Tytuł oryginału norweskiego:
„Bak portene"
Ilustracja na okładce: Christina Nauckhoff
Redakcja: Elżbieta Skrzyńska
Copyright © 1995 by Margit Sandemo
For the Polish edition:
Copyright © 1997 by Pol-Nordica Sp z o.o.
Ali Rights Reserved
ISBN 83-87441-00-7
Druk: AiT Trondheim AS, Norwegia
Wydawca jest członkiem
Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Wydawców
Nie dowierzaj wszystkiemu, co czytasz!
Pozwól jednak swojej wyobraźni w to wierzyć!
Wyobraźnia prowadzi własne życie
równoległe do twojego, realnego.
Wyobraźnia może poszerzyć
granice twojego świata.
„Wielkie Wrota" to pierwsza książka w trzeciej i ostatniej części
wielotomowej trylogii.
Część pierwsza nosi tytuł „Saga o Ludziach Lodu", druga to „Sa
ga o Czarnoksiężniku".
Każdą z tych serii można czytać niezależnie od innych.
CZĘŚĆ PIERWSZA
BOGINI-DZIEWICA
1
Bębny umilkły. Jedyne, co było jeszcze słychać, to su
che, przytłumione trzaski pochodni, zatkniętych półko
lem w ziemię płaskowyżu.
Dziewczyna siedziała wyprostowana. Mała, drobna
i kompletnie naga na zbyt dla niej wielkim tronie.
Duży otwarty plac otoczony był lasem. Srebrzyste li
ście połyskiwały matowo w półmroku. Nad osadą zaległa
złowieszcza cisza.
Pozbawione wyrazu oczy dziewczyny ukrywały śmier
telny strach, który ogarniał ją zawsze, ilekroć spojrzała na
swoich zgromadzonych poddanych.
Jej czas się dopełnił. Wiedziała o tym. Wiedziała też, że
nie udało jej się wykonać zadania.
Przez dziesięć lat była dla swojego ludu boginią-dzie-
wicą. Działo się tak od chwili, gdy skończyła cztery lata
i gdy oni zamordowali jej poprzedniczkę.
Teraz przyszła kolej na nią, ponieważ Światło nie
wróciło w ciągu tych dziesięciu lat, kiedy im panowała.
Wprawdzie wciąż jeszcze była dziewicą, tak jak wymaga
ło tego prawo, lecz przestała już być dzieckiem. Jej ciało
nadal zachowało szczupłość małej dziewczynki, ale pier
si zaczynały się wyraźnie zarysowywać. Na razie leciuteń-
ko, ledwo zauważalnie, wystarczająco jednak, by mężczy
źni mogli jej pożądać, a ich grzeszne myśli unicestwiały
obraz czystości i niewinności, niezbędnej, by Światło
wróciło do tego ich pustego i mrocznego świata.
Miała na imię Siska, a jej przodkowie należeli do scy-
9
tyjskiego plemienia, pochodzącego z bezkresnych stepów
Rosji i Środkowej Azji.
Przybyli tutaj dawno temu, być może nawet stało się
to przed dwoma tysiącami lat. Włosy dziewczyny nadal
pozostały czarne i ls'niące tak jak u jej przodków. Wyro
sły teraz długie, ukrywały całe jej drobne ramiona i ple
cy. Oczy miała lodowato szare, osadzone pod czarnymi
niczym węgiel brwiami. Usta kusząco czerwone, ponie
waż one również zaczynały dojrzewać.
Mężczyźni to zauważali. Siska obserwowała, jak ich
zgłodniałe oczy błądzą po jej ciele, tak samo jak błądziły
dziesięć lat temu po ciele poprzedniej bogini-dziewicy, kie
dy miano składać ją w ofierze. Patrzyła teraz na młodych,
silnych wojowników i małych chłopców, niewiele star
szych od niej, a także dojrzałych mężczyzn spoglądających
na nią pożądliwie. I starców, śliniących się na jej widok.
Niczym dzikie zwierzęta krążyli wokół jej tronu, zro
bionego ze świętego giętego drewna. Teraz stanowiła do
zwoloną prawem zdobycz. Wiedzieli o tym i pilnowali na
wzajem jeden drugiego. Każdy chciał być pierwszy, bo
wiem odebranie jej dziewictwa oznaczało wielkie szczęście.
Chociaż następni też mieliby z jej boskości wiele pożytku.
A kiedy już ją posiądą, jeden po drugim, wtedy będą ją mo
gli złożyć w ofierze. To cena, którą Siska musi zapłacić za
przywilej, jakim ją obdarzono, za to, że niemal przez całe
swoje życie była ich boginią. Za to, że nosili ją na rękach,
oddawali jej wszystko, co mieli najlepszego, wszystko,
z wyjątkiem wolności i przyszłości. Mieszkała w najokazal
szej chacie, otoczona usługującymi jej kobietami, przyjmo
wała w ofierze owoce i najdelikatniejsze pokarmy. Najstar
sze kobiety plemienia uczyły ją tak, by mogła się stać wszy
stkowiedzącą wyrocznią.
Ale to się na nic nie zdało. Nie wypełniła swojego za
dania. W dalszym ciągu nad lasem trwał mrok.
10
A teraz wszystko się skończyło. Kobiet nigdzie nie wi
dać. Pochowały się.
Siska dygotała z przerażenia, ale starała się za wszelką
cenę nie pokazać, co czuje. Przypominała sobie swoją po
przedniczkę. Ona sama miała wtedy co prawda zaledwie
cztery lata, ale już wiedziała, że jest następną wybraną.
Dlatego pozwolono jej siedzieć w ukryciu na drzewie,
w pobliżu tronu. Teraz na tym drzewie siedzi z pewno
ścią jej następczyni, choć z ziemi nikt jej nie widzi. Mała
trzyletnia dziewczynka, wybrana w wyniku skompliko
wanych zabiegów dokładnie tak samo, jak niegdyś zosta
ła wybrana Siska.
Biedne dziecko! Ale prawdopodobnie ta mała wyobra
żała sobie teraz to samo, co niegdyś Siska. Patrzyła na
swoją poprzedniczkę na tronie i myślała: „Ech, co tam, ta
jest przecież taka stara, ja mam przed sobą niemal cale ży
cie i ja sprawię, że Światło powróci do naszego lasu. Ja na
prawdę zostanę boginią mojego ludu".
Nadzieje Siski jednak się nie spełniły. Teraz czas mi
nął i nikt już nie udzieli jej prolongaty.
Tamtego dnia przed dziesięcioma laty nie bardzo rozu
miała, co się dzieje z jej poprzedniczką, zapamiętała jed
nak wszystkie wydarzenia bardzo dokładnie. Wówczas
także, podobnie jak teraz, mężczyźni jakby się przemie
nili w dzikie bestie, skradali się z gorączkowym sapaniem
wokół tronu, strzegli nawzajem jeden drugiego, nie spu
szczali z siebie rozpłomienionego wzroku tak, aby żaden
nie podszedł za blisko do dziewicy, a potem z wyciem,
które długo odbijało się echem w lesie, rzucili się wszyscy
na nieszczęsną istotę. Z przerażeniem w oczach Siska pa
trzyła, jak ściągnęli ją z tronu, chociaż biedaczka rozpacz
liwie trzymała się oparcia. Rzucili ją na ziemię, przepy
chali się nad nią, odtrącali jeden drugiego, tłoczyli się ni
by rój pszczół wokół swojej królowej. Drobne ciało
11
dziewczyny całkiem zniknęło w ciżbie. Tylko jej rozpacz
liwe krzyki niosły się daleko po lesie.
Krzyczała jednak tylko na początku. Potem umilkła.
Mężczyźni jeden po drugim zaspokajali swoje żądze. Si
ska nie pojmowała, co oni robią. Widziała tylko dziwne
ruchy i słyszała obrzydliwe jęki. Czuła się od tego chora
i przerażona tak, że o mało nie spadla z drzewa.
Zamknęła oczy, zaciskała je mocno, bardzo mocno.
Kiedy je znowu otworzyła, długo potem, gdy krzyki umil
kły, zobaczyła, że dziewica leży na ziemi niczym porzu
cony łachman. Twarz miała białą, ciało zbroczone we
krwi. Po chwili mężczyźni zabrali dziewczynę i ponieśli
ją w kierunku ogniska, które tymczasem zostało rozpalo
ne na wzniesieniu, w lesie za polanką. Teraz za plecami
Siski znajdowało się takie samo. Wiedziała o tym dobrze.
Tamtego dnia rozpalono mdły ogień, który miał przywa
bić do siebie Światło. Ale nic takiego się oczywiście nie
stało. Jasno było tylko w kręgu płomieni.
Poza tym nad lasem panował zwykły mrok.
W rozpaczy Siska skierowała wzrok ku Światłu, które
majaczyło daleko za górami. Ku Światłu, które nigdy nie
docierało do ich lasu i do ich wymarłej doliny.
Określenie „wymarła dolina" jest oczywiście niesłu
szne, ponieważ ludzie w niej mieszkali od dawna. Była to
jednak uboga i nieurodzajna ziemia, pogrążona w wiecz
nym półmroku.
Dziewczyna drgnęła. Mężczyźni zaczynali podchodzić co
raz bliżej. Większość z nich rozpięła pasy i pozbyła się ubra
nia. Siska mimo woli zacisnęła kolana. Teraz wiedziała już
bardzo dobrze, co oni zamierzają z nią zrobić. To niemożli
we, to się nie może stać, pomyślała nagle. Dotychczas z re
zygnacją poddawała się losowi, który ciążył nad jej młodym
życiem. Teraz jednak obudził się w niej bunt. Nie chce. Za
nic nie chce zostać potraktowana tak, jak jej poprzedniczka.
12
Widziała, że mężczyźni są gotowi. To przepełniało ją
obrzydzeniem i niewypowiedzianą wściekłością, która
zdawała się zagłuszać nawet strach. Nie poddam się do
browolnie, powtarzała w duchu. Ta myśl rozpaliła się
w niej niczym ogień i dodawała sił, których istnienia Si
ska przedtem nawet nie podejrzewała.
Nagle zerwała się z miejsca i wskoczyła na oparcie tro
nu, ponieważ za jej plecami znajdowało się znacznie
mniej mężczyzn niż przed nią. Zanim zdążyli się zorien
tować, o co chodzi, Siska wyskoczyła w powietrze ponad
ich głowami, przewróciła dwóch, którzy stali jej na dro
dze, upadła na ziemię, stoczyła się w wielkim pędzie po
zboczu, po czym natychmiast zerwała się na równe nogi
i pobiegła przez płaskowyż.
Z ponurym wyciem tłum mężczyzn rzucił się w pogoń.
Siska chwyciła pochodnię przygotowaną do rozpalenia
ogniska i rzuciła nią w ścigających. Wycelowała precyzyj
nie. Najbliżsi uskoczyli w tył, zatrzymując całą gromadę.
Siska skorzystała z zamieszania i co tchu pobiegła w las.
Mignęło jej kilka postaci kobiet, które się tam ukryły, ale
nie miały teraz odwagi mieszać się w wydarzenia. Ani po
to, żeby jej pomóc, ani po to, by ją powstrzymać. Stały
tylko z otwartymi ustami i patrzyły, kiedy je mijała.
Słyszała, że mężczyźni się zbliżają. Ożywiona nową si
łą dobiegła do wysokiej skały i zaczęła się po niej wspi
nać. Gołe stopy i ręce same wynajdywały punkty oparcia.
Przypominała leśne zwierzę, które instynktownie wie, jak
się zachować.
Mężczyźni byli od niej ciężsi i bardziej niezdarni. Straci
li dużo więcej czasu, żeby wspiąć się na górę. Ich obute
w skórzane mokasyny stopy ślizgały się po gładkiej skale.
Jeden ze ścigających odpadł od ściany, stoczył się w dół i po
ciągnął za sobą innych. Ale Siska umknęła już wtedy dale
ko w las, w którym rosły drzewa o srebrzystych liściach.
13
Długo jeszcze słyszała przejmujące, wściekłe nawoły
wania ścigających, ale docierały do niej z coraz większej
i większej odległości.
W końcu musiała się zatrzymać. Czuła, że siły ją opu
szczają. Oddychała z wielkim wysiłkiem, w piersiach czu
ła bolesną ranę. Opadła na ziemię. Wiedziała jednak, że
mężczyźni za nic nie zrezygnują z pościgu. Próbowała ro
zejrzeć się wokół, czy nie znajdzie jakiejś drogi ucieczki.
Wzrok jej się mącił ze zmęczenia, krew pulsowała w skro
niach, całe ciało było wiotkie, zupełnie pozbawione sił,
jakby nie chciało jej słuchać.
Co ja zrobiłam? Zbuntowałam się przeciw prawu, po
myślała przestraszona, ale natychmiast odrzuciła od sie
bie lęk. Gdyby postąpiła zgodnie z prawem, teraz już by
nie żyła. Jej zmaltretowane, zbroczone krwią ciało pło
nęłoby prawdopodobnie na stosie. Dziewica złożona
w ofierze...
Chociaż wyrzuty sumienia nie ustawały i wciąż wraca
ło pytanie: „Co ja zrobiłam? Co ja zrobiłam?" - to wie
działa, że ze swojego punktu widzenia postąpiła słusznie.
Teraz chodziło o to, by przeżyć, by znaleźć kryjówkę,
do której tamci nie dotrą.
Ale jak może dokonać czegoś takiego ktoś, kto nigdy
nie wyszedł poza granicę osady? Kto właściwie nigdy nie
opuszczał swojej chaty.
Nie było jej zimno, ponieważ w lesie zawsze panowało
ciepło. Pochodziło ono od Światła. Siska wiedziała o tym,
tylko że to święte Światło znajdowało się strasznie daleko.
W świecie Siski nie istniała noc ani dzień, tylko nieu
stanny wieczny półmrok. Ale tutaj, gdzie znalazła się teraz,
w tej ciasnej, porośniętej lasem dolinie, ciemność była głęb
sza niż ta, do której przywykła w rodzinnej osadzie. To ją
przerażało, chociaż nie aż tak bardzo jak ścigający mężczy
źni. Musi uciekać, tutaj zostać nie może. Gdy tylko natę-
14
żyła słuch, natychmiast docierały do niej ich wrzaski. Znaj
dowali się daleko, ale z pościgu nie zrezygnowali.
Gdyby tylko mogła utrzymać się na nogach...
Nic dziwnego, że jest tak śmiertelnie zmęczona. Ona,
która nigdy nie wychodziła poza drzwi własnego domu. Wy
rosła na bladą i szczupłą dziewczynę, przypominała ziele wy
hodowane w piwnicy. Na początku tej szalonej ucieczki gna
ła ją nieznana dotychczas siła woli. Pędziła przed siebie, nie
zwracając uwagi na to, że wielkie korzenie drzew czają się
na nią podstępnie, nie zauważając, że stopy ma coraz bar
dziej poranione, że trawa i rozrzucone wszędzie gałęzie ka
leczą jej skórę. Nie zważała na to, że przewraca się raz po
raz, chciała uciekać, znaleźć się stąd jak najdalej.
Teraz zdała sobie sprawę ze wszystkiego. Czuła, że jej
nie przyzwyczajone do wysiłku płuca o mało nie pękną.
Każdy oddech był straszną udręką. Musiała kaszleć, ale
próbowała to tłumić. Zasłaniała usta rękami przerażona,
że ścigający ją usłyszą. Bała się tak, jak musi się bać tro
pione leśne zwierzę. Pomóż mi, pomóż mi, błagała w du
szy, choć wiedziała, że nie ma nikogo, do kogo mogłaby
się modlić. Przecież to ona właśnie była boginią swojego
ludu. To do niej inni zwracali się z prośbą o pomoc.
Teraz już nikt nie prosił jej o radę. Pragnęli natomiast
ją schwytać i złożyć w ofierze.
Światła prosić o pomoc nie mogła. Światło ją zdradzi
ło, a ona zdradziła Światło. Światło nie chciało nic wie
dzieć o jej powołaniu. Osada nadal trwała pogrążona
w ciemnościach, opuszczona przez Światło.
Opuszczona? Przecież nigdy go tam nie było.
Mieszkańcy osady żądali od niej tak wiele. I chociaż
zrobiła właściwie wszystko, czego oczekiwali...
Nawoływania w lesie.
Czy nie brzmią jakby bliżej? Nie była w stanie tego
określić. Nie wiedziała, czy to wyobraźnia, zresztą jak
15
mogłaby coś takiego wiedzieć, skoro krew pulsowała je;
w skroniach z głośnym hukiem, a oddech wydobywał siq
z piersi ze świstem?
Udręczona podniosła się z trudem i oparła o pień drzewa.
Rozglądała się, szukając drogi ucieczki. Po chwili ruszyła da
lej, wciąż mając osadę za plecami. Nagle zrozumiała, dlacze
go tutaj, gdzie się znalazła, jest tak ciemno. Zbliżyła się prze
cież do gór, które zasłaniają drogę ku Światłu. I tutaj ich cień
jest bardziej intensywny niż w Srebrzystym Lesie.
Ale jakie znaczenie mogły mieć dla niej góry? Wszyscy
przecież wiedzieli, że są niedostępne, że nikt nie zdoła się
przez nie przedrzeć.
Mimo to kierowała się w ich stronę. Po prostu nie mia
ła innej drogi. Wszystko wokół niej było nowe, obce
i przerażające. Siska, której nigdy nie pozwolono radzić
sobie na własną rękę, której usługiwano od rana do wie
czora, uświadomiła sobie teraz, jak bezradną i bezbronną
istotą uczynili ją poddani.
Z trudem zrobiła jeszcze kilka kroków i nagle zatrzy
mała się, bo dotarł do niej jakiś głos.
Oddech w dalszym ciągu rozrywał jej piersi. Skórę po-
ocierała i podrapała do krwi, ale rany nie wyglądały zbyt
groźnie, piekły tylko. Całe ciało miała poobijane i obolałe.
Dźwięk, czy to nie... Czy to nie sącząca się woda?
Siska nie znała lasu. Wiedziała jednak, że na skraju osa
dy płynie szeroki potok. I wiedziała, gdzie bierze on swój
początek. Tak, czyż opiekunki i doradczynie nie opowia
dały, że potok wypływa z gór?
Bez konkretnego celu, nie wiedząc nawet, dlaczego tak
robi, skierowała się ku szemrzącej wodzie. Była komplet
nie nie przyzwyczajona do poruszania się w otwartej
przestrzeni. Większość czasu spędzała przecież siedząc w
drzwiach swojej chaty, gdzie przyjmowała ludzi, przycho
dzących do niej po radę.
16
Nikt oprócz tych starych kobiet, które jej usługiwały,
nie mógł jej nigdy dotknąć. N i k o m u nie wolno było się
do niej zbliżyć. Służące jej kobiety nie miały w osadzie
żadnego znaczenia. Nikt się nimi nie przejmował. To
mężczyźni reprezentowali siłę i to oni panowali. Kobiety
znały się co prawda na różnych sprawach, ale to się nie
liczyło. Prawdziwe wartości to siła i odwaga.
Bogini-dziewica była wyrocznią. To ona miała urato
wać swój lud, wyprowadzić go z wiecznego mroku.
Siska wiedziała ponadto, że ona sama stawiana jest
znacznie wyżej niż jej nieszczęsne poprzedniczki. Ona by
ła wielką nadzieją plemienia. Sam wódz wybrał ją na bo
ginię w dniu, w którym się urodziła. Wybrał swoją córkę.
Tak, Siska była córką wodza. Była Księżniczką. Lud
oczekiwał od niej bardzo wiele. Żywiono nadzieję, że na
wet Światło pochyli się przed nią z respektem.
Nic takiego się jednak nie stało.
Mimo to zdawała sobie sprawę, że właśnie ona została
lepiej przygotowana do swojego zadania niż wszystkie po
przednie dziewice, które złożono w ofierze. Opiekujące
się nią kobiety też tak twierdziły. Siska uczyła się szyb
ciej i łatwiej, umiała wyciągać własne wnioski z tego, co
jej mówiono, i rozumiała prawo, a także wiedziała wiele
o życiu plemienia w lesie.
Co się teraz stanie z jej ojcem? Siska na wspomnienie
ojca zadrżała z przerażenia. Patrząc na swoje poranione
stopy powlokła się dalej, przytrzymując się drzew. Paliły
ją podeszwy, przywykłe do poruszania się po miękkiej
podłodze chaty.
Co ludzie w osadzie zrobią z jej ojcem, skoro ona zdra
dziła i uciekła sprzed ofiarnego stosu?
Otrząsnęła się z ponurych myśli. Teraz nie miała na nie
czasu. Ojciec z pewnością da sobie radę. Był bardziej
władczy i silniejszy niż wszyscy inni razem wzięci. Przy-
17
najmniej na razie. Wkrótce jednak zrobi się stary i...
Ojca nie było w osadzie wtedy, kiedy miano ją składać
w ofierze. Siska wiedziała, że bardzo kochał swoją córkę-
-dziewicę. Nie byłby w stanie patrzeć, jak płonie na stosie.
Może ze względu na ojca... Może ze względu na niego
powinna wrócić?
Nie, nie, nigdy nie wróci, nigdy, nigdy.
Nagle drgnęła. W lesie rozległ się odgłos biegnących
stóp. Ktoś, potykając się, wspinał się po zboczu.
Trzeba uciekać, ale dokąd? Akurat teraz stała na otwar
tej polanie, a przed sobą miała...
Tak... serce dziewczyny uderzyło szczególnie mocno.
Za drzewami wznosiła się wysoka górska ściana, a po tej
ścianie spływał strumyk. Widziała, że wydobywa się ze
skały i przemienia w piękny, mały wodospad. Woda spa
dała z niezbyt dużej wysokości, nie było jej też wiele, ale
tworzyła obraz niezwykłej urody. Siska nie miała jednak
czasu dłużej go podziwiać, nie wiedziała, czy biec dalej,
czy schronić się na drzewo. Nieliczne drzewa rosły tu
w rozproszeniu, a poza tym miały wysokie pnie, pozba
wione od dołu gałęzi. Nie byłaby w stanie wspiąć się po
żadnym z nich. Głośne kroki samotnego mężczyzny zbli
żały się coraz bardziej. Wkrótce ścigający znajdzie się na
polanie i zobaczy ją. Gdzie, gdzie mogłaby się ukryć?
2
Niegdyś był najsilniejszym i najodważniejszym męż
czyzną w osadzie. Sam nadal się za takiego uważał, choć
inni myśleli coś dokładnie przeciwnego. Młodzi chłopcy
przewyższali go teraz zarówno pod względem odwagi i si-
18
ły, jak i urody, ale Les tego nie zauważał. Jego imię, Les,
oznaczało las. I, oczywiście, znał bardzo dobrze ten las,
przez który się teraz skradał.
Nie zauważał tylko, że to skradanie słychać z daleka.
Les ścigał dziewicę. Poszedł inną drogą niż reszta męż
czyzn, ponieważ nie chciał dzielić się z nimi zdobyczą.
Ostatnimi czasy powodziło mu się bardzo źle. Jego ko
bieta zrobiła się stara i brzydka, nie dawała mu już w łóż
ku żadnej radości. Kto chciałby dotykać takiej pomarszczo
nej i obwisłej skóry? W każdym razie nie on, nie Les, taki
przystojny i urodziwy. Nie chciał przyjąć do wiadomości,
że on sam też jest pomarszczony i ma obwisłą skórę.
Prawo jednak zabraniało mu dotykać innych kobiet,
a prawa Les przestrzegał.
Wszelkie naruszenia surowo karano.
Ale teraz bogini-dziewica, księżniczka, była zdobyczą do
zwoloną przez prawo. Chciał znaleźć w jej ciele zaspokoje
nie po długich, nudnych miesiącach z żoną, a poza tym
chciał odebrać jej cnotę, bo to zapowiedź wielkiego szczę
ścia dla dzielnego mężczyzny, który weźmie ją w posiada
nie. A potem zabić. To jeszcze większe zwycięstwo. Dzięki
temu uzyska wszystko, czego w tym życiu może zapragnąć.
Choć Les sam przed sobą się do tego nie przyznawał, to
jednak najbardziej podniecała go myśl, że zaraz znowu po
siądzie młodą, piękną kobietę. Ze będzie mógł wedrzeć się
w jej kruche ciało, które ledwo zaczęło się rozwijać. A księż
niczka była piękna. Żadna inna nie miała takich długich, gę
stych i czarnych włosów jak ona, żadna nie kusiła takimi so
czystymi wargami. Widywał ją wielokrotnie ostatnimi cza
sy. Często chodził prosić o radę w sprawach, co do których
nie miał najmniejszych wątpliwości. Chodził tam tylko po
to, by znowu poczuć, jak soki życiowe zaczynają w nim krą
żyć. To on zwrócił uwagę plemienia, że bogini jest już bar
dziej kobietą niż dzieckiem. To on przyspieszył wydarzenia.
19
Szczerze mówiąc, Les był zadowolony, że bogini udało
się uciec. Dzięki temu stanie się jego zdobyczą. Tylko jego.
Wiedział bardzo dobrze, że tłoczący się wokół tronu mło
dzi mężczyźni próbowali go odepchnąć na bok i że im się
to udawało, co przyznawał z niechęcią. Mógłby mieć pro
blemy, żeby dostać to, co mu się sprawiedliwie należało.
Teraz miał ją tylko dla siebie. Dostrzegał ślady małych
bosych stóp wszędzie tam, gdzie ziemia była miękka. Tyl
ko on wiedział, w którą stronę bogini pobiegła. Byłby
skończonym głupcem, gdyby pokazał ślady innym.
Czuł rozkoszne mrowienie pod skórą. Nowa kobieta,
dziewica-bogini, księżniczka!
Teraz dziewczyna już mu się nie wymknie, nie ma naj
mniejszej szansy.
Świetnie wiedział, że biegnie ku górom. A tam wpadnie
we własną pułapkę.
Odwrócił głowę, by się przekonać, że jest sam ze swo
ją zdobyczą. I rzeczywiście, nigdzie żywej duszy. Tamci
głupcy pognali w przeciwnym kierunku.
Na chwilę przystanął, żeby odetchnąć. Młodsi mężczy
źni twierdzili, że on nie biega już tak lekko jak niegdyś.
C ó ż za głupstwa! Byl równie niedościgły jak zawsze. Te
raz jednak zasapał się trochę, ponieważ przebył znacznie
dłuższą drogę niż tamci. O n i by też sapali, gdyby musie
li biec tak daleko, i to pod górę. D u ż o bardziej by sapali.
Stał i patrzył za siebie. W dali poza osadą wznosiły się
złe góry. Ogromne szczyty celowały w niebo, długi łańcuch
zamieszkany przez groźne duchy. Wielokrotnie słyszał głu
che zawodzenia, kiedy wszyscy w osadzie już spali.
Czy ci głupi młodsi mężczyźni nie rozumieją, że Sisce
nigdy by nie przyszło do głowy uciekać właśnie w tamtą
stronę? Do gór, którymi władają duchy?
Tylko on miał dość rozumu, by przewidzieć, dokąd
ona się skieruje. Ku Światłu.
20
Les podjął pościg. Teraz spoza drzew widział wyraźnie
górską ścianę. Siska znalazła się w pułapce.
Kroki przybliżały się. Rozbieganym wzrokiem dziew
czyna szukała jakiejś kryjówki. Oczywiście mogła scho
wać się za pniem któregoś drzewa, ale na jak długo? Na
pewno bardzo szybko zostałaby znaleziona.
Raz czy drugi mignął jej między drzewami prześladowca.
Wciąż jeszcze był bardzo daleko, ale potrafiła już rozpoznać
jego charakterystyczny, skradający się krok. Zwłaszcza teraz
kiedy biegł. Les, najokropniejszy z nich wszystkich. Siska
przypominała sobie z obrzydzeniem jego pożądliwy wzrok,
którym wodził po jej ciele, kiedy przychodził prosić o radę.
Zadawał tak głupie pytania, że nawet dziecko potrafiłoby na
nie odpowiedzieć. Zaczynał się starzeć. Miał zaokrąglony
brzuch i kościste kolana. Zachował jednak jeszcze męskie si
ły. Tak przynajmniej twierdziły usługujące jej kobiety. Ale
wiele pożytku już z niego nie będzie, dodawały i śmiały się
przy tym nieprzyjemnie.
Siska wiedziała, co Les zamierza z nią zrobić, gdyby uda
ło mu się ją pochwycić. Jego obrzydliwe ciało przyciśnie ją
do ziemi, a twarde ręce będą ją szarpać pożądliwie. Była bli
ska histerii, kiedy rozpaczliwie poszukiwała drogi ucieczki.
Tak mało czasu, tak niewiele możliwości.
Może wspiąć się po górskiej ścianie?
To niemożliwe, jest tam zbyt stromo i skała zbyt gładka.
Może ukryć się za wodospadem? Nie, to niewykonalne.
Woda jest przezroczysta i spada za blisko górskiej ściany.
Nigdzie ani jednego drzewa, na które można by się wdra
pać. A biec wzdłuż gór i tam próbować szukać jakiegoś ra
tunku też nie mogła. Była taka zmęczona, nogi nie chciały jej
już nieść. Z trudem utrzymywała ciało w pozycji pionowej.
Źródło. Miejsce, w którym strumień wypływa z góry?
O, nie, otwór jest bardzo ciasny. Nawet gdyby wsunę
ła głowę do otworu, to co jej to da? Po pierwsze, udusi
21
się pod wodą, a po drugie, Les będzie widział jej ciało wy
stające na zewnątrz.
Ale czy rzeczywiście otwór jest zbyt ciasny? Wąski, to
prawda, ale... Siska nie miała innego wyjścia.
Czepiając się palcami skały tak, że zdarła sobie paznok
cie, pięła się pospiesznie w stronę źródełka. Teraz była wi
doczna z bardzo daleka. Przykucnęła przy otworze i wsu
nęła do niego rękę. Mech wokół był miękki, ustępował
pod naciskiem jej dłoni.
A może?
Gdyby teraz...?
Jest przecież nieduża i drobna. Nie zastanawiając się
więcej, wsunęła nogi do wąskiej szczeliny. Jęknęła, gdy za
nurzyła stopy w zimnej wodzie. Choć może nie aż tak
zimnej, jak się spodziewała. Dziewczyna przemieszczała
się w głąb jak daleko mogła. Utopię się, myślała. Ale mu
szę spróbować. To moja jedyna szansa.
Najtrudniej było przecisnąć klatkę piersiową, ale nie
mogła przecież tak zostać, leżąc na plecach, na pól ukry
ta w szczelinie. Musiała przepychać się dalej. Nie miała
odwagi pomyśleć o tym, co będzie, gdyby chciała znowu
wydostać się na zewnątrz. Jakaś ostra krawędź rozorała
jej skórę wzdłuż mostka. Nie mogła temu zapobiec. Żeby
tylko rana nie okazała się bardzo głęboka, myślała z twa
rzą wykrzywioną bólem.
Wreszcie zdołała wcisnąć klatkę piersiową do środka.
Ramiona wsunęły się już lekko.
Co ja teraz zrobię? zastanawiała się, zdjęta paniką. Mo
je długie, czarne włosy znajdują się przecież na zewnątrz
w strumieniu, ale nie mogę przechylić głowy, bo wtedy
woda mnie zaleje.
On mnie widzi, on mnie widzi. On już wkrótce tutaj
będzie. A ja go nawet nie słyszę, bo szum wody wszystko
zagłusza.
22
Nogi Siski znajdowały się w boleśnie niewygodnej pozy
cji. Nurt opływał ją ze wszystkich stron, próbując ominąć
przeszkodę, jaką stanowiło jej ciało. Ostra skalna krawędź
raniła jej jedno biodro. Instynktownie poruszyła nogą i...
Mogła ją unieść! Wysoko! Spróbowała z drugą. Też po
szło gładko.
We wnętrzu skały strumień wyżłobił szerokie koryto!
Nie wahając się dalej, Siska przeciskała się w głąb. Za
chłysnęła się wodą, rozpaczliwie usiłowała złapać odrobi
nę powietrza. U m r ę teraz, zaraz się uduszę, myślała z roz
paczą. Ale odwrotu nie było. Wpełzła już tak głęboko, że
nikt z zewnątrz nie mógłby zobaczyć jej włosów. Spraw
dziła zdrętwiałą ręką, czy wszystkie znajdują się w skalnej
szczelinie. Szarpnęła kilkakrotnie gwałtownie całym cia
łem, zaciskając wargi pogrążyła się pod wodą, przesunęła
jeszcze bardziej i w końcu mogła unieść głowę. Otwór był
znowu wolny i cała wezbrana woda została wyrzucona na
zewnątrz z wielką siłą. Siska miała nadzieję, że Les nie
zwróci na to uwagi.
Ona sama znajdowała się teraz ponad spienioną po
wierzchnią potoku. Znowu mogła oddychać. Och, jakie
cudowne uczucie!
Mimo wszystko była wciąż tak przerażona, że nie mia
ła odwagi pozwolić sobie na odpoczynek. Leżąc na plecach
przepychała się głową do przodu, po chwili zdołała się
przewrócić na brzuch i pełzła teraz dalej, wciąż w głąb
góry, nie mogąc się pozbyć dręczącej świadomości, że wi
si nad nią straszliwy ciężar potężnej skały. Z rzadka tylko
miała odwagę zatrzymać się na moment w tej szalonej
ucieczce. Wtedy siadała w wodzie i szlochając z rozpaczy
nie potrafiła zdobyć się na żadną rozsądną myśl.
Les wyszedł na polankę pod wodospadem w tej samej
chwili, gdy potężna kaskada wody została gwałtownie wy
rzucona z otworu. Dlatego nie zwrócił uwagi na nic szcze-
23
gólnego. Po prostu myślał, że tak powinno być. Jeśli
w ogóle cokolwiek myślał.
Zdumiony rozglądał się wokół. Jeszcze przed chwilą mi
gała mu między drzewami sylwetka uciekającej dziewczyny,
był tego absolutnie pewien. Siska musiała znajdować się
gdzieś tutaj. Nigdzie jednak nie widział ani śladu człowieka.
Górska ściana tworzyła w tym miejscu niewielkie za
głębienie. Znakomita pułapka. Skała po obu stronach za
mykała drogę ucieczki, ale Siski nie było. Nigdzie żadnej
dziewicy do zdobycia.
Les nie używał słowa „gwałt", ale właśnie tego rodzaju
postępki miał na myśli.
Oszukany, pozbawiony pysznego kąska.
Gorączkowo przeszukiwał wzrokiem okolicę. Wypatry
wał w koronach drzew. Nigdzie nic. Może za drzewami?
Biegał szybko dookoła pni, żeby nie zdążyła mu umknąć.
A może wysoko, na górskiej ścianie. Niemożliwe. Nie
jest przecież owadem.
A w strumieniu?
Za płytko.
Les wdrapał się na górę i zatrzymał koło małego wo
dospadu. Też nic.
Woda wygładziła wszystkie ślady ciała Siski na mchu.
Otwór wyglądał znowu jak nie tknięta przez nikogo
szczelina w skale. Lesowi nie przyszło do głowy, żeby sta
rannie zbadać miejsce, skąd wypływała woda. Nikt prze
cież nie mógł się tam wcisnąć. Szczelina była beznadziej
nie wąska i ciasna.
Pozostawała tylko jedna droga. Dziewczyna musiała
pobiec wzdłuż skalnej ściany i skierować się na północ. Ku
południowi bowiem droga była widoczna jak na dłoni.
Z rykiem wściekłości zdesperowany Les zeskoczył na
ziemię i podjął przerwany pościg. Będzie ją miał jeszcze
dzisiaj. Był tego absolutnie pewien.
24
Nikt nie zdoła oszukać Lesa, najdzielniejszego mężczy
zny w osadzie.
3
Kiedy najgorszy gwałtowny atak płaczu minął, Siska
poczuła, że przemarzła do szpiku kości. Wilgotny chłód
ciągnący od wody i od skał przenikał ją na wylot. Zrozu
miała, że zbyt długo nie może w tym miejscu zostać.
Czy powinna zawrócić tą samą drogą, którą przyszła,
i wyjść znowu na zewnątrz w Srebrzystym Lesie?
Na myśl o tym wszystko się w niej burzyło. Jaka przy
szłość czekała ją w osadzie? Straszna.
Z drugiej jednak strony tutaj, w ciemnym wnętrzu
góry, też nie widziała szans na przeżycie.
Nie miała nic do stracenia. Zdecydowała się dokładniej
zbadać głębię.
A zresztą, czy to naprawdę głębia? W gruncie rzeczy prze
cież posuwała się do przodu wzdłuż koryta potoku. W spo
sób naturalny woda spadała z góry i nie ulegało wątpliwo
ści, że strumień bierze swój początek na wyższym poziomie.
Ale z zewnątrz widać było tylko ten uskok. Większa
część strumienia musiała się znajdować w głębi góry.
Cóż, jak tylko długo się da, powinna brnąć przed sie
bie, żeby zobaczyć, jak to wygląda dalej.
Siska roześmiała się. Chociaż zabrzmiało to jak histe
ryczne stłumione łkanie. Jakichż to słów ona używa? Zo
baczyć! Nie odróżniała przecież nic na wyciągnięcie ręki.
Takich ciemności jak tutaj nigdy w życiu, nie widziała.
Stare kobiety w osadzie przekazały jej tradycje i legen
dy plemienia. Opowiadały jej o tym, że plemię przybyło
25
z kraju, w którym czas dzielił się na ciemną noc i jasny
dzień, w którym był zmierzch i brzask. Pochodzili z kra
ju o zielonych latach i płomiennie żółtych jesieniach oraz
zimach z białym deszczem, który niczym kołdra kładł się
na ziemi, i z wiosną, kiedy wszystko ponownie budziło
się do życia. Legendy! Do zadań Siski należało opowiada
nie ich nie dowierzającym młodym kobietom i mężczy
znom, którzy śmiali się szyderczo.
Jej osada znała jedynie półmrok. Odwieczny i nieustanny.
W niektórych miejscach łatwo było pełznąć naprzód
pod prąd. Kilkakrotnie mogła nawet stanąć i wyprosto
wać się. Wkrótce jednak uderzała głową o wystające nad
nią kamienie i znowu musiała brnąć dalej na czworakach.
Dygotała z zimna, ale nie płakała już i przestała się nad
sobą rozczulać. Stare kobiety w osadzie mówiły, że ani
płacz, ani użalanie się niczego dobrego nie przynosi. Mą
dre słowa, teraz to pojmowała.
W pewnym momencie usłyszała plusk wody z innej
strony, a wkrótce potem natrafiła na jeszcze jeden stru
mień - mniejszy. Niepewna, co zrobić, siedziała w kucki
i wymacywała w mroku rękami, żeby się przekonać, który
z potoków jest szerszy i bardziej godzien zaufania.
Przez cały czas nie opuszczał jej lęk. W każdej chwili
przecież droga mogła zostać zamknięta. W każdej chwili
mogło się okazać, że otwór stal się zbyt ciasny i Siska
przez niego nie przejdzie.
Ale właściwie dokąd zmierzała? Nie wiedziała nic. Sta
re kobiety nigdy jej nie mówiły o drogach strumieni. Nie
mówiły ani skąd się biorą, ani w ogóle nic. Wiedziała tyl
ko, że za osadą płynie strumień i że bierze on początek
w górach. To wszystko.
Nieoczekiwanie ogarnęło ją leciutkie uczucie triumfu.
Teraz wiedziała na temat strumienia więcej niż ktokol
wiek inny w osadzie.
26
Chociaż, czy to jej w czymś pomoże? Oni nie chcieli już
nic o niej słyszeć. Potrzebna im była tylko jako dziewica,
którą można złożyć w ofierze i być może skłonić Światło,
by do nich powróciło. Mogła im się przydać jeszcze po to,
żeby mieli się na kim zemścić. Za to, że zawiodła.
Przygnębiająca myśl, odebrało jej to resztki odwagi.
Siska zdawała sobie sprawę, że musi się przez cały czas
poruszać, że jeśli się zatrzyma, to jej ciało zesztywnieje.
Bolały ją wszystkie członki, ręce i nogi nie chciały jej
dźwigać. Musiała mieć zupełnie sine wargi, bo dzwoniła
zębami, a jej długie włosy, mokre i lodowate, lepiły się do
skóry. Rany piekły, czuła się okropnie.
Zawsze przecież mogę zawrócić, myślała. Ale to była
niewielka pociecha.
W końcu zdarzyło się to, co absolutnie zdarzyć się mu
siało:
Okazało się, że skała nad nią schodzi skośnie w dół.
Tak nisko, że Siska musi położyć się w korycie strumie
nia. Przejście stawało się coraz węższe, mimo to wciąż po
suwała się naprzód, przeciskała pod wiszącą ścianą... I na
gle wpadła w panikę. Poczucie zamknięcia w ciemności.
Świadomość ciężaru wiszących ponad nią skał, jej własna
małość i samotność... Nikt nie wiedział, co się z nią stało,
nie mogła się wydostać z pułapki. Znajdowała się w po
trzasku. Czuła, że rozpacz mąci jej rozum.
Zaczęła krzyczeć dziko i rozdzierająco, szarpiąc jedno
cześnie ciałem, by wydostać się z potrzasku. Z trudem
mogła oddychać, uczucie, że się dusi, dominowało nad
wszystkim. Szlochała, zachłystywała się wodą, płakała,
krzyczała stłumionym głosem, od czasu do czasu chwyta
ła odrobinę powietrza i nieustannie z wściekłością próbo
wała się wyrwać z uwięzi. Zdawała sobie sprawę, że nie
ma już przed sobą drogi, mimo to wciąż parła naprzód.
* rzejście było coraz ciaśniejsze, woda zalewała ją raz po
27
raz, dziewczyna z trudem chwytała oddech, pewna, że za
chwilę umrze. Czuła, że skała szarpie jej skórę na kawał
ki... Ciemność, ciemność, przerażająca ciemność!
W ataku histerii nawet nie zauważyła, iż wydostała się
z pułapki. Czołgała się dalej, ogarnięta najstraszniejszą
klaustrofobią. Obijała się o skałę, potykała, pełzła w górę
strumienia, połykała mnóstwo wody, zachłystywała się,
walczyła z niewidzialnymi wrogami, wspinała na wystają
ce skały i spadała głową w dół, w którymś momencie ude
rzyła się boleśnie w czoło, ale nawet to jej nie powstrzy
mało. Płakała, krzyczała rozpaczliwie i brnęła dalej, dopóki
zmęczenie nie zmusiło jej do zatrzymania się. Łokcie i ko
lana ugięły się pod nią, osunęła się na dno płytkiego stru
mienia i słyszała, jak woda z szumem przepływa ponad nią.
Śmiertelnie udręczona zdołała jednak unieść głowę nad j
wodą. Odpoczywała, oparta o duży kamień, kaszlała, plu
ła i wciąż zanosiła się bezradnym szlochem.
Minęło bardzo wiele czasu, zanim zdołała się pozbie- j
rać i mogła ruszyć dalej. Zmęczona, śmiertelnie zmęczo
na i przerażona.
Koryto strumienia zamykała stroma ściana. Siska prze
widziała to. Od dłuższego czasu słyszała już szum wodo
spadu, a teraz droga była definitywnie odcięta.
W jakiś sposób jednak udało jej się pokonać również
tę przeszkodę. Skała była gładka i wysoka, ona jednak
wpinała się po niej z gniewną desperacją. Cóż miała do
stracenia? Machnęła ręką na wszystko.
Ponad spiętrzeniem łatwiej było się poruszać. Zauwa- \
żyła też,
że łożysko się rozszerza. Woda płynęła wolniej,!!
momentami stała prawie nieruchomo jak w małych sa*«
dzawkach. Po chwili znowu trzeba się było wspinać na
skałę, a potem... Nagle Siska zatrzymała się, otworzyła
usta i patrzyła. Widziała światło!
Daleko, daleko przed nią majaczyła jasna plama. Ale, ale... |
28
Jeszcze przecież nie skończyła przedzierać się przez
ciasne przejścia. Kiedy znowu dostrzegła przed sobą ska
łę, przeniknął ją lodowaty dreszcz strachu. Ale po drugiej
stronie zza kamiennej ściany sączyła się wiązka matowe
go światła.
- O, nie - zawołała cicho i drgnęła na dźwięk własne
go głosu. - O, nie, nikt nie może mnie już zatrzymać.
Wiele razy głęboko wciągała powietrze podniecona
tym, że może widzieć, co znajduje się przed nią.
Siska zaciskała zęby i pełzła przed siebie na poranio
nych kolanach. Musi stąd wyjść!
Na moment zatrzymała się znowu. Nie wiedziała prze
cież, w jakim miejscu wyjdzie na zewnątrz. A jeśli wróciła
do doliny? Jeśli znowu znajdzie się w Srebrzystym Lesie?
Mrużyła oczy, by lepiej widzieć. Czyż na zewnątrz
wieczny półmrok nie jest jakby trochę jaśniejszy niż w ro
dzinnej osadzie? Nie potrafiła tego rozstrzygnąć. Odle
głość była zbyt duża.
Przejście... Przejście wydawało się niemożliwe do sfor
sowania. Znajdowała się teraz tuż-tuż przy nim.
Na szczęście jednak z daleka wyglądało to gorzej, niż
w rzeczywistości było. Nie miała wątpliwości, że tym razem
będzie się musiała przedzierać głową naprzód. A więc powin
na, wstrzymując oddech, zanurzyć głowę pod wodę. Jeśli jed
nak utknie w przejściu, będzie to oznaczało koniec księżnicz
ki Siski, bogini-dziewicy z osady w Srebrzystym Lesie.
Długo oceniała sytuację. Tym razem nie mogła popeł
nić najmniejszego błędu.
Otwór był wąski, ale niespecjalnie niski. Siska najpierw
w
sunęła głowę i ramiona, a potem tak poruszała ciałem,
°Y
przeszły barki. Położyła się na boku, starając się leżeć
Płasko, niczym kromka chleba. Woda zamykała się wo-
koł niej, dziewczyna zaciskała wargi i oczy. Nie było in-
n e
J rady, musiała wypuścić trochę powietrza z płuc. Nie
29
poddawaj się, Sisko, nie poddawaj, myślała gorączkowo.
Nie ulegaj panice. Wytrzymaj, wytrzymaj!
Tkwiła w potrzasku. Mogła się jeszcze wycofać. Mogła
zacząć pełznąć w tył, ale nagle odkryła w sobie jakiś no
wy, nieznany upór. Nigdy w tył, nigdy!
Nie miała w płucach ani odrobiny powietrza. Czuła, że
za chwilę rozpadną się na kawałki, i nagle zauważyła, że
zrobiło się jakby luźniej. Szarpnęła całym ciałem, w wyni
ku czego przesunęło się leciutko, i nieoczekiwanie ramiona
zostały uwolnione. Skórę na bokach miała poocieraną do
krwi, teraz biodra tkwiły w tym samym potrzasku co przed
tem barki, dziewczyna mogła jednak unieść twarz nad wo
dą i z bolesnym świstem łapczywie wciągała powietrze.
Woda wokół niej zabarwiła się na czerwono, nie mia
ło to jednak żadnego znaczenia. Biodra bez trudu udało
się przesunąć przez otwór i oto była wolna.
- Chciałabym zobaczyć takiego śmiałka z osady, który
by ścigał mnie tą drogą - szepnęła sama do siebie z trium
fem w głosie. Śmiertelnie zmęczona, wciąż boleśnie, głę
boko oddychając, czołgała się na drżących rękach i kola
nach w stronę Światła.
A ono stawało się coraz intensywniejsze... Nie ulegało
już żadnej wątpliwości: tutaj było jaśniej niż nad jej osa
dą w Srebrzystym Lesie. Różnica niewielka, ale jednak. Si-
ska zresztą sądziła, że jest to najsilniejsze światło, jakie
w ogóle istnieje.
Tak więc znajdowała się na zewnątrz po tamtej stronie
gór. Mogła podnieść się i stanąć na chwiejnych nogach,
choć nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Stała, oślepio
na nie znanym dotychczas blaskiem.
Pierwsze uczucie, jakiego doznała, to lęk przed przy
szłością. Co ją tutaj czeka? Wiedziała, że jest wysoko
w górach, ale co to oznacza?
Znajdowała się w niewielkiej, otwartej kotlince pomi<
30
dzy szczytami. Było tutaj małe jeziorko, z którego brał
początek strumień. Woda toczyła się sennie wśród kamie
ni i traw, a potem znikała we wnętrzu góry. Właśnie
w miejscu, w którym stała Siska.
Dziewczyna nie miała kłopotu z orientacją, ponieważ
Światło, owo święte Światło znajdowało się w dalszym
ciągu przed nią, za kolejnym stosunkowo niskim łańcu
chem gór. W takim razie rodzinna osada musiała znajdo
wać się po drugiej stronie tego wyższego rzędu szczytów
za jej plecami.
To by się zgadzało. Z ulgą myślała o tym, że nie musi
już oglądać czarnych gór, w których zbierają się duchy
zmarłych. Tych gór, które majaczyły niczym mroczne
ostrzeżenie daleko, daleko po drugiej stronie rodzinnej
osady. Teraz stały się zupełnie niewidoczne.
Ogarnęło ją uczucie straszliwej samotności. Okolica
była taka wymarła, taka pusta, nigdzie najmniejszego zna
ku życia.
Dawał też o sobie znać głód. Woda, którą wypiła po dro
dze, nie była w stanie go stłumić. Siska przywykła, że usłuż
ne ręce podsuwają jej tacę z owocami i chlebem, i wszyst
kim co natura dawała ludziom w rodzinnej okolicy. Teraz
musiała znaleźć sobie coś sama. A tutaj nie było niczego.
Przygnębiona skuliła się, chociaż powietrze nie było zim
ne, W rzeczywistości chyba cieplejsze niż w osadzie, ale Si
ska przemarzła do szpiku kości. Po długotrwałej wędrówce
wewnątrz góry i w lodowatej wodzie strumienia dzwoniła
zębami. Musiała natychmiast znaleźć coś, co ją ogrzeje. Ale
gdzie, skoro tutaj wszystko jest takie nagie i nieprzytulne.
Jedyne, co mogła zrobić, to poruszać się, biegać lub ska
kać, dopóki skóra i włosy jej nie wyschną. Tylko jak, sko
ro jest obolała i poraniona, a najmniejszy ruch odczuwa jak
ukłucie nożem. Cała skóra stanowiła jedną wielką ranę.
Nad brzegiem jeziorka rosła trawa. Siska zaczęła po
31
niej biegać, zastanawiając się jednocześnie nad tym, co ro
bić dalej. Myśli pomagały jej stłumić ból ciała i poczucie
samotności. Przywykła do tego, by myśleć szybko, roz
ważnie i racjonalnie. W osadzie to właśnie należało do jej
obowiązków i teraz doświadczenie okazało się przydatne.
Mimo woli kierowała się w stronę źródła Światła. To jej
wielka nadzieja. T a k jak zawsze Światło było wielką
nadzieją dla mieszkańców osady. Przyglądała się łańcu
chowi szczytów, przez który będzie musiała się przedo
stać. Gdy go pokona, z pewnością zobaczy Światło.
Ach, Siska, Siska! Bardzo niewiele, a właściwie zupeł
nie nic nie wiedziała o pewnej nieprzyjemnej właściwości
gór. Nie przypuszczała nawet, że za jednym łańcuchem
szczytów, który udaje się człowiekowi zdobyć, na ogół
rozciąga się drugi, jeszcze bardziej niedostępny.
Z ufnością podjęła wspinaczkę. Zaciskając zęby z bólu,
podpierając się poranionymi rękami, szła w górę. Nagość
jej nie martwiła. W swojej chacie na ogół nosiła lekką sza
tę, ale w obecności innych mieszkańców osady zawsze
musiała być naga. To należało do jej godności. Wszyscy
musieli widzieć, że jest niewinnym dzieckiem, dziewicą,
która może przebłagać Światło.
Rozgrzała się teraz, rany nie dokuczały jej już tak bar
dzo jak przedtem, głód jednak dręczył coraz dotkliwiej
i dziewczyna zaczynała odczuwać zmęczenie. Ponieważ
w świecie Siski nie istniał dzień ani noc, dobę dzielono na
czas pracy i czas snu. W czasie snu ludzie udawali się do
swoich chat i starannie zasłaniali wszystkie otwory tak,
by wewnątrz panowały zupełne ciemności. Przyzwycza
jenie sprawiało, że budzili się mniej więcej o tej samej po
rze, by zacząć nowy okres pracy.
Siska musiała przystanąć. Znajdowała się dość wysoko,
z góry spoglądała na małą dolinkę z jeziorem otoczonym
żółtozieloną trawą. Teraz widziała, jakie naprawdę potęż-
32
ne są góry, i pojmowała, dlaczego nikt nigdy nie wspiął
się na nie i nie przeszedł na drugą stronę. Praktycznie bio
rąc, były nie do pokonania.
I tylko ona znalazła przejście.
Wokół panowała cisza. W świecie Siski nie istniał
wiatr, tylko od czasu do czasu dawał się odczuć jakiś sła
by ruch powietrza.
Teraz włosy jej już dawno wyschły i dziewczyna odzy
skała trochę odwagi. Po drugiej stronie łańcucha gór znaj
dowało się Światło. O n o mogło dać jej wszystko: jedzenie,
ciepło, obecność innych ludzi, miejsce do mieszkania, ko
goś, kto opatrzy jej rany, wciąż jeszcze krwawiące. Musi iść
dalej. Wyczuwała, że zbliża się pora snu. Trzeba poszukać
jakiegoś miejsca, w którym będzie można odpocząć.
Znajdowała się już niemal na samej górze, gdy nagle
z boku, po lewej stronie, pojawiło się coś bardzo nieprzy
jemnego.
Strome szczyty gór zamieszkanych przez duchy. Więc
nawet tutaj nie może się od nich uwolnić...
W takim razie będzie musiała... Przystanęła i zaczęła się
rozglądać. To znaczy, że te okropne góry zataczają pół
kole wokół wielkiej doliny, którą znała przez całe swoje
życie, i wokół górskich okolic, do których teraz dotarła,
zamykają ponurym kręgiem cały jej świat.
Stała jednak niemal w najwyższym punkcie przejścia.
Jeszcze tylko kawałek, a potem Światło ją uratuje.
Skały miały żółtoczerwony kolor i były mocno spęka
na przynajmniej na powierzchni. Z pewnością w głębi są
znacznie twardsze. Mogła się zresztą o tym przekonać we-
W n
Ątrz nieszczęsnej góry, przez którą dopiero co się
P
r
zedarła. Pełna otuchy ruszyła dalej. Wymacywała ręka-
0 1 1
skalne występy i krok po kroku pięła się coraz wyżej,
ostatni odcinek był dość stromy. Stopy same znajdowa-
y punkty oparcia, nie potrzebowała nawet o tym myśleć.
33
Warunki do wspinaczki panowały tutaj dobre. PowstrzyJ
mywał ją tylko ból w dłoniach i w stopach.
Nareszcie na górze!
Rezygnacja i rozczarowanie zwaliły się na Siskę niJ
czym ciężki głaz. Przed nią rozciągał się bezbrzeżny świat
gór. Dokładnie taki sam jak ten, z którego właśnie przy
była. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się brudnoszare łańcut
chy szczytów.
A poza nimi jaśniało Światło. Równie niedostępne jak,
zawsze.
Siska wybuchnęla szlochem. Opadła na zimną skałę^
przesłaniając rękami oczy. Ponieważ czas snu już się rozJ
począł, została w tym miejscu, skuliła się samotna i pd
długim, rozdzierającym płaczu zasnęła.
W osadzie Siski panowało straszne zamieszanie i pod
niecenie. Mężczyźni wściekali się z powodu ucieczki bogii
ni-dziewicy. Najstarsi gadali coś na temat nieuchronnej ka-i
ry, jaka na nich spadnie. Przepowiadali, że Światło zgaśnia
całkiem z oburzenia i gniewu, tak że będą musieli żyd
w wiecznych ciemnościach, podobnych do tych, jakie zaJ
padają w chatach, gdy zasłoni się wszystkie otwory. Za4
pewniali, że gniew Światła z powodu postępku Siski bcj
dzie straszny. Nikt jednak nie myślał o tym, jak tragiczny*
los przypadłby dziewczynie, gdyby została w osadzie i po-!
zwoliła im ze sobą zrobić, co zamierzali.
Kobiety były wstrząśnięte, większość z nich wykrzykiwa
ła w podnieceniu złe słowa o niegodziwości i tchórzostwie*
jakiego dopuściła się Siska. Tylko najstarsze milczały. Ona
wiedziały, że te rozwścieczone niczym osy nigdy nie okaza-j
łyby takiej odwagi jak mała, drobna Siska. Stare kobietfl
w milczeniu podziwiały dziewczynę, zarazem jednak drżaM
o własną skórę. To przecież one ją wychowały, a rezultat oka!
zał się taki oto. Krwawa ofiara nie może zostać dopełnionaj
34
bo dziewica zniknęła. Kiedy mężczyźni ochłoną z pierwsze
go gniewu, z pewnością spróbują znaleźć kozła ofiarnego,
a wtedy mogą dojść do bardzo nieprzyjemnych konkluzji.
Mała dziewczynka, którą wyznaczono na następczynię
bogini-dziewicy, niewiele z tego wszystkiego pojmowała.
Trzyletnie dziecko nie rozumie wszystkich pomysłów do
rosłych. Była przerażona zamieszaniem, zarazem jednak
zachwycona, że może zamieszkać w pięknej chacie Siski,
że będzie karmiona smakowitymi kąskami i wszyscy bę
dą jej dogadzać.
Wódz zamknął się u siebie i w samotności pił sfermen
towany sok z jagód.
