naprzekręcał nieco ludzi na
pieniądze i bał się im pokazywać na oczy. I tak dalej.
Nie bez winy są tu działacze Miedzi. Kibice sami chcieli zorganizować sobie komputerowe
szaliki swojego klubu. Chcieli wyłożyć własne pieniądze, zaangażowali własne kontakty.
Chcieli tylko jednego — zgody klubu. Goście z inicjatywą postanowili zorganizować szaliki
na miarę tych, które w kraju są już normalnością. Inicjatorzy rynku pamiątek chcieli
oficjalnie handlować rzeczami z herbem, nazwą klubu i jego barwami. Ani jedno, ani
drugie, ani trzecie nie jest zastrzeżone do tej pory. Do kogo poszli, w kilkanaście
miesięcy po tym fakcie nie sposób ustalić. Działacz postanowił wtedy wykroić coś dla
siebie.
— Chcecie mieć pozwolenie na handel szalikami klubowymi? Dobrze, ale musicie część
tych szalików oddać nieodpłatnie na rzecz klubu.
Faceci z inicjatywą, choć nie przemysłowcy dysponujący olbrzymim nadmiarem gotówki,
przekalkulowali interes i doszli do wniosku, że aby sprostać życzeniom działaczy,
musieliby albo sami dokładać do interesu, albo zdzierać ze swoich kolegów — kibiców.
Wynik takiego myślenia ludzi z klubu jest widoczny po półtora roku. Średnia frekwencja
na stadionie Miedzi jesienią sezonu 95/96 wyniosła nie całe 500 osób na mecz! Była
szansa, by kilkudziesięciu chłopaków związało się z Miedzianką ideowo i zamiast łazić po
bramach i zbierać kasę na następne wino, organizować pieniądze na kolejny mecz. Ten
klimat beznadziejności dało się wyczuć już zimą w roku 1994. Będąc w Legnicy szukałem
znajomka, kibica Miedzi. Takiego zagorzałego. Chłop ma sporo po trzydziestce na karku.
Pytam młodzieżowców kręcących się bez celu po okolicznych bramach, opisując swojego
ziomala. Bractwo w wieku 18-19 lat stwierdza, że jeśli chodzi o kibiców, to trzeba
wypytywać wśród małolatów. Jeśli niespełna 20-letni gostek mówi coś o małolatach, to
jaki wiek ma na myśli? Takie jest postrzeganie szalikowców Miedzi w samej Legnicy.
Aktualnie, tzn. na przełomie roku 95 i 96, fanów legnickich jest nie wielu. Owszem,
jeżdżą na wyjazdy za swoją drużyną, ale tylko niedaleko i w naprawdę niewielkim
składzie osobowym. Wiosną 95 w nieodległym Dzierżoniowie było ich 20.
Przypadek Miedzi jest kliniczny. Nikt nie zadbał o trybuny, bo po co? Lepiej się było
zatroszczyć o pieniądze — w mniemaniu działaczy — pewniejsze. Miasto podarowało
klubowi targowisko. Następnie miasto pożyczyło pieniądze na remont tegoż targowiska. A
jeszcze później pożyczkę anulowało. Rzecz jasna nie była to jakaś tajemnicza grupa ludzi,
lecz czyjeś konkretne działania. W tym przypadku wiceprezydenta miasta, który
jednocześnie pełnił funkcję wiceprezesa klubu. Dzięki odpowiedniemu” wy korzystaniu
obu funkcji pieniądze przelały się z jednego konta na drugie. Tak jest po prostu
najłatwiej. Ostatecznie skończyło się na dowiezieniu wiceprezydenta vel wiceprezesa w
kajdankach do gmachu sądu. Gdyby komuś chciało się zainwestować w kibiców, te kilka
miliardów, które przy nosić ma targowisko, mogło wpłynąć z zupełnie innego źródła. Dwa
tysiące ludzi płacących za bilety po pięćdziesiąt tysięcy starych złotych, siedem naście
razy w roku daje prawie dwa miliardy przychodu. Rocznie. Za to, co i tak się organizuje.
Wystarczyło tylko trochę zadbać o reklamę i fanów swojego klubu. Pieniędzy, jakie
mogłyby wpłynąć przy pięciotysięcznej pub lice liczyć nie trzeba. W Legnicy nikt tego
nawet nie próbował.
Wiosną 95 we Wrocławiu na Ślęzie kibiców Miedzi zawitało około 30. Jesienią 95
legniczanie potrafili w 40 zajechać do Lubina na mecz ŁKS-u z Zagłębiem. Trzy dyszki do
Wrocławia (także na LKS). Stu za meldowało się w Jaworze na meczu o puchar Polski z
tamtejszą Kuźnią
.
Motor Lublin
Ludzie honoru — kibice Motoru. Taki napis za sobie na szalikach fani z Lublina. Fanatycy
sportowi pojawili się w tym mieście stosunkowo późno. Podczas finału pucharu Polski
Arka — Wisła, który odbył się w maju 1979 właśnie w Lublinie, ludzie widząc łażących po
mieście młodych ludzi w kolorowych szalikach podchodzili i pytali, co to za sekta. Trzy
lata później, w 1982 roku Motor wchodził do ekstraklasy. Wówczas na lubelskich płotach
pojawiły się napisy RKS w I lidze Tamtejsza prasa cieszyła się, że to już nie te
antypaństwowe napisy w stylu „Już niedługo zamiast liści będą wisieć komuniści”, jakie
na tych samych murach pojawiały się kilka miesięcy wcześniej.
Pierwszy mecz Motor rozgrywał ze Śląskiem. Na tym spotkaniu za meldowało się kilkuset
(około 400) fanów przyjezdnych. Na trybunach widać już było zalążki grupy fanatyków.
Jednak o sile chuligańskiej stadionu przy Al. Zygmuntowskich długi czas stanowili nie tyle
ci, którzy przychodzili w żółto -biało-niebieskich szalikach, lecz tak zwane zgredy. Jakoś
w Lublinie tych zagryziaków jest szczególnie dużo.
Po awansie do grona najlepszych Motor zdobywał sobie dość szybko kibiców. Co
dziwniejsze, działo się to w okresie, gdy fanatyzm sportowy przeżywał w Polsce wyraźny
kryzys. Lublinianie wpadli w orbitę zainteresowań kibiców warszawskiej Legii. Kilku
mieszkańców Lublina wręcz było łącznikami na trasie do Warszawy. Na spotkania
swojego klubu przy chodzili w barwach czerwono -biało-zielonych. Z czasem miłość
lublinian do legionistów przez tych ostatnich została wzgardzona.
Fani Motoru w jakichś szczególnych ilościach na dalsze wyjazdy nie jeździli w zasadzie
nigdy, choć raz zajechali do Wrocławia (500 kilometrów) w sile 250 hools.
Na linii Lublin — Wrocław w drugiej połowie lat osiemdziesiątych zaskrzypiało.
Wracających z Wałbrzycha kiboli Motoru wzięto na picie w okolice wrocławskiego dworca.
Następnie lublinianie pozbyli się barw. Stary, chamski numer. Fani z Lublina nie zadziałali
jednak tak, jak za chowałaby się każda inne ekipa. Gdy do Lublina zawitali fanatycy
Śląska szukano głównie winowajców. Trzech z nich pojawiło się na trybunach, Wśród
niewielkiej, trzydziestoosobowej grupy. Choć kłopoty mieli wszyscy przyjezdni, bo
postawili się za swoimi ziomkami, to jednak sposób, w jaki lublinianie chcieli załatwić
sprawę, wywoływał szacunek. Do zgody prawdopodobnie i tak by nie doszło. Po zdobyciu
przez Ruch Chorzów tytułu mistrzowskiego, świeżo upieczeni mistrzowie Polski musieli
rozgrywać trzy spotkania w odległości nie mniejszej niż 100 kilometrów. Padło na
Wrocław. Akurat jednym z tych trzech okazał się męcz z Motorem. We Wrocławiu
szykowano się na kolejną wojenkę z szalikowcami z Górnego Śląska. Część bractwa
myślała, że będzie to wojna na dwa fronty. Jednak przybysze z Lublina nie zachowywali
się agresywnie. Na spotkaniu i przed jego rozpoczęciem odbywała się wojna podjazdowa
wobec tłumu chorzowian. Trochę pomogli fani żółto -biało-niebieskich. Po meczu kilku
starszych lublinian wylądowało na piciu. Co prawda doskonale wiedzieli, co się zdarzyło
przed dwoma laty, lecz tym razem, mimo braku jakiejkolwiek deklaracji o przyjaźni nic
nikomu się nie stało. Wręcz przeciwnie. Goście wyjechali w stanie wskazującym na
spożycie. Rewanż był równie chłodny, co uprzejmy. Z czasem na linii Lublin — Wrocław
zapanowała nie zmącona atmosfera dobrych stosunków.
— Cholera, te łączone szaliki Motoru i Śląska lepiej schodzą w Lublinie niż samego Motoru
— dziwili się producenci pamiątek.
Jeśli ktoś nie wierzy, niech się dokładnie przyjrzy statystykom ilości kibiców na meczach
wyjazdowych w rozdziale Śląsk.
Największą kosę fanatycy Motoru mają oczywiście z Avią Świdnik. Bo znajduje się
najbliżej. Poza tym fani z Lublina w sposób szczególny nie przepadają za większością ekip
kibicowskich ze wschodnich rejonów kraju. Największe dymy w Lublinie wiązały się z
przyjazdem do tego miasta kibiców Jagiellonii Białystok, Siarki Tarnobrzeg i Stali Mielec.
Co ciekawsze, wszystkie te dymy były bardzo brutalne i za każdym razem kilku
przyjezdnych trzeba było hospitalizować. Na wyjazdach kibice Motoru radzili sobie
znacznie gorzej. Po prostu nie jeździli w ilościach gwarantujących skuteczne podjęcie
walki. Dla przykładu zamieszczam dwa opisy z wyjazdów Siarki z jesieni 94, pisane przez
mieszkańca Tarnobrzegu, zaczerpnięte z fanzinu „Piłkarscy Kibice” nr 6 wydawanego w
Gdańsku.
„Lublinianka — Siarka. Nas 60 osób. Przed meczem przy kasach wyskoczyło na nas 15 z
Motoru uzbrojonych w pały, pasy i kostkę brukową. Jednak goście się przeliczyli i
przetestowaliśmy ich czas na 300 metrów. W czasie meczu przyszło jeszcze 50
motorowców, jednak policja nie do puściła do zadymy.
Motor — Siarka. Wyjazd bardzo hujowy. Było nas 60 osób. Motor wyjebal nam parę szyb
w autobusie, co spowodowało, że nas zatrzymano i wywieziono na przesłuchanie. (...)
Motoru było 150 osób, dobrze uzbrojonych. Mają goście pewien komfort, ponieważ policja
jest skłócona z klubem i nie obstawia im meczów. Wyszło do dupy (...) No cóż, są wzloty
i wtopy.” Tyle tarnobrzeżanin o groźnie się kojarzącej ksywce Wolf.
Motor miał niezbyt liczną, lecz stałą ekipę fanatyków. Nie unikają możliwości zlania
przeciwników nawet w sytuacji, gdy wydaje się, że stoją na straconej pozycji. Rok przed
wojenkami z Siarką do Lublina zajechała bardzo liczna (około 600 hools) ekipa z
Radomiaka. Miejscowych chuliganów było na tym spotkaniu gdzieś o połowę mniej niż
przyjezdnych. Nie uchroniło to szalikowców Radomiaka przed szarpaninami i wybiciem
kilkunastu szyb w autokarach. Dlaczego piszę w czasie przeszłym? Gdyż w ostatnich
dwóch latach sami fanatycy zrobili mnóstwo rzeczy, by zrobić sobie jak największą
reklamę na mieście.
Na pierwszy wyjazd na wiosnę 1995 roku pojechało do Zamościa 480 lubelskich hools. To
już nie jest drobna grupka. Po sezonie 94/95, w którym miano ambicję osiągnąć awans
do ekstraklasy co się ostatecznie nie udało, zorganizowano mecz kibiców z piłkarzami
pierwszej drużyny.
Spore uznanie zyskali fanatycy lubelscy w oczach legionistów. Po wiosennym (95) meczu
w Piasecznie na Motor szalikowcy spod Żylety zaczaili się na drodze. Zostawili auta i
zaatakowali autokar wybijając kilka szyb. Lublinianie natychmiast kazali kierowcy
zahamować i wybiegli z autobusu by skontrować napastników, którzy musieli się
salwować ucieczką. Furia napadanych nie wróżyła agresorom niczego dobrego. Jeden z
samochodów nie odpalił. Kierowca, gdy widział nadciągającą watahę zerwał się w
ostatniej chwili, ratując życie. Gdy kibole Motoru stwierdzili, że napędzanego strachem
nie są w stanie dorwać, obrócili narzędzie przestępstwa, jakim było auto do góry kołami
dewastując je. Po tym wydarzeniu fanatycy Legii przestali mówić o Motorze z kpiną.
Ostatnimi czasy (przełom roku 95/96) zespół zaczął niebezpiecznie dołować. W związku z
tym w klubie zwolniono trenera Romana Dębińskiego. Z tym faktem nie chcieli się
pogodzić zawodnicy. Następnie do akcji wkroczyli kibice. Zorganizowano demonstracje
pod klubem, z których jedną rozgoniła policja. Rozdawano ulotki i pikietowano klub.
Największe dymy jesienią 95 roku w Lublinie miały związek z odwiedzinami tego miasta
przez kibiców z Krakowa. Najpierw na Al. Zygmuntowskiej zawitali kibice Wisły. W
pięćdziesięciu, ale po selekcji gdyż chętnych do wyjazdu było dwa razy więcej, lecz jeden
autokar nie przyjechał. Wiślacy musieli przebywać nie na sektorze przeznaczonym dla
kibiców gości, gdyż dwa tygodnie wcześniej ławki na tym sektorze zostały wysmarowane
towotem. Na dwanaście minut przed zakończeniem meczu trzydziestu lubelskich hools
wybiegło na murawę z chęcią zerwania wiślakom flag. Tym razem do walk z Rycerzami
Białej Gwiazdy me doszło, gdyż odbyło się starcie z pilnującymi gości psami. Ostatecznie,
mimo totalnej, trwającej ponad dziesięć minut zadymy obyło się bez wielu zatrzymań, w
czym spora jest zasługa zawodników lubelskich. To, że wojna na ławki została przerwana,
było zasługą bramkarza Motoru Dariusza Opolskiego. W związku z wydarzeniami z tego
meczu PZPN zamknął Motorowi stadion na dwa mecze.
Gdy na Lubliniankę przyjechała Cracovia, fani Motoru byli przekonani, że Cracusy
przybędą autokarem. Podzielili się na trzy grupy uderzeniowe i czekali. Okazało się, że
„Pasy” przyjechały koleją. Jedna z patrolujących grup Motoru podjęła walkę z
przeważającymi liczebnie gośćmi, jednak wobec tego, że w rękach tamtych pojawiły się
kosy, lublinianie dostali bicie i się zerwali. Parę kolejek wcześniej fanatycy żółto -biało-
niebieskich także mieli spotkanie z udającymi się do Świdnika fanami Cracovii. Wówczas
20 krakowskich hools dostało lanie od lublinian.
Już po tych wydarzeniach, na początku listopada odbył się mecz Motor — Cracovia. Do
zadymy nie doszło, ale tylko przypadkiem. Ktoś dzień wcześniej zauważył, że na stadion
Motoru wnoszono sprzęt nie służący do uprawiania żadnej ze znanych dyscyplin
sportowych, a w okolicach bractwo rozlewało benzynę i konstruowało koktajle mołotowa.
Skojarzono te fakty ze zbliżającym się meczem i postawiono na nogi wszystkie możliwe
służby porządkowe.
Zadymę krótką, lecz ostrą i raczej wyrównaną mieli fanatycy Motoru na sektorze
zajmowanym razem z Lechem Poznań podczas meczu Polska — Rumunia. Poszło o to, że
poznaniacy, siedząc już na miejscach, nie mieli flagi, którą dowieziono już w czasie
trwania meczu. W międzyczasie na płocie swoje barwy wywiesili fanatycy Motoru. W
krótkim sporze każdy miał swoje racje i nie chciał ustąpić. Gwałtowne wymachiwanie
pięściami trwało kilkadziesiąt sekund, po czym pomiędzy bijących się wpadli mundurowi.
Był to najgorszy moment dla znajdujących się tuż za płotem kibiców Śląska Wrocław.
Choć każdy chciał pomóc ziomkom z Lublina, to jednak uważali oni, że na tym meczu
obowiązywał jeszcze układ z Gdyni.
Największy numer odwalili kibole Motoru przyjeżdżając na mecz Śląska w Mielcu. Grupka
fanów wojskowej drużyny zameldowała się na mieleckim stadionie punktualnie (tu ukłon
w kierunku ogólnopolskich mass-medi6w, które podały złą godzinę rozpoczęcia
spotkania, rzeczywiście mecz zaczynał się pół godziny wcześniej niż ogłaszano, oraz do
organizatorów, którzy widząc to nie reagowali). W tym samym momencie pod dwa różne
miejsca stadionu podjechały dwa autobusy. Jeden z Wrocławia, drugi z Lublina.
Grupa wrocławska przemieszczała się spod sektora miejscowych w kierunku swojego,
natomiast Motor szedł drugą stroną stadionu dokładnie w odwrotnym kierunku
Lublinianie za cel obrali sobie kibiców Stali Ponieważ miejscowi myśleli, że samo
zbiegniecie w kierunku balustrady, którą przesuwała się ekipa z Lublina, wystarczy, więc
na hools w żółto- biało-niebieskich szalikach pobiegła całkiem liczna ekipa. Lublinianie nie
tylko nie cofnęli się, lecz wręcz rzucili na miejscowych Po chwili szarpaniny mielczanie
zaczęli uciekać. W tym momencie do walki włączyła się policja. Z tymi kibicom Motoru
szło już gorzej. Ale też sobie poradzili. Po chwili lublinianie odwrócili się i spokojnie poszli
do sektora zajmowanego przez fanatyków Śląska witani brawami.
Kilka kolejek przed tym wydarzeniem, również na meczu Śląska w Tarnobrzegu, miała
miejsce podobna sytuacja. Wówczas skala zadymy była znacznie mniejsza, gdyż o ile w
Mielcu było 46 hools Motoru, a chciała podjąć z nimi walkę (przynajmniej w pewnym
momencie) ponad setka mielczan, to w Tarnobrzegu było lublinian 30 i nie wszyscy
pobiegli na dym. Po tych wydarzeniach stale zwiększająca się sympatia kibiców Śląska do
swych ziomków z Lublina osiągnęła apogeum. Tym bardziej, jak twierdzą sami fanatycy
Motoru, że jak ich klub ulegnie likwidacji, co na przełomie lat 95/96 wcale nie jest takie
nierealne, to nie przerzucą się na inny lubelski klub, lecz stworzą oddział fanów
wrocławskiego Śląska. Z Lublina. Już teraz niektórzy są rozżaleni, że łatwiej było
zmontować ekipę na autokar do Mielca na spotkanie Śląska, niż poprzedniego dnia na
spotkanie Motoru z Pomezanią w Malborku.
Na pewno niemile będą wspominać wyprawę do lubelskiego Agro Faru (klubu, który się
szybko rozpadł, mimo niezłego startu do rozgrywek w sezonie 94/95) kibice Mazowszanki
Pruszków, którzy w Lublinie do stali konkretny oklep.
W roku 95 dane statystyczne o ilości fanów z Lublina na spotkaniach wyjazdowych, jakie
dotarły do Wrocławia są nad wyraz niekompletne. Wiosną pojawiło się 480 kibiców
Motoru w Zamościu, choć frekwencje na meczach u siebie wynosiły po 1500 osób! Czyli
co trzeci był na wyjeździe! Ponad setka zameldowała się w Piasecznie. Jesienią tegoż
roku niecała dwudziestka fanów z Lublina pojawiła się w Warszawie na Polonii.
NOBILES WŁOCŁAWEK
Kibice Nobilesu pojawili się wraz z drużyną. Mały, prowincjonalny klub Włocławka został
przejęty przez możnego sponsora, fabrykę farb Nobiles, który nadał mu taką właśnie
nazwę i wpompował weń dużo gotówki. Nagle z opłotków Włocławek wyrósł na jednego z
potentatów rodzimego basketu. Akurat zbiegło się to z akcją propagandową, jaką
serwowała nam TVP w postaci nocnych transmisji ze spotkań „najwspanialszej ligi
świata”, czyli NBA. Zresztą o owej dosyć dziwnej promocji winnym miejscu niniejszego
tomiku. Sala natychmiast wypełniła się widzami do ostatniego miejsca, a bilety u koników
zaczęły osiągać astronomiczne ceny. Na trybunach pojawili się miejscowi szalikowcy.
Bardzo podkreślają doskonałe układy panujące pomiędzy nimi a fanatykami Łódzkiego
KS.
Początkowo chcącym jeździć za drużyną na mecze wyjazdowe autokary podstawiał klub.
Podczas debiutanckiego sezonu 92/93 Nobiles zagrał w półfinale play-off ze znacznie
wyżej wówczas sklasyfikowanym ASPRO Wrocław. Na piąty, decydujący o awansie mecz
przybyło kilkuset fanów gości. Jednak była to grupa niezorganizowana, bez kogoś, kto
mógłby nią podyrygować i utemperować działania ekstremistów. Kilka przeprowadzonych
rozmów z gośćmi przez fanatyków Śląska dało im obraz tej licznie przybyłej grupy.
Niektórzy mówili z sensem. Byli też narwańcy, dążący do malej wojenki. Liczba
współziomków działała na nich uspokajająco. Choć przy ostrzejszej wymianie zdań
wymiękali.
Finał przyszło grać Nobilesowi w tej samej Hali Ludowej. Teraz przeciwnikiem był Śląsk. Z
Włocławka nikt w szaliku nie przyjechał.
W ich mieście nie lubi się gości programowo. Dlatego, ze są przeciwnikami zespołu
miejscowego i po prostu przeszkadzają. Nastawienie jest z góry nieprzychylne, jak
wszędzie.
We Włocławku niechęć okazywana jest nie tylko przez biegających na mecze w szalikach
najzagorzalszych fanów. Także przez tzw. szary tłum dziadków. Może dlatego, że
autentycznych dziadków jest tam niewielu.
Poznańskiemu Lechowi (koszykarzom, nie fanatykom) uszkodzono autobus. Ostatecznie
można by to złożyć na karb wielkiej miłości do ŁKS-u, w którego barwach fani Nobilesu
czasem lubią się pokazywać. Natomiast 12-osobowa grupa kibiców Polonu Przemyśl
raczej nie dokuczała włocławianom. Jednak dostała oklep. Bawiąc w Brzegu Dolnym,
gdzie przez rok swoje mecze rozgrywało ASPRO, nobilescy fani robili wszystko, ażeby
wywołać awanturę z miejscowymi, co im się zresztą udało. A tamtejsza hala należała do
najgrzeczniejszych w lidze kosza.
Mimo sporej chrapki na to, by spuścić nobilesiakom drobne manto, wrocławscy fani po
wspomnianym już półfinale play-off ASPRO — Nobiles, szans nie mieli. Szalikowcy z
Włocławka we Wrocławiu już się nie pokazali. Dla odmiany wrocławianie przestali już
umilać sobie zimową przerwę w rozgrywkach futbolowych jeżdżeniem za drużyną
koszykarzy. Owszem, rok później na kolejnym finałowym dwumeczu w Hali Ludowej
Śląsk — Nobiles było ze dwa autokary gości. Ale samych bezbarwowych zgredów, a
przecież nie o nich w tej całej zabawie pod nazwą Liga Chuliganów chodzi.
We Włocławku mają spokój z ewentualnymi gośćmi. I tak nie ma szans, by jakaś większa
grupa weszła na halę. Z tej prostej przyczyny, że bilety często wykupuje się tam w
przedsprzedaży.
Robić atmosferę podczas spotkań koszykarzy miejscowa publiczność umie naprawdę.
Nadkomplety ludzi krzyczą i gardłują nieraz w sytuacjach, w jakich gdzie indziej spokój
daliby sobie nawet zgrani szalikowcy. Drą się i wymachują rękami ludzie w słusznym
wieku, których nikt o podobne za chowania by nie posądzał. Sala potrafi fantastycznie
reagować wspomagając swoich zawodników. Tego brakuje w wielu innych miastach
.
ODRA OPOLE
Tradycje to w Opolu mają. Kiedyś po zdobyciu pucharu — efemerydy, czyli pucharu Ligi
Polskiej opolanie grali w pucharze UEFA. Skończyło się na pierwszej rundzie po dwóch
porażkach z FC Magdeburg. Mecze z dosyć znanym zespołem z ówczesnego
przedniemcza, jakim był dedeerówek, to najważniejsze spotkanie w historii Odry. Pełne
trybuny i mnóstwo fanatyków w szalikach czy raczej z flagami, bo takie wówczas były
czasy.
Jak na klub z miasta średniej wielkości była w Opolu całkiem zgrabna paczka. Zbierała się
ona zwłaszcza wówczas, gdy na stadion przy ul. Oleskiej miał przybyć wrocławski Śląsk.
W 1976 podczas jednej z kolejek ligowych i w 1987 (finał pucharu Polski z GKS
Katowice), Opole przeżyło dwa szczególnie uciążliwe najazdy wrocławian. Sami natomiast
największą hordą zameldowali się w Częstochowie podczas wspomnianego finału Pucharu
Ligi.
Drużyna Odry w czasie przedłużającej się kwarantanny trzecioligowej przerzucana jest
wciąż z grupy dolno- do górnośląskiej. Kiedyś fani czerwono-niebieskich zjechali do
Wrocławia, na Wróblewskiego na spotkanie ze Ślęzą. Był to bodajże rok 88. Przybyli
zaopatrzeni w cały arsenał. Wrocławskiemu bractwu zawiodły nerwy. Zamiast spokojnie,
pojedynczo podejść w pobliże czujnie rozglądającej się grupy i wówczas zacząć jakieś
działania zaczepne, wszyscy hurmem wybiegli zza budy szaletu. Łatwiej było rozpędzić
się z okrzykiem bojowym na ustach. Opolanie przeskoczyli przez niewysoki wówczas
płotek stadionu. Jakoś nikt nie miał na tyle w czubie, żeby pobiec za nimi na płytę boiska,
więc zaczęło się demolowanie ławek, które następnie służyły jako pociski. Odra miała ze
sobą pół arsenału rodem z Powstania Warszawskiego. Jedna z rozpalonych butelek z
benzyną wylądowała obok Beznerkowca, któremu zaczęły się fajczyć spodnie. Ale był
wystraszony nim je ugasił! Później odbyło się tradycyjne bieganie po mieście.
Odra ma jedną z ciekawszych ekip wśród III ligowców. Trzeba jednak pamiętać, że Opole
to nie jest duże miasto. Poza tym spora część gości z jajami, bardziej od hec sportowych
jest zainteresowana rozróbami nacjonalistycznymi. Akurat tak się składa, że właśnie w
opolskiem, obok Górnego Śląska jest największy odsetek ludzi pochodzenia niemieckiego
Nie przypadkiem to właśnie w tych rejonach ma największe poparcie nasz sztandarowy
nacjonalista Bolus Tejkowski.
Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych fani Odry zaczęli przegrywać
rywalizację na murach własnego miasta. Przed szalikowców piłkarskich zaczęli
wysforowywać się kibice żużlowi. Co prawda do otwartej wojny na murach nie doszło,
lecz część napisów dawała do zrozumienia, że kibice Kolejarza nie darzą za dużą
sympatią fanatyków uczęszczających na stadion przy ulicy Oleskiej. Jak zawsze
najbardziej tonizującą na wszelkie konflikty wpływa wspólne, zewnętrzne zagrożenie.
Takim jest znienawidzony przez miejscową społeczność sportowy Wrocław. Ci z Odry na
każdym kroku podkreślają, jak to nienawidzą Śląska, a ponieważ przez pewien okres
żużlowcy Kolejarza występowali w jednej lidze z innym wrocławskim klubem — Spartą,
też znienawidzonym, na bazie wspólnego, zewnętrznego wroga następowało jednoczenie
się antagonizujących grup. Aktualnie (95-96), być może z powodu wręcz fatalnej postawy
żużlowców, którzy występują w drugiej lidze robiąc za dostarczyciela punktów, nie
spadając z niej tylko dlatego, że niższej ligi nie ma o wewnętrznych sporach w Opolu
jakby cicho.
Pitek, gostek, który w barwach Odry wyjeżdżał na mecze kilkadziesiąt razy, został przez
swoich wrocławskich koleżków— skinów zabrany na jeden z ligowych wyjazdów Śląska.
Po tym przeżyciu, jakim było przyjęcie ekipy z Wrocławia w Krakowie przez fanatyków
Wisły, stwierdził, że od tej pory jego futbolowa miłość zmieniła obiekt swoich uczuć. W
ten sposób opolanie pozbyli się na rzecz swego największego wroga bodaj najbardziej
aktywnego gościa. Ba, mało tego. Rozpropagował on kult fanów Śląska w Opolu, skąd
coraz więcej ludzi zaczyna dopingować wrocławian. Na Oporowskiej coraz częściej można
ujrzeć zielono flagę z napisem OPOLE. Trudno sobie wyobrazić, by miasto nagle
pokochało swego wroga, ale robota Pitka rozsadziła część tamtejszej społeczności. Co
oczywiście nie przeszkadza pod czas przejazdów szalikowców z Dolnego Śląska na Górny
i z powrotem wystawiać wart honorowych. Honorowych, bo ich dumą jest trafienie
kamieniem w szybę przejeżdżającego pociągu.
W roku 1993 Odra miała szansę wejść do I ligi, jednak na finiszu rozgrywek nie sprostała
swej imienniczce z Wodzisławia. Rozpadające się słupy oświetleniowe stadionu,
niedokończona tablica świetlna, której niema komu zdemontować i wiele innych rzeczy
robi w Opolu wrażenie totalnego rozkładu. Bodaj jedyną nadzieją na lepsze jutro są
młodzi zawodnicy. Mają spore poczucie przynależności do Odry. Kilkadziesiąt pierwszych
komputerowych szalików zakupionych przez ten klub poszło prawie natychmiast. Z czego
większość wzięli właśnie piłkarze.
Od roku 1994 w Opolu coraz więcej jest fanów wrocławskiego Śląska. Zadziałał tu
wspomniany juz Pitek oraz zacieśniające się układy skinów z Opola i Wrocławia. Dobrze
znany wśród wrocławian jest Fornalski, miejscowy macher od zadym nacjonalistycznych.
Część miejscowych łysych prowadzi interesy z odległym o 80 kilometrów Wrocławiem. Nic
więc dziwnego, że choć fani Odry Śląska szczerze nienawidzą, to w Opolu daje się wyczuć
coraz więcej sympatii dla zielono -biało-czerwonych
OLIMPIA POZNAŃ
Był bodaj jedynym klubem na świecie, który, mimo iż miał swoją sekcję piłkarską, to
jednak kibiców posiadała tylko drużyna koszykówki kobiet. Dziewczyny z Poznania
powalczyły całkiem nieźle w europejskich pucharach i w hali Areny potrafiły się zebrać na
ich meczach komplety publiczności, czyli jakieś 4 tysiące widzów. Powstała grupka
jeżdżąca za nimi na spotkania wyjazdowe. Ci sami ludzie, jeśli już wybierają się na
stadiony piłkarskie, to raczej omijają obiekt na Golęcinie. Przychodzą natomiast na
Bułgarską. Taka kibicowska schizofrenia, tym bardziej, że Lech ma swoją sekcję
koszykówki kobiet.
Ilość ludzi na meczach Olimpii była żenująca nawet dla spotkań rozgrywanych w III lidze.
Nie można się więc dziwić że jedynym sensownym posunięciem było sprzedanie miejsca
w ekstraklasie. Bo takim czymś jest właśnie stworzenie Olimpii/Lechii. Sama Olimpia grać
w Gdańsku nie może, bo na Olimpię w Trójmieście będzie chodzić ludzi niewiele więcej,
niż na tę samą Olimpię w Poznaniu. W Gdańsku ludzie kochają Lechię, więc pierwszą ligę
musi okupować Lechia. Olimpia jest jedynie koniecznym z uwagi na formalne
przypieczętowanie fuzji dodatkiem.
PETROCHEMIA PŁOCK
Jak dotychczas jest to filia Widzewa. Coś za bardzo się kochają. Kibice Petrochemii w
czerwono -biało-czerwonych szalikach nie są czymś nadzwyczajnym. Podobnie zresztą
odwrotnie.
Niesamowite wrażenie zrobił ostatni mecz byłej Wisły (bo tak się uprzednio Petrochemia
nazywała) w drugiej lidze, przed swym historycznym, pierwszym awansem do
ekstraklasy. Właściwie nie sam mecz, lecz frekwencja na nim. Szesnaście tysięcy widzów!
W tym czasie ligową młóckę na rodzimych stadionach w podobnej scenerii można było
zobaczyć jedynie w dwóch przypadkach: albo był to żużel, albo jakiś szczególny mecz
piłkarski. Ale nie drugoligowy i to gdzieś na prowincji. To fakt, że wpuszczano ludzi za
darmo, jednak znane są przypadki, że i darmocha w wykonaniu naszych specjalistów od
futbolu nie jest w stanie nikogo przyciągnąć na trybuny.
Jako hools fani Petrochemii nie zasłynęli niczym. Z pewnością, jak większość piłkarskich
fanów mieli swoje potyczki, jednak wiadomości o nich nie wypłynęły na szeroką wodę.
Niebiesko -biało-niebiescy to okręgówka hools. Ważna o tyle, że istnieją. W sezonie
94/95, jak sami twierdzą, w Olsztynie było ich 40, w Krakowie na Hutniku 12, natomiast
w częściowo zaprzyjaźnionej Łodzi (wszakże ich kolesiami są widzewiacy) na spotkaniu z
ŁKS -em 150 plus drugie tyle widzewiaków.
POGOŃ SZCZECIN
Kibice tego zespołu należą do jednych z założycieli ruchu fanatyków. Bordowo-granatowi
z różnym natężeniem chodzili i jeździli na spotkania swojej drużyny. Jednak tylko pod
koniec lat 80-tych, gdy drużyna po raz kolejny leciała z pierwszej ligi, fani z miasta Gryfa
nie liczyli się zbytnio na chuligańskiej mapie Polski. Wcześniej z pozaboiskowych
wyczynów fanatyków Pogoni najgłośniejszym echem odbił się ich marsz przez miasto po
zwycięskim dla szczecinian meczu półfinałowym pucharu Polski z Zagłębiem Wałbrzych.
Kilka tysięcy fanatyków tańczyło wówczas na dachach samochodów i rozpracowywało
okoliczne sklepy wchodząc do środka między innymi przez wystawy. Kilka miesięcy
wcześniej, czyli jesienią roku 1981 także głośno było o fanatykach szczecińskich. We
Wrocławiu byli zmuszeni ewakuować się przez płot w trakcie meczu. Przyszło to im o tyle
łatwo, że w tamtym okresie wysokość płotów wynosiła około metra. Zadyma z
atakującymi ich fanatykami Śląska przeniosła się na pole poza bramką. Opisujący
wydarzenia, którzy nie mieli zielonego pojęcia o tym, co się rzeczywiście wydarzyło,
odżegnywali kibiców przyjezdnych od czci i wiary, uznając ich za winnych wydarzeń.
Portowcy sami długo nie mogli poważniej zaistnieć z dość prostej przyczyny.
Geograficznie Szczecin jest odległy od większości ośrodków piłkarskich (jest to problem
wszystkich zespołów z Wybrzeża), więc sami fani Pogoni mają do przebycia na mecz
swojej drużyny niesamowitą ilość kilometrów. Jedynym w miarę bliskim wyjazdem dla
nich jest Poznań. Tak więc to gra w grodzie Przemysława stanowiła dla nich wyzwanie i
moment pełnej mobilizacji. Z tej przyczyny jako goście fani Pogoni mogli zaistnieć
jedynie na Lechu czy Olimpii. Z tej samej przyczyny w Szczecinie nie dochodziło do
jakichś wielkich zadym. Po prostu przyjezdnych najczęściej nie było zbyt wielu.
Choć zdarzały się wyjątki. Do takich należały derby Wybrzeża z Lechią Gdańsk. Raz w
Trójmieście zaszumieli portowcy, kilkakrotnie większymi watahami Szczecin i nieodległe
Police odwiedzali biało-zieloni.
Najliczniejsze wyjazdy bordowo-granatowi zanotowali na dwa kolejne finały pucharu
Polski. W 81 roku Pogoń grała w Kaliszu przeciwko Legii, rok później we Wrocławiu z
Lechem. W obu przypadkach futboliści prze grali po 0:1. Oczywiście chodzi o wyjazdy
dalsze, gdyż spotkania Pogoni w Policach, które są w zasadzie taką dalszą dzielnicą
Szczecina, trudno uznać za mecze stricte wyjazdowe.
Ostatnimi łaty tak bywa, że w kierunku topu ligi chuliganów przesuwają się ekipy tych
drużyn, które zadołowały do drugiej ligi. Tak się zdarzyło na Wiśle, w Chorzowie, z
Widzewem, później ze Śląskiem. Nie inaczej było z Pogonią. Po barażowych pojedynkach
z Motorem w roku 1989 portowcy polecieli z ekstraklasy i z daleka wydawało się, że to
już koniec. Tym bardziej że w Polsce coraz bardziej do głosu zaczęta dochodzić
subkultura skinów. A w Szczecinie panowała moda na metalowców i przez długi okres
trybuny stadionu przy ul. Twardowskiego kojarzone były z długimi włosami. Faktycznie,
przez pierwszy okres ostatniej bytności Pogoni na drugim froncie kibice tej jedenastki
powoli zanikali. Nawet podczas spotkań rozgrywanych u siebie było ich niewielu. W ogóle
frekwencje na meczach były wręcz żałosne. Nagle, niemal z dnia na dzień w Szczecinie
coś się zmieniło Widownia z póltoratysięcznej urosła do pięcio-sześciotysięcznej. Nagle
wzrosła ilość szalikowców. Na ważnym spotkaniu ze Stilonem w niedalekim Gorzowie
zameldowali się portowcy nader licznie. Wywołując zamieszki, jakich do tej pory to
spokojne ze sportowego punktu widzenia miasto nie widziało.
Oczywiście sukces przyciąga, więc najwięcej fanatyków przyciągnął stadion w chwili
powrotu drużyny do ekstraklasy. W sezonie 1992/93 portowcy dysponowali konkretną
ekipą. Największą zadymą w tym okresie były walki w Szczecinie z będącą jeszcze na
topie Ligi Chuliganów krakowską Wisłą. Że Pogoń może być groźna, przekonał się w roku
1989 kroczący po mistrzostwo Ruch. Najpierw chorzowianie obili trzydziestu
powracających z Mielca portowców. Kilka dni później zdarzyła się okazja rewanżu. Ruch
grał w Szczecinie. Przed meczem do niczego nie doszło, gdyż przyjezdni mieli niezłą
obstawę. Zaplanowano akcję w Zdrojach, gdzie należało za trzymać pociąg. Na
nieszczęście dla niebiesko-białych, mundurowi wtedy odprowadzali kibiców tylko do
wagonów. Kamikadze, którego zadaniem było zaciągnąć hamulec bezpieczeństwa w
odpowiednim miejscu, mógł spokojnie wykonać swoje zadanie. Pociąg stanął tam gdzie
zaplanowano i gdzie czekała ekipa mścicieli i rozpoczęło się bombardowanie. Strach
sprzed kilku dni wyładowano na niezbyt chcących podjąć walkę chorzowianach, którzy
wszyscy w liczbie sześćdziesięciu zostali obici. Walka z Wisłą, oprócz wyżej opisanej z
Ruchem i wojną z Lechią na Śródmieściu, stanowi do tej pory największą zadymę
piłkarskich hools w Szczecinie. Wiślacy urwali się eskortującym ich policjantom i wysiedli
całą, mniej więcej 60-osobową grupą na Dąbiu. Pogoń czekała na Głównym. Trochę się
portowcy zawiedli, gdy z wagonów nikt nie wysiadł. Jednak szybko doszli do słusznego
wniosku, że mundurowi w ekwipunku nie zostali wysłani w celach podróżniczych. Wniosek
nasuwał się sam:
Wisła wysiadła wcześniej. Jednak większość bractwa rozeszła się do domów, mała część
udała się do Dębia.
— Widzimy wiślaków w parku, gdzie popijają piwo. Jest nas za mało, idziemy więc pod
sklep gdzie się zaopatrują wyłapywać pojedynczych — opowiada Pinio. — W sklepie jest
właśnie dwóch z Wisły. Czekamy aż wyjdą. Nagle zza rogu wysypuje się dwudziestu
krakusów z rympałami. Musieliśmy się stamtąd zrywać. Spotykamy kolesia, który nas
informuje, że jadą już samochody z ekipą. Faktycznie, zaraz urastamy do grupy 40—
osobowej. Do starcia dochodzi w parku. Wiśle ani w głowie uciekać, wręcz przeciwnie,
rzucają się na nas jak wściekle psy, ale z naszej strony jest doborowa załoga.
Charakterystyczne było pierwsze skrzyżowanie sztachet, niczym na filmach
historycznych. Później lecą kosze na śmieci i co tylko pod ręką. Mamy nad wiślakami
przewagę, więc zaczynają uciekać w kierunku to rów. Stamtąd leci w naszą stronę grad
kamieni, po czym ruszamy do ostatniego ataku rozpraszając ich. Większość ucieka w
stronę pobliskich magazynów. Wyłapujemy pozostałych, krojąc ich. W pamięci pozostało
mi, jak złapaliśmy wiślaka. Gdy kazaliśmy mu oddać flajersa, powiedział, że honorem
kibica jest niczego nie oddać czy coś w tym stylu. Na jego głowie i plecach połamaliśmy
cztery sztachety. Dziesięć dni później graliśmy z Wisłą w pucharze Polski. Tym razem
przyjechało ich trzech.
Jesienią 1993 roku przed meczem Polska — Anglia w Chorzowie nastąpiła śmierć
Andrzeja Kujawy. Pięciu szczecinian zadekowało się przed tym meczem w knajpie w
Katowicach. Żłopali piwo. Gdy nadszedł czas, by zacząć zmierzać w kierunku śląskiego
giganta, wsiedli do tramwaju. Na Rondzie do tego samego, prawie pustego pojazdu
wsiadło około setki Cracovii.
— Z daleka nie można się było zorientować, kto to jest. Na tym meczu biało-czerwone
barwy mógł mieć każdy — twierdzili szczecinianie po jednej z rozpraw, jaka w związku z
tamtymi wydarzeniami odbyła się w sądzie rejonowym w Katowicach.
— Skąd jesteście? — Usłyszeli od świeżych pasażerów.