Żona Lesa nie wiedziała, gdzie się podziewa jej mąż. Za
ciekle tropił w lesie księżniczkę. Inni czynili to jakby mniej
uparcie, wyruszali na poszukiwania od czasu do czasu, czę
sto odpoczywali. Ale nie Les. Żona podziwiała jego siłę wo
li i zdecydowanie. Spłynęłaby na nich wielka chwała, gdyby
znalazł dziewczynę i uratował krwawą ofiarę dla osady. In
ne myśli nie przychodziły jej do głowy. Wiele czasu minęło
od chwili, kiedy Les po raz ostatni pożądał swojej małżon
ki. Przypuszczała, że kobiety w ogóle go już nie interesują.
Powinna by go jednak zobaczyć, kiedy jak szalony bie
gał tam i z powrotem u podnóża gór, tylko że on znajdo
wał się bardzo daleko od osady, dalej niż ktokolwiek kie
dykolwiek dotarł. Grymas wściekłości wykrzywiał mu
^arz, oddychał ciężko, ze świstem, wzrok miał dziki,
oczy przekrwione. Za każdym razem kiedy myślał o mło
dym ciele Siski, odczuwał mrowienie pod skórą. Był tak
Podniecony, że musiał się zatrzymywać, by uspokoić tro
chę swoje ciało. Cała wieczność minęła od czasu, kiedy po
r a
z ostatni posiadł kobietę. Prawo bowiem zabraniało mę
żowi dotykać innej niż własna żona. Dziewica była jedy-
na
* dozwoloną przez prawo zdobyczą i on musi ją mieć.
Les nie przejmował się już sprawami osady. Prawo wyma-
35
gało, by przyprowadził boginię nietkniętą do miejsca, gdzie
wzniesiono stos ofiarny. On jednak za nic nie chciał tego zro
bić. Wtedy bowiem musiałby się nią podzielić z innymi i mo
że nawet nie byłby jej pierwszym. Młodsi i bardziej urodzi
wi wyrośli na nieprzyjemnie silnych konkurentów.
Chciał sam posiąść swoją zdobycz tutaj, w lesie, gdzie
nikt by mu nie przeszkadzał. Tutaj sięgnie po swoje mę
skie prawo. Tutaj po wielekroć będzie zaspokajał z boginią
rozgorączkowane ciało, a potem rozpali ogień i złoży ją
w ofierze Światłu. Zaczął liczyć, ilu mężczyzn żyje w osa
dzie. Wielu, naprawdę wielu. Teraz wyprzedził ich wszyst
kich. Ta myśl podniecała go ponad wszelkie wyobrażenie.
Tutaj złoży swoją prywatną ofiarę z dziewicy, a potem
mrok na zawsze opuści rodzinną osadę i cała sława spły
nie na Lesa.
Tak rozmyślał, ignorując kompletnie fakt, że inni męż
czyźni poczują się z pewnością oszukani tym, iż nie mo
gli uczestniczyć w krwawej ofierze.
Les drgnął. Przed nim w półmroku wznosiło się coś
ciemnego.
Poczuł, że zimna obręcz ściska mu serce. Tak długo
biegł wzdłuż górskiej ściany ze wzrokiem wbitym w zie
mię, gdzie szukał śladów stóp dziewicy, że nie zauważył,
dokąd właściwie zmierza.
To ciemne przed nim, to góra. Straszna, czarna góra,
wznosiła się nad nim i zdawała się nie mieć końca. Les nie
zauważył również, że w tych okolicach jest dużo ciemniej
niż w jego rodzinnej osadzie.
Nie wiedział tego, ale zdawał sobie sprawę, że góra jest
strasznie wysoka i że stanowi część tego potwornego łań
cucha, w którym mieszkają duchy zmarłych.
Zdawało mu się, że słyszy ich przeciągłe, głuche zawo
dzenia, wiedział, że polują na żywych ludzi, by zagarnąć
w posiadanie ich ciała.
36
On, Les, znajdował się w zasięgu mocy strasznych du
chów. Wkrótce odkryją jego obecność. Był tak przerażony,
że stracił kontrolę nad funkcjami swojego ciała. Poczuł na
udach ciepły strumień moczu. Chciał zawrócić i uciec jak
najszybciej, ale potknął się i upadł na mech. Wybuchnął
rozpaczliwym szlochem. Ze strachu stracił świadomość.
4
Przez długi czas Siska błąkała się pośród gór. Jej jedy
nym celem było Światło, które teraz rzeczywiście zdawało
się podchodzić bliżej. To ono trzymało ją przy życiu. Przez
wiele dni piła tylko wodę. Od czasu do czasu jednak tra
fiała na niewielkie dolinki, w których znajdowała trochę
roślinności, i wtedy mogła zbierać korzonki, a nawet jago
dy. Zawsze w takich miejscach pozostawała na dłużej.
Przywykła już do wymarłego pustkowia wokół siebie.
Dlatego doznała głębokiego szoku, kiedy pewnego dnia na
gliniastej ziemi nad brzegiem rzeczki spostrzegła ślady stóp.
Były to duże męskie stopy. Wyglądało na to, że zosta
wiło je trzech ludzi. Twarde podeszły zostały przybite do
butów gwoździkami. A zatem nie mógł to być nikt z jej
rodzinnej osady, tam bowiem używano szytego obuwia.
A przeważnie ludzie chodzili boso. Zresztą nie należało
się spodziewać, że ktoś z tamtych dotarł aż tutaj.
Oczywiście marzyła o tym, by spotkać ludzi, ponieważ
czuła się bezgranicznie samotna. Te ślady jednak sprawia
my wrażenie... w jakimś sensie niebezpiecznych. Głupio tak
m
yśleć, oczywiście. Siska zdawała sobie sprawę, że to ta
'
u
g
a
! samotna wędrówka czyni ją lękliwą. Z jednej stro-
37
ny bardzo chciała spotkać innych ludzi, z drugiej jednak
okropnie się tego bała.
Ślady kierowały się w tę samą stronę co ona, a zatem lu
dzie znajdowali się przed nią. Tak, to mężczyźni, rozmiar
stóp na to wskazywał. Ale jak dawne mogą być ślady?
Trudno to określić. Umiejętności Siski dotyczyły spraw
bardziej abstrakcyjnych. Nigdy nie uczyła się niczego, co
miało związek z naturą poza jej rodzinną osadą. Tego ty
pu wiedza stanowiła domenę mężczyzn. Siska mogła
udzielać rad w trudnych sprawach, mogła wyjaśniać pra
wo, opowiadać stare legendy. Umiała też pomagać zako
chanym młodym ludziom, umiała opowiadać o śmierci
i o tym, dlaczego rzeczy są takie, jakie są. Wszystko to jed
nak miało związek z naturą człowieka. Bogini-dziewica
nigdy nie powinna narażać swego życia na niebezpieczeń
stwo. Nie wolno jej było zatem opuszczać osady.
Dlatego tak niewiele wiedziała o otoczeniu. O świecie
poza swoją chatą.
To z pewnością dziwna reakcja, ale na widok tych śla
dów nagle odczuła swą nagość jako coś bardzo nieprzy
jemnego. Po raz pierwszy w ciągu tej gorączkowej wę
drówki zapragnęła mieć coś, czym mogłaby się okryć.
Cóż by to jednak mogło być? Skąd wziąć coś takiego
w tej nieurodzajnej, górskiej okolicy?
Pożałowała teraz, że nie przygotowała sobie czegoś do
okrycia, kiedy przed paroma dniami nocowała w żyznej do
linie nad rzeczką. Znajdowały się tam rośliny o dużych li
ściach, rosła też grupa srebrzystych drzew. Najpierw na wi
dok tych drzew Siska się przeraziła, przyszło jej do głowy,
że oto zatoczyła krąg i znalazła się znowu w domu, w tej sze-
rokiej dolinie, która otaczała rodzinną osadę. Zaraz jednak
uświadomiła sobie absurdalność tej myśli. Szła przecież przez
cały czas ku Światłu. Zresztą drzewa o srebrzystych liściach
mogły rosnąć i tutaj, zwłaszcza że teraz schodziła w dół.
38
Światło z każdym dniem stawało się intensywniejsze, choć
wciąż nie widziała jego źródła. W każdym razie było ono in
tensywniejsze w oczach Siski, przywykłej wyłącznie do noc
nego półmroku. Panujące tutaj Światło też było przytłumio
ne, nie bardzo ciemne, ale jednak dalekie od pełnej jasności.
Siska stała nad śladami stóp, jakby ponownie starała się
określić swoją sytuację.
O ubraniu zapomniała. Znacznie gorsze były rany. Mu
si uzyskać pomoc. Ktoś musi ją opatrzyć. Niektóre skale
czenia zagoiły się wprawdzie same, te najgłębsze jednak
wciąż bolały i wypływała z nich żółta ciecz. Na początku
ledwo mogła stawiać stopy na ziemi, takie były poranione,
a dłonie piekły i paliły. Teraz ręce już jej nie dokuczały, ból
w stopach też ustąpił, zresztą do wszystkiego można się
przyzwyczaić. Poza tym większość zadrapań się zagoiła.
Najgorzej wyglądały długie, głębokie rany, których się na
bawiła podczas pokonywania wąskich przejść we wnętrzu
góry. W niektórych miejscach miała ciało rozorane aż do
kości. Siska wzdychała przygnębiona.
Instynkt samozachowawczy okazał się jednak silniejszy
niż strach i uczucie osamotnienia. Co prawda płakała wielo
krotnie przez sen, na ogół niewygodnie skulona w jakimś
miejscu, gdzie zmęczona długą wędrówką mogła trochę od
począć, ale nadzieja nigdy jej do końca nie opuszczała. Naj
gorsza była świadomość, że wszyscy w rodzinnej osadzie od
wrócili się od niej. Goryczą napełniała ją również myśl
o przyszłości. Czy w ogóle miała przed sobą jakąś przyszłość?
Jedyną pociechę dawało jej Światło.
Gdyby tylko nie było takie nieosiągalne!
Chyba jednak nie jest aż tak źle, może w końcu uda jej
się do niego dotrzeć. Siska stwierdzała każdego dnia, że po
soli, lecz nieustannie się do niego przybliża. Nie umiała
sobie tylko wyobrazić, jak daleko od niego się znajduje.
Długo stała niezdecydowana nad śladami stóp, nie wie-
39
dząc, co począć. Jeśli pójdzie naprzód, będzie się przybli
żać do tych trzech ludzi w dużych butach.
Niestety, nie miała wielkiego wyboru. Nieznajomi po-J
szli jedyną dostępną drogą, w stronę doliny pomiędzy wy
sokimi skałami.
Siska oglądała się niepewnie za siebie z wyrazem bólu.
Nie, wrócić nie może! To by była najokrutniejsza poraż
ka. Musi tylko teraz zachować niesłychaną ostrożność,
skoro nie jest już sama na tych górskich bezdrożach.
Próbowała zgadywać, kim są ludzie przed nią i co oni
tutaj robią?
Do tej pory Siska widywała tylko od czasu do czasu ja
kieś małe gryzonie, które niczym błyskawice przemykały
po ziemi i znikały w norkach. Wielkie ptaki, które krąży
ły nad jej rodzinną doliną, niekiedy ukazywały się rów- ,
nież tutaj. Poza tym jednak nie dostrzegła nigdy żadnej
łownej zwierzyny.
Co ci ludzie tu robią?
W pewnej chwili Siska znalazła się na wysokich ska
łach i wtedy odkryła coś nowego, niestety, niezbyt przy
jemnego.
Ponury, mroczny łańcuch gór, które nazywała Górami
Duchów, okazał się znacznie rozleglej szy, niż się spodziewa
ła. Z lewej strony szczyty wznosiły się tak daleko, że ledwie
mogła ogarnąć je wzrokiem, i nie wyglądały sympatycznie.
Zobaczyła jednak także coś innego. Trochę bardziej ra
dosnego. Jej długa wędrówka w wymarłych górach miała się
wkrótce skończyć. Siska widziała pod sobą dość płaską do
linę porośniętą srebrzystym lasem i jakimiś ciemniejszymi
drzewami, których nie znała. Po drugiej stronie doliny doj
rzała niezbyt wysokie wzgórza. I teraz nie było już żadnej
wątpliwości: z tyłu za nimi znajdowało się Światło. Prze
strzeń za wzgórzami spowijała cudowna jasność, która
przepełniła serce Siski radosnym spokojem. Przed nią w do-
40
linie panował jeszcze ów irytujący półmrok, k\tóry stopnio
wo, choć ledwie zauważalnie, z każdym dniertn w miarę jak
przybliżała się do celu, stawał się jaśniejszy. . Ale za łańcu
chem wzgórz... Tam, tam Siska musi konieczinie dotrzeć!
Co jednak spodziewała się tam znaleźć? ! Światło. Tak,
oczywiście. Ale nikt przecież nie wiedział, ja*k ono wyglą
da ani skąd się bierze. Dreszcz lęku przeniknął ją od stóp
do głów, lecz szybko się opanowała.
Zejście w dolinę zajęło jej sporo czasu. łKiedy jednak
znalazła się nareszcie na dole w lesie, doznała cudowne
go uczucia, jakby wróciła do domu. Ciemne' drzewa były
dla niej czymś nowym, nie rosły na nich liści<e jak na drze
wach srebrzystych, tylko długie kłujące ząb'ki czy raczej
igiełki. Korę miały grubą i brązową, wcale niepodobną do
kory drzew srebrzystych. Siska stwierdziła jtednak, że nie
byłoby trudno się na nie wdrapać.
Szukała roślin o wielkich liściach, ale nic zego takiego
nie znalazła.
Teraz kiedy korony drzew zasłaniały jej wi'dok i tłumiły
Światło, trudniej było posuwać się we właściwym kierunku.
Ostatnie, co zdołała zobaczyć, zanim zeszła do lasu, to
z pewnością Góry Duchów. Tak przerażająco bliskie i stra
szliwie wysokie, pogrążone w głębokim mrol^u. Zostawiła
je teraz na lewo od siebie. "W lesie już ich jednak nie widzia
ła. Miała tylko dojmującą świadomość, że istnieją i że za ni-
m
i panują absolutne ciemności.
Na razie straciła z oczu ślady ludzkich stc>p i nie żało-
w
ała tego. Dlatego z tym większym zaskoczeniem stwier
dziła nagle, że stoi na jakiejś ścieżce.
Nie, to niemożliwe, myślała, nie jestem jeszcze przy
gotowana na spotkanie z ludźmi. Muszę najpierw czymś
°kryć swoje ciało. Chcę dowiedzieć się c/egoś więcej
0
tych obcych stworzeniach, zanim one mnie zobaczą.
Poza tym spotkanie z ludźmi nie jest moirl celem. O n i
41
będą jedynie przeszkodą w drodze do Światła.
Ciekawość jednak zwyciężyła, Siska ruszyła ścieżką.
Powtarzała sobie, że czyni tak dlatego, bo prowadzi ona
we właściwym kierunku, ku Światłu.
Ścieżkę, którą szła, przecinały inne szlaki. Wkrótce zo
baczyła szeroką drogę, ale tamtędy nie odważyła się pójść,
prawdopodobnie bowiem droga wiodła do jakiejś osady.
Siska nie chciała jeszcze znaleźć się tak blisko ludzi. Co
prawda była potwornie głodna, ale to uczucie towarzy
szyło jej od dawna i zdążyła się do niego przyzwyczaić.
Poza tym w lesie znajdowała sporo korzonków i innych
jadalnych roślin. Nigdy zresztą nie jadła zbyt dużo. Głę
bokie rany wciąż jeszcze bolały dotkliwie, ale przykłada
ła do nich chłodny mech, gdy tylko nadarzyła się taka oka
zja. Miała nadzieję, że potrafi wyleczyć się sama.
Tak więc Siska przecięła szeroką drogę i poszła dalej ku
łańcuchowi wzniesień, za którymi znajdowało się Światło.
Wkrótce gwałtownie przystanęła.
Nie była w tym lesie sama. Usłyszała coś... Chociaż od
głosy były niewyraźne, pośpiesznie wspięła się na jedno
z tych kłujących drzew. Pojękiwała cicho, kiedy ostre igły
drażniły jej rany, ale wspinała się najwyżej jak mogła tak,
by nie zobaczono jej z ziemi, lecz by ona sama miała wi
dok między gałęziami.
To, co zobaczyła, sprawiło, że omal nie krzyknęła. Wyglą
dało to jak jakaś dziwna zabawa. Siska nigdy nie miała pra
wa do zabawy, zawsze musiała siedzieć w swojej chacie i tyl
ko z daleka obserwowała, jak inne dzieci biegają po osadzie
radosne, roześmiane, czasem płaczące, kiedy któreś się ude
rzyło. Mogły jednak być razem, mogły mieć kolegów, ona
nie miała nikogo, ona była święta, musiała zachowywać się
z godnością. Niejednokrotnie mała dziewczynka znosiła to
z trudem. Ta strona życia, zabawy, radość, budziła w niej naj
większą tęsknotę w czasach, gdy traktowano ją jak boginię-
42
Teraz siedziała wygodnie i miała przed sobą otwarty
w
idok na sporą część lasu.
Znowu usłyszała głosy. Głosy męskie, podniecone,
choć przytłumione. Słyszała też kroki, które zbliżały się
do jej drzewa. Wyglądało nawet na to, że kierują się
wprost na to właśnie drzewo... Chyba jej... nie widzieli.
A może to ona jest zwierzyną, na którą polują?
I wtedy ich zobaczyła, wiele postaci, które szły szyb
ko, prawie biegły pomiędzy drzewami.
Serce Siski waliło tak mocno, że bała się, iż tamci usłyszą.
Byli wyżsi niż mężczyźni w jej rodzinnej osadzie i... ja
snowłosi! Wytrzeszczyła ze zdumienia oczy, kiedy sobie to
uświadomiła. Nigdy przedtem nie widziała czegoś podobne
go. Nie rozumiała też, co ci ludzie mówią, ale najwyraźniej
im się spieszyło. Biegli dokądś w jakiejś bardzo ważnej spra
wie. Byli zajęci. Wszyscy mieli bardzo dziwne ubrania,
w różnych kolorach, i nosili broń. Krótkie szpady, tak to
przynajmniej wyglądało. Jakie to wszystko niezwykłe!
Najwyraźniej byli przyzwyczajeni do poruszania się w le
sie, ale... ich buty? To nie te buty zostawiły ślady, które wi
działa. Ci mężczyźni tutaj nosili ciężkie, ale miękkie, wyso
kie obuwie o grubych podeszwach, bez szwów na brzegach.
Musiało więc istnieć wiele różnych stworzeń w tym
niezwykłym świecie, do którego trafiła.
Na tych mężczyzn na dole przyjemnie było patrzeć,
oprawiali jednak wrażenie dzikich i nieobliczalnych.
£•
pewnością byli niebezpieczni.
O, nie! Przystanęli teraz, by się naradzić. Zatrzymali
S1
C dokładnie pod drzewem Siski.
Dlaczego wybrała właśnie to największe i najbardziej
samotne drzewo w lesie? Straszna myśl przemknęła jej
Przez głowę i sprawiła, że Siska zamarła: sądziła, że jest
"lewidoczna, ale teraz spojrzała w dół. Skoro ona miała
a
Ki otwarty widok, to z ziemi pewnie też nic jej nie prze-
43
słaniało. Jeśli tylko któryś z nich podniesie wzrok, natych
miast ją zobaczy.
Siska zwróciła uwagę, że jedną stopą opiera się mocni
na grubej gałęzi i że na tej gałęzi pod jej podeszwą znaj
duje się mała odłamana gałązka. Jeśli poruszy nogą, choć
by leciutko, gałązka natychmiast spadnie w dół i wylądu
je na głowie któregoś z nich.
Od długiego siedzenia w bezruchu zdrętwiały jej łydki
Tamci rozmawiali ze sobą podnieceni, coś pokazywa
li, jeden potrząsał bronią w tym kierunku, inny wskazy
wał ręką na pogrążony w półmroku las.
Siska miała wrażenie, że rozumie. Toczy się tu jakaś
wojna między plemionami. Znała to z własnej doliny,
gdzie często dochodziło do awantur z prymitywnym ple
mieniem mieszkającym w pobliżu.
Owi wysocy, jasnowłosi mężczyźni byli bardzo wzbu*
rzeni. Coś musiało się wydarzyć i teraz oni mieli się ze
mścić. Może to tamci trzej mężczyźni, których ślady wi
działa, dokonali przestępstwa, a ci ich ścigają?
Siska nie zamierzała się mieszać w sprawy obcych, le
dwie miała odwagę oddychać. Za nic nie chciała, żeby od
kryli jej obecność.
Jeszcze raz dotkliwie uświadomiła sobie swoją nagość,
ale teraz w jakiś inny sposób. Mężczyźni pod drzewem
byli bardzo przystojni, wzbudzali w niej pragnienia, ja
kich nigdy przedtem nie odczuwała. Od dawna zdawała
sobie sprawę, że zaczyna być dojrzała do małżeństwa.
Wiedziała jednak także, iż nigdy nie wyjdzie za mąż. Mia
ła pozostać wieczną dziewicą, która musi umrzeć, bo
wiem nie spełniła pokładanych w niej nadziei.
W końcu ożywiona dyskusja pod drzewem dobiegła
końca i mężczyźni oddalili się równie szybko, jak przy
szli. Siska jednak siedziała na drzewie jeszcze długo. Zła-
1
*
mana gałązka dawno spadła na dół, dopiero po jakii
44
czasie dziewczyna odważyła się zsunąć po pniu.
Schodzenie okazało się znacznie trudniejsze niż wspina
nie w górę. Podrapała się boleśnie, łamała gałązki i zawo
dziła żałośnie. W końcu jednak znalazła się na ziemi prze
straszona, że gdyby mężczyźni wrócili, nie będzie się mia
ła gdzie schronić. Mogli się zresztą pojawić również inni.
Na szczęście nikt nie nadchodził. Siska mogła podjąć
swoją przerwaną wędrówkę ku Światłu.
Zbliżał się czas snu. Półmrok panował wciąż ten sam, ale
instynkt, który skłaniał ludzi do spania w określonym cza
sie, został głęboko zakorzeniony u wszystkich członków jej
plemienia. Ponadto natura wykształciła w nich wspaniały
wzrok i znakomity słuch, żeby mogli poruszać się w mro
ku. Wielu starszym ludziom z plemienia oczy błyszczały
w ciemnościach, zwłaszcza w blasku płonącego ognia. Siska
była na to za młoda, ale też bardzo dobrze widziała wszy
stkie szczegóły na niewiarygodnie dużą odległość.
Teraz majaczyły przed nią już ostatnie, stosunkowo ni
skie góry, przesłaniające Światło. Mimo że Siska czuła
obezwładniające zmęczenie, chciała iść dalej. Chciała zo
baczyć Światło jeszcze tego dnia czy też w ciągu tego cza
su pracy, jak ona to określała.
Była straszliwie głodna, a rany bolały. Nogi uginały się
pod nią ze zmęczenia, wlokła się jednak po stromym zbo
czu uparta, coraz bardziej zdecydowana w miarę zbliża
nia się do celu.
Ostatnie kroki były prawdziwą udręką. Obolałe płuca
2
trudem wciągały powietrze. Dziewczyna musiała co chwi
la odpoczywać, zawsze jednak wstawała i ruszała dalej.
Szczyty gór znajdowały się niemal w zasięgu ręki. Je-
S Z c z e
tylko parę kroków i wtedy...
Siska stanęła i jak wyciosana w kamieniu, bez najmniej-
S Z e
go drgnienia, patrzyła i patrzyła na to, co znajdowało się
P° drugiej stronie gór. Nie mogła uwierzyć własnym oczom.
45
Docierały do niej skądś jakieś niewyraźne dźwięki, nie by.
ła jednak w stanie oderwać wzroku od tego, co widzi, ani za
cząć myśleć o niczym innym. Serce tłukło się w piersi dziko,
otworzyła usta, próbowała zrozumieć, ale bez powodzenia.
Dźwięki za nią narastały. W końcu odwróciła się
i stwierdziła, że stoi niczym posąg na tle nieba, samotna
postać w wymarłym krajobrazie.
Została odkryta. Prawdopodobnie nie przez grupę wojow
ników, których widziała przedtem, ci bowiem zniknęli
w przeciwnym kierunku. To była inna gromada, złożona
z mężczyzn i kobiet, wykrzykujących coś podnieconymi gło
sami. Biegli za nią, za Siską, po porośniętym lasem zboczu.
Dziewczyna wiedziała, że znalazła się w pułapce. Co
teraz? Wybrać ucieczkę w dół na nieznaną równinę, czy
też czekać na spotkanie z tym tłumem, na spotkanie,
które mogło oznaczać przyjaźń i opiekę, lecz równie do
brze wrogość i śmierć?
Stała przez chwilę niezdecydowana, po czym na łeb na
szyję rzuciła się w dół ku dolinie, ku temu nieznanemu,
niepojętemu, co nazywano Światłem.
Teraz jednak musimy opowiedzieć o tym, co wydarzy
ło się dwadzieścia lat przed ucieczką Siski.
CZĘŚĆ DRUGA
PO TAMTEJ STRONIE WRÓT
.
Dla tych, którzy nie czytali „Sagi o Ludziach Lodu" ani
Sagi o Czarnoksiężniku", przedstawiamy krótkie stre
szczenie obu tamtych opowieści. Ważna jest zwłaszcza
„Saga o Czarnoksiężniku", której bieżąca historia jest kon
tynuacją. Ludzie Lodu żyli własnym życiem, choć i w ich
losach znalazłoby się wiele nie rozwiązanych zagadek.
Mamy nadzieję, że wszystkie one zostaną teraz wyja
śnione.
PREHISTORIA
Streszczenie 47 tomów „Sagi o Ludziach Lodu" i 15 to
mów „Sagi o Czarnoksiężniku":
Dawno temu w pradawnych czasach, jeszcze przed erą
Atlantydy, istniał na ziemi lud nazywany Lemurami.
Z pomocą Obcych rozwinęli się oni z prymitywnych istot
w
wysoko postawiony lud. Ich państwo, Lemuria, w cza
sach największego rozkwitu obejmowało ogromne połaci
ówczesnego świata. Z czasem jednak ograniczyło się do
niewielkiego kontynentu w południowo-wschodniej czę
ści dzisiejszej Azji. Obecnie kontynent ten całkowicie
pokrywa morze.
Największym skarbem Lemurów były trzy kamienie:
JWięte Słońce oraz niebieski szafir i czerwony farangil.
Wszystkie one posiadały niezwykłą siłę, Słońce jednak by-
0 na
)potężniejsze. Rozsiewało wokół siebie światło i mi-
0 s c
- Lemurowie otrzymali je od Obcych.
Kjedy
w
okresie wielkich katastrof Lemuria pogrążyła się
niorzu, ostatni jej mieszkańcy wyruszyli do świata Ob-
49
cych. Musieli w tym celu przejść przez Wrota. Pozostawili
jednak na ziemi Święte Słońce po to, by czworo Strażników
szafiru i farangila mogło kiedyś podążyć za nimi. Wszystkie
trzy kamienie zostały ukryte. Również Słońce i góra,
w której znajdowały się Wrota, miały swoich Strażników.
W ciągu pierwszej połowy XVIII wieku islandzki czar
noksiężnik Mori oraz jego norweska i austriacka rodzina
walczyli przeciwko złemu zakonowi rycerskiemu, prze
ciwko Zakonowi Świętego Słońca. Powodem tej wojny
było właśnie owo zaginione Słońce. Mori wiedział, że je
śli Słońce wpadnie w ręce zakonnych rycerzy, zostanie za
nieczyszczone i zbrukane złem.
Niekiedy w walce z Zakonem pomagali mu przodko
wie Ludzi Lodu. Wreszcie niezwykły syn czarnoksiężni
ka, Dolg, zdołał odnaleźć dwa szlachetne kamienie. Na
stępnie odnaleziono również Wrota, a w końcu Święte
Słońce. Wszyscy postanowili podążyć za Słońcem do
świata Obcych, ponieważ świat ludzki zaczynał być dla
nich zbyt nieprzychylny. W ostatniej podróży towarzy
szyła im liczna gromada elfów oraz ogników. Wszystko
to byli Lemurowie, którzy w wyniku oddziaływania Słoń
ca nigdy nie mogli całkiem umrzeć. Wyruszyły z nimi
również różne nadprzyrodzone istoty, które chciały uciec
od niczego nie rozumiejących ludzi. Szły też duchy zmar
łych, które nie znalazły po śmierci spokoju. Wśród prze
chodzących na drugą stronę Wrót znajdowało się czwo
ro Madragów, przedstawicieli bawolego rodu, plemienia
dawno już wymarłego. Osiem duchów Móriego również
chciało opuścić ziemski świat. Towarzyszyło im ponadto
wielu ludzi oraz czworo Strażników Lemurów i dwu Ob
cych. Jednego z nich nazywano Strażnikiem Słońca, dru
giego zaś Strażnikiem Góry. Był też Cień, ostatni Lemur
i, oczywiście, pies Nero.
W ostatnim momencie jednak Mori i Dolg zostali
50
schwytani przez kilku pozostających jeszcze przy życiu
zakonnych rycerzy i oni obaj nie zdołali przekroczyć
Wrót. Zarówno ojciec, jak i syn dzięki długotrwałej bli
skości trzech kamieni byli nieśmiertelni. Rycerze pocho
wali Móriego głęboko w starym lesie w zachodniej Szwe
cji, a dla wszelkiej pewności przebili ciało zaostrzonym
osikowym palem. Czarnoksiężnik wprawił się w stan le
targu tak, że niczego nie czuł.
Dolg nie wiedział, jaki los spotkał jego ojca. On sam
zdołał przenieść się na Islandię, gdzie udręczony i samot
ny spotkał pozostałe jeszcze na świecie elfy. To one za
prowadziły go do Gjain w Alvedalen, i tu został przenie
siony do ich królestwa.
Tak kończy się historia o czarnoksiężniku. Ostatnie
wydarzenia miały miejsce w roku 1746.
Ludzie Lodu prowadzili swoją walkę. Ich historia za
czyna się bardzo dawno, w XI wieku, od Tengela Złego,
przodka rodu, który ściągnął przekleństwo na swoich po
tomków i zniszczył ich życie na wiele stuleci. Dopiero
w roku 1960 udało im się przełamać jego władzę.
Przekleństwo Tengela Złego miało też pewien pozy
tywny aspekt. Otóż dotknięci nim członkowie rodu mo
gli po śmierci powracać na ziemię w postaci duchów i po
magać swoim nieszczęsnym potomkom. W XVIII wieku
przypadkiem spotkali oni czarnoksiężnika Móriego i od
tej chwili stanowili dla jego rodziny wielką pomoc.
Ale duchy Ludzi Lodu nie towarzyszyły bliskim czar
noksiężnika na drugą stronę Wrót. Przed nimi było je
szcze dwieście lat walki z Tengelem Złym.
Opowieść o czarnoksiężniku urywa się, jak powiedzia-
n
°> w roku 1746. Nie jest to jednak koniec historii tej ro-
Ziny. Wiele zagadek pozostaje nie rozwiązanych.
Na przykład: Co się stało z tymi wszystkimi, którzy
51
przeszli na drugą stronę Wrót? I co może się stać z czjjj
wiekiem, który jest nieśmiertelny? Było takich wielu, za
równo Mori, jak i jego synowie Dolg i Villemann. A w ro
ku 1861 przyszedł na świat nieśmiertelny z rodu Ludzi
Lodu - Marco. fl
Co stało się z Gabrielem, chłopcem, który został wy.
brany, by opowiedzieć o Ludziach Lodu? Jak potoczyło
się jego życie w dojrzałych latach, kiedy większość wybit
nych członków Ludzi Lodu opuściła już ziemię i przenio
sła się do Czarnych Sal?
No a owe Sale? Gdzie się one znajdują? Co dzieje się
z ludźmi, którzy tam podążyli? Czy to do Czarnych Sal
wiodą tajemnicze Wrota?
Czas nie ma znaczenia ani w państwie elfów, ani po
tamtej stronie Wrót. Ktoś, kto zyskał nieśmiertelność,
uwalnia się od paraliżującego uścisku czasu. To, co dla nas
trwa setki lat, dla elfów lub Obcych trwać może zaledwil
rok. Czas po prostu nie istnieje.
A co się stało z małą Fionellą i jej uczuciem dla jedne
go z Obcych? Albo z Tiril, która utraciła zarówno męża,
jak i syna? Co z Mórim, który leży pochowany w jakimś
miejscu w Vastergótland i nie może umrzeć? Co z Dol-
giem?
Posłuchajmy teraz, jak potoczyły się losy ich wszyst
kich.
Oto lista przedstawicieli rodzaju ludzkiego, którzy szu
kali Wrót, by przejść na drugą stronę:
Mori,
czarnoksiężnik.
Tiril,
jego żona.
Dolg,
ich niezwykły syn, lat 23.
Villemann,
żądny przygód brat Dolga, lat 21. ^H
Taran,
wielka optymistka, bliźniacza siostra Villeman-
na, lat 21.
52
Uriel,
dusza licząca sobie tysiące lat, mąż Taran.
Theresa,
księżna, matka Tiril.
Erling,
mąż Theresy, stary przyjaciel Tiril i Móriego.
Rafael,
marzyciel, przybrany syn Theresy i Erlinga, lat 23.
Amalie,
ukochana Rafaela.
Danielle,
łagodna i bezbronna siostra Rafaela, lat 19.
Leonard,
jej ukochany.
Mariatta,
z pochodzenia Finka, kobieta znająca się na
czarach, lat 22, ukochana Villemanna.
Greta i Jonas, dzieci Mariatty.
Fionellą,
młoda pokojówka Theresy.
Heinrich Reuss von Gera,
dawny rycerz zakonny,
który przeszedł na stronę czarnoksiężnika.
5
Przeszli na drugą stronę Wrót.
Najpierw Święte Słońce lśniło intensywnie, a teraz pierw
si „emigranci" nagle znaleźli się w kompletnych ciemno
ściach. Wielu ludzi nienawidzi dźwięku noża przesuwanego
po powierzchni garnka. Działa im to na nerwy, dostają gę.
siej skórki. U Taran, szalonej córki Móriego, podobne uczu;
cie wywoływało dotknięcie palcami ziemi. Kiedy teraz, sto
jąc w kompletnych ciemnościach, wyciągnęła ręce nad głową
i dotknęła sufitu, doznała właśnie tego okropnego wrażenia.
Ziemia, skalne ściany poprzerastane grubymi korzenia
mi drzew, wilgoć, zaduch jak w głębokiej piwnicy. Inny
mi słowy wszystko, czego człowiek może oczekiwać, kie
dy wpadnie do bezdennej rozpadliny wśród gór.
Dlatego więc Tiril zawołała: „Oj, to wcale nie jest to,
czego się spodziewałam!"
Bo też to nie było to. Żadne z nich nie wiedziało do
kładnie, czego oczekują po tamtej stronie Wrót. Mieli jed
nak nadzieję na coś bardziej wysublimowanego, cos
wznioślejszego niż jama w ziemi.
Początkowo widzieli niewiele, wciąż jeszcze oślepieni
blaskiem Świętego Słońca. Po chwili w ciemności ukaza
ło się mdłe światełko. Pochodziło ono z pochodni, które
sześcioro Strażników zatknęło w ścianach, by im pomoc
Powoli zaczynali dostrzegać wokół siebie różne rzeczy-
Wykute w ziemi schody wiodły w dół.
- Och, nie - jęknęła matka Tiril, Theresa. - Dokąd my
właściwie zmierzamy?
54
Wielu w grupie zaczynało odczuwać lęk.
Dlaczego myśmy to zrobili? zastanawiała się Tiril. Mu
sieliśmy chyba zwariować, albo sama nie wiem... Żeby
opuszczać bezpieczną Ziemię i przenosić się w jakiś fan
tastyczny świat, którego nie znamy! Ci pomocnicy mogli
nas przecież oszukać. Cóż my wiemy o Obcych? Cień...
To on z takim przejęciem opowiadał o tym nieznanym
świecie. Dlatego mu wierzyliśmy? On przecież miał do za
łatwienia własne sprawy, a my jesteśmy ludźmi. Co nas
łączy z tymi wszystkimi elfami i upiorami?
„Bezpieczną Ziemię..."
Ziemia nie była już bezpieczna. W każdym razie nie dla
rodziny Tiril. Utracili swoje ziemskie dobra, od dziesię
cioleci byli prześladowani.
- Potrzebujemy teraz spokoju - powiedziała głośno.
Przestraszona rozejrzała się wokół, ale nie wyglądało na
to, by ktoś usłyszał jej słowa.
Kiedy jakiś człowiek zdecyduje się wyjechać, myślała, to
traci związek z miejscem, które zamierza opuścić. I dzieje
się tak na długo przedtem, zanim je naprawdę porzuci.
Nie, Tiril nie tęskniła. Dręczyła ją tylko straszliwa nie
pewność, czy wybrali słusznie.
W półmroku przed nią rozległ się czyjś ciepły, dający
poczucie bezpieczeństwa głos. Rozpoznała jednego ze
Strażników.
- Idź za mną - powiedział uspokajająco. - Nie bój się.
Teraz widziała, że została tylko grupa ludzi, wszystkie
l n n e
istoty gdzieś zniknęły. Tiril wyciągnęła rękę, jakby
szukała dłoni Móriego, ale jego tutaj nie było. Ach, tak,
prawda. On, Uriel i Dolg mieli przyjść jako ostatni. Ra-
e r r i
z nimi Villemann i Strażnik Słońca. Była taka dum-
a
Ze swojego męża i obu synów. To oni w tym ostatnim
le
»kirn momencie odgrywali główne role.
strażnik, teraz go widziała, to jeden z tej trójki, która
55
strzegła farangila. Dotknął delikatnie jej ramienia wska
zując, by zaczęła schodzić po schodach. Tak, bo chyba za
trzymała się na chwilę, jakby czekała na Móriego.
Odwróciła się raz jeszcze, ale nie zobaczyła ani męża,
ani Dolga, ani żadnego z tamtych. Wahając się ciągle, po
śpieszyła za swoją grupą. Nie była ostatnia, ale znajdowa
ła się wśród ostatnich. Jakie okropnie niewygodne te scho
dy! Nierówne, pośpiesznie wyciosane w ciężkim kamieniu.
Wspierała się rękami o ściany po obu stronach i wiedziała,
że Taran musi się teraz czuć bardzo źle. Ona, która niena
widziła dotykania suchej ziemi opuszkami palców.
Nagle wokół zrobiło się bardzo jasno. Światło dociera
ło skądś z tyłu. A daleko poza sobą usłyszeli ciężki łoskot
To Wrota się zamknęły. Święte Słońce znajdowało się po
ich drugiej stronie. Zadanie zostało wypełnione.
Czy Tiril tylko to sobie wyobraziła, czy też naprawdę
usłyszała czyjś krzyk przerażenia? Nie, oczywiście że nie
przerażenia. To z pewnością okrzyk triumfu. Cokolwiek
to było, docierało z tak daleka, że mogło jej się po prostu
przywidzieć.
Zrezygnowana ruszyła dalej.
Niestety, Tiril słyszała dobrze. Wrota zatrzasnęły się
za nimi, ale zarówno Uriel, jak i Villemann oraz Strażnik
Słońca wiedzieli, iż Mori i Dolg zostali po tamtej stronie...
Na schodach panował taki tłok, że Tiril nie mogła cze
kać na ostatnich. Musiała po prostu iść wraz z tłumem.
Właściwie jak głęboko będą musieli zejść? To wszystko
chyba nam się śni, myślało wielu schodzących po schodach
Ale Święte Słońce oświetlało podziemne łuki cudow
nym blaskiem tak, że ani ziemia, ani nagie skały nie wy
dawały się przerażające. O, nareszcie koniec schodów.
A teraz trochę w górę. Bardzo dobrze!
Domyślali się, że musiało minąć tysiące lat od czasu,
kiedy ktoś tędy przechodził. Potwornie stara gęsta pajC'
56
czyna oblepiała im twarze, kleiła się do warg i brwi. W nie
których miejscach stropy wisiały nisko, ściany przybliża
ły się do siebie, nigdy jednak nie wyglądało to niebez
piecznie. Coś im mówiło, że to stara naturalna droga pod
powierzchnią Ziemi. Później ktoś ją trochę uporządkował
tak, że stała się dostępna dla istot ludzkich. W każdym ra
zie dla niewielkich istot. Po co?
Nero zaciekawiony, ale spokojny kroczył u boku Ta
ran. Na samym początku węszył trochę tu i tam, ale wszę
dzie znajdował jedynie pył i piasek.
Nigdzie już nie widać korzeni, pomyślała Tiril. To bar
dzo dobrze.
Wiedziała, że to ona zmieniła się najbardziej w toku dłu
gotrwałej walki z rycerskim zakonem. Początkowo wszyst
ko wydawało się jej niezwykle ekscytujące. Mori dawał jej
tyle radości. Później walka zaczynała się dłużyć, wciąż na
rastał lęk o rodzinę. Synowie, Dolg i Villemann, widzieli tyl
ko przygody i podniecenie. Taran się bawiła. Mori brał
wszystko poważnie i koncentrował się na walce z braćmi
złego Zakonu. Theresa rozkwitła w małżeństwie z Erlin-
giem, a ich przybrane dzieci, Rafael i Danielle, uważały, że
po swoim bardzo trudnym dzieciństwie znalazły się w raju.
Tylko Tiril wciąż się zamartwiała. Bała się o swoją ro
dzinę, byli tacy nieostrożni!
Teraz w końcu będzie mogła odpocząć. Ale czy miej
sce, do którego dotarli, wygląda rzeczywiście tak spokoj-
n i e
- Szli to w górę, to w dół, wciąż dalej i dalej nie wia
domo dokąd.
Jeszcze jedna sprawa dręczyła ją coraz bardziej, miano-
l c
'e narastający lęk o synów. „Coś się musiało stać z mo-
0 1 1
synami", powtarzała sobie wielokrotnie. Dusza i tutaj
n i e m
ogła zaznać spokoju.
zgodnie z dość niepewnymi obliczeniami Tiril cała gru-
" Musiała się teraz znajdować tuż pod powierzchnią Ziemi.
57
Korytarz rozszerzał się. Weszli do czegoś w rodzaju du
żej groty, w której ich przewodnik nareszcie przystań^
Wkrótce zobaczyli też swoich towarzyszy i przyjaciół
Wielkie, niezdarne postaci Madragów o dobrotliwy^
oczach. Duchy Móriego, szelmowskie, rozbawione. Ukaza
ła się duża grupa elfów, a za nimi nieszczęśliwi umaiŁ
którzy wyglądali teraz dużo spokojniej. Dlaczego oni się nie
boją? Może dlatego, tak, chyba dlatego, że są umarli. Ła
twiej było zrozumieć, z jakiego powodu prastarzy Lemuro-
wie wyglądają na uszczęśliwionych. Wszystko wskazywało
na to, że znaleźli się w czymś na kształt punktu zbornego.
Strażnicy rozmawiali ze sobą półgłosem. Potem Straż
nik Góry poprosił wszystkich, by usiedli pod ścianami, to
zostaną przewiezieni dalej.
Tiril posłuchała. Trochę ją rozbawiło wyrażenie „prze
wiezieni", nie pasowało tutaj, tak głęboko pod ziemią, ale
miała nadzieję, że tamci wiedzą, o czym mówią. Próbo
wała odszukać wzrokiem swoją rodzinę, ale dostrzegała
jedynie rodziców i ich przybrane dzieci, a nieco dalej Ta
ran i Nera. Och, Bogu dzięki, jest jeszcze Uriel i Ville-
mann. Z pewnością Mori i Dolg też idą gdzieś z tyłu.
Ale dlaczego Uriel i Villemann są tacy bladzi? No tak,
to chyba sprawa tego światła. Bo teraz w grocie pojawiło
się samo Słońce i zalało ją intensywnym blaskiem.
Usiedli wszyscy z wyjątkiem Strażników. Dwaj Obcy
podeszli do grupy Tiril. Strażnik Słońca odłożył złotą ku
lę i pochylił się nad Tiril. Przysiadł w kucki tuż obok i cos
szeptał, przesuwając jednocześnie ręką przed jej twarzą,
ale jej nie dotykał. Miała wrażenie, że słyszy słowa:
- Zapomnij o czasie. Ani dni, ani lata nie mają już te
raz znaczenia. Dobre przydarzy się jutro. Zawsze jutro,
podczas dni, które nadejdą i które staną się jednym.
Nie, cóż za głupstwa! Musiała się przesłyszeć.
Poczuła, że powieki ciążą jej jak z ołowiu. Ostatnie, c°
58
Ao
niej dotarło, to to, że Strażnik Słońca pochylił się te
raz nad Taran i robił to samo, co z nią, a potem pochylił
się nad Heinrichem Reussem von Gera.
Mori, dlaczego cię tutaj nie ma? Czy nie możesz
przyjść i usiąść obok mnie? Jesteś mi potrzebny. Tak się
boję.
To była ostatnia myśl Tiril. Potem straciła świadomość.
Kiedy wszystkie istoty posnęły głębokim snem pozba
wionym marzeń, można było kontynuować podróż, ale
teraz już w inny sposób, który dla śpiących na zawsze po
został tajemnicą.
Theresa, niegdyś księżniczka Habsburżanka, miała za
sobą niezwykłe doświadczenia. Najpierw doprowadziła
do skandalu, który szczęśliwie udało jej się ukryć. W zim
nej Norwegii urodziła potajemnie dziecko, o którym
później starała się zapomnieć, ale bez powodzenia. Ponu
re małżeństwo z księciem Adolfem von Holstein-Got-
torp... Wreszcie połączenie z córką Tiril, za którą zawsze
tek strasznie tęskniła.
wtedy księżna musiała gruntownie odmienić swoje ży-
Cle
- Wędrówki z Tiril i Mórim, a później także z ich przy-
lacielem Erlingiem. Dwór Theresenhof w Austrii, gdzie
m
°gia zamieszkać na stałe razem ze swą nową rodziną.
°tem przyszły wnuki: Dolg, dziecko, które sprawiło im
vie bólu, które wszyscy kochali, ale którego nikt nie ro-
miał. Taran, pyskata, enfant terrible rodziny, i Ville-
a n
n , zawsze radosny, szalony poszukiwacz przygód.
u
uchy Móriego! Początkowo z trudnością je akceptowała-
59
Mimo wszystko jednak były one lepsze niż ci rozbójnicy, ry
cerze Zakonu Świętego Słońca. Od tylu lat prowadzili wal
kę z tą zgrają. Theresa zadrżała na samo wspomnienie.
A potem zdarzyło się najlepsze ze wszystkiego: rodzą
ca się nieśmiało miłość do Erlinga. Małżeństwo z nim, ta
kie piękne, pełne wzajemnego zrozumienia. Później spo
tkali dwoje nieszczęsnych dzieci, rodzeństwo Virneburg,
Rafaela i Danielle. Erling i Theresa wzięli je do siebie i wy
chowali jak swoje. Patrzyli, jak dorastają...
Lata płynęły tak szybko. Mimo woli pogładziła się po wło
sach. Stały się szare i dużo rzadsze. Theresa nie była już mło
da. Dawało to o sobie znać na różne sposoby. Najbardziej
dokuczliwe ze wszystkiego były niedomagania ze zdrowiem,
co sprawiało, że nigdy nie czuła się bezpieczna. Zwykła iro
nizować od czasu do czasu; „Niektórzy zostali stworzeni do
wielkich rzeczy, inni po to, by biegać do toalety".
Tyle lat, mój Boże. A teraz zakon rycerski został po
konany i...
Theresa uświadomiła sobie, że nie śpi i że musi to trwać
już jakiś czas. Gdzie się znajduje, co się z nią stało?
Spojrzała w górę w tym samym momencie, gdy czyjaś
przyjazna dłoń dotknęła jej ramienia i pomogła wstać.
Wokół panowała noc. Wielu ludzi, wiele szurających
stóp, szepczące głosy. No, Bogu dzięki, nareszcie są na ze
wnątrz, na świeżym powietrzu.
- Erlingu - szepnęła, szukając dłoni męża.
- Tutaj - odpowiedział spokojnym głosem i wziął ją za
rękę.
- Gdzie jesteśmy?
- Nie wiem. Ale powinniśmy zachowywać się spokojnie.
Skinęła głową, choć przecież on nie mógł tego zobaczyć.
- Dlaczego nie zapalą pochodni albo nie uniosą w górę
Słońca?
- Nie wolno tego zrobić. Tak mi powiedział jeden ze h
60
Strażników. Mam wrażenie, że znajdujemy się we wrogim
kraju.
- Nie - rozległ się głos jednego ze Strażników. - My te
go nie nazywamy wrogim krajem. To jest niebezpieczna
ziemia, ale nie zostaniemy tu długo, musimy tylko jak naj
szybciej przez to przejść, a potem już będzie dobrze.
Wydano im polecenie, by trzymali się razem. Każdy
odpowiadał za swego najbliższego towarzysza tak, by nikt
się nie zgubił i żeby nie wiem co się działo, nie wolno ni
komu krzyczeć. Cisza, cisza to podstawowy warunek, by
mogli się spokojnie przedostać przez niebezpieczny rejon.
Ale co im zagraża, albo kto? Na to nie otrzymali od
powiedzi.
Było tutaj dość ciepło i przemykali się cicho w ciem
nościach. Nie żaden upał, ale przyjemna temperatura, jak
latem.
Theresa potknęła się na jakimś korzeniu.
- Nienawidzę ciemności - mruknęła. - Czy nie może
my zaczekać do świtu?
- Myślę, że nie - odpowiedział jej Erling szeptem. - Chy
ba najbezpieczniej jest właśnie teraz.
Dlaczego to robimy? zastanawiał się. W co myśmy się
znowu wdali? Wciągamy nasze dzieci i wnuki w dużo bar
dziej niebezpieczną przygodę niż ta, z której dopiero co
zdołaliśmy się wydostać.
Erling zawsze uważał rodzinę Theresy za swoją. Nigdy
nie myślał o Daniellle i Rafaelu jako o młodych Virnebur-
gach. Są dziećmi jego i Theresy, zresztą jedynymi dziećmi.
Mimo woli powrócił myślami do Bergen, do egzysten
cji, jaką tam prowadził, zanim w jego życiu pojawiła się
liril z Nerem. Syn kupca z dobrej hanzeatyckiej rodzi-
n
y, Erling Muller, odbył bardzo długą drogę do tego miej
sca, w którym się dzisiaj znajdował. Początkowo w mał
żeństwie z księżną Theresa z Habsburgów zdarzały się
61
trudniejsze momenty. Było to, zanim Erling uświadomił
sobie, jak powinien się do niej odnosić. Teraz już od daw
na nie mieli żadnych problemów. Czuli się sobie równi.
Zresztą Erling nie myślał wcale o szlacheckim tytule, ja
ki nadał mu cesarz Karol. Najważniejsza dla niego stała
się harmonia pomiędzy nim a małżonką.
Gdzie oni właściwie są? Wokół panowała taka ciem
ność, że nie widział kompletnie nic. Ludzie jednak, jeśli to
konieczne, potrafią zastępować jedne zmysły innymi. Ni
czym nietoperz wyczuwał w pobliżu duże drzewa, szli po
stosunkowo równej ziemi, kroki były stłumione, jakby wę
drowali po trawie. Od czasu do czasu potykali się o jakieś
duże korzenie, poza tym jednak nic im nie przeszkadzało.
Nagle Erling uświadomił sobie, że znaleźli się w nowej
okolicy. Odgłos kroków odbijał się teraz echem od skal
nych ścian.
Jeden ze Strażników prowadził orszak z podziwu god
ną intuicją.
Erling wytężył słuch. Gdyby nie szelest licznych stóp,
mógłby przysiąc, że coś słyszy. Coś, co dociera z bardzo
daleka. I chyba rzeczywiście, ponieważ przewodnik nagle
przystanął.
Erling usłyszał, że ktoś za nim się potknął, doleciało do
niego zirytowane „do diabła" i poznał, że to Taran.
Taran miała lepszy słuch niż Erling, słyszała więcej niż ofl-
Co nas tutaj otacza, zastanawiała się, ściskając mocniej
rękę Uriela. Co tak mamrocze i szeleści gdzieś w pobli
żu, niezbyt blisko, ale też i niezbyt daleko?
Mamy ze sobą wielu obrońców, próbowała się uspoka
jać. Duchy ojca są z nami, a także Cień, nie mówiąc juz
o Obcych czy Strażnikach. Poza tym wszystkie istoty
nadprzyrodzone, no i oczywiście Uriel.
Kochany Uriel!
Taran poczuła ciepło w sercu na myśl o nim. Przyp
0
*
62
inniata sobie, jaka była w czasie, kiedy go spotkała. Nicze
go nie traktowała poważnie. Uwielbiała szaleństwa, złośli
we repliki. Urielowi zresztą też dokuczała, wyśmiewała się
z niego, kiedy miał problemy z codziennymi sprawami
w nowoczesnym świecie. On przeżył już nieskończenie
długie życie. Dusza jego błąkała się długo i o mało nie zo
stała włączona do gromady aniołów. Uriel prosił jednak
o jeszcze jedno życie ze względu na nią. Ale co będzie te
raz, kiedy opuścili własny świat i znaleźli się w komplet
nie nieznanym miejscu, w tych przeklętych, piekielnych
ciemnościach, nie wiedząc, jaka przyszłość ich czeka? Czy
przez nią Uriel nie stracił szansy zostania aniołem?
No cóż, nic już teraz nie pomoże. Mimo wszystko by
ła szczęśliwa i wdzięczna losowi za to, że ma go przy so
bie. Razem może uda im się szczęśliwie przejść również
i przez tę przygodę?
Cudowny Uriel ze swoimi złotoblond lokami i czystym
spojrzeniem, niczym rycerz z dawnych czasów, wysoki
i przystojny, a taki szlachetny, że na początku właśnie to
irytowało ją najbardziej. Dopóki nie uświadomiła sobie, że
to przecież ona jest śmieszna ze swoimi złośliwymi refle
ksjami na temat innych ludzi.
O mało się nie potknęła i nie wpadła na Erlinga. Erling,
Wąż babci, zawsze był bezpieczną opoką dla całej rodziny.
Bardzo przystojny mężczyzna, teraz już starzejący się, nie
stety. Widziała, że jego plecy nie są już takie wyprostowa-
ne
jak dawniej, twarz poorały głębokie bruzdy i zmarszcz-
10
wokół oczu. Zawsze jednak był tak samo przyjazny i tak
samo stanowczy w działaniu. Kochany dziadek Erling!
okropne jednak są te szelesty i pomrukiwania w ciem-
°sci. Taran odwróciła głowę, by zobaczyć otoczenie
"ok i ponad nimi, ale oczy nie przywykły jeszcze do
r
°ku. Zeszli chyba zbyt głęboko, a sądząc po tempera-
r z e
! musieli być gdzieś na Południu.
63
Tylko z lewej strony majaczyło przed nią jakieś światło
ale też bardzo, bardzo daleko. Coś jakby brzask w świecie
pozbawionym światła. Czy można to tak wyrazić? Owszem
noce na Południu bywają przecież zawsze bardzo ciemne.
Teraz owo słabe światełko znowu zasłoniły drzewa
i skały. Tak Taran przypuszczała, bo nie miała przecież
najmniejszego pojęcia o tym, jak wygląda okolica.
Z tyłu za Taran podążał Villemann z ponurą, ale bar
dzo stanowczą miną i prowadził za rękę Gretę. Dziew
czynka drugą ręką trzymała dłoń swego brata, Jonasa. Po
drugiej stronie chłopca szła Mariatta, matka obojga.
Nikt nie może odebrać nam dzieci w tym okropnym
świecie, myślał Villemann uparcie. Będzie ich bronił, na
wet gdyby go to miało kosztować życie. Będzie bronił
dzieci i Mariatty. Jest teraz za nich odpowiedzialny. Yil
lemann, wesołek i szaleniec, którego tak naprawdę znal
tylko Dolg. Teraz Villemann miał nareszcie kogoś, kim
mógł się zająć. Kogoś, kogo mógł kochać, a przecież za
wsze myślał, że nikt nie zechce potraktować go poważ
nie. Nikt nie zechce kochać go szczerze i z oddaniem.
Mariatta chciała. Również jej dzieci go zaakceptowały.
Musi pokazać, że jest godzien ich zaufania.
Ale wygląd bardzo przeszkadzał Villemannowi. Kto mo
że wzbudzić w sobie romantyczne myśli na widok młodego
człowieka o wesołych oczach, zawsze skłonnego do żartów,
o ustach, które wyglądają, jakby przez cały czas próbowały
tłumić śmiech, o stale potarganych włosach i gibkim ciek>
nieustannie chętnym do dziecinnych wygłupów?
Mariatta potraktowała go poważnie i odpowiedziała
uczuciem na jego miłość. Mariatta, taka piękna, o typ
0
'
wo fińskich rysach twarzy, obdarzona niezwykłymi zdol
nościami tak dobrze znanymi rodzinie czarnoksiężnika-
Ta dziewczyna natychmiast stała się jedną z nich.
Yillemann wiedział, że zdobył serce Grety. Nieco g°*
64
rzej miały się sprawy z małym Jonasem, który został zbyt
surowo wychowany przez złego ojca. Chłopcu trzeba bę
dzie wiele czasu, by mógł polubić kogoś nowego. Yille
mann musiał to zrozumieć.
Rozglądał się ukradkiem wokół, ale oczywiście niczego
nie widział. Strażnik powiedział, że pójdą tylko kawałek.
Tymczasem szli już i szli od dłuższego czasu, atmosfera
stawała się coraz bardziej napięta, czujność Strażników
wzrastała w miarę posuwania się naprzód, wędrowcy czu
li się żle i niepewnie.