— Z Polski.
— A konkretnie?
— Ze Szczecina.
W tym momencie zaczęła się zadyma. Napastników w pierwszym wagonie było ze
trzydziestu, reszta jechała w drugim. Portowcy, mimo prze wagi przeciwników jakoś
dawali sobie radę. Owszem, wyłapywali ciosy, ale walczyli. Mając za plecami
motorniczego, byli narażeni na ataki tylko z jednej strony.
Krakusy, nie mogli sobie poradzić. Widzący zamieszanie w pierwszym wagonie fani
okupujący dotychczas drugi przeskoczyli na miejsce bitwy. Nagle w czyimś ręku pojawił
się nóż. Został użyty.
Na przystanku tramwaj opustoszał. Cracovia wybyła. Andrzej słaniał się na nogach.
— Niezła zadyma. Co ci jest? — pyta się jeden z kolegów.
— Było dobrze, ale dostałem kosą — też zaczął wysiadać z feralnego tramwaju.
Ostatecznie wylądował na rękach koleżki, który scyzoryka na wet nie widział. Padł obok
wozu. Pojawili się policjanci, którzy wymachując pałkami nakazali… rozejść się
szczecinianom, chcąc ich jednocześnie lać. W tym czasie Andrzej konał, a wokół niego
pojawiła się plama krwi.
— Wiesz, dlaczego pojechali z nami z kosą? Bo nie mogli sobie bez niej poradzić — tak
twierdzili fam Pogoni już na chłodno, w kilka miesięcy po zdarzeniu.
Wśród portowców zawrzało. Nie za bardzo wiedzieli, kogo obwiniać śmiercią jednego z
nich, wszak ci, którzy byli przy zdarzeniu wylądowali na komendzie. Sprawa wyjaśniła się
dla nich dopiero na miejscu. Na przewiezienie ciała zrobiono zrzutkę na kolejnym meczu.
Nazbierano osiemnaście milionów starych złotych.
Pierwszą okazją do złapania Cracovii był mecz reprezentacji Polski w rewanżowym
pojedynku z Anglią w Londynie.
— Pojechało nas tam 50 osób. źle powiedziałem, furiatów, żądnych cracovskiej krwi i
gotowych na wszystko — to znów relacja Pinia. Po przepłynięciu kanału La Manche, na
odprawie celnej szczecinianie spotkali Poznańskiego Lecha, który jechał w dwa autokary.
Próba zaatakowania ich po stronie angielskiej skończyła się jedynie utarczkami słownymi.
Czekanie na Cracovię było bezowocne.
W kwietniu 1994 roku nastąpiło odnowienie zgody z kibicami Legią. Szczecinianie
przymierzali się do tego już wcześniej, jednak nie byli co do tego jednomyślni. Ci, którzy
tego nie chcieli wykorzystali fakt transmitowania przez TV meczu z Siarką, by dać wyraz
temu, że knowania chcących odnowienia przyjaźni na linii Warszawa — Szczecin są
jeszcze zbyt przedwczesne. Jednak już przed meczem Pogoń — Legia część portowców
opijała zgodę, gdy w tym czasie inni w zupełnie odmiennych nastrojach udawali się na
spotkanie. Dyskusja na sektorze bordowo-granatowych była dość ostra. Doszło do
dymów między dyskutantami. W przerwie meczu dym się zaostrzył. Policja postanowiła
spacyfikować rozmówców. Jednak na rozpalone głowy w tym momencie nie było już siły.
Teraz obie strony wewnętrznego konfliktu znalazły wspólnego wroga — mundurowych
Zaczęła się bitwa z policjantami, których szybko wyrzucono poza sektor. Ta akcja została
owacyjnie przyjęta przez kibiców gości uważnie obserwujących co się dzieje. Legioniści
odśpiewali zwyczajowe w takich przypadkach „Zawsze i wszędzie policja jebana będzie”,
co wywarło wrażenie na wszystkich kibicach w bordowo-granatowych szalikach i dało
kolejny pretekst do zgody. W ten sposób, zupełnie nieświadomie, funkcjonariusze
przyczynili się do zmniejszenia waśni międzyklubowych.
Od tej pory zgoda Pogoni z Legią stała się najbardziej eksponowaną w Polsce. Na
większości spotkań jednej drużyny można ujrzeć wielkie flagi drugiej. Szczecinianie dzięki
tej zgodzie zaistnieli na forum między narodowym, bo wyjazdy legionistów na mecze Ligi
Mistrzów potraktowali dosyć poważnie. W Goeteborgu zawitała 4 grupa mieszkańców
Szczecina, nie obyło się bez wizyt bordowo-granatowych na innych spotkaniach LM, a
barwy Pogoni można było ujrzeć na ekranach TV w całej Europie. Rok wcześniej, podczas
innej eskapady Legii na podbój bram raju, czyli w walce o udział w Lidze Mistrzów, dwóch
powracających ze Splitu szczecinian obiło w Wiedniu tamtejszych policjantów. Musieli się
później wykupić i wracać do domów na własną rękę (wojażowali autokarem wraz z
warszawską grupą fanów).
Jesień 94 to w życiu portowców dwa wydarzenia. Bitwa z policją w okolicach sektora
zajmowanego przez kibiców Górnika Zabrze na meczu, który zgromadził 18 tysięcy
widzów. Na to spotkanie przyjechało 35-4() kibiców z Zabrza. Wchodząc na stadion
skasowali jedną flagę Pogoni. Paru szczecinian weszło na sektor wraz z gośćmi, odebrali
im swoje barwy i zaczęła się szarpanina. Po akcji policji u miejscowych chuliganów
zmienił się kierunek agresji. Walczono na kosze i kamienie.
Na kolejne scenki z życia hools czekano siedem ligowych kolejek. Dopiero spotkanie w
Łodzi z Widzewem zaowocowało wojną w Sochaczewie. Część portowców pojechała przed
meczem do Warszawy na alkoholizowanie się. Wracając w kierunku Szczecina, a w
zasadzie jadąc na swój mecz wraz z kilkoma fanatykami Legii, hools z Pogoni zostali za
atakowani przez liczniejsze towarzystwo z Widzewa. Mimo że przewaga liczebna
wskazywała na pewne zwycięstwo fanów łódzkiej jedenastki, walki były wyrównane.
Niestety, po ich zakończeniu, gdy do dyskusji włączyli się policjanci, niektórzy fani
czerwono zaczęli pucować. Rok 1994 to także wyjazd do Zabrza na mecz Polska —
Francja. Cztery autokary szczecińskich chuliganów jechało tam z jednym zamiarem:
dorwać Cracovię. Po spotkaniu grupę kibiców Legii i Pogoni zatrzymano najdłużej na
trybunach z sezonu. Jeden ze zmotoryzowanych kibiców z Warszawy namierzył miejsce
postoju Cracovii, więc 4 autokary (2 warszawskie i 2 szczecińskie) krążyły wokół tras
wylotowych na Kraków, jednak nie udało się nadrobić io minutowego spóźnienia i
„przejąć” pasiaków. Po objechaniu kilku przydrożnych knajp obie ekipy doszły do
wniosku, że nie ma już szans i rozstały się.
— Legia miała wówczas więcej szczęścia, nie dorwaliśmy Cracovii, ale oni obili
przynajmniej Arkę.
Wiosną roku 95 jadąc do Lubina Pogoń wysiadła z autobusu na osiedlu. Zaczęła się
bijatyka z miejscowymi. Największe starcie miało miejsce w okolicy cmentarza. Trafili
nieszczególnie, gdyż ci, których skrojono, nadawali policji, co dla kilku skończyło się
odosobnieniem.
Także dwa razy na pucerę ze strony przeciwników nacięli się w tym czasie fani Pogoni po
bijatykach z Górnikiem Zabrze.
To szczecinianie stali się zarzewiem jednej z większych zadym w historii polskiej piłki. W
czasie meczu Legia - GKS Katowice w finale pucharu Polski w czerwcu 95 Chomik ze
Szczecina przeskoczył plot i pobiegł zrywać flagi katowiczan. Został przechwycony przez
ochroniarzy, obezwładniony, a następnie zbity i skopany. Tego skopania nie mogli prze
boleć widzący go już po awanturze kibice. I przy najbliższej okazji, czyli tuz po
zakończeniu spotkania postanowili go pomścić.
Jesienią 95 przyszedł niespodziewanie kryzys. Trudno stwierdzić nawet samym
zainteresowanym, co było jego przyczyną. Jego eskalacją był mecz z Hutnikiem w
Krakowie, na który me dotarł żaden sympatyk Po goni. Zjawiło się jedynie dwóch fanów
sosnowieckiego Zagłębia, z którym w międzyczasie portowcy zdążyli zawrzeć pakt o
nieagresji. Na szczęście kolejny wyjazd Pogoń miała do Wrocławia. Wszyscy liczyli, że
pojedz ich 150. Jednak rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania pociągu wsiadło
350 fanów. Psy chciały część bractwa wysadzać, lecz w ta kich przypadkach za mającymi
opuścić wagony stawiali się Wszyscy p utarczkach, policjanci doszli do wniosku, że gra
nie jest warta świeczki i dali sobie siana. Na tym meczu portowcy prezentowali się
rzeczywiście fantastycznie, tym bardziej, że zwieźli ze sobą mnóstwo pirotechniki. Race
jednak stały się powodem, dla którego kwalifikator spotkania kazał wy rzucić policji
portowców ze stadionu. Nie wiedział, że świeca dymna, która uniemożliwiła zawodnikom
grę była kukułczym jajem podrzuconym fanom bordowo-granatowych przez wrocławian.
Kolejny wyjazd, do Łodzi na ŁKS, to spotkanie 110-osobowej grupy szczecinian z
fanclubem Łódzkiego KS z Włocławka. Nie mogący dać sobie rady z fanatykami Pogoni
psy... wysadzili na najbliższej stacji Nobilesiaków.
Jedyną możliwością przechwytywania kibiców innych drużyn, z uwagi na położenie
geograficzne (nikt przez Szczecin nigdzie nie przejeżdża), jest odbywanie chuligańskich
wycieczek do nieodległych Polic. Ostatnio na takie akcje załapały się Bałtyk, Chrobry i
Zawisza. Gdynianie w liczbie 27 zostali zmuszeni do śpiewania o Pogoni i bluzgania na
swój klub. Dzięki temu nie zostali obici. Natomiast Chrobry (10 osób) stracił wszystkie
swoje barwy. Głogowianie wyrazili na meczu Francja — Polska chęć ich odkupienia.
Portowcy się na to nie zgodzili.
Zawiszę bordowo-granatowi trafili po meczu, po trzygodzinnym szukaniu, na dworcu, już
w pociągu. Choć siły były wyrównane, jednak miejscowi wykorzystali zaskoczenie. To
ostatnie zwycięstwo przyszło okupić Pogoni bardzo drogo. Wracając ze Stomilu 9-
osobowa (tak twierdzą zainteresowani) grupa fanów ze Szczecina została pozbawiona 3
flag, tyluż szalików oraz dwóch kurtek. Portowców obito. Nie mieli w walce z 60-80 (znów
dane ze Szczecina) hools z Bydgoszczy żadnych szans.
To wyzwoliło w portowcach ducha walki. Kilka dni później wyprawili się do Konina, gdzie
Zawisza rozgrywał swoje spotkanie ligowe. Przed meczem zostało przechwyconych dwóch
bydgoszczan. Po oklepaniu zostali rozebrani do koszulek i pozostawieni w lesie. Według
portowców nie było mowy o otwartej walce (co zostało wyciągnięte z innego źródła i jest
opisane w rozdziale ZAWISZA; któraś informacja jest fałszywa). Po meczu trafione
zostały pojedyncze osoby z Bydgoszczy i jedna z Poznania.
Kibice Pogoni mają żal do poznaniaków, którzy twierdzą, iż często przechwytują
fanatyków ze Szczecina, a nie podkreślają tego, że robią to z pojedynczymi fanami i
nigdy nie zaatakowali większej grupy. Oczywiście poza jedną sytuacją, gdy portowców
zaatakowała grupa miejscowych hools po meczu Olimpia — Pogoń w pucharze Polski.
Wtedy 24 osoby zostały zaatakowane w pociągu. Po zerwaniu hamulców Lech obrzucał
wagon kamieniami oraz wdarł się do środka. Co prawda niektórzy z portowców (Chomik)
uczestniczących w zadymie twierdzili, że oklep nie był aż taki straszny, jednak reszta
mieszkańców grodu Gryfa uznaje swoją porażkę. Pogoń potraciła szaliki, zyskała dużo
porozbijanych głów. Jednak ci sami, którzy przyznają się do porażki, twierdzą, iż
poznaniacy rozdmuchali sprawę opowiadając o pomocy udzielonej niektórym fanom w
szpitalu. Nie miało to miejsca.
Walki Pogoni z Lechem to już spora tradycja. Kibice obu klubów nie lubią się od kiedy
istnieją. W poprzednich latach portowcy z reguły stanowili znacznie liczniejszą grupę na
stadionach Poznania (Lecha, 0limpii, Warty), niż fani Kolejorza w Szczecinie. Wiosną 95
zdarzyło się inaczej. To Lech zameldował się w bardzo dużej grupie na stadionie przy ul.
Twardowskiego.
— Gdy po meczu wyłamaliśmy bramy i znaleźliśmy się na murawie, poznaniacy nie chcieli
z nami podjąć walki. Rzucali jedynie połamanymi ławkami. Twierdzili, że nie chcieli
przechodzić przez wysmarowane towotem ogrodzenie. A chwilę wcześniej, gdy ich
piłkarze dziękowali im, mimo porażki 2:3, za doping, to sami na tym płocie wisieli —
mówią z wyraźną pretensją w głosie szczecinianie.
Portowcy za punkt honoru postawili sobie także obicie w Szczecinie kibiców beniaminków,
by ci już nie chcieli wyprawiać się na mecze do tego miasta. Najgorzej na tym wyszli w
94 roku kibice Stomilu, którzy zostali trafieni z flagi i szalików, oraz w 95 roku Raków,
który na stacji Dąbie oprócz strat szalików i flejersów, dostał dość ostry oklep, tak, że
częstochowianie skorzystali z pomocy lekarskiej.
Jesienią 94 dwudziestu siedmiu fanatyków Pogoni pojechało do Stalowej Woli, 150 do
Poznania na Lecha, 150 do Częstochowy, gdzie jak zwykle Raków stracił kilka szalików.
74 w Łodzi na Widzewie, 48 plus kilku z Legii w Poznaniu na Warcie, 100 również w
Poznaniu na Olimpii. Na tym meczu doszło do kilku szarpanin. Najpierw będący w
mniejszości portowcy, broniąc się przed atakującymi poznaniakami, odparli atak
rozbijając na głowie jednego z napastników pełną półlitrówkę. Później fani Lecha dorwali
paru szczecinian, którzy odłączyli się od grupy. Dwóch pechowców zostało skopanych.
Następny wyjazd na Olimpię (23), tym razem na PP jest dokładnie opisany i powyżej, i w
rozdziale LECH POZNAN. W Mielcu pojawiło się 27 fanów ze Szczecina, a na ostatnim wy
jeździe w roku 1994 w Łodzi na stadionie ŁKS-u pojawiło się 5 kibiców bordowo-
granatowych i czterech legionistów.
W uzupełnieniu i tak niepełnych informacji o liczbie kibiców Pogoni na wyjazdach trzeba
podać dwie niezbyt sympatyczne dla portowców informacje. Jesienią 95 w Bytomiu na
Szombierkach (1/16 PP) zameldowało się 5 sympatyków dopingujących Pogoń. Z tego
czterech było z Sosnowca. Natomiast w Lubinie była ich niecała dwudziestka.
POLONIA BYDGOSZCZ
W niniejszym tomiku kibice tej drużyny z pewnością czują się osamotnieni, gdyż jest to
raczej Liga Chuliganów Piłkarskich. Ale nie sposób przemilczeć żużlowej wojny miast,
jaką toczą między sobą Bydgoszcz i Toruń.
Na dobrą sprawę nikt nie wie, skąd się wzięła nienawiść obu grodów do siebie. Tak,
właśnie mieszkańców tych miast, a nie tylko kibiców. Historycy doszukują się genealogii
nienawiści, a fanom jest to w zasadzie obojętne. W Toruniu nawet dzieci wiedzą, że
Bydgoszczy się nie lubi, z kolei nad Brdą programowo nie przepadają za grodem
Kopernika. I nie ma co gadać dlaczego.
Trudny dostęp do materiałów o żużlowych hools nadrobiony został dla potrzeb książki
dzięki zinowi „Szalikowcy”, wydawanemu w Bydgoszczy przez zagorzałego kibica Polonii
Tomka Drogowskiego. Uzupełniam je informacjami wyduszonymi od Ryśka Lignara —
byłego szefa Fan Clubu wrocławskiej Sparty, a także od chłopaków z Lublina, którzy
jednak bardziej interesują się futbolem. Wszystkie wiadomości skłaniają do refleksji, iż
kibice speedwaya na dalekie wyjazdy jeżdżą raczej w nielicznych grupkach.
Bydgoszczanie nie są inni. Lecz jest jeden punkt zapalny — derby. Pierwsza zadyma, o
jakiej mam info (oczywiście nie była to pierwsza zadyma żużlowa na tej jakże napiętej
linii) miała miejsce w Bydgoszczy w 1987 roku na Kryterium Asów. Tu uwaga dla kibiców
wyłącznie piłkarskich: żużel to nie tylko liga. To także zawody, podczas których
występują jeźdźcy kilku klubów na raz. Wówczas może się zdarzyć zjazd różnych grup
kiboli. Takim właśnie turniejem jest owe Kryterium.
Wówczas, w 87, Apator wjechał do Bydgoszczy zbyt szybko, by miejscowi mogli się
zmobilizować. A że było ich dwie setki oraz kilkudziesięciu z zaprzyjaźnionego Startu
Gniezno, więc obijali kogo się dało na mieście. Natomiast na stadionie Apator ze Startem
i Falubazem zaatakował pierwszy Polonię z Unią Leszno. Gospodarze szybko zebrali się w
garść i pogonili nieco przyjezdnych, jednak niezbyt daleko. Jakoś cała zadyma rozmyła
się. W rewanżu odbył się pojedynek Apator — Polonia, podczas którego goście dostali
sromotny łomot. Co prawda autor wspomnień, Bronslu, bagatelizuje sprawę, jednak z
jego opowieści wynika, że choć polonistów zjechała do Torunia ponad setka początkowo
nawet coś tam zwojowali, to jednak już po meczu wiara poszła w rozsypkę i podostawali
bicie indywidualnie. Tak jest zawsze, gdy całe bractwo myśli wyłącznie o własnej skórze.
Po tym, jak w Polsce w żużel zaczęto inwestować naprawdę spore pieniądze, znacznie
wzrosło zainteresowanie tą dyscypliną sportu. We wrześniu 94 na trybunach Polonii
pojawiło się 1300-1500 sympatyków Wybrzeża Gdańsk. Podobne najazdy mają miejsce
na innych stadionach, gdy w pojedynku nieodległych od siebie rywali gra idzie o wysoką
stawkę.
Kibice Polonii Bydgoszcz poodwracali swoje flagi. I zrobili to z rozmysłem. Tak więc teraz
nie wiadomo, czy są oni niebiesko -biało-czerwoni, czy też dokładnie odwrotnie. Sami
twierdzą, że chcą w ten sposób udowodnić, że jako kibice zrywają z nadbudową klubu,
który ma policyjny, a raczej milicyjny rodowód. Twierdzą, że ich barwy są niebiesko -
biało-czerwone.
Statystyka wyjazdów Polonu jesienią 94 roku nie jest imponująca. Bydgoszczanie mieli w
tym czasie 10 wyjazdów, w tym duńskie Vojens i czeska Praga. W sumie na te spotkania
pojechało 265 osób, z czego wynika, że średnio było ich 27 chłopaków na mecz
rozegrany na obcym stadionie. Najwięcej, bo 70 zameldowało się w tym okresie w
Zielonej Górze.
Ostatnio kibice Polonu, jakby chcąc zacząć się liczyć w światku hools, który na
chuliganów żużlowych patrzy z przymrużeniem oka, zaczęli jeździć za piłkarzami swojego
klubu.
POLONIA BYTOM
Dawne to czasy, gdy kibice tej drużyny przebijali się do czuba najzagorzalszych fanów w
Polsce. Pod koniec lat siedemdziesiątych bytomianie liczyli się na kibicowskiej mapie
kraju. Później przyszła degrengolada futbolistów, systematyczne dziadzienie zespołu. Na
dobitkę sukcesy zaczęli osiągać praktycznie nie posiadający swojej publiczności
zawodnicy Szombierek. Grupa kibiców prawie przestała istnieć. Owszem, zdarzało się, że
miejscowi wybiegali z kufloteki i z hasłem biją naszych” włączali się do okazjonalnej,
kibicowskiej zadymy. Gdyby nie hokej o kibolach Polonii pozostałoby jedynie
wspomnienie. Frekwencja na spotkaniach futbolistów była jedną z pierwszych w kraju,
którą można by nazwać żenująco niską. Gdy o fanach piłkarskich Polonu mówiło się z
nutką pobłażania w głosie, to o tych samych hools hokejowych zdanie było zupełnie inne.
Dlatego trochę się fanatycy z Wrocławia zdziwili, gdy na meczu Polonia — Śląsk jesienią
93 roku, z 600 osób jakie przybyły na stadion (90 z Wrocławia), aż 200 to byli miejscowi
szalikowcy. Porównywano dane statystyczne z kilkunastu ostatnich lat. Nawet w latach
dla większości piłkarskich hools zamierzchłych, czyli 1974-80, nie miało miejsca takie
nagromadzenie fanatyków czerwono-niebieskich. Tłumaczono sobie tę ich zbiórkę faktem,
że Śląsk znajdował się, po występie” w Gorzowie na samym topie Ligi Chuliganów, co w
każdym miejscu, w którym miał się pokazać, wywoływało zainteresowanie służb
porządkowych oraz hord tubylczych chuliganów. Dla przypomnienia, frekwencja na
spotkaniach Polonii wy nosiła wówczas średnio 250-300 osób.
Polonia w rewanżu zawitała we Wrocławiu. Prawdę powiedziawszy cieszyli się oni
wówczas w mieście nad Odrą opinią leszczy, więc nikt nawet nie podejrzewał, że stawią
się na Oporowskiej. Przyjechało 70. Nawet trochę podymili pod kasami, gdyż autobus
przed stadionem za witał dosyć wcześnie i kilku kręcących się przy bramach
młodzieżowców w barwach Śląska miało kłopoty, tracąc dwa szaliki.
Co ciekawsze scenariusz wydarzeń z wiosny 95 powtórzył się niemal identycznie jesienią
tegoż roku. Nikt we Wrocławiu nie wyciągnął żadnych wniosków. W Bytomiu coś drgnęło,
to widać, choć nie wszyscy chcą to uznać. Gdy w przedostatniej kolejce sezonu 93/94
Śląsk pojawił się w Tychach, miejscowi działacze patrząc na przybyłych, z obawą w głosie
powtarzali: Tylko, chłopaki, nie wariujta jak ci z Polonii.
Kilka miesięcy później identyczne słowa dały się usłyszeć z ust działaczy Górnika Konin,
gdzie Polonia powalczyła z policjantami parę tygodni wcześniej. Sporo gadali o fanach
Polonii wiosną 95 porządkowi w Myszkowie, gdzie doszło do szarpaniny bytomian z
sympatyzującymi z Ruchem miejscowymi oraz z policją. W Oleśnicy zjawiło się bytomian
45. Mieli tam drobne potyczki z Pogonią oraz kilkuosobową grupą hools z Wrocławia.
Zupełnie nie pokazała się Polonia wraz z opolską Odrą, a także szczątkową formacją
poznańskiego Lecha po rozegranym w listopadzie 94 roku w Zabrzu meczu Polska —
Francja. Zaatakowali idących w kierunku swojego autobusu kibiców Lechii Gdańsk.
Wrocławianin Kaskarino, który jechał wówczas z lechistami, opowiadał później swoje
przeżycia:
— Wybiegł na nas taki tłumek, dobrze ponad dwieście głów. Z Lechii najwięksi wariaci na
tym meczu nie zawitali, został drugi garnitur chuliganów. I choć widać było, że niektórym
strach nie pozwała sensownie myśleć, to jednak chwytamy za kosze i co się tylko da.
Bierzemy tamtych nabiegowo. Każdy wyje pod nosem jakąś pieśń bojową, ale tak w
duchu, to raczej widzimy się kiepsko. Rzuciliśmy się na nich, bo nie mieliśmy innego
wyjścia. Gdybyśmy się zrywali do autokaru, to na pewno ktoś by został dopadnięty i
miałby pewny pobyt w szpitalu. Nawet gdyby nie, to mielibyśmy murowane wietrzenie do
samego Gdańska. Wokół śniegi i mrozy. Więc biegniemy na nich, a tamci zamiast
przykryć nas czapkami, spierdalają jak zające. Nas sześć dyszek, ich trzy razy więcej i
pokazują zelówki. Nie było szans złapać któregoś, chyba, że próbował zerwać się
indywidualnie. Tych, którzy chowali się po bramach i przeskakiwali płoty, wyłapywało się
i przerabiało pyski na marmoladę.
Kibice Śląska z bytomianami mieli ścięcie pół roku po opisywanych wydarzeniach.
Jedenaście osób urwało się policyjnej obstawie. Podróż rozpoczęto w Gliwicach, natykając
się na kilku kibiców Górnika. W Zabrzu pełna mobilizacja mundurowych — oczekują
przyjazdu fanów warszawskiej Legii. Śląsk kręci się w okolicach zabrzańskiego dworca,
szukając nie wiadomo czego. Wreszcie bractwo wbija się w tramwaj do Bytomia.
Wysiadając postanawia lepiej zapoznać się z topografią miasta zdobywając przewodnika.
Bierze małolata w szaliku Polonii. Chłopakowi ze strachu trzęsły się nogi, ale gdy
zorientował się, że nic mu nie grozi, nawet się trochę rozgadał. Tak się złożyło, że do
drugiego wagonu podjeżdżającego w kierunku stadionu tramwaju, wlazł z kilkuosobowym
towarzystwem polonista numer jeden — Bamber.
Gdy na przystanku nieopodal stadionu zorientował się, z kim ma przyjemność,
natychmiast zorganizował połowę wysiadających, by ruszyć na nieproszonych gości.
Szans na podjęcie równorzędnej walki nie było, choć wśród wrocławian wszyscy trzeźwi,
więc mimo dosyć zadowalających efektów pierwszych starć, grupa na rozkaz jedynego w
niej członka Nabojki (pozostali to sami 17-20 latkowie) zerwała się. Chłopaki pomknęli w
kierunku torów tramwajowych niczym pociski. Za nimi grupa miejscowych. Mogła to być
dość długa przebieżka.
Jednak młodzieżowcy dopadłszy do torów natychmiast się zatrzymali i dozbroili w
kamienie. Poloniści dali sobie spokój i poszli w kierunku stadionu. Ich młodzież natomiast
zaczaiła się wokół nieodległych budynków. Iść teraz na stadion, to dać się wziąć w dwa
ognie. Fanatycy najpierw pognali młodych. Mając wolne plecy, przynajmniej wiadomo,
jest gdzie się zerwać. Podchodząc w kierunku kas wrocławianie zobaczy kilkadziesiąt głów
skierowanych w swoim kierunku. Nie było wyboru. Pobiegli w ich stronę. Gdy dotarli pod
stadionowy płot, po polonistach nie było śladu.
— Mieliśmy więcej szczęścia, niż rozumu. Gdyby się na nas rzucili nasze szanse byłyby co
najmniej nikłe — stwierdzają po fakcie przybysza znad Odry.
Policjanci szaleją.
— Skąd wy się tu, kurwa, wzięliście? .— niebiescy myślą, że cała grupa fanów Śląska jest
dopiero w drodze, otoczona ich troskliwą „opieką”.
— Z Wrocławia — ze złośliwą naiwnością odpowiada Jacek
Mimo sytuacji z Zabrza i przedmeczowej bieganiny pod stadionem w Bytomiu, tamtejsi
hools nie są chłopcami do bicia, za jakich uchodzili jeszcze me tak dawno Na pewno
pomogły organizowane przez nich samych autokarowe wyjazdy na mecze rozgrywane na
boiskach rywali. Choć na koncie ich porażek trzeba zapisać takie wyjazdy, jak ten do
Głogowa z jesieni 95, gdy na trybunach Chrobrego me zawitał ani jeden fanatyk w
czerwono-niebieskim szaliku.
POLONIA WARSZAWA
Przez wiele lat klub z ul. Konwiktorskiej nie był uważany nawet za drugi czy trzeci klub
stolicy. Zarówno pod względem sportowym, jak i organizacyjnym. Wcześniej Gwardia,
później Hutnik miały pieniądze i wyniki. Polonia utrzymywała się dzięki ogromnej
sympatii starszych mieszkańców Warszawy, łaskawemu oku władz sportowych i wynikom
sekcji koszykarskich. Tak kobiet jak i mężczyzn. Piłkarze pałętali się po peryferiach
wielkiej piłki i wydawało się, że tytuł zdobyty na gruzach stolicy w 1946 roku będzie
niedługo jedynym wspomnieniem po drużynie „Czarnych Koszul”. Nagle, tak jakoś po
rozpadnięciu się komuny, Polonia po wieloletniej banicji powróciła do ekstraklasy. W
chwili, gdy ten cud miał miejsce, kilka ulic dalej świętowano — za sprawą PZPN-u troszkę
przedwcześnie — zdobycie tytułu mistrzowskiego. Gdyby Polonia się nieco pośpieszyła,
mogłaby stać się pupilkiem największego polskiego miasta. Ten sam awans dwa lata
wcześniej mógł przesunąć szalę sympatii społeczeństwa Woli i Bródna na korzyść
powojennych bohaterów. W 1993 roku było to już niemożliwe. Prywatne telewizje były
zainteresowane promocją Legii. Choćby dlatego, że Janusz Romanowski, w tamtych
czasach podpora finansowa Legii, miał także swoje udziały w lokalnych stacjach TV.
U wrót ekstraklasy witało piłkarzy z Konwiktorskiej niezbyt wielu najwierniejszych fanów.
Poza dziadkami, którzy są tam „od zawsze”, grupa około 300 szalikowców w barwach
klubowych i z szampanami. Dzięki zaangażowaniu się programu 1 TV wydawało się, że
jeśli owa grupa nie urośnie, to przynajmniej nie zmaleje. Jednak w Warszawie zdarzyło
się coś nieprzewidywalnego. Hucpa po odebraniu tytułu Legii, listy do Lecha Poznań itp.
przykuły uwagę ludzi do tego, co dzieje się kilka kilometrów obok. Awans Polonii zszedł
na dalszy plan. Do tego stopnia, że pierwszy mecz na boiskach ekstraklasy (z Wisłą)
oglądało mniej szalikowców Polonii niż ostatnie spotkania drugoligowe.
Fanatyków, czyli tych spod znaku hools, można na Konwiktorskiej podzielić dość
dokładnie. Jest kilku starszych chłopaków, którzy nie wstydzą się afiszować ze swym
uwielbieniem dla klubu, bez których o Polonii na chuligańskiej niwie nikt by nie usłyszał.
Benito, Japan, Czarny, Szeryf to goście po trzydziestce, trzymający bractwo w kupie.
A trzeba przyznać, że takich jak oni czasem trudno znaleźć nawet w licznych grupach
fanów innych drużyn ze — zdawałoby się — znacznie liczniejszymi i sensowniejszymi
hools. Mowa oczywiście o ludziach po ubieranych w szaliki, którzy, gdy trzeba, me
odwracają się na pięcie, lecz walą w pysk. Przy nich terminują małolaci. Tych jest
niewielu. Nawet pierwszoligowe derby, które zawsze stanowią spore wyzwanie, gromadzą
zaledwie osiemdziesięciu kibiców Polonii.
Kogo fanatycy Polonu nie lubią najbardziej? To chyba oczywiste — Legii. Jest tysiąc i
jeden powodów. Trzeba jednak przyznać, że najstarsi spośród fanów obu klubów nie
piorą się podczas każdej nadarzającej się okazji. W czasie jakiejś kibicowskiej zadymy i
owszem. Lecz na co dzień związani są wspólnymi interesami. Wśród roczników młodszych
nie ma kompromisów. Leją się programowo. Czasem pod hasłem „Polonia” zostaje
obłożony pięściami któryś z legionistów. Częściej jednak to fani „Czarnych Koszul” mają
kłopoty po swoich meczach (najczęściej koszykarzy), kiedy to są tropieni spod hali przez
kilkuosobowe bojówki hools Legii. Kończy się to obiciem w bramie i wzrostem nienawiści.
Do niedawna kolejarze z Warszawy mieli resortową zgodę z kibica Lecha Poznań. Kilka lat
temu paru polonistów postanowiło przywitać jadących do Warszawy na mecz z Legią
ziomali w... Poznaniu. Wybrali się więc tam i zbierającym się do wyjazdu poznaniakom
przedstawili. Był l schyłek okresu, w którym na trybunach stadionu przy ulicy Bułgarskiej
panowało totalne bezhołowie. Nie było jakiejś zintegrowanej grupy, i ważniejszy w niej
był ten, kto miał najsilniejsze pięści. Niezależnie, czy to jego setny wyjazd, czy pierwszy
mecz w życiu. Wobec tego, że starsi poznaniacy temat kibicowania sobie odpuścili, młodsi
musieli rozstrzygnę dylemat, czy podający się za przyjaciół z Polonii są nimi faktycznie,
czy też może jest to jakaś podpucha ze strony Legii.
Do Warszawy wybierało się kilku starszych kibico-żuli, którzy z uwagi na brak jakiejś
zorganizowanej grupy, rządzili resztą. Po pewnym czasie wspólnego picia wódki, żule
doszli do wniosku, ze „w zasadzie to nieważne, Polonia czy Legia, ważne że z Warszawy”.
Mieszkańcy stolicy stawiali alkohol i mieli na sobie fajne skórzane kurtki. Dostali więc po
nosach, a kurtki zmieniły właścicieli. Na najbliższej stacji obici wysiedli, konduktor zrobił
aferę i pomógł psom zidentyfikować napastników. Poloniści, choć w okrwawionych
swetrach i bez kurtek, stwierdzili, że nic się me stało.
W Warszawie tym czasem na Lecha czekała kolejna grupa kibiców Polonii. Gdy
najbardziej znany polonista dowiedział się o zajściach w pociągu, o mało nie wpadł w
szał. Natychmiast skontaktował się z legionistami i rozpoczęło się wspólne warszawskie
szukanie kibiców Lecha. Po tym meczu jeden z kiboli Polonii ostrzelał pociąg wiozący
poznaniaków do domu. Nic dziwnego, że po tamtych perypetiach, w ciągu jednego dnia
dla fanatyków Polonii kibice Lecha stali się niemal największymi wrogami.
Polonia, jako niewielki klub (pod względem ilości fanów), ma najczęściej zgody z sobie
podobnymi. Do jednych z ich ziomków należą szalikowcy Avii Świdnik. W związku z tym
na jednym ze spotkań Hutnika Warszawa z Avią stawiła się na trybunach około
pięćdziesięcioosobowa grupa połączonych sił warszawsko-świdnickich. Na Hutnika
natomiast w chwilach nudy przychodzi kilkudziesięciu, najczęściej młodych chłopaków z
sąsiednich bloków. Wieszają pomarańczowo-czarne flagi, ale szaliki na szyjach mają w
barwach Legii. Korzystając z nadarzającej się okazji kibice gości obili niemiłosiernie
hutniko -legionistów, przy czym oczywiście nikt nie wspomniał o tym pierwszym,
hutniczym członie nazwy. Zdarzenie miało miejsce późną jesienią 94 roku. W drugi
weekend 95-go roku w Warszawie grały siatkarki Avii. Jednak zakrojona na szeroką skalę
akcja odwetowa Legii spaliła na panewce. Nikt z gości się nie pojawił.
Największy niefart mają sympatycy Czarnych Koszul” do swego od wiecznego rywala,
dominującego w stolicy i okolicach. Wracając wiosną 93 z jednego z wyjazdów, stojący
przy zajeździe autobus został „rozpracowany” przez wracających tą samą trasą
legionistów. Stracono najbardziej znaną flagę, która kilka miesięcy później spłonęła na
płocie stadionu przy ul. Łazienkowskiej, co z lubością pokazywała państwowa telewizja.
Najbardziej spektakularną akcję zorganizowali fani czarno -biało-czerwonych wiosną 95.
Sprawa została bardzo nagłośniona. Po porażce z Radomiakiem na wyjeździe fani Polonii
doszli do wniosku, że najlepiej umotywują swoich pupilków do szybszego biegania po
murawie obijając im pyski. Uznając, iż sensowniejszego sposobu na ambitniejsze
podejście skórokopów do swych obowiązków jak natychmiastowa akcja nie ma,
przyjechali pod szatnie autokarem. Ciut za późno jednak, więc zamiast piłkarzy, którzy
już zdążyli poznikać (tak błyskawicznie przeszli do porządku dziennego nad porażką
eliminującą ich z walki o pierwszą ligę), kibice obili trenera Mirosława Jabłońskiego łamiąc
mu nos i rozcinając skórę.
Po tym incydencie sponsor Polonii, a jednocześnie poseł na Sejm Marek Wielgus
stwierdził: To, co zastałem po przyjściu do klubu, było makabryczne, na ścianach było
pełno krwi. Wiemy, kto to zrobił, i podejmiemy odpowiednie kroki, aby banda usiłująca
terroryzować ludzi działających w sporcie została rozbita”.
Niestety, poseł Wielgus nie wziął pod uwagę, że największe wynaturzenie sportu to nie
ludzie, chcący swoją drużynę widzieć wielką i wspaniałą, którzy nie cofną się przed
aktami terroru wobec niej. Najgorszą robotę odwalają mali skurwysyni, którzy mają
serdecznie w dupie, czy grają w jednej, czy też w drugiej drużynie, uważając, że należą
im się z tytułu „bycia piłkarzem” wcale niemałe pieniądze. Z siebie natomiast nie chcą
dać nawet minimum wysiłku. Pobicie trenera Jabłońskiego to skutek degrengolady
futbolu. Nie przyczyna.
Kibice Polonu na przekór przeciwnościom losu są, istnieją i nic nie wskazuje na to, by
mogli kiedykolwiek zniknąć. Chyba, że rozpadnie się klub. Na to się jednak nie zanosi.
Poloniści w niewielkich ilościach (skąd się niby mają brać), jeżdżą na wyjazdy za swoją
drużyną. Jakoś o nich specjalnie nie słychać, znaczy, że nie powojowali zbytnio. Jesienią
95 roku dwukrotnie zameldowali się w Krakowie. Na Wiśle według jednych danych było
ich coś koło 80, według innych nawet setka. Byli wspomagani przez Cracovię, w sumie na
Reymonta pojawiło się 200-300 (znów w zależności od źródła) ludzi dopingujących
drużynę przyjezdną, Natomiast na meczu przyjaźni, czyli z Cracovią, na stadionie przy ul.
Kałuży było polonistów około 30.
RAKÓW CZĘSTOCHOWA
W Częstochowie mieszka kilku chłopaków, którzy swoją sportową miłość wyznają
Śląskowi. Dlatego przed meczem Rakowa we Wrocławiu, który odbył się jesienią 93,
informacje o rzekomym najeździe częstochowian na Oporowską, i to nieźle uzbrojonych,
potraktowane zostały poważnie. Budziły spore zdziwienie, jako że do tej pory jakichś
zadrażnień z nimi fanatycy Śląska nie mieli. Plotki powtarzane z ust do ust wyolbrzymiały
spodziewaną inwazję.
— Wybierają się do Wrocławia uzbrojeni w łańcuchy i butelki z benzyną.
— Powariowali? Jak chcą wojny, to będzie wojna.
Do tej pory nie wiadomo, kto te banialuki rozsiewał. Podczas meczu nikt z Rakowa się nie
ujawnił. Po spotkaniu przy budynku klubowym siedem czy osiem podenerwowanych
osób. W tym czterech młodzieżowców. Kibole, ale nie ujawniający się.
— Chyba najgorszy mecz Rakowa od dłuższego czasu — zagajam pierwszego z brzegu.
Wynik 3:0 uzasadnia taki początek rozmowy. Tam- ten spogląda podejrzliwie. Koszulka w
barwach Śląska i szalik każe mu dokładnie przemyśleć ewentualną odpowiedz. Przecież
może tylko chodzi o to, by się ujawnił jako fan Rakowa? Chwila konsternacji, wreszcie
decyzja została podjęta.
Tak, Rakow zagrał fatalnie, najgorzej jak mógł — teraz on czeka na reakcję.
— Dlaczego przyjechało was tak mało, a na dobitkę w ogóle się nie ujawniliście?
— Towarzystwo się... bało.
— Czego?
— No wiesz — Te słowa starczają za komentarz. Dość szczególnie Są traktowani przez
częstochowskich fanów wrocławscy odszczepieńcy. Raczej ich tam nie lubią, choć
szanują.
Pół roku później rewanż. Sto kilkadziesiąt osób z Wrocławia łazi po mieście. Ciężko jest
uwolnić się od nadopiekuńczej, miejscowej policji.
Bractwo zostaje zagnane na stadion jakieś dwie godziny przed meczem. Już przed nim na
Śląsk z sektora zajmowanego przez szalikowych i za razem najmłodszych fanów Rakowa
lecą kurwy i huje. W sumie najzagorzalszych fanów Rakowa jest około 800. Mecz o
najwyższą stawkę, gdyż klub z Częstochowy walczy o historyczny awans do ekstraklasy z
jednym z poważniejszych pretendentów do zajęcia premiowanego miejsca. Jak stwierdzili
częstochowscy kibice Śląska — tylu fanów Rakowa jeszcze nigdy nie było. Jednak z bliska
widać, że sama młodzież, i to z tych juniorów młodszych. Czternasto — szesnastolatkowi,
im który młodszy, tym chciał mieć więcej do powiedzenia. Organizacja pod psem, ale
przecież nie dziwota, jeśli najważniejszy jest ten, kto ma najdłuższy szalik. Jak na awans
— lipa.
Co ciekawsze, Raków ma przeciwników w lokalnych rywalach. Swoich fanatyków i to nie
lubiących się z czerwono-niebieskimi mają siatkarze AZS. Sukcesy przyciągają, a
ponieważ akademicy je mieli, więc i na trybunach ich hali zrobiło się tłoczno. A następnie
kolorowo.