Nagle gdzieś z tyłu rozległ się stłumiony krzyk i powstał
okropny tumult. Jeden ze Strażników przemknął obok Vil-
lemanna i pobiegł w tamtą stronę. A zatem oni widzą
w ciemnościach, pomyślał Villemann. Słyszał, że Leonard
klnie okropnie na kogoś, kto najwyraźniej zaatakował Da-
niellle. Strażnik prosił go szeptem, by milczał, i zaraz potem
rozległo się głuche plaśnięcie, jakby komuś wymierzono
cios. Strażnik trafił bezbłędnie, pomyślał Villemann, który
zdążył już także dotrzeć do miejsca walki. Pochylił się, by
podnieść Danielle, ale wielu uczyniło to już przed nim. yil
lemann dotknął czyjegoś gołego ramienia o dziwnej konsy
stencji, tak mu się przynajmniej wydawało. Z obrzydzeniem
cofnął rękę. Stwierdził, że inni pomogli wstać przestraszo
nej Danielle, i usłyszał ściszony głos Strażnika:
- Villemann! Leonard! Pomóżcie mi przenieść go gdzieś
na bok i ukryć.
- Zabiłeś go - szepnął Leonard głosem drżącym z nie
pewności o los Danielle.
- Nie, nie, tylko go ogłuszyłem. To nie jest nasze tery-
°num. Nie możemy oskarżać go o napad. Zostawimy go
t u t
aj, wkrótce się ocknie.
strażnik polecił Erlingowi pilnować, by nikt nie krzy-
at
i nie hałasował. Tiril już od dłuższego czasu trzyma-
mocno ręką pysk wojowniczo usposobionego Nera.
65
Jakie to niezwykłe uczucie stać w absolutnych ciemno
ściach, w kompletnej ciszy i nie wiedzieć, gdzie się czło
wiek znajduje, mieć natomiast wokół siebie mnóstwo lu-
dzi i innych stworzeń.
Jeszcze bardziej niezwykłe było przenoszenie tej niesa
mowitej istoty, która zaatakowała Danielle. Villemann za
drżał z obrzydzenia, kiedy jej dotknął. Nie mógł pojąć,
co to jest. Ciężkie, pozbawione sierści ciało, ale z niewia
rygodnie długą i jedwabiście miękką grzywą. Skórę owa
istota miała delikatniejszą niż ludzie, mimo to była zbu
dowana podobnie jak oni. Villemann jednocześnie chciał
i nie chciał dotknąć twarzy owego stworzenia, by się prze
konać, jak wygląda. Po chwili jednak zrezygnował.
Znaleźli kryjówkę w skalnej niszy i tam złożyli niezna
jomą istotę.
- Dlaczego on zaatakował akurat Danielle? - zapytał
Leonard.
Strażnik odpowiedział szeptem:
- Prawdopodobnie ze względu na tę jej piękną, poły
skującą złociście suknię.
I Leonard, i Villemann o mało nie wykrzyknęli głośno
„co?" Opamiętali się jednak w porę. Villemann szepnął
z pewnością w glosie:
- Wiemy, że ty widzisz w ciemnościach. Czy oni tak
że widzą?
- Oczywiście. Dlatego musimy się na ich terytorium
poruszać tak ostrożnie.
Kiedy wracali do reszty grupy, w głowie Villemanna
kłębiły się najrozmaitsze myśli. Jeśli ta istota, która napa
dła na Daniellle, oraz Strażnicy wykształcili zdolność wi
dzenia w ciemnościach, to nie wróży to nic dobrego dla
przyszłości przybyłych tutaj ludzi. Czy będą żyć w wiecz
nym mroku? Nie, chyba nie, przecież zdarzało się od cza
su do czasu, że widzieli coś jakby światło brzasku, a poza
66
tym znajdują się przez cały czas na świeżym powietrzu.
Jeśli jednak ta istota zaatakowała Daniellle ze względu na
jej połyskliwą sukienkę... co by to mogło oznaczać? Ze jest
prymitywna? Że lubi błyskotki i że być może ani ona, ani jej
pobratymcy nie są niebezpieczni. Czy w ogóle ktoś atakują
cy znienacka może okazać się niegroźny? Chyba nie zawsze.
Znowu potykając się i zataczając ruszyli w drogę. Bar
dziej teraz przestraszeni niż poprzednio. Ludzie szli bli
żej siebie i podskakiwali przy najlżejszym szeleście.
Nic nie wskazywało na to, że inne tubylcze istoty wie
działy o ataku na Danielle. Tamten musiał być sam.
W dalszym ciągu jednak docierały do nich dźwięki, jak
by wydawane przez wiele innych stworzeń nie całkiem
w pobliżu, ale i też nie bardzo daleko.
I wtedy stało się to, co stać się nie powinno, ale z czym
jednak powinni byli się liczyć. Fionella, owa młoda dziew
czyna, która zakochała się w Strażniku Góry, podbiegła
do Theresy, do której miała największe zaufanie.
- Wasza wysokość, co ja mam robić, ja muszę!
Theresa zdławiła ciężkie westchnienie. Bardzo dobrze
rozumiała dziewczynę, zwierzyły się sobie kiedyś nawza
jem, że obie mają problemy z pęcherzem.
- Nie wiem, Fionello - rzekła Theresa przyjaźnie, ale
zmartwionym głosem. - Czy nie mogłabyś zaczekać?
- Czekałam już zbyt długo.
Theresa wiedziała, że to tylko nerwy, ale również „tyl-
Ko nerwy" mogą być okropnie męczące i strasznie dzia
łać na wyobraźnię.
- Porozmawiam ze Strażnikiem - obiecała.
- Och, nie, ja nie mogę...
theresa już podeszła do Strażnika, który okazał zrozu-
•enie. Nakazał wszystkim przystanąć i zadbał, by Fionel-
V
Greta, i Jonas, i jeszcze kilkoro innych) pod dyskretną
°Pieką mogła na chwilę opuścić ścieżkę.
67
Kiedy czekali, Villemann, Leonard i Danielle z wielb
troską nasłuchiwali dźwięków wydawanych przez niewi-
dzialne obce istoty gdzieś daleko w ciemnościach. Gdy
ustał szelest stóp, słychać je było wyraźniej. Docierały do
nich nie tylko dziwne mamrotania w pobliżu, ale od czasu
do czasu również gorączkowe dyskusje, prowadzone chy
ba przez liczne grupy w głębi nieznanego lasu, i niekiedy
jakieś przeciągłe i bardzo nieprzyjemne głosy. Żałosne,
udręczone wołania kogoś, kto latami cierpiał, nie otrzymu
jąc znikąd pomocy. W każdym razie trójka przyjaciół tak
sobie to tłumaczyła. Tyle tylko że owe krzyki nadchodzi
ły z bardzo daleka i właściwie mogły oznaczać wszystko.
Liczna grupa wędrowców ponownie ruszyła w drogę.
Strażnik obiecał, że teraz to już na pewno niedaleko,
i sprawiał wrażenie, że nie usłyszał złośliwego szeptu Ta
ran: „To samo mówiłeś pół godziny temu". Tym razem
jednak powiedział prawdę. Wkrótce znaleźli się wśród
wysokich skał, a przejście stawało się coraz węższe. Straż
nik wszedł na wysoki występ skalny, wszyscy inni wspi
nali się za nim i z wielkim trudem trzymali się skalnych
ścian. Strażnik znowu zeskoczył na dół, przeciskał się po
między skalnymi blokami, pomagał zejść innym.-
I w końcu szepnął:
- No, to najgorsze mamy za sobą.
Strażnicy wspólnymi siłami odsunęli wielki głaz.
W chwilę później wędrowcy stali w kompletnych ciem
nościach w jakimś przestronnym pomieszczeniu. Strażnik
poprosił, by usiedli wygodnie pod ścianami.
- O, nie, tylko znowu nie to - jęknęła Taran.
- Owszem, znowu to - odparł Strażnik, a w jego gł°'
sie zdawał się brzmieć śmiech.
Wkrótce potem wszyscy spali znowu tym samym nip"
notycznym snem co przedtem. Villemann jednym rami
6
"
niem obejmował Mariattę, a drugim Gretę. Erling i T"
e
'
68
resa trzymali się za ręce, Fionella natomiast obgryzała pa
znokcie i zastanawiała się, czy znowu nie będzie musiała
pójść na stronę.
Na szczęście zasnęła, zanim zdążyła coś postanowić.
Ostatnia myśl Tiril była następująca: Teraz Mori
i Dolg powinni tutaj być. Dlaczego oni się tak spóźniają?
Taran formułowała swoje myśli znacznie mniej subtel
nie: Cholerni Strażnicy, czy oni zawsze muszą nas usy
piać, kiedy zaczyna być interesująco? Jestem już znużona
tą przeklętą ciemnością, jeśli to ma być nasza przyszłość,
to ja chcę wracać.
Droga powrotna była jednak przed nimi zamknięta.
7
Taran obudził głośny szczebiot ptaków. Ich radosna
pieśń rozpaliła w niej niezwykłą chęć życia, rzadko bywa
ła w tak znakomitym humorze.
Zanim zdążyła otworzyć oczy, dotarły już do niej inne
wrażenia. Dłonie głaskały miękką, chłodną pościel. Skóra
wyczuwała delikatne ciepło i Taran, owa szalona, a mo
mentami agresywna Taran czuła się niezwykle życzliwie
usposobiona do świata. Pragnęła dobra dla wszystkich,
choć przecież nie była to dominująca cecha jej charakteru.
Otworzyła oczy, a to, co zobaczyła, było jej całkowicie
°bce. Taran przywykła do podróży i nocowania w róż-
n
ycn miejscach, to jednak, co widziała teraz, nie mogło się
°"wnać z niczym. Nie widziała nad sobą ciemnobrunatne
go sufitu gospody, nie widziała zniszczonych, poczernia-
"
c
« ścian. Wszystko było lśniące i przyjazne. Człowiek
opromieniał się na sam widok tego pomieszczenia.
69
Sufit miał kształt kopuły zdobionej piękną, jasną mozg.
iką. W suficie znajdowały się również otwory okienne. Od
centrum kopuły rozchodziły się na przemian pasy mozai
ki oraz okiennych przezroczystych szyb. Im dalej od cen
trum, tym były szersze. Wyglądało to niczym piękny kwiat
Światło po tamtej stronie było ciepłe i zarazem łagod
ne. Miało stłumiony kolor starego złota. Pokój wyglądał
niezwykle pięknie, umeblowany został wygodnie, wszyst
ko w jasnych kolorach, tak że chcąc nie chcąc człowieka
ogarniał pogodny nastrój.
Na krawędzi łóżka, odwrócony do niej plecami, sie
dział Uriel. Miał na sobie pastelową koszulę z krótkimi
rękawami, której Taran nigdy przedtem nie widziała.
- Uriel, mój kochany - powiedziała. - Sprawiasz wra
żenie równie zaskoczonego jak ja. Gdzie my jesteśmy?
- Nie wiem, Taran. Właśnie przed chwilą się obudzi
łem i niczego nie pojmuję.
Ujęła jego dłoń, a głos drżał jej lekko, kiedy mówiła:
- Najważniejsze, że jesteśmy razem, muszę jednak
przyznać, że to wszystko trochę mnie przeraża.
- Tu jest bardzo pięknie - rzekł Uriel niepewnie. - Zło
wieszczo pięknie.
Rozległ się cichuteńki dźwięk dzwonka.
- To u drzwi - szepnęła Taran gorączkowo. - Jak ja wy
glądam? O Boże, ratunku! Co ja mam na sobie?
Ubrana była w koszulkę tego samego koloru i uszyU
z tego samego miękkiego, jedwabistego materiału, co ko
szula Uriela, jej ubranie jednak, ozdobione haftem i deli
katną koronką, miało nieco bardziej kobiecy charakter-
Ciemne loki Taran jeszcze pogłębiały urodę stroju.
- Prezentuję się nieźle - stwierdziła. - Proszę wejść.
Mimo to desperacko ściskała rękę Uriela i podciąg
11
?'
ła kołdrę wysoko pod brodę.
70
Drzwi w ścianie rozsunęły się i do pokoju wszedł Straż
nik Słońca, a zatem jeden z owych tajemniczych Obcych.
Taran wsparła się na łokciu.
. Powiedz mi... - zaczęła niepewnie z przepraszającym
uśmiechem. - Wiesz, nigdy sobie nie wyobrażałam, że mo
głabym trafić do nieba, ale... Czy my umarliśmy?
- Wprost przeciwnie - roześmiał się. - Po prostu prze
kroczyliście granicę Czasu i staliście się nieśmiertelni. Bę
dzie to trwało tak długo, jak zechcecie.
- Kto by nie chciał - mruknęła Taran, choć serce biło
jej tak mocno, że aż sprawiało ból. - To jednak brzmi zbyt
dobrze, by mogło być prawdziwe.
- Ale gdzie jesteśmy? - zapytał znowu Uriel.
- Wkrótce się o tym dowiecie. W pokoju obok znajdu
ją się wasze nowe ubrania. Te, w których przyszliście, są
zbyt ciepłe. Wykorzystajcie ten dzień na zapoznanie się
z otoczeniem. Jeśli będziecie głodni, to wszystko, czego so
bie życzycie, znajdziecie w kuchni. To jest teraz wasz dom.
- Nie najgorszy - uśmiechnęła się Taran. - A co z in
nymi? Co z mamą, babcią i tak dalej?
- Oni też tutaj są. Wszyscy mieszkają we własnych do
mach. Niektórzy z waszych towarzyszy zostali ulokowani
w innej części... kraju. Ale cała rodzina znajduje się tutaj. Bę
dę na was czekał w hallu, bo chciałbym pokazać wam dom.
Uprzejmie skłonił głowę i wyszedł z pokoju.
Patrzyli po sobie trochę spłoszeni, a trochę wzruszeni.
- Chciałbym pokazać wam dom - powtórzył Uriel. - No,
n
°, ale to brzmi!
" Jeśli reszta wygląda tak jak ten pokój, to nie ma się na
0
skarżyć - powiedziała Taran beztrosko, chociaż w głębi
U s z
y wciąż była bardzo, bardzo niepewna. I przestraszona.
'"leń i Strażnicy zapewniali, że po tamtej stronie Wrót
Cazie im dużo lepiej. Nawet się nie spodziewają, jak do-
Ze
- Mimo to ani Taran, ani Uriel nie mieli odwagi im
71
zaufać. Przez cały czas krążyła im w głowach myśl, że m
0
.
że to jakaś pułapka.
Znajdowali się na piętrze wewnątrz kopuły. Stąd wy.
chodziło się do czegoś w rodzaju przedpokoju, gdzie znaj
dowały się ich ubrania. Taran zachwycona oglądała jedną
sztukę po drugiej.
- Uriel, popatrz na tę bieliznę, jaka delikatna i cieniut
ka, a mięciutka jak nie wiem co! Po prostu ginie mi w dło
niach. Och, jakie to wspaniałe... Wiesz, będę chodzić tyl
ko w tym.
- Wybij to sobie z głowy - oznajmił Uriel surowo, kie
dy ubrała się w tę niemal przezroczystą delikatność. - Na
tychmiast włóż coś jeszcze!
Taran uśmiechnęła się do niego szeroko i posłuchała.
- Zrozum jednak, że to coś zupełnie innego niż moje
własne grube majtki.
Teraz i on nie był już w stanie dłużej zachowywać po
wagi. Przez chwilę niczym dzieci podziwiali się nawzajem
w swoich nowych ubraniach. Prostych, ale wspaniałych. Ta
ran miała długą do pół łydki suknię o pięknie zdobionym
brzegu. Uriel natomiast nieco bardziej męską bluzę, a do te
go długie spodnie. Oboje nosili lekkie obuwie zrobione
z czegoś, co wyglądało na giemzową skórkę, choć nie była
to skóra zwierzęcia, lecz jakiś inny nie znany im materiał-
- Więc co będziemy robić teraz? - zapytała Taran, kie
dy już nazachwycali się sobą nawzajem.
- Są tutaj tylko jedne drzwi - mruknął Uriel.
Taran powstrzymała go.
- Urielu, czy pamiętasz, co oni mówili o tym, że Wro
ta oczyszczają?
- Tak, i myślę, że mieli rację.
- No właśnie. Czuję się jakby odmieniona. Jakaś pi"
ze
sądnie dobra.
- Chyba to nie to - odparł jej mąż krótko. - Ale wien
1
'
72
0 m
asz na myśli. Życie tutaj wydaje się takie lekkie. Czło
wiek jest przepełniony życzliwością, bliski euforii.
- Tak, właśnie tak. Chciałoby się, by wszystkim lu
dziom było dobrze. Czuję się tak, jakbym nie miała żad
nych wrogów.
Umilkła. Cień lęku przemknął po jej twarzy.
- Rozumiem - powiedział Uriel z powagą. - Nie wie
my tylko, jak długo potrwa ta rajska egzystencja. Nie wie
my nawet, gdzieśmy się znaleźli.
- Zanim się tego nie dowiem i zanim się nie przeko
nam, że nasi bliscy są tutaj z nami i też czują się dobrze,
nie odważę się uwierzyć w to szczęście.
Uriel z powagą kiwał głową. Podeszli do drzwi, które
cichutko otworzyły się przed nimi. Oboje podskoczyli
zdumieni.
- Tutejsze drzwi mają bardzo nieprzyjemny zwyczaj
- westchnęła Taran. - Mam ochotę zajrzeć na drugą stro
nę, żeby zobaczyć, kto tam za nimi stoi i po kryjomu je
przed nami otwiera.
Po tamtej stronie jednak nie było nikogo. Znaleźli się
w niewielkim pokoju o cylindrycznym kształcie.
- Nie, to jakaś garderoba czy coś w tym rodzaju - stwier
dziła Taran i nie chciała wejść do środka. Uriel okazał się
odważniejszy. Zresztą nie było innej drogi. Ujął więc moc-
n
o rękę żony i wprowadził ją do pomieszczenia. Gdy tyl-
ko
się tam znaleźli, drzwi zasunęły się z powrotem. Taran
cuciła się na nie przekonana, że teraz to już na pewno zna-
e z
u się w pułapce. I że na pewno pułapka zatrzasnęła się
a
nimi, Uriel zatrzymał ją i oboje wydali jęk przerażenia,
e
dy podłoga zaczęła się pod nimi zapadać. Po prostu nie
P°)rnowali, że znajdują się w windzie. Było to urządzenie
°ardzo wysokim poziomie technicznym. Nawet trzysta
Później mogło budzić zdumienie.
1
rz
erażeni, bardziej jednak oszołomieni tymi wszyst-
73
kimi interesującymi nowościami, stwierdzili, że gdy tylko
winda stanęła, drzwi znowu się rozsuwają. Wyszli na ze
wnątrz, a tam czekał na nich Strażnik Słońca w towarzy
stwie jakiejś kobiety. I Nero.
- Nero, stary druhu - zawołała Taran wzruszona, od
powiadając na jego pełne zachwytu powitanie. - Jak to
wspaniale, że jesteś z nami i że nic ci się nie stało! Teraz
czuję się dużo bardziej bezpieczna.
Podziękowała za ubrania, stłumiła jednak chęć podnie
sienia sukienki i pokazania im delikatnej bielizny.
- To jest Lia - przedstawił swoją towarzyszkę Strażnik.
- Ona się wami zajmie.
Skinął im głową i odszedł.
Lia mogła mieć jakieś trzydzieści lat, była ładna i sym
patyczna. Nosiła podobną sukienkę jak Taran, tylko w in
nym kolorze i ozdobioną innym wzorem. Taką też chcia
łabym mieć, pomyślała Taran.
- Chodźcie, to oprowadzę was po domu - zaprosiła Lia
przyjaźnie.
Uff, nie bądź taka cholernie oficjalna, przynajmniej do
póki się nie dowiem, gdzieśmy się znaleźli, pomyślała Ta
ran ze złością.
Człowiek bywa skłonny do irytacji, kiedy ma do czy
nienia z niezrozumiałą dla siebie sytuacją.
Nie zatrzymując się szli od jednego pokoju do drugie
go. Nera prowadzili na smyczy. Hall okazał się niezwykle
piękny, a kuchnia po prostu cudowna i bardzo zaintereso
wała Uriela. Wypytywał i wypytywał. Gdzie miejsce na pa
lenisko? Co oznaczają te różne kolorowe przyciski i in
strumenty? Lia zaś tłumaczyła i pokazywała. Taran, która
nigdy nie miała serca do prac domowych, zobaczyła, że na
zewnątrz rosną fantastycznie wielkie i piękne kwiaty,
a nieco dalej rozciąga się sad owocowy, pełen wspaniałych
drzew i krzewów. Dojrzała także grządki z rozmaitymi
74
warzywami. Dla Madragów to po prostu marzenie, pomy
ślała. Głośno zaś powiedziała:
- Och, to wszystko powinny zobaczyć mama i babcia,
a przede wszystkim Madragowie.
Ciemnowłosa kobieta bez wieku uśmiechnęła się.
- Widzą to. Twoja matka, Taran, ma taki sam dom na
wzniesieniu obok, a księżna i jej mąż w dolinie po tamtej
stronie. Również Villemann i jego rodzina otrzymali
podobny dom tu w pobliżu. Madragowie natomiast za
mieszkali w innej osadzie.
Aha, więc Villemann ma już rodzinę. No cóż, znako
micie. Zasłużyli sobie na to oboje, i on, i Mariatta, a tak
że jej dzieci.
- Jaki piękny krajobraz - powiedziała Taran z podzi
wem patrząc na łagodne, pokryte kwiatami wzgórza, ską
pane w złocistym świetle.
Wysokie, podobne do cyprysów drzewa rysowały się
wyraźnie na tle jasnego nieba, a w dolinie pod nimi znaj
dowały się skupiska domów przypominających ich wła
sny. Białe, o kopulastych lub mających kształt piramidy
dachach. Tu i tam wznosiły się wysokie wieże podobne
do minaretów, niemal sięgające nieba. Dachy i wieżyczki
mieniły się światłem, które jednak nigdy nie było ostre ani
nieprzyjemne. Wszystko tonęło w łagodnym i ciepłym
złocistym blasku. Gdzie tu zastawiono na nas pułapkę?
Taran rozglądała się podejrzliwie.
Właściwie trudno powiedzieć, że znajdują się w osa
dzie. Było tu zbyt wiele przestrzeni, pomiędzy domami
rozciągały się skwerki i ogrody. Po prostu osiedle rozpro
szonych na łagodnych stokach domostw.
- To miejsce musi przypominać święte miasto Lemu
rów - powiedziała Taran cicho.
- I rzeczywiście tak jest - potwierdziła Lia. - Stolica Le-
murii została zbudowana na takim samym planie.
75
- Czy macie tutaj wiele takich... osad czy miasteczek,
nie wiem jak to nazwać?
- To bez znaczenia, jak się je nazywa - uśmiechnęła się
kobieta. - Ale, owszem, mamy ich trochę.
Uriel zdołał się w końcu oderwać od fantastycznych
urządzeń kuchennych i przyłączył się do pań. Wskazał rę
ką na grupę drzew rosnącą na zboczu na prawo od nich.
- To jest Srebrzysty Las - wyjaśniła Lia. - Nazywamy
go tak ze względu na wygląd liści.
- Ja mam raczej wrażenie, jakby liście zostały zrobio
ne ze złota - wtrąciła Taran.
-To zależy od światła. Jeśli człowiek podejdzie bliżej,
różnica jest wyraźna, ale my rzadko tam chodzimy. Czy
możemy kontynuować oglądanie domu?
„Dlaczego tam nie chodzicie?" chciała zapytać Taran,
ale Uriel nie dopuścił jej do słowa. Uniósł wzrok ku zło
cistemu niebu. Słońca nie było, mimo to wszystko tonę
ło w złotym świetle.
- Gdzie my właściwie jesteśmy? - zapytał z naciskiem.
- .Czy nikt wam tego nie powiedział?
- Nie - odrzekł Uriel. - Przeszliśmy przez Wrota i we
szliśmy w głąb Ziemi. Potem znowu szliśmy pod górę, aż
znaleźliśmy się w jakiejś wielkiej grocie. Po jakimś czasie
wydostaliśmy się z niej i brnęliśmy w ciemnościach przez
las pełen bardzo nieprzyjemnych zjawisk. A potem nagle
znaleźliśmy się tutaj. W innym świecie tak obcym, że
przepełnia nas lękiem.
- I zdziwieniem - wtrąciła Taran pospiesznie, nie chcia
ła bowiem wyglądać na nieuprzejmą lub niewdzięczną.
Nie była jednak w stanie opanować drżenia ciała.
-Tak jest, zdziwieniem również - przyznał Uriel.
- N o cóż, skoro nikt wam niczego nie powiedział, to
i mnie nie wypada podejmować wyjaśnień - rzekła kobie
ta lekkim tonem. - Wkrótce dostaniecie wszystkie po-
76
trzebne informacje. Chodźmy dalej.
Przez chwilę przyglądała się obojgu przybyszom. Szla
chetny Uriel o czystych rysach i ufnym wzroku, o pięknych
blond włosach, wysoki, mówiono o nim: prawie anioł... Tak,
to by się mogło zgadzać. I dziewczyna. Owa młoda Taran.
Obdarzona wyjątkową, niezwykłą urodą, szelmowska i peł
na wdzięku. Jaka piękna para! Trudno znaleźć drugą taką.
Taran z pewnością może stwarzać pewne problemy, w każ
dym razie dopóki nie zawładnie nią łagodność Słońca.
Wolno ruszyli do następnego pokoju. Tak samo steryl
nie czystego i wspaniałego jak poprzednie pomieszczenia.
Dlaczego oni są tacy tajemniczy? zastanawiała się Ta
ran. Jest w tym wszystkim coś podejrzanego. Mogłabym
przysiąc, każdy napięty do ostateczności nerw w moim
ciele mi o tym mówi.
Czy to jest piekło, to miejsce, w którym się znaleźli
śmy? Jeśli tak, to wszyscy ludzie na Ziemi powinni grze
szyć, jak tylko potrafią. Nie, trudno uwierzyć, że to pie
kło. W takim razie co?
- Powiedz mi - zapytała ostrożnie przewodniczkę. - Po
wiedz mi, czy my się znajdujemy w innym wymiarze?
Lia wahała się przez chwilę, niepewna, co powiedzieć.
- Nie - rzekła w końcu.
- W takim razie niczego nie rozumiem - westchnęła Ta
ran. - Nie umarliśmy, nie znaleźliśmy się w piekle ani
w innym wymiarze, w takim razie w niebie pewnie także
nie, bo nie sądzę, że ja mogłabym sobie na to zasłużyć.
Urielu, ty przecież w pewnym sensie byłeś już w niebie,
w każdym razie miałeś okazję zerknąć na raj. Czy to ci
niczego nie przypomina?
- Nie - odrzekł. - To jest znacznie lepsze, bardziej ży
we, zachęcające do badań.
- No właśnie, jesteśmy nadal żywi. Znajdujemy się
w jakimś cudownym świecie albo... A może my jesteśmy
77
na jakiejś gwieździe? Dostaliśmy się tam w czasie tej dziw
nej drzemki...
Lia pochyliła głowę, żeby ukryć uśmiech.
- Znajdujecie się bliżej Ziemi, niż można przypuszczać.
Taran westchnęła zrezygnowana.
Szli dalej. Reszta domu również była wspaniała. Wszę
dzie komfort, wszystko urządzone z wyszukanym sma
kiem i tak niepodobne do domów, jakie dotychczas oglą
dali, że Uriel mruknął:
- Można sądzić, iż znaleźliśmy się w przyszłości odle
głej o tysiące lat od naszego czasu.
Wtedy Lia uśmiechnęła się tajemniczo.
- Wszystko jest takie perfekcyjne - poskarżyła się Ta
ran na koniec. - Zbyt perfekcyjne, jak na nas. Brak mi tu
taj wielu rzeczy, do których przywykłam.
- Wiemy o tym - rzekła Lia łagodnie. - Dlatego mamy
dla was małą niespodziankę.
Mięśnie Taran mimo woli się napięły.
- Bardzo radosną niespodziankę - dodała Lia. - Chodź
cie ze mną.
Otworzyła jakieś drzwi i poprowadziła ich do innego
skrzydła czy też przybudówki głównego domu. Trzy znaj
dujące się tam pokoje stały kompletnie puste.
- Och! - zawołała Taran zachwycona. - Skąd wiedzie
liście, że tego mi właśnie brakuje?
- Każdy człowiek, który urządza sobie mieszkanie,
chce to uczynić zgodnie z własnym smakiem. Musicie
nam wybaczyć, że główny dom został już umeblowany.
Tutaj jednak możecie robić, co się wam podoba.
- Fantastycznie - szepnęła Taran niemal bezgłośnie.
- Ale skąd weźmiemy meble? Kto utka materiały, których
będziemy potrzebować?
- Rzemieślnicy mieszkają na dole w centrum osady. Za
mówicie, co będzie wam potrzebne, a oni już to załatwią.
78
Poza tym można kupić różne gotowe rzeczy. A pieniądze
nie stanowią problemu. Mamy tutaj własny system.
Uriel nadal był sceptyczny.
- Wszystko wygląda tak strasznie... wygodnie. Tam,
skąd przychodzimy, człowiek musi się bardzo natrudzić,
żeby zdobyć niezbędne rzeczy.
Lia spoważniała.
- Tutaj także nic nie spada z nieba. Każdy bez wyjątku ma
swoje zadania do spełnienia. Nikt nie chodzi bezczynnie, bo
w przeciwnym razie dopiero by powstawały problemy.
- Powiedz to Rafaelowi - mruknęła Taran. - Ale zna
komicie. Co my będziemy robić?
- Wkrótce się dowiecie - uśmiechnęła się kobieta.
Uriel rzekł pospiesznie:
- Chociaż nie widzieliśmy jeszcze zbyt wielu mieszkań
ców osady, wygląda na to, że panuje tu bardzo spokojna
i przyjazna atmosfera.
- Takie wrażenie zawdzięczamy Światłu - wyjaśniła Lia.
- Czy zdarzają się przestępstwa kryminalne?
Przewodniczka wahała się przez chwilę.
- Nie. Nie... w obrębie.
- W obrębie czego? - zapytała Taran ostro.
- W obrębie Światła.
- Więc istnieje także Ciemność?
- Daleko stąd - odparła Lia. - Teraz jednak muszę was
opuścić. Wykorzystajcie ten dzień na zapoznanie się
z otoczeniem. I zachowajcie spokój, nie martwcie się ni
czym. Nic nie zakłóci wam życia, dopóki sami nie będzie
cie tego chcieli. A jestem przekonana, że tak nie będzie.
Tego typu myśli tutaj znikają.
- Całkowicie?
Lia znowu się zawahała.
- Niemal całkowicie. Niedaleko stąd jest osada dla ta
kich, którzy nie potrafili przeżyć okresu przejściowego.
79
Nie umieli się dostosować do wszelkich nowości. Są nie
zadowoleni, ale ponieważ drogi powrotnej nie ma, muszą
pozostać. Wasza osada jednak przypomina zwyczajną
osadę z dawnego świata. Ludzie również.
Chciałabym odwiedzić tę wioskę, o której ona mówi,
pomyślała Taran. Gdybym tutaj czuła się źle, to zawsze
mogłabym się tam przeprowadzić, jeśli oczywiście Uriel
zechce mi towarzyszyć.
Lia pożegnała się uprzejmie i odeszła.
Małżonkowie spoglądali po sobie. Taran zbliżyła się do
Uriela, jakby szukając u niego bezpieczeństwa, on objął
ją i mocno przytulił. Stali tak przez dłuższą chwilę z uczu
ciem bezradności i opuszczenia.
- Obszar pogrążony w ciemności znajduje się daleko
stąd - szepnęła Taran.
- Tak, zastanawiam się tylko, czy to ta sama ciemność,
przez którą musieliśmy przechodzić tam, gdzie znajdowały
się te okropne niewidzialne stworzenia. Villemann mówił,
że mężczyzna, który zaatakował Danielle, miał ciało o bar
dzo dziwnej konsystencji, to znaczy jego skóra była dziwna.
- Tylko że my chyba szliśmy przez zwyczajne, nocne
ciemności - zaprotestowała Taran. - Mrok, o którym
mówiła Lia, jest inny, to coś jakby odmienny świat, nie
taki jak ten, w którym my się znajdujemy.
- Chyba tak. Od początku wiedziałem, że to wszystko
jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
Taran niepokoiły inne sprawy. Jesteśmy zwyczajnymi
ludźmi, myślała. Nie mamy żadnych nadprzyrodzonych
zdolności takich jak ojciec i Dolg, a mimo wszystko odczu
wam, że tutaj kryje się coś więcej. Dziwne określenie „od
czuwam", ale nie umiem tego inaczej wyrazić.
Wszystko jest po prostu wielką, niepojętą dla nas za
gadką.
80
8
Tego samego dnia po południu rodzina siedziała w do
mu Taran i Uriela. To znaczy nie było Rafaela i Danielle
ani ich towarzyszy życia: Amalie i Leonarda. Brakowało
też Heinricha Reussa von Gera. Oni wszyscy otrzymali
mieszkania w zachodniej części kraju. Theresa zapytała,
dlaczego tak się stało. „Dlatego, że ani Rafael, ani Daniel
le, ani Reuss nie są tacy silni jak wy. Będzie dla nich bez
pieczniej mieszkać tam dalej". Tak odpowiedział jej prze
wodnik. „A zatem wschodnia część jest niebezpieczna?"
- zapytała ostro. „Nie, nie, tylko że tutaj znajdujemy się
bliżej Ciemności. Pani, księżno, a także pani mąż, Erling,
mogą również przeprowadzić się do zachodniej części,
gdyby sobie państwo tego życzyli".
Dla Theresy i Erlinga był to trudny wybór. Bardzo nie
lubili, kiedy rodzina się dzieliła.
„Zaczekajmy z tym do rana, kiedy wrócą Mori i Dolg"
- zdecydował Erling.
Tiril była spokojna i pełna ufności. Wiedzieli już, że
Mori i Dolg zostali zatrzymani u Wrót. Była tam potrzeb
na ich pomoc, chodziło o jakieś sprawy związane z ma
gią. Mieli wrócić „jutro". Ani Uriel, ani Villemann nie pa
miętali już, że obaj czarnoksiężnicy, ojciec i syn, zostali
napadnięci przez czterech ostatnich rycerzy złego Zako
nu. Strażnik Słońca wymazał ten straszny moment z ich
mózgów.
Tego popołudnia podano im przepyszne ciastka oraz
kawę i herbatę, napoje, które w ich starym świecie były
81
zupełną nowością. Wyglądało na to, że tutaj używane są
od dawna.
Po raz nie wiadomo który ktoś stwierdził: „To wszyst
ko jest zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe", na co
ktoś inny przypomniał, że Cień obiecywał przecież, iż cze
ka ich wspaniałe życie, niech no tylko przekroczą Wrota.
- A widzieliście wygódki? - zawołała Taran z entuzja
zmem.
- Oczywiście, że widzieliśmy - odparł Villemann ze
śmiechem. - Są fantastyczne. Człowiek nie musi wycho
dzić na dwór i wszystko znika, gdy tylko...
- Dobrze już, dobrze - przerwał mu Erling. - Nie mu
sisz się wdawać w szczegóły. Ale rzeczywiście urządzenie
jest genialne, muszę to przyznać. Jonas, już ani jednego
ciastka więcej dla Nera - dokończył cicho.
Mały synek Mariatty, zawstydzony, spuścił wzrok. Ne
ro siedział pomiędzy nim i jego siostrą Gretą, ponieważ
w tym miejscu spadało ze stołu najwięcej okruchów.
- Jaka szkoda, że Rafaela i Danielle nie ma z nami - wes
tchnęła Theresa.
- Wszyscy inni otrzymali te same informacje co wy - za
pewnił Strażnik Słońca, który towarzyszył im wraz ze
Strażnikiem z plemienia Lemurów o imieniu Ram.
- Czy będziemy mogli ich od czasu do czasu spotykać?
- zapytała Theresa przestraszona.
- Oczywiście, komunikacja pomiędzy osadami nie jest
trudna.
- Czy my mieszkamy w stolicy? - zapytała Tiril.
- Nie. Stolica leży w centrum kraju.
- Ano tak, prawda. Przecież znajdujemy się w części
wschodniej, w pobliżu Ciemności - przypomniała sobie
Taran. - Ta część osady nazywana jest Wschodnią Rzeką,
prawda?
- Tak jest - potwierdził Strażnik Słońca z powagą. Na*
82
ele umilkł, ponieważ dał się słyszeć cichuteńki, dzwonią
cy sygnał. Ram odpiął od swego pasa jakiś czarny
przedmiot i przyłożył go sobie do ucha. Najwyraźniej roz
mawiał z kimś, kogo oni ani nie widzieli, ani nie słyszeli.
Spoglądali po sobie, wytrzeszczając oczy. Mimo że by
li razem i że w tym nieznanym świecie otaczał ich kom
fort oraz same piękne przedmioty, znowu ogarnął ich głę
boki niepokój. Czy rzeczywiście wszystko jest takie wspa
niałe, jak Obcy chcą im wmówić? Pamiętali przecież, że
i Heinrich Reuss, i mały Jonas wpadli w panikę i chcieli
uciekać do starego, bezpiecznego świata, który zresztą już
od dawna bezpieczny nie był. I wiedzieli, że muszą wal
czyć z tym nieustannym lękiem, który niekiedy zaczynał
się przeradzać w histerię.
Po każdej chwili spokoju nieuchronnie pojawiał się zno
wu podstępny lęk przed nieznanym. Czym zajmuje się
Strażnik? Nie pomagało to, że siedzieli na wspaniałych bia
łych kanapach i mieli przed sobą tyle pyszności, że w naroż
nikach stały bukiety pięknych kwiatów, że powietrze w po
koju było świeże i ciepłe. To przecież mogła być pułapka.
Lemur Ram zakończył swoją niezwykłą rozmowę
i odłożył dziwny czarny przedmiot. Przez chwilę Strażni
cy szeptali coś między sobą, a reszta czekała w niepokoju.
Wreszcie Ram uniósł głowę i popatrzył na nich.
- Otrzymałem wiadomość od moich zleceniodawców.
Jestem im potrzebny, a ściślej biorąc, potrzebne im są mo
je powozy. Pewien rolnik ma problem, którego nie potra
fi sam rozwiązać. Mianowicie przed kilkoma dniami zgi
ę ł o mu nieduże cielę. A tutaj inwentarz jest niesłychanie
ważny, ponieważ nie możemy sprowadzić nowych zwie
rząt. To zbyt trudne. Moi zwierzchnicy życzą sobie, bym
Wyruszył na poszukiwanie cielęcia. Ktoś mógł porwać
Zwierzątko, jest ono zresztą takie młode, że długo samo
n
ie da sobie rady.
83
Wszyscy byli wzruszeni, że ów władczy człowiek oka
żuje tyle troskliwości bezbronnemu zwierzęciu.
- Powozy znalazły się tutaj ze względu na was - cią.
gnał Ram. - Miałem was zaprosić na małą wycieczkę...
W głowach ludzi zaświtała pewna myśl. Strażnik Słoń
ca popatrzył na nich i uśmiechnął się.
- Świetny pomysł - skinął głową. Wszyscy wstali.
- A matka? To znaczy krowa... - zapytała Tiril. - Czy
ona nie mogłaby znaleźć cielęcia?
- Zwierzęta rozłączyły się z winy kilku bezmyślnych
dzieciaków - wyjaśnił Strażnik Słońca. - Dzieci z osady
nieprzystosowanych goniły cielę dla zabawy i oddzieliły
je od stada, a potem zostawiły własnemu losowi.
Mimo że jego głos brzmiał bezbarwnie, wszyscy domy
ślali się, co sądzi o mieszkańcach tamtej osady.
- A ja wierzyłam, że wszystko tutaj jest doskonałe - rze
kła Taran z odrobiną złośliwości.
Strażnik Słońca uśmiechnął się cierpko.
- To pewnie Cień tak mówił, prawda? Ze wszystko bę
dzie jak w raju, wystarczy, że przekroczycie Wrota.
- Ależ, Taran, musisz chyba przyznać, że tu jest napraw
dę fantastycznie. Po prostu niewiarygodnie pięknie - rze
kła Tiril z wyrzutem w głosie.
- Oczywiście, oczywiście, ale przypominam sobie, że
miało być idealnie. Wrota miały przecież oczyścić nas,
grzeszne stworzenia.
Strażnik Słońca wolno potrząsnął głową.
- Nic nie będzie doskonałe, dopóki pozostaniecie ży
wymi ludźmi, Taran. A jeśli chodzi o owo oczyszczenie,
to odnosiło się ono jedynie do waszych charakterów-
Dzięki temu wszystko tutaj wyda wam się łatwiejsze
i prostsze. Stare zmartwienia i niepokoje znikną. Tak to
właśnie miało być.
- I chyba rzeczywiście tak jest - przyznała Taran. - Ale
84
przecież nie staliśmy się dzięki temu od razu sympatycz
nymi aniołami, prawda?
- Chyba rzeczywiście nie - uśmiechnął się Strażnik
i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Villemann wrócił do sprawy zaginionego cielęcia:
- Sądzicie więc, że moglibyśmy wziąć udział w poszu
kiwaniach? Bardzo chętnie.
- Jeśli ktoś chciałby zostać w domu, to oczywiście może.
Ale nikt nie zamierzał zostawać, któż by nie chciał
spróbować odnaleźć bezradnego zwierzęcia?
Nagle zapomnieli o niedawnych lękach. Teraz chodzi
ło o ratowanie zagrożonego życia.
- Wspaniale - ucieszył się Strażnik Słońca, a Ram kiwał
głową. - W takim razie połączymy przyjemne z pożytecz
nym: wyruszymy na poszukiwanie zaginionego cielęcia,
a jednocześnie wy będziecie mogli obejrzeć swoją nową oj
czyznę i poznać ją bliżej. Pojedziemy aż do granicy.
- Której nie wolno przekraczać! - zawołała nieznośna
Taran.
- Której wy nie możecie przekraczać - sprostował
Strażnik Słońca.
- A zatem jesteśmy więźniami?
- Nie, kraj jest duży, będziecie tutaj bardziej wolni, niż
byliście kiedykolwiek przedtem, ale masz rację, stąd dro
gi powrotnej na zewnątrz nie ma.
Coś w jego głosie sprawiło, że Taran nie do końca mu
mierzyła. Bardzo jestem ciekawa tych granic, myślała
u
parta jak zawsze.
W jakiś czas potem wyruszyli na poszukiwania połą
czone z oglądaniem nowego kraju. Przybysze spodziewa-
'
]
się, że przy bramie wspaniałego ogrodu zobaczą konie.
Ale niczego takiego nie było. Poproszono ich natomiast,
b
y wsiedli do jakichś dość dziwnych wozów. Bardzo pięk
nych i bardzo wygodnych, ale pozbawionych kół.
85
Na przedzie usiadł woźnica, natomiast Strażnik Słoń-
ca zajął wraz ze wszystkimi miejsce z tyłu.
- Niemal jak w łodzi - zdziwił się Villemann zakłopo
tany. - Ale przecież stąd daleko jest do Złocistej Rzeki,
która płynie przez osadę.
Villemann zdążył już wyjść i rozejrzeć się po okolicy,
w czym nikt mu nie przeszkadzał.
W jednym powozie by się nie zmieścili, podstawiono
więc dwa, i każdy z nich miał swojego woźnicę. Ram
wsiadł do drugiego pojazdu.
Wszystko wokół nich było cudownie piękne, harmo
nijne i zadbane. Taran niemal zaczynała tęsknić za wido
kiem jakiejś rozpadającej się ruiny na jednym z zielonych,
pełnych kwiatów wzgórz. Za czymś, co zakłóciłoby ten
wspaniały porządek.
Nie omieszkała poinformować o tym zebranych, a w jej
głosie pobrzmiewała agresja.
Strażnik Słońca uśmiechał się z pobłażaniem.
- Wiesz, Taran, spodziewałem się, że powiesz coś
podobnego. Mogę cię jednak pocieszyć, że istnieją tego ro
dzaju okolice również w naszym państwie, zwłaszcza
w starych jego częściach. Ta osada jest stosunkowo nowa.
- W to akurat wierzę - mruknął Villemann, rozgląda
jąc się uważnie wokół. - Chciałem powiedzieć, że to wszy
stko sprawia na mnie wrażenie utopii, jakbyśmy się zna
leźli w świecie z odległej przyszłości.
Strażnik Słońca znowu uśmiechnął się tajemniczo.
- A ja bym bardzo chciała zobaczyć stare części kraju
- powtarzała Taran z uporem.
- Jeszcze zobaczysz.
Muszę się trochę opanować, myślała Taran. Czy ja na
prawdę nigdy nie mogę być zadowolona?
Woźnica, jak go nazywali, ubrany był w niebiesk l
u
'
zę i spodnie. Upewnił się, czy pasażerowie siedzą wygo*
86
dnie, po czym zakręcił półkolistym przedmiotem, który
miał przed sobą, i ludzie krzyknęli głośno z lęku i zdu
mienia. Nero szczeknął krótko, zaniepokojony.
Powóz albo łódź, czy jak to nazwać, uniósł się lekko
z ziemi i popłynął ponad jej powierzchnią na wysokości
mniej więcej łokcia.
Oczy Villemanna zrobiły się wielkie jak spodki.
- Co to jest? - zapytał.
- My to nazywamy powietrzną gondolą - odparł Straż
nik Słońca wyraźnie ubawiony ich reakcją. - Mamy rów
nież zwyczajne gondole, które pływają po wodzie, poza
tym mamy jeszcze pojazdy posuwające się po ziemi, te
jednak wykorzystujemy bardzo rzadko. Niszczą one bo
wiem wiele roślinności i zostawiają po sobie głębokie śla
dy. Najlepsze są pojazdy latające.
- Czy to właśnie jest jeden z nich? - upewniała się Ta
ran, podczas gdy pojazd zataczał łuk wokół domu jej
i Uriela. Również od tej strony domostwo prezentowało
się wspaniale.
- Ten powóz należy do nisko latających. Mamy jeszcze in
ne, które wznoszą się znacznie wyżej i latają dużo szybciej.
- Szybciej? - jęknęła Mariatta, trzymająca się kurczo
wo oparcia. - Mnie się wydaje, że to już wystarczy.
Dwójka jej dzieci pokrzykiwała radośnie, kiedy prze
pływali nad ich ogrodem i placem zabaw, który zdążyły
odwiedzić przed południem.
Gondola przeleciała nad domami na stoku i teraz znaj
dowała się nad centrum osady. Ludzie w pięknych ubra
niach machali do nich radośnie. Oni odpowiadali tym sa
mym. Niektórzy z podróżnych w dalszym ciągu nie mogli
Pozbyć się lęku, inni zaczynali się uspokajać.
- Wspaniale - wzdychała Taran, która zdążyła już zaak
ceptować i szybkość pojazdu, i komfort podróży. - A jak
sympatycznie wyglądają tutejsi mieszkańcy!
87
- Jedna rzecz jest istotnie bardzo mila - rzekła Mariat
ta w zamyśleniu. - Ci ludzie, których widzieliśmy, nie sj
specjalnie urodziwi, owszem, zdarzają się i tacy, przeważ
nie jednak są dość pospolici.
Villemann skinął głową.
- Znajdują się tu reprezentanci wszystkich ras: biali,
żółci, czerwoni i czarni.
- Trafna obserwacja - przyznał Strażnik Słońca. - Nie
przeprowadzamy żadnej selekcji.
- Co to znaczy? - szepnęła mała Greta.
- To znaczy, że nikogo się nie wybiera. Nie wybiera się
na przykład najładniejszych i nie wyrzuca tych mniej uda
nych - wyjaśnił Villemann.
- Więc ja mogę tu zostać?
Nieśmiałe pytanie dziewczynki wzruszyło go.
- Ależ oczywiście, zwłaszcza tacy jak ty, Greto, mogą
tu przebywać. Ludzie o dobrych sercach.
Strażnik Słońca przysłuchiwał się ich rozmowie z lek
kim uśmiechem. Kiwał małej przyjaźnie głową. Ona uspo
koiła się i mocno trzymała braciszka Jonasa za rękę.
- Jonasa również gospodarze zaprosili - zapewnił )A
Villemann. - Zresztą zaprosili nas wszystkich.
Dziewczynka westchnęła z drżeniem, a na jej wargach
ukazał się pełen szczęścia uśmiech.
W drugiej gondoli powietrznej widzieli Tiril, Erlinga
i Theresę. Wszyscy troje sprawiali wrażenie, że otrząsnęli
się już ze zdumienia. Teraz siedzieli spokojnie i pokazywa
li sobie nawzajem różne ciekawe rzeczy w dole. Nero, wy
prostowany, z wytrzeszczonymi oczyma, nie odstępował
ani na krok Tiril. Taran była przekonana, że wbił mocno
pazury w podłogę gondoli.
- Spójrzcie, główna ulica - pokazywał Uriel. - Znajdu
ją się tam wszelkie sklepy, jakie tylko można sobie wyO"
brazić. O! Tam sprzedają gotowe ubrania, a tam artyku-
88
ly spożywcze. Dalej widzę aptekę...
- Apteka to by było coś dla ojca i Dolga. Musimy im
o tym jutro opowiedzieć - wtrąciła Taran.
- Cukiernia - zawołał Villemann przejęty. - Wiecie co?
Myślę, że osiedlę się w tym kraju.
- I dopiero teraz wpadłeś na ten pomysł? - chichotała
Taran zaczepnie.
Spotykali inne pojazdy z pasażerami. Woźnice pozdra
wiali się nawzajem. Nowo przybyli przyglądali się wszy
stkiemu coraz spokojniej. Podejrzliwość powoli ich opu
szczała.
- Zdaje mi się, że nie powinniśmy ich nazywać woźni
cami - rzekła Taran. - Jak wy o nich mówicie?
- Kierowcy - odparł Strażnik Słońca. - To są kierowcy
gondoli.
- Aha, to rzeczywiście lepiej brzmi. Woźnica kojarzy
się właściwie z koniem, prawda?
Villemann chciał zapytać, czy mają też konie, ale akurat
znaleźli się poza granicami osady i zainteresowały go inne
rzeczy. Kierowca przyśpieszył, włosy pasażerów powiewa
ły teraz na wietrze, a oni dyskretnie chwycili się mocniej
oparć. Wciąż rozglądali się za zbłąkanym cielęciem.
Lecieli ponad urodzajnymi polami z żółtozłocistym zbo
żem, nad wspaniałymi, pokrytymi kwieciem wzgórzami
i nad liściastymi zagajnikami. W oddali na wysokich zbo
czach widzieli Srebrzysty Las. A ponieważ nauczyli się już
rozróżniać kierunki świata, wiedzieli, że leży na wschodzie.
Tam gdzie ciemności?
Pewnie dlatego kierowcy nie jechali w tamtą stronę, ale
^e wprost przeciwną. Taran przeniknął dreszcz. Dlacze
go te ciemności ją tak przerażają?
- Czy nie moglibyśmy zajechać na Zachodnie Łąki?
~ Zapytał Uriel. - Do Rafaela i pozostałych.
- Później. Najpierw obejrzymy sobie stolicę.
89
- Czy mamy na to czas? - zaniepokoiła się Taran. - W sto
licy raczej nie znajdziemy cielęcia.
- Masz rację, Taran, przyjaciółko zwierząt. Miasto mo
że poczekać.
Kierowca gondoli zatoczył łuk nad bajecznie piękną
doliną i ciemnymi lasami na otaczających ją wzgórzach.
- Tutaj osiedlili się wasi przyjaciele elfy i inne istoty
natury - wyjaśnił Strażnik Słońca. - Spotkali tu wielu po
bratymców z dawnych czasów.
- To znakomicie - ucieszyła się Taran. - A Madragowie?
- Ach, oni - uśmiechnął się Strażnik Słońca. - Nigdy
jeszcze nie widziałem równie szczęśliwych i radosnych
istot. Oni mieszkają dalej na południe. Razem ze swoimi
krewniakami i przestawicielami innych ras, na Ziemi już
wymarłych. Madragowie nareszcie odnaleźli dom.
Na Ziemi! Villemann otworzył usta, by zapytać, gdzie
się właściwie znajdują, ale Strażnik Słońca dał mu nie
znaczny znak ręką.
- Wkrótce - uspokoił go.
Czy oni również czytają w myślach? zastanawiał się
Villemann lekko spłoszony. Uznał jednak, że bardzo ła
two było się domyślić, o co chciał zapytać.
Krajobraz pod nimi był teraz bardziej zróżnicowany,
nie mieli jednak dobrego widoku, gondola bowiem sunę
ła bardzo nisko nad ziemią.
Uriel, który z pewnością wiedział o świecie więcej niż
inni, marszczy! brwi. Tutaj nie ma żadnego horyzontu,
myślał zdumiony. Znajdujemy się stosunkowo wysoko
nad powierzchnią ziemi, a linia horyzontu nie znika tak,
jak to się dzieje na pełnym morzu, a nawet przeciwnie,
wznosi się coraz wyżej i wyżej, łukowato wygięta.
Niepojęte!
Spojrzał w niebo. Nigdzie żadnych chmur, tylko ten
ciepły złocisty blask jak przy pięknym zachodzie słońca
90
w pogodny dzień. Jednak ów blask trwa tutaj i we dnie,
i w nocy. Dziś rano Uriel obudził się, kiedy Taran jeszcze
spała, i widział, jak okna w kopulastym suficie się otwie
rają wolno i bezgłośnie. Kiedy kopuła była szczelnie za
mknięta, pokój tonął w ciemnościach.
A zatem na dworze wciąż jest jasno?
Będzie to musiał sprawdzić dzisiejszej nocy.
Przelatywali nad kwiatami, jakich nigdy przedtem nie
widzieli, nad niewielkimi leśnymi jeziorkami, zabarwio
nymi na złoto tak jak niebo w górze, mijali niewielkie
wioski i grupy domów zbudowane w jakimś starszym
chyba stylu niż ich własna osada. Tutaj dachy były czer
wone, a domy białe, świetne połączenie kolorów na tle
szmaragdowozielonej trawy.
Nigdzie jednak ani widu samotnego cielęcia. Im bliżej
dużej osady niezadowolonych, tym częściej spotykali gro
madki pasącego się bydła. Krowy chodziły przeważnie
spokojne i szczypały trawę. Tylko jedna ryczała żałośnie
i rozglądała się nieustannie wokół. Ludziom zrobiło jej się
żal. Rozumieli, co musi czuć.
Taran westchnęła.
- Teraz powinniśmy mieć tutaj Móriego albo Dolga.
Oni by znaleźli zagubione cielę w jednej chwili. Po pro
stu pomyśleliby o tym i już.
- No, no - roześmiał się Villemann. - Aż tacy zdolni
to oni nie są.
- No może nie, ale czuję się bez nich jakoś niepewnie.
My wszyscy jesteśmy tacy beznadziejnie zwyczajni.
- Naprawdę? - zapytał Uriel przeciągle.
- Co masz na myśli? Żadne z nas nie potrafi przecież
odnajdywać zagubionych przedmiotów.
Uriel zwrócił głowę ku dziewczynie, która siedziała
obok Yillemanna.
91
- Mamy przecież Mariattę - oznajmił spokojnie.
Młoda Finka, wnuczka prawdziwych szamanów z fitf
skich lasów, patrzyła na niego przestraszona.
9 j
Strażnik Słońca przyglądał się Mariatcie z zainteresowa
niem. Dziewczyna rumieniła się i, zakłopotana, próbowała
protestować. Ależ ona niczego takiego nie potrafi. Może ze
chciałaby przynajmniej spróbować, przekonywali ją. N'Ą
nie, ja przecież nigdy... No, może zresztą kiedyś, jeszcze ja
ko dziecko znalazłam papiery, które mama schowała n&
wiadomo gdzie. Znalazłaś je? Tak... Nie... Owszem, rzeczy
wiście znalazłam, ale nie wiem, czy to był przypadek, czy_
coś innego. Spróbuj, Mariatto. Do chóru proszących dołą
czały się coraz to nowe głosy. Spróbuj, Mariatto. Tu cho
dzi przecież o bezradne cielątko. Czas nagli.
Strażnik Słońca dał znak kierowcy gondoli, by się za
trzymał. Zobaczyli, że również druga gondola natychmiast
zwolniła. Obie wylądowały na trawie w pobliżu osady nie
zadowolonych i pasażerowie wysiedli. Na polecenie Straż
nika Słońca wszyscy znaleźli sobie jakieś miejsca do sie
dzenia. Nero wyglądał na bardzo uradowanego.
Taran spojrzała ukradkiem na przewodników. Tylko
Strażnik Słońca należał do Obcych. Pozostali trzej wyglą
dali na Lemurów. Można to było poznać po ich wielkich,
czarnych niczym węgiel oczach bez białek, po pięknych
rysach twarzy, co czyniło ich tak podobnych do Dolga>
i po wysokich, zgrabnych sylwetkach.
Obcy, Strażnik Słońca, był jeszcze wyższy. Nawet je
-
śli na pierwszy rzut oka wyglądał dokładnie tak jak h»"
92
dzie, to różnił się od nich pod wieloma względami. Te je
go oczy, które promieniały łagodnością, bezgraniczną mi
łością i zrozumieniem, te jego lśniące włosy, układające
się niczym hełm wokół pięknej głowy, a zwłaszcza te
dziwne, graniaste palce. W jego ruchach wyczuwało się
godność, a głos brzmiał delikatnie.
Wszyscy natychmiast podporządkowywali się Obce
mu, mimo że przecież nie wiedzieli, ani kim jest, ani skąd
przyszedł.
Podczas gdy niezwykli przewodnicy grupy nad czymś
z ożywieniem dyskutowali, trzy kobiety o imionach zaczy
nających się na T: Theresa, jej córka Tiril i wnuczka Ta
ran, przyglądały się ładnej osadzie rozłożonej na zboczach.
- Dobrze wiedzieć, że to miejsce istnieje - powiedziała
Theresa. - I że można tutaj zamieszkać, gdyby te wspania
łe nowości wydały nam się zbyt przytłaczające.
- Tak - zgodziła się Tiril. - Myślałam o tym samym.
Sądzę, że nigdy nie zdołam się przyzwyczaić do mojego
niezwykle pięknego i komfortowego domu. Wszystko
w nim jest takie obce.
- My z Urielem też o tym rozmawialiśmy - rzekła Ta
ran. - Oczywiście jest w naszym mieszkaniu mnóstwo nie
pojętych drobiazgów, którymi można się cieszyć, całość
jednak sprawia jakieś zimne i nieprzyjemne wrażenie.
- Właśnie! - wykrzyknęła Theresa. - Te rzeczy są takie
bezosobowe.
Mariatta chciała na chwilę zostać sama. Była przekona
na, że próba się nie powiedzie, jeśli jednak miała ją pod
jąć, musiała się skoncentrować w spokoju.
Wszyscy to, oczywiście, znakomicie zrozumieli. Wyco
fali się i usiedli na trawie z dala od niej. Villemann chęt
nie by jej towarzyszył. Wiedział jednak, że bardziej bę
dzie przeszkadzał niż pomoże.
Zamyślony zerwał jakiś piękny kwiatek. Unosił w górę
93
płatki i przyglądał się temu niezwykłemu, szalenie kola
rowemu dziełu natury.
Gdzie my jesteśmy? pomyślał po raz już chyba tysią.
czny.
Mariatta siedziała bez ruchu. Nigdy mi się to nie uda,
myślała. Czego oni ode mnie żądają? Co innego znać się
na starych fińskich czarach, a co innego znaleźć zagubio
ne zwierzątko. Może powinnam spróbować telepatii?
Nie, bo jeśli cielę nie żyje, to telepatia nie pomoże, a ja
będę myślała, że w ogóle nic nie potrafię.
Tak sądzę.
Wiele razy odetchnęła głęboko i próbowała zapomnieć
o tym, co ją otacza. Trudne do wykonania przedsięwzięcie,
ponieważ wszystko wokół było takie nowe i egzotyczne.
Podciągnęła w górę kolana, objęła je ramionami i opar
ła na nich głowę. Siedziała tak, skulona, i próbowała się
koncentrować.
Czuła, że jest bardzo zmęczona, nagle jednak uświadomi
ła sobie, że chyba coś jej się uda. Bardzo tego chciała. Nie ze
względu na prestiż, chociaż może i to trochę też, ale przede
wszystkim ze względu na małe, samotne zwierzątko.
Cielę żyje. Niejasne początkowo wrażenie stawało się
coraz wyraźniejsze i Mariatta zdawała sobie sprawę, że
jest na właściwej drodze. Odnajdowała żywą istotę. Wy
czuwała jej... Jak by to nazwać? Wibracje? Tak, to chyba
najwłaściwsze określenie.
Zachęcona sukcesem, posuwała się dalej. Szło to wol
no, ale...
Ciemność. Lęk. Głód.
Brud i odpady. Ból w boku. Samotność... przerażenie-
Poczucie smutku i nieszczęścia. Gdzie jest mama?
Mariatta zdwoiła koncentrację. Teraz najważniejsze
jest otoczenie...
Nie mogła się w żaden sposób zorientować, gdzie zwie-
94
rzę teraz przebywa. Czy to jakaś rozpadlina w skale?
Nie... Sufit. Ciasnota. I te wszystkie śmieci. Co to może
być? I ciemność?
Nagle zobaczyła samo zwierzątko. Uniosła w górę roz
jaśnioną twarz. Tak. Udało się.
Siedzący wraz z innymi na trawie Villemann kontynu
ował swoje rozważania na temat sytuacji, w jakiej się zna
leźli.
Domyślał się, że jest na właściwym tropie. Nie był jed
nak w stanie ogarnąć całości.
Spojrzał w górę na wciąż złociste niebo.
- Czy wy tu nigdy nie macie deszczu?
- Oczywiście - odparł Ram. - Jeśli jest potrzebny, to
go uwalniamy w nocy.
„Uwalniamy go"? Villemann nie miał odwagi pytać
o więcej. To wszystko było zbyt dziwne.
Taran zastanawiała się nad innymi sprawami.
- To duże miasto, które mijaliśmy jakiś czas temu, to
stolica, prawda? - zapytała Strażnika. - Nie mam co do
tego żadnych wątpliwości. Duże miasto i takie piękne,
z wieloma wieżyczkami jak u minaretów, nigdy przedtem
czegoś takiego nie widzieliśmy.
- Słusznie, to rzeczywiście nasza stolica. Przeważnie mie
szkają z niej Lemurowie. Dzisiaj już się tam nie wybierze
my, bo na zwiedzanie miasta potrzeba co najmniej dnia. A,
jak sama powiedziałaś, musimy najpierw odnaleźć cielę.
- Oczywiście, to jasne - zgodziła się Taran. - Ale w sa
mym środku miasta wznosi się nieprawdopodobnie wy
soka wieża. Pojęcia nie mam, do czego mogłaby służyć.
- Ja też nie - przyznał Uriel.
- I gdzie ona się właściwie kończy? - pytała dalej Ta
ran podejrzliwie. - Nie widzieliśmy jej iglicy.
Strażnik Słońca wciągał powietrze. Długo i głęboko.
- Wkrótce nadejdzie czas i dowiecie się całej prawdy
95
o tym, dokąd przybyliście. Przyjmowaliśmy tutaj już wie-
lu ludzi i większość z nich dostawała ataków histerii, po
nieważ nie rozumieli, gdzie są. Muszę wam powiedzieć
komplement. Wy odbieracie to wszystko z niezwykłym
spokojem.
Viłlemann uśmiechnął się radośnie. Uwielbiał pochwały.
Strażnik Słońca mówił dalej:
- Jesteście już sami blisko odkrycia prawdy. Nie potrwa
długo i sformułujecie właściwe wnioski. Posługujecie się
zresztą tym wyjątkowym wynalazkiem od Madragów.
Owymi aparacikami, które sprawiają, że człowiek rozumie
wszystkie języki i może rozmawiać z każdym, jeśli tylko
obie strony posiadają urządzenie. To naprawdę cudowny
wynalazek. I cieszymy się, że superinteligentni Madrago-
wie są z nami, to naprawdę wielka pomoc.
- Świetnie - Theresa uśmiechnęła się łagodnie. - Ma-
dragowie to naprawdę fantastyczne istoty.
- My też tak uważamy.
- I pomyśleć, że w naszym starym świecie byliby trak
towani jak niezdarni idioci, a może jeszcze gorzej. Nie
mogliby pokazywać się wśród ludzi, żeby jacyś przesądni
durnie, dużo od nich głupsi, nie zrobili im krzywdy.
- Niestety, to prawda, ale oto nadchodzi Mariatta. Po
słuchajmy, czego zdołała się dowiedzieć.
Serce Villemanna tłukło się mocno w piersi. Miał
nadzieję, że nikt nie będzie pogardzał Mariatta, jeśli jej
próby się nie powiodły.
Ona zaś uśmiechała się nieśmiało.
- Nie do końca to wszystko rozumiem, ale udało mi
się przywołać obraz...
- T a k ?
- Miałam rację. Musimy się śpieszyć. Ten mały biedak
długo już nie pożyje. Znajduje się w prawdziwej potrze
bie. Myślę... myślę, że został schwytany i ukryty.
96
- Schwytany i ukryty? - powtórzył Ram. - Ale przecież
w tym kraju nikt nie kradnie...
Spojrzał w stronę osady niezadowolonych.
- Z wyjątkiem może tego miejsca.
- Właśnie! - zawołał Mariatta. - Ja też tak myślę. Cie
lątko leży ukryte w jakiejś ciemnej komórce i jest mu tam
bardzo niedobrze.
- Zaprowadź nas do niego - poprosił Strażnik Słońca
z goryczą i wsiadł do gondoli. Wszyscy poszli za jego
przykładem i wkrótce pojazd znalazł się nad osadą.
- Nie jestem pewna, gdzie ta komórka się znajduje - po
wiedziała Mariatta. - Może N e r o mógłby mi pomóc?
- Znakomicie - rzekł Strażnik Słońca.
Gondole leciały tak blisko siebie, że N e r o słyszał, co
mówią. Miał bardzo dumną, wyrażającą zadowolenie
z siebie minę. Kolejne zadanie!
Wylądowali na rynku i wysiedli.
- Jak tu pięknie! - zachwycała się Theresa. - Prawie tak
jak w domu.
- Przeprowadzamy się tutaj - mruknęła Taran.
- Postanowione - odparła Tiril cicho.
Mieli przed sobą miasteczko o prawdziwych ulicach,
w którym bochenek chleba na szyldzie oznajmiał, gdzie
znajduje się piekarnia, a wymalowany pięknie but infor
mował o warsztacie szewskim. Chodniki zostały wyłożo
ne kamieniami, a pod ścianami domów rosły kwiaty. Na
dziedzińcach kobiety rozwieszały pranie. Teraz niektóre
sztuki spadały na ziemię, ponieważ kobiety z zaciekawie
niem przyglądały się przybyszom.
Nic nie wskazywało na to, że Ram jest szczególnie po
pularny wśród mieszkańców miasteczka. Na jego widok
kobiety odwracały wzrok. N e r o biegał po chodniku z no
sem przy ziemi, by odnaleźć trop.
- N o , Mariatto, jak tam? - zapytał Strażnik Słońca.
97
Dziewczyna przystanęła i zaczęła się rozglądać. Nieco
dalej na ulicy bawiły się dzieci.
- Chyba straciłam ślad - rzekła spłoszona.
Ram podjął decyzję.
- Trzeba porozmawiać z Rozalindą. To jedyna rozsąd
na osoba w tej osadzie.
Zastukali do drzwi małego domku przy rynku. Czyjś
zachrypnięty głos zawołał: „Proszę!"
Wszyscy nie mogli wejść do małego wnętrza, poszły
więc z Ramem tylko kobiety. Strażnik Słońca, Villemann,
Uriel i inni mężczyźni zostali na zewnątrz i pilnowali Ne
ra, który wciąż próbował odnaleźć trop.
Ram otworzył drzwi, a wtedy panie cofnęły się gwałtow
nie, bo powietrze wewnątrz było aż gęste od tytoniowego
dymu i innych zapachów. "W małym saloniku siedziały
przy stole cztery kobiety. Przesłaniały je kłęby dymu tak
gęste, jakby strzelano tutaj z armat.
- Och, czyż to sam główny pasterz Ram przyszedł do
nas w odwiedziny? - zawołała wesoło jedna z obecnych,
z pewnością Rozalindą, gospodyni tego domu, starając się
jednocześnie ukryć grube cygaro. - Wchodźcie, wchodź
cie, siedzimy tu sobie i plotkujemy.
- Nie plotkujemy - mruknęła inna z pań. - Dyskutujemy!
Sąsiadki Rozalindy taksowały Theresę od stóp do głów.
Nie przypuszczały, że nowi przybysze rozumieją każde
wypowiadane przez nie słowo.
- Nowi, jak widzę - stwierdziła jedna z nich. - Czy nikt
nie powiedział tej damulce, że jest za stara na taki strój?
Theresa, która ze względu na swój wiek otrzymała blu
zę o dłuższych rękawach oraz dłuższą spódnicę, poczer
wieniała.
Jedna z kobiet nie okazywała żadnego zainteresowania
temu, co się dzieje.
- Czy nikt nie słyszy, co ja mówię? - powtarzała raz
98
po raz. - Mówię, że złamałam paznokieć. Co mam teraz
zrobić? Rozalindo, nie masz jakichś nożyczek?
Ram zwrócił się do gospodyni:
- Mogłabyś wyjść z nami na chwilę?
- Zwariowałeś? Moje zdrowie nie znosi powietrza - roze
śmiała się, ale wstała nie zwlekając. Ledwo zdążyła zamknąć
drzwi, dwie z siedzących przy stole kobiet pochyliły do sie
bie głowy i zaczęły coś z ożywieniem szeptać. „Czy widzia
łaś...?" Trzecia zajmowała się swoim złamanym paznokciem.
Po drugiej stronie ulicy dwaj sąsiedzi kłócili się, stojąc
każdy po swojej stronie płotu. Najpierw wymyślali sobie
głośno, potem zaczęli rzucać w siebie kawałkami drewna,
w końcu w ruch poszły ogrodowe krzesełka.
- Czego sobie życzycie? - zapytała Rozalindą przymil
nie. Była to dama o pełnych kształtach, w nieokreślonym
wieku jak wszyscy ludzie, których dotychczas spotykali.
Zaniedbana i brudna, ale nie pozbawiona pewnego stylu.
Ram wytłumaczył jej, z czym przychodzą, i zapytał,
czy nie widziała albo nie słyszała gdzieś w pobliżu cielę
cia. Rozalindą otworzyła drzwi i głośno powtórzyła jego
pytanie swoim gościom.
Po krótkiej wymianie zdań usłyszeli w odpowiedzi:
- Niech on sobie sam pilnuje swoich krów! Nas nie ob
chodzą sprawy chłopów!
Ram pospiesznie chwycił za rękę Taran, która sprawiała
wrażenie, że zaraz wpadnie do domu i nawymyśla kobietom.
Rozalindą powiedziała, że rzeczywiście przed kilkoma
dniami słyszała w pobliżu jakieś zwierzę, a później w nocy
przerażone pobekiwania. W końcu jednak wszystko ucichło.
- Skąd mogły pochodzić te dźwięki? - dopytywał się Ram.
Popatrzyła na niego czułym wzrokiem.
- Uważam, że to niezwykłe, iż sam najwyższy pasterz
Wszystkich zwierząt przychodzi tutaj, żeby szukać nie
szczęsnego cielęcia.
99
Nie, nie umiała powiedzieć, skąd pochodziło beczenie.
Poradziła im natomiast, żeby przepytali tych przeklętych
smarkaczy z ulicy Małej. To strasznie rozpuszczone ba
chory. Podziękowali jej, a ona pospieszyła do mieszkania.
„Zanim zamarznę na śmierć", burknęła. Tiril nie pojmo
wała, że ktoś może marznąć w tym łagodnym powietrza
Odszukali pozostałą na dworze grupę i wszyscy razem
poszli na ulicę Małą. Nero tropił nieustannie i z wielkim
zapałem. Taran nie wierzyła, że coś znajdzie, ale nie prze
szkadzała mu.
Rodzice dzieci byli głęboko poruszeni tym, że ktoś tak
wysoko postawiony oskarża ich pociechy o niecne czyny.
Rzeczywiście przed kilkoma dniami dzieci przyprowadzi
ły tu jakiegoś cielaka, ale przecież trzeba im pozwolić na
trochę zabawy. Gdzie się teraz cielę podziewa, to chyba
mogłyby powiedzieć same dzieci. Bawiły się z nim gdzieś
tu niedaleko, karmiły je, dawały mu trawę i kawałki chle
ba, cielę jednak nie chciało jeść, więc cóż biedactwa mia
ły robić? Zostawiły je w końcu własnemu losowi. Najle
piej by dla niego było, gdyby zdechło.
Strażnik Słońca i Ram nakrzyczeli na rodziców i tam
ci wyraźnie spokornieli.
- Gdzie jest zwierzę? - dopytywali się Strażnicy nieo
czekiwanie ostrymi głosami.
Rodzice niestety tego nie wiedzieli. Wyglądało jednak, że
Nero natrafił w końcu na jakiś trop. Ciągnął Uriela w stro
nę ogrodu, gdzie znajdowały się jakieś szopy i komórki.
Znaleźli cielaka dokładnie w takim miejscu jak to, które
opisała Mariatta. W niedużej szopie pełnej starych gratów.
Zwierzę było wychudzone i tak przerażone, że musieli do
niego długo przyjaźnie przemawiać, zanim mogli je za
brać. Było maleńkie i Uriel niósł je na rękach. Z troską
oglądał sterczące żebra i zmierzwioną sierść. Poszli razem
z cielęciem na rynek i tam wsiedli do swoich gondoli.
100
Trzy kobiety o imionach zaczynających się na T spo
glądały po sobie i kiwały głowami. Dobrze jest nam w na
szych nowych domach, zdawały się mówić ich spojrzenia,
a o to, żeby były przytulne, zatroszczymy się same.
Szukający pamiętali, w którym miejscu widzieli stado
bydła. Gondole wzięły kurs w tamtą stronę i po niedługim
czasie wylądowały w pobliżu pasących się zwierząt. Uriel
i Rąm zanieśli cielątko do matki, a wszyscy ze wzrusze
niem oglądali scenę powitania. Cielę było zbyt słabe, by
utrzymać się na nogach, więc obaj mężczyźni podpierali
je, gdy spożywało swój pierwszy od trzech dni posiłek.
Ludzie na długo mieli zapamiętać wielkie, zdumione
i przerażone oczy cielaka, kiedy odkryli go w zagraconej
komórce.
Ram poprosił młodego chłopaka z najbliższej zagrody,
by doglądał matki i cielęcia przez kilka dni, dopóki ma
lec nie wydobrzeje. Potem Strażnik Słońca zarządził kurs
w kierunku stolicy. Wylądowali na wzgórzach ponad mia
stem i wysiedli.
- Teraz już naprawdę zasłużyliście sobie na to, by do
wiedzieć się, gdzie rzucił was los - powiedział ów Obcy,
o którego pochodzeniu ani Cień, ani Lemurowie nic nie
wiedzieli. - Mam jednak wrażenie, że przynajmniej Ville-
mann zdążył już odkryć prawdę.
- Nie do końca - odparł młody człowiek. - Chociaż są
dzę, że posuwam się we właściwym kierunku.
- Jestem tego pewien.
Taran słuchała, co mówią, a jednocześnie pochłaniały
ją własne myśli. W tym kraju nigdy nie wieje wiatr, stwier
dziła. Nigdy nie poczułam nawet najlżejszego powiewu.
Zawsze jest tak jak trzeba, ani nie za chłodno, ani nie za
ciepło.
Strażnik Słońca oznajmił:
- Muszę zacząć od wyjaśnienia sprawy tej wysokiej
101
wieży, która zdaniem Taran nie ma końca. Rzeczywiście
Taran była bliska prawdy. Wieża jest nieprawdopodobnie
wysoka. Jak wiecie, w naszym świecie nie ma słońca. Wie
cie jednak również, że my, Obcy, pewnego razu otrzyma
liśmy wielki dar...
- Tak, tak - wtrącił Villemann. - Dostaliście płomień
będący częścią Wielkiego Światła, tego, który posiada naj
większą władzę nad wszystkim. Światła Miłości.
- Słusznie, Villemann. Rzeczywiście otrzymaliśmy ogro
mnie dużo tej płonącej miłości, owego łagodnego światła
ze skraju wieczności. Podzieliliśmy je na wiele świętych
słońc. W swoim czasie Lemurowie otrzymali jedno z nich.
O tym wiecie. Było to owo Święte Słońce, z którym zawar
liście znajomość na dobre i na złe. Złe reprezentował w tym
wypadku zakon Świętego Słońca. Wielka część świętego
światła, które otrzymaliśmy, została przeniesiona tutaj, tu
bowiem okazało się ono bardzo potrzebne.
Teraz nareszcie cała prawda dotarła do Villemanna. Pa
trzył z niedowierzaniem na Strażnika Słońca, odpowiada
jącego uśmiechem na jego zdziwione spojrzenie.
- Widzę, że rozwiązałeś zagadkę, Villemannie. Tak jest,
rzeczywiście tak jest, ale czy pojąłeś również tajemnicę
wysokiej wieży?
Villemann z ożywieniem kiwał głową.
- Chyba tak. Ponieważ nie macie słońca krążącego po
niebie i dającego światło oraz ciepło, to pozatykaliście swiC-
te płonące blaskiem kule na szczytach owych... minaretów.
- Otóż to! Z tą tylko różnicą, że mają one niewie'
e
wspólnego z minaretami. Musieliśmy jednak umieścić
le tak wysoko, by mogły rozjaśnić świat ciemności m
liwie jak najbardziej. Na najwyższej wieży znajduje
największa kula.
- Zaczekajcie, zaczekajcie! - wykrzyknęła Taran
cierpliwie. - Yillemann twierdzi, że pojął prawdę. My
102
tomiast nie. Możemy się jedynie domyślać, że znajduje
my się na jakiejś ciemnej planecie lub innym pogrążonym
w mroku ciele niebieskim.
- Nie, nie - zaprotestował Villemann. - Czy nie pamię
tasz, jak ktoś powiedział: jesteście bliżej Ziemi, niż wam
się wydaje? Myślę, iż rzeczywiście nie można znajdować
się bliżej.
Taran wytrzeszczała oczy.
- Chcesz powiedzieć, że... Nie, nie mogę w to uwierzyć!
- Ale to prawda, Taran - rzekł Strażnik Słońca łagodnie.
- Posunęliście się w swojej wiedzy bardzo daleko. Ludz
kość odkryje to wszystko dopiero w przyszłości. Zwłaszcza
fizycy będą tu mieli dużo do powiedzenia. Powinnaś jed
nak zrozumieć, że wiele dużych i małych ciał niebieskich
zostało zbudowanych mniej więcej w ten sam sposób...
Wszyscy starali się nadrabiać minami, ale nie było to
łatwe. Zostali przytłoczeni takim mnóstwem niepojętych
informacji...
- Nie, nie będę was już więcej dręczył - oświadczył
Strażnik Słońca. - Czy wystarczy, jeśli powiem, że wiele
ciał niebieskich zostało zbudowanych wokół pustej prze
strzeni? To wielkie uproszczenie, rzecz jasna, może nawet
z
byt wielkie, jeśli jednak zastanowicie się nad tym, że Zie-
m
ia również została ukształtowała według tej samej zasa-
d
y> to z pewnością zrozumiecie prawdę.
1 rzeczywiście. Nareszcie zaczynało do nich docierać,
0
się stało. Podróż w dół. Kraj pozbawiony słońca. Kraj,
Którym nigdy nie wieje wiatr. Linia horyzontu...
~ 1 odziemne korytarze nigdy nie wiodły w górę - stwier-
d z i l
* Mariatta.
~_
z
asami tylko tak się wydawało. Przeważnie jednak
Kmy
po
równym terenie.
znajdujemy się w centralnym punkcie Ziemi - szep-
v Erling.
103
- Otóż to - przyznał Strażnik Słońca z łagodnym
uśmiechem.
10
W milczeniu, jakie zaległo po tych słowach, ludzie wy
czuwali ową wielką, totalną ciszę, jaka zawsze panowała
w ich nowym świecie.
- Oko cyklonu - szepnął Uriel.
Wszyscy popatrzyli na niego, wciąż nie mogąc wykrz
tusić słowa po szokujących informacjach Strażnika Słońca.
Uriel próbował wytłumaczyć, co ma na myśli.
- Mówi się, że w samym centrum każdej wielkiej bu
rzy, w środku szalejącego sztormu, znajduje się miejsce
absolutnej ciszy. Nazywa się je okiem burzy lub okiem
cyklonu. I myślę, że chyba właśnie coś takiego... że znaj
dujemy się w czymś podobnym, prawda?
Włączyła się Theresa:
- Chodzi ci o to zamieszanie wokół? O wichury, de
szcze i niepogodę, a także o nieustanne walki prowadzo
ne przez ludzi, prawda? I że my znajdujemy się teraz
w całkowicie wyciszonym centrum?
- A czyż tak nie jest? - zapytał Villemann.
Wszyscy kiwali głowami na znak, że się zgadzają.
- No, Urielu, bardzo niegłupia definicja - rzekł Straż
nik Słońca. - W każdym razie do naszej krainy słońca się
to odnosi.
Na zewnątrz, pomyślała Taran zdjęta dreszczem. Na
zewnątrz poza tą osadą i jej najbliższą okolicą znajdują
się tylko ciemności.
Przez chwilę w całkowitym milczeniu zastanawiali się
104
nad tym, co zostało powiedziane, a potem posypały się
pytania.
Zadawano je Strażnikowi Słońca bardzo długo, on
próbował odpowiadać najlepiej, jak potrafił.
- Tak, Erlingu, istnieje wiele Wrót i prowadzi do nich
wiele dróg, ale nie wszystkie wiodą do Królestwa Światła.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Pusta przestrzeń we wnętrzu Ziemi ma średnicę dłu
gości tysięcy mil.
Słuchający go ludzie wychowali się i żyli w XVIII wie
ku, dlatego Strażnik musiał czynić wiele dygresji i wyja
śniać im mnóstwo spraw, jak choćby to, jaką długość ma
mila. Zabrało to sporo czasu, a i tak trudno im było po
jąć, jaka to naprawdę droga wiedzie z powierzchni Ziemi
do Królestwa Światła. W ogóle trudno było to wytłuma
czyć, ponieważ wnętrze Ziemi to nie gładka równina,
znajdują się w nim masywy górskie znacznie wyższe od
wszystkiego, co poznali na powierzchni.
Kiedy wyjaśniono już najważniejsze wątpliwości,
Strażnik Słońca podjął opowiadanie:
- Ale święte słońca nie oświetlają aż tak ogromnej prze
strzeni liczącej sobie tysiące mil, nie są w stanie rozjaśnić
całego tego wewnętrznego świata. Dlatego byliśmy zmu
szeni do ograniczenia naszego królestwa.
- I dlatego wciąż mówicie o ciemnościach? - szepnęła
Taran.
- Tak. Niedługo zrobimy wycieczkę do granic naszego
królestwa, więc sami zobaczycie. Moi przodkowie wyko
nali tutaj nieprawdopodobną pracę. Wznieśli coś w rodza
ju kopuły, której właściwie nie można zobaczyć, ale która
mimo to istnieje. Wszystko po to, by zatrzymać światło
w
jej obrębie.
- To musi być ogromna kopuła - rzekła Theresa w za
myśleniu.
105
- Rzeczywiście, bardzo wielka. Nasze królestwo obejmu
je setki tysięcy kilometrów kwadratowych. Powiedzmy
mniej więcej tyle, ile... no, ile wynosi powierzchnia Islandii
- Niezły kawałek - przyznał Villemann spokojnie.
- Rzeczywiście, sporo - westchnęła Tiril.
- Macie rację - potwierdził Strażnik Słońca. - Sporo,
ale i tak nasze królestwo zajmuje jedynie niewielki frag
ment wnętrza Ziemi.
Taran milczała. W tym jest coś więcej, myślała. Sens,
zagadka, tajemnica, jedno wielkie dlaczego.
Villemann zastanawiał się marszcząc czoło.
- Nasza powierzchnia Ziemi, to znaczy powierzchnia po
tamtej stronie, zewnętrzna, zawiera w sobie..., no, jest w tym
jakaś konsekwencja. Wiedzie... Uff, jak mam to wyrazić?
Otacza ona całą Ziemię, jeśli nie brzmi to zbyt głupio...
- Rozumiemy.
- Dziękuję. Natomiast ta, nazwijmy to tak, powierzch
nia wewnętrzna ma kształt muszli. W takim razie nad na
mi musi się wznosić coś w rodzaju sufitu.
- Słusznie. Znajduje się on jednak tak wysoko, że nie
ma żadnego znaczenia - uspokoił go Strażnik Słońca.
- Czy tam wysoko... ktoś mieszka?
- Nie. To są niedostępne masywy górskie.
Mimo woli Taran spojrzała w górę.
- Mam nadzieję, że żadna skała nie spadnie nam na gło
wy - szepnęła.
- Nie ma obawy, siła odśrodkowa tutaj również dzia
ła i nic nie zmieni miejsca. A poza tym jest przecież ów
dach... Kopuła.
Uriel spoglądał zamyślony na zlocistożółte niebo.
- Ale światło może z pewnością rzucać blask na góry?
- Nieznaczne. Odległości są zbyt wielkie i, jak powie
działem, zamknęliśmy nasze święte słońce we wnętrzu
kopuły.
106
- Aha. Tak, rozumiem, że umieściliście mniejsze słoń
ca w każdej osadzie na terenie całego kraju - rzekł Uriel.
_ Natomiast główne słońce zostało ulokowane na najwyż
szej wieży.
- Otóż to właśnie. Znajduje się ono niezmiernie wyso
ko i obejmuje swym zasięgiem cały kraj.
- Ale jakaś część światła musi się chyba przedzierać przez
mury - wtrąciła Taran, która nie mogła zapomnieć o ciem
nościach. - Czy może poza murami jest zupełnie ciemno?
- Nie, nie tak zupełnie, w każdym razie nie w pobliżu
murów. Tam panuje szary mrok.
- I ludzie tam mieszkają? A może... jakieś inne istoty,
wyrzucone z naszego świata do wiecznego mroku?
Strażnik Słońca wahał się przez chwilę, lekko uśmiech
nięty.
- Chyba nigdy nie przywyknę do twojego sposobu wy
rażania się, Taran, ale tak, rzeczywiście mieszkają tam in
ne plemiona.
- Dlaczego nie pozwolicie im przenieść się do światła?
- Już to mówiłem. Wiele dróg prowadzi tutaj z po
wierzchni Ziemi, ale nie wszystkie wiodą do Królestwa
Światła. Ta droga, którą my przybyliśmy, była tak stara,
że musieliśmy się przedzierać przez Królestwo Ciemności,
wy również. Plemiona, które mieszkają tam od dawna,
rozwinęły w sobie... konieczne zdolności.
Wszyscy pamiętali spotkanie z tym jakimś dziwnym
stworzeniem w głębi ciemnego lasu.
Urodziwa, trochę surowa twarz Strażnika Słońca spo
ważniała. Zastanawiał się nad czymś i wyglądało, jakby
Zapomniał o swoich podopiecznych. Po chwili otrząsnął
się i powiedział:
- W takim razie pojedźmy do granicy, sami zobaczy
cie mur.
Ponownie więc znaleźli się w tych niezwykłych powo-
107
zach, które młodzi mężczyźni i dzieci zdążyli już polubić
Villemann i Uriel ostrożnie wypytywali, czy prywatne
osoby mogą posiadać coś takiego, i dowiedzieli się, że
oczywiście, jest to możliwe, ale że trzeba się wiele nau
czyć, żeby móc się z nimi obchodzić.
To zrozumiałe, obaj młodzi ludzie patrzyli na siebie
rozradowani. W tajemnicy studiowali uważnie wszystko
co robił kierowca, oglądali wszelkie niepojęte instrumen
ty i przyciski.
Łagodnie ruszyli z miejsca i znowu lecieli nad pięknymi
dolinami oraz niezwykle urodziwymi kotlinami. Kiedy z da
leka oglądali dość duże miasto, Strażnik Słońca wyjaśnił:
- To jest miasto Lemurów. Jak wiecie, był taki czas, kie
dy przybyło tutaj bardzo wielu Lemurów. Większość ich
potomków mieszka teraz w stolicy, część jednak żyje tutaj.
- Ojej, od czasu kiedyśmy przybyli do Królestwa Świa
tła, nie widziałam Cienia - poskarżyła się Taran. - Bardzo
mi go brakuje.
- Cień też mieszka tutaj, właśnie w tym mieście - wy
jaśnił Strażnik Słońca bardzo spokojnie. - Odwiedzi was,
kiedy nadejdzie odpowiednia pora.
- Tak, on pewnie potrzebuje sporo czasu, żeby się tu
taj zaaklimatyzować - zaśmiała się Taran. - I pewnie bar
dzo się cieszy, skoro nareszcie dotarł do celu.
- Z pewnością - zgodził się Strażnik Słońca.
Nie chciał mówić swoim podopiecznym, że Cień prze
żywa głęboką depresję i potrzebuje szczególnych zabie
gów, by odzyskać równowagę. Cień wiedział mianowicie,
że Dolg i Mori zostali po tamtej stronie Wrót, i tęsknił
za Dolgiem, którego kochał jak syna. Cierpiał bardziej,
niż można to sobie wyobrazić. Uważał, że to z jego winy
tamci dwaj zostali zatrzymani, i to w chwili, na którą
wszyscy czekali od tak wielu lat.
Strażnik Słońca otrząsnął się z ponurych myśli.
108
Kierowca prowadził powóz ponad jedną z najstarszych
części królestwa i Taran mogła zobaczyć budowle o roz
ległych dachach z wysokimi wieżami, połączone ze sobą
mostami wznoszącymi się łukowato w powietrzu. Pomię
dzy poszczególnymi budowlami widać było wymarłe, na
wpół zarośnięte ścieżki i wąskie uliczki osady.
- Tutaj mogłabym się osiedlić - oznajmiła.
- Nie jestem tego taki pewien - odparł Strażnik Słońca.
- Czy nikt tam nie mieszka?
- Owszem, ale to stara, zupełnie ci nieznana rasa, tak
samo nieznana jak niegdyś byli Madragowie, Silinowie
i Lemurowie. Oni w ogóle nie potrafią mówić, nie mają
organu mowy, wydają z siebie jedynie ostre syknięcia. By
li jednak tutaj przed nami i dlatego mimo wszystko mo
gli pozostać. Niektórzy z nich są bardzo, bardzo starzy.
Gondola powietrzna ponownie zawróciła, opuszczali
teraz okolice z pięknymi starymi budowlami.
Kiedy powóz brał kurs na wschód, wszyscy pomyśleli
to samo... W całym tym niezwykłym królestwie widzi się
tylko dorosłych mężczyzn i dorosłe kobiety. Można rów
nież spotkać dzieci. Nie ma jednak zupełnie ludzi starych.
Theresa i Erling poczuli się troszkę niepewnie. Czy bę
dą jedynymi osobami w starszym wieku? A poza tym, co
się dzieje ze starymi? Czy są eliminowani, czy może umie
szcza się ich w tych starych wsiach z na wpół zrujnowa
nymi domami, które by znakomicie pasowały do Prowan
sji albo Toskanii?
Theresa poszukała dłoni Erlinga i mocno ją ścisnęła.
Połączył ich niepokój.
Strażnik Słońca kazał zatrzymać gondolę na wysokim
^zniesieniu. Stąd rozciągał się piękny widok na ogromne
Połacie kraju.
- Tam jest nasza osada, prawda? - pokazywał ręką Vil-
kmann. - Wschodnia Łąka.
109
- Zgadza się. Przejdźmy jednak na drugą stronę wznie
sienia.
Stamtąd mieli nowy widok, długo stali i przyglądali mu
się w milczeniu. Na prawo od nich znajdował się Srebrzy
sty Las. Był dużo bardziej rozległy, niż przypuszczali, roz
ciągał się daleko ku jakiemuś dziwnemu... jakby to na
zwać? Ogrodzenie? Płot?
W powietrzu coś się mieniło, jakieś refleksy. W dole, bli
żej lasu, zdawały się bardziej intensywne, sprawiały wraże
nie połyskliwego muru lub ściany, jeśli można się tak wy
razić o czymś mieniącym się i przezroczystym. Im bliżej
ziemi, tym ów dziwny twór zdawał się być gęstszy.
Strażnik Słońca wyjaśnił:
- Byliśmy zmuszeni wzmocnić mur, ponieważ w daw
nych czasach często zdarzały się próby sforsowania go.
Vilłemann uniósł wzrok. Dostrzegał owo ledwo wi
doczne ogrodzenie bardzo daleko, aż do miejsca, w któ
rym rozpływało się w złocistym świetle.
- Czy tutaj nie ma żadnych chmur? - zapytał nagle.
- Oczywiście. Skoro mamy rzeki i jeziora, to chmury
są czymś naturalnym. Przesuwamy je jednak przy pomo
cy specjalnych turbin do miejsca, gdzie możemy mieć
z nich pożytek.
„Jak to?", chciał zapytać Yillemann, lecz jego mózg nie
był w stanie przyjąć już więcej nowych wiadomości. Ski
nął więc tylko głową.
Taran, wciąż zajęta kwestią ciemności poza murem,
usiłowała przeniknąć go wzrokiem.
- Po tamtej stronie panuje półmrok - stwierdziła wreszcie.
- Wygląda na to, że rzeczywiście udało wam się zamkną
światło pod kopułą, mimo że mur jest przezroczysty.
- Tak jest - potwierdził Strażnik Słońca, ów bardzo ^7
soki, przystojny mężczyzna z dziwnej, całkowicie im oo
rasy. - Mur jest tylko z pozoru przezroczysty. Światło
110
przez niego nie przedostaje, a jeśli już, to w bardzo niewiel
kim stopniu. Musimy je oszczędzać dla siebie. Tak, Taran,
ja wiem, o czym ty myślisz. Wszystko, co mówię, brzmi
bardzo nieprzyjemnie, ale uwierz mi, to było jedyne roz
wiązanie. Oni zaś, tamci, którzy mieszkają po drugiej stro
nie, mają ogniska i pochodnie, mogą sobie nimi świecić.
Taran nie skomentowała jego słów.
- Tam na zewnątrz znajduje się jakieś rozległe zbocze,
prawda? I coś bardzo ponurego w tle.
- Tak. Najpierw, tuż za murem, rozciąga się równina,
porośnięta srebrzystymi drzewami, takimi jak te tutaj.
Rosły one zarówno po wewnętrznej, jak i po zewnętrznej
stronie, kiedy nasi przodkowie wznosili mur. Więcej po
zewnętrznej. My zatrzymaliśmy tylko ten mały lasek tu
taj na prawo. Dalej wznosi się owo, jak mówisz, zbocze.
Ciągnie się ono aż do rozległego płaskowyżu. Zresztą nie
zbyt wysokiego. Wszędzie tam jest sporo wystających
skal i niewielkich płaskich wzniesień, a... dalej, jeśli spoj
rzycie w lewo, widać łańcuch bardzo wysokich i stromych
gór z czerwonawego kamienia. Widzicie to?
- Niewyraźnie - odparł Villemann. - Sprawiają wraże
nie potwornie stromych.
- Tak, w istocie zamykają one ogromną część świata
w
głębi Ziemi. Oprócz tego, zarówno na prawo, jak i na le-
W o
, a także na wprost przed nami znajdują się czarne góry.
~ Oj, to ciemne, co widać w oddali, to są góry? - zapy-
t a l
a Taran.
" Owszem, ale nikt, pod żadnym pozorem, nie powi-
n i e n
się tam wyprawiać.
JNie byliby rodziną czarnoksiężnika, gdyby na to ostrze-
n i e
nie wykrzyknęli natychmiast zgodnym chórem:
-Dl.
aczego
tr
ażnik Słońca uśmiechnął się z wyższością i odwrócił
Slc d
° nich pi
ecami.
111
- Te góry mają bardzo złą opinię. Zresztą to nieważne
bo wy i tak nie będziecie mogli opuścić Królestwa Świa
tła. Nie zdołacie wyjść na zewnątrz, a poza tym co byście
tam robili? Chodźcie, wracamy do domu.
W drodze do powietrznych gondoli, gdy większość szła
w milczeniu, Tiril zapytała nagle:
- A te święte kamienie, które Dolg miał ze sobą... Co
się z nimi stało?
Strażnik przystanął i popatrzył na nią z pełnym życz
liwości uśmiechem.
- One zostaną umieszczone w wielkiej świątyni w sto
licy. Trzeba jednak zaczekać, aż Dolg i Mori dołączą do
nas. To przecież oni przynieśli kamienie.
- Tak - rzekła Tiril z rozjaśnioną twarzą. - Oni przy
będą tu jutro, prawda?
Chwila ciszy. Jakby Strażnik się wahał.
- Oczywiście, przybędą jutro - potwierdził z udaną
swobodą.
Reszta podróżnych dogoniła ich. Dzieci już zdążyły
ulokować się w gondolach.
Uriel spytał zaciekawiony:
- Byliśmy już na wschodzie i na zachodzie, na połu
dniu i w centrum kraju. A jak wygląda północ?
- Tam się nie wybieramy.
I znowu owo zwykłe, zadawane chórem pytanie:
- Dlaczego?
Strażnik Słońca zwlekał z odpowiedzią.
- Zaczekaj, nie musisz jeszcze nic mówić - odezwała się
Taran. - To jest wasze terytorium, prawda? Ziemia Obcych.
Strażnik Słońca westchnął i uśmiechnął się niepewnie.
- Właściwie to nie wiem, czy dobrze się czuję z takimi
dociekliwymi ludźmi jaki wy. Czy nie mamy prawa za
chować żadnej tajemnicy? Oczywiście, Taran, masz rację-
Nasza część kraju znajduje się na północy i to jest strefa
112
zamknięta. Nigdy nie próbujcie się tam dostać!
Taran spoważniała.
- Nie będziemy. Obiecujemy, że powstrzymamy swo
ją ciekawość, przynajmniej na razie.
Reszta bąkała coś na znak, że myśli podobnie.
- Tak, wierzę wam - rzekł Strażnik Słońca z uśmie
chem. - Ale czas wracać do domu. Dzień minął. Czy nie
jesteście głodni?
- Jesteśmy. To był bardzo długi dzień! - zawołała Ma
riatta.
- Dłuższy niż sądzisz - stwierdził Strażnik patrząc na
nią z powagą. - Czy pamiętacie, jak powiedziałem, że te
raz przekroczyliście granicę czasu?
- Pamiętamy - potwierdził Uriel.
- To nie było całkiem ścisłe wyrażenie, to...
- Zaczekaj, ja wiem - wtrącił Villemann pośpiesznie.
- Ziemia obraca się wokół własnej osi w ciągu doby, to
pamiętamy. Wszystko zależy od szybkości obrotów Zie
mi. Ale tutaj, w jej wnętrzu, obroty są znacznie krótsze.
Tutaj doba musi mijać szybciej, prawda?
- Można tak powiedzieć. Z tym jednym zastrzeżeniem,
że my, których wy nazywacie Obcymi, posiadamy moż
liwość manipulowania czasem według własnej woli.
wkrótce będziecie mogli się o tym przekonać. Nie wydo
byliśmy się całkiem spod władzy czasu... Zrobiliśmy jed
nak coś innego.
- Co takiego? - rozległo się chóralne pytanie.
Strażnik spoglądał na nich w zamyśleniu. Ożywione
twarze Villemanna, Taran i Uriela. Tiril i Mariatta były
f
aczej przestraszone. Erling i Theresa zatroskani. Dzieci
1
pies nie rozumiały niczego.
- Chciałem powiedzieć, że sądzę, iż otrzymaliście dzi-
Sla
j tyle informacji, ile byliście w stanie sobie przyswoić.
^ie chcemy was zasypać nowymi wiadomościami i nowy-
113
mi przeżyciami. Czas nie ma znaczenia, ale to wytłuma
czymy wam kiedy indziej.
Przystali na takie rozstrzygnięcie, choć najmłodsi
w grupie trochę marudzili.
W drodze powrotnej do osady rozglądali się wokół
szczęśliwi, że znaleźli się w takim cudownym świecie, głę
boko poruszeni tym wszystkim, co przeżyli, i wciąż je
szcze nie czuli się tutaj zadomowieni. Strażnik Słońca
przyglądał im się ukradkiem.
Miał nadzieję, że Mori i Dolg zdołali ujść cało ze star
cia z rycerzami. Wierzył, że jakimś sposobem uda im się
przedostać do Królestwa Światła. Nie da się utrzymywać
Tiril w nieświadomości przez całą wieczność. Ona zresztą
prawdopodobnie nie zniosłaby takiego ciosu jak świado
mość, że już nigdy nie zobaczy męża i syna.
Tiril pod względem psychicznym była najsłabsza ze
wszystkich. Dojrzała, odpowiedzialna, opiekuńcza, nie
miała jednak siły na walkę z przeciwieństwami, których
w życiu musiała pokonać tak wiele. Za bardzo się niepo
koiła o swoich ukochanych. Teraz mogłaby nareszcie życ
w spokoju, wolna od wszelkich trosk, ale cóż, kiedy zno
wu Móriego i Dolga musiała spotkać ta fatalna przygoda.
A oni dwaj byli jej najbliżsi. Ukochany mąż, czarno
księżnik, i ich syn, który przyczynił im tyle bólu.
Taran i Villemannowi nic nie groziło. Oni zresztą za
wsze niczym koty spadali na cztery łapy.
Taran... no cóż... Od czasu do czasu odnosiło się wra
żenie, że Taran wie.
Nie, to niemożliwe, przecież nie mogła wiedzieć, w g
1
?
bi duszy jednak żywiła podejrzenie, że w tym nowy
świecie jest coś jeszcze...
Taran była osobą bardzo inteligentną, chociaż nie p
rZ
/
niosła ze sobą na świat żadnych ponadnaturalnych z
fl
ności.
114
Miała teraz swego Uriela i pragnęła żyć z nim w spo
koju. Villemann także tego pragnął, choć przecież miał
opinię szalonego i żądnego przygód. I on, i jego siostra
dawali sobie radę w różnych sytuacjach.
Natomiast Dolg...
Wybrany przez Cienia i duchy. Wykorzystany przez
nich do załatwienia ich trudnych spraw, z których naj
ważniejszą było odnalezienie trzech świętych kamieni.
Skazany przez nich na samotność i w ostatniej chwili
przez nich zdradzony.
On i jego ojciec, czarnoksiężnik, będą musieli znaleźć
drogę do innych Wrót, ale w jaki sposób?
Czas zaczynał naglić.
Jedna z tajemnic, których Strażnik Słońca nie chciał
przekazywać swoim podopiecznym, zwłaszcza Tiril, to to,
że podczas gdy tutaj od ich przybycia minęły zaledwie dwie
doby, to na powierzchni Ziemi upłynęło ich już dwanaście.
11
Podczas wesołej ceremonii Nero i Mariatta zostali mia
nowani wysoko postawionymi osobami, niemal bohatera-
mi
> i później już zawsze musieli pomagać w rozwiązywa-
n i u
na pierwszy rzut oka niemożliwych do rozstrzygnięcia
Problemów.
° trzech miesiącach wszyscy byli zadomowieni w no-
^Jm świecie i czuli się tak, jakby nigdy nie mieszkali
gdzie indziej.
ymczasem na Ziemi upłynęły całe trzy lata. Oni jed-
n i
e mieli o tym pojęcia.
Królestwie Światła wszystko było nieopisanie proste
115
i łatwe, a ludzie życzliwi. Rodzina czarnoksiężnika urzą
dziła puste pokoje w swoich domach, poznała sąsiadów,
z wieloma z nich się zaprzyjaźniła. Wielokrotnie odwie
dzała Zachodnie Łąki i dość dobrze poznała kraj, a wszy
stko to dostarczało jej członkom wyłącznie radości.
Tiril żyła w nieustannym oczekiwaniu, że Mori wróci
jutro, a razem z nim Dolg. Reszta jej bliskich również
w to wierzyła. Każdego ranka zapominali, że wczoraj
mówiono dokładnie to samo. Ci, których brakowało, mie
li przyjść „jutro".
Po wielu „ale" i „jeśli" Theresa i Erling przeprowadzi
li się w końcu do Zachodnich Łąk, ponieważ chcieli być
jak najbliżej swoich przybranych dzieci, dużo przecież
młodszych od Tiril. Również wnuki, Taran i Villemann,
byli dorośli i zupełnie samodzielni. Przy nich babcia
i dziadek czuli, że to raczej oni sami potrzebują wsparcia.
Pewnego dnia Theresa stała przed lustrem w hallu
i przyglądała się sobie uważnie.
- Erlingu, wczoraj powiedziałeś coś bardzo sympatycz
nego... że wyglądam dużo młodziej niż dawniej.
Erling podszedł blisko, położył dłonie na ramionach
żony i patrzył na jej odbicie w lustrze.
- Rzeczywiście - uśmiechnął się ciepło. - A ty powie
działaś to samo o mnie.
- No właśnie, Erlingu. Przyjrzyj się nam, ale uważnie-
Oboje w milczeniu oglądali swoje odbicia.
Erling głęboko wciągnął powietrze.
- Thereso, masz rację. Jesteśmy młodsi. Nie za bardzo,
ale jednak zupełnie wyraźnie.
Theresa podjęła decyzję. Chwyciła swój cienki lniany
żakiet i pociągnęła męża za sobą.
- Chodź, zapytamy naszych sąsiadów.
Sąsiedzi, para mniej więcej trzydziestopięcioletnia, si
dzieli właśnie na werandzie i jedli drugie śniadanie, w "• '
116
zawsze pięknej, ciepłej tutejszej pogodzie nigdy nie trze
ba było się osłaniać od słońca. Światło było zawsze przy
jemne dla oczu.
Theresa i Erling opowiedzieli im o swoich obserwa
cjach.
Reakcja była zaskakująca.
W Królestwie Światła wiek ludzi jest niemal nieograni
czony, dowiedzieli się goście. Ale byłoby przecież bez sen
su spędzać długie lata w podeszłym wieku, być może
w chorobach i słabości. I właśnie dlatego nigdzie nie wi
dać starych ludzi. Dzieci owszem, dzieci rodzi się sporo,
ale proces starzenia, czy może raczej dojrzewania, zatrzy
muje się około trzydziestego, trzydziestego piątego roku
życia. Później, w miarę upływu lat, człowiek staje się mą
drzejszy, bardziej doświadczony, ale wciąż zachowuje
swój młodzieńczy wygląd.
- A wy?
Wtedy sąsiadka uśmiechnęła się szeroko.
- My też byliśmy starszymi ludźmi, kiedyśmy tu przy
byli. I tak samo się dziwiliśmy, kiedy nam się wydawało,
że stajemy się młodsi.. Dokonywało się to powoli, bardzo
powoli, aż doszliśmy do wieku, w którym jesteśmy teraz.
Theresa rozważała w milczeniu te tak istotne informa
cje. Potem uśmiechnęła się radośnie.
- A więc żadnego sadełka w talii? Żadnych obwisłych
Mięśni? Żadnych siwych włosów, które wypadają, żeby je
n
'e wiem jak pielęgnować? Żadnych problemów z wcho
dzeniem pod górę ani z wkładaniem pończoch, żadnego
b l e
gania na stronę po parę razy dziennie, żadnego irytu
jącego zapominania ani zmęczenia, kiedy człowiek sobie
l e
go nie życzy...
" Żadnych dokuczliwych chorób ani paskudnych star
ych plam, żadnych zmarszczek - kontynuował jej wy-
o d
y Erling. - Ani wsłuchiwania się w alarmujące sygna-
117
ły z własnego wnętrza. Czy to może być prawda?
Sąsiedzi z ożywieniem kiwali głowami.
Theresa i Erling popatrzyli na siebie, a potem padli so
bie w objęcia.
- Musimy o tym opowiedzieć Heinrichowi Reussowi
- rzekł Erling. - Nie widzieliśmy go od paru tygodni, cieka
we, czy i on też się zmienił. A skoro już o tym mowa, to
chcielibyśmy dowiedzieć się o was czegoś więcej - zwrócił
się do sąsiadów. - Skąd wy właściwie przybyliście? Owszem,
po języku poznaję, że jesteście z pochodzenia Włochami,
ale jak to się stało, iż znaleźliście się tutaj?
Mężczyzna zaczął opowiadać:
- Wraz z pięcioosobową grupą prowadziliśmy badania
jaskiń. Działo się to w czasach, kiedy na Ziemi był rok ty
siąc siedemset piąty. Kiedyś postanowiliśmy wybrać się do
legendarnych kopalń króla Salomona, w których miały się
jakoby znajdować nieprawdopodobne skarby. Po wielu
nieprzyjemnych przeżyciach, zwłaszcza po trudnej uciecz
ce przed wojownikami Watusi, dotarliśmy w końcu do głę
bokiego podziemnego korytarza. Żadnych skarbów nie
znaleźliśmy, natomiast zgubiliśmy drogę. Błąkaliśmy się
długo po podziemnych sztolniach i wreszcie doszliśmy do
wniosku, że będziemy musieli tam umrzeć. I wtedy przy
trafiło się coś bardzo dziwnego. Kiedy już zrezygnowali
śmy z walki i przygotowywaliśmy się na śmierć, ponieważ
korytarze schodziły wciąż głębiej i głębiej, poza tym skoń
czyły się wszystkie zapasy, a latarnie pogasły, nagłe zjawi
ły się przed nami jakieś wysokie istoty trzymające w rę
kach promieniste słońce. One to sprawiły, że straciliśmy
świadomość i ocknęliśmy się już tutaj. O lepsze przebu
dzenie człowiek nie mógłbyby się nawet modlić.
Rozmawiali ze sobą jeszcze długo z wielkim ożywie
niem o tych wszystkich dziwnych rzeczach, jakie towa
rzyszyły przybyciu do Królestwa Światłości.
118
Jacyś inni sąsiedzi przechodzili wyłożoną kamienia
mi uliczką, kłaniali się uprzejmie i pozdrawiali uniesie
niem ręki.
Erling wstrzymał oddech.
- Czy to byli Indianie? - zapytał. - Oni muszą pocho
dzić z Nowego Świata.
- Dla nich to z pewnością nie był Nowy Świat - uśmiech
nęła się sąsiadka.
- Nie, oczywiście - rzekł Erling zawstydzony. - Na
Ziemi słyszeliśmy wiele o Indianach. Opowiadano o nich
nieprawdopodobne historie. Wiedzieliśmy, że statek „May-
flower" pożeglował do Nowego Świata z pierwszymi imi
grantami jakieś mniej więcej sto lat temu i że potem ich
śladem podążyło wielu innych. Słyszeliśmy, że osadnicy pi
sywali do domów o ciężkich walkach z barbarzyńskimi tu
bylcami, którzy za nic nie chcą zrozumieć, co jest dla nich
najlepsze. Wydawało nam się wtedy, że to, najłagodniej
mówiąc, głupie rozumowanie wynikające ze złych intencji.
Chociaż jednak nigdy nie widzieliśmy żadnego Indianina,
natychmiast, kiedy spotkaliśmy tych tutaj, wiedzieliśmy, że
to właśnie oni. A przecież w stolicy i w naszej osadzie mie
szka ich wielu. To znakomicie, że zachowali swoją kultu
rę i swoje obyczaje. Ale, ale, mamy jeszcze do przekazania
państwu nowinę, mianowicie dziś rano nasza córka Da-
niellle poinformowała, że oczekuje dziecka.
- Serdeczne gratulacje! - zawołała sąsiadka. - Czy to bę
dzie pierwszy wnuk? Nie, nie, prawda, przecież państwo
mają już dorosłe wnuki.
- Tak, oboje założyli już rodziny. Zarówno nasza
Wnuczka Taran, jak i Mariatta, żona Villemanna, nieba
wem urodzą nam prawnuki. Niesamowite, jak my się roz
mnażamy! Poza tym Mariatta ma już przecież dwoje dzie
ci z pierwszego małżeństwa, Gretę i Jonasa. Naprawdę,
rodzina rozwija się wspaniale. Musimy o tym opowie-
119
dzieć Móriemu i Dolgowi, którzy jutro do nas dołączą.
Sąsiedzi zaczęli nagle pospiesznie sprzątać ze stołu. Nie
wiedzieli wprawdzie, co się dzieje z czarnoksiężnikiem
i jego synem, obiecali jednak, że nie będą na ten temat
z jego rodziną rozmawiać. Przede wszystkim ze względu
na Tiril, ale też przez wzgląd na pozostałych.
Theresa i Erling uszczęśliwieni wrócili do domu urzą
dzonego już zgodnie z ich własnym smakiem. Zachowali
nowoczesne wyposażenie głównej części domu, postarali
się natomiast, by boczne skrzydło przypominało w jakimś
stopniu Theresenhof. Stolarze pomogli im stworzyć właś
ciwą atmosferę. Z dawnego świata przynieść mogli jedy
nie nieliczne drobiazgi. Theresa zadbała jednak, by każdy
zabrał parę rzeczy. Tyle, ile zdołał unieść. Te przedmioty
miały zarówno wartość emocjonalną, jak i ekonomiczną.
Erling „przeszmuglował" też gałązkę austriackiej wino
rośli Schloss Theresenhof, jak zwykł nazywać ten gatunek
trochę dla żartu, ale również z odrobiną powagi. Mieli więc
zamiar w nowej ojczyźnie uprawiać winorośl. Pomagali im
w tym Leonard i Daniellle, a sąsiedzi obserwowali ich wy
siłki z radością, ponieważ wino w Zachodnich Łąkach rze
czywiście potrzebowało uszlachetnienia.
Theresa wiedziała, że Taran i Uriel w dalszym ciągu
szukają dla siebie jakiegoś sensownego zajęcia. Natomiast
Villemann i Mariatta wpadli na zupełnie nieoczekiwany
pomysł, zajęli się mianowicie hodowlą psów. Nero został
głównym reproduktorem. Okazało się bowiem, że przed
nimi w Królestwie Światła znajdowały się już trzy suki.
Ich właściciele z zachwytem przyjęli wiadomość, że oto
pojawił się również wspaniały samiec.
Początkowo Villemann protestował: „Nie, nie, Ner°
jest za stary na takie rzeczy, a poza tym on w ogóle tu
e
ma pojęcia, o co chodzi z sukami". Tiril go jednak pr
z e
'
konała. Pamiętała ten dzień sprzed niemal dwudziestu p
1
?'
120
ciu lat, kiedy to Nero zniknął na jakiejś samotnej wę
drówce na obrzeżach Christianii. Teraz Tiril obiecała Vil-
lemannowi pomóc w pracy przy szczeniakach, ponieważ
właściciele suk nie mieli czasu zająć się malcami.
- No dobrze, mamo, skoro nam pomożesz... - rzekł
w końcu Villemann zrezygnowany.
Tiril była przejęta przynajmniej tak samo jak Greta
i Jonas.
Nero sprawił się znakomicie. Wciąż jeszcze zachował
wspaniałą potencję. Pierwszego miotu oczekiwano już za
kilkanaście dni i wszyscy bardzo się na to cieszyli. Tak
więc i Nero zaczynał się rozmnażać. Niecodzienne zada
nie jak dla niego.