Obie grupy kibiców nie pałają do siebie wzajemną miłością, więc czasem w szkołach czy
— częściej -na osiedlach dochodzi do drobnego mordobicia. Niezbyt dużego, bo skala
zainteresowania sportem wśród miejscowych hools jest raczej niewielka. Jest jeszcze w
Częstochowie żużel, na który chadzają w zasadzie wszyscy sympatycy sportu. Zarówno ci
spod znaku AZS, jak i Rakowa. Jednak ci ostatni na Włókniarzu dominują. Troszkę z tego
powodu obawiają się wyjazdów do Wrocławia na Spartę. Chyba słusznie.
Około 100 kibiców Rakowa wybrało się na mecz z Ruchem do Chorzowa jesienią 94. Po
spotkaniu na stacji Katowice Szopienice fani Rakowa byli obrzuceni kamieniami i koszami
na śmieci przez chorzowian.
Na przełomie roku 1995 i 96 Raków nie przedstawia realnej siły bojowej. To do
Częstochowy wyjeżdżają najliczniejsze ekipy z innych ośrodków. Centralne położenie
niemałego przecież miasta sprzyja licznym najazdom. Nawet rzadko widywani na
wyjazdach kibice krakowskiego Hutnika jesienią 95 zawitali do świętego miasta w liczbie
około 40. Natomiast kibice Rakowa jeżdżą w ekipach ledwo kilkuosobowych lub wcale.
Wiosną 95 w Poznaniu na Lechu pojawiło się czterech fanów z Częstochowy. Jesienią nikt
z kibiców tej drużyny nie pokazał się w Warszawie, Poznaniu (Lech, bo już tylko ta
drużyna ze stolicy Wielkopolski została w ekstraklasie), Wrocławiu.
RUCH CHORZÓW
Jest to jedna z ekip, których historia rozpoczyna się na początku lat siedemdziesiątych.
Jednak nie ma wśród chorzowskich kibiców ludzi, którzy swoją obecnością spinaliby czasy
dawne z teraźniejszością. W swojej działalności z reguły nastawiają się na kontrę do
fanatyków pobliskiego Górnika Zabrze. Gdy zabrzanie bardziej ciągną w kierunku takich
klubów jak ŁKS, Arka, Zawisza, Lech (nie jest to aktualny wykaz ich układów, jedynie
preferencje), to fani tych właśnie klubów są najmniej sympatycznie przyjmowani przez
kibiców z ul. Cichej. Sami swego czasu mieli dobre układy z Legią, Wisłą, Lechią Gdańsk.
Ale to już historia. Aktualnie jedyna chorzowska zgoda to dziwny układ z mieszkańcami
Torunia. Wczesną wiosną 1995 roku chorzowianie postanowili wraz z zabrzanami
stworzyć na meczach reprezentacji narodowej „Śląską Siłę". Siła to może i jest, raczej
ilościowa niż jakościowa, ale głównie dlatego, że spotkania kadry odbywały się właśnie w
Zabrzu. Troszkę śmieszą flagi Ruchu na stadionie Górnika podczas meczów ligowych tego
ostatniego. Wiadomo, że taki układ jest możliwy jedynie w przypadku, gdy oba zespoły
występują w różnych klasach rozgrywkowych. Temat zgody na linii Chorzów - Zabrze
przerabiano już kilkanaście lat temu. Trwała do pierwszego wspólnego spotkania.
Czyjąś ulubioną czynnością jest chodzenie i wypisywanie sprayami na murach „Róh
Hożuf”. Trzeba się nieźle nakombinować, by zajarzyć o co, w ogóle chodzi.
Kibole Ruchu, podobnie jak Katowic, lubią podkreślać swoje niemieckie pochodzenie, co
zraża do nich całą Polskę. Śmieszne jest, gdy lejąc się w swych lokalnych potyczkach
chorzowianie używają haseł „bić hanysa". Natomiast sami, gdy są obiektami ataków grup
spoza Górnego Śląska słyszą często „lać Niemców", co w zamyśle napastników ma
wywrzeć przychylniejsze wrażenie na ewentualnych, przypadkowych obserwatorach
zajścia. I wywiera.
W 87 roku piłkarze chorzowscy po raz pierwszy w historii krajowego futbolu spadali do
drugiej ligi. Odbyło się to w atmosferze skandalu. PZPN pozabierał punkty w ostatniej
kolejce ligi, gdyż jak na dłoni można było zobaczyć, że handel punktami nie stanowi
wymysłu chorych wyobraźni dziennikarzy. Na dobitkę w spotkaniu barażowym bramkarz
Janusz Jojko dokonał fantastycznej samowrzutki, która rozłożyła drużynę na łopatki.
Ruch przegrał z Lechią 1:2 i pojechał na rewanż do Gdańska w eskorcie może ze
trzydziestu fanów. Ponownie 2:1 wygrała Lechia. Wydawało się, że chorzowianie zbyt
szybko się nie podniosą. Ani sportowo, ani organizacyjnie na trybunach.
Minęło parę miesięcy i okazało się, że spisana na straty drużyna dość szybko zmierza w
kierunku ekstraklasy, a jej kibice stanowią zgraję niezłych hultajów wywijających na
drugoligowych boiskach aż miło. Po rocznej kwarantannie Ruch ponownie zameldował się
u wrót ekstraklasy. Swój marsz na szczyty Ligi Chuliganów, kontynuować trzeba było na
trudniejszych do chuliganienia niż drugoligowe boiskach. Na spotkania wyjazdowe hools z
Chorzowa jeździli wówczas hordami nie do opanowania. W Krakowie było ich półtora
tysiąca, a może nawet więcej. Na tym spotkaniu milicjanci wpadli na pomysł, że
przyjezdni po meczu będą maszerować na dworzec w dwóch osobnych grupach. Jedną z
takich grup zaatakowali wiślacy. Trafili na słabszą załogę i obili część fanów biało-
niebieskich. Część pierzchała wraz z pilnującymi ich funkcjonariuszami. W niewiele
mniejszej grupie chorzowianie zameldowali się we Wrocławiu. Wyglądali fantastycznie.
Ruch pokonał Śląsk, piłkarze urządzili formalną jatkę, a trybuny stworzyły wspaniałą
atmosferę. Wtedy kibole Śląska o tym, by zlać przyjezdnych mogli sobie tylko pomarzyć.
Pól roku wcześniej tylko doskonała organizacja nielicznej grupy pod wodzą Sysa,
doprowadziła do tego, że nikt z niej nie dostał porządnego bicia w pociągu wiozącego
fanów Śląska na wyjazd do Chorzowa.
Ruch w sezonie 1988/89 zdobył tytuł mistrza Polski. Po zakończeniu ostatniego meczu
fanatycy w niebiesko-białych szalikach zlali psów na stadionie. Głupotą porządkowych
okazała się chęć przegonienia kibiców z boiska, gdy oni mieli zamiar urządzić sobie fetę
na murawie. Początkowy respekt przed mundurowymi pękł w momencie, gdy ktoś wpadł
na genialny pomysł zmiany zastosowania metalowych rurek, które do tej pory służyły
jako urządzenia nawadniające. Bijatyka nie trwała długo, milicjanci zrejterowali. Sprawa
stała się głośna między innymi dlatego, że na okrętkę wałkowano ją na ekranach
telewizyjnych. W PZPN -ie ustalono, że za karę trzy kolejne mecze, które chorzowianie
mieli rozegrać na własnym boisku, zostaną przeniesione na stadion oddalony o co
najmniej sto kilometrów. Padło na Wrocław i Stadion Olimpijski. Trzy spotkania: z
Górnikiem Zabrze, Katowicami i Motorem Lublin odbyły się właśnie tam. W dwóch
pierwszych przypadkach do Wrocławia ponownie zawitały hordy chorzowskie. Oczywiście
przy takiej ilości ludzi nie było mowy o szansie utrzymania się w grupie wszystkich
przyjezdnych. To tworzyło szansę dla bojówkarzy wrocławskich. Niejeden z tych, którzy
zapragnęli iść na stadion na własną rękę lub w nielicznej grupce kolegów, był
wyłapywany i obijany. Do jakichś generalnych starć nie doszło, chociaż grasujący na
placu Grunwaldzkim miejscowi mieli ochotę na jakiś bardziej wyrazisty pojedynek.
Główna grupa była jednak zbyt silna jak na możliwości wrocławskich hools. Ciekawe było
rozwiązanie transportu chorzowian na i z meczów. Zwłaszcza w derbowych spotkaniach z
Górnikiem i Katowicami. Bractwo jechało wspólnymi pociągami!
Jednak na stadionie przy ul. Cichej bardzo szybko dały się zauważyć symptomy rozkładu
grupy. Jakiś nieuchwytny klimat kazał znającym się na temacie twierdzić, że Ruch ze
swoją fantastyczną brygadą długo nie pociągnie. Zachowanie kibiców podczas
przegranego meczu o Superpuchar z Legią zastanawiało. Chorzowianie dali sobie spokój z
meczem jeszcze w czasie jego trwania, wychodząc ze stadionu. Świadczyło to o
wyjątkowo słabym przywiązaniu kibiców do swych barw. Niecałe półtora roku po
najazdach na Wrocław, fanatycy Śląska meldują się po raz kolejny na stadionie Ruchu.
To, co zostało na trybunach, przerastało oczekiwania największych pesymistów. Podczas,
gdy w sezonie, w którym Ruch sięgał po krajowy prymat, nie liczyło się poszczególnych
głów kiboli „niebieskich", lecz sektory w których zasiadają (mówiło się o trzech młynach),
to w półtora roku później liczba fanów zmalała do kilkudziesięciu, To co się stało w 89
roku w Chorzowie stanowi groźne memento nie tylko dla fanatyków drużyn będących na
fali. To także przestroga dla działaczy klubów. Stracić TAKĄ publikę w TAKIM czasie, to
naprawdę wielka sztuka. Oczywiście in minus.
Podczas sezonu 93/94 jedną z ostatnich kolejek ligowych Ruch rozgrywał u siebie ze
spadającym już na pewno bydgoskim Zawiszą. Kibiców gości przybyło na stadion bodaj
dwudziestu. Nie śpiewali zbyt często, a jeśli już to niezbyt głośno. Bo co można zrobić w
ilości niewiele większej od ilości zawodników biegających po boisku (wraz z ławką
rezerwowych). Gdy jednak bydgoszczanie wydali już z siebie jakiś glos, to zakrzyczeli
miejscowych. Po prostu szalikowcy „niebieskich" odzywali się jedynie przez króciutkie
momenty po strzelaniu kolejnych goli przez swoją drużynę. Jesienią 94 roku na trybuny
stadionu przy ul. Cichej zaczęło przychodzić więcej fanów w niebiesko-białych szalikach.
Choć zespołowi wiodło się znacznie gorzej i od początku dryfował do drugiej ligi. Po
ostatecznym spadku mało kto dawał szansę Ruchowi na powtórzenie spektakularnego
sukcesu sprzed paru lat, gdy spadek stał się zalążkiem przyszłych sukcesów.
Do licznych osiedlowych starć trzeba dołożyć relację z tego co się działo po meczu Ruch -
Raków w październiku 94. Stuosobową grupę przyjezdnych miejscowi odprowadzali,
wsiadając do tego samego pociągu. Na Górnym Śląsku pociągi są uznawane jako jeden
ze środków komunikacji miejskiej, wobec czego eskortujące częstochowian psy nie
reagowały. Za Katowicami, na stacji Szopienice biało-niebiescy nie mieli już nic do
stracenia. Więc zaciągnęli hamulec, wylegli z wagonów i zaczęli obrzucanie ostatniego,
zajmowanego przez fanów Rakowa i policjantów kamieniami, kolejowymi i kubłami na
śmieci. Akcja zakończyła się dopiero po przyjeździe policyjnych posiłków.
Chorzowscy hools jakoś najmniej spośród przeciwników derbowych nienawidzą
katowiczan, choć rozsądek nakazywałby nie lubić ich najbardziej. Wszak to z kibicami
GKS -u fanatycy Ruchu mają najczęstszy kontakt. Na podwórkach, w szkołach, pracy.
Gdy się jednak spojrzy na sprawę szerzej, łatwo zauważyć zależność między huśtawką
nastrojów i ilością fanatyków na stadionach z ulic Cichej i Bukowej. Gdy jeden
pustoszeje, drugi natychmiast się napełnia. Zjawisko podobne do łódzkiego. Podejrzenie,
że w wielu szafach znajdują się dwa szaliki, a zakładany jest ten o barwach drużyny
będącej aktualnie na topie, zdaje się nie być bezpodstawne.
W porównaniu z poprzednim okresem sezon jesienny 95 Ruch, a zwłaszcza jego fani
mogą uznać za niezły. 250 chorzowian zameldowało się na meczu swojej drużyny
podczas pierwszego w drugiej lidze wyjazdu w Gorzowie. Na kolejnym, w Bydgoszczy,
było ich ponad dwustu. Według źródeł miejscowych - nawet więcej, jednak spora część to
byli fani zaprzyjaźnionego z Ruchem Apatora (taka dość dziwna zgoda futbolowo-
żużlowa). Kolejny wyjazd to inwazja na nieodległe Rydułtowy, gdzie niebiesko-białych
zameldowało się około trzech tysięcy. Niecałe dwie setki we Wrocławiu na Ślęzie, 3 000 w
Bytomiu, gdzie część wiary... szła piechotą. Na ostatni, wyjazdowy mecz tej rundy do
Gdyni na Bałtyk wybrało się około 100 fanów z Chorzowa. Policja trójmiejska chcąc się
jak najszybciej pozbyć uciążliwych gości, wsadziła ich do pociągu jadącego do Warszawy.
Do tego samego wsiadali kilkadziesiąt kilometrów dalej (w Iławie) fanatycy Wisły Kraków.
W pociągu bractwo się lało. Według relacji z Krakowa, ta walka zakończyła się
nieprzyjemnie dla kilku chorzowian. Od poważniejszych strat uratowały szalikowców
Ruchu połączone siły chorzowskiej i krakowskiej policji.
SPARTA WROCŁAW
Szalikowcy Sparty są zjawiskiem nowym. Zaczęli się pokazywać w roku 1992, gdy
żużlowcy tego klubu nagle zaczęli się dość błyskawicznie wyciągać z drugoligowej mizerii.
Podstawą ich istnienia stały się znaczne sukcesy sportowe.
Kibole Śląska nie darzą zbytnią sympatią kibiców drugiej wrocławskiej drużyny,
posiadającej swych utożsamiających się z drużyną fanatyków — Sparty. Co ciekawsze z
tym klubem żadni zawodnicy wojskowych nie mają nawet szansy konkurować z tej
prostej przyczyny, że nie ma wspólnej dyscypliny, w której mogłyby zagrać dwa zespoły
z antagonizujących klubów. Sparta to żużel i tylko żużel. W Śląsku nie ma nawet mowy o
sportach motorowych. Mimo iż kibice nie mają możliwości spotkania się na wspólnych
imprezach, a rywalizacja zdarza się jedynie na szczeblu podwórka, szkoły, zakładu pracy,
to jednak podziały są wyraźne. Dodatkowym paradoksem tego specyficznego układu jest
fakt, iż niemal każdy wyjazdowy fan Sparty był kiedyś w większym lub mniejszym
stopniu kibicem Śląska. Inna sprawa, że to nie fani żużla są stroną agresywniejszą.
Fanatycy w zielono -biało-czerwonych szalikach są z reguły tymi, którzy atakują.
Sparta potrafiła zorganizować wspaniałą rzecz. Po zdobyciu tytułów mistrzowskich zrobili
feerie sztucznych ogni i wszystkie wizualne fajerwerki, które można oglądać na lidze
włoskiej. Futbolowej oczywiście. Dwukrotnie, po zdobyciu tytułu najlepszej drużyny w
kraju w latach 1993 i 94 urządzili sobie fani Sparty takie fety na Stadionie Olimpijskim.
Impreza robiła imponujące wrażenie nawet w telewizyjnym okienku, nie mówiąc już o
tym, jak wyglądała „na żywca". Nie udało się powtórzyć fety po raz kolejny w roku 1995.
Na przeszkodzie stanął terminarz rozgrywek. Ostatni, decydujący o mistrzowskim tytule
mecz rozgrywała Sparta w Gdańsku z tamtejszą Rafinerią - Wybrzeżem. Choć działacze
kombinowali jak by tu zawody przenieść do Wrocławia, GKSŻ nie zgodziła się na takie
rozwiązanie.
Między innymi dlatego kibice Sparty stali się solą w oku dla fanów wojskowych. Ale nie
tylko.
— Przyjeżdżają do Wrocławia jacyś pacjenci z różnych, czasem chamskich miast i
znajdują tu sobie kumpli. Mimo że dla nas są niestrawni. Na przykład ci z Bydgoszczy —
stwierdził kiedyś Leon. Ale nie jest to jedyny powód. Często knajpiane, międzystolikowe
kłótnie zaczynają się w podobny sposób:
— No i co ten twój Śląsk, dziadostwo. Druga liga (to w latach 93-95), końcówka tabeli
(po ponownym awansie), patałachy jedne.
— Wielcy mi kibice. Łażą na mecze, gdy drużyna wygrywa. A gdzie wyście byli, kiedy to
Sparta jeździła w drugiej lidze? — wtedy na żużel rzeczywiście chodziło zaledwie kilkaset
osób. Nie raz i nie dwa od słowa do słowa i zaczynała się męska rozmowa. Na jedyny,
niepodważalny argument mocnych ludzi. Pięści, butelki, taborety, stoły.
W jednym z numerów „Szalikowców" pod hasłem: mecz Polonia Bydgoszcz - Sparta
Wrocław można przeczytać coś, co rozśmiesza do łez: „Sparta to Fan-Club. My ich
nazywamy piknikowcami."
Kibice Sparty to trochę inni ludzie niż najzagorzalsi kibice sportowi na trybunach
stadionów piłkarskich. Wyższa średnia wieku, a co za tym idzie większa tolerancja do
otaczającego ich świata, mniejszy radykalizm poglądów. Jest wśród nich paru takich,
którzy potrafią przypierdolić, jednak w masie nie szukają dymów.
Najbardziej nie lubią się wrocławscy kibice spod znaku Sparty z fanatykami Unii Leszno.
Leszno w ogóle jest negatywnie nastawione do Wrocławia. A z okazji rozgrywek ligowych
żużla można swoją nienawiść w jakiś sposób wyrazić. Fani Unii poobijali kibiców Sparty
podczas towarzyskiego spotkania tych drużyn w Rawiczu wczesną wiosną 1994. Odbiło
się to rykoszetem po Wrocławiu. Co prawda fanatycy wojskowych w swojej masie
twierdzili, że w zasadzie nic się nie stało, jeśli ktoś ze speedwayfanów dostał troszkę po
pysku, ale większość, zwłaszcza tych młodszych się wkurzyła.
— Ci ze Sparty to dranie, ale jak mogą NASZYCH wrogów obijać INNI? — twierdzili.
Po tym wydarzeniu we Wrocławiu zapanował rzadko spotykany consensus, czyli zgoda.
Była to zgoda na spuszczenie wpierdol kibicom Unii Leszno. Podczas najbliższego meczu
ligowego na samym stadionie do niczego specjalnego nie doszło. Ot, kilka drobnych
szarpaczek. Natomiast w przerwie między biegami ze stadionu wypadła dość liczna
grupka. Jej celem było przewietrzenie autobusu wiozącego kibiców gości. Spokojni
żużlowi fani, ekipa, która jest stawiana za wzór wszystkim innym kibicom speedwaya (i
nie tylko) w kraju, której nawet nie próbowano porównywać do piłkarskiej, zdewastowali
autokar gości.
Fani żółto-czerwonych najciekawiej zaprezentowali się w Pradze podczas indywidualnych
mistrzostw Świata, gdzie zjechało około tysiąca wrocławskich miłośników żużla i taniego
piwa. Z uwagi na fantastyczną cenę napitku chmielowego, każdy normalny Polak
przebywający przypadkiem w tym nieodległym kraju, czuje się w obowiązku
natychmiastowego skorzystania z nadarzającej się okazji taniego schlania się. Tysięczna
wiara z Wrocławia widocznie uważała się za normalnych Polaków, więc każdy, gdy tylko
postawił nogę na czeskiej ziemi, natychmiast biegł do najbliższej budki z piwem i robił
zaopatrzenie na drogę. Oczywiście zapasy były uzupełniane w miarę jak przybywało
kilometrów na liczniku, a butelki znikały. Skutki były łatwe do przewidzenia. Bractwo (nie
tylko z Wrocławia, z całego kraju, ale po prostu tych spod znaku Sparty było najwięcej)
pospijało się na umór. Każdy rzygał gdzie mógł. Ciepło było, więc część ekipy cale
zawody przeleżakowała pod stadionem i krzakami.
— Fajnie było, nic nie pamiętam — piał z zachwytu po tym wyjeździe jeden z tych, w
którym dusza kibica odezwała się po dobrych kilku latach, w czasie których nie postawił
na żadnym stadionie swojej nogi.
— Wszystko byłoby normalnie, jednak co możesz zrobić, jeśli za tę samą gotówkę w
kraju ledwo ci zaszumi w głowie, a tam już jesteś ulu-lany na cacy? — opowiadał historię
swojego braku pamięci jeden z bardziej znanych wrocławskich kibiców żużla.
Kibole Sparty już przed pierwszym z serii tytułem mistrzowskim postanowili się zrzeszyć.