Faktem, że tworzą oto nową mieszankę rasową, nikt się
specjalnie nie przejmował. W całym Królestwie Światła
opowiadano sobie anegdoty, „stworzymy nową odmianę",
obiecywali zachwyceni właściciele suk. Sam Nero repre
zentował rasę dość wątpliwą, należałoby raczej powie
dzieć, że łączy w sobie wiele wspaniałych ras. Suki na
szczęście były spore, uniknięto więc poważniejszych pro
blemów. Jedna miała chyba wśród przodków dużego pu
dla, druga była psem myśliwskim, trzecia natomiast, silnie
zbudowana, pochodziła z równie nieokreślonej rasy jak
Nero, chociaż innej maści i zupełnie do Nera niepodob
na. Wszyscy cieszyli się, że małe nie będą zbyt blisko spo
krewnione z psami myśliwskimi, ponieważ w tutejszych
'asach żyły piękne jelenie i wiele innej zwierzyny.
Tak więc w nowym świecie przybysze czuli się znako
micie.
wkrótce Taran urodziła syna, któremu dano na imię
Jori.
~ Ty chyba nie masz dobrze w głowie, Taran. Jori to prze
cz imię dla dziewczynki - zwrócił jej uwagę Yillemann.
121
- Na tamtym świecie, w Norwegii, może - odparła Ta
ran. - Ale teraz jesteśmy tutaj i nie przejmuję się tym, co zo
stało za nami. Chciałam uczcić w ten sposób Móriego, czy
ty tego nie rozumiesz? Zresztą norweskie imię dla dziew
czynki brzmi Jorid albo Jofrid, a to absolutnie nie to samo.
Villemann skinął głową, ale nie dał za wygraną.
- Ja nie wiem, pod jakim względem imię Jori przypo
mina Mori - stwierdził. - Jori wymawia się J o r i, nato
miast imię naszego ojca wymawiamy M ó 1 r i.
- Zrobiłeś się okropnie pedantyczny - syknęła Taran
urażona.
Villemann złagodniał i roześmiał się.
- Ale poza tym zostałem wujkiem wspaniałego małego
chłopaczka. Hej, Jori, powiedz „Villemann". Potrafisz?
Villemann.
- Ty głuptasie - zachichotała Taran, tuląc malca, który
uśmiechał się radośnie do wuja.
Villemann również został ojcem jasnowłosego chłop
czyka, któremu dano na imię Jaskari, na pamiątkę uko
chanego dziadka Mariatty. Wymawiało się to z akcentem
na pierwszą sylabę i brzmiało jak najprawdziwsze imię
fińskie. „Mój Boże" - wzdychała Taran. - „Można sądzić,
że Jaskari to pierwsze dziecko na świecie. Villemann cho
dzi dumny niczym paw. Pokazuje chłopca wszystkim,
i ludziom, i psom, i wiewiórkom, które spotyka na space
rze. Ale rzeczywiście, chłopak jest wspaniały. Prawie tak
samo urodziwy jak Jori. Prawie".
Danielle urodziła córeczkę, i dała jej imię Elena, na pa
-
miątkę Erlinga, który czul się tym niebywale zaszczycony-
„Wybacz mi, mamo" - mówiła Danielle do Theresy. - „Wy
bacz, ale mamy w rodzinie już tak wiele imion zaczynają
cych się na »T«, więc nie mogliśmy ochrzcić naszej dziew
czynki po tobie. Przepraszam cię, kochana mamo".
„Znakomicie to rozumiem - uśmiechnęła się TheresSj
122
z dnia na dzień młodsza. - Nie mogłaś wybrać lepszego
imienia, twój ojciec jest uszczęśliwiony".
Przyszły też wiadomości od młodej Fionelli. Osiedliła się
ona na terytorium północnym, ponieważ zamieszkała ra
zem ze Strażnikiem Góry, należącym do Obcych. Zwykłym
ludziom nie wolno było tam jeździć, mogli natomiast prze
syłać informacje. Teraz bardzo przejęta i uszczęśliwiona
Fionella donosiła, że urodziła synka, bardzo pięknego i na
prawdę wyjątkowego chłopczyka, który przyniósł na świat
niezwykłe umiejętności, choć matka nie mogła pojąć, po
kim je odziedziczył. Z wdzięczności dla Mariatty, w której
domu spotkała swego ukochanego, nadała synkowi jedyne
fińskie imię, jakie znała, mianowicie Armas.
Wszyscy napisali do Fionelli długi list z gratulacjami
i wyrazili nadzieję, że wkrótce będą się mogli spotkać, że
by podziwiać nawzajem swoje dzieci.
Nieco gorzej miały się sprawy Rafaela i Amalie. Dziew
czyna była już w takim wieku, że pojawiły się problemy
z donoszeniem ciąży. Dopiero po trzech nieudanych
próbach urodziła maleńką ciemnowłosą „księżniczkę",
którą nazwano Berengaria. Romantyczne imię, to prawda,
ale czegoś takiego właśnie można się było spodziewać po
Rafaelu. Dziewczynka była dużo młodsza od innych dzieci
w rodzinie, które przyszły na świat niemal równocześnie.
Nero także został ojcem licznej gromady wspaniałych
szczeniąt.
Rzeczywiście, rodzina się rozrastała.
I wszyscy czuli się znakomicie.
Były, rzecz jasna, różne problemy, które ich niepoko-
uy, zwłaszcza gdy zaczynali się nad nimi zastanawiać.
Jak na przykład to: w Królestwie Światła i ludzie, i inne
ls
toty żyły setki lat. Rodziły się dzieci, nikt jednak nie prze
kraczał wieku trzydziestu, trzydziestu pięciu lat. Śmierć by-
123
ła osobistą decyzją każdgo. Kto chciał, mógł żyć niemal nie-
skończenie. Powinno węc panować straszne przeludnienie
Niczego takiego jediak nie zauważali.
Wreszcie Uriel znalzł odpowiedź na dręczące ich py.
tania. Kiedy oboje z "aran bez powodzenia próbowali
mieć drugie dziecko, Uiel zaczął się czegoś domyślać. Po
szedł wtedy do jednegoze Strażników w stolicy i usłyszał
jak się rzeczy mają.
Praktykowano tutaj coś w rodzaju kontroli urodzin.
Wszystko zależało od tgo, ile właśnie ludzi żyło w Króle
stwie Światła. Akurat fcraz było ich sporo, wobec czego
każda rodzina mogła m;ć tylko jedno dziecko. Gdyby licz
ba ludności w państwie ię zmniejszyła, wtedy rodziny uzy
skają prawo do posiadnia dwojga dzieci. Nigdy jednak
więcej, ponieważ ciągle:rwa imigracja do Królestwa Świa
tła. Nieustannie przycbdzą tutaj ludzie i inne stworzenia
z zewnątrz. Trzeba to trać pod uwagę.
Po tej rozmowie Urel zastanawiał się nad nową kwe
stią. Nad tym, co powi«dział Strażnik, że wszystko zale
ży od tego, ile ludzi ziajduje się właśnie w Królestwie
Światła... To by świadczyło, że niektórzy z nich w jakiś
sposób znikają. Ale jak Co się z nimi dzieje? Uriel wie
dział, że w pobliżu stoli-.y znajduje się cmentarz. Grobów
jednak było tam mało.
A przecież nie ma drcgi powrotnej na powierzchnię Zie
mi... Uriel już chciał o te zapytać Strażnika, ten jednak po
patrzył na niego z życziwym uśmiechem, ale stanowczo
odmówił dalszej rozmovy. Nie, nie, żadnych więcej pytań.
Tak więc Uriel musiałszukać odpowiedzi na własną rękę-
Wielu z tych, którzy mieszkali w pobliżu wschodniej
granicy, przeżywało czssem nocami dziwne rzeczy.
Pierwsza zwróciła na to uwagę Tiril.
Pewnej nocy w pierwszym roku pobytu w Królestwie
Światła obudziła się pjd wpływem koszmarnego snu.
124
Usiadła na posłaniu, nie mogąc się otrząsnąć ze straszne
go wrażenia. Śniło jej się coś okropnego, jakieś wysokie
góry tonące w mroku, które niewyraźnie majaczyły tuż
przed nią. Poza górami jednak dostrzegała chybotliwie fa
lujące światło, pojawiało się i znikało, pojawiało i znikało.
Słyszała przy tym jakieś straszne odgłosy. Wysokie, prze
ciągłe, pełne skargi jęki i wycia. A za łańcuchem gór czaił
się wielki strach. We śnie czuła to wyraźnie. Coś napraw
dę potwornego, co trwało, jakby czekając na zdobycz.
Tiril długo wciągała powietrze. Nagle uświadomiła sobie,
że chociaż już nie śpi, wciąż słyszy te nieludzkie zawodzenia.
Tiril mieszkała sama w domu przeznaczonym dla niej
i dla Móriego, który miał przyjść „jutro". Teraz jednak by
ła samotna i potwornie przerażona, jak się bywa w koszmar
nym śnie. Mimo to opanowała lęk i wyszła na werandę.
Jak zwykle na zewnątrz panowało światło, chociaż
trwała pora snu i nigdzie nie widziało się ludzi. Wioski
i łąki ciche, oblane tym samym światłem, co za dnia, ale
zdaniem Tiril nastrój był zupełnie inny.
I nagle znowu usłyszała owe budzące grozę jęki. Od
wróciła się i pospiesznie weszła do domu. To tak jakbym
słyszała duchy Móriego, pomyślała.
Zawodzące krzyki pochodziły z bardzo daleka. Wyda
wało się co prawda dziwne, że słyszała je tak wyraźnie
w swojej sypialni. Prawdopodobnie jednak zostały
wzmocnione przez senny koszmar.
Z osady nie widziała granicy ani tego, co znajdowało się
poza nią. Mimo to wyczuwała, że krzyki nie pochodzą ze
wzgórz położonych najbliżej muru. Płynęły z dużo więk
szej odległości. Była niemal pewna, że muszą docierać
z
tych wysokich czarnych szczytów ledwo widocznych
z
jej domu. Dokładnie tak, jak to przeżywała we śnie. Co
to
powiedział pewnego razu Strażnik Słońca? Że tam nie
w
olno im się wyprawiać. Oni zaś zapytali: dlaczego? Wte-
125
dy odpowiedział, że nic ważnego, ale krążą na temat tych
miejsc jakieś głupie pogłoski.
Tiril nie wierzyła już, że to tylko głupie pogłoski.
Kiedy usłyszała, że inni również mówią o niesamowi
tych, pełnych rozpaczy krzykach, podzieliła się swoimi
doświadczeniami, a wtedy okazało się, że wszyscy prze
żyli to samo. Próbowali przejść nad tym do porządku
dziennego, nigdy jednak nie zdołali się przyzwyczaić.
Jeszcze jedna sprawa mogła budzić wątpliwości, ale
w tym przypadku sami Strażnicy popełnili błąd. Spostrze
gli mianowicie, że ciekawości Taran i Villemanna nie da się
zlekceważyć. Dlatego Strażnik Słońca zebrał wszystkich
nowo przybyłych na terytorium wschodnim i tam dokonał
rytuału podporządkowania ich swojej woli. W stanie przy
pominającym hipnotyczny sen przekazał im, że nigdy ni
komu nie wolno odwiedzać ani nawet pytać o północne te
rytorium należące do Obcych, ani o Srebrzysty Las, ani też
o stare wsie ze zrujnowanymi budowlami. I oczywiście nig
dy nikomu nie wolno przekraczać granicznego muru. Nie
mogą też starać się rozwiązać wielkiej zagadki.
Taran i Uriel, Villemann i Mariatta, i wszyscy pozosta
li obiecali solennie, że nigdy nie będą wykazywać zainte
resowania zakazanymi rejonami.
Później Strażnik Słońca to samo zrobił z Tiril i mie
szkańcami Zachodnich Łąk, chociaż nie przypuszczał, by
Theresa i Erling czy któreś z ich dzieci chciało złamać
obietnicę złożoną w chwili przybycia do Królestwa Świa
tła. Heinrich Reuss również nie.
Strażnicy zapomnieli jednak o nowej generacji...
CZĘŚĆ TRZECIA
NIEMĄDRA ODWAGA
12
Z okresu dorastania dzieci warto wspomnieć jedynie
o wydarzeniach w czasie, kiedy najstarsze miały po pięt
naście, a mała Berengaria jedenaście lat.
Nikomu, jak wiadomo, nie było wolno odwiedzać rejo
nów północnych, natomiast Fionella miała prawo wyjeż
dżać stamtąd i zwykle zabierała ze sobą Armasa, najlepsze
go kolegę chłopców z rodziny czarnoksiężnika. Elena
i Berengaria mieszkały nieco dalej i nie mogły się zbyt czę
sto z chłopcami spotykać, ale wszystkie dzieci przyjaźniły
się ze sobą serdecznie. Większość zresztą łączyły więzy krwi.
Poza tym Elena i Berengaria miały w sąsiedztwie kolegę,
pewnego indiańskiego chłopca. Szczerze powiedziawszy, to
on najchętniej odwiedzał swoje małe sąsiadki, kiedy Jori
i Jaskari bawili u nich z wizytą. Niekiedy zastawał tam rów
nież Armasa.
Dla wszystkich najmłodszych wspaniałą starszą siostrą
była Greta. To do niej przybiegali, kiedy chcieli zwierzyć
si? z jakiejś tajemnicy, smutku lub radości. Greta wyrosła
na dobrą i sympatyczną panienkę. Nerwowość, która tak
"yraźnie cechowała ją w dzieciństwie, ustąpiła dzięki po
czuciu bezpieczeństwa w nowym świecie. Dziewczyna za
chowała fińskie cechy urody, miała wystające kości po-
hczkowe i ładną, pociągłą twarz, była łagodna i kochana
P
r
zez wszystkich, zarówno dużych, jak i małych.
Jej młodszy brat, Jonas, chodził natomiast własnymi
bogami. Miał kolegów wśród dzieci sąsiadów i żył odręb-
n
yrn życiem, niezależnym od tego, co robił Jaskari i jego
129
przyjaciele. Uważał ich zresztą za zbyt dziecinnych, p
0
prostu za małych na towarzystwo dla siebie.
Rzecz jasna co jakiś czas ktoś w rodzinie zaczynał się
zastanawiać nad wciąż powtarzanym zdaniem: „Jutro
kiedy Mori i Dolg przybędą..." Nie można było dłużej
oszukiwać Tiril. Strażnicy uznali, że ci dwaj nie zdołają
już nigdy przekroczyć Wrót. Widocznie wtedy na skraju
lasu w Tiveden rycerze zamordowali ich obu.
W tej sytuacji Strażnicy postanowili odbyć poważną roz
mowę z dorosłymi członkami rodziny. Miało to miejsce na
kilka lat przed opisywanymi tu wydarzeniami i większość
zdążyła się już otrząsnąć z dojmującego smutku i bólu. Tam
tego dnia, kiedy dowiedzieli się o tragedii i o tym, że dłużej
nie powinni się łudzić, wszyscy szukali odosobnienia, każdy
pragnął zostać sam ze swoim smutkiem. Tylko Taran i Vil-
lemann nie chcieli zrezygnować i zamierzali wyprawić się na
poszukiwania. Dla Tiril świat się po prostu zawalił.
Strażnicy bardzo im współczuli, ale cóż mogli zrobić?
I tak zwlekali bardzo długo ze złymi wiadomościami. Wciąż
też mieli nadzieję, że Dolg i Mori zdołali się jakimś cudem
uratować. Kiedy jednak oczekiwanie się przeciągało, Straż
nicy byli po prostu zmuszeni wyjawić brutalną prawdę.
Wielokrotnie wysyłali zwiadowców do starego świata,
ale Móriego i Dolga jakby zmiotło z powierzchni Ziemi-
Poza tym na Ziemi minęło już tymczasem ponad sto lat.
Śmiertelni czy nieśmiertelni, nie należało oczekiwać rze
czy niemożliwych.
Tiril, która mieszkała sama w domu przeznaczonym dla
niej i Móriego, nie chciała w to uwierzyć. I ją, i jej dwoje
dzieci, Taran i Villemanna, kilkakrotnie przyłapywano na
próbach powrotu do starego świata. Ale przecież kto raz
przekroczył Wrota, nie ma już możliwości, żeby się cofnąć-
Taran i Villemann poddali się w końcu. Z Tiril było gorzej-
Zamknęła się we własnym, fantastycznym świecie, z ktore-
130
eo Mori i Dolg wyszli jedynie na chwilę. Na nic się nie zda
ło przemawianie jej do rozsądku, doszło więc do tego, że
Strażnicy musieli ją zabrać do stolicy i poddać specjalnym
zabiegom. Przez jakiś czas pozostawała w zamkniętym po
koju, w blasku jednego z mniejszych świętych słońc. Trwa
ło to tak długo, aż ponownie odzyskała chęć życia.
Wtedy wróciła do domu. Czuła się znacznie lepiej, za
wsze jednak miała w oczach tęsknotę i smutek. Nabrała
teraz zwyczaju wychodzenia z Nerem na długie spacery.
Strażnicy zawsze śledzili ją dyskretnie i pilnowali, by zno
wu nie podjęła próby ucieczki.
Jak powiedzieliśmy, od tamtych smutnych wydarzeń
minęło kilka lat.
Owego wyjątkowego dnia, o którym chcemy opowie
dzieć, panował jakiś dziwny nastrój. Greta chodziła za
myślona, jakby nieobecna duchem, i nie miała czasu dla
młodego rodzeństwa. Zakochała się w pewnym młodym
chłopcu ze stolicy, a jej uczucia były w najwyższym stop
niu odwzajemniane. Mariatta uważała oczywiście, że
dziewczyna jest jeszcze bardzo młoda, i prosiła ją, by nie
śpieszyła się z niczym, w tym wieku uczucia są przecież
takie zmienne. Greta kręciła się więc po domu z nieobec
ną miną i wyrazem błogości w oczach, a chłopcy, teraz
kilkunastoletni, czuli się odrzuceni.
Poza tym tego dnia babcia Tiril bardzo długo pozosta
wała poza domem i rodzina się niepokoiła. Wielu wyszło,
żeby jej szukać. Mariatta próbowała nawet odnaleźć Tiril
Za
pomocą telepatii.
Najmłodsze dzieci nie znały Móriego ani Dolga, sły
szały tylko mnóstwo historii o ich niezwykłych dokona-
n
iach. Greta spotkała obu i od tej pory żywiła dla nich
Podziw graniczący z uwielbieniem.
Chłopcy czuli się niepotrzebni, zabawy przestały ich
•nteresować, zresztą pewnie już z nich wyrośli. Mieli prze-
131
cięż obaj po piętnaście lat. Rozpogodzili się dopiero, kie
dy przyjechali goście: Armas i jego matka Fionella.
Fionella nigdy nie opowiadała o północnych rejonach
nie miała do tego prawa. Armas także nic nie mówił, cho
ciaż chłopcy wypytywali go zaciekawieni.
Tego dnia witali przyjaciela szczególnie serdecznie, ponie
waż Armas osobiście kierował powietrzną gondolą. To on
przywiózł matkę. Nie było z nimi żadnego kierowcy, uzna
no bowiem, że chłopiec jest na tyle dorosły, by móc wyko
nywać skomplikowane manewry bez niczyjej pomocy.
Armas wyrósł na niezwykłego młodego chłopca. Był bar
dzo wysoki, ale proporcjonalnie zbudowany. O jego matce
Fionelli powiadano, że nadrabia serdecznością, czułością
i zrozumieniem dla ludzi wszystko, czego nie pojmuje lub
nie potrafi. Zresztą w ostatnich latach, mieszkając w kraju
swojego ukochanego, Strażnika Góry, nauczyła się wiele.
Armas odziedziczył po niej łagodny charakter, po ojcu zaś
inteligencję. Wyglądem natomiast przypominał i jedno,
i drugie. Był zarówno podobny do normalnych ludzi, jak
i do Obcych. Nie miał wprat dzie sześciograniastych pal
ców, odziedziczył natomiast po ojcu głęboko osadzone,
przenikliwe oczy i owe niezwykłe jedwabiste włosy, które
niczym peleryna spływały mu na ramiona. Sylwetkę miał
prostą, uśmiechał się z powagą, jakby w zamyśleniu, umiał
jednak, jeśli to konieczne, działać bardzo szybko. Pozosta
łe dzieci wiedziały, że Armas przyniósł też na świat pewne
umiejętności, które różnią go od normalnych ludzi. Nigdy
jednak nie odważyły się rozmawiać o tym głośno.
Jori i Jaskari nie posiadali się z zachwytu na wieść o tym>
że Armas sam potrafi prowadzić gondolę. Przepychali się
na miejscu kierowcy, obaj bowiem chcieli dokładnie obej
rzeć wszystkie instrumenty. Armas tłumaczył im cierpH
wl&
Jori podobny był i do ojca, i do matki, chociaż n
1
odziedziczył ani czarnych włosów Taran, ani blond
132
ków Uriela. Wziął od każdego po trochu, włosy bowiem
miał brązowe, lekko faliste i teraz chyba trochę zbyt dłu
gie. Patrzył na świat łagodnym spojrzeniem swego ojca,
ale przejął też wiele beztroski matki. Bardzo chciał być
przywódcą w grupie rówieśników, nigdy mu się to jednak
nie udawało. Silny, pogodny Jaskari z jasnymi lokami
miał dużo więcej autorytetu niż on. Nie mówiąc już o Ar-
masie, który pod tym względem przewyższał Joriego co
najmniej dziesięciokrotnie.
Wszyscy trzej chłopcy i Elena byli prawie rówieśnika
mi. Jedynie dwa miesiące dzieliły najstarszego od naj
młodszego.
Teraz już nie wiadomo, kto pierwszy wpadł na szalo
ny pomysł, ale natychmiast wszyscy się z nim zgodzili:
pobiegli do znajdujących się jeszcze w domu dorosłych
i poprosili, by pozwolono im udać się na poszukiwanie
Tiril. Oczywiście gondolą.
Taran i Fionella popatrzyły na siebie. Owszem, dlacze
go nie, dobra myśl. Poszukiwania z powietrza zawsze są
dużo skuteczniejsze, a ta gondola wznosi się wszak bar
dzo wysoko...
- I Tiril ma przecież ze sobą Nera - rzekł Jori z oży
wieniem. - Ehvoje nietrudno będzie odnaleźć.
Taran zaproponowała nieśmiało, że może ona również
mogłaby się wybrać, ale chłopcy stanowczo zaprotestowa-
"• Bo co by się stało, gdyby Tiril wróciła do domu podczas
lc
h nieobecności? Ktoś przecież musi tutaj na nią czekać.
Zanim Taran zdążyła powiedzieć, że jest Mariatta, Ar-
m
as już poderwał gondolę z ziemi, zatoczył elegancki krąg
na
« ogrodem, w którym stały obie panie, i pojazd zniknął.
~ Do licha - rzekła Taran.
-Nie martw się. Armas wie, co robi - uspokajała Ma-
l a t t
a, chyba troszkę zanadto optymistycznie.
"°
tego właśnie nie można było o chłopcach powie-
133
dzieć. Szczerze mówiąc, nie wiedzieli, co robią.
Przez jakiś czas krążyli nad łąkami i zagajnikami, wi
dzieli z góry szukających Tiril członków rodziny i wreszcie
postanowili pojechać do Zachodnich Łąk, żeby zaimpono
wać mieszkającym tam kuzynkom.
Bardzo podnieceni dotarli na miejsce. Podczas lotu za
równo Jori, jak i Jaskari próbowali prowadzić maszynę
dokładnie wbrew napomnieniom, których Strażnik Góry
nie szczędził synowi. Obaj chłopcy postanowili, że będą
się tak długo naprzykrzać rodzicom, aż także dostaną wła
sne gondole.
Dostał Armas, to oni też chcą!
Pojazd nie należał wprawdzie do Armasa, dano mu go
tylko na tę jedną podróż, ale co szkodzi spróbować?
Elena, spokojna, pewna siebie i sympatyczna, choć nie
przesadnie urodziwa, była zachwycona. Wszyscy razem po
biegli do Berengarii, która z podziwu nie mogła wykrztusić
słowa. Naprawdę bardzo jej to zaimponowało, że chłopcy
mają prawdziwą gondolę powietrzną.
- Chcecie się przejechać? - zapytał Armas i cała gro
madka pospiesznie wsiadła do pojazdu.
- Ale czy nam wolno? - zastanawiała się Berengaria
o wielkich oczach.
Elena pomyślała chwilę, pokusa była jednak zbyt wielka.
- Nasi rodzice przecież wyszli i szukają cioci Tiril.
więc... Zresztą zaraz wrócimy.
- A dokąd polecimy? - chciała wiedzieć Berengaria.
- Tylko tak polatamy sobie tu i tam. Trochę pomoże
my szukającym - odparł Jori beztrosko. Chłopcy czuli si?
teraz silni i niepokonani.
Dziewczynki chciały zaprosić na przejażdżkę równie*
swego indiańskiego przyjaciela.
- Nic nie stoi na przeszkodzie - zapewniali kuzynowi •
- Chętnie.
134
Zbliżała się właśnie inicjacja młodego Indianina. Miał
zostać wprowadzony do świata dorosłych i otrzymać
prawdziwe imię podczas trwającej cztery dni i nocy cere
monii. W tym czasie będzie musiał pozostawać na pust
kowiu sam, bez jedzenia, bez żadnego towarzystwa. To
próba męskości. Dziewczynki nie były więc pewne, czy
zechce teraz pojechać z nimi.
Młody Indianin wyrósł na bardzo ładnego chłopca, który,
gdyby mu było dane żyć na Ziemi, zostałby pewnie dziel
nym wojownikiem. Włosy miał długie i proste, czarne z nie
bieskim odcieniem, oczy ciemne jak noc, a profil niezwykle
szlachetny. Berengaria podziwiała go. Był kilka lat starszy od
reszty dzieci. To, czego on nie wiedział na temat śladów
i różnych znaków w naturze, nie było warte poznania.
Podczas lotu do domu, w którym mieszkała indiańska
rodzina, Berengaria siedziała z tyłu i rozkoszowała się tym,
że może przebywać ze starszymi od siebie kuzynami. Dla
jedenastoletniej dziewczynki bowiem piętnastoletni chłop
cy są prawie dorośli. A swoich kuzynów Berengaria trakto
wała jak idoli, bohaterów godnych najwyższego szacunku.
Z promiennym wzrokiem pobiegła do domu przyjaciela, za
pytać jego rodziców, czy mógłby się z nimi przejechać. Ni
czym młoda kózka wbiegła na marmurowe schody ozdo
bione kwiatami. W ogrodzie wzniesiono niewielki wigwam,
a
obok niego znajdowały się dekoracyjne totemy.
Ponieważ chłopiec miał jeszcze tylko swoje dziecięce
lmi
C, którego bardzo nie lubił, wszyscy nazywali go Bez-
'mienny. Berengaria zadzwoniła, rzucając raz po raz ukrad
kowe spojrzenia na czekającą przed domem gondolę.
Córka Rafaela w pełni zasługiwała na swoje roman
tyczne imię. Miała długie, brązowe i kędzierzawe włosy
a
* jak jej ojciec, po nim też i po delikatnej ciotce Daniel-
°aziedziczyła wiotkie ciało i promienne ciemne oczy.
ha
rakter dziewczynki był mieszaniną wszystkich ludz-
135
kich cnót i słabości. Wciąż jeszcze była dzieckiem, ale ma
ma Amalie zamartwiała się, która z cech małej dziewczyn-
ki zwycięży w przyszłości.
Drzwi otworzyły się, Berengaria dygnęła grzecznie
przed matką chłopca i przedstawiła swoją prośbę, zdysza
na ze szczęścia i niepokoju, czy pozwolą wyjść jej przyja
cielowi. Ojciec chłopca, Ptak Burzy, jak zwykle pozosta
wał poza domem. Podobnie jak Ram, który odpowiadał
za cały inwentarz w kraju, Ptak Burzy był również osobą
publicznego zaufania. Powierzono mu zarząd nad wszyst
kimi lasami w Królestwie Światła.
Z tyłu za plecami matki pojawił się Bezimienny. Beren
garia zarumieniła się i coraz bardziej zdyszana powtórzy
ła prośbę.
Ciemne, niezgłębione oczy szesnastolatka natychmiast
dostrzegły przed domem machających mu przyjaźnie
gości, siedzących bez opieki dorosłych w gondoli. Między
matką i synem wywiązała się krótka wymiana zdań. Spo
kojna, ale stanowcza.
Bezimienny był chłopcem samotnym, zamkniętym w so
bie. W tej części Zachodnich Łąk nie miał rówieśników z wy
jątkiem dwóch białych dziewczynek, Eleny i Berengarii.
Ta ostatnia, która dosłownie w ostatniej chwili po
wstrzymała się od pytania, czy Bezimienny może wyjsc
i bawić się z nimi, czekała z sercem w gardle. Była dum
na z siebie, wiedziała bowiem, że Bezimienny bardzo nie
lubi wyrażenia „wyjść i bawić się z nami". Coś takiego by
ło rzecz jasna poniżej godności szesnastoletniego Indiani
na. Elena już dawno to Berengarii wytłumaczyła.
W końcu matka chłopca skinęła głową i synowi, i sto
jącej w progu dziewczynce. Bezimienny może pójść.
Mała podskakiwała radośnie, ucieszona, że tak znako
micie załatwiła sprawę. Trzymała Bezimiennego mocno
za rękę, niepewna, czy nie zostanie odwołany z powro-
136
te
m do domu albo sam się nie rozmyśli.
Bezimienny powściągliwie, jak to on, przywitał się
z c
hłopcami i z Eleną, a potem, nie zdradzając najmniej
szym grymasem zainteresowania, wsiadł do gondoli. Beren
garia już była na górze, za młoda jeszcze, by po kobiecemu
czekać, aż chłopiec jej pomoże. Przyjaznym gestem wska
zała mu miejsce obok siebie, Jori jednak był bezlitosny.
- Elena, zrób miejsce Bezimiennemu. On powinien zo
baczyć instrumenty sterownicze.
Tak więc dziewczęta zostały odesłane na tył pojazdu.
Nie pierwszy to raz w historii tak potraktowano pasażer
ki i chyba nie ostatni.
Przez dłuższy czas krążyli ponad doliną i osadami, aż
w końcu któreś zaproponowało:
- A może przyjrzeć się z góry tej starej osadzie?
- Osadzie Duchów? Czyś ty zwariował? Przecież tam
nawet zbliżać się nie wolno! - zawołała Elena.
- Nie, no oczywiście, wiem, ale skoro teraz nikt z do
rosłych nas nie widzi...
Wszyscy uznali, że propozycja brzmi nader interesują
co. Oni przecież nie zostali przez Strażników zahiponoty-
zowani. Nie wierzyli więc, że odwiedzanie starej osady
może być niebezpieczne. Poza tym akurat w tej chwili czu
li się niezwykle odważni, bo Jonas i jego przyjaciele wi
dzieli ich, jak wyruszają na wycieczkę. Jonas wpatrywał się
w
pojazd i pewnie był wściekły, że to nie on, prawie do
rosły mężczyzna, otrzymał prawo prowadzenia pojazdu.
W dorastającej gromadce trudno by się doszukać ja-
•^chś nieprzyjaznych uczuć, wszyscy jednak nieustannie
Ze
sobą konkurowali. Właśnie dlatego, że Jonas nazywał
lc
n młodszych dziećmi.
Nasza gromadka, czterej chłopcy i dwie dziewczynki,
°
a
rdzo przejęta leciała ponad skąpanym w złocistym
^letle krajem. Łagodny blask świętych słońc dodawał
137
kraojbrazom przyjemnego ciepła, pojazd sunął absolutnie
bezszelestnie. Mogli spokojnie ze sobą rozmawiać i z do
łu nikt ich nie widział. Rozkoszowali się pędem.
Tymczasem Tiril i Nero wrócili do domu, gdzie przyje.
to ich z radością. Młodzi w gondoli interesowali się co
prawda bardziej swoją przygodą niż poszukiwaniem Tiril
wspominali jednak o niej, lecąc nad szerokim strumieniem.
- Przecież wasza babcia wie, że nie można stąd po
wrócić do świata zewnętrznego - irytował się Armas.
- Tak, wie - przyznał Jori. - Ale nigdy nie zapomniała
dziadka ani wuja Dolga, w każdym razie nie całkiem.
- Tak to właśnie z nią jest - westchnął Jaskari i prze
kazał kierowanie pojazdem Bezimiennemu. Przelecieli
nad kolejną doliną, mieli przed sobą zupełnie nieznane te
reny. Sprawiały one wrażenie nie zamieszkanych, zeszli
więc niżej, żeby lepiej się przyjrzeć.
- Zawsze mi się jednak wydawało dziwne, że oni tak
mało tęsknią do przeszłości. Często wprawdzie opowia
dają o świecie zewnętrznym, o tym, jakie życie tam było
trudne i beznadziejnie staromodne, czasami bywają smut
ni i sentymentalni, ale wracać by nie chcieli. Chodzi mi
o to, że człowiek przecież zawsze powinien tęsknić do
miejsc swego dzieciństwa, prawda?
- Tak, tak - zgadzali się kuzyni.
Przypominali sobie teraz, co prababka Theresa i inni
opowiadali o białym śniegu, padającym cicho na ziemię.
o świętach Bożego Narodzenia w Theresenhof z zapa
chem pysznego jadła i płonącymi świecami. O koniach za
przężonych do sań i dzwoniących dzwoneczkach, o cie
płych napojach w zimne dni. To wszystko brzmiało taK
przyjemnie. Dorośli malowali przeszłość w niezwykłych
barwach i często miewali przy tym błyszczące oczy. Ale
tylko na chwilę.
- Ojciec mówi, że Wrota oczyszczają - wtrącił Jori, sy
n
138
Tjriela. - Że kto przez nie przejdzie, nie tęskni za tym, co
stracił.
- Z pewnością tak jest - przyznał Jaskari, jasnowłosy
i niebieskooki potomek Villemanna i Mariatty.
- Ale czy nie jest również tak, że człowiek sam stwarza
własne tradycje? Chodzi mi o to, że przecież mamy wiele
tradycji tutaj w Królestwie Światła. Ty, Bezimienny, rów
nież znasz wiele waszych dawnych rytuałów, prawda?
- No jasne - przyznał młody Indianin. - Ojciec pieczo
łowicie je chroni.
- Moim zdaniem, określenie „świat zewnętrzny" brzmi
niedobrze - stwierdziła Elena, sympatyczna, nieco powolna
córeczka Danielle. Była bardziej podobna do swego ojca,
chłopskiego syna Leonarda, niż do delikatnej matki. Elena
swoją troskliwością o wszystkich najbardziej chyba przypo
minała Gretę. Wyglądem jednak się różniły. Elena, krępa
i silniej zbudowana, poruszała się też bardziej niezdarnie.
- Pamiętajcie, co Taran i Villemann opowiadają o wszy
stkich złych, ponurych ludziach, o rycerzach Zakonu
Świętego Słońca i przestępcach, których w tamtym świe
cie było tak wielu.
- Masz rację - przyznał Jori i nagle twarz mu się roz
jaśniła. - Z drugiej jednak strony brzmi to wszystko nie
zwykle podniecająco.
- Tutaj też mamy mnóstwo okropnych rzeczy - rzekł
Jaskari. - Zwłaszcza poza granicami Królestwa Światła,
wszyscy chyba słyszeliście te zdławione wycia, które do
grają do nas z tak daleka?
Grupa młodych ludzi umilkła.
- Myślę, że zbliżamy się już do prastarej osady - oznaj-
m
' ł Armas cicho.
W oddali, w samym centrum doliny, majaczyły wyso-
S l e
wieże wsparte na wygiętych łukowato fundamentach.
i r
typominało to jakiś zamek rycerski ze złej baśni. Cała
139
osada sprawiała takie wrażenie. Ponure miejsce, otoczone
złą sławą i podaniami o ukrytych wśród ruin strasznych
tajemnicach.
Nic dziwnego, że młodych podróżników przenikały
dreszcze.
13
Właśnie w tym momencie w gondoli rozległ się deli
katny dźwięk dzwonka. Wszyscy podskoczyli na swoich
miejscach. Wszyscy, z wyjątkiem Armasa.
- To mama - oznajmił spokojnie. - Zastanawia się pew
nie, gdzie się podziewamy.
I rzeczywiście Fionella niepokoiła się nieobecnością
młodzieży. Poprosiła Armasa, żeby natychmiast wracali,
tym bardziej że Tiril i N e r o już się odnaleźli.
- Zaraz będziemy, mamo - obiecał Armas, patrząc spo
kojnie na swoich towarzyszy. - Chcieliśmy tylko jeszcze
zejść nieco w dół nad rzekę i przyjrzeć jej się z góry.
To nie było kłamstwo, tylko inaczej wyrażona prawda.
Poprosił matkę, by porozmawiała sobie jeszcze z przy
jaciółkami, i jego propozycja padła, zdaje się, na bardzo
podatny grunt.
- Tylko nie wałęsajcie się tam zbyt długo - upomniała
na koniec Fionella i Armas obiecał, że postarają się wrocic
tak szybko jak to możliwe.
Cokolwiek to oznaczało, obietnica brzmiała dość uspo
kajająco.
- Co my właściwie wiemy o tej osadzie? - zapytała ble-
na, kiedy zbliżyli się już do celu. - Wszystko tu wygH"
a
groźnie. Niegdyś pewnie było wspaniale, ale teraz mury
140
się rozpadają, przejścia pomiędzy budynkami zawalone
gruzem. Okienka na wieżach gapią się niczym puste oczy,
a
zwieńczenia murów, poszczerbione, wyglądają jak ze
psute zęby. Wiele łuków, które dawniej musiały się wzno
sić wysoko, również popadło w ruinę.
- Czy ktoś tutaj jeszcze mieszka? - zastanawiała się Elena.
- Za dużo pytań jak na jeden raz - odparł Armas. - Oj
ciec opowiadał mi o tej osadzie, ale tylko trochę. Zbyt wie
le więc nie wiem.
Wszystkich bardzo interesowała osoba ojca Armasa,
czyli Strażnika Góry, który z pewnością miał też normal
ne imię, tyle tylko że nikt go nie używał. Syn jednak, po
mny ojcowskich zakazów, milczał jak zaklęty, nigdy nie
mówił nic na temat spraw związanych z należącym do Ob
cych obszarem królestwa, to znaczy z jego północnymi re
jonami. Była to największa część kraju i mieli tam słońce
umieszczone niemal tak wysoko, jak w stolicy. Zresztą sam
Armas także nie znał dobrze północnych części królestwa,
a wyłącznie rejon, w którym mieszkali. Jego ojciec często
przebywał poza domem, pracował w okrytych szczególną
tajemnicą okolicach jeszcze dalej na północ albo wyprawiał
się w jakieś tajemne podróże, Armas nie wiedział dokąd.
Niegdyś obiecywano dzieciom, że będą mogły odwie
dzić Armasa. Jakoś jednak nigdy do tego nie doszło. Pew
nie dorośli ufali, że w końcu dzieci same wykażą rozsą
dek i przestaną prosić.
Wszyscy uważali, że Armas bardzo ładnie odnosi się do
swojej matki. Wiadomo przecież, że Fionella, kiedy spotka
na Strażnika Góry, była, najdelikatniej mówiąc, prostą
dziewczyną. On zaś, obojętnie przecież nastawiony do ziem
skich kobiet, zainteresował się nią ze względu na jej dobroć,
Prostolinijność i zaufanie, jakim go obdarzyła, a także ze
w z
ględu na te wszystkie piękne ludzkie cechy, których mia-
a
tak wiele. Sądząc po tym, co mówił Armas, ich osobliwe
141
małżeństwo było bardzo szczęśliwe. Pewnie dlatego, że Ob
cy zatroszczył się również o rozwój Fionelli i nauczył ją wie
lu rzeczy, nie niszcząc jednocześnie jej łagodności i ufności
Dzieci wiedziały, że Armas szanuje i kocha swoją matkę.
Teraz chłopiec opowiadał im, co wiedział o osadzie du
chów.
Kiedyś dawno, dawno temu, w praczasach, Obcy przy
byli tutaj przez ukryte przejście, czyli ich własne Wrota,
których nikt inny nie znał, i osiedlili się w północnej części
kraju. Działo się to na długo przedtem, zanim na Ziemi za
panował gatunek ludzki. Tutaj, w centrum Globu, wszyst
ko tonęło w ciemnościach i Obcy w zajmowanej przez sie
bie części ulokowali jedno ze swoich słońc. To najmniejsze.
Mieli jednak zamiar zbadać całą okolicę i kiedy przesunęli
się bardziej na południe, dostrzegli tam słabe światło.
Nieśli ze sobą własne słońce, widzieli więc, że wędru
ją przez bardzo piękną okolicę. Poza tym jednak krajo
braz spowijał mrok. Przed nimi tliło się tylko to jedno je
dyne słabe źródło światła.
Kiedy podeszli bliżej, przekonali się, że pochodzi ono
z ogniska i sączy się na zewnątrz przez otwory okienne
jakiejś budowli właśnie w tym grodzie, w którym teraz
znalazła się gromadka młodych.
Obcy byli ludem życzliwie usposobionym do świata,
posiadali jednak groźną broń. Mogli z łatwością uśmier
cić mieszkańców twierdzy. Uznali to jednak za zupełnie
bezsensowne, ponieważ mieszkańcy grodu znajdowali się
tutaj przed nimi...
- Gdyby tak biali, którzy przybyli do kraju Wakan
Tanka, okazali się równie wielkoduszni - mruknął Bezi
mienny, a inni kiwali w milczeniu głowami. Wiedzieli, z
e
przodkowie Indian pojawili się w Królestwie Światła sto
sunkowo niedawno. Przedstawiciele pokolenia dziadK
Bezimiennego trafili tutaj zupełnie przypadkowo.
142
Tak więc Armas opowiadał, że Obcy oraz tajemniczy
lud ze zrujnowanej osady, oczywiście w tamtych czasach
była to wspaniała twierdza, a nie ruiny jak teraz, doszli do
porozumienia. Obcym pozwolono zająć kraj poza obrę
bem twierdzy, natomiast mieszkańcy otrzymali światło
i rozległa dolina, nad którą dopiero co przelatywała gro
madka młodych przyjaciół, miała stać się ich terytorium.
Obcy zapewnili, że nikt im tam nie zakłóci spokoju.
Tak też się stało. Mieszkańcy twierdzy pogrążali się
jednak w stagnacji, przestali się rozwijać i raz po raz do
chodziło do napięć między nimi a tymi, którzy mieszka
li poza doliną.
- Czy myślicie, że oni będą do nas wrogo nastawieni?
- zapytała Elena nerwowo.
- Tego nikt nie wie - odparł Armas. - Na wszelki wy
padek jednak nie powinniśmy im się pokazywać.
- Phi, oni nas już z pewnością widzieli - prychnął Jori.
- Nie sądzę. Sam widzisz, że w murze od tej strony nie
ma zbyt wielu otworów, a nigdzie też nie widzieliśmy żad
nego wartownika. Wykonaj jeszcze jedno okrążenie nad
lasem, Bezimienny, a potem zejdziemy w dół.
Młody Indianin uznał, że najlepiej jest oddać kierowa
nie pojazdem Armasowi, który bez trudu wylądował na
polanie w lesie w pobliżu osady tak, by pojazd nie mógł
D
yć zauważony przez ewentualnych obserwatorów z wież.
- Myślę, że byłoby najlepiej, gdyby dziewczęta zacze
kały w gondoli - zaproponował Jaskari.
One jednak nie chciały o niczym takim słyszeć. Pójdą
z
chłopcami, a jeśli nie, to natychmiast wracają do domu.
^oż było robić, pozwolono im. Tylko bez żadnych histe-
Tcznych wrzasków, ostrzegali chłopcy.
~ To myślicie, że będzie się tam czego bać? - zapytała
£'
e
na zaczepnie.
~ I żadnego trzymania się za ręce.
143
Berengaria zawstydzona cofnęła dłoń, którą zdążyła
wyciągnąć w stronę Bezimiennego.
Przekonani, że mieszkańcy osady zdołali ich już zoba
czyć z wysokich wież, przemykali się przez las. Nagle ze
zdumieniem stwierdzili, że znajdują się pod jakimś wyso
kim murem.
- Stara, bardzo stara budowla - mruknął Jori.
Odnaleźli w murze drzwi, jak się okazało, otwarte. Za
wiasy skrzypnęły żałośnie. Wszystko wskazywało na to,
że mieszkańcy tego miejsca czuli się przez bardzo wiele lat
bezpieczni, skoro zostawili wejście zupełnie nie strzeżone.
Jeśli w ogóle istnieli tu jeszcze jacyś mieszkańcy.
Kiedy przybysze posuwali się ostrożnie wąską uliczką,
pełną zwiędniętych liści, i przeciskali się pomiędzy pochy
lonymi ze starości domami, nagle usłyszeli, że spod ich stóp
dobywają się jakieś dźwięki. Mori nazwałby pewnie to zja
wisko wibracjami śmierci, chociaż może to jednak co inne
go. Każdy zresztą odbierał dźwięki zupełnie inaczej. Elena
w ogóle niczego nie słyszała, Berengaria przestraszona wpa
trywała się pod własne nogi, Bezimienny rozglądał się czuj
nie, jak przystało na prawdziwego Indianina. Jaskari słyszał
tylko delikatne brzęczenie, natomiast Armas i Jori zasła
niali uszy rękami. Mieli wrażenie, że ziemia trzęsie się pod
ich stopami, a towarzyszy temu głuchy łoskot.
Na szczęście po chwili wszystko przycichło, choć cał
kiem nie ustało.
Wydarzyło się jednak coś innego: teraz nie mieli ) ^
L
wątpliwości, że są obserwowani.
- Ktoś nas śledzi z okien - szepnęła Elena.
- Tego nie może robić jedna istota - odpowiedział Ja
skari. Miał on najgłębszy głos ze wszystkich chłopców,
a mimo to bardzo lubił jeszcze go obniżać.
- Ich musi tu być więcej.
- Nie wiem, domy stoją tak blisko siebie, że jeśli są nie z
144
mieszkane, to można z pewnością przebić otwory przez ścia
ny - rzekł Armas. - Mam wrażenie, że jest tam tylko jedna
istota, która biegnie z pokoju do pokoju, z domu do domu.
- W takim razie... - zaczął Jori.
Armas dokończył za niego:
- W takim razie ten dźwięk był sygnałem alarmowym,
zostaliśmy dostrzeżeni.
Domy były tak wysokie i stały tak blisko jeden drugiego,
że pomiędzy nimi panował mrok. Nie przywykli do tego
w Królestwie Światła. Mała Berengaria odnosiła wrażenie, że
pełzają jej po plecach jakieś paskudne stworzenia, zrozumia
ła reakcja, kiedy człowiek czuje się obserwowany od tyłu.
Nie miała odwagi odwrócić się ani spojrzeć w stronę okien.
Musieli przejść jakimś bardzo ciemnym korytarzem.
Jaskari głęboko wciągnął powietrze i ruszył jako pierwszy.
- Chodźcie za mną - polecił najgłębszym głosem, na ja
ki mógł się zdobyć.
Reszta z ulgą przyjęła fakt, że ktoś inny wykazał ini
cjatywę.
Posuwali się w milczeniu naprzód. Wciąż w głąb nie
znanego.
- Uff, ale ciemno! - szepnęła Berengaria drżącym gło
sem. - Myślę, że powinniśmy zawrócić.
Nagle zaczęła histerycznie krzyczeć:
- Ratunku, oślepłam, nic nie widzę! Wszystko jest czar
ne, oślepłam, oślepłam!
- Nie bądź niemądra - szepnął Jori. - Nikt tutaj nic nie
w
idzi, a przecież nie mogliśmy nagle oślepnąć wszyscy jak
Jeden mąż. Idź przede mną. Będę cię osłaniał.
- Dobrze, dziękuję - nieoczekiwanie zachichotała Be
rengaria. Czuła się teraz znacznie odważniejsza. - Ja tyl-
K o
żartowałam, nie zauważyłeś tego?
Nikt jej nie uwierzył, zwłaszcza że po chwili, nastąpiw-
z
y na obluzowaną deskę, wrzasnęła przeraźliwie. Jori po-
145
łożył jej rękę na ustach i zdławił krzyk.
- Wiecie, mam wyrzuty sumienia - rzekł Armas cicho.
- Przecież przy bramie nie było żadnego wartownika, a to
znaczy, że oni czują się bezpieczni. Żyli tutaj w spokoju,
dopóki my... Cii! Co to było?
„To ty gadałeś" - chciała powiedzieć Elena, ale przysta
nęła tak jak inni i zaczęła nasłuchiwać.
Początkowo w ciemnym korytarzu panowała kompletna
cisza, dopiero po chwili coś usłyszeli, jakiś brzęczący czy sy
czący dźwięk. Jakby ktoś mówił, ale nie wydobywał głosu,
poruszał tylko językiem i wargami. Nie rozróżniali żadnych
słów. Mieli swoje aparaciki, które dostali od Madragów,
i mogli rozumieć każdy obcy język, te dźwięki brzmiały jed
nak zbyt obco, były zbyt ciche i zbyt niezwyraźne.
Zresztą może to w ogóle nie żadna mowa, tylko po pro
stu szelest?
Dźwięk dochodził z domu na prawo od nich. Zanim
którekolwiek zdołało zawołać: „Uciekamy" i zawrócić
w ciemnym korytarzu, coś zeskoczyło przed nimi na zie
mię z okropnym łoskotem. Słyszeli jakieś świsty i parska
nia, jakby spotkali przestraszoną wiewiórkę.
- O rany, co to? Nic nie widzę... - zaczęła Elena ogar
nięta paniką.
- Ale ja widzę - odpowiedział Armas spokojnie. W jego
żyłach płynęła krew Obcych i potrafił widzieć w ciemno
ściach. - To jakiś mały, obrzydliwy potwór, cały zielony
w brunatne plamy, nieustannie wymachuje dwoma kijami
i robi przy tym potworny hałas.
- Czy on jest niebezpieczny?
- Raczej niezdarny, powiedziałbym.
- Docierają do mnie jakieś słowa - zawołał Bezimien
ny. - On coś mówi.
Aparaciki Madragów sprawiły, że zaczynali pojmować
znaczenie tych jego syków: „Wynoście się stąd, ale juz.
146
Uciekajcie, myślicie że się was boję?"
- Tak myślimy - mruknął Jori.
- No, no, spokojnie - Armas zwrócił się przyjaźnie do
stworzenia, którego nikt oprócz niego nie widział. - Nie
chcemy ci zrobić nic złego i przestań już wymachiwać ty
mi kijami! Uspokój się. Och, ależ jestem głupi! Mam prze
cież ze sobą słońce mojego ojca.
Nieznajoma istota nieustannie skakała przed nimi, sta
rając się na wszystkie sposoby ich przestraszyć. Tymcza
sem Armas wyjął z kieszeni nieduże pudełeczko i otworzył
je. Natychmiast pomieszczenie wypełniło się cudownym
światłem i zobaczyli, że sufit grozi zawaleniem.
Zaraz też ujrzeli ową obcą istotę. Była mniej więcej tego
samego wzrostu co oni i prawdopodobnie liczyła sobie tyle
samo lat, w każdym razie na tyle wyglądała. Jak powiedział
Armas, skóra tego potworka przypominała leśne podszycie.
Brunatnozielona w żółte plamy. Natomiast oczy i włosy
miały intensywną barwę topazu. Z potarganych włosów ster
czało dwoje uszu takich jak u elfa. Ale istota elfem nie była.
Przypominała raczej człowieka. Ciało pozbawione mięśni,
gibkie, ubrane w jakąś szatę tego samego koloru co skóra.
- Przy stój niaczek - szepnęła Elena, która skończyła już
piętnaście lat i zaczynała interesować się mężczyznami.
Choć bardzo ruchliwy, dziwny ten młodzian był okrop
nie niezdarny. Kiedy promienie światła padły na jego twarz,
przeraził się, zamachnął i mocno uderzył się w rękę. Odrzu
cił oba kije, które z hałasem upadły na ziemię, on sam zaś
skakał wokół, wywijając bolącą ręką i krzywiąc się strasznie,
zobaczyli, że zęby ma białe i bardzo ostre, poza tym twarz
dosyć pociągającą, choć w jakiś dziwny, trudny do określe-
n i
a sposób. Oczy żywe jak u łasicy i wyraźnie zaznaczone,
sz
erokie usta. Było w nim coś z fauna.
Jori zaczął:
- Zapewniam, że przychodzimy w dobrych zamiarach...
147
Rozległo się nowe mlaskanie i parskanie, z czego zro
zumieli, że stwór zastawił na nich pułapkę, w którą zaraz
wpadną.
- Chodzi ci o to rusztowanie z tyłu za tobą? - zapytał
Jori wskazując ręką.
Fakt, że Jori zrozumiał jego słowa, był dla tego dziw
nego młodzieńca kompletnie niepojęty. Patrzył na nich
zdumiony, nie będąc w stanie się poruszyć.
Bezimienny wyjął z kieszeni jeszcze jeden aparacik Ma-
dragów i zamierzał przymocować go do ramienia chłop
ca tak, by mogli nareszcie zacząć ze sobą rozmawiać. Ten
jednak bardzo się przestraszył i z nieoczekiwaną zwinno
ścią wskoczył na występ muru. Poruszył przy tym sufit,
który natychmiast zawalił się ze strasznym łoskotem.
Młodzieniec wpadł we własną pułapkę.
Chłopcy wykorzystali sytuację i rzucili się na niego. Mi
mo szaleńczego oporu - próbował ich nawet gryźć - uda
ło się Bezimiennemu przymocować mu aparacik do ramie
nia, pozostali chłopcy natomiast trzymali go za ręce, by
nie mógł urządzenia odrzucić. Owe aparaty, wspaniały wy
nalazek Madragów, przykleja się bezpośrednio do skóry
i bez trudu można je z powrotem oderwać.
W
końcu do pojmanego dotarło, że on też rozumie, co
mówią jego przeciwnicy. Spoglądał to na aparacik, to na nich,
dopóki nie zorientował się, na czym cała sprawa polega.
-Jesteśmy przyjaciółmi - mówił Jori z uśmiechem, cho
ciaż z trudem opanowywał wściekłość, ponieważ istota
wciąż się szamotała i kopała go. - Chcielibyśmy porozma
wiać w spokoju. Zgódź się, potem cię wypuścimy.
Młody „faun" leżał na plecach i przyglądał się sześciu
pochylonym nad nim twarzom. Mniej lub bardziej życz
liwym, chociaż starali się wyglądać sympatycznie.
-Ja mam na imię Armas - powiedział syn Obcego. - A ja*
ty się nazywasz?
148
Żadnej odpowiedzi, tylko wściekłe syczenie przez zęby.
Przedstawili mu się wszyscy po kolei. W końcu on rów
nież wykrztusił swoje imię jakimś syczącym, bezgłośnym
szeptem, jakby wypychał słowa językiem pomiędzy zębami:
- Tsi-Tsungga.
Tak to przynajmniej zabrzmiało.
- Tsi-Tsungga - powtórzyła Elena.
Tamten z ożywieniem kiwał głową. Twarz mu się po
woli rozjaśniała, ale wciąż jeszcze nie odzyskał pewności
siebie. Kiedy spróbowali go uwolnić, natychmiast rzucił
się do ucieczki.
t
- O, nie, nie! - zawołał Jaskari. - Jeśli nie chcesz współ
pracować, to będziemy cię trzymać tak długo, dopóki me
dowiemy się czegoś więcej o tej twierdzy i )e, mieszkańcach.
Podnieśli go z ziemi i pozwolili usiąść, wciąż jednak
nie zwalniając chwytu, i zaczęli wypytywać.
Nadal wrogo usposobiony i przestraszony Tsi-Tsung-
ga zachował jednak godność i odpowiadał im monosyla-
bami na wszelkie pytania.
- Czy dużo stworzeń mieszka tutaj w twierdzy i w osa
dzie?
- Nikt.
- Ale Obcy mówią, że jest was tutaj wielu.
- To było dawno temu.
Jori zwrócił się do swoich towarzyszy:
- Zgadza się, bo Obcy nie odwiedzali tych mie,sc od
wielu lat.
- Od tysięcy lat - przyznał Armas - gdyby stosować
zi
emską rachubę.
Czyżby więc Tsi-Tsungga był ostatnim ze swojego
"
u
? To nieprawdopodobne.
- Kto zbudował twierdzę? - zapytała Elena.
- Tamci.
~ Jacy tamci?
ro-
149
Popłynęły jakieś szmery i szelesty, długa opowieść
której mimo wysiłków dokładnie nie pojmowali. Dotarło
do nich tyle, że pojawił się tu kiedyś jakiś straszny lud,
który przybył z zewnątrz. Działo się to w trudnej do okre
ślenia przeszłości. Ów lud nie był zbyt liczny, ale bardzo
zły i wkrótce przemienił przodków Tsi-Tsunggi w swoich
niewolników, których zmusił do zbudowania twierdzy
i domów w osadzie. Plemię Tsi-Tsunggi nie chciało tam
mieszkać, ale zostało do tego przymuszone.
Władcy twierdzy źle znosili niektóre rodzaje tutejsze
go pożywienia. Lud Tsi-Tsunggi, który znał naturę jak
nikt inny, dawał im do jedzenia trujące rośliny, tak że nie
mogli się więcej rozmnażać. Z czasem władcy twierdzy
postarzeli się i wymarli. Wtedy przybyli Obcy i przynie
śli ze sobą światło. Plemię Tsi-Tsunggi miało dość rzą
dów innych, zawarło więc z przybyszami ów kompromis,
który dawał Obcym prawo pozostania w kraju w zamian
za światło i za to, że nie będą niepokoić pierwotnego
ludu.
- A więc to wy jesteście tutejszym pierwotnym ludem?
- zapytał Jaskari.
- Tak. Ta ziemia była nasza - odparł Tsi-Tsungga du
mnie. - My byliśmy tutaj zawsze.
- No, w to zawsze to ja nie bardzo wierzę - mruknął
Jori.
- I teraz też nie chcemy żadnych intruzów - prychnął
Tsi-Tsungga. - Nie mieliście prawa tutaj przychodzić i je
śli was złapię, to ja wam... - Reszta zdania przybrała for
mę strasznych pogróżek.
- Dziękuję, że wykazałeś chęć współpracy - rzekł Armas-
A teraz zabierzemy z powrotem nasz aparacik tak, by-
Tsi-Tsungga nie chciał jednak o tym słyszeć. Zamierzał
zatrzymać aparat i wywiązała się wściekła szamotanina)
z której oczywiście chłopcy wyszli obronną ręką. Bez
1
'
150
mienny zdołał zerwać pożyczony aparat i wszyscy ode
tchnęli z ulgą.
- Teraz chętnie bym obejrzał twierdzę - zaczął Jaska
ri, ale Tsi-Tsungga wyrwał się i błyskawicznie zniknął
w jednym z chylących się domów. - Do licha! - zawołał
Jaskari. - Co my teraz zrobimy?
- Obejrzymy twierdzę - odparł Jori krótko.
14
W chwilę później znaleźli się w rozległej hali, przeko
nani teraz, że Tsi-Tsungga jest ostatnim przedstawicielem
swojej rasy.
I tak chyba było najlepiej. Sprawiał, delikatnie mówiąc,
wrażenie wrogo usposobionego.
Wędrówka przez zrujnowaną osadę okazała się bardzo
niebezpieczna. Musieli się przeprawiać przez gruzowiska
zniszczonych domów, stojące jeszcze resztki murów gro
ziły w każdej chwili zawaleniem, pod ich stopami ziały
ogromne dziury. Wielokrotnie przyjaciele musieli rato
wać się nawzajem z poważnych opresji.
Najgorsze były schody, w których brakowało wielu stop
ni. Młodzi wędrowcy przeszli przez główną bramę i znaleź
li się wewnątrz twierdz)'. Ciekawe, co by powiedziały mat
ki, gdyby zobaczyły, w jakim stanie są ich ubrania.
Rozglądali się wokół. Wszędzie prastare, pociemniałe,
zimne i ponure ściany. Kamienne schody wiodły do wy
ższych pięter, do nadbudówek i wież. Drzwi, które już
dawno wypadły, prowadziły do sal i pokojów.
- Teraz to chyba powinniśmy już wracać do domu - mruk
ną Elena.
151
Nikt jednak nie chciał o tym słyszeć.
- Tam, moim zdaniem, nie należy wchodzić - rzekł Ja-
skari, mając na myśli wysokie, na wpół zawalone schody.
- Tam także nie - dodał Jori, pokazując w inną stronę.
- O ile dobrze widzę, to dostępne są tylko jedne scho
dy - stwierdziła Elena. - Te wielkie.
- A czy nie powinniśmy najpierw rozejrzeć się po dol
nych salach? - zapytała Berengaria, której schody wyda
wały się zbyt niebezpieczne.
- Nie, ja chcę jak najszybciej wejść na wieżę - oznaj
mił Jori i zaczął pokonywać kolejne stopnie. - Chcę obej
rzeć jeden z tych wysokich do nieba pomostów.
- Chyba nie masz całkiem dobrze w głowie! - wołał Ja-
skari, biegnąc za nim. - Toż to niechybne samobójstwo.
- Ależ skąd, jestem niepokonany.
- To bardzo niebezpieczny sposób myślenia, zaczekaj
na nas.
Wkrótce wszyscy stanęli na wyższym poziomie, na
którym znajdowała się wielka paradna sala. Wejście do
niej było otwarte, a po obu stronach leżały kupki spróch
niałego drewna. To pewnie dawne drzwi.
Wstrzymując oddech wemknęli się do środka. Stąpali
ostrożnie, bo podłogi nie budziły zaufania. Z daleka wi
dzieli, że z parkietu w wielkiej sali zostały same belki. Re
szta po prostu zniknęła.
- Oj, czyście zauważyli? - szepnął Jori.
Wszyscy poszli za jego wzrokiem. W drugim końcu sa
li pod samą ścianą stała jakaś dziwna statua, wyglądała jak
posąg bóstwa. Wysoka, pompatyczna i przerażająca. Nie
gdyś musiała przedstawiać jakąś istotę, coś pośredniego
pomiędzy człowiekiem a jaszczurem. Teraz jednak nie
wiele zostało z dawnej wspaniałości.
- To bóstwo mieszkańców twierdzy - mruknął Armas-
- W końcu wiemy, jak oni wyglądają.
152
- Zgadzam się z Tsi-Tsunggą, że musiały to być bardzo
złe istoty - szepnęła Elena z przerażeniem pomieszanym
z szacunkiem. - Ale czy już gdzieś nie widzieliśmy czegoś
podobnego?
- W każdym razie słyszeliśmy o tym - rzekł Jori z nie
wróżącym nic dobrego spokojem.
- Tak jest - potwierdził Jaskari. - Ojciec opowiadał
o takich istotach. One są straszne.
- Owszem, to Silinowie - oznajmił Jori. - Mama i oj
ciec ich spotkali. To właśnie oni więzili Madragów.
Roztrząsali te sprawy jeszcze przez jakiś czas i stwier
dzili, że rodzice prawie każdego z nich, albo ojciec, albo
matka, albo oboje, spotkali kiedyś Silinów. Ojciec Jaska-
riego Vilłemann, mama i ojciec Joriego, Taran i Uriel,
matka Eleny, Danielle, oraz ojciec Berengarii, Rafael. Tyl
ko rodzice Armasa i Bezimiennego nie mieli do czynienia
z nikim z jaszczurzego plemienia.
- Ale jakim sposobem oni dostali się tutaj? - zastana
wiał się Armas.
- Twierdza Silinów została zniszczona podczas wiel
kiej katastrofy światowej całą wieczność temu - wyjaśnił
Jaskari. - I pewnie od tamtej pory przedstawiciele tego
plemienia znajdują się również tutaj. Sigilion i kilku in
nych zostali z resztkami swojej twierdzy wyrzuceni wy
soko ponad ziemię i wylądowali w Himalajach. Inni Sili
nowie też mogli ocaleć. Ziemia się otworzyła albo też
wpadli w jakąś rozpadlinę w morskim dnie. Przecież wła
ściwie oni żyli w morzu. W każdym razie kilku z nich
prawdopodobnie odnalazło drogę tutaj.
-Bo gom niech będą dzięki za to, że lud Tsi-Tsunggi
zdołał ich unicestwić - rzekł Bezimienny.
Jori potwierdził z ożywieniem:
- Tak, i kiedy opowiadał o tym, jak pozbawili ich płod-
n
°sci, a tym samym możliwości rozmnażania się, przy-
153
szło mi do głowy, że już kiedyś coś takiego słyszałem, bo
przecież dokładnie to samo uczynili Madragowie z ostat
nimi Silinami w Himalajach, a zwłaszcza z tym... jak to
on się nazywał?
- Sigilion - podpowiedział Jaskari. - Prawdziwa stara
świnia, erotoman i...
Właśnie wtedy chłopcy odkryli, że statua przedstawia
kogoś pochodzącego z tej samej rasy co Sigilion. Ona też
miała ogromny organ płciowy. Całe szczęście, że Beren-
garia zawołała:
- Ja nie chcę tutaj stać! Pomyślcie, gdyby tak on ożył?
- Phi! - roześmiał się Jori.
Zarówno jednak on, jak i cała reszta zawróciła pośpie
sznie, wdzięczna Berengarii, że przerwała nieprzyjemne
rozważania. Żaden z chłopców nie miał odwagi spojrzeć
na Elenę, pozostawała tylko nadzieja, że dziewczyna ni
czego nie zauważyła.
Ale ona widziała wszystko. Płomiennie czerwona gapi
ła się na posąg bóstwa, zafascynowana tym, co widzi. Po
tem również odwróciła się na pięcie i pobiegła do wyjścia.
Czuła jednak, że coś dziwnego dzieje się z jej ciałem, i bar
dzo jej się to nie podobało.
Powoli weszli po schodach na jeszcze wyższe piętro, ale
ta wspinaczka bardzo działała im na nerwy. Wszędzie w mu
rach ziały ogromne otwory po blokach kamiennych, które
obluzowały się i spadły w dół. Schody zaś były tak zniszczo
ne, że właściwie trudno było mówić o jakichś stopniach.
Na szczęście wkrótce znaleźli się na czymś w rodzaju
galeryjki otaczającej całą twierdzę. Wydawało się, że są
pod główną wieżą, tym bardziej że balkon został solidnie
zbudowany z kamieni i otoczony balustradą.
Przed ich oczyma rozciągał się wspaniały widok na d°
linę, z której przyszli. Okolica była porażająco pię^n '
chociaż całkowicie wymarła. Po chwili Jori podszedł
154
wygiętego łukowato mostu łączącego galerię z mniejszą
częścią twierdzy, zakończonej niższą wieżyczką.
- Nie rób tego - poprosiła Elena.
- Ale on wygląda bardzo pewnie.
- Żebyś się tylko nie oszukał.
Jori przyglądał się uważnie mostowi. Przejście na górze
było proste i równe, dolną część mostu stanowił pięknie
wygięty łuk.
Armas, z zachwytem podziwiający piękne widoki, za
czął nagle podśpiewywać z radości, że znalazł się tak wy
soko, a pewnie też i po to, by usłyszeć, jak jego głos nie
sie się ponad doliną. Berengaria dołączyła do niego, a po
chwili również Jaskari.
Bezimienny natomiast wciąż uważnie oglądał balkon.
I nagle zawołał:
- Cii! Do licha, uciszcie się i chodźcie tutaj popatrzeć.
Pobiegli natychmiast.
- Oj - jęknęła Elena.
Znajdowali się teraz w tylnej części twierdzy. W tej
zwróconej ku górom. Na zboczach poza obrębem zrujno
wanej osady rozciągały się starannie uprawione pola i łąki,
a wśród drzew, których nigdy przedtem nie widzieli, roz
łożyła się osada małych budynków o okrągłych dachach.
Budowle wzniesiono z ziemi i trawy, tak że stapiały się
z
krajobrazem i trzeba było czasu, żeby je dostrzec,
obudowano ich jednak mnóstwo i leżały blisko siebie.
- A więc to tam oni mieszkają - szepnął Jaskari.
- „Nie chcieliśmy mieszkać w twierdzy" - powtórzyła
Wena słowa Tsi-Tsunggi.
~ Jakie śliczne małe domki - zachwycała się Berenga-
la
- - Z pewnością żyją w nich krasnoludki.
- Nie, to domy ludu Tsi-Tsunggi - odparł Bezimienny.
* spójrzcie, kilku z nich chodzi po polu.
^awet z tak daleka widzieli wyraźnie, że ciała tamtych
155
mają te same barwy ziemi co Tsi-Tsungga.
Nagle Bezimienny zawołał:
- Padnij! Zostaliśmy odkryci!
Wszyscy schowali się za balustradą, ponad którą Jori
ostrożnie wyglądał.
- Tak jest, zobaczyli nas! A może usłyszeli naszą pieśń?
Widzę jednego, który stoi przed domem i z przejęciem
pokazuje w naszą stronę. Musimy zwiewać, i to szybko!
Armas także wyjrzał sponad balustrady.
- Oj! Wychodzą z ziemianek. Ruszają w naszą stronę.
Och, ratunku, jak oni szybko biegają!
- No właśnie, widzieliście przecież, jak zręcznie potra
fi się poruszać Tsi-Tsungga - rzekła Elena, kiedy uciekali
galeryjką ku schodom.
- Nie, zatrzymajcie się! - zawołał Bezimienny. - Oni są
już przy twierdzy. Chyba zostaliśmy otoczeni.
- Wszyscy na most! - nakazał Jori.
- Nie, my... - zaczął Jaskari, lecz również on uznał, że to
jedyne wyjście. Tsi-Tsungga był do nich usposobiony wro
go, ale działał sam, więc nic nie mógł zrobić. Teraz wrogów
jest kilkuset i wszyscy znajdują się już na terenie twierdzy.
Nie wahając się dłużej, młodzi wędrowcy weszli na most.
Tylko Berengaria stała przez chwilę przerażona wysokością
i tym, że most jest taki stary. Ale Bezimienny pociągnął ją
za sobą tak mocno, że o mało nie wyrwał jej ręki ze stawu.
Zamknęła oczy, by nie widzieć bezdennej głębi pod sobą.
Po środku mostu Jori zachwiał się i spod jego stóp wy
padł kamień, który zleciał w dół do przepaści. Pozostali
obchodzili ostrożnie niebezpieczne miejsce.
- Żebyśmy się znowu nie znaleźli w tej sali z posągie*
11
bóstwa - mruknęła Elena - bo teraz już byśmy się chyba
nie wydostali.
- Nie bój się - uspokajał ją Jaskari, gdy schodzili na U*
ny, położony niżej balkon. - Nasza wieża nie ma połącz
e
"
156
nia z tamtą częścią twierdzy. Chodźcie szybko, nie ma
chwili do stracenia.
Schody wiodące w dół były bardzo wąskie i okrążały
wielokrotnie wieżę, wyglądały jednak na dość stabilne.
Zeszli już prawie na sam dół do ostatniej hali. Tam jed
nak okazało się, że schodów, którymi mogliby uciec na
wolność, nie ma.
Słyszeli pościg coraz bliżej. Nie było wyjścia. Jori ze
skoczył na dół, wysokość w końcu nie była zbyt duża.
Bezimienny popchnął Berengarię w ślad za nim i sam sko
czył również. Elena wahała się, ale Jaskari był już na do
le i wołał do niej, że nie ma się czego bać. Armas popchnął
dziewczynę z całej siły i sam skoczył za nią.
Szczęśliwie wszyscy znaleźli się na dole. Trochę podra
pani i poobijani, ale to bez znaczenia.
- Uciekamy! - nakazał Jaskari.
Wkrótce wybiegli na coś w rodzaju małego ryneczku.
Słyszeli za sobą zbliżającą się hordę i przez chwilę stali bez
radni. Gdzie się znajdują? W którą stronę powinni uciekać?
- Tutaj! - wrzasnął Jaskari i pobiegł w kierunku naj
bliższej, ciasnej uliczki. Reszta ruszyła za nim.
Chwilę uciekali, przez nikogo nie niepokojeni, i nagle
uświadomili sobie, że wpadli w pułapkę. Nie wszyscy prze
śladowcy wbiegli do twierdzy. Pewna grupa okrążyła bu
dowlę i teraz zamykała im drogę. Stała na drugim końcu
ulicy, gotowa powstrzymać uciekinierów. Prześladowcy wy
glądali bardzo groźnie. Podobni do Tsi-Tsunggi, wydawali
si? jednak starsi, a poza tym wszyscy byli uzbrojeni. Młodzi
Przybysze nie potrafili jednak określić, co to za broń.
Pośpieszne spojrzenia za siebie, na prawo i na lewo,
przekonywały młodych ludzi, że możliwości ucieczki jest
niewiele. Z tyłu mogła w każdej chwili nadejść główna gru
pa pościgu, wejście w uliczkę po prawej stronie było kom
pletnie zasypane gruzem, uliczka z lewej strony okazała się
157
wprawdzie wolna, ale za to krótka. Po prostu ślepy zaułek.
Woleli jednak to, niż wpaść w ręce owych nieznanych istot
Na szczęście okazało się, że od ślepej uliczki odchodzi
jeszcze jakaś przecznica. Przejścia były coraz węższe i co
raz szczelniej zasypane gruzem, w końcu musieli się za
trzymać. Wokół siebie mieli już tylko ruiny.
- Co zrobimy? - krzyknęła Elena ogarnięta paniką.
Musieli zawrócić, innego wyjścia nie było.
I wtedy zobaczyli jego, Tsi-Tsunggę. Stał na piętrze do
mu z tyłu za uciekającymi i dawał im znaki ręką, żeby
czym prędzej do niego biegli.
Zawahali się na ułamek sekundy. On przecież także nie
żywił dla nich szczególnie ciepłych uczuć, ale co im po
zostawało? Ruszyli na górę, Tsi-Tsungga wyciągnął ręce,
by pomóc Berengarii, Jaskari podniósł ją i wkrótce znala
zła się na piętrze. Wspólnymi siłami zdołali się wdrapać
w ślad za nią. Już na górze, biegnąc z pokoju do pokoju,
słyszeli nadciągających prześladowców.
Tsi-Tsungga trzymał Berengarię za rękę, Elena podąża
ła tuż za nią. Posuwali się gęsiego jedno za drugim tak,
jak ich prowadził przez kolejne pomieszczenia pierwsze
go piętra, a potem na tym samym poziomie przechodzili
z jednego domu do drugiego. To najwyraźniej on wybił
dziury w ścianach, zresztą w ogóle świetnie orientował się
w położeniu. W końcu sprowadził ich do jakiejś piwnicy,
a stamtąd przeszli do ruin kolejnego domu.
Po chwili znaleźli się w kompletnie ciemnym koryta
rzu, w którym pachniało mokrą ziemią. Brodzili po bło
cie, wszędzie ziemia i ciemność...
Nagle uświadomili sobie, że znajdują się poza obrębem
twierdzy. W lesie pod jakimś skalnym nawisem, tak wy'
sokim, że mogli stać wyprostowani.
Wciąż przerażeni, spoglądali na Tsi-Tsunggę, który p
a
'
trzył na nich ze złością.
158
- Dziękuję - wykrztusił Jaskari i inni dziękowali rów
nież. Tylko Bezimienny pojął, że Tsi-Tsungga niczego nie
rozumie, i podał mu aparacik Madragów. Tym razem Tsi-
Tsungga się nie sprzeciwiał. Chętnie pozwolił, by umoco
wano mu aparacik na gołym ramieniu. Powtórzyli raz je
szcze podziękowania, tym razem dużo serdeczniej, on zaś
prychał i mlaskał, że powinni się śpieszyć. Elena zapyta
ła, gdzie się teraz znajdują, a Tsi-Tsungga odpowiedział,
że ich powietrzny statek czeka niedaleko stąd.
- Uciekajcie - powtarzał nerwowo.
Chciał oderwać aparacik i oddać, ale Bezimienny za
protestował ruchem dłoni.
- Zachowaj go, jest twój. Chociaż tyle możemy dla cie
bie zrobić za to, że nas uratowałeś.
Tsi-Tsungga rozjaśnił się w uśmiechu od ucha do ucha.
- Czy będę dzięki niemu rozumiał zwierzęta?
- Będziesz - zapewnił Jori, ponieważ on właśnie bar
dzo często rozumiał, co Nero chce przekazać. - Ale pil
nuj go dobrze i nie pokazuj byle komu.
Zielone oczy zrobiły się wielkie.
- Nikomu - zapewnił. - Ale śpieszcie się.
Berengaria podbiegła i pocałowała go w policzek. Po
tem uciekła razem ze wszystkimi.
Tsi-Tsungga stał w miejscu. Śledził wzrokiem gondolę,
dopóki nie zniknęła za wierzchołkami drzew.
Kiedy nareszcie doszli trochę do siebie, Elena zapytała:
- Czy zwróciliście uwagę, że nigdy nie widzi się tego
wielkiego słońca, to znaczy nie widzi się go nad stolicą,
teraz przecież znajdowaliśmy się bardzo wysoko i byli
śmy blisko niego, a jednak pozostało niewidoczne.
Odpowiedział jej Armas:
- To dlatego, że światło jest tam wyjątkowo intensywne.
Elena westchnęła:
- Jak my mało wiemy na temat Królestwa Światła.
159
- Owszem - przytaknął Jori. - Mama wciąż powtarza,
że to czy tamto jest tajemnicą i że za tym wszystkim kry.
je się coś wielkiego.
- Twoja mama ma rację - stwierdził Armas krótko.
Zgromadzili się wokół niego. To on kierował teraz gon
dolą.
- Czy wyjaśnienie tych tajemnic kryje się w północnej
części kraju? - zapytał Jaskari.
- Nie wolno wam o to pytać.
- No właśnie, nie wolno pytać o rejony położone naj
dalej na północ, prawda? I ani o to, skąd przybyli Obcy?
Ani o to, kim są.
- Tak jest.
- A czy wolno pytać o ciemność poza granicami Króle
stwa Światła? - rzekł Bezimienny.
-Nie.
- Ani o Srebrzysty Las? - tym razem pytała Berengaria.
- Ani o Srebrzysty Las.
- Ani o mur graniczny i o dochodzące z daleka żało
sne wołania?
- O to także nie.
- Ani o to, co właściwie zamierzają Obcy, ani o wiel
ką zagadkę? - włączyła się Elena.
-Nie.
Jori spoglądał na Armasa podejrzliwie.
- A czy ty znasz odpowiedź na te pytania?
-Nie.
Wtedy wybuchnęli śmiechem. Armas również.
Wrócili do domu, każde do siebie, i wszyscy musieli
wysłuchać wymówek swoich przestraszonych matek.
Nie wyjawili jednak, gdzie się podziewali. Nie starczy
ło im na to odwagi.
160
15
OKO NOCY
Większość rodzin indiańskich mieszkała poza obrębem
miast. Tylko niektórzy z nich wybrali stolicę albo tak jak
rodzice Bezimiennego osiedlili się w Zachodnich Łąkach.
Pewnego dnia, w parę tygodni po niebezpiecznej wypra
wie młodzieży do zrujnowanej twierdzy, wszyscy Indianie
z Królestwa Światła zebrali się u Ptaka Burzy. Jego ogród
wypełniły wigwamy, czyli namioty zbudowane z palików
i skóry. Indianie zamierzali tu pozostać przez wiele dni, po
nieważ Bezimienny miał być poddany męskiej próbie i, je
śli wyjdzie z niej zwycięsko, otrzymać swoje właściwe imię.
Matka chłopca uszyła piękną narzutę, na której będzie
siedział samotnie na pustkowiu przez cztery dni i cztery
noce. Nie wolno mu w tym czasie ani jeść, ani pić, musi
radzić sobie zupełnie sam, a jeśli wszystko pójdzie tak jak
trzeba, to powinien mieć w tym czasie wizje, które staną
się drogowskazami na całe przyszłe życie.
Chłopiec musiał przejść przez wiele ceremonii, zanim
uznano, że gotów jest wyjść na pustkowia. Przed podróżą
spożywał rytualne posiłki. Wszyscy członkowie jego plemie
nia trwali w niezwykle uroczystym nastroju. Dzieci również
towarzyszyły obrzędom, chociaż to sprawy ze świata doro
słych, do którego obecnie Bezimienny miał wkroczyć.
Wielkim problemem był wybór odpowiedniego górskie
go szczytu. Przodkowie chłopca w Ameryce mieli Świętą
Górę z tak zwaną Grotą Wizji, czegoś takiego jednak we
161
wnętrzu Ziemi nie było. Ponadto, zgodnie ze starą trady
cją, noce powinny być ciemne i przerażać takiego młode
go chłopca. "W Królestwie Światła jednak noc nigdy nie za
padała. Tutaj zawsze, przez okrągłą dobę, panuje światło.
Dlatego postanowiono, że Bezimienny musi opuścić
Królestwo Światła i udać się do Królestwa Ciemności.
W dotarciu tam jednak musieli mu pomóc Obcy, ponie
waż tylko oni znali drogę. To zresztą ta sama droga, którą
rodzina czarnoksiężnika przybyła do Królestwa Światła.
Z grona Obcych towarzyszył chłopcu Strażnik Słońca i je
szcze jeden o imieniu Rok. Obaj uczestniczyli też w licznych
ceremoniach przygotowawczych i obaj wysoko cenili Indian
za ich wiedzę i rozsądek oraz poczucie godności, a także za
to, że żyją tak blisko natury oraz licznych duchów.
Ojciec Bezimiennego, Ptak Burzy, również przybył tą
drogą do Królestwa Światła, lecz jej nie poznał, albowiem
i on, i jego krewni pokonali ją w głębokim śnie.
Zgodnie z rachubą czasu stosowaną w Królestwie Świa
tła Indianie pojawili się tutaj stosunkowo niedawno.
W świecie zewnętrznym obowiązywały jednak inne miary
i według nich wydarzyło się to dawno temu. Około roku
1690 pewne plemię indiańskie zostało przepędzone ze swo
ich terenów przez Czirokezów. Ptak Burzy, który był wte
dy młodym chłopcem i dopiero co otrzymał dorosłe imiCi
towarzyszył swoim rodzicom i innym członkom plemienia
w ucieczce. Grupa liczyła nie więcej niż dwadzieścia sie
dem dusz. By przebłagać duchy, udali się do Świętej Góry,
nigdy tam jednak nie dotarli, ponieważ zgubili się w oto
czonej złą sławą Jaskini Mamuciej w Kentucky, jedne]
z najdłuższych jaskiń świata, liczącej prawdopodobni
około trzystu sześćdziesięciu kilometrów długości. l
n c B
nie nie wiedzieli, gdzie się znajdują, zrozpaczeni schód
wciąż głębiej i głębiej. Krążyli całymi dniami po ciemny
grotach, aż w końcu kompletnie stracili orientację. Wy
c
162
pani głodem i zmęczeniem poddali się, ułożyli na ziemi
i czekali na śmierć. I wtedy pojawiły się przed nimi wyso
ce jasne istoty, które nakazały im iść za sobą. To one do
prowadziły Indian do Królestwa Światła.
Tutaj zadomowili się szybko, korzystali zresztą z wiel
kiej swobody.
Bezimienny był pierwszym młodzieńcem, któremu
miano nadać imię zgodnie z indiańską tradycją. Całe ple
mię bowiem przestrzegało w nowym świecie swoich sta
rych zwyczajów.
Nadeszła wreszcie oczekiwana chwila. Ptak Burzy poże
gnał się ze swoimi gośćmi, zabrał syna oraz dwóch Obcych,
a także wszystko, co Bezimiennemu mogło być potrzebne
na pustkowiu.
Nie było tego wiele, przede wszystkim narzuta i fajka.
Owa fajka, której chłopiec nienawidził, ponieważ kiedy
raz zaciągnął się dymem, poczuł się kompletnie chory. Faj
ka jest jednak niezbędna podczas męskiej próby. Dzięki
niej młody człowiek może nawiązać kontakt z duchami.
Prócz tego Bezimienny miał jeszcze koszyk z wysuszonej
trawy, pełen różnych małych przedmiotów, pomocnych
przy odpędzaniu złych duchów, gdyby takie się pojawiły.
I to wszystko.
Matka chłopca płakała cicho, gdy opuszczał dom. Nig-
d
y żaden Indianin nie był zmuszony odbyć swojej męskiej
próby w takiej budzącej grozę okolicy. W dawnym świe-
C l e
na powierzchni Ziemi też czyhały na młodych ludzi
n i e
bezpieczeństwa, ale były one na ogół znane. Tutaj nie
•adomo nic. Królestwa Ciemności lękali się wszyscy.
"latka wiedziała, że dziadek Bezimiennego pragnie, by
opiec został szamanem znającym się na uzdrawianiu
,
0 r
ob, ponieważ nikogo takiego Indianie w Królestwie
•atla nie mieli. Ona jednak tego nie chciała. W osadzie
Jdują
s
ię p
r Z
ecież doświadczeni lekarze, zawsze gdy
163
trzeba, można uzyskać u nich pomoc. Dziadek złościł się
i nazywał ją głupią squaw, która nie powinna porównywać
białego doktora z indiańskim szamanem, ponieważ pracu
ją oni w zupełnie odmienny sposób i w innych wymiarach.
Zresztą dopiero na pustkowiu miało się okazać, czy
Bezimienny zostanie szamanem.
Ptak Burzy i jego syn zostali pogrążeni w głębokim śnie
i przewiezieni tajemnymi tunelami do Królestwa Ciem
ności. Bezimienny nigdy tam nie był. Myślał teraz o swo
ich przyjaciołach. Co by oni powiedzieli o lesie, w którym
się znalazł, czy też by się lękali? Panował tutaj głęboki
mrok. Obcy poruszali się mimo to pewnie i zdecydowa
nie wiedli ich w górę. Bezimienny czuł pod obutymi
w mokasyny stopami grube korzenie, rozpoznawał suro
wy zapach ziemi i mokrych od deszczu drzew.
Nikt nic nie mówił.
Zupełna cisza panowała do chwili, gdy Bezimienny
przystanął gwałtownie. Inni zatrzymali się również.
- Widzę jakieś światło w oddali - szepnął. - Słaby stru
mień światła.
- To blask odbity znad naszego królestwa - odparł je
den z Obcych z uśmiechem. - Teraz widzisz, jak daleko
od domu jesteśmy.
Po chwili Bezimienny znowu przystanął.
- Ja coś słyszę...
- To te istoty, które mieszkają w lesie. Nie bój się, znaj
dujemy się wysoko ponad nimi.
W końcu doszli do stromej góry. Powietrze stało nie
ruchome, ciemności były gęste, nieprzeniknione.
Oprócz...
Znowu dostrzegał jasny promień znad Królestwa Świa
tłości. Widział jednak coś jeszcze.
Czarne góry. Tam, ponad sterczącymi szczytami i g
o r
'
skimi przejściami, od czasu do czasu przetaczały się jakieś
164
kyietlne zjawiska. Gwałtowne niczym błyskawice.
_ Ojcze - szepnął Bezimienny pobladłymi wargami. - To
burza. Jestem zgubiony.
Zgodnie z indiańską tradycją burza podczas męskiej
próby oznaczała kompletną porażkę. Młody człowiek zo
stał wystawiony na pogardę i lekceważenie wszystkich.
- Spokojnie, chłopcze - powiedział Rok. - To trwa
przez cały czas, bez przerwy, światło jednak nie może się
do ciebie zbliżyć, jeśli nie będziesz wzywał złych duchów,
które tam mieszkają.
- Czy to te, które krzyczą tak żałośnie w ciche noce?
- Tak, to właśnie one. To są pokutujące dusze z Ziemi.
Bezimienny nie słyszał nigdy o chórze umarłych czarno
księżników. Mori jednak, gdyby tu był, rozpoznałby podo
bieństwo w brzmieniu skarg. Chociaż chór czarnoksiężni
ków zawodził żałosną pieśń, a ci tutaj wydawali jedynie
wysokie, głuche okrzyki. Ptak Burzy stał przygnębiony.
Nie chciał zostawiać syna w takim strasznym miejscu.
Dawno temu Ptak Burzy rozmawiał z synem o swoim
imieniu. Nie miało ono nic wspólnego z burzą ani pioru
nami podczas jego męskiej próby. Zostało mu nadane na
pamiątkę Wielkiego Ptaka, który istniał w Starym Świe
cie, na powierzchni Ziemi.
Bezimienny wciąż jeszcze zachował ciepłą i gładką
skórę po gorącej kąpieli, jakiej musiał się poddać w domu,
ty się oczyścić przed spotkaniem z duchami. Teraz miał
na sobie jedynie mokasyny i otulił się ową piękną narzu
ta matki. Kąpiel w parze była straszliwie gorąca. Wiedział
jednak, że owe białe gorące obłoczki w specjalnie w tym
Ce
lu zbudowanym szałasie to mowa duchów. Dlatego wy
d y m a ł i wdychał możliwie jak najwięcej gorącej pary.
W Krainie Ciemności było chłodniej niż w Królestwie
Światła, ale trudno to nazwać zimnem. Trzej dorośli męż-
c z
yźni wyszukali miejsce, na którym miał siedzieć, osło-
165
nięte ze wszystkich stron. Usadzili go, pomogli otulić się
narzutą i poszli. Mieli powrócić po czterech dniach.
Ostatnie słowa ojca do syna brzmiały:
- Zwracaj uwagę na wszystko, co widzisz. Twoje imię
zostanie utworzone na podstawie tego, co tu przeżyjesz.
Bezimienny, przejęty powagą chwili, w milczeniu ski
nął głową.
Tak więc został sam.
Ciemność podpełzała coraz bliżej. A za ciemnością pod
chodziło pustkowie. Wkrótce stal się jego częścią. Dźwięki
dochodzące z położonego w dole lasu przerażały go. Starał
się ich nie słyszeć. Skulił się i naciągnął narzutę na głowę.
Po jakiejś godzinie wyjął fajkę oraz tytoń sporządzony
z czerwonej kory, ojciec przyniósł go ze Starego Świata. Gli
niana fajka również miała czerwoną barwę. Przechodziła ona
z pokolenia na pokolenie, a używanie jej było wielkim hono
rem. Fajka stanowiła więź pomiędzy Wielkim Duchem Wa-
kan Tanka i ze wszystkimi dobrymi duchami. Dym, który
teraz chłopiec wydychał, był jego mową skierowaną do du
chów, a ten, który wciągał do płuc, byl ich głosem i ich siłą
Bezimienny wiedział, że krewni Joriego i Jaskariego,
znani czarnoksiężnicy, również mieli za pomocników du
chy. Znajdowały się teraz w Królestwie Światła, chociaż
on nigdy ich nie widywał. Natomiast czarnoksiężnicy
Mori i Dolg zostali po tamtej stronie Wrót. Wszyscy mar
twili się z tego powodu, również duchy. Tak mówiono.
Fajka została zapalona. Bezimienny zebrał całą odwa
gę i zaciągnął się mocno.
Nie było tak źle jak za pierwszym razem. Zaciągnął się
ponownie, tym razem głębiej, i zakręciło mu się w głowie>
poczuł dym aż w żołądku.
Ale to dobrze. Dziadek i ojciec zapev niali, że dym p
0
'
może mu wprawić się w trans.
Żeby tylko nie było tak ciemno. Dziadek i ojciec mi
e
'
166
li przynajmniej jasne dni pomiędzy okresami ciemności.
On musiał przetrwać sam w wiecznej nocy.
Żar z fajki rozjaśniał maleńki fragmencik pustkowia.
Tutaj w górze, gdzie siedział, Bezimienny miałby szero
ki widok, gdyby nie ciemność. Niestety, jedyne, co dostrze
gał, to mdła poświata nad Królestwem Światła. Natomiast
po drugiej stronie rozciągał się łańcuch czarnych gór, nad
którymi od czasu do czasu przetaczał się błysk światła
i z których niekiedy dochodziły owe zawodzące wołania.
Jakim sposobem zdoła nawiązać kontakt z duchami?
Fajka. Zmęczenie. Głód.
Mógł tylko czekać.
Żałosne nawoływania rozpraszały go. Do tego jednak
nie wolno było dopuścić. Musiał za wszelką cenę przestać
myśleć o krzykach.
Ale to nie takie łatwe.
Mijały godziny. Bezimienny skulił się pod swoją narzu
tą, fajka już zgasła, trzeba oszczędzać tytoń.
W grupie swoich towarzyszy Bezimienny był najstar
szy. Wiedział, że wszyscy traktują go z szacunkiem, że jest
autorytetem nie tylko dla Berengarii. Teraz czuł się mały
i bezradny.
Musi zebrać całą odwagę. Musi sprostać zadaniu.
Dziadek i ojciec powiedzieli, że ta chwila jest najważ
niejsza w życiu Indianina. Że to uroczystość nie mająca
sobie równej. Że człowiek poznaje wtedy całą historię ple
mienia, staje się jej częścią, a także częścią nieba i ziemi
oraz tego, co na tej ziemi żyje i się porusza.
Ale Bezimienny niczego takiego nie odczuwał.
Głosy dochodzące z lasu stawały się coraz głośniejsze.
Chłopiec nie wiedział, czy wolno mu wstać, ale mimo
Wszystko zrobił to. Spojrzał w dół i pospiesznie wrócił na
^ o j e miejsce.
W oddali dostrzegł ognisko, jakby znajdowała się tam
167
wioska czy też może obozowisko grupy nomadów. Jsfj
e
potrafił tego określić.
Z głośno bijącym sercem skulił się znowu w swojej nie
wielkiej niszy. Cały omotał się narzutą.
- Duchy - szeptał, ponieważ nie był w stanie mówić gło
śno. - Duchy, wysłuchajcie mnie w mojej samotności.
O ty, Duchu Gór, który nosisz szary płaszcz, przemów do
mnie w tę długą, ciemną noc. Duchu Drzewa, ty, który da
jesz nam cień i płonące światło, ty, który dajesz nam wie
le z tego, czego potrzebujemy, przybądź do mnie i daj uko
jenie mojemu niespokojnemu sercu. Duchu Nieba, okryj
mnie swoją uwagą jak ciepłym płaszczem. Duchu Wody,
poznaj moje pragnienie i nie potęguj go, pozwól, by na
czynie pełne twojej życiodajnej ochłody stało przede mną,
kiedy wrócę stąd do domu. Duchu Zwierząt, wskaż, jakie
zwierzę da mi siłę. A ty, wielki Wakan Tanka, prowadź
mnie właściwą drogą, spraw, bym był ciebie godzien.
Ciemność i cisza spowijały szczyty gór. Ani jeden
podmuch wiatru nie pojawił się pośród skał. Dziadek opo
wiadał o kunach i kojotach, ale czyż tego rodzaju zwie
rzęta istnieją tutaj? Czy w ogóle jakieś stworzenie mogło
by go zaatakować?
Bezimienny nie wiedział już, czy minęły dni, czy lata.
Kiedy głód dawał o sobie znać, młody Indianin zaciągał się
dymem z fajki. Wyobrażał sobie, że duchy go słuchają- On
słyszał je również jako coś nieokreślonego. Czasami by»
nawet pewien, że to tylko wyobrażenie, powstające w je'
go duszy. Ciało bolało go od siedzenia w jednej pozycji
dzień za dniem, jednak słabo sobie ten ból uświadamiał-
Popadł w jakieś przypominające śmierć odrętwienie, wy
wołane zmęczeniem ciała i tytoniowym dymem.
Później otrząsnął się, jakby trochę doszedł do siebie-
Znajdował się w dziwnym zamroczeniu, mimo to czuwa •
Nagle stwierdził, że coś się wokół niego zmieniło. Trw
168
lo dobrą chwilę, zanim zrozumiał, co to.
Okolica zalana była światłem. Widział wokół siebie
eóry- Widział rośliny pokrywające zbocza. I stwierdził, że
nie jest już sam.
Jakieś zwierzę, które to przystawało, potrząsając głową,
powoli, jakby z namysłem, to znowu chodziło czujnie po
małym płaskowyżu, na którym siedział Bezimienny. Ta
kich zwierząt w Królestwie Światła, w którym Bezimien
ny się urodził i wychował, nie było. Mimo to one istniały,
Bezimienny widział je na obrazku.
Miał oto przed sobą niedźwiedzia.
Serce biło mu głośno. Próbował stać się niewidzialny,
nikt mu nie mówił, że te wielkie zwierzęta żyją w Króle
stwie Ciemności.
Czy powinien potrząsnąć swoim koszyczkiem z trawy,
by przestraszyć przybysza? Czy kiedy bestia go dostrze
że, nie będzie jeszcze gorzej?
Światło było takie ostre, takie migotliwe, że nie mógł
na nie patrzeć. Oczywiście oczy miał po długiej nocy nie
przywykłe.
Ale co się stało z niedźwiedziem?
Już go teraz nie widział.
To, co Bezimienny przed chwilą zobaczył, to było je
go zwierzę. To zwierzę, które każdy człowiek ma sobie
Przypisane. Niedźwiedzia Indianie uważają za bardzo
szlachetne zwierzę opiekuńcze. Bezimienny uświadomił
t0
sobie z radością.
Usiadł i wpatrywał się w stronę Królestwa Ciemności.
Wl
dzial przed sobą bezkresne lasy, a nieco bliżej drzewa,
, blade, jakby wyrastały pod ziemią. Wysokie, strome
C l a n
y gór. Próbował określić, gdzie poprzedniego wie-
c z
°ra widział ogniska.
l
°przedniego wieczora... Bezimienny nie miał pojęcia,
czasu upłynęło, odkąd tu przyszedł, Zamroczenie mo-
169
gło trwać krótką chwilę, ale równie dobrze całą dobę
Mógł mieć przed sobą jeszcze bardzo długie oczekiwanie
mogło się też zdarzyć, że ojciec i Obcy zapomnieli o nim
bardzo dawno temu.
To była straszna myśl.
Wibrujące światło zniknęło. Z ponurym westchnieniem
rozejrzał się znowu. Nie zdążył jeszcze spojrzeć w stronę
czarnych gór, albo może nie chciał tam patrzeć, w każdym
razie wdzięczny był losowi, że nie musi tego robić. Może
zresztą właśnie chodziło o to, by tego nie robił?
Nie, cóż on sobie wyobraża? Że już nawiązał porozu
mienie z duchami i to one decydują, co jest dla niego naj
lepsze? Nie powinien wmawiać sobie takich rzeczy.
Z uczuciem, że nie jest już tutaj sam, pogrążył się po
nownie w drzemce czy też w transie, czy może w przy
pominającym śmierć śnie. Nie wiedział, jak to okre
ślić. Płuca miał pełne szarego tytoniowego dymu, w gło
wie mu się kręciło, w mózgu zaczynały się pojawiać dziw
ne obrazy.
Albo... Czy naprawdę spal? Czy snem jest to wszystko,
co przetacza się przed jego wzrokiem? Był tak zmęczony,
że nie potrafił sobie odpowiedzieć. Wszystko wydawało
się takie prawdziwe, takie rzeczywiste.
Bezimienny patrzył na świat, którego nie znał. Nie do
końca to rozumiał. Prawdę powiedziawszy, nie rozumiał
prawie nic. Ale przecież te oderwane obrazy muszą się
w jakiś sposób ze sobą łączyć.
Widział człowieka, który został pochowany w lesie-
Twarz jego była jednak żywa, choć oczy miał zamknięte-
Jakaś nieprawdopodobnie piękna mała dolinka z wodo
spadem i niebieskimi strumykami, zielone kotlinki, p
e l n
żółtych kwiatów, i małe istoty poruszające się tak leKK '
że ledwie dotykają ziemi.
Widział niebo usiane migotliwymi punkcikami- Ł J
W
z
dy i sierp księżyca dokładnie taki, jaki dziadek widywał
w
starym świecie.
Nagła odmiana. Mroczne tajemnice znajdują się teraz
coraz bliżej. Statek, który mknie w powietrzu. Nowe wi
nę: wielkie... Co to jest? Laboratorium, tak blisko niego...
żal i podniecenie. Istoty poruszające się wewnątrz. On je
rozpoznaje...
Wizje przesuwały się w oszałamiającym tempie, szybciej,
coraz szybciej, dawne wydarzenia na prerii, przemieszane
z indiańskimi tajemnicami, jakiś głos wołający w wielkiej
ciemności, która go otacza: „Nie możesz zostać szamanem,
ponieważ nie masz nauczyciela. Mimo to sprawisz, że twoi
przodkowie będą z ciebie dumni". Potem pojawiły się sce
ny z Królestwa Światła. Wiele z nich rozpoznawał, inne by
ły całkiem nowe, nieznane, na przemian przerażające, pięk
ne, pełne napięcia, smutne i radosne.
Potem wszystko eksplodowało. Stało się jedną przej
mująco wyrazistą wizją. Tak intensywną, że Bezimienny
usiadł i wrzasnął:
-Nie!
Obudził się.
Wciągał głęboko powietrze, próbując się uspokoić i zro
zumieć, co się stało. Kiedy się nad tym zastanawiał, ostatnia
wyraźna wizja rozwiała się niby poruszona wiatrem mgła.
Rozdygotany otulał się swoją piękną narzutą. Wciąż
Próbował zebrać myśli, uświadomić sobie, co się stało,
gdy nagle usłyszał, że ktoś idzie po płaskowyżu.
I rzestrach natychmiast ustąpił miejsca uldze.
°jciec. I dwóch Obcych.
* No i jak poszło, synu? - zapytał Ptak Burzy.
~ Czy mogę dostać trochę wody? - poprosił Bezimien-
y matowym głosem.
bezimienny musiał wobec zebranych gości zdać spra-
e
ze swego czuwania w górach. Przybyli tutaj najstarsi
170
171
członkowie plemienia, którzy jednak wyglądem wcale nie
różnili się od młodych. Zjawił się również Wódz. Bezi
mienny poprosił, by wolno mu było przyprowadzić na
inicjację swoich towarzyszy. Był to przecież jakby j
e
g
0
chrzest, niezwykle uroczysty moment w życiu.
Rozumiało się samo przez się, iż Bezimienny, gdy do
rośnie, powinien ożenić się z indiańską dziewczyną. Nic
innego nie wchodziło w rachubę. Matkę chłopca niepoko
iła więc jego przyjaźń z białymi dziećmi, zwłaszcza zaś
z dziewczynkami, mieszkającymi najbliżej, a już specjal
nie z małą Berengarią, która go uwielbiała. Ale, oczywi
ście, wciąż jeszcze byli dziećmi, cieszyła się więc, że syn
ma kolegów i przyjaciół.
Bezimienny kilkakrotnie przełknął ślinę, zanim zaczął
mówić.
- Boję się, że nie wszystko poszło, jak trzeba - zaczął
cicho. - Nie przeżyłem żadnego spotkania z duchami.
Potem rozpoczął swoją opowieść o niedźwiedziu
i o tym, jak wygląda Królestwo Ciemności. W każdym ra
zie ta jego część, którą widział. O swoich wizjach, przede
wszystkim tych, mających coś wspólnego z życiem Indian
na prerii, a także o części wizji, dotyczących królestw
Światła i Ciemności. Kiedy jednak doszedł do ostatnich
przeżyć, umilkł.
- Tak, synu, słuchamy - zachęcał go Ptak Burzy. - Co
chciałeś nam opowiedzieć?
Bezimienny spojrzał na obu Obcych, siedzących wśród
innych gości na trawniku w pięknym ogrodzie. On i Ob
cy
długo patrzyli sobie w oczy.
Potem chłopiec zwrócił się znowu do starszyzny, °°
tam siedzieli również jego ojciec i dziadek.
- Nie - powiedział beznamiętnym głosem po dłvg
ie
J'
bardzo długiej przerwie. - Nie, już nic. To tylko taK
dziwne sny. Wybacz mi, ojcze, że zawiodłem. I
c i e
172
dziadku, też proszę o wybaczenie. Nie okazałem się god
ny, duchy odwróciły się ode mnie.
Znowu nastało długie milczenie. W końcu starsi plemie
nia zaczęli o czymś między sobą szeptać, a reszta zebra
nych czekała, aż szacowna grupa skupiona wokół wodza
uzgodni swoje poglądy.
Dziadek chłopca podniósł się wolno z miejsca i stanął
przed nim.
- Synu mojego syna - zaczął głosem drżącym z przeję
cia. - Czy ty właściwie zdajesz sobie sprawę, o czym mówi
twój język? Czego ty się spodziewałeś, że duchy staną
przed tobą i będą cię poklepywać po ramionach? Czy na
prawdę możesz tak nie doceniać Wakan Tanka? Czyż nie
widziałeś swego zwierzęcia? Nie słyszałeś głosu, który do
ciebie przemawiał? Czyż ciemność nie opuściła twoich
oczu? Czy nie widziałeś ziemi i nieba w miejscach,
których nigdy nie odwiedziłeś? Czyż nie widziałeś zarów
no tego, co minione, jak i tego, co teraz trwa, a nawet te
go co przyszłe? To prawda, że nie zostaniesz szamanem,
jak marzyłem. Zaprawdę jednak jesteś wybrany, a duchy
dotykały cię bardziej, niż to czyniły w stosunku zarówno
do twojego ojca, jak i do mnie. Mędrcom plemienia łatwo
by!° znaleźć odpowiednie dla ciebie imię, bowiem otrzy
małeś dar widzenia w ciemnościach. Otrzymujesz tedy
imię niezbyt odmienne od dawnego. Od tej chwili twoje
imię brzmieć będzie O k o Nocy.
Po kolejnym uroczystym dniu goście zaczęli się żegnać,
strażnik Słońca i Rok wyszli zamyśleni przez bramę
ogrodu.
- O n wie - stwierdził Rok. - Nie jest to jeszcze dla nie-
o° całkiem jasne, ale on wie.
- Tak - potwierdził Strażnik Słońca. - A więc mamy je
lcze jednego.
Owszem. Jest jednym z tych, których wybieramy.
173
A co z resztą młodych? Co z jego przyjaciółmi z rodziny
czarnoksiężnika?
- Są zbyt niedojrzali. Za mało jeszcze o nich wierny
- Tak to jest. - Rok westchnął. - Powinniśmy tutaj mieć
czarnoksiężnika i jego syna. To prawdziwa tragedia, że-
śmy ich utracili.
-Tak.
Poszli dalej pogrążeni w myślach. Wielu z wizji młode
go Indianina nie rozumieli. Na przykład nie wiedzieli, co
może oznaczać grób w lesie, w którym znajduje się żyjąca
istota. Ani czym jest piękna dolina z wodospadami, poro
śnięta żółtym kwieciem. Skąd pochodzą tego rodzaju wizje?
Właściwie to wielka szkoda, że na uroczystości nie by
ło rodziców białych przyjaciół chłopców. Taran, Uriel
i Villemann by zrozumieli. A w każdym razie domyślili
by się sensu wizji chłopca. Wciąż bowiem żyli nadzieją.
Może udzieliliby Obcym ważnych wskazówek?
Rok jednak i Strażnik Słońca nie pojmowali niczego.
Odwrócili się jeszcze raz i pomachali na pożegnanie
gospodarzom, którzy wciąż dziękowali im serdecznie za
tak wiele wsparcia w ceremonii wprowadzenia syna do
świata dorosłych.
Obaj Obcy wsiedli do gondoli, która szybko przenio
sła ich na północ, do tamtejszych okrytych tajemnicą re
jonów.
CZĘŚĆ CZWARTA
ROZWAŻANIA MŁODYCH
O MIŁOŚCI
A
16
ELENA
Theresa, teraz młoda niczym trzydziestolatka, wraz ze
swoim równie młodzieńczym mężem Erlingiem wysiadła
z gondoli powietrznej przed bramą domu Taran. Zostali za
proszeni na przyjęcie urodzinowe. Czworo równolatków:
Jori, Jaskari, Elena i Armas, połączyło swoje dziewiętnaste
urodziny i miały one być obchodzone u Joriego. Zmienia
ło się to z roku na rok, tym razem Taran przyjmowała u sie
bie całą radosną i dość wymagającą gromadkę.
Theresa była szczęśliwa jak nigdy przedtem. Cieszyła
się, że Erling może ją oglądać taką młodą i pociągającą.
Wprawdzie kiedy spotkali się po raz pierwszy, nie była
o wiele starsza niż teraz, ale wtedy przygniatały ją zmar
twienia, była zgaszona, blada i, aż strach teraz o tym po
myśleć, posiniaczona przez swego ówczesnego męża księ
cia Adolfa. Teraz stała się ładniejsza niż kiedykolwiek
przedtem i w pełni zdawała sobie z tego sprawę. W daw
nym życiu Theresa nigdy nie była wielką pięknością, uwa
żała więc, że zasłużyła sobie na tę przyjemną przemianę.
Erling również odzyskał dawną urodę. Theresa wiedzia-
a
bardzo dobrze, że w latach młodości miał wielkie powo
żenie u kobiet, ale wtedy ona jeszcze go nie znała. Teraz
dochowywał jej absolutnej wierności, nie miała co do tego
na
J mniej szych wątpliwości. Takie rzeczy po prostu się wie.
~ Mamy wspaniałe dzieci i wnuki - uśmiechnęła się do
B»CŻa.
177
- Masz rację - potwierdził Erling. - Wszyscy są napraw
dę cudowni.
Dzieci chodziły do szkoły, teraz już do wyższej, ale
właśnie miały ferie.
Erling otworzył furtkę. Żadne z nich nie wspomniało
o tym, o czym oboje myśleli. Szczerze mówiąc, dwoje
wnucząt przysparzało im nieco zmartwień. Berengaria
płocha i roztrzepana, oraz bardzo do niej podobny Jori.
Najgorsze, że w realizację swoich szalonych pomysłów
wciągali resztę młodzieży.
Że też ten chłopiec w najmniejszym stopniu nie prze
jął spokoju Uriela, wzdychała często Theresa. Natomiast
szaloną naturę Taran odziedziczył w całości.
- Zjawił się też Armas, jak widzę - ucieszył się Erling.
- W takim razie możemy być spokojni. On utrzyma po
rządek. O n , Jaskari, a także Elena stoją obiema nogami
na ziemi. Podobny charakter ma O k o N o c y i, jak widzę,
on też już przyjechał.
- Jaka to wspaniała gromadka - zachwycała się There
sa, stojąc na ogrodowej alejce, wysadzanej pięknymi róża
mi. - Żeby tylko nie wymyślili czegoś, co wystawi cierpli
wość Obcych na próbę.
- Miejmy nadzieję, że będą panować nad temperamen
tami. A jak się czuje Tiril?
- Myślę, że dobrze - odparła Theresa, gładząc dłonią
dorodny bladoróżowy kwiat - ale ona nigdy nie zapomni.
Erling przystanął również.
- Myślisz, że nie zamierza wyjść ponownie za mąż?
- Starających się ma kilku, ale dla niej istnieje tylko
Mori. Żaden inny mężczyzna nie może się z nim równać
- Czy nie mogłaby się zgodzić na kogoś chociaż w p
0
'
łowię tak dobrego? Ciągle się boję, że ona w końcu p°"
prosi o to, by mogła umrzeć.
- Dopóki ma dzieci i wnuki, to chyba nie, ale przecież
178
one się wkrótce usamodzielnią... Dobry Boże...
Theresa wyprostowała się, zapomniała o róży, którą
dopiero co podziwiała.
- Co się stało? - zapytał Erling.
- Dlaczego myśmy o tym nie pomyśleli wcześniej? Cóż
za idioci!
- Z pewnością od czasu do czasu bywamy niemądrzy,
ale co teraz masz na myśli?
- Po prostu uświadomiłam sobie, co sprawia, że ona
ciągle ma nadzieję. "W każdym razie jeśli chodzi o Dolga.
- A ja wciąż tego nie rozumiem.
- Czy nie pamiętasz, że dopóki żyje Dolg, żyje rów
nież Nero? I odwrotnie. Oni mogą umrzeć tylko razem.
Erling stał bez ruchu.
- Rzeczywiście, zapomniałem o tym - rzekł matowym
głosem.
- Och, Dolg, mój kochany Dolg - jęknęła Theresa. -Jak
mało go znaliśmy. Dlatego pewnie też kochaliśmy go naj
bardziej z całej trójki wnuków.
- Z pewnością. Tak trudno było go zrozumieć, a poza
tym zdawaliśmy sobie sprawę, jaki los go czeka.
- I nie koniec na tym. Kto mógł sobie wyobrazić, że to
właśnie on i Mori nie będą mogli przekroczyć Wrót.
- Przeklęci rycerze! Ich straszne łapy wyciągają się za
nami aż tutaj - powiedział Erling z goryczą. - Czy na
prawdę nie ma żadnej możliwości, by ktoś z nas mógł
wyjść na Ziemię i podjąć poszukiwania?
- Żadnej, absolutnie żadnej. Tiril przecież tyle razy py
tała, próbowała dosłownie każdego sposobu, ale ja myślę,
Ze
ona nie zapomniała tak jak my o tej sprawie z Dolgiem
' Nerem.
~ Zastanawiam się, czy mimo wszystko Obcy nie mo
gliby podjąć poszukiwań?
~ Chodzi ci o to, czy oni nie mogliby wyjść jakimiś wła-
179
snymi drogami? Cóż, na to nie mamy wpływu...
Z domu rozległo się wołanie Taran:
- Jeśli napodziwialiście się dość już moich pięknych
róż, to może moglibyśmy zacząć przyjęcie? Jori od dłuż
szego czasu stara się spróbować śmietankowego tortu.
- O mój Boże, a ja myślałam, że on jest zbyt dorosły
na takie rzeczy - uśmiechnęła się Theresa do Erlinga.
- Mam do ciebie prośbę: nie mówmy na razie nic na te
mat Dolga i Nera, dobrze?
- Nie, oczywiście, że nie. Przecież i tak chyba tylko Tiril
zdaje sobie sprawę z tego, co oznacza fakt, że Nero żyje.
- I nic dziwnego, że nigdy się z nim nie rozstaje. O mój
Boże, iluż to młodych gości się zebrało! Myślisz, że to nie
będzie zbyt męczące?
- To są ich szkolni koledzy. Cała trójka naszych wnu
ków chodzi przecież do tej samej klasy. Tylko Armas uczy
się w szkole Obcych w północnej części kraju. Odwagi,
Thereso, nie jesteśmy jeszcze tacy starzy.
- No pewnie - roześmiała się Theresa. - Patrz, idzie Ti
ril z Nerem, zaczekajmy na nich.
Urodzinowe przyjęcie minęło spokojnie i większość go
ści rozeszła się już do domów. Wszyscy byli podnieceni
i radośni. Zostało tylko sześcioro przyjaciół, którzy nie
chcieli się jeszcze rozstawać. Ktoś wpadł na pomysł, by wy
brać się na niewielki spacer, co wszyscy przyjęli z radością-
Taran też się ucieszyła, że wyszli, będzie mogła spokoj
nie posprzątać po orgii obżarstwa.
Co prawda zbliżała się pora snu, ale któż by się przej
mował takimi sprawami w czasie ferii szkolnych, zwłaszcza
że przecież w tym kraju światło trwało przez całą dobę.
- Chodźcie, pójdziemy brzegiem Złocistej Rzeki - rzeKJ
Armas. - Nie byłem tam już bardzo dawno, a w ogóle to
zawsze miałem ochotę zobaczyć, skąd ona wypływ*-
180
Wszyscy natychmiast przystali na propozycję, tylko
Jori, który niechętnie brał udział w nazbyt spokojnych
przedsięwzięciach, zawołał, że najlepiej będzie, jeżeli wy
ruszą jego nową gondolą, którą dostał na urodziny. To
całkiem nowy typ gondoli, porusza się zarówno w powie
trzu, jak i na wodzie. Jori cieszył się ogromnie z prezen
tu i niechętnie zostawiłby pojazd w domu.