Wszystko było fajnie (przynajmniej tak wyglądało to z zewnątrz) aż do momentu, gdy
ambicje wiceprezesa Fan-Clubu nieco wzrosły, a prezes, Ryszard Lignar, w tym czasie
olał zagadnienie. Faktem jest, że Lignar pod przykrywką Fan-Clubu robił sobie jakieś tam
finansowe machinacje. Drobniutkie. Inna sprawa, że gdyby nie robił tego pod takim
szyldem, lecz jako podmiot gospodarczy, tzn. firma handlowo-usługowa, to można by go
pocałować i być szczęśliwym, że znalazł się głupi, który jeździ i załatwia wszystko, co
tylko możliwe. To on organizował pierwsze autokarowe wyjazdy, on załatwiał Fan-
Clubowe koszulki, on je rozprowadzał wraz z szalikami. Tysiące innych pierdół załatwiał
Lignar. Chodził po redakcjach, wciskał dziennikarzom kity, o tym jakimi to żużlowi kibice
są aniołkami. W pewnym momencie komuś przestało się podobać jedynowładztwo i
urządzono zamach stanu. Zwołano nadzwyczajne zebranie i na oczach kilku dziennikarzy
zaczęło się wyciąganie własnych brudów. Obie strony obrzucały się nawzajem
oskarżeniami. A to o kasę, to znów o alkohol i zachowanie. O brak działania, to znów
jego nadmiar. Wszystko było wspaniałym pretekstem, żeby dogryźć drugiej Stronie
konfliktu. Więc sobie używano. A z wysokości trybun podczas tego zamieszania aż nadto
widoczne było, że na żużel nie chodzą ludzie ani gorsi, ani lepsi niż na piłkę.
Spotkanie to udowodniło po raz kolejny, że zorganizowane formy istnienia kibiców, w
pełni zalegalizowane, niezupełnie są tym, o co w ruchach se założenia spontanicznych
chodzi. Sporo, bo około 250 fanów Sparty, zajechało na mecz Apator - Sparta tuż przed
zakończeniem rozgrywek w roku 1995. Ten mecz mógł znacznie przybliżyć wrocławian do
trzeciego z kolei zdobycia tytułu mistrzowskiego. Mistrzostwem popisał się natomiast
główny arbiter tego spotkania, który w ostatnim biegu tak nawydziwiał, że stało się to
niemożliwe. Przed ostatnim wyścigiem żużlowcy Sparty prowadzili czterema punktami.
Nawet gdyby zajęli dwie ostatnie pozycje, to i tak byłby remis. Wystarczyło jednemu
zawodnikowi po prostu dojechać do mety.
Sędzia okazał się geniuszem wykluczając w dwóch startach dwóch wrocławskich
zawodników. Torunianie skorzystali z prezentu, dojechali do mety zwyciężając
ostatecznie w tym biegu 5:0 i w całym meczu jednym punktem.
Przed spotkaniem miała miejsce dość ciekawa sytuacja. Kibice wrocławscy byli trzymani
przez służby porządkowe przed stadionem tak długo, aż trybuny zapełniły się w całości.
Wobec tego później grupa została rozpuszczona i każdy indywidualnie musiał szukać
sobie kawałka ławki. Uchowała się grupka może pięćdziesięciu osób. Po meczu doszło do
drobnej scysji.
Torunianie wraz ze wspomagającymi ich kolesiami z Chorzowa (tego samego dnia przed
południem odbył się w nieodległej Bydgoszczy mecz Zawisza - Ruch na którym dla
odmiany torunianie wspomagali chorzowian) ruszyli przez płytę boiska na ochranianą
przez kilku policjantów zubożałą osobowo czeredkę gości. Mundurowi o mało nie zabili
fanów Apatora wzrokiem. Wystarczyło, że czterech z funkcjonariuszy przedostało się na
drugą stronę płotu, by atakujący zrobili zwrot o 180 stopni. Toruńska policja
przetrzymując kibiców Sparty przed spotkaniem zrobiła już drugi taki numer w ciągu
dwóch lat. Poprzednio w sierpniu 1993 roku w Toruniu na spotkaniu z piłkarzami Elany
zawitał Śląsk. Po bijatyce fanatyków nastąpiła zadyma fanów gości z psami. Ci nie
wytrzymali naporu i gdyby nie gol dla Śląska, który właśnie padł, mogło być różnie. W
kilka tygodni po tych wydarzeniach w Toruniu stawili się kibice z Fan-Clubu Sparty.
Trochę się zdziwili, gdy na powitanie zobaczyli poubieranych we wszystkie możliwe
ubranka ochronne policyjnych „żuczków". Na dobitkę nie byli oni do żółto-czerwonych
nastawieni zbyt przychylnie. — Tak, tak, wiemy, jesteście z Wrocławia. Tam na mecze
chodzą sami chuligani. Najlepiej fanom Sparty pokazali gdzie ich mają, działacze
własnego klubu w styczniu 1996 roku. Prezes WTS Sparta, Andrzej Rusko, który jest
właścicielem drużyny żużlowej (troszkę to skomplikowane, ale nasza ekonomiczna
rzeczywistość każe wszystkim biznesmenom zapewniać sobie maksimum bezpieczeństwa
dla wydawanych przez siebie pieniędzy), sprzedał nazwę klubu. Kwota objęta tajemnicą,
ale zza jej rąbka wychodzi coś koło 10 miliardów starych złotych. Firma, która
postanowiła, że może dorzucić coś do ogródka wrocławskiego speedwaya, zażyczyła
sobie zmianę nazwy drużyny. Od tej pory Sparta będzie występować jako zespół Atlasa.
— Za pieniądze sprzedaliby nawet matkę — pomstują kibice Sparty. — A gdzie byli
kibice, którzy tak teraz kochają klub, gdy on strasznie dołował. W drugiej lidze chodziło
na mecze po trzysta osób — powtarza stary argument fanatyków Śląska niepocieszony z
takiego obrotu sprawy, ale związany ze Sparta od wielu lat Bartek Czekański.
Nadrabiając przy okazji dobrą miną do złej gry. — Teraz zamiast szalików kibice Sparty
będą nosić muchy jak Rosiewicz — nabija się Adam ze swoich kolesiów, żużlofanów,
nawiązując do często oglądanej reklamy telewizyjnej klejów Atlas, w której popularny
showman występuje w muszce dużo większej niż Janusz Korwin -Mikke
.
STAL MIELEC
Mielec w marcu 1977 roku zasłynął tym, że będąc wówczas trzydziestotysięcznym
miastem podczas ćwierćfinałowego pojedynku o puchar UEFA na jego stadionie
mieszczącym jakieś 25 tysięcy ludzi zameldowało się o dziesięć więcej. Pięć tysięcy
ponad liczbę mieszkańców Mielca! Skutkiem tego była jedna ofiara śmiertelna
zatratowana podczas wychodzenia z obiektu. Nic dziwnego, takie wypadki zawsze mogą
się zdarzyć, gdy przekroczone są wszelkie dopuszczalne limity. Tragedia na Łużnikach,
gdzie zadeptano kilkadziesiąt osób, czy zawalenie się dobudowywanej naprędce trybuny
stadionu Bastii świadczą o braku wyobraźni organizatorów. W Mielcu w czasach wesołego
komunizmu nie było inaczej.
Chuligani z Mielca na dalsze wyjazdy za swoją drużyną nie jeżdżą. Zwłaszcza takie,
podczas których można dostać oklep. We Wrocławiu zawitali raz, wracając z Lubina.
Wówczas jeszcze zarówno w jednym, jak i drugim mieście fani niebiesko-białych mogli
pokazywać się bez strachu. Było to na początku lat osiemdziesiątych.
Oczywiście uczestniczą w lokalnych wojnach ze Stalową Wolą czy walkach z lubelskim
Motorem. Nienawidzą Wisły Kraków, co wiąże się z częstymi najazdami na Mielec przez
fanów „Białej Gwiazdy" jeszcze w latach siedemdziesiątych. Wówczas mobilizowała się
cała 'chuligańska społeczność, co kończyło się nieraz pościgami jak na wiejskich
dyskotekach - ze sztachetami w rękach. Przed meczami w roli goniących najczęściej
występowali krakowianie, po końcowym gwizdku - gospodarze.
Największe bicie mielczanie dostali w Lublinie. Skończyło się na kilku pobiciach
przeznaczonych do leczenia szpitalnego. Sami natomiast obijają raczej jedynie
poszczególnych gości z przyjezdnych ekip niż całe załogi. Na konkretny oklep załapał się
Widzew w sezonie, w którym leciał z ekstraklasy. Widzewiaków na tym meczu było
sześciu. Po dwóch latach, kiedy to z marszu weszli do ekstraklasy, pamiętali ten fakt,
więc po przyjeździe, w liczbie ok. 200, do miasta znanego ze skandali wokół śmigłowców
„Sokół" i samolotów „Iryda", lali kogo popadło, byle tylko wiek był odpowiedni.
Mielczanie uprawiają pewien proceder polegający na wyciąganiu przyjezdnych niby to na
picie w nielicznej grupie, by na stałym miejscu owi naiwniacy zostali zaatakowani przez
dość sporą grupę wcale nie przypadkowych gostków.
Podczas jednego z wyjazdów Śląska, jaki bractwo zaliczało autobusem, Kolor wraz z
kilkoma koleżkami dojechał pociągiem. Rok bodaj 89. Paru miejscowych zobaczywszy
fanów z Wrocławia i zorientowawszy się, co to za jedni, wyszli z propozycją wypicia
wspólnie beltów. Kolor z ferajną doszli do wniosku, że alkohol OK, więc przystali na
dziwną cokolwiek możliwość. Po drodze przewodnicy opowiadali, jak wyciągnęli w to
samo miejsce kibiców Legii, pod podobnym pretekstem zresztą, a następnie ich zlali.
Teraz Kolor się śmieje sam z siebie, że nie zapaliło mu się pod kopułką czerwone
światełko. Scenariusz wydarzeń, jak łatwo się domyśleć - był identyczny. Zamiast picia -
wpierdol. Na szczęście tylko on zaliczył buty, reszcie udało się zbiec. A poszkodowany
straciwszy przytomność, gdy się ocknął, poszedł na stadion, stwierdziwszy uprzednio, że
nie ma jakichś specjalnych śladów po egzekucji.
Podczas warszawskiego spotkania kibiców, zorganizowanego przez posła Marka Wielgusa,
obecny na nim fan Stali żalił się, że w Mielcu nie ma jak dołożyć przyjezdnym. Nie
dlatego, że nie ma kto pochuliganić, ale dlatego, że gdy coś się dzieje, to zaraz przylatuje
policjant, który drze się do wywijającego:
— Te, Piotrek, nie wygłupiaj się.
STILON GORZÓW
W związku z zadymami futbolowymi Gorzów tylko dwukrotnie przeżywał swoje sądne dni.
Po raz pierwszy, w sezonie 1991/92, gdy na to położone między Zieloną Górą a
Szczecinem miasto najechała horda z grodu Gryfa. Fanatycy Pogoni poawanturowali się
choćby dlatego, że było ich bardzo dużo. Nic dziwnego, ich drużyna właśnie przymierzała
się do powrotu do ekstraklasy, a Stilon był jedną z drużyn aspirujących do miejsc
premiowanych awansem. Mecz o życie. Druga taka impreza zdarzyła się we wrześniu
1993 w związku z rozgrywaną wówczas rundą pucharu Polski. Wizyta Śląska, choć
kibiców przyjezdnych było niewielu, zakończyła się przerwaniem spotkania i zadymą
rozdmuchaną na cały sportowy kraj. Ale bodaj największym osiągnięciem hools Stilonu
było wybicie szyby w autokarze kibiców wrocławskich w sierpniu rok później. Wydarzenie
było o tyle sympatyczne, że bractwo chciało jechać" samo, ale miejscowi policjanci woleli
wesoły autobus eskortować. Tylko dzięki temu w chwilę po zdarzeniu wrocławianie nie
rozbiegli się po osiedlu w pogoni za rzeczywistymi i domniemanymi winowajcami.
Policjanci zdawali sobie sprawę, że w autokarze nie jechała wycieczka turystyczno -
krajoznawcza, więc zrobili wszystko, by do bieganiny nie doszło. Na szczęście robili to
grzecznie, a szeroka, wielopasmowa droga nie zachęcała do biegania, więc skończyło się
na zatamowaniu ruchu w jedną stronę.
Gorzowianie wyjazdów swojej drużyny nie traktują jako możliwości podróży po kraju,
zostawiając tą przyjemność futbolistom. Obecność Stilonu w Lidze Chuliganów (tzn. w
książce) jest raczej przypadkowa. Jedynym elementem usprawiedliwiającym
umieszczenie gorzowian w niniejszym tomiku jest fakt, iż na spotkaniach u siebie, może
się ich zwalić około 150. Tylu mniej więcej było gorzowskich fanów na trybunach hali
podczas piłkarskiego turnieju organizowanego przez Stilon, na którym pojawili się
fanatycy Lecha Poznań i Pogoni Szczecin.
ŚLĄSK WROCŁAW
Jeden z najgłośniejszych wyjazdów na mecze pucharowe był dziełem fanów Śląska. We
wrześniu 1993 roku wyjazd autokarem do Gorzowa Wielkopolskiego na mecz 1/16 PP
zaplanowany był na godzinę 10.00. Ale Małolat i Jaskóła mieli o 9.30 sprawę w sądzie.
Trzeba było na nich poczekać niedaleko gmachu sądu. Gdy otrzymali wyroki w
zawieszeniu, natychmiast został zakupiony alkohol. Balanga z krótką przerwą na bieganie
po jakimś sklepie trwała aż do czasu dojazdu na miejsce przeznaczenia. Przystanek ze
sklepem też był milutki. Maniek wsiadł na stojący na wystawie rower i postanowił
urządzić jakiś skromny etap wyścigu pokoju. Ekspedientka wpadła w furię i zaczęła gonić
niewydarzonego kolarza ze ścierką w łapie. A tymczasem bractwo brało pod pazuchę
wszystko, co się zmieściło w zasięgu ręki. W autobusie był istny sklep rybny. Fileciki w
śmietanie, śledzie w occie i inne frykasy mieszały się z nakrojonymi lodami i cukierkami.
Dojazd był uciążliwy, więc na stadionie zaledwie 48 osobowa, ale w mocnym składzie,
grupa zameldowała się dopiero w 8 minucie meczu. W dziewiątej część bractwa hasała
już po płycie boiska.
Porządkowi postanowili poprzewieszać flagi wrocławskich fanów w inne miejsce. —
Zobaczcie, typki próbują ściągnąć nam flagę, jedziemy z nimi krótko — takie dało się
słyszeć głosy. Wykonawców projektu było aż nadto. Porządkowi, gdy zaczęli dostawać po
głowach, natychmiast zerwali zamiast flag zelówki. Któryś z piłkarzy gospodarzy rzucił
jakieś nieopatrzne słowo. Kilka osób wybiegło więc na płytę boiska. Kacper położył się na
murawie plackiem, kilka osób bawiło się w ganianego po boisku, z tym że raz berkiem
byli funkcjonariusze, to znów psy robiły w rolach zająców. Sędzia przerwał mecz.
Pod koniec spotkania, gdy Śląsk przegrywał 0:1, kilka osób aż roznosiło. We Wrocławiu
robiono sobie spore nadzieje z występem wojskowych w pucharze Polski. Więc żal się
było z nim rozstawać już w pierwszej rundzie.
— Jakby tak wbiec na murawę jeszcze raz, to sędzia w myśl regulaminu musi zakończyć
spotkanie walkowerem dla gości — odkrywczo stwierdził Warkoczyk.
— No to wbiegamy — Pierogowi i Ratownikowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Kilka
osób rzuciło się na siatkę i po jej sforsowaniu natychmiast wbiegło na płytę boiska.
Sędzia chcąc nie chcąc zakończył przedwcześnie mecz. Wiara z Wrocławia tryumfuje:
Jeszcze nie wszystko stracone, Śląsk awansował!
Nieco inaczej patrzyli na sprawę awansu miejscowi. Im walkower zupełnie nie przypadł
do gustu. Trener Różański, który kiedyś, jako szkoleniowiec lubińskiego Zagłębia stracił
palec na gwoździu bramki, postanowił udowodnić, że wraz z palcem nie urwało mu jaj, a i
ręce bez palucha są użyteczne do uprawiania boksu. Identycznie chciała się zachować
prawie cała gorzowska publiczność. Trybuny postanowiły rzucić się na przyjezdnych. Mieli
szczęście, że plot przeszkodził im w tym zamiarze, gdyż akurat na tym spotkaniu kibice
Śląska byli reprezentowani przez najkonkretniejszą z możliwych ekip. Z miejscowymi
poradziło sobie jako tako kilku policjantów. Trzeba przyznać, że mundurowi byli nad
wyraz grzeczni. Przyjezdni bawią się między sobą. Źle, bo „humorek" puścił i zdałoby się
coś wyżłopać. Stilon, a tak w rzeczywistości publiczność gorzowska, bo szalikowców mieli
gospodarze zaledwie kilkudziesięciu, płotu ani bardzo rzadkiego kordonu nie forsuje.
Przechodzący za stadionowym murkopłotem, jakieś 50 metrów od fanów Śląska, czasem
zdobędą się na rzucenie nie dolatującego kamienia. Boguś Winiucho postanawia też się
zabawić w kamieniomiota i chwyta za ćwiartkę cegły. Rzuca nią w kierunku miejscowych,
lecz ta spada żenująco blisko. Boguś spoziera na świat jakby dostał wytrzeszcza.
— Kurwa, bark mi wyskoczył — krzywi się z bólu. Trzeba nieszczęśnika odwieźć" na
pogotowie.
Sytuacja co prawda się uspokoiła, lecz policjanci na samą myśl o tym, że towarzystwo
rozlezie się po mieście, dostają palpitacji. Stanęło na tym, że Bogusia zawieziono
radiowozem, a reszta na niego czekała. Ktoś wpadł na pomysł, że to czekanie ma się
odbyć w obstawie policyjnej na jakiejś stacji benzynowej na rogatkach miasta. W barze
wszyscy słuchali radia, w którym robiono właśnie sensację z nie-zakończonego spotkania
i jego skandalicznej pointy. Towarzystwo natychmiast pobiegło słuchać, co na temat
końcowego wyniku mają do powiedzenia w mass-mediach. Przy okazji pod okiem niezbyt
czujnych funkcjonariuszy odbyła się drobna jumka. Ktoś skroił flachę koniaku, ktoś inny
szampana, jeszcze ktoś kilka wermutów. Wreszcie jeszcze inny jumaka połakomił więc na
kasetkę z pieniędzmi.
Przyjechał radiowóz z zagipsowanym Winiuchem i kibice Śląska szykowali się do odjazdu.
Psy nie bardzo wiedzieli co z tym pasztetem zrobić. Kasetka co prawda znalazła się w
pobliskich krzakach, ale po gotówce nie było ani śladu. W sumie stanęło na tym, że
zaaresztowano cały autobus, który w obstawie kilku nysek pojechał na komendę.
Towarzystwo przeszło do jakiejś świetlicy. Oczywiście nikt nic nie wiedział, a podczas
spisywania danych bractwo zaczęło śpiewać hymn narodowy, stając jednocześnie na
baczność. Funkcjonariusze zrobili to samo.
Spod komendy rozśpiewany autokar ryczy: „Jeszcze tu wrócimy". Nie stało się to jednak
zbyt szybko. Pół roku później kierowca autobusu na-chlał się jak bąk. Tylko
wyrozumiałości załatwiającego całą imprezę może zawdzięczać, że nikt nie przemówił mu
do rozsądku kijem bejsbolowym. W sumie na stadionie znalazło się zaledwie kilkunastu
fanów Śląska. Natomiast na rogatkach miasta patrol policji zatrzymał autokar... piłkarzy
z Wrocławia. Sprawdzano, czy nie jechali nim kibice. Na stadionie, w „klatce" dla gości
zamontowano dodatkowy, wewnętrzny płot. W rok po zadymie kolejny wyjazd do
Gorzowa. Przed miastem docelowym autobus zostaje przejęty przez mundurowych.
— Kibice?
— Wycieczka do Szczecina.
— Bez wygłupów proszę — funkcjonariusz dokładnie widzi szaliki na szyjach. Choć
wszyscy myśleli, że trzeba będzie się kłócić o możliwość wjazdu do miasta, jednak
okazało się, że była to jedynie „troskliwa opieka", by nikomu się nie chciało odwiedzać
jakiejś stacji benzynowej. Wychodzących z autobusu szef lustruje bardzo uważnie.
— Widzę, że same znajome twarze - uśmiecha się, choć widać, że wcale mu nie do
śmiechu
— Złudzenie optyczne — ktoś wyraźnie się nabija.
Wracając z meczu autobus został obrzucony przez dwóch kamieniomiotów. Jedna szyba,
ostatnia boczna poszła w drzazgi. Z autobusu wiara wybiegła chcąc nieco porozrabiać na
osiedlu górującym nad drogą skąd poleciały kamienie i gdzie zerwali się obaj miotacze.
Policjanci pogubili się i skończyło się na kilku przebieżkach.
— Wreszcie będziemy jakoś normalnie jechać. Przy tej temperaturze w ogóle nie powinno
być szyb w autobusach — śmiało się bractwo polewające wódeczkę na końcu pojazdu.
Rzeczywiście, jadąc na mecz towarzystwo nieźle się wypociło, gdyż termometr wskazywał
wówczas 35 stopni. Druga liga, do której Śląsk spadł w roku 1993, zaowocowała na
trybunach stadionu przy ul. Oporowskiej pewną konsolidacją grupy. Sam spadek przypadł
w dobrym momencie. Dzięki niemu pozbyto się w klubie zawodników, których Janusz
Sybis, asystent trenera Tadeusza Pawłowskiego, z nazwiska wymieniał jako goniących
mecze. Do klubu przyszedł Stanisław Świerk, który jest fantastycznym organizatorem. W
ciągu krótkiej przerwy musiał on zalepić dziurę po ubytkach kadrowych. Do zespołu trafili
nowi, ale ograni zawodnicy.