Ów pomysł Joriego miał im wkrótce uratować życie,
ale na razie jeszcze o tym nie wiedzieli.
To podniecające być poza domem w porze snu, zwła
szcza że surowo przestrzegano zasad, cała społeczność
musiała się im podporządkowywać, w przeciwnym razie
bowiem powstałby w kraju trudny do opanowania chaos.
Młodzi ludzie jednak zawsze uwielbiają nocne spacery
i fakt, że w Królestwie Światła nigdy nie zapada zmrok,
nie miał tu nic do rzeczy. Ta noc była zresztą wyjątkowa,
poza tym mieli pozwolenie rodziców. Tylko Rafael
i Amalie trochę protestowali. Berengaria nie skończyła je
szcze szesnastu lat. Miała jednak swoje sposoby, żeby
przekonać rodziców, więc wkrótce i oni się zgodzili.
Kiedy znaleźli się już nad rzeką i pojazd Joriego delikat
nie osiadł na połyskującej złotem wodzie, stwierdzili, że po
wietrze jest tej nocy dziwnie czyste, a wokół panuje niezmą
cony spokój. Nie było w tym świecie błękitnego nieba,
które mogłoby się odbijać w wodzie, wszędzie panowało
Złociste światło. Glosy dźwięczały donośnie, na wzgórzach,
z
a plecami spacerowiczów, leżały pogrążone we śnie zabu
dowania. Okna w domach szczelnie pozamykano, nikt nie
m
°gł widzieć młodych, którzy odważnie wędrowali w górę
rZe
ki- Berengaria była ogromnie podniecona.
Nagle Elena przystanęła.
~ Cii! Słyszeliście?
Rzeczywiście, przystanęli i zaczęli nasłuchiwać jakichś
^ropnych, „śmiertelnych jęków", dochodzących z daleka.
181
- Tutaj słychać je dużo wyraźniej niż w domu na Za
chodnich Łąkach - rzekł O k o Nocy.
- Masz rację - potwierdził Jori. - Złocista Rzeka znaj
duje się bliżej Ciemności.
Berengaria wsunęła dłoń w rękę Jaskariego.
- Myślicie, że oni mogą tutaj przyjść?
- Oczywiście, że nie - odparł Jaskari. - Nie przedosta
ną się przecież przez mur.
Ruszyli znowu. Znajdowali się teraz bardzo daleko od
domu. Dalej niż kiedykolwiek w tym kierunku zaszli, nie
widzieli już stąd swojej osady. W ogóle żadnej osady.
Elena szła z tyłu za innymi i przyglądała im się
w ostrym, złocistym świetle nocy. Patrzyła na małą sylwet
kę Berengarii i wzdychała w głębi duszy z goryczą. Mama
Berengarii jest duża i niezdarna, myślała. Córka jednak
odziedziczyła urodę po swoim pięknym, romantycznym,
delikatnie zbudowanym ojcu, Rafaelu. Moja matka jest
drobna i krucha, we wszystkich mężczyznach budzi in
stynkty opiekuńcze. Jest śliczna jak rzadko kto, ta moja
mama Danielle. Ja natomiast wszystko wzięłam od ojca,
dużego i silnego chłopskiego syna. Bardzo kocham tatę, ale
dlaczego los jest taki niesprawiedliwy? Dlaczego człowiek
może się urodzić z talią podchodzącą pod ramiona i bio
drami jak wyciosanymi z ciężkiej kłody drewna?
„Bądź tylko miła i pogodna, a wszyscy będą cię lubili
- powtarza zwykle mama na pociechę, ale to przecież kłam
stwo. Jaka dziewczyna chciałaby być lubiana za to, że jest
godna zaufania i sympatyczna, natomiast nie budzi żadnego
zainteresowania chłopców. Kto chciałby mieć takie włosy-
Mimo woli Elena przeczesała palcami swoją gęstą, kę
dzierzawą grzywę. Podziwiała ciemne, falujące włosy be
rengarii i bardzo chciała mieć takie same. Ale ona nosił
na głowie trudny do rozczesania gąszcz, który spływał n
plecy i sięgał niemal do talii, a z przodu przesłaniał znać
182
n
ą część twarzy. „Obetnij t o " - powtarzała mama. „Obe
tnij t o " - mówiła Taran i wielu innych, którzy sądzili, że
wiedzą lepiej, Elena jednak nie chciała ostrzyc włosów.
Ona chciała wyglądać tak jak Berengaria.
Spoglądała teraz na swoją piękną wyjściową sukienkę
z delikatnego materiału w zielony, niebieski i złoty wzór,
długą do kolan. Bardzo piękna sukienka, wszyscy to mówi
li, ale tak naprawdę to zachwycali się ogniście czerwoną
sukienką Berengarii. Tego dnia Elena umalowała wargi.
Zrobiła to bardzo dyskretnie i delikatnie, prawdopodob
nie teraz nic już z tego nie zostało, a ona ma twarz czer
woną i wszystkie wypryski na brodzie i policzkach wyra
źnie widoczne, zaś ufne oczy spoglądają dokładnie tak jak
zawsze, bez cienia wdzięku czy uwodzicielskiej kokieterii.
Solidna Elena, pospolita Elena. Gdyby stanęła na ja
kimś neutralnym tle, po prostu nie byłoby jej widać, ni
czym by się nie wyróżniała. Wygląd decyduje o wszyst
kim. O wszystkim, myślała rozżalona.
Chłopcy w grupie... podkochiwała się w nich po kolei, żad
nemu, oczywiście, o tym nie wspominając ani słowem. Była
by głupia, gdyby coś takiego zrobiła. W szkole jej kuzyni mie
li wielkie powodzenie u dziewcząt, zresztą w ogóle byli bar
dzo popularni i tylko przy takich okazjach jak dzisiejsza, kie
dy zbierała się cała rodzina, młodzi mogli być znowu razem.
Dlaczego dzieciństwo musi się kończyć? Za kilka lat
rozejdą się w różne strony.
Kuzyni nie mieli pojęcia o tym, że Elena tak źle myśli
0
sobie samej. W ogóle nie przychodziło im do głowy nic
n a
temat talii pod pachami ani kanciastych bioder. To by
ty jej wymysły, na dodatek mocno przesadzone. Jeśli
^ ogóle o niej myśleli, to na ogól coś w rodzaju, że to
Z n
akomita dziewczyna, powinna się tylko ostrzyc.
Tej nocy jednak Elena szła i rozmyślała o swoich czte
ro kuzynach i przyjaciołach. Wspominała, co było daw-
183
niej. Jori... Mogli mieć wtedy po piętnaście lat. Podczas ja
kiegoś przyjęcia znaleźli się sami w pustym pokój a Wtedy
Jori zaczął mówić o sprawach związanych z miłością, o tym
co dorośli robią ze sobą po ślubie i w ogóle. Elena była kom
pletnie nieprzygotowana na coś takiego, więc przeważnie
milczała. W końcu Jori położył się na kanapie z rękami pod
głową i skrzyżowanymi nogami, leżał tak, patrzył w sufit
i mówił głośno: „Wiesz, Eleno, jestem okropnie ciekawy, jak
się to wszystko odbywa, co się wtedy mówi i jak to jest mieć
dziewczynę?" Elena nie była w stanie odpowiedzieć. Wtedy
on usiadł i objął ją. „Czy mógłbym spróbować, Eleno? Mógł
bym poczuć, jaka jest w dotyku skóra dziewczyny?"
O n a ze zdumienia przestała oddychać, zerwała się
z miejsca i uciekła. Potem żałowała okropnie i długo o nim
myślała. Robiła wszystko, żeby znowu znaleźć się z Jorim
sam na sam, ale nigdy jej się to nie udało. Teraz była rada,
że tamta sprawa tak się skończyła. Nigdy nie wiadomo, do
czego to mogło doprowadzić. Może grupa przyjaciół by się
rozpadła albo... nie, o tym nie miała odwagi myśleć.
Jaskari. W okresie dojrzewania był trochę niezdarny, te
raz jednak bardzo wyprzystojniał. Jaskari był niezwykle sil
ny, kiedy raz przenosił ją przez kamienny murek, poczuła
przyjemne mrowienie pod skórą w miejscu, którego doty
kały twarde mięśnie jego ramienia, i od tamtej pory śniła
o nim po nocach. To znaczy właściwie to nigdy nie był on,
zawsze widziała jakieś obce twarze, kiedy się jednak budzi
ła, myślała właśnie o Jaskarim. Romantyczne, piękne sny,
że na przykład on przytula ją do siebie i całuje. Czy raczę]
zamierza pocałować, bo nigdy w żadnym śnie do tego nie
doszło, zawsze coś ją gwałtownie budziło w ostatniej chwi
li. Po jakimś czasie również zauroczenie Jaskarim minęło-
Kolejnym, który zaprzątał jej myśli, był Armas. l
a
niebywale urodziwy z tymi rysami Obcych i jakiż P
rz
^
stojny! Elena zaczęła snuć długie historie, że na przy*
184
Armas ratuje ją z jakiejś okropnie niebezpiecznej sytuacji
albo jeszcze lepiej na odwrót - że to ona ratuje go w ostat
niej chwili od śmierci, wtedy on zarzuca jej ramiona na
szyję, patrzy na nią i szepcze coś niebywale tajemnicze
go, co dotyczy tylko ich dwojga.
Po jakimś czasie te fantazje, które snuła za dnia, zaczęły
jej się śnić po nocach, że na przykład znajduje się w domu
zawładniętym przez duchy i Armas przychodzi, by ją ura
tować. Biegnie z nią przez pokoje, jak najdalej od strasznej,
budzącej grozę bestii, której nigdy nie widzieli. Uciekają
z domu do lasu, nagle znajdują się na ziemi, a wtedy on...
Elena zarumieniła się na samo wspomnienie tego, co
tam miało zajść. On dotknął jej dłonią, a ona natychmiast
poczuła, że...
Nie, nie chciała o tym nawet myśleć. Obudziła się wte
dy, to było okropnie nieprzyjemne i zawstydzające prze
życie, chciała je wymazać z pamięci.
Jedynym, który nigdy nie wzbudzał w niej żadnych ro
mantycznych ani erotycznych emocji, był O k o Nocy. Po
pierwsze, to najlepszy przyjaciel Berengarii, a poza tym Ele
na uważała, że chyba nie jest stworzony do takich spraw.
Głupio byłoby zakochać się w kimś, kto został wybrany do
zupełnie innego życia, no i O k o Nocy nigdy nie patrzył na
nią w ten sposób. Zresztą chyba w ogóle na nią nie patrzył.
Inni chłopcy w grupie też na ogół spoglądali na nią
z
rzadka.
To bardzo przykra myśl!
0 przyszłości dziewczyny decyduje jej wygląd, myśla-
'
a
Elena z goryczą.
Ale O k o N o c y też jest niebywale przystojny i jakiż to
W s
paniały człowiek! Szczęśliwa ta indiańska dziewczyna,
która go dostanie!
Jeszcze jedna bardzo przykra myśl.
1 atrzyla na swoich czterech przyjaciół. Fakt, że znali
185
się z dzieciństwa, miał swoje niedobre strony, wiele się
przy tym traci, nie ma tej ciekawości wobec nieznanego,
Ale inni chłopcy w szkole? Nie! Nie, nie, żaden z nich
nie mógł się nawet mierzyć z jej najbliższymi przyjaciółmi
Znajdowali się teraz naprawdę daleko od domu. Zaczął
padać drobny, nocny deszcz, więc wszyscy schronili się
w gondoli Joriego i zaciągnęli dach. Zrobiło się bardzo
przytulnie, a nawet intymnie, i w tym nastroju kontynu
owali wycieczkę. Nikt nie chciał jeszcze wracać do domu,
mieli zresztą gondolę, która przecież bardzo szybko
w każdej chwili może ich odstawić na miejsce.
Powóz mknął więc w górę rzeki, a oni śmiali się, śpiewa
li i tryskali humorem. Nowe okolice położone z dala od do
mu. Ostatnie osady minęli już bardzo dawno temu, wciąż
jednak przebywali w dzielnicy wschodniej. Życie było takie
podniecające, noc cudownie piękna, a oni młodzi. Wyprawa
wydłużała się niebezpiecznie. Od czasu do czasu na brzegu
widzieli tablice ostrzegawcze, ale nic sobie z tego nie robili.
Gondola przepłynęła rozległe zakole i wtedy...
- Oj! - zawołał Armas. - Srebrzysty Las! Rzeka wypły
wa ze Srebrzystego Lasu! Ale czy płynie również przez je
go teren?
17
JASKARI
Jori zatrzymał gondolę. Kiedy ustal chlupot wody, zro
biło się bardzo cicho. Rzeka nie należała do burzliwych, le
dwie zauważało się prąd. Deszcz przestał padać, wszyscy
więc wyszli spod dachu. Wokół nich rozciągały się pustko-
186
w
ia, nigdzie jak okiem sięgnąć ani śladu ludzkiej osady.
W ciszy dotarł do nich daleki, pełen skargi krzyk znad
Czarnych Gór.
- Srebrzysty Las widać z naszego domu - powiedział
Jori. - Na wzniesieniu kawałek od osady, ale to krańce le
śnych terenów, natomiast teraz znaleźliśmy się w samym
środku puszczy, tak mi się przynajmniej wydaje.
Rozglądali się dookoła w milczeniu. Las sprawiał po
nure wrażenie, pod koronami drzew o srebrzystych li
ściach czaił się mrok. Wszystko wydawało się takie taje
mnicze i podniecające...
- Chyba nie wolno nam... - zaczęła Elena zdławionym
głosem.
- Nie ma tu przecież żadnych tablic ostrzegawczych
- rzekł Jori w zamyśleniu.
- Może byśmy zajrzeli... tylko na chwilkę - zapropono
wała Berengaria niepewnie.
- To chyba nie zaszkodzi - zgodził się z nią Jaskari.
Armas był nieco bardziej ostrożny. W ogóle miał wię
cej poczucia odpowiedzialności niż inni, ale w końcu je
go status pól-Obcego zobowiązuje.
- Tylko zajrzymy. Naprawdę na chwilkę - upierała się
Berengaria. - Moim zdaniem las wygląda dość nieprzyje
mnie. Bałabym się pójść dalej w głąb.
Ale właśnie jej obawy rozpaliły ciekawość Eleny.
- A ja pójdę!
Dlaczego ja to robię? pomyślała zaraz zawstydzona,
"erengaria jest moją najlepszą przyjaciółką, najbardziej
Za
ufaną osobą, podziwiam ją i strasznie lubię, dlaczego
w
°bec tego występuję przeciwko niej?
Elena sama nie rozumiała swoich reakcji, ale przecież
tym wieku działaniem człowieka kierują często zaska-
u
)^ce, ukryte gdzieś w głębi duszy motywy.
~ Ja też chcę iść - oznajmił Jaskari.
187
Bogu dzięki, pomyślała Elena. Sama nigdy bym się nie
odważyła.
- Ja też! - dołączył O k o Nocy.
Jeszcze lepiej.
Jori wahał się pomiędzy chęcią pójścia z przyjaciółmi
a obowiązkiem pilnowania swojej nowej gondoli. Tata
Uriel przykazał, by nie spuszczał jej z oczu, natomiast drze
wa miały gałęzie tak nisko, nad rzeką znajdowały się jeszcze
jakieś zarośla, więc gondolą do lasu wjechać by nie mógł.
- Teraz widać wyraźnie, że liście mają srebrzystą barwę
- stwierdził Armas ze wzrokiem utkwionym w najbliższe
drzewo. - A przecież często połyskują, jakby były złote. Be-
rengario, zostanę tutaj z tobą i ty też powinieneś zostać, Jori.
Jori z westchnieniem przyznał mu rację, ale ostrzegł
biegnącą do lasu trójkę:
- Tylko nie zapuszczajcie się zbyt daleko!
- Będziemy do was krzyczeć - obiecała Elena przejęta
tym, że wyrusza w towarzystwie dwóch przystojnych
i silnych młodzieńców. Berengaria również wyglądała na
zadowoloną ze swojego towarzystwa.
Pochyleni zaczęli się przemykać pod koronami drzew.
Ziemię porastała miękka i bardzo zielona trawa. Był to
niezwykle piękny las i Jaskari, który przejął kierownictwo,
nie mógł pojąć, dlaczego nie wolno im tutaj przychodzie
Drzewa rosły stosunkowo rzadko, ale ich gałęzie zwiesza
ły się nisko w dół niczym u płaczących wierzb, był to jed
nak zupełnie inny gatunek drzew. Tu i tam ziemię pokry
wały małe, różowe kwiatki, których też nie byli w stanie
zidentyfikować. Znajdowali się jakby w zupełnie obcym
świecie, odmiennym od tego, który dotychczas znali.
O wszystkich swoich obserwacjach donosili głosn
czekającym nad rzeką przyjaciołom.
By nie zabłądzić, trzymali się brzegu rzeki. Stawaia
ona teraz coraz węższa, wyglądała niczym niewielki pot
188
w
końcu przemieniła się w płynący wolno strumyczek.
- Może powinniśmy zawrócić? - zaniepokoiła się Elena.
- Za chwilkę - obiecał Jaskari, który uważał, że to wszy
stko jest zbyt interesujące, żeby przerywać wycieczkę.
Las stawał się coraz gęstszy, kwiatki tu już nie kwitły,
zamiast trawy ziemię pokrywał ciemny mech.
Jaskari nawet nie zauważył, że przemyka się do przo
du najciszej jak tylko może. To on był kierownikiem gru
py, wiedział jednak, że O k o N o c y jest najzdolniejszym
z nich wszystkich tropicielem śladów, chociaż akurat tu
taj nie ma chyba żadnych śladów do tropienia.
W koronach drzew zaczynały się budzić ptaki. Ville-
mann, ojciec Jaskariego, mówił, że niektóre gatunki pta
ków w Królestwie Światła są takie same jak na Ziemi. In
ne natomiast zupełnie na Ziemi nie występują. Jaskari
znał wiele gatunków ptaków i umiał rozróżniać ich śpiew.
Chyba wkrótce będzie rano, myślał. A może ptaki ma
ją inny rytm dobowy niż ludzie, chyba tak, bo czas snu
rozpoczął się dopiero co.
Jaskari był młodzieńcem bardzo silnej budowy. Miał
długie, jasne włosy i szeroką twarz. Reprezentował dużo
bardziej fińską urodę niż jego mama Mariatta. Bardzo lu
bił pracę na świeżym powietrzu i nie unikał fizycznego
wysiłku. Miał więc rozwinięte muskuły, które napinały się
^k, iż czasami odnosiło się wrażenie, że rękawy koszuli
Jaskariego popękają. Był najsilniejszy w grupie przyjaciół.
Mama i ojciec chcieli, by został lekarzem, ponieważ miał
bardzo sympatyczne usposobienie i zawsze pomagał słab
szym lub bezradnym. Sam Jaskari nie miał nic przeciwko te-
^UJ pod warunkiem jednak, że od czasu do czasu będzie
t l l o
gł pracować fizycznie. Zastanawiał się ciągle, czy zostać
kkarzem, czy też weterynarzem. Miał bowiem od dzieciń
stwa do czynienia z psami i innymi chorymi lub okaleczo
nymi zwierzętami, którymi zajmowała się Tiril. Babcia Tiril
189
była najlepszą przyjaciółką Jaskariego, u niej zawsze mógł
szukać rady i z nią najwięcej rozmawiał o wyborze zawodu.
Teraz jego myśli zajmowała jedna ze szkolnych koleża
nek. Ona również uczestniczyła w urodzinowym przyjęciu,
śmiała się dużo i żartowała ze wszystkimi chłopcami, także
z Jaskarim, ale pod żadnym względem go nie wyróżniała. On
zaś nie nabrał jeszcze pewności w kontaktach z dziewczęta
mi i właśnie teraz, podczas wycieczki, z irytacją wyrzucał so
bie, że nie okazał jej wyraźniej, jak bardzo się nią interesuje.
Przystanął, kiedy Oko Nocy szepnął: „Cii!"
Wszyscy troje stali bez ruchu. Nagle droga powrotna
wydała im się nieprawdopodobnie długa.
- Co to za odgłos? - szepnęła Elena.
Nasłuchiwali znowu. Docierał do nich jakiś słaby
szmer, trudny do określenia. Oko Nocy położył się i przy
cisnął ucho do ziemi. Reszta poszła za jego przykładem.
Teraz Jaskari odkrył, co to takiego. Delikatne drganie
ziemi. Jakiś bardzo cichy, nieprzerwany odgłos jakby da
lekiego grzmotu albo szum...
- Trzęsienie ziemi? - szepnęła Elena, kiedy wszyscy
wstali.
- Nie, nie - odparł Oko Nocy. - To chyba w ogóle nie
jest głos natury.
Inni kiwali głowami. Uważali, że Oko Nocy ma rację-
- Czy powinniśmy to zbadać? - zapytała Elena.
- Myślę, że nie, w każdym razie nie teraz. To dociera
do nas z bardzo daleka, a sądzę, że nasi przyjaciele zaczy
nają się już niepokoić. Chodźcie, wracamy nad rzekę.
Ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przyszli, ale
niełatwo było utrzymać kurs.
- Czy naprawdę zaszliśmy tak daleko od rzeki? -
n i e
pokoiła się Elena. - Las nie był przecież aż taki gęsty-
Byli teraz niemal kompletnie otoczeni czymś, co mo
gło przypominać las iglasty, ale drzewa, rosnące bardz
190
blisko siebie, miały jednak coś w rodzaju liści, a nie szpil
ki, gałęzie zaś sięgały aż do ziemi.
- Oko Nocy - zapytał Jaskari. - Czy potrafisz odna
leźć drogę powrotną?
Indianin stał przez chwilę bez ruchu, próbując się zo
rientować w stronach świata.
- Jesteśmy bardzo blisko rzeki - powiedział w końcu.
- Zaszliśmy tylko głębiej w las. Chodźcie!
Poprowadził ich poprzez przypominające dżunglę za
rośla i wkrótce stanęli nad rzeką, która w tym miejscu by
ła bardzo wąska.
- Niemal jak... jakby płynęła w rurze - rzekł Jaskari
zdumiony. - Albo jakby to był kanał.
- Możliwe, że to kanał - zgodził się Oko Nocy.
- Zaczekajcie chwileczkę - poprosiła Elena. - Coś mi
wpadło do buta.
Usiedli na sporym kamieniu i pomogli jej doprowadzić
but do porządku.
Nagle wszyscy troje spojrzeli po sobie.
- Co to było? - zapytał Jaskari cicho.
- Szept? - zdziwiła się Elena. - Może to strumyk...?
- Nie - odparł Oko Nocy. - To nie strumyk. Słuchaj
cie! Znowu!
Trudno było rozróżnić słowa, ale ktoś szeptał gdzieś
w
pobliżu.
Spojrzeli ku gęstym liściom, spod których wypływał
strumyk.
Po chwili wstali i poszli w górę rzeczki. Musieli odsu-
w
ac zwisające gałęzie, żeby przejść.
Nagle ich ręce natrafiły na opór.
Wyraźnie wyczuwali dłońmi przeszkodę, ale jej nie wi
dzieli.
• To mur - szepnął Jaskari. - Niesłychane. Doszliśmy
az
do samego muru!
191
Byli już kiedyś pod murem, w pobliżu Wschodniej Rz
e
.
ki. Poszli tam z Ramem, który chciał im go pokazać, ale to
było coś zupełnie innego. Zdawali sobie sprawę, że znajdu
ją się na zakazanym terenie. Nie wolno im samodzielnie
odwiedzać okolic muru, tak przykazał wtedy Ram, i to sa
mo słyszeli wielokrotnie od najwcześniejszego dzieciństwa.
Mur, Srebrzysty Las, północna część kraju i stara osada
w pobliżu twierdzy to były cztery surowo zakazane rejony.
Okazuje się, że trzy z tych zakazów zdążyli już złamać,
nie zakradli się jeszcze tylko do północnej części kraju.
Odkryli, że woda strumienia wyprowadzana jest na
drugą stronę muru poprzez mnóstwo wąskich rur, tak aby
nikt niepowołany nie mógł przedostać się wodą. Rury by
ły tak wąskie, że nikt by się przez nie nie przecisnął.
Badali rękami mur. Był gładki i prawdopodobnie bar
dzo gruby, tak to przynajmniej wyglądało przy samym
strumieniu.
- Nie wolno nam o tym wspomnieć nikomu z doro
słych - powiedział Jaskari lekko drżącym głosem. Wie
dział bowiem dobrze, że złamali jedną z głównych obiet
nic, jakie kiedyś musieli złożyć.
- Tylko naszym przyjaciołom - potwierdziła Elena.
- To oczywiste. Chodźcie, wiejemy stąd jak najprędzej.
Odwrócili się już gotowi do ucieczki, gdy znowu usły
szeli szept. Teraz wyraźniejszy i jakby desperacki.
Oglądali wprawdzie uważnie mur ponad strumieniem,
ale nie rozglądali się na boki. Kiedy teraz ponownie od
wrócili się ku niemu, zobaczyli coś, co zaparło im decn
w piersiach.
Po tamtej stronie stała jakaś istota, przyciśnięta do gru-
bej, przypominającej szkło tafli. Rozpostarła szeroko r
a
"
miona, jakby chciała przecisnąć się przez mur.
Czułe serce Jaskariego skurczyło się boleśnie, a w oczac
chłopca pojawiły się łzy. Po tamtej stronie stała ma
192
dziewczynka, mniej więcej taka duża jak Berengaria, kom
pletnie naga, o długich, czarnych włosach, i nawet przez
ten gruby mur można było zobaczyć, że jej oczy płoną
przerażeniem i błagalną prośbą o ratunek.
Teraz zaczynali rozumieć również jej szept. W jakimś
bardzo obcym języku błagała: Pomóżcie mi! Pomóżcie!
Oni przyjdą i mnie złapią. Zostanę złożona na ofiarnym
stosie! Albo rozszarpią mnie na kawałki i pożrą! Ratun
ku! Zlitujcie się, pomóżcie mi!
I rzeczywiście, docierały do nich podniecone, okropne,
dzikie wrzaski. Słychać je było na wielkiej przestrzeni.
Wciąż jeszcze dalekie, nie ulegało jednak wątpliwości, że
przybliżają się coraz bardziej.
18
ARMAS
- Jak można słyszeć szept - zastanawiał się Jaskari,
- przez taki gruby mur?
Wkrótce jednak to zrozumiał. Niektóre rury umie
szczone zostały ponad powierzchnią wody. To one prze
rodziły dźwięk. Pochylił się więc i zawołał tak głośno, że
a
ż metal zadźwięczał:
- Przyjdziemy, pomożemy ci!
Ona oczywiście nie rozumiała, co powiedział, ale sku-
Wa się rozpaczliwie po tamtej stronie i podjęła swoje bła
galne prośby. Jaskari, który dzięki aparatowi Madragów
m
°gł ją rozumieć, posłużył się tymi kilkoma słowami z jej
JCZyka, które dziewczynka wypowiadała:
- Przyjdziemy! Pomoc przyjdzie.
193
Potem odwrócił się do przyjaciół.
- Oko Nocy, ty jesteś najszybszy, sprowadź innych
wyjaśnij im, o co chodzi. Może Armas będzie wiedział
jak ją uratować.
Oko Nocy bez słowa pomknął wzdłuż brzegu strumienia
- Co robić? - pytała Elena gorączkowo.
Jaskari pochylił się i zaczął szarpać metalowe rury
w strumieniu, które jednak trwały nieporuszone. Cały
układ był jak zamurowany. Trzeba by chyba wielkiej si
ły, żeby usunąć choć jedną z nich.
Rzucił się na ziemię i zaczął rękami kopać tuż przy mu
rze, po chwili zobaczył, że dziewczynka po tamtej stronie
robi dokładnie to samo. Przerwali też oboje równocześnie.
Było oczywiste, że mur wchodzi zbyt głęboko w ziemię.
Zrozpaczeni patrzyli na siebie nawzajem przez szkla
ną taflę.
- Schowaj się! - zawołała Elena. - Schowaj się przed
swoimi prześladowcami, a my postaramy się cię uratować.
Dziewczynka nie rozumiała jednak ich języka.
W miejscu gdzie zostawiono łódź, na brzegu siedział
Armas i rozmyślał.
Bardzo mu się nie podobała ta cała wyprawa. To praw
da, że przebywanie w towarzystwie piątki kuzynów było
niezwykle podniecające, oni zawsze potrafili wymyślić
coś ekstra, ale teraz wszedł w konflikt z surowymi zaka
zami ojca. Sprawiało mu to ból, ponieważ chciał być lo
jalny wobec obu stron.
Armas wiedział, że nie jest podobny do swoich rówie
śników. Nie przypominał też wcale Obcych i sam zwyKi
mówić o sobie, że jest bastardem. Jego najlepszym sojuszni
kiem i przyjacielem był Uriel, ojciec Joriego. Często ze s°
bą rozmawiali i rozumieli się nawzajem znakomicie. OD >
194
pochodzili z takich samych związków, ich ojcami byli Ob
cy, a matkami ziemskie kobiety, to znaczy Uriel przyszedł
n
a świat przed tysiącami lat i jego dusza wędrowała już od
jednego ludzkiego ciała do drugiego, nigdy jednak nie wy
zbył się cech odziedziczonych po Obcych. Bardzo wysoki
i szlachetny, o włosach blond, piękny i utalentowany.
Armas nie miał pewności, czy i on posiada te wszyst
kie cechy. Mówiono mu często, że tak. Powtarzali to i je
go przyjaciele, i dorośli, on jednak nie całkiem w to wie
rzył. Czuł się kimś pospolitym, obarczonym wszystkimi
słabościami i grzechami świata. Wiedział tylko, że jego ko
deks moralny jest dużo bardziej surowy niż innych.
Ojciec miał w stosunku do syna wielkie plany, ale mu
ich nie wyjawiał. „Skończ najpierw szkołę" - odpowiadał,
kiedy chłopiec pytał. - „Później zobaczysz".
Wspominano też czasami, że Armas powinien ożenić się
z dziewczyną pochodzącą z Obcych. Dla zachowania wy
sokiej inteligencji. I to mówił ojciec, ten, który wziął sobie
Za żonę małą Fionellę! Armas wiedział, że wzajemna mi
łość jego rodziców jest obecnie tak samo silna jak w cza
sach, kiedy on był jeszcze dzieckiem. Dlaczego więc on sam
nie miałby sobie wybrać dziewczyny z rodu ludzkiego?
Ale co tam, na razie nie ma to znaczenia, ponieważ Ar
mas nie dojrzał jeszcze do małżeństwa. Czuł się tylko nie
pewnie wśród zwykłych dziewcząt, ponieważ pochodził
Z
Obcych, a także wśród kobiet Obcych, ponieważ w po
lowie byl zwyczajnym śmiertelnikiem.
Bardzo wiele rozmawiał o tych sprawach z Urielem.
len bowiem, zanim zjawił się na Ziemi jako prawie anioł,
przeżywał podobne kłopoty. „To się jakoś ułoży" - zwykł
nawiać Uriel uspokajająco. - „Zobaczysz, że się ułoży, kie-
<v czas nadejdzie, wszystko rozwiąże się samo z siebie".
Armas miał co do tego poważne wątpliwości.
Krajobraz tonął w złocistym blasku. Rodzice mówili,
195
że na zewnątrz ponad Ziemią znajduje się niebieskie nie
bo. To musi być piękne. Na Ziemi istnieją też podobno
pory roku. Cudowna wiosna. Jesień. Theresa tak ładnie
opowiada o złotej jesieni. Wszystkie barwy...
Armas przypominał sobie taką rozmowę z Theresa nie
tak dawno temu, kiedy co najmniej przez godzinę opo
wiadała mu o tym, jak jest na Ziemi. Theresa twierdzi, że
bardzo lubi z nim rozmawiać. „Ponieważ jesteś bardzo in
teligentny, Armasie" - tak powiedziała ostatnio z łobuzer
skim błyskiem w oku. - „Ty umiesz słuchać. Ludzie,
którzy umieją milczeć i słuchać, są mądrzy".
Po tych słowach oboje wybuchnęli śmiechem.
Armas zapytał ją potem, czy nigdy nie tęskni do tej ba
jecznej krainy na zewnątrz. Tak, ponieważ dla Armasa
i jego rówieśników zewnętrzny świat był krainą z baśni.
Theresa westchnęła wtedy ciężko i odparła, że jej stary
świat w swojej katastrofalnej niedoskonałości jest z pew
nością czymś unikatowym, ale że oczywiście często, bar
dzo często odczuwa za nim głęboką tęsknotę.
„Bo widzisz, Armasie, tęsknota jest czymś, co ludzie przy
noszą ze sobą na świat. Człowiek, który za niczym nie tęsk
ni, jest tylko w połowie sobą. Ja na przykład wcale nie mam
ochoty opuszczać Królestwa Światła, ponieważ wszystko tu
taj jest takie cudowne. Muszę jednak mieć prawo do tęskno
ty. Ty przecież także tęsknisz do tamtego świata, prawda.
„Oczywiście" - przyznał wtedy. - „Ale ja chyba tęsknię
najbardziej za odkryciami, jakich mógłbym tam dokonać.
Domyślam się bowiem, że ten zewnętrzny świat jest dużo
większy od naszego i dużo bardziej zróżnicowany. Z p
e W
'
nością istnieją jeszcze tereny zupełnie nie odkryte .
„Jasne, że istnieją. Ale na tamtym świecie istnieje te
bardzo wiele zła, nie zapominaj o tym! Wiele barbarzy
stwa. Wiele ucisku ludzi i zwierząt. Wojny rehgij
n e
'
których ja nigdy nie byłam w stanie zrozumieć, ale to n
196
jest moja sprawa. Nie, nie, ja tęsknię za znacznie mniej
szymi sprawami, za powiewem wiatru wczesną wiosną
nad przysypanym śniegiem Theresenhof, za moim wy
godnym fotelem przy kominku..."
Armas długo się nad tym zastanawiał. „Wszyscy,
których znam, za czymś tęsknią. Ojciec również, ale nie
wiem, za czym, zresztą ja sam także tęsknię za czymś bar
dzo nieokreślonym".
Theresa uśmiechnęła się leciutko.
„Rozumiem cię. To jest wieczna, głęboka tęsknota mło
dości, Armasie".
Nagle coś się musiało stać w pobliżu miejsca, w którym
siedział.
Gwałtownie odwrócił głowę tak, że jego długie jedwa
biste włosy uniosły się w powietrzu. Ciemne oczy w do
skonale ukształtowanej twarzy spostrzegły, że z lasu
w strasznym pośpiechu wypada O k o Nocy.
Trójka czekająca na brzegu zerwała się z okrzykiem:
- Co się stało?
Oko Nocy pospiesznie wyjaśnił sytuację.
- Musimy sprowadzić pomoc - zakończył zdyszany.
- Musimy powiedzieć Strażnikom.
- Oczywiście, ja mogę pojechać moją gondolą... - za
czął Jori, lecz Armas mu przerwał.
- Nie, zaczekaj! Trzeba się dobrze zastanowić. Ojciec
powiada, że istoty, znajdujące się po tamtej stronie mu
ru, robią co mogą, by przedostać się do Królestwa Swia-
ua. Oszukują i używają podstępów na wszystkie możliwe
s
Posoby. Musimy więc mieć pewność.
Oko Nocy patrzył na niego z wielką powagą.
- Armas, to jest mała dziewczynka, blada jak kreda,
c
"uda i bezradna. Jeśli kiedykolwiek widziałem prawdzi
wa, rozpacz i śmiertelny lęk, to właśnie w jej oczach.
~ Nie ma w sztuce aktorskiej niczego, co łatwiej i pro-
197
ściej wyrazić niż właśnie przerażenie i rozpacz - upierał
się Armas.
- W takim razie chodźcie i przynajmniej zobaczcie sa
mi. Oceńcie, czy ona oszukuje!
- Oczywiście!
Pomogli Joriemu ukryć łódź wśród drzew i pobiegli
przez las.
- Poza tym słyszeliśmy jej prześladowców - poinfor
mował O k o Nocy. - W ich głosach brzmi żądza mordu.
- To też może być gra - powiedział Armas. - Och, wy
baczcie mi, ale musimy być ostrożni. Zdarzały się okropne
rzeczy, kiedy niepowołani przedarli się do Królestwa Świa
tła. Działo się to dawno, zanim jeszcze my się urodziliśmy,
ale miały tu miejsce prawdziwe rzezie niewinnych mie
szkańców... Jeśli jednak na dziewczynie można polegać, to
oczywiście powinniśmy zrobić wszystko co można.
Pojmowali jego niechęć, nawet Jori, który sam miał
nieczyste sumienie z powodu gondoli. Zdawali sobie spra
wę z tego, że weszli na zakazany teren i że Armas postę
puje wbrew rozkazom swego ojca.
Nie przebyli jeszcze nawet połowy drogi, gdy zatrzy
mali się przerażeni, a zaraz potem ukryli się bez słowa za
grubymi pniami drzew.
Poprzez piękny las szły dwie groteskowo wyglądające
istoty pogrążone w rozmowie.
O k o Nocy i Armas byli wstrząśnięci. Nigdy przedtem
nie widzieli nikogo takiego i w przeciwieństwie do swo
ich towarzyszy nie rozumieli, z kim mają do czynienia-
Widzieli oto przed sobą dwie potężne sylwetki okropnie
niezdarne, mimo to poruszające się z niezwykłą lekkością-
Stworzenia te miały duże, ciężkie głowy i po trzy palce u rą
zamiast pięciu. Zmierzwione włosy opadały na szeroK
czoła nad fantastycznie pięknymi, zwierzęcymi oczym
i szerokimi płaskimi nosami. Chociaż chodziły na dwo
198
nogach, poruszały się i rozmawiały ze sobą niczym ludzie,
to najbardziej przypominały zwierzęta. Zwierzęta kopytne?
Jori wyszedł ostrożnie ze swojej kryjówki.
- Ludzie-bawoły? Bawoli ród, Madragowie! - wykrzyk
nął zachwycony. - Przyjaciele mamy i ojca, i wszystkich na
szych staruszków. Nigdy przedtem ich nie widziałem, cho
ciaż słyszałem mnóstwo opowieści o ich geniuszu i w ogóle.
Reszta młodych również opuściła kryjówki, choć czy
niła to nie bez obawy.
Madragowie zatrzymali się zdumieni.
- Ależ, drogie dzieci, co wy tutaj robicie? - odezwał się
jeden w dziwnym języku Madragów. - Przecież nie wol
no wam tutaj przebywać.
- Wiemy o tym - przyznał O k o N o c y i ukłonił się onie
śmielony. - Chodzi jednak o to, że musimy uratować ży
cie pewnej małej dziewczynki.
W kilku słowach wyjaśnił całą sprawę.
Madragowie spoglądali to na jedno, to na drugie.
- Ty musisz być synem Taran - uśmiechnął się jeden
z nich do Joriego. - Taran i Uriela. Jesteś podobny do nich
obojga.
- Dziękuję. Traktuję to jako komplement, ale...
- A ty jesteś córką... Rafaela czy Danielle?
- Rafaela. Mam na imię Berengaria - szepnęła dziew
czynka spłoszona i dygnęła głęboko.
- Piękne imię, ale reszty z was nie rozpoznaję. Ty,
Który wyglądasz, jakbyś źle się czuł w tym lesie, musisz
"Nęć w żyłach krew Obcych.
- Częściowo - odparł Armas sztywno. Stał jak na szpil
kach.
- A ty pochodzisz chyba z tego dumnego ludu - rzekł
Madrag do Oka Nocy przestępującego niecierpliwie z no-
8
1
na nogę, ale pragnącego zachować się uprzejmie.
Drugi z Madragów rzekł:
199
- Ja ciebie poznaję, ty jesteś O k o Nocy, prawda?
- Owszem, jestem, ale jakim sposobem...?
- Wiele się od ciebie oczekuje. Tak, rozumiem was bar
dzo dobrze, ale, niestety, dla tej małej dziewczynki nic nie
można zrobić. Mur został wzniesiony w pradawnych cza
sach z niezniszczalnego materiału, do tego potrzebna jest
magiczna siła.
- Gdybyśmy tylko mogli się z nią jakoś porozumieć - po
wiedział O k o Nocy, który widział dziewczynkę. - Próbowa
liśmy nawiązać z nią kontakt, jedyne słowa, jakie zrozumieli
śmy z tego, co powiedziała, to „ratunku" i „oni mnie złapią!"
Wymawiał słowa w dziwnym języku dziewczynki.
Madragowie zmarszczyli czoła.
- Nie znamy tej mowy. To nie jest jeden z tych języ
ków, którymi mówiono po tamtej stronie muru. Ona mu
siała przyjść z bardzo daleka. Być może z krainy, w której
panuje jeszcze większy mrok... A w takim razie, O k o No
cy, masz rację, ona potrzebuje pomocy.
- Tak, i my jesteśmy w stanie ją zrozumieć, tylko że
ona nie rozumie, co do niej mówimy. Musi poszukać so
bie jakiejś kryjówki i schować się, ale nie potrafimy jej te
go wytłumaczyć.
- Dzieci kochane, to przecież da się bardzo prosto za
łatwić. Wciąż pracujemy nad sposobami rozumienia ob
cych języków. Proszę. O k o Nocy, weź ten aparacik,
dziewczynka zrozumie, co mówisz, nawet jeśli sama nie
będzie miała aparatu.
Wszyscy stali bez słowa, zdumieni nowym wynalazkiem.
O k o Nocy przyjął aparat z uprzejmym podziękowaniem-
- Czy ona jest teraz sama? - zapytał jeden z Madragow-
- Nie - odparł Jaskari - syn Villemanna oraz Elena, c°
ka Danielle, dotrzymują jej towarzystwa. Niczego wię
ce
)
nie mogą dla niej zrobić.
- Ach, rodzina czarnoksiężnika - rzekł jeden z Mad
r
200
gów wzruszony. - Bardzo za nimi tęsknimy.
- W takim razie prosimy w odwiedziny - zawołał Jori
spontanicznie. - Nasi rodzice wciąż tyle o was opowiadają!
- Odwiedzimy was chętnie, tylko zakończymy tę spra
wę tutaj. Teraz jednak musimy iść, już i tak jesteśmy
spóźnieni, a wy powinniście zmykać z tego lasu, zanim
ktoś was dostrzeże.
- Tak - obiecał Armas. - I dziękujemy za pomoc. Czy
wy mieszkacie tutaj?
- Tutaj pracujemy - odpowiedzieli uprzejmie. - Zegnaj
cie na razie. Jakby co, to myśmy was nie widzieli.
Armas stał jeszcze przez chwilę i patrzył w ślad za Ma-
dragami, podczas gdy jego przyjaciele pobiegli już w stro
nę muru.
Rzeczywiście w państwie mojego ojca znajduje się wie
le niezwykłych rzeczy, myślał chłopiec. Niemal każdego
dnia znajduję coś nowego. Co właściwie kryje ten las?
A przecież jeszcze nie widziałem najdalej na północ po
łożonych części kraju, tych leżących na północ od rejonu,
w którym sam mieszkam. Nawet mnie nie wolno w tam
tą stronę spoglądać, a co dopiero moim przyjaciołom.
Trzeba biec do muru.
19
BERENGARIA
Ze zgrozą spoglądali w stronę muru. Elena i Jaskari
Próbowali podtrzymywać odwagę w dziewczynce najwy-
ra
zniej bez powodzenia. Nawoływania prześladowców
fozlegaly się teraz okropnie blisko.
201
- Możemy tylko mieć nadzieję, że oni jej nie znajdą,
przecież nie muszą wybiec z lasu akurat tutaj - westchnął
Jaskari.
Armas powiedział coś, co sprawiło, że włosy na gło
wach jego przyjaciół stanęły dęba.
- O n i kierują się węchem, są niczym zwierzęta, tropią
wzdłuż strumienia, oczywiście, że ją znajdą.
Oko Nocy pokazał im swój nowy aparacik. Wszyscy ode
tchnęli z ulgą. W wielkim pośpiechu Jori opowiedział o spo
tkaniu z Madragami, po czym wszyscy podeszli do muru.
- Pozwól, że ja to zrobię - poprosiła Berengaria.
Spojrzeli na nią zaskoczeni. To niepodobne do tej roz
chichotanej, kłótliwej dziewczynki. Teraz miała łzy
w oczach, a dłoń, w której ściskała aparacik, drżała.
Bez słowa pozwolili jej podjąć próbę nawiązania kon
taktu z nieznajomą. Ze zdumieniem stwierdzili, że obie są
do siebie podobne, choć oczywiście twarzy tamtej obcej
dokładnie nie widzieli. Była też chudsza niż Berengaria,
szczerze mówiąc była wycieńczona, jakby przez długi
czas odżywiała się jedynie wodą.
Zdawało się, że Berengaria nawiązała z nią kontakt, za
nim jeszcze zdążyła posłużyć się aparacikiem. Działo się
tak pewnie dzięki temu, że obie dziewczynki były w tym
samym wieku, ale po części pewnie też dlatego, że mała po
tamtej stronie z ulgą przyjmowała do wiadomości spotka
nie z normalnymi ludźmi. Niestety, sprawa zaczynała się
trochę komplikować. Dziewczynka nie chciała odejsc oa
muru, nie chciała zrozumieć, że to dla niej jedyny ratuneK.
Wtedy Berengaria zaczęła się posługiwać nowym apa
ratem i wszyscy zebrani patrzyli zdumieni, jaka rozsądn
jest ich najmłodsza przyjaciółka.
Początkowo nieznajoma dziewczynka była wyraźnie
przerażona tym, że musi się komunikować w taki dz
ny sposób. Kiedy jednak uświadomiła sobie, że rozu
202
słowa Berengarii, zaczęła słuchać bardzo uważnie.
- Niewiarygodni Madragowie - szepnął Jaskari z podzi
wem w głosie. - Szkoda, że jeszcze ich nie poznałem.
- Wszystko przed tobą - mruknął Jori. - Uważaj teraz,
słuchaj, co mówi Berengaria.
Ich mała przyjaciółka przemawiała wolno i wyraźnie:
- O n i cię tropią, dlatego musisz wejść do strumyka. Idź
kawałek wodą, a potem wyjdź na brzeg i wdrap się na to
wysokie drzewo, tam... - Berengaria pokazywała ręką,
a dziewczynka śledziła jej ruch wzrokiem. - Spróbuj jak
najmniej dotykać ziemi, kiedy wyjdziesz z wody. Prze
mknij się na palcach i natychmiast wchodź na drzewo.
I śpiesz się, myśliwi dopadną cię lada moment!
Słuchali jej słów z drżeniem. Skąd przyszło jej do gło
wy słowo „myśliwi?" Zdawali sobie jednak sprawę, że to
najwłaściwsze określenie.
Dziewczynka po raz ostatni rozpaczliwie przycisnęła
całe ciało do „szklanej" tafli muru, jakby uparcie prosiła,
by jej nie opuszczali, po czym skinęła głową.
- Jak masz na imię? - zapytała Berengaria.
- Siska - odparła nieszczęsna dziewczynka. - Jestem
księżniczką. I byłam boginią. Teraz już nie. Oni chcieli
złożyć mnie w ofierze, ale im uciekłam. Później zaczęli
mnie gonić tamci. Nieznajomi. Zegnajcie! I bardzo dzię
kuję! Nie zapominajcie o mnie! Tak bym chciała przyjść
do was, do Wielkiego Światła. Czy będę mogła potem?
„Po czym?" pomyśleli wszyscy, zgnębieni.
- Tak, tak - obiecała Berengaria. - Ale teraz śpiesz się,
śpiesz.
Nareszcie mała Siska zdołała oderwać się od przycią
gającego ją z wielką siłą światła i pobiegła, jak jej kazała
B e r
engaria, brzegiem strumienia. Widzieli, że macha im
na
pożegnanie, i widzieli, jak wspina się na gałęzie wiel-
S l e
go drzewa. Po chwili zniknęła całkiem wśród listowia.
203
- Wysoko, Siska! Tak wysoko, jak tylko potrafisz! - wo
łała Berengaria.
Zaległa cisza, jedyne, co ją zakłócało, to podniecone wy-
cia prześladowców Siski, zbliżających się nieuchronnie. Naj
wyraźniej było ich wielu, rozproszonych po całej okolicy.
- Idziemy - rzekła Elena.
- Ja chciałbym ich zobaczyć - zaprotestował Jori. Inni
zresztą też podzielali jego ciekawość. Berengaria pragnęła
dotrzymać obietnicy danej Sisce i zostać przy niej.
- Mieli ją złożyć w ofierze - rzekł Armas ze współczu
ciem. - Prawda, że i o tym wspomniała?
- Tak, chyba rzeczywiście jest tak, jak mówił jeden
z Madragów. Ona przyszła tutaj z bardzo daleka.
- Może z tych pogrążonych w nieprzeniknionym mro
ku części Królestwa Ciemności, które kiedyś odwiedziłem
- zastanawiał się Oko Nocy. - Jest taka blada, jakby nig
dy jeszcze nie widziała światła.
Armas odnosił się sceptycznie do całej sprawy.
- Mój ojciec powiada, że istnieją różne odcienie mro
ku tam na zewnątrz. Myślę, że ona nie pochodzi z tych
najciemniejszych, na to by wskazywało jej zachowanie.
Ale też z pewnością nie wychowała się w jasnych okoli
cach poza murem.
- No właśnie. A co to za istoty ci, którzy ją prześladu
ją? - zastanawiała się Berengaria. - Co to za bestie?
- Istnieje wiele odmian różnych stworzeń. Te, jak są
dzę, należą do półzwierząt, przenikniętych żądzą mordu.
Istnieją jednak również inne, o blond włosach, nie takie
dzikie jak te tutaj.
- Musimy ją przeprowadzić na tę stronę muru - rzekła
Berengaria w rozmarzeniu.
Armas westchnął:
- Oczywiście. Ale sama słyszałaś, mur może zosta
otwarty jedynie przy pomocy siły magicznej.
204
- A my takiej nie posiadamy - westchnął Jori zgnębio
ny. - Nawet Madragowie nie mogą nam pomóc, powinni
śmy mieć teraz przy sobie dziadka Móriego. Albo Dolga.
- Tak, ale w żadnym razie nie wolno nam o tym roz
mawiać z Obcymi. Oni nigdy by się nie zgodzili na otwar
cie muru - rzekł Jaskari. - Może Cień? Nie, jego nigdy je
szcze nie widziałem. Elfów zresztą także nie.
W oczach Joriego zabłysło światełko.
- Mam pewien pomysł - rzekł z wolna. - Najpierw my
ślałem o samym słońcu, że mogłoby utworzyć przejście, ale
przecież ono właśnie jest chronione przez ten mur, więc to
się pewnie nie uda, natomiast szlachetne kamienie...
Armas spoglądał na niego zdumiony.
- Szafir i farangil? Czyś ty zwariował?
Jori nie ustępował. I w końcu nawet Armas zaczął się
interesować jego planami. Farangila nie odważyliby się
nawet tknąć. Jest zbyt niezbezpieczny dla kogoś, kto nie
wie, jak się z nim obchodzić, ale szafir...? Szafir posiada
wielką moc, sądząc po tym, co mówią rodzice i inni do
rośli. Zęby tylko jakoś się do niego dostać.
Pożyczyć go nie mogli. To pewne. Wszyscy jednak wie
dzieli, gdzie przechowywane są cudowne klejnoty.
W wielkim budynku w największym mieście. Budynek na
zywa się świątynia i jest niedostępny.
Ale...?
-Ja krążyłem ponad świątynią w mojej gondoli - rzekł
Armas. - Znajduje się tam wiele powietrznych kanałów
oraz wyraźne szczeliny w ścianie przy dachu. Nikt się jed
nak nie zdoła przez nie przecisnąć, musiałby być szczu
plejszy niż Berengaria.
Krzyki i wycie dzikich myśliwych rozlegały się coraz
°nżej, a tymczasem cala szóstka dyskutowała z ożywie-
n i e
m, nie znajdując rozwiązania. Spojrzeli sobie w oczy
1
nagle chyba wszyscy pomyśleli to samo.
205
- Ja od tamtego czasu często go wspominałem - powie
dział Jori cicho.
- I ja również - potwierdziła Elena. - Sprawiał wraże
nie strasznie samotnego.
- Jakby został odepchnięty przez wszystkich - skinął
głową Armas.
- Ale też był dosyć złośliwy - wtrącił Jaskari.
- N o , powiedzmy niezbyt życzliwie usposobiony - przy
znał O k o Nocy.
- Ale jest szczuplutki - rzekła Berengaria. - Szczuplej
szy niż ja i nieprawdopodobnie zwinny.
- Tak jest - potwierdziła Elena.
- Mogę wziąć gondolę - zdecydował Jori, a pozostali
się z nim zgodzili.
- W jaki sposób zamierzasz nawiązać z nim kontakt?
- zawołał Armas za odchodzącym Jorim. - Czy pomyśla
łeś, że on może już nie mieć swojego aparatu?
- To zmartwienie zostaw mnie - odparł Jori zarozu
miale. - Szkoda tylko, że nie będę mógł zobaczyć tych dzi
kich myśliwych. Pokażcie im język w moim imieniu.
Po tych słowach zniknął.
Wszyscy patrzyli w ślad za nim z ulgą.
- Tyle razy o nim rozmyślałam - rzekła Berengaria
z rozjaśnioną twarzą. - Wciąż miałam wrażenie, żeśmy go
w jakiś sposób zawiedli.
- Ja też nie mogłam się pozbyć wyrzutów sumienia - p°"
wiedziała Elena z błyszczącymi oczyma. - Mam nadzieję,
że Jori go znajdzie.
- Dzicy nadchodzą! - zawołał Armas. - Co robimy-
- Będziemy ich drażnić - zaproponował Jaskari.
- Nie! - wykrzyknęła Elena. - Berengaria, rozbieraj się-
Oszukamy ich.
- Rozbierać się?
- Tak, tak, pośpiesz się! N i e , nie, majtki możesz zos
206
wić, ale nic więcej. A my wszyscy powinniśmy się ukryć.
Błysk zrozumienia pojawił się w oczach Berengarii. Nie
zastanawiając się dłużej, zdjęła z siebie krótką sukienkę,
a także buty i stała teraz tylko w cielistego koloru majtecz
kach. Przez gruby mur z pewnością trudno je zauważyć.
Stanęła tuż przy przezroczystej tafli. Czekała...
Wreszcie się pojawili.
Parskający, wściekli, że wciąż jeszcze nie dopadli zdo
byczy, pędzili przed siebie. Wrzeszczeli coś podnieceni
i nagle odkryli, że stoją przed znienawidzonym murem.
Na chwilę zaległa śmiertelna cisza, a potem po drugiej
stronie zobaczyli Berengarię.
Byli straszni, nie tylko dlatego, że wyglądali ohydnie,
obdarci i brudni ponad wszelkie wyobrażenie, tak że nie
można było określić koloru ich skóry, ale nie to przera
żało najbardziej. Największą grozę budziła dzika zacie
kłość w ich twarzach. Owa zwierzęca nienawiść wobec
wszystkiego, co nie jest podobne do nich samych. Nie ma
bardziej niebezpiecznych indywiduów niż te, które uwa
żają, że tylko one mają rację.
Przez kilka sekund Berengaria była jak sparaliżowana
ze strachu i ponad wszystko pragnęła uciec, ukryć się
gdzieś, pamiętała jednak o zadaniu, którego sama się pod
jęła. Miała odwrócić uwagę bestii od małej bezbronnej Si-
ski, schowanej w koronie drzewa. Podeszła więc bliżej,
wsadziła kciuki w uszy i machając dłońmi przy twarzy,
pokazywała prześladowcom język.
Oni również nareszcie ocknęli się ze zdumienia. Znowu
z
aczęli wydawać z siebie wściekle wojenne okrzyki, rzuca-
" się na mur, tłukli w niego kijami i siekierami, próbowa-
'• ciąć nożami, rozzłoszczeni tak, że Berengaria zaczynała
S1
? ich bać, bo co by się stało, gdyby mur nie wytrzymał.
Mur jednak trwał niewzruszony. Dzicy próbowali też
wyrwać rury ułożone na dnie strumyka. A przez cały czas
207
Berengaria podskakiwała i tańczyła, żeby ich jeszcze bar
dziej rozdrażnić.
Kiedy zdyszani dali na chwilę spokój rurom, usłysza
ła, że jeden z nich ryknął:
- Jeśli ona mogła przejść na drugą stronę, to my też
przejdziemy!
Wtedy Berengaria zrozumiała, że dzicy tak szybko stąd
nie odejdą. Dla Siski nie oznaczało to niczego dobrego.
Berengaria zresztą też nie mogła teraz po prostu odejść.
Musiała coś wymyślić, i to zaraz.
Kiedy dzicy ponownie zbliżali się do muru, tym razem
z wielkim kamieniem, którym zamierzali zaatakować
przeszkodę, wyprostowała się i zawołała:
- Nie! Wy tędy nie przejdziecie, bo powinniście wie
dzieć, że ja jestem boginią i otworzyłam mur za pomocą
magii jednym jedynym ruchem dłoni. Wy tego nie potra
ficie. Nie dokonacie tego nawet za sto lat!
Dopiero teraz przystanęli zdumieni tym, że dziewczy
na rozumie, co mówią, a także tym, że oni rozumieją jej
słowa. Berengaria trzymała przecież wciąż w dłoni naj
nowszy wynalazek Madragów.
Kamienny blok upadł na ziemię z hukiem, który usły
szała, a także poczuła.
Zawołała głośno do dzikich prześladowców, skoro juz
zaczęli jej słuchać:
- I mogę przywołać z lasu wojowników, żeby mnie
ochronili, popatrzcie tylko!
Strzeliła palcami. Wyjdźcie teraz, pokażcie się, m
0 1
przyjaciele! Wyjdźcie do cholery!
To było brzydkie słowo, ale w tej chwili bardzo go p°"
trzebowała. Pomyśleć, co się stanie, jeśli przyjaciele n
usłyszą...?
Ale, oczywiście, usłyszeli. Armas i O k o Nocy, i J
a s l t a
ri wyszli z lasu, próbując wyglądać jak potężni wojów
208
cy. Wysocy i przystojni chłopcy robili ogromne wrażenie,
zwłaszcza że dzicy byli niewielkiego wzrostu.
- Brawo, Berengario - mruknął Armas. - Daj mi apa
rat. Teraz ja z nimi porozmawiam.
Oddała mu z wdzięcznością, że będzie mogła choć na
chwilę odetchnąć. Zauważyła teraz, że drży na całym ciele.
- Nędznicy! - wołał Armas, największy z chłopców,
władczym głosem. - Wracajcie do swoich siedzib, zanim
dosięgną was promienie świętego Światła.
Tamci drgnęli, ale najwidoczniej Armas ich jeszcze nie
przekonał.
Wtedy wyjął z kieszeni małą szkatułkę, w której prze
chowywał przewodnie światło swojego ojca, małe słońce.
Skierował jego promienie ku napastnikom, którzy
z przeraźliwym wyciem odwrócili się i po chwili zniknę
li w Srebrzystym Lesie.
Teraz również Elena wyszła ze swojej kryjówki, nie mo
gła już przecież zepsuć wrażenia „dzielnych wojowników".
- Siska! - zawołał Armas. - Pozostań jeszcze w kryjów
ce. Musimy na chwilę odejść, ale tylko na chwilę, i nie pój
dziemy daleko. Musimy przygotować wszystko tak, żeby
pomóc ci przedostać się przez mur.
Nie obiecuj zbyt wiele, pomyślała Berengaria.
W koronie drzewa rozległ się cichutki pisk:
- Nie odchodźcie!
- My nie odchodzimy, ale nie bój się, oni już nie wrócą
1
nie będą cię szukać, są przekonani, że znajdujesz się po
drugiej stronie muru.
- Rozumiem.
- Wkrótce do ciebie zawołamy.
- Tak, dziękuję.
Odwrócili się i poszli, zostawiając mur za sobą.
- Berengaria, byłaś wspaniała - rzekł Jaskari.
- Tak, rzeczywiście - potwierdzali inni.
209
Dziewczynka rozpromieniła się, słysząc tyle pochwał
Ujęła dłoń Oka Nocy tak samo, jak robiła to w czasach
dzieciństwa, i tym razem on swojej ręki nie cofnął.
- Naprawdę byłam dzielna? - zapytała rozjaśniona ni
czym słoneczko.
- Byłaś fantastyczna - odpowiedział Oko Nocy.
Och, kocham was wszystkich, myślała Berengaria, je
steście takimi cudownymi przyjaciółmi i wytrzymujecie
ze mną tyle czasu. Tym razem jednak chyba naprawdę
zrobiłam coś ważnego. Życie jest cudowne.
Kocham cię, rozkoszowała się tymi słowami tak, jak to
czyniła co najmniej sto razy przedtem. Nigdy nie wyma
wiała ich, myśląc o kimś szczególnym. Chciała tylko
sprawdzać, jaką te słowa mają władzę, lubiła, gdy wpra
wiały ją w oszołomienie.
Kocham cię, kocham cię, kocham...
Szła teraz rozdarta pomiędzy chęcią pojechania gondolą
razem z Jorim a obowiązkiem zostania z Siską, wiedziała, że
inni mocują się z tym samym problemem, czytała to w ich
twarzach, ale Siska bardziej potrzebowała wsparcia niż JorŁ
- Mam nadzieję, że Jori go odnajdzie - westchnęła.
- Tak, chociaż może mieć niejakie problemy - odparł
Oko Nocy.
- On był taki sympatyczny - uśmiechnęła się Berenga
ria szeroko.
Oko Nocy zachichotał.
- Sympatyczny? To jest mała bestia, ale zasłużył sobie
na naszą przyjaźń.
- Absolutnie. Oko Nocy, czy ja naprawdę dzisiaj by
łam dzielna?
20
JORI
Jori gnał ponad krajem w swojej nowej gondoli. Wszy
stkie napomnienia taty Uriela uleciały z wiatrem, czy ra
czej, ściślej biorąc, z tym strumieniem powietrza, który
wzbudzał pojazd Joriego. Rzeczywiście była dobra oka
zja, by przekonać się, co ta gondola potrafi osiągnąć.
Potrafiła sporo. Jori pędził, urzeczony szybkością, lecz
także gnany strasznymi wyrzutami sumienia. Ale co tam,
nikogo nie było na dworze, mógł szaleć jak tylko chciał
w kryształowo czystym powietrzu nocy.
W pobliżu wielkiego miasta zwolnił nieco i wykonał
kilka okrążeń nad wielką budowlą, w której przechowy
wano cudowne skarby kraju. Nad wielką świątynią. Rze
czywiście, Armas mówił prawdę. Wysoko ponad ulicami
znajdowało się coś w rodzaju powietrznych kanałów.
O ile mógł się przekonać, żaden człowiek nie byłby w sta
nie się tamtędy przedostać.
Wyglądało na to, że owe wentyle wiodą wprost do naj
świętszych sal. Jori zwiedzał je kiedyś ze szkolną wyciecz
ką i nauczyciel, pewien uczony Lemur, opowiedział im co
nieco o cudownych klejnotach. Uczniom nie pozwolono
w
ejść do pomieszczenia, w którym przechowywano sza
fir i farangil, Jori jednak widział kamienie poprzez szkla
ną ścianę. Gdyby ktoś znajdował się w tamtym pomie
szczeniu, z łatwością mógłby je wziąć.
Owego dnia kamienie leżały spokojnie, lecz Jori, który
211
słyszał o nich znacznie więcej niż nauczyciel, wiedział, ij
kiedy je stosować, ożywają. Niebezpieczny farangil, obroń-
ca, atakuje wszystko co złe, może płonąć intensywnym
czerwonym blaskiem oraz wysyłać rozżarzone promienie
śmierci i unicestwiać każdego, kto nosi w duszy zło.
Szafir, ów piękny niebieski klejnot, leczy rany, ratuje ży
cia i dokonuje prawdziwych cudów. Na Ziemi po tamtej
stronie Wrót potrafił również przedłużać ludziom życie.
Oba kamienie były wielkie jak dłonie Joriego i przezroczy
ste. Gdyby jednak znalazły się w posiadaniu kogoś niegod
nego, zmętnieją i staną się bezużyteczne, w przeciwień
stwie do Świętego Słońca, którym może się posługiwać
również zło i które w takim wypadku staje się śmiertelnie
niebezpieczne, bowiem Słońce wzmacnia to, co ochrania.
A gdyby tak teraz kamienie były zmętniałe? I gdyby
nie można by ich użyć do wykonania zadania?
Jori, pogrążony w rozmyślaniach, opuścił już okolice sto
licy. Gnał przed siebie w tempie, którego mama i ojciec z pew
nością by nie pochwalali... no, zresztą mama to może jeszcze,
ona zawsze chętnie popierała jego szaleństwa. Z pewnością
jednak martwiłaby ją samotna wyprawa nieposłusznego syna.
Jori chichotał pod nosem.
Od czasu do czasu jednak mimo wszystko doznawał wy
rzutów sumienia. Wiedział, że czeka ich rozwiązanie co naj
mniej dwóch mało zabawnych problemów. Po pierwsze, jak
zdołają naprawić mur, kiedy będzie już po wszystkim?
A poza tym, jakim sposobem odłożą szafir na miejsce
w szczelnie zamkniętej sali?
Ale co tam, przyjdzie czas, znajdzie się i rada.
Było to ulubione powiedzenie Joriego, które zresztą
przejął od matki.
W dole ukazała się stara twierdza duchów, twierdza Si"
linów, którzy wymarli dawno temu. Teraz przejęli ją- J
a
*
to Armas ich nazwał? Jakiś rodzaj istot natury czy też o-'
212
fów. Odpowiedniejsza byłaby chyba nazwa „istoty zie
mi". Cokolwiek się tam kiedyś stało, to te właśnie istoty
najpierw zagarnęły twierdzę, potem ją opuściły i wróciły
do swoich ziemianek.
Z wyjątkiem może jednej.
Co stwór, którego spotkali, robił wtedy, przed czterema
laty, sam w twierdzy? Dlaczego pomógł im, swoim arcy-
wrogom? Ojciec Armasa mówił, że oni wszyscy są niezwy
kle wrogo usposobieni do innych mieszkańców Królestwa
Światła, które niegdyś stanowiło część ich pogrążonego
w mroku świata. Otrzymali Światło, to prawda, ale obsza
ry ich władztwa skurczyły się do jednej doliny.
Nic dziwnego, że złościli się na intruzów.
Gondola zatoczyła krąg nad twierdzą. Jori nie miał
odwagi polecieć nad jej zapleczem, jeszcze nie teraz, naj
pierw chciał zbadać ruiny.
Cicho zawołał w ich stronę:
- Tsi-Tsungga?
Gdy nie doczekał się reakcji, powtórzył imię, tym ra
zem głośniej:
- Tsi-Tsungga! Masz jeszcze nasz aparat? Do diabła,
włóż go!
Czy będę musiał wylądować poza twierdzą? myślał za
niepokojony. Pamiętał, jak szybko poruszają się istoty
ziemi, spotkanie z nimi w tym ich gnieździe os, czy ra
czej mrowisku, mogłoby być bardzo nieprzyjemne.
Jednak muszę wylądować, nie mogę przecież tak krą-
tyć bez końca.
Wylądować w tym samym miejscu co przedtem? A po-
te
m niepostrzeżenie przemknąć do osady?
Uff!
Nagle do jego uszu dotarło intensywne brzęczenie,
wściekłe: „Dlaczego zapomnieliście o mnie na tyle lat? Czy
m
yślisz, że teraz będę się czołgał na pierwsze zawołanie"?
213
Jori odpowiedział:
- Uważam, że ty nie będziesz się czołgał przed nikim
Tsi-Tsungga. My wszyscy tęskniliśmy za tobą, ale nie mo
gliśmy nikomu opowiedzieć o naszym spotkaniu. Teraz
jednak potrzebujemy twojej pomocy.
„Aha, więc teraz jestem dobry?"
- Zamknij się, ty ponuraku! Mówię, że tęskniliśmy za to
bą, nie słyszałeś? A może należysz do takich płaczków
którzy są najszczęśliwsi, kiedy mogą się nad sobą rozczu
lać? Tutaj chodzi o ratowanie życia. Ale jeśli nie chcesz, to...
Jori uświadomił sobie, że chyba nie jest najodpowie
dniejszą osobą do załatwiania takich interesów. Zamiast
niego powinien tu przyjechać ktoś bardziej opanowany.
Od strony Tsi-Tsunggi rozległo się parskanie, prycha
nie i syczenie. Kiedy już wyładował pierwszy gniew, po
wiedział z uporem:
„A ja za wami nie tęskniłem. Ani przez chwilę".
- Oczywiście, że nie - rzekł Jori sucho. - To jasne. Czy
mogę wylądować?
„W tym samym miejscu co przedtem. To znaczy, dla
mnie możesz wcale nie lądować, nie interesuje mnie to .
Jori odszukał znajomą polankę, wylądował i czekał.
Starał się ocenić sytuację...
Jori, najmniejszy i najmniej szanowany z czterech chłop
ców, starał się rekompensować braki największą odwagą i sza
lonymi pomysłami. Po części odziedziczył te cechy po Taran,
ale najważniejsze było to, że nie zniósłby, gdyby trzej przyja
ciele pod każdym względem go przewyższali. No i rzeczywi
ście, jego radość życia bardzo się podobała dziewczętom.
Teraz jednak czuł, że chyba posuwa się za daleko. Ale co
tam, cóż warte jest życie bez ryzyka i śmiałych przygód.
N i e musiał czekać długo, po chwili z lasu przy murze
twierdzy wyłonił się Tsi-Tsungga z wiewiórką na ramieru
Nie była to zwyczajna wiewiórka, chyba ze dwa razy wię
214
sza niż te żyjące na Ziemi i sprawiała wrażenie oswojonej.
- Muszę wszędzie nosić swojego przyjaciela - powie
dział Tsi-Tsungga tonem usprawiedliwienia.
- Oczywiście - Jori uśmiechnął się szeroko. - W na
szym gronie zwierzę jest zawsze serdecznie witane. Miło
znowu cię widzieć!
- Hm - mruknął Tsi-Tsungga, wdrapując się do gondoli.
Wahał się trochę, bo z pewnością nigdy jeszcze w czymś ta
kim nie siedział. Przytulał do siebie wiewiórkę i szeptał jej
uspokajające słówka, żeby zwierzę nie przestraszyło się i nie
uciekło. Ci dwaj mieli bardzo podobny sposób wyrażania się.
Tsi-Tsungga wyrósł w ostatnich latach, Jori zresztą
również. W jego przypominającej elfa twarzy pojawiła się
jakaś powaga i smutek, których przedtem Jori nie dostrze
gał. Nie było w nim też tej łobuzerskiej chęci psot, co
dawniej. Jori odnosił wrażenie, że w ciągu tych ostatnich
lat nie wiodło mu się zbyt dobrze.
Poza tym miał teraz wyraźnie szersze ramiona. Czy w tej
sytuacji zdoła przedostać się przez powietrzny wentyl?
Gondola uniosła się i Tsi-Tsungga, siedzący obok Jo-
riego, zesztywniał. Jedną rękę zaciskał na oparciu pojazdu
tak mocno, że palce mu zbielały, drugą obejmował wie
wiórkę i wciąż przemawiał do niej uspokajająco.
- Mieszkasz w twierdzy? - zapytał Jori.
- Tak, w ruinach.
- Dlaczego? Dlaczego nie jesteś razem ze swoimi?
Tsi-Tsungga znowu prychnął gniewnie.
- Bo ci przeklęci idioci nie chcą zostawić w spokoju
moich zwierząt. Strzelają do nich, zabijają je i potem zja
dają. Teraz został mi już tylko Czik.
- W takim razie świetnie cię rozumiem - westchnął Jo-
n
- - I jednego możesz być pewien: wszyscy moi przyjacie-
'
e
są przyjaciółmi zwierząt.
- Ale dlaczego nigdy potem do mnie nie przyszliście?
215
- Bo nie wolno nam przebywać w twojej dolinie. P
0
przednim razem zostaliśmy surowo ukarani.
Wtedy nareszcie Tsi-Tsungga się roześmiał. Szeroko
bardzo zadowolony.
- Mnie też nie wolno przebywać w waszym świecie!
Dokąd jedziemy?
- Na dość niebezpieczną wycieczkę. Widzisz, na pewną
małą dziewczynkę po tamtej stronie muru polują kaniba
le. Żeby ją uratować, musimy zdobyć cudowny szafir, a tyl
ko ty jesteś na tyle mały i drobny, by się do niego dostać.
- Co to jest szafir?
- Magiczny kamień, który potrafi dokonywać cudów.
Jest bardzo czujnie strzeżony w jednym z budynków
w stolicy. W najświętszym pałacu, zwanym świątynią.
- Czy wam rozum odebrało? - wrzasnął Tsi-Tsungga.
- Ukraść coś, co jest tak strzeżone?
- Pożyczyć - sprostował Jori. - Nikt nie musi o tym
wiedzieć. Trzeba się spieszyć, bo zaraz rozpocznie się czas
pracy. Czy tylko z powodu zwierząt mieszkasz w ruinach?
- Nie - odparł Tsi-Tsungga cicho. - Nie tylko dlatego.
Mój ojciec był Lemurem i tamci nie chcą mnie znać. Na
wet własna matka mnie porzuciła.
- Mnie się też wydawało, że jesteś jakby większy i bar
dziej, powiedziałbym, ludzki z wyglądu niż tamci, którzy
mieszkają w ziemiankach. No nic, nie bój się. Armas też jest
tak zwanym bastardem. Kimś pośrednim między ludźmi
a Obcymi, natomiast brat mojej matki, Dolg, miał w swo
ich żyłach krew i ludzi, i Lemurów. Ale jego już nie ma.
Zdawało się, że te słowa uspokoiły Tsi-Tsunggę. Jori od
sunął na bok urodzinowe prezenty, by jego gość mógł po
sadzić na podłodze wiewiórkę Czika. Żadne z jego przyja
ciół nie chciało się rozstać z prezentami. Dziewczęta dosta
ły wspaniale ubrania, chłopcy natomiast różne wynalazki
techniczne. Armas na przykład otrzymał pistolet miotają-
216
cy promienie, nie wolno mu jednak było go wypróbować,
dopóki nie zapozna się z instrukcją, zastrzeżono zresztą,
że w żadnym razie nie wolno mu używać pistoletu jako
broni. Nie do takich celów został przeznaczony. Jori do
stał, jak wiadomo, tę gondolę, Oko Nocy zaś wiele świę
tych przedmiotów swojego plemienia, został bowiem wy
znaczony na nowego wodza i miał objąć panowanie, kiedy
obecny wódz już odejdzie. Ze stanowiska, oczywiście, nie
ze świata, bo o tym każdy może sam decydować. Jaskari
dostał bardzo skomplikowaną maszynę do liczenia, rów
nież absolutną nowość techniczną.
Dla białych dziewiętnaste urodziny to ważny moment.
Od tej chwili uważa się człowieka za dorosłego. Oko No
cy przeżył inicjację już przed wieloma laty, poza tym on
i Berengaria urodzin teraz nie obchodzili, ale również do
stali prezenty.
O, tak, to była wielka uroczystość i chyba nie można
się dziwić temu, co się stało po przyjęciu. Niełatwo prze
rwać, kiedy zabawa jest znakomita.
W stolicy obaj pasażerowie gondoli przeżyli rozczaro
wanie, okres pracy już się rozpoczął, wszędzie spotykali
mnóstwo ludzi i pojazdów.
- Nigdy nam się nie uda - mruknął Jori. - Skoro już
jednak jesteśmy...
Koło wspaniałej budowli czekał ich kolejny cios. Tsi-
Tsungga w żaden sposób nie byłby w stanie przecisnąć się
przez wąski otwór, okazał się za duży. Przez moment za
stanawiali się, czy by nie wysłać do świątyni Czika, bo
wiem Tsi-Tsungga znakomicie potrafił nim kierować na
odległość. Szafir był jednak zbyt ciężki dla małego bądź
co bądź zwierzątka.
Chwilę stali przy wentylu i zaglądali do wnętrza.
- Ten czerwony jest o wiele ładniejszy - westchnął Tsi-
Tsungga przejęty.
217
- Miej się na baczności! - ostrzegł Jori. - Schyl się! Zbli
ża się jakaś gondola, musimy zwiewać!
Mieliby się z pyszna, gdyby ich ktoś odkrył w pobliżu
skarbów.
Pozostawało im tylko powrócić do Srebrzystego Łasa
Niczego nie osiągnęli. Jori był okropnie zawiedziony
i zmartwiony. Czy powinni spróbować następnej nocy? Jak
długo Siska poradzi sobie sama? I na co się zda czekanie
do nocy, skoro i tak nie zdołają dostać się do świątyni?
A może chociaż...?
Mieli już przed sobą Srebrzysty Las i nagle Joriemu
przyszedł do głowy pewien pomysł.
- Podaj mi ten pistolet - zwrócił się do Tsi-Tsunggi. - Nie,
nie, tamten czarny futerał. Ten, tak. Muszę przeczytać in
strukcję obsługi. Potrzymaj tymczasem kierownicę! Po pro
stu trzymaj, nie ruszaj ani w jedną, ani w drugą stronę.
Sztywny z napięcia i wzruszenia Tsi-Tsungga zamienił
się z Jorim na miejsca i w tej chwili odkrył, że taka bę
dzie jego przyszłość. Zanim Jori bezlitośnie odebrał mu
kierownicę, zdążył wykonać kilka odważnych ewolucji.
Jori odłożył pistolet do futerału i spokojnie zajął się
prowadzeniem pojazdu.
- Żebym zbyt wiele z tego zrozumiał, to nie powiem -
rzekł z wolna. - Chyba jednak warto spróbować. Abso
lutnie warto.
Urządzenie, z którym się właśnie próbował zapoznać,
było pistoletem laserowym.
Dwadzieścia lat przed opisanymi wydarzeniami rodzi
na czarnoksiężnika przybyła do Królestwa Światła.
W świecie zewnętrznym minęło tymczasem lat dwie
ście czterdzieści.
Na Ziemi dokonał się postęp techniczny niemal rów
ny temu w kraju Joriego. Większość ziemskich osiągu
1
?
218
można z pewnością przypisać faktowi, że Obcy stosun
kowo często wchodzili w związki krwi z ludźmi.
21
Zdumienie młodych na widok Tsi-Tsunggi było ogrom
ne. Oczekiwali, że zobaczą małą, brzydką, ale zręczną ni
czym łasica istotę. Tymczasem wygląd starego znajome
go kompletnie ich zaskoczył.
- No, no - rzekł Armas cicho, a Jaskari i Oko Nocy
kiwali głowami.
Berengaria szepnęła: „Jaki on śliczny!" A Elena? Elena
po prostu głośno westchnęła i wpatrywała się w przyby
sza szeroko otwartymi oczyma.
Tsi-Tsungga nie do końca pojmował jej reakcję.
On sam nie bardzo wiedział, jak teraz wygląda, ponie
waż w ruinach twierdzy nie miał lustra. Był wyższy niż
jego pobratymcy, z tego zdawał sobie sprawę, i miał znacz
nie niż oni szersze barki. Zielone, brązowo nakrapiane cia
ło stało się bardzo zwinne i wytrzymałe, mogło znieść nie
prawdopodobny wysiłek, ale Tsi-Tsungga pojęcia nie miał,
jak bardzo jego twarz zyskała na dojrzałości. Wszystkie li
nie były jakby troszkę przesadnie wyrzeźbione. Miał wy
sokie kości policzkowe, owalne, połyskujące zielenią oczy,
ostry podbródek, jeszcze bardziej spiczaste uszy, pięknie
wygięte łuki brwi, kształtny nos i usta niczym u fauna.
Nic dziwnego, że obdarzone fantazją dziewczęta tak
reagowały na jego widok!
Zdziwienie trwało krótką chwilę, po czym wszyscy za
częli się głośno i radośnie witać. Tsi-Tsungga zapomniał,
że jest obrażony. Teraz zresztą wiedział już, że to zakaz
219
dorosłych rozdzielił go z gromadką przyjaciół.
Nie wspomniał jednak ani słowem o tamtym dniu, kiedy
opuścił rodzinną dolinę i wybrał się w długą drogę do stoli
cy. Wypatrywał tam młodych, którzy kiedyś odwiedzili go
w zrujnowanej osadzie, ale żadnego z nich nigdzie nie do
strzegł. Nie miał natomiast odwagi wejść do miasta. Droga
powrotna była bardzo trudna, okazała się bowiem drogą do
samotności. Został odrzucony przez wszystkich, najpierw
przez swoich współplemieńców, a inni też go nie chcieli.
Teraz jednak wróciły dobre czasy. Jori powiedział, że
Tsi-Tsungga będzie mógł zostać w ich części kraju. To być
może trochę lekkomyślna obietnica, żadne z nich bowiem
nie wiedziało, co Lemurowie i Obcy powiedzą na taką
przeprowadzkę. Tyle jednak zakazów złamali dzisiejszej
nocy, że jeden drobiazg więcej nie robił różnicy.
„Phi!" jak to zwykł był mawiać Jori.
Teraz syn Taran wyjaśnił przyjaciołom, że jego wypra
wa poniosła fiasko.
- A zatem znajdujemy się w punkcie wyjścia - rzekł Ja-
skari przygnębiony. - Mała Siska zeszła z drzewa i siedzi
na brzegu strumienia skulona, bliska utraty wszelkiej
nadziei i odwagi, my zaś przedyskutowaliśmy już wszyst
kie możliwości, do kogo moglibyśmy się zwrócić z proś
bą o otwarcie muru, myśleliśmy o Cieniu, ale on jest tyl
ko Lemurem, myśleliśmy też o duchach Móriego, lecz nie
wiadomo, gdzie się one podziewają, nie możemy spytać
o to nikogo z dorosłych, bo musielibyśmy wyjaśnić, dla
czego nas to interesuje i...
- Może byś czasami przerwał, choćby dla zaczerpnię
cia powietrza - zaproponowała Elena. - Za takie zdanie
w szkole dostałbyś dwóję.
Jori uniósł dłoń.
- Uciszcie się. Mam szalony pomysł!
Zanim ktokolwiek zdążył zawołać jak zwykle: „Ni
e
>
220
nie, znamy twoje pomysły", Jori wyciągnął drugą rękę,
którą dotychczas chował za plecami.
- Mój pistolet? - zawołał Armas. - Dlaczego go wzią
łeś?
- Dlatego, że przeczytałem instrukcję, zobacz sam!
Armas, odbierając swój urodzinowy prezent, powie
dział cicho:
- Cieszę się, że wam się nie udało, Jori. Miałem okrop
ne wyrzuty sumienia, a ojciec nigdy by nam nie wybaczył,
gdybyśmy bez pozwolenia wzięli szafir. Cieszę się nato
miast, że przyprowadziłeś ze sobą Tsi-Tsunggę.
Tsi-Tsungga, który promiennym wzrokiem obserwo
wał Berengarię, jak chodzi tam i z powrotem, tuląc w ob
jęciach Czika, z policzkiem dotykającym miękkiego futra
wiewiórki, kiwał radośnie głową, słuchając tego, co mówi
Armas. Na krótką chwilę znowu wszyscy zwrócili uwagę
na tę istotę, która kiedyś uratowała im życie.
Teraz chodziło o życie Siski. Trzeba przejść na drugą
stronę muru.
- Zastanawiam się, co robią nasi rodzice - mruknęła
Elena. - Czas pracy zaczął się już dawno i wszyscy z pew
nością się pobudzili, na pewno się o nas martwią.
- Tak - przyznał Jaskari z poczuciem winy. - Ale nie
możemy zostawić tej dziewczyny własnemu losowi.
- Nie możemy też posłać nikogo do domu, by uspoko
ić rodziców. W takim razie bowiem musielibyśmy wytłu
maczyć, co robiliśmy w nocy. Uff! Nie skończy się to do
brze dla naszej dzielnej szóstki.
- Która niedługo przekształci się w ósemkę. Jeśli wszy
stko pójdzie dobrze. No i jak, Armas?
- Rzeczywiście, chyba masz rację. Czy mógłbym na
czymś wypróbować pistolet?
Rozejrzeli się wokół. Nikt nie chciał niszczyć pięknej
roślinności.
221
- A dlaczego nie na murze? - zapytał Oko Nocy spo
kojnie.
To chyba rzeczywiście najlepszy pomysł. Armas po
prosił wszystkich, by odsunęli się na bok, zaś Berengaria
przekazała Sisce, iż powinna zostać na brzegu strumienia.
Nie wolno jej podchodzić bliżej, dopóki nie zawołają. Wi
dzieli, że drobna postać skuliła się na swoim miejscu.
Armas skierował pistolet na mur.
- Powinienem? - zapytał z nerwowym uśmiechem.
- Zamknij oczy i strzelaj - zachichotał Jori.
- Tylko ty możesz powiedzieć coś takiego - prychnął
Armas.
Wskazującym palcem powoli nacisnął spust.
Długa, piękna wiązka oślepiająco niebieskich promie
ni trafiła w mur dokładnie w tym miejscu, w którym się
spodziewali. Armas przez chwilę trzymał pistolet bez ru
chu, po czym wolniutko przesunął wiązkę w dół.
- Powstała szczelina - szepnęła Elena. - Głęboka szcze
lina, i to na wylot!
Wszyscy odetchnęli.
Armas wolniutko przesuwał promienie w dół. Kiedy do
tarł do ziemi, skierował pistolet ponownie w górę do punk
tu wyjścia i zaczął wolno kreślić łuk po drugiej stronie.
- To wygląda jak drzwi - szepnęła Berengaria z podzi
wem. - Teraz trzeba je tylko popchnąć i będzie można
przejść na drugą stronę.
- Powinieneś również wyciąć próg - rzekł Oko Nocy
rzeczowo.
O tym Armas nie pomyślał. Okazało się jednak, że mur
wchodzi daleko w głąb ziemi. Tsi-Tsungga zdążył to od
kryć, już dawno, położył się tuż przy ścianie z uchem przy
ziemi i „nasłuchiwał", dokładnie tak samo jak Oko Nocy
nasłuchiwał przy strumieniu. Ci dwaj zresztą porozumie
li się natychmiast, obaj bowiem byli ludźmi natury. J
e s
222
oczywiście Tsi-Tsunggę można nazywać człowiekiem, co
jest, niestety, wątpliwe. Teraz siedział przy samym murze
i powtarzał: „Głęboko, głęboko! Bardzo głęboko!"
Armas dokończył dzieła, przecinając mur na poziomie
ziemi.
Dopiero teraz zdali sobie sprawę, jak bardzo gruby jest
ten mur. Armas przeciął go z jednej strony nieco ukośnie
i było oczywiste, że nie da się go tutaj przesunąć. Trzeba
było więc powtórzyć czynność i wyciąć próg dokładnie
nad ziemią. Pozostali chłopcy bardzo chcieli mieć takie
same pistolety, wiedzieli jednak, że to narzędzie przezna
czone jest wyłącznie dla Obcych.
W końcu wyglądało na to, że drzwi są wycięte jak trze
ba i wystarczy je po prostu otworzyć. Pomagali wszyscy.
Z ciężkim sapaniem wspólnymi siłami pchnęli mocno wy
cięty fragment, który wysunął się i z łoskotem upadł po
tamtej stronie na ziemię.
Wszyscy oddychali wolno, patrząc w zdumieniu na
swoje dzieło.
Armas gładził czule swój pistolet.
- Czarodziejska różdżka - powiedział z uśmiechem.
- Tak, techniczne zdolności Obcych i Madragów coraz
bardziej zaczynają przypominać czary - stwierdził Jaska-
ri. - Pomyślcie tylko o tym aparacie, który dostałem
w prezencie. Ale teraz najważniejsza jest Siska. Chodźcie,
trzeba ją przeprowadzić przez otwór.
- Ale jakim sposobem zdołamy... - zaczęła Elena, kie
dy ruszyli w stronę otworu. Zakończyła onieśmielona tak
cicho, że nikt jej nie usłyszał: - ...Wstawić drzwi na miej
sce i załatać mur?
- Siska! - zawołał Jaskari cicho, gdy tylko znalazł się
po drugiej stronie, w Królestwie Ciemności.
Jakie to okropne uczucie. Tam na zewnątrz światło by
ło wyraźnie przytłumione i człowiek zaczynał tęsknić za
223
pełnym blaskiem. Ale jasny blask wpadał jedynie przez
„drzwi", a one były przecież niewielkie.
O k o Nocy powiedział coś, o czym nikt nie myślał:
- Pamiętajcie!... O n a jest księżniczką!
- I będziemy ją traktować jak księżniczkę - odpowiedział
Armas z powagą. - Berengario, idź i przyprowadź ją do nas.
Najmłodsza w grupie skinęła głową i pobiegła na brzeg.
Bez chwili wahania zdjęła z siebie sukienkę i podała
dziewczynce, która niepewnie szła jej na spotkanie.
- Weź to, ja mogę zostać w samych majtkach.
Siska przyjęła ubranie z wdzięcznością, okryła się chęt
nie przed spotkaniem z tak licznym gronem nie znanych
sobie ludzi.
- Wejdź do Królestwa Światła i bądź pozdrowiona - rze
kła Berengaria swoim najłagodniejszym głosem, starając się
nie przestraszyć małej dziewczynki.
Z bardzo uroczystą miną Siska przekroczyła granicę.
Przyglądali jej się wszyscy uważnie i witali ją z szacun
kiem, każdy na swój sposób, tak jak się wita nadchodzą
cą osobistość, księżniczkę, a może nawet boginię.
Z bliska nie była już tak bardzo podobna do Berenga-
rii. Miała o wiele ładniejsze oczy, ogromne, odrobinę sko
śne i lodowato szare. To, co w niej najbardziej zwracało
uwagę oprócz tej nieprawdopodobnej bladości, to pełne,
czerwone wargi i bardzo długie, wspaniałe czarne włosy.
Gładkie i jedwabiste, żadne z nich nie sądziło, że włosy
mogą być aż tak piękne.
Była to śliczna dziewczyna, ale chociaż Berengaria rów
nież odznaczała się urodą, różniły się od siebie bardzo.
- Ty chyba pochodzisz z jakiegoś wschodniego plemie
nia - stwierdził Jori rzeczowo.
- W każdym razie jestem spokrewniona z ludami scy
tyjskimi ze wschodu. Moi przodkowie pochodzą z wie -
kich stepów.
224
- Aha, teraz rozumiem. Musieli jednak opuścić stepy
wiele stuleci temu.
- Tak - potwierdziła Siska, która dostała aparacik Ma-
dragów, gdy tylko przekroczyła mur. - Potem jednak bar
dzo długo mieszkaliśmy w Ciemnościach.
Patrzyła uważnie na wszystkich po kolei. Biali ludzie
zdawali się nie budzić w niej żadnych szczególniejszych
uczuć, natomiast w wielkim skupieniu przyglądała się
Oku Nocy. Bardzo jej się spodobało jego powitanie, peł
ne szacunku, a przy rym młody Indianin ani na sekundę
nie stracił nic ze swojej godności. To król, pomyślała.
I tak bardzo się nie pomyliła. O k o N o c y miał przecież
zostać wodzem Indian.
Tsi-Tsunggi w ogóle nie pojmowała. Starała się do nie
go nie zbliżać, mógł się okazać wrogiem. Poza tym trzymał
w objęciach zwierzę. To niedobry znak, należało się wy
strzegać zniżania do poziomu zwierzęcia, tak mówi prawo.
- Musisz coś zjeść - oznajmił ten, o którym mówiono Jo
ri i który śmiał się często, na wszelkie sposoby starał się oka
zywać jej życzliwość, nawet trochę z tym przesadzał. Siska
przywykła do tłumaczenia sobie zachowań ludzi i wiedzia
ła mimo wszystko, że ów Jori życzy jej jak najlepiej.
Cała gromadka życzy jej wyłącznie dobrze.
- Rzeczywiście, jestem głodna - przyznała. - Przygotuj
cie mi tacę z owocami!
Dały więc o sobie znać nawyki księżniczki, która przy
zwyczaiła się do pełnej obsługi...
Młodzi ludzi spoglądali po sobie odrobinę skrępowa
ni, nie znali takich manier.
W lesie zaległa cisza.
Dopiero teraz Siska uwierzyła naprawdę, że znalazła się
n
a terenie objętym wytęsknionym Światłem, które sączyło
S1
? przez korony drzew zabarwiając na złoto srebrzyste liście.
I wtedy się załamała.
225
Dni bólu, głodu i bezgranicznego strachu miała za so
bą. Została uratowana, znajduje się wśród życzliwych lu
dzi i chyba naprawdę nie będzie musiała wracać do wszy
stkiego, co w jej życiu było złe.
Jaskari, ów wysoki i silny, objął ją, przytulał mocno do
siebie i szeptał uspokajające słowa. Początkowo stała przy
nim sztywna, mężczyźni przecież nie mieli prawa jej do
tykać, później jednak się poddała. Oni przygotują jej po
siłek z owoców, znajdą dla niej dom, w którym będzie
mogła spać i nie będzie się musiała niczego bać. Trzeba
tylko zaczekać jeszcze trochę, a wszystko się ułoży...
Nagle Jaskari popatrzył przerażony na swoich towa
rzyszy. Oni, również przestraszeni, odwrócili głowy i zro
zumieli, co tak niepokoi Jaskariego.
Stoją oto w lesie z dwojgiem swoich nowych podo
piecznych przy ogromnym wycięciu w murze, do które
go obiecali się nigdy nawet nie zbliżać.
A gdzieś za murem znajduje się horda przerażających
dzikusów, która tylko czeka, by przejść na drugą stronę,
zniszczyć wszystko i zawładnąć Królestwem Światła.
Młodzi „bohaterowie" zaś nie mają najmniejszego poję
cia, co zrobić, by załatać dziurę. Zadanie niewykonalne
choćby dlatego, że „drzwi" leżą po drugiej stronie. Gdy
by chcieli wstawić je na miejsce, jedno z nich powinno
tam przejść i je podnieść, a potem wepchnąć w otwór. I co
dalej? Czy ta osoba musiałaby już tam zostać? Jak napra
wić szkodę i zatrzeć ślady, nie mówiąc nic Obcym?
Na co oni się ważyli w swoje pierwsze dorosłe urodziny-
Uratowali życie, to prawda. I inną istotę uratowali od
strasznej samotności.
Ale cena, cena...
Nie unikną odpowiedzialności za swoje lekkomyślne
przestępstwo! Odpowiedzialności i kary.
Sytuacja wyglądała naprawdę ponuro.
CZĘŚĆ PIĄTA
NASZA STARA, UDRĘCZONA
ZIEMIA
22
Na Ziemi od owego fatalnego dnia, w którym Mori
i Dolg zostali zatrzymani przez ostatnich rycerzy zakon
nych i nie zdołali przejść przez Wrota, minęło ponad
dwieście lat.
Theresa nie miała pojęcia o upadku habsburskiego tro
nu ani o rewolucji francuskiej, która zmiotła jeden z naj-
solidniejszych domów panujących w Europie. Nie wiedzia
ła nic o Napoleonie, władcy, który pojawił się właściwie
znikąd, zatrząsł w posadach europejskim porządkiem
i skończył jako samotny, opuszczony przez wszystkich
więzień. Nie wiedziała nic na temat wielkich odkryć i wy
nalazków, wiek dziewiętnasty był dla niej czymś komplet
nie nie znanym, podobnie jak wiek dwudziesty, stulecie
gwałtownych wstrząsów z wielkim rozwojem cywilizacyj
nym, wojnami światowymi i przemianami ludzkiej świado
mości, rozpadem rodziny oraz swobodą obyczajową.
Królestwo, „w którym słońce nigdy nie zachodzi", czyli
Imperium Brytyjskie, skurczyło się do rozmiarów zwyczaj
nego państwa, a w krajach skandynawskich pojawiały się
tymczasem i przemijały wielkie nazwiska takie, jak Ibsen,
Grieg, Strindberg, Sibelius i Carl Nielsen.
Szczęśliwie nie dotarły do niej wiadomości o katastro
fach takich, jak zatonięcie Titanica czy trzęsienie ziemi
w San Francisco. Oko Nocy uniknął informacji na temat
prześladowania Indian. Po drugiej wojnie światowej za
częto wiele mówić o UFO i innych niezwykłych zjawi
skach. Władza Kościoła zmalała, pojawiły się natomiast
229
inne parareligijne ruchy alternatywne, a wszystkich
którzy znaleźli schronienie w czeluściach Ziemi, ominęły
też informacje o wielkich przemeblowaniach politycz
nych, dokonujących się na całym świecie.
Kiedy w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wie
ku zapanowała chwila względnego spokoju, choć świat
wcale nie stał się bardziej rozsądny, pewne młode szwedz
kie małżeństwo, Jenny i Peter Johanssonowie, zakupili
działkę na terenie budującego się nowego osiedla mieszka
niowego. Bardzo pięknie położoną działkę, trzeba dodać.
Na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na rozległe rów
niny Vastergótland.
Dawniej okolicę porastał gęsty las, ale granice miasta
poszerzały się nieustannie i drzewa stopniowo karczowa
no. Jenny i Peterowi przypadła ostatnia działka pod sa
mym lasem. Zdołali też uprosić, by oszczędzono kilka naj
piękniejszych sosen.
Często odwiedzali swoją nową posiadłość i patrzyli,
jak dom nabiera kształtów. Pomagali przy budowie, oczy
szczali teren przyszłego ogrodu, który, niestety, nie wy
glądał zbyt obiecująco, wciąż jeszcze był to po prostu ka
wałek kamienistej, leśnej ziemi.
Robotnicy budowlani nie sprawiali wrażenia zadowolo
nych. Raz nawet Peter zapytał, czy może przeszkadzają im
te odwiedziny właścicieli, może przychodzą tu zbyt często.
Ale nie, tamci mamrotali w odpowiedzi, że to nie to.
- Zbudowałem już wiele domów - powiedział w koń
cu majster. - Nigdy mi się nic podobnego nie przytrafiło,
nie wiem, jak to nazwać, ale z tą ostatnią działką jest cos
nie w porządku.
Pozostali robotnicy byli podobnego zdania.
- Coś tu jest nie tak jak trzeba - stwierdził najstarszy-
- Ale co takiego? - dopytywali się Peter i Jenny trochę
230
zirytowani i urażeni. - Czy w planach coś się nie zgadza?
- Z domem wszystko w porządku.
Po tych słowach zaległa cisza.
- No... To w takim razie, co? - nie dawał za wygraną
Peter.
- My... nie wiemy. Czujemy się po prostu na tej dział
ce źle.
Peter i Jenny popatrzyli po sobie, potem rozejrzeli się
wokół. Spoglądali na dom, który rozrastał się z każdym
dniem, na sosny, na rozległy widok poniżej oraz na swo
je niezbyt udane próby uporządkowania porośniętego
mchem terenu.
Po chwili znowu popatrzyli sobie w oczy. Robotnicy
wyrazili jedynie to, co oni sami od dawna odczuwali
i o czym rozmawiali. Oni również natrafiali tu na coś, jak
by opór...
Nie, opór to nieodpowiednie słowo. Raczej jakby nie
cierpliwość, niepokój...
Dziwne określenia, ale też i dziwne odczucia.
W końcu Peter rzekł:
- My też to zauważyliśmy. To nie jest sympatyczne
miejsce, niezależnie od tego, jak bardzo chcemy wyobra
żać sobie coś przeciwnego. Ale wyłożyliśmy na ten dom
wszystkie nasze pieniądze, to marzenie życia, a z czegoś
takiego nie rezygnuje się przecież ot tak sobie.
Robotnicy świetnie ich rozumieli. Majster zarządził
przerwę śniadaniową i odbyła się poważna rozmowa.
Wszyscy po kolei mówili o swoich przeżyciach.
Wyglądało na to, że sam dom leży jakby poza zasię
giem owego niepokoju czy jak to nazwać. Jego źródło
znajdowało się chyba na skraju lasu. Każdy, kto przeszedł
na tyły domu, czuł się w jakiś sposób obserwowany. Nie
którzy mieli wrażenie, że słyszą przemawiający cicho
głos, bez słów, ale jakby w błagalnej prośbie.
231
Po zebraniu opowieści wszystkich obecnych tyle zdo
łano ustalić. To trochę pomogło, nastrój się poprawił, nikt
nie chce czegoś takiego przeżywać w pojedynkę.
- No i co o tym myślicie? - zapytała Jenny drżącym
głosem.
Robotnicy spoglądali na siebie. Większość z nich za
pewniała, że nie wierzy „w takie sprawy", ale nawet oni
nie mogli zaprzeczyć, że na tyłach domu dzieje się coś nie
przyjemnego.
- Czy ktoś zna historię tego miejsca? - zapytała znowu
Jenny.
- Nieee - odparł najmłodszy z nich, jeszcze właściwie
chłopiec, z wahaniem. - Mieszkam w okolicy całe życie,
ale tutaj zawsze był tylko las.
- Nikt nigdy tu nie mieszkał?
- Nigdy. Wuj mojej dziewczyny pracuje w bibliotece
i on się interesuje lokalną historią, mówi, że tu zawsze by
ły lasy, zresztą to widać. Tylko niegdyś, dawno temu, wio
dła przez las droga. Wąska dróżka dla konnych...
Wszyscy zwrócili głowy w stronę lasu. Najpierw
z nadzieją, później ze sceptycyzmem.
- Czy w lesie mogą być niedźwiedzie? - zapytał Peter.
- Ale skąd, mowy nie ma! - roześmiał się majster.
Rozmowa wygasła.
Wieczorem jednak Peter i Jenny powrócili do przerwa
nego tematu.
- Czy mielibyśmy zaczynać od nowa? - wzdychała Jen
ny, wpatrując się w mrok pokoju, który wypożyczyli im
jej rodzice.
- To okropne, nie dalibyśmy już rady.
Znowu zastanawiali się, co robić.
- A może powinniśmy poszukać jakiegoś magika od
duchów, egzorcystę czy jak się to nazywa? - powiedział
nagle Peter.
232
- Nie gadaj głupstw! Mnie wcale nie jest do śmiechu.
- Ale ja mówię poważnie.
Jenny milczała przez chwilę.
- Znasz może kogoś takiego? - zapytała w końcu.
- Nie znam, ale wiem, że sprawy tak zostawić nie moż
na. Nie będziemy przecież mieszkać w miejscu, w którym
czujemy się źle.
- Albo się boimy.
Peter przewrócił się na drugi bok.
- Musimy to dokładnie przemyśleć.
Jenny nie mogła spać. Ssało ją w dołku. Tyle lat tęsk
nili za własnym domem i co, mieliby teraz zrezygnować?
- Może powinniśmy porozmawiać z sąsiadami? Może
inni też coś zauważyli?
Peter westchnął zaspany.
- Ale nie wolno się wystawić na pośmiewisko - mruknął.
Na to Jenny nie miała odpowiedzi.
Z sąsiadami rozmawiać nie musieli, bo w kilka dni
później rozwiązanie znalazło się samo. A przynajmniej
nadzieja na rozwiązanie.
Peter i Jenny próbowali usunąć wielki kamień leżący
przed domem, pracowali jednak bez zapału, jakby nie
mieli nigdy tutaj zamieszkać. I wtedy przyszli robotnicy.
- Rozmawialiśmy trochę z ludźmi w okolicy - powie
dział majster.
Młodzi właściciele działki wyprostowali plecy. Byli to
dość zwyczajni ludzie, nie zwracali na siebie uwagi ani
wyglądem, ani sposobem bycia, ale robotnicy lubili ich
i chcieli im pomóc.
Peter zaprosił wszystkich, by usiedli na stosie desek.
- No i co? - zapytał.
Majster zdjął swoją czapeczkę z daszkiem i rękawem
otarł czoło.
233
- No więc nasz Ernst - wskazał ręką na najmłodszego
kolegę. - Ernst rozmawiał z Kallem, tym, który pracuje
w bibliotece, a mnie przyszedł do głowy pewien pomysł.
- Tak, no więc wuj Kalle, to znaczy nie mój wuj, tyl
ko mojej dziewczyny, ale to nieważne, on rozmawiał
z jedną swoją koleżanką, a tamta zna rodzinę egzorcy
stów. Tylko że to jest w Norwegii.
- A ja pytałem o radę moją starą matkę - wtrącił maj
ster. - I też się dowiedziałem tego i owego.
- Świetnie - ucieszyła się Jenny.
- O t ó ż moja matka słyszała bardzo dziwną historię
o ludziach, którzy zniknęli z powierzchni ziemi...
Słuchacze w napięciu czekali na dalszy ciąg. Peter bez
słowa częstował zebranych piwem w puszkach, które
przyjmowano również w milczeniu, dziękując jedynie ski
nieniem głowy.
- Ale to się stało dawno temu. I nie dokładnie tutaj.
Zainteresowanie przygasło.
- Sprawa może mimo wszystko mieć jakiś związek
z naszą okolicą - ciągnął majster ostrożnie.
W końcu zdecydował się opowiedzieć im całą historię
od początku do końca.
- P o d o b n o kiedyś, w osiemnastym wieku, zniknęła
pewna matka z dwojgiem małych dzieci. Kompletnie bez
śladu. Na imię jej było Mariatta czy jakoś tak. I miało się
to przydarzyć kilkadziesiąt kilometrów stąd. Na południe
od Tiveden.
- Ale to przecież nie tak daleko! - wołali zdumieni męż
czyźni. - Nietrudno uwierzyć, że zabłądzili i doszli gdzieś
tutaj, a potem już nie mieli sił...
- Moja mama też tak mówi, tylko że wtedy, kiedy się
to stało, tam działy się i inne dziwne rzeczy.
- Opowiadaj! - ponaglał Peter.
- To była niesamowita noc - rzekł majster przeprasza-
234
jącym tonem, ponieważ nie chciał się ośmieszać, z drugiej
jednak strony pochlebiało mu zainteresowanie słuchaczy.
- Ludzie widzieli na północnej stronie nieba jakąś potwor
ną błyskawicę i słyszeli straszne grzmoty, chociaż nie by
ło wcale burzy. A w środku nocy tabun bezpańskich koni
przeleciał koło jednego gospodarstwa. Widziano te konie
jeszcze wielokrotnie w innych miejscach.
- Jezu - jęknął któryś z robotników.
- Nieprawdopodobne - powiedziała Jenny.
- Tak, ale nie dość na tym. Na kilka dni przedtem
w okolicy kręcili się jacyś obcy. Dziwni mężczyźni w sze
rokich opończach niczym magowie albo czarnoksiężnicy,
poza rym orszak jeźdźców podobnych do rycerzy. A po
tem tej jednej nocy wszystko zniknęło.
- Rany boskie - szepnął inny z robotników. - Ale to,
oczywiście, tylko takie gadanie?
Peter nie był tego pewny.
- Sądzisz, że wymysły przetrwałyby ponad dwieście
lat? To bardzo interesujące, co mówisz - zwrócił się do
majstra, a potem do najmłodszego, czyli Ernsta: - Do ja
kich to wniosków doszedł twój wuj Kalle? Powtórz je
szcze raz. Jakiś egzorcysta w Norwegii?
- N o , to podobno jest cała rodzina - wyjaśnił Ernst. - To
wszystko brzmi dosyć fantastycznie, ale ta bibliotekarka
o nich słyszała.
- Wymieniła jakieś nazwisko... albo adres?
- Tego nie wiem, ale mogę zapytać.
Peter podjął decyzję.
- Nie. Zrobię to sam, daj mi tylko telefon tej dziewczy
ny, która słyszała o egzorcyście z Norwegii. Może się oka
że, że jacyś jej krewni uzyskali kiedyś od niego pomoc, na
przykład uwolnił ich dom od nieprzyjemnych dźwięków
albo coś podobnego.
Wkrótce okazało się, że bibliotekarka zapomniała, jak
235
się egzorcysta nazywa, pamiętała tylko, że to jakieś krót
kie nazwisko.
Peter stracił wszelką nadzieję, ale wtedy Jenny zapyta
ła dziewczynę:
- No a może twoi krewni wiedzą coś więcej?
Bibliotekarka rozjaśniła się.
- Tak, no pewnie! Mieszkają przecież w Norwegii, to
powinni wiedzieć...
Telefonowanie do Norwegii i czekanie trwało kilka
dni. W końcu Peter dostał numer telefonu lektora Gabrie
la Garda.
W tym czasie już sytuacja na działce pogorszyła się do
tego stopnia, że jeden z robotników zamierzał zrezygno
wać z pracy. Nerwy miał w strzępach i po prostu nie był
w stanie więcej znieść. On to bowiem kładł dach na czę
ści domu skierowanej w stronę lasu i mógłby przysiąc, że
ktoś go nieustannie wzywa. „Chodź" - błagalne wołanie
dochodziło raz po raz z lasu. - „Chodź, czas nagli! Nie
odchodź, pomóż nam! Pomóż!"
Robotnik był przekonany, że to prosi owa zaginiona
kobieta i jej dzieci.
Peter odważył się sam pójść do lasu za domem. Do
tychczas nigdy tego nie robił. Jenny też nie. Dziwne, bo
przecież cóż jest bardziej naturalnego niż dokładne zwie
dzanie okolic swego przyszłego obejścia? Zwłaszcza ze
świetnie znali tu każdą małą uliczkę, wszystkie zaułki, by
li też na wzgórzach zarówno po prawej, jak i po lewe)
stronie osiedla, zwiedzili piękną dolinę, tylko ten las omi
jali. W każdym razie nigdy nie wchodzili między drzewa
tuż za swym domem. Peter znał też dróżkę, o której opo
wiadał majster. Owszem, zdarzało się, że chodzili również
przez las, ale zawsze zataczali wielkie kręgi, jak najdalej
od terenu osiedla.
Dlaczego, na Boga, tak właśnie się zachowywali?
236
Teraz się to wyjaśniło. Podświadomie unikali nieprzy
jemnych miejsc.
Tak, bo on sam zawsze czuł się jakoś dziwnie na tyłach
swego domu. Unikał również przylegającej do lasu części
przyszłego ogrodu. „Założymy tam trawnik" - zdecydo
wała kiedyś Jenny. - „I postawimy suszarkę do bielizny".
A on potwierdził: „Tak będzie najlepiej".
Później nie wspomnieli o tej sprawie ani jednym słowem.
Dziwne!
Żadne okna też na las nie wychodziły, tylko małe
okienko z łazienki i jeszcze jedno takie samo z pomie
szczenia przeznaczonego na pralnię. Cieszyli się w duchu
z takiego rozwiązania, sami nie wiedząc czemu.
Tego dnia, kiedy Peter zdecydował się pójść do lasu,
poprosił Jenny i robotników, by trzymali się gdzieś w po
bliżu. Nikogo nie nakłaniał, by mu towarzyszył, nikt sam
też mu tego nie zaproponował.
Zastanawiał się, dlaczego planujący osiedle akurat w tym
miejscu wytyczyli granicę. Był to przypadek czy też...?
Peter nie wierzył w przypadek.
Co, na Boga, kryje ten las, że atmosfera tak przeraża
ludzi?
Kiedy zbliżał się do pierwszych drzew, starał się przy
pomnieć sobie dzień, kiedy oboje z Jenny wędrowali starą
leśną dróżką. Było to jakiś rok temu, brnęli w roztopionym
marcowym śniegu, a w koronach drzew śpiewały ptaki.
Dróżka wiodła równolegle do granicy lasu, może jakieś
trzysta metrów od niej.
Czy wtedy już coś wyczuwał? Nie potrafił sobie przy
pomnieć, minęło tyle czasu.
Nie, nic nie pamiętał. Miał tylko niejasne wspomnie
nie czegoś nieprzyjemnego, ale trudno powiedzieć, czy
prawdziwe. Może sobie to tylko teraz wyobrażał. Kiedy
się jednak dłużej nad tym zastanawiał, nabrał pewności,
237
że jakoś bardzo szybko zeszli wtedy z tej starej drogi. Nie
gdyś służyła konnym jeźdźcom, ale mogły też po niej jeź
dzić powozy. Tego typu transport wyszedł z użycia chy
ba na krótko przed drugą wojną światową. Jazda wierz
chem jako sposób pokonywania odległości została zarzu
cona dużo dawniej, może nawet jakieś sto lat.
Byłoby więc rzeczą naturalną, że droga do tego celu wy
korzystywana zarosła. Ale droga dla ruchu kołowego? Pro
wadząca z zachodu na wschód? Dlaczego zbudowano ją tu
sto lat temu, a prawdopodobnie jeszcze dawniej? Czy były
po temu jakieś powody? Co takiego oznaczało to miejsce?
Może tędy, przez wielkie lasy, jeździło się do Norwegii?
Peter zdał sobie sprawę z tego, że od dłuższej chwili
stoi na skraju lasu, a tamci na działce przyglądają mu się
zaniepokojeni.
Dlaczego nie poszedł dalej?
Nie wyczuwał żadnego oporu, wprost przeciwnie, od
nosił wrażenie, że coś go pcha naprzód. Z wielką, przera
żającą silą i to on się opiera.
Peter nasłuchiwał. Dal znak robotnikom, by zachowa
li milczenie. Zupełnie niepotrzebnie, bo i bez tego stali ci
chuteńko jak myszy.
I wtedy również Peter usłyszał owo rozpaczliwe, ciche:
„Chodź! Pomóż!" Dokładnie takie, o jakim opowiadał ro
botnik.
Jestem zbyt słaby, pomyślał Peter i zawrócił tak szyb
ko, że wyglądało to na ucieczkę. Mam nadzieję, że nawią
żemy kontakt z tymi strachami.
Bo przecież wszyscy chcemy im pomóc, nie tylko się
ich pozbyć.
238
23
- Nie - odpowiedział Gabriel Gard w telefonicznej roz
mowie. - Ja sam nie jestem egzorcystą. Ale w naszej ro
dzinie mieliśmy wielu posiadających takie zdolności.
„Mieliśmy"? Nie brzmi to zbyt obiecująco, pomyślał
Peter.
Lektor Gard mówił dalej:
- Teraz zostało chyba tylko troje, którzy zajmują się
takimi sprawami, a i to tylko w razie absolutnej koniecz
ności. Poza tym oni, mój wuj Nataniel Gard, jego żona
Ellen oraz dalsza krewna, Tova Morahan, są już dość sta
rzy. Wszyscy troje po sześćdziesiątce...
- To przecież żaden wiek - zaprotestował Peter.
- No nie, zwłaszcza w ich przypadku. Mamy chyba je
szcze jedną osobę... Chociaż nie, ona jest za młoda.
- Kto taki? - zapytał Peter.
- Nie, nie, proszę o tym zapomnieć. Miałem na myśli
moją młodszą córkę, ale ona z pewnością przesadza, kie
dy opowiada, że ma nadprzyrodzone zdolności. Mówi
czasem, że widuje istoty z innych wymiarów, ale tego ro
dzaju głupstwa były w mojej rodzinie znane od dawna.
- Sądzi pan, że to głupstwa? - zapytał Peter cicho.
Po drugiej stronie przewodu zaległa cisza.
- Nie - dało się słyszeć w końcu. - Nie, to nie to, ale
przywykłem do szyderczych uśmieszków, jeśli nie zaprze
czam wszystkiemu bez namysłu. Przepraszam, pan sobie
na to nie zasłużył.
239
- Ale rozumiem pana bardzo dobrze. Trzeba