— Po meczu musisz podbiec do kiboli, do płotu, niezależnie od wyniku — uświadamiał
mający już ogranie we Wrocławiu Twardygrosz, nowego Cieślewicza, z którym poprzednio
razem grał w Stilonie.
Ta tradycja ukształtowała się pół roku wcześniej. Choć walczyło o taki kontakt
zawodników z publiką całe pokolenie fanatyków. Po ostatnim. pierwszoligowym spotkaniu
na własnych śmieciach z Górnikiem Zabrze fanatycy wrocławscy zostali jeszcze przez pół
godziny na trybunach, cały czas śpiewając jedną tylko piosenkę. „Nie płacz, o Śląsku
mój, choć żal ci serce rwie. Nie płacz, o Śląsku mój, bo Wrocław zawsze z tobą jest"
Ludzie z „normalnej'' strony trybun zostali oglądać... kibiców. Pożegnanie z pierwszą ligą
wypadło w Katowicach.
Na ten mecz bez znaczenia pojechało 300 osób. 280 zameldowało się na trybunach. W
sumie na całym stadionie było niecałe tysiąc widzów. 90-minutowy doping był taki, że
dopiero w programie Ryszarda Szołtysika. który z tego wyjazdu robił materiał do
telewizji, fanatycy zielono -biało-czerwonych dowiedzieli się, że szalikowcy gospodarzy
też używali gardeł.
Fantastyczna była końcówka pierwszego drugoligowego spotkania Śląsk, firma, która
kilka lat wcześniej grała z Liverpoolem, Borussią Moenchengladbach, Napoli, musiała
spotkać się z Naprzodem Rydułtowy. Gdyby nie ów Naprzód, pewnie nikt we Wrocławiu
by nie wiedział. że Rydułtowy w ogóle istnieją. Ostatni kwadrans to nieustanne ataki
nowej personalnie drużyny i doping całej, choć tylko dwu i pól tysięcznej publiki. Po
ostatnim gwizdku wynik na tablicy nie zmienił się od pierwszej minuty. Piłkarze, i to tacy,
którzy na swoim koncie mieli już mistrza Polski (Jarosław Góra, Kudyba, Koszarski),
schodzili z boiska ze spuszczonymi głowami. Zdziwili się, gdy ci, którzy zostali po czystce
podeszli do płotu. Dla nich remis był porażką. Dla publiczności tak samo, a jednak nie
zostali wygwizdani... Zrobili to, co pozostali.
Kolejny mecz, tym razem na Arce w Gdyni. Kudyba po strzeleniu swoich bramek
wylądował na płocie. Zwłaszcza w jego przypadku, człowieka stonowanego, było to
dziwne.
— Nawet gdy z Zagłębiem Lubin zdobywaliśmy mistrza Polski, nigdy nie widziałem tylu
kibiców na wyjeździe. A tu druga liga i drugi koniec Polski... — stwierdził po meczu,
komentując swój wjazd na ogrodzenie. Wtedy jeszcze nie wiedział, że na 500 fanów aż
trzystu było z Gdańska. Gdy prawie rok później, po przegranym 0:1 meczu z Rakowem w
Częstochowie, zawodnicy nie podbiegli do ogrodzenia (tłumaczyli się tym, że w trakcie
gry usłyszeli kilka niewybrednych zdań pod swoim adresem, z kolei szalikowcy twierdzili,
iż gracze nie dali z siebie wszystkiego w meczu ostatniej szansy w walce o awans). Na
następnym spotkaniu, z Olimpią Poznań we Wrocławiu, kibice nie wywiesili flag oraz
zamilkli. Na szczęście Śląsk zwyciężył, więc po spotkaniu piłkarze „samolotami" na
deszczowej murawie przeprosili się ze swoimi fanami.
Wesoły okazał się wyjazd do Torunia. Co prawda miejscowi kibice piłkarscy nie mieszczą
się w jakiejś sensownej Lidze Chuliganów, jednak istnieją hools żużlowi. Co mieszkańcy
grodu Kopernika do wrocławian mieli - trudno zgadnąć. W każdym bądź razie stosunek
miejscowych do Śląska był wypisany świeżą farbą na stadionie. Gonitwy rozpoczęły się
jeszcze przed meczem. Miejscowi zaatakowali jedną z biesiadujących na mieście grup.
Nacięli się setnie, trafili na konkretną brygadę, która mimo sporej przewagi ilościowej
napastników, szybko dozbroiwszy się między innymi stołkiem od saturatora, pogoniła
miejscowych. W przerwie meczu zaczął się kolejny dym. W bardaszce jeden z
miejscowych chuliganów (damski bokser) kopnął panienkę w szaliku Śląska. Natychmiast
zorganizowana ekspedycja karna obiła wszystkich w odpowiednim wieku (tak koło
dwudziestki - to z uwagi na brak barw na szyjach miejscowych). Do zabawy włączyli się
policjanci. Na ich nieszczęście wtedy stadion Elany posiadał zgrabne, drewniane ławeczki.
Brechy błyskawicznie zmieniły charakter i przeznaczenie i policjanci musieli salwować się
ucieczką. Na szczęście dla nich zdążyła się już rozpocząć druga połowa, a Wałowski tuż
na początku drugiej połowy zdobył gola. Bractwo goniące za mundurowymi zmieniło
kierunek biegu i z metrowymi breszkami sforsowało śmiesznie niski płotek, wbiegając na
murawę, by pogratulować piłkarzom. W tym czasie siedzący naprzeciwko gości kibice
Elany, widocznie myśląc, iż tak dozbrojone bractwo po rozprawieniu się z
funkcjonariuszami chce dobrać się do skóry właśnie im, zaczęło w pośpiechu i widocznej
panice opuszczać trybuny swojego sektora.
Sporym wydarzeniem we Wrocławiu były dwa mecze derbowe z mającą spore aspiracje,
jednak nie posiadającą fanatyków Ślęzą. Pierwsze spotkanie, na Oporowskiej, odbywało
się w szowinistycznej atmosferze. Zawodników Ślęzy potraktowano gorzej, niż nawet
najbardziej znienawidzoną jedenastkę. W PZPN -ie ktoś wpadł na (raczej słuszny)
pomysł, że spotkanie derbowe może sędziować miejscowy arbiter. Andrzej Mamotiuk, na
którego wypadło, już po roku przyznał się przy kuflu piwa, że nie życzy nikomu
sędziowania takiego meczu, a sam nie da się wplątać w taką awanturę już nigdy w życiu.
Nic dziwnego.
Bractwo wisiało na płotach dysząc żądzą krwi do wszystkiego, co się rusza i nie pomaga
Śląskowi odnieść zwycięstwa. Tym bardziej, że pierwsi gola zdobyli goście. Gdy któryś z
piłkarzy Ślęzy próbował pokazać niewielki kamyk, który mu właśnie śmignął koło ucha,
arbiter tylko chwycił piłkarza za rękę, omiatając wzrokiem nieodległy wówczas płot. Hasło
„macie żony, my adresy" nie brzmiało zachęcająco dla nikogo, kto mógł w czymkolwiek
przeszkodzić wojskowym. Ostatecznie Śląsk zwyciężył 4:1.
— Najbardziej w dającej się ogarnąć perspektywie czasu, obawiam się rewanżu ze
Śląskiem — wydusił Kaskarino podczas jakiejś kawiarnianej rozmowy od pomocnika Ślęzy
Tomasza Fudaliego. Ów rewanż był faktycznie sporym wydarzeniem. Ponieważ IKS
remontował wówczas swój stadion, więc rozgrywał swoje spotkania na 0limpijskim.
Dariusz Gużkowski, kierownik sekcji, wpadł na pomysł, by zrobić widowisko i rozegrać
mecz przy świetle elektrycznym. Ostatni taki miał miejsce przed siedmioma laty, w 1987
wojskowi grali w PEZP z Realem Sociedad San Sebastian. A to była już wiosna 1994. W
prasie rozwinęła się nadzwyczaj agresywna kampania obu obozów. Do pieca dorzucali
obaj trenerzy, swoje dokładali piłkarze, działacze też nie pozostawali w tyle. Na
trybunach pojawiło się 10 tysięcy ludzi. Policja wymyśliła, że podzieli bractwo na sektory.
Fanatycy się śmieli, gdyż doszli do wniosku, że takie działanie tylko zaktywizuje
spokojniejszych. Więc nawet nie próbowano przeciwdziałać. Wyszło na kibicowską rację.
A posadzenie jednej — jak się później okazało — najagresywniejszej grupy tuż obok
wyjścia do szatni Ślęzy okazało się najfajniejszym pomysłem mundurowych. Zbutwiałe
ławki stanowiły fantastyczny materiał do zabawy w dwa ognie ze stojącymi za drugim
płotem policjantami. Może i do niczego by nie doszło, jednak nie dość, że Śląsk
przegrywał, to jeszcze arbiter walnął ewidentnego babola, nie przyznając wojskowym
rzutu karnego. Schodzący po zakończeniu meczu do szatni piłkarze Ślęzy musieli
przemykać się wśród lawiny desek lecących w ich kierunku. Sytuacja uspokoiła się
dopiero w momencie, gdy na opustoszałe już trybuny wtargnęli mundurowi.
Wcześniej był wyjazd do Rudych Głów. Tak się przyjęło mówić we Wrocławiu o
Rydułtowach. Fatalny dojazd spowodował, że towarzystwo postanowiło się wyprawić
autobusami. Udało się załatwić tylko pięć, wobec czego jechały wypchane jak
komunikacja miejska w szczycie. Na meczu drobny dym z policją, ale wesoło było dopiero
w drodze powrotnej. Śląsk wtopił 0:1, a trzy autokary i to te z najbardziej rozbrykaną
gawiedzią zatrzymały się przy jednym zajeździe. By opanować watahę, przybyli na
miejsce mundurowi musieli powyciągać kałasze. Choć hulanki i swawole trwały dość
długo i właścicielem zajazdu okazał się były milicjant, to zakończyło się tylko na jednym
wyroku za pobicie funkcjonariusza na służbie.
Pierwszy rok drugoligowej banicji Śląsk miał za sobą. Ciekawy, acz bez spodziewanego
awansu. Mimo tego słabego efektu sportowego fanatycy postanowili zorganizować mecz
między zawodnikami a szalikowcami. Fantastyczna atmosfera, meksykańska fala i
spotkanie, które zawodnicy potraktowali ulgowo. Wynik brzmiał 14:3, ale gdyby zagrali
na poważnie mogło być 30:0.
Drugi sezon na boiskach drugiego frontu był spokojniejszy. Zaczęło się nieszczególnie. Od
walki (bez większego oporu i efektów) w pociągu podczas powrotu z Wodzisławia. Błąd
poległ na tym, że część Nabojki wracała autami. Wracający z Zabrza Lech przebiegł się
po wrocławianach. Jednak pech poznaniaków polegał na tym, że tydzień później musieli
ponownie przejeżdżać przez Wrocław, wracając z meczu z Hutnikiem. Setka hools Śląska
odpuściła sobie ewentualne ataki na Arkę (72 gości), z którą tego samego dnia zmierzyli
się wrocławscy piłkarze. Do walk z poznaniakami doszło dwukrotnie. Na dworcu oraz po
zatrzymaniu pociągu na Popowicach. Szczegółowy opis zadym znajduje się w rozdziale
Lech.
Poza kilkoma drobnymi szarpaninami we Wrocławiu nie działo się nic szczególnego.
Ciekawsze rzeczy działy się podczas spotkań wyjazdowych, np. pogonienie miejscowych i
Lecha w Koninie w czasie przerwy meczu. W Bydgoszczy o mały włos nie zaatakowały się
załogi dwóch wrocławskich autobusów. Nie widząc z daleka, z kim mają do czynienia,
obie grupy rzuciły się w swoim kierunku. Dopiero z odległości 50 metrów spostrzeżono
swój błąd. Dym z miejscowymi (fan club Ruchu) i policją w Myszkowie. Dosyć ciekawa,
choć niewielka zadyma w Bytomiu (opis w rozdziale Polonia Bytom). Najazd na Oleśnicę
jesienią i Wronki wiosną. Podczas tego ostatniego, drugoligowego wyjazdu miało miejsce
sporo drobnych dymów. Z Zagłębiem Lubin i Lechem. Poznaniacy zdemolowali jedną z
wrocławskich nysek. Zadyma miała miejsce także na murawie, z jednej strony
przeciwnikami byli działający z partyzanta poznaniacy, z drugiej poznańska agencja
ochrony „Pewność". 1500 fanów z Wrocławia świętowało awans dymiąc na murawie. Po
meczu na wrocławskim Rynku odbyła się fantastyczna, feta, choć wszyscy jej uczestnicy
(około 300 śpiewaków) żałowali, że całe bractwo nie zjechało w jednym momencie.
Gdyby jej uczestników było choć tylu, co fetujących awans we Wronkach...
Jeszcze jeden fakt w sezonie 1994/95 na stadionie przy ul. Oporowskiej jest godny
podkreślenia. Na meczu z Wisłą, z którą wrocławianie po czterech latach wojenki
ponownie zrobili zgodę, fanatycy Śląska, mimo iż ich drużyna przegrała, pożegnali
piłkarzy Białej Gwiazdy jak swoich. Pierwsza liga w konfrontacji hools nie przyniosła z
sobą wzrostu agresji. Dwukrotnie w ciągu 24 godzin wykasowano Zagłębie Lubin jadące
do Zabrza i wracające z tego spotkania. Uszczknięto GKS Tychy. Jednak najweselej było
na wyjazdach. Drobiazg wydarzył się w Tarnobrzegu. Tam miejscowi postanowili pokazać
znacznie głośniejszym przyjezdnym, że w ich mieście są najlepsi chuligani na świecie.
Wobec czego wywiesili flagę z napisem „WKS psy". Nie spodobało się to najpierw
przybyłym wcześniej niż ekipa wrocławska fanom Motoru. Po drobnych zamieszkach
policja rozdzieliła okładających się. Chwilę później pojawiło się bractwo z Wrocławia.
Biegnąc przez boisko fanatycy wojskowych zabrali się do ściągania nie tylko feralnej
barwy, ale i pozostałych. Znów policja miała trochę pracy. Miejscowi nie stracili jednak na
wpół bezwartościowej, uszytej przez siebie, choć zielono -biało-czerwonej flagi.
Ostatecznie sami ściągnęli ją z płotu.
To były drobiazgi. Najciekawszy dym miał miejsce przed stadionem Widzewa. Tam wiara
z Oporowskiej wyprawiła się na dwa sposoby. Spora część jechała pociągiem, reszta
podróżowała autobusem. Ci z autokaru wysiadając zostali zaatakowani przez
miejscowych. Atak nie był przygotowany, a ekipa z autobusu nie dała sobie w kaszę
dmuchać. Natychmiast ruszono na znacznie liczniejszego przeciwnika. Do zwarcia nie
doszło, gdyż widzewiacy zrejterowali. Przechwycono jedynie kilku maruderów i dwie
dziewczyny, które postanowiły nie uciekać, licząc na pobłażanie fanów Śląska w stosunku
do przedstawicielek płci pięknej. Wyraz tego przekonania co do rycerskości dała jedna z
panienek krzycząc do drugiej: „Ewka, nie uciekaj, oni nam nic nie zrobią". Co prawda
Cygan postanowił je nieco nastraszyć, jednak po zrobieniu kilku groźnych min przekazał,
że raczej nie ma poważania dla fanów Widzewa. Dziewczyny wyszły z tego spotkania bez
szwanku.
Jedyną godną odnotowania rzeczą, jaka zdarzyła się we Wrocławiu było spotkanie Śląska
z Pogonią. Szczecinianie (twierdzą, że było ich 350, według szacunków miejscowych 300-
320) prezentowali się fantastycznie. Zrobili kapitalne efekty pirotechniczne. Ta
pirotechnika ich zgubiła. Po odpaleniu kilkudziesięciu rac ich sektor został zadymiony.
Szykujący się do podrzucenia gościom świecy z gazem łzawiącym Memlok nie mógł
poradzić sobie ze zrobieniem tego w sposób niepostrzeżony. Podczas zadymienia jeden z
młodzieżowców z babyhools wystartował z Młyna po szczecińskie flagi. Zerwał największą
z nich i sprintem wracał na swoje miejsce, jednak zbyt duży rozmiar płótna pozwolił na
depnięcie Radosława Majdana, bramkarza Pogoni. Flaga wróciła na swoje miejsce,
młodzieżowiec także. Jednak w zamieszaniu nikt nie patrzył na nic innego, jak
wydarzenia ze stadionu. W tym czasie Memlok rzucił świecę pod sektor gości. Ci zostali
podgazowani, chwilę później gaz rozprzestrzenił się na murawę i trybunę. Piłkarze nie
mogli grać nie widząc na oczy. Sędzia przerwał mecz, a kwalifikator postanowił nakazać
wyrzucić ze stadionu fanów gości. Policjanci nie mieli kłopotu z wygonieniem nic nie
widzących kibiców bordowo-granatowych. Na płotach pozostały flagi. Od razu z sektora
śląska wydelegowano Pieroga i Ratownika do pościągana tychże flag, by je po meczu
zwrócić portowcom. Ostatecznie policjanci wpadli na pomysł, że sami odwiozą
szczecińskie barwy właścicielom, co rozwiązało problem. Kibice Śląska wpadli na pomysł
utworzenia funduszu pomocy dla tych, którzy udzielają się w życiu fanatyków, jednak
mają aktualnie kłopoty życiowe. Bractwo sporządziło listą i każdy wpisany na nią ma
obowiązek comiesięcznego wpłacania 50 000 złotych. Za te pieniądze wysyła się paczki z
najpotrzebniejszymi rzeczami do przebywających w aresztach i kryminałach. Zalegający z
opłatami są niemal wytykani palcami.
Fani Śląska w 1995 roku zaliczyli wyjazdy w liczbie: (wiosna) Bydgoszcz 320 (w tym
pojedynczy kibice Lechii, Motoru i Wisły), Gdynia (Arka) 120 plus 300 Lechii, Myszków
225, Głogów około 400-450, Bytom (Polonia) 80 - prawie sama młodzież, Rydułtowy
około 100, po zadymach sprzed roku mnóstwo policji, Gdańsk około 200. W Gdańsku i
okolicach fanom Śląska zawsze jest się trudno policzyć. Pierwsi wyjeżdżali trzy dni przed
meczem, tuż po zakończeniu spotkania Śląsk - Górnik Konin. Po zakończeniu tego meczu,
w którym sympatia gdańskiej publiczności była po stronie... Śląska (z uwagi na czynione
już ruchy w kierunku stworzenia fuzji, co bez względu na ostateczny los rywalizacji w II
lidze awansowało gdańszczan do ekstraklasy) publika z obu sektorów wyległa na murawę
i wspólnie zniosła zwycięskich piłkarzy Śląska do szatni. Wronki około 1500. (14
autokarów - jeden po dymie z Zagłębiem Lubin nie dojechał - 500 koleją - dym z policją
po drodze, mnóstwo samochodów.
Jesienią: Gdańsk około 250 (wspomniane już trudności z liczeniem), Olsztyn 112 plus 4
Lechii, Bełchatów 160, Wronki 42 (rekord in minus ostatnich kilku lat), Tarnobrzeg 60
plus 30 Motoru, Katowice 170 plus 20 Wisły i kilku z Lechii, Łódź (Widzew) 180,
Warszawa około 280-300 plus 20 Motoru, Mielec 58 plus 46 Motoru. Na tym meczu
lublinianie na dzień dobry powędrowali w kierunku sektora mielczan myśląc tylko o
jednym: jak ich zmłócić. Opis w rozdziale o ich klubie. Z reguły trenerzy żegnają się z
klubem niezauważalnie dla fanatyków. Po zwolnieniu Stanisława Świerka (autor głosował
za jego zwolnieniem) kibice postanowili pożegnać lubianego przez wielu szkoleniowca.
Kilkuset hools przyszło na mecz Ślęzy, gdzie tym czasem Świerk wylądował, i wręczyli
jednemu z autorów pierwszoligowego awansu ufundowany przez siebie puchar.
WIDZEW ŁÓDŹ
Rzeczywistość historyczna jest trochę przykra dla fanatyków czerwono -biało-
czerwonych. Zwłaszcza tych, którzy są nad wyraz czuli na punkcie przeszłości. Chociaż
kibice klubu aktualnie dość szczegółowo doszukują się swych korzeni w rozmowach z
tymi, którzy na meczach jedenastki Widzewa pojawiali się zaraz po jej awansie do
ekstraklasy w 1975 roku, to nawet podkoloryzowane wspomnienia starszych fanów nie
wyglądają zbyt optymistycznie. Rzeczywistość dane mi było obejrzeć na własne oczy.
Końcówka lat siedemdziesiątych, kiedy to drugi łódzki klub zameldował się wśród
najlepszych drużyn w kraju, to ogołocone z barw trybuny stadionu przy ul. Armii
Czerwonej (aktualnie Piłsudskiego). Kilku bardzo młodych chłopaczków w szalikach ŁKS-u
nawet nie próbowało robić dopingu przez pierwsze dwa lata występów Widzewa na
pierwszoligowym stadionie.
Elementem, który spowodował, że dosyć szybko w Łodzi nastąpił rozdział i silniejsza
identyfikacja z RTS -em, były fenomenalne wyniki sportowe piłkarzy. Niedoceniany
Widzew szybko zagościł w europejskich pucharach. Już sam fakt gry jedenastki z Łodzi z
przeciwnikami zza granicy stanowił dla zgłodniałych innej niż ligowej piłki sympatyków
sporą atrakcję. Wszakże ostatni występ na międzynarodowej arenie ŁKS-u miał miejsce
dwadzieścia lat wcześniej. Na dodatek zakończył się blamażem (wysoka porażka z
luksemburskim Jeunesse Esch). A tu nie dość, że na mecz z lokalnym rywalem,
przyjechały takie firmy jak Manchester City, PSV Eindhoven czy, rok później, Manchester
United, to jeszcze po raz pierwszy w historii polski klub wyeliminował Anglików i to
dwukrotnie!
Widzew zaczynał zdobywać sympatię lokalnej społeczności. Na trybunach szybko zaczęli
się pojawiać kibice. Początkowo nie mogli nawet marzyć o szansie wygrania rywalizacji
we własnym mieście z ŁKS -em. I to wcale nie dlatego, że spora część widzewiaków
przechodziła chrzest jeszcze w barwach jedenastki z al. Unii. Po prostu fani lokalnego
rywala byli starsi wiekiem i zadymiarskim doświadczeniem.
Sami widzewiacy swoją historię widzą inaczej. Twierdzą, że pierwsi fani z flagami (w
tamtych czasach to nie szaliki, lecz właśnie flagi wyróżniały kiboli) pojawili się na
trybunach jeszcze przed awansem do pierwszej ligi, a po nominacji na pierwszoligowców
liczba najzagorzalszych sympatyków wzrosła do 200-300. Weryfikacja tych danych jest
raczej przykra dla łodzian. Chociaż „Bliźniak" twierdzi, że jest w posiadaniu zdjęcia
ubarwionych kibiców Widzewa z meczu z Pogonią w 1975 roku. Kontrowersyjne jest
także stwierdzenie, że na wszystkich meczach derbowych widzewiacy pojawiali się w
zwartej grupie.
Przełomem stał się fakt rozpoczęcia systematycznego spotykania się kiboli w jednej z
knajp („Lokator"). Grupa zaczęła się integrować. O sobie z tamtego okresu kibice RTS -u
mówią, że aż do połowy lat osiemdziesiątych byli w Łodzi zdominowani przez ŁKS.
Z pobieżnych obserwacji wynika, że w tym wypadku nie są to wymysły chcących
poszpanować chuligańskim rodowodem. Rzeczywiście, w tym czasie przeżywający swój
bardzo długi kryzys klub rywali, powoli przestawał nadawać ton w rywalizacji dwóch
łódzkich klubów.
Wiosną 1985 roku na wyjazd do Poznania (Lech) pojechało 104 fanów Widzewa. Na tym
spotkaniu przyjezdni dostali oklep, ale nie chodzi tu jeszcze o siłę bojową. Nieźle pod
względem ilościowym zaprezentowali się widzewiacy w Warszawie na meczu z Legią.
Także w Warszawie miał miejsce finał pucharu Polski w którym łodzianie zmierzyli się z
GKS -em Katowice.
R. M. z Wrocławia, który był na tym meczu i wracał pociągiem wraz z szalikowcami RTS -
u, powiedział o swoich odczuciach ze stacji Łódź Kaliska, gdzie widzewiacy kończyli
podróż. — Mówię ci, to było niesamowite wrażenie, gdy do wyjścia z peronu szło morze
głów. A wszyscy w barwach.
„Na własnym, łódzkim podwórku też próbowaliśmy wówczas sil. Postawiliśmy się ŁKS -
owi, ale wtedy byli jeszcze od nas lepsi" — relacjonują czerwono -biało-czerwoni tamten
okres.
Następne lata, aż do spadku, który nastąpił w 1990 roku, to okres systematycznej, coraz
lepszej organizacji grupy. W tamtym okresie widzewiacy wzorowali się na mających
wówczas z nimi zgodę fanatykach krakowskiej Wisły, którzy w tym okresie byli na samym
topie Ligi Chuliganów. Właściwie jednym z dwóch poważnych dymów Widzewa z tamtego
okresu były wydarzenia jakie miały miejsce przed meczem, który miejscowym hools
spadł z nieba. Finał pucharu Polski w 1988 roku Lech - Legia był rozgrywany właśnie na
obiekcie łodzian. Łodzianie już na kilka godzin przed meczem zgromadzili się pod kasami
swojego stadionu i wyłapywali grupki delegatów z całego kraju. Walk było sporo i choć o
niewielkim zasięgu, to jednak wielu fanów „z Polski", czyli nie należących do ekip obu
grających klubów załapało się na oklep. Na samym stadionie łodzianie prezentowali się
bardzo dobrze. Do tradycji ostatnich lat należy, że jeśli podczas spotkania finału PP dwie
ekipy rozgrywające ów finał nie są zaprzyjaźnione z gospodarzami, to miejscowi
przychodzą na mecz jako trzecia siła. Podczas tamtego spotkania mogło się wydawać, że
Widzew to nie trzecia, lecz pierwsza siła.
Drugie spotkanie, które w sposób szczególny zaznaczyło się w historii łodzian, to także
mecz pucharowy. Rok później Widzew grał w Bełchatowie. Choć miasta te dzieli odległość
zaledwie 60 kilometrów, to jednak komunikacja jest fatalna. Na tym spotkaniu
zameldowało się kilkuset kibiców gości, a kilkunastu ełkaesiaków upatrywało swojej
szansy w partyzanckich podchodach. Dym zaczął się po meczu, Nie zorientowani w
miejscowych układach kibice Widzewa postanowili ściągnąć z płotu, przy okazji
zdejmowania własnych flag, najoryginalniejszą barwę gospodarzy. Może by się nic nie
wydarzyło, gdyby to była faktycznie flaga któregoś z kibiców. Jednak w Bełchatowie flagi
rozwieszali porządkowi, więc to oni zareagowali. Rozpoczęła się szarpanina. Przybyszów
rozgoniła na stadionie policja. Później akcję obijania przejęli miejscowi. Początkowo szło
im to sprawnie i nie będący w grupie, lecz przemieszani w tłumie fanatycy Widzewa
zaczęli się zrywać. Po ucieczce, gdy po pierwsze gonieni mieli dosyć, po drugie
wyselekcjonowała się grupa, która mogła spokojnie zaliczać różne sprawdziany na
lekcjach WF, postanowiono skontrować. Akcja odbyła się za wąskim mostkiem. Pierwsi
goniący zostali wpuszczeni na drugą stronę rzeczki i zaatakowani. Gdy tył napierał, przód
zaczął rejteradę. Część goniących nie potrafiąc opanować nagle ogarniającej paniki
ewakuowała się nie przez zablokowany mostek, lecz przez rzeczkę, której brzegi łączył.
Czasem próby dla szalikowców „Czerwonych" (taki przyjęli przydomek) był rok 1990.
Wtedy to drużyna wylądowała w drugiej lidze. Stała się rzecz dziwna. (Właściwie sądząc
po tym, co się stało na innych stadionach, należałoby to uznać za normalne, ale patrząc z
boku zawsze spadek wydaje się być początkiem końca.) To właśnie w drugiej lidze kibole
RTS -u zaczęli się bardzo poważnie liczyć na chuligańskiej mapie Polski. Sam czas 90-92
stanowił apogeum kibicowskich możliwości fanatyków czerwono -biało-czerwonych. W
tamtym okresie trudno było przejechać w okolicy Łodzi nie natrafiając na wystawione
czaty Widzewa.
Największa mobilizacja w sektorze pod zegarem następuje na meczach Widzewa z Legią i
ŁKS -em. To na tych spotkaniach pojawiają się najczęściej nowe flagi, specjalnie
przygotowywane są środki pirotechniczne, organizowane są akcje podchodów. Zwłaszcza
spotkania z lokalnym rywalem są tymi, które przyprawiają miejscowych stróżów
porządku publicznego o ból głowy. Z reguły do większych walk nie dochodzi, jednak ilość
mniejszych, kilku i kilkunastoosobowych szarpanin jest bardzo duża. Bodaj pierwszym na
większą skalę i do tego zwycięskim bojem Widzewa z ŁKS -em była walka po meczu tych
drużyn w finałowym, towarzyskim spotkaniu w turnieju Orła w 1992 roku. Oprócz
drobnych szarpanin w przerwie, w czasie tego spotkania niewiele się działo. Zaczęło się
tuż po ostatnim gwizdku sędziego. Obie grupy postanowiły opuścić stadion tą samą
bramą. Pierwsi do wyjścia tłoczyli się ŁKS -iacy. Co prawda fani „czerwonych" swoją
bramę mieli gdzie indziej, jednak około 50 najzapalczywszych kibiców Widzewa na
chciało nie wykorzystać nadarzającej się okazji. Gdy biało -czerwono-biali zobaczyli
nacierających, zaczęli się cholernie śpieszyć przy przechodzeniu przez wąską furtkę.
Spora część postanowiła ewakuować się ponad płotem. Gdy widzewiacy dotarli do
feralnego miejsca, ich przeciwnicy, ci którym udało się już przemknąć na drugą stronę
ogrodzenia, postanowili zorganizować obronę. W dalszym ciągu więcej inicjatywy mieli
napastnicy, którzy pociągnęli za sobą większe oddziały swych ziomków. W okolicy furtki
dostało się kilku niewinnym, uznanym przez widzewiaków za zgredów z ŁKS-u.
Najtrudniej było napastnikom pokonać wąskie gardło, jakim była owa furtka. Za Płotem
stali gotowi na przyjęcie agresorów fani Rycerzy Wiosny. Zwyciężyła zaciętość
widzewiaków, którzy nie patrząc na możliwość dostanie po głowie forsowali ogrodzenie
jak się dało. ŁKS zaczął uciekać. Na moment powstrzymano rejteradę, gdy na jednej z
budów dorwano się do cegieł. Ełkaesiacy, choć liczniejsi, stchórzyli. Sytuację opanowały
dopiero oddziały policji.
Derby w Łodzi, jak każde inne, sensowne derby, wyzwalają w miejscowej społeczności
emocje. Mieszkańcy Łodzi twierdzą, że to właśnie ich derby są najbardziej widocznymi i
specyficznymi meczami tego typu w kraju. Tu jednak nie można przychylić się do ich
zdania. Dzięki znajomkom z Gdańska i relacjom trójmiejskiej telewizji oglądałem
większość spotkań Arki z Lechią w ostatnich latach. O fantastycznej, niezapomnianej
atmosferze opowiadają świadkowie meczu Wisła — Cracovia z jesieni 1995. Nawet mecze
Śląska z nie posiadającą swych kibiców Ślęzą stanowią spotkania szczególne. Oczywiście
derby Wrocławia to pestka, lecz pozostałe na pewno nie odbiegają atmosferą od łódzkich.
Wycinki z lokalnej prasy po derbach oddają atmosferę tego, co się dzieje. „W sobotę
zdemolowano w Łodzi cztery autobusy, jeden tramwaj i jeden wagon w pociągu. 40
kibiców trafiło do izby wytrzeźwień. Od blisko 20 lat największym wydarzeniem
sportowym Łodzi są piłkarskie derby. Tylko przy okazji wizyt papieża mobilizuje się
większe siły porządkowe."
Kolejny wycinek dotyczący derbów, choć to, że o nie chodzi, wynika z dalszej części
artykułu: „Do łódzkiej izby wytrzeźwień trafiła w ostatnich dniach rekordowa liczba
klientów, Z piątku na sobotę przyjęto 73 pijane osoby, z soboty na niedzielę 74. W ciągu
ostatnich kilku lat nie notowano takiego tłoku. W piątek o godz. 22.00 zabrakło miejsc i
policja musiała przewozić nietrzeźwych do Policyjnej Izby Zatrzymań".
Po krótkim okresie z początku lat 90-tych na Widzewie jakby się uspokoiło. Mniej
widoczna jest zadziorność „Czerwonych", za to stali się najliczniej jeżdżącą na mecze
swojej drużyny ekipą w kraju. Sporo kiboli Widzewa rekrutuje się z fanclubów z
pobliskich (i nie tylko) miast i miasteczek. Doszło nawet do paradoksu, gdy na jesiennym
(1995) meczu 1/8 pucharu Polski w Stalowej Woli na trybunach pojawiło się 37 kibiców
Widzewa, w tym 4 z Łodzi. W związku z taki rozproszeniem, oraz z tym, że bractwo
spotyka się praktycznie tylko na meczach, brak jest większej integracji środowiska i
trudniej o wykreowanie ośrodka decyzyjnego. W związku z tym (a także z tym, iż kibiców
drużyna z ul. Piłsudskiego ma rzeczywiście bardzo dużo) wśród fanów Widzewa najłatwiej
jest natrafić na konfidenta, z czego sami fani RTS -u nie są zadowoleni.
Gdy się wymienia liczbę fanclubów można 'dostać zawrotu głowy. Najbardziej aktywne to
Kutno, Koluszki, Tomaszów Mazowiecki, Kalisz, Żyrardów, Sochaczew, Częstochowa,
Warszawa, Radomsko, Skierniewice, Piotrków Trybunalski, Opoczno, Skarżysko -
Kamienna. Istnieją także regionalne fan duby: Pomorski (Trzcianka, Pilą, Dębno) i
Wschodni (z siedzibą w Chełmnie). Sporo widzewiaków jest mieszkańcami Górnego
Śląska.
„Bez chłopaków spoza Łodzi nie byłoby takiego charakteru młyna, jaki posiadamy
aktualnie, nie można by stworzyć takiej wspaniałej atmosfery, jaką nie raz udaje się nam
wytworzyć na meczach." To opinia samych widzewiaków.
Liczne osobowo wyjazdy, oprócz samych plusów, jakimi jest silą większej grupy, posiada
także jeden, dosyć szczególny minus. Dużej, kilkusetosobowej grupie nie sposób jest nie
zwrócić na siebie uwagi policji, wobec czego widzewiacy nie mogą liczyć na możliwość
ujścia uwadze stróżom porządku. Innymi słowy - bez ich „troskliwej opieki" ciężko jest
wyjechać na mecz. Dlatego coraz częściej organizują sobie autobusy. Choć na spotkania
ligowe „Czerwonych" jeździ bardzo dużo, to na meczach reprezentacji narodowej
pokazują się oni jedynie w ilościach śladowych. Co prawda wykonują aktualnie (wiosna
96) ruchy w tym kierunku, by to zmienić, jednak na przeszkodzie tych planów może
stanąć... awans do Ligi Mistrzów. Gdyby się to łodzianom powiodło, zamiast na meczach
reprezentacji, będą poszukiwali wrażeń w wojażach po Europie na spotkania drużyny
klubowej.
W okresie apogeum możliwości i agresji szalikowców Widzewa, czyli w latach 90-92, byli
oni kojarzeni za sprzętem, który w drobnych, acz częstych potyczkach był u fanów RTS -
u nierzadko w użyciu. Z czasem ta przypadłość wśród kiboli miejscowych zanikła. Nie są
zbyt agresywni na własnym stadionie, co jest zapewne spowodowane tym, że od fanów
gości są oddzieleni całą długością boiska.
Na stadionie Widzewa zamontowano słynne, odwrócone oparciem do boiska, a przodem
w stronę publiczności krzesełko, z którego dyrygent może łatwo nadawać ton temu, co
dzieje się na trybunach. To zrobiono we współpracy z klubem. Jednak klub troszkę
wariuje. Gościowi, który sprzedaje szaliki, klubowi działacze każą... pokazywać wzory do
akceptacji. Jeśli działacze Widzewa nie czują swego idiotyzmu, to trudno. Nikt nie jest w
stanie zabronić grupce kilkudziesięciu chłopaków zamówienia w jednej z trzech firm
(reklamy w tekście) robiącej kibicowskie gadżety szalika z napisami np.: „Widzewscy
Mordercy", z hasłami „żyjemy po to, by zabijać, zabijamy dla przyjemności". I trzy dyszki
fanów będzie miało swoje szaliki, oraz pewność, że działacze klubowi to skurwiele, którzy
chcą im przeszkadzać. Postępowanie działaczy jest śmieszne, bo bawiący się w handel
wykłada na to własne pieniądze.
Aktualnie każdy mecz Widzewa, to nieustanne utarczki fanatyków RTS -u z lokalnymi
rywalami. Obie ekipy robią sobie wypady na przeciwników podczas rozgrywania przez
tych drugich spotkań na własnym stadionie. Przed i po meczach ekipy, które nie
wyruszyły na wyjazd za swoją drużyną czatują na kibiców rywali.
Pierwsi ten proceder w Łodzi wprowadzili szalikowcy biało -czerwono-białych. Dość długo
widzewiacy byli kasowani z szalików nie organizując żadnych poważniejszych kontrakcji.
Aż wreszcie (prawdopodobnie jesienią 1994 roku) zorganizowała się grupa młodych
fanów czerwono -biało-czerwonych, którzy działają identycznie jak rywale.
Bardzo szeroki, bo od 93 roku (choć niezbyt szczegółowy, o czy zapewniają zaokrąglenia
liczb) bilans wyjazdów Widzewa świadczy jednoznacznie, że fanatycy „Czerwonych" są
najliczniej reprezentowaną na meczach wyjazdowych swojej drużyny ekipą w kraju.
Jesień 1993: Poznań (Lech) 70, Warszawa (Legia) 400, Katowice 100, Stalowa Wola 100,
Poznań (Warta) 100, Pniewy 80, Zabrze 140-150, Kraków (Hutnik) 40. Te dane to
jeszcze nie dowód , że po dwóch latach do łodzian należy palma pierwszeństwa.
Brak danych z wiosny 94. Natomiast jesień 1994 w wykonaniu Widzewa prezentowała się
następująco:
Poznań (Warta) 300-350, Poznań (Olimpia) 300-350, Mielec 120-150, Zabrze 300-350,
Płock około 1000, Wrocław (Ślęza, 1/16 PP) 46, Lubin 50 plus 30 z Głogowa, Chorzów
120-150 (spora część nie dojechała na to spotkanie, gdyż w połowie drogi musiała karnie
opuścić pociąg). Kraków (Hutnik) 150.
Tym razem już widać, że kilkusetosobowe wycieczki fanów Widzewa są na porządku
dziennym. Do statystyki z tego okresu trzeba dołożyć około 3000 fanów RTS -u na
stadionie przy al. Unii podczas derbów (sami zainteresowani twierdzą, że było ich o tysiąc
więcej).
Brak części danych z wiosny 95. W Olsztynie „Czerwoni" zameldowali się w 300 osób, w
Katowicach 400.
Natomiast jesienią 1995 roku w Krakowie (na Hutniku) pojawiło się 300 łodzian. Bangor
(Walia, puchar UEFA) 24, Zabrze 300, Częstochowa 450, Odessa 13, Wronki 150,
Bełchatów 1200, Katowice 300, Mielec 150 plus 40 z Krosna i 2 ze Stali Rzeszów. Lubin
300 plus 100 z Głogowa. W pucharze Polski Kraków (Wisła) 70, Stalowa Wola 37. Mecze
reprezentacji narodowej, Paryż (Francja - Polska) 10. Zabrze (Polska - Rumunia) 100,
Bratysława (Słowacja - Polska) 5. Sympatycy Widzewa nie polubili się z nuworyszowską
ekipą Stomilu Olsztyn. Podczas pierwszego występu łodzian na olsztyńskim stadionie,
miejscowi fani zaatakowali rozwieszających flagi szalikowców Widzewa. Według
olsztynian w czasie zadymy zdobyli oni dosyć dużą barwę łodzian, natomiast według
poszkodowanych flaga została odzyskana. W przerwie miejscowi urządzili gościom
kamienowanie. Ci natomiast rzucili się w kierunku kamieniomiotaczy. Widzewiacy musieli
stoczyć walki z policjantami.
Niejako w rewanżu, podczas spotkania ze Stomilem w Łodzi jesienią 94 roku 25 osobowej
grupie fanów z Olsztyna pokrojono wszystkie flagi.
Pierwszym akordem wiosny 1996 w Lidze Chuliganów była zadyma podczas tradycyjnego
turnieju Orła w Łodzi. Tym razem widzewiaków było około 400, natomiast ich
odwiecznych rywali dwa razy mniej. Przeciwnicy Widzewa nie podjęli walki. Następnego
dnia odbywał się w hali Anilany turniej kibiców. Na tej imprezie ŁKS zadymił w
kilkuosobowym składzie. (Opis tej sytuacji w rozdziale „Życie".)
Podczas tej imprezy wśród widzewiaków widać było, że stanowią dosyć młodą ekipę i że
mają spore problemy z organizowaniem własnych fanów.
Zbyt dużo jest niesubordynowanej młodzieży. Jeden z młodzieżowców, na oko 15-latek,
chodził z zatkniętym za pasek tłuczkiem do mięsa. Robił to w ten sposób, by wszyscy
mogli ów tłuczek zobaczyć. Delikatnej postury małolat ponoć ma już w wywijaniu tym
narzędziem pewną wprawę. Nie zdaje sobie chłopaczyna o dziewczęcych rysach twarzy
sprawy z tego, że jego oblicze siłą rzeczy z czasem będzie przypominać twarze niezłych
zakapiorów. Zamiast pochodzić na siłownię, woli pójść na łatwiznę, zabierając matce z
kuchni narzędzie do rozpracowywania schaboszczaków. Starsi widzewiacy lekko się z
małolata podśmiewając, robili mu reklamę. Na szczęście dla siebie nie wyjechał na
parkiet w czasie, gdy inny mieszkaniec Łodzi, lecz ełkaesiak, wywijał tasakiem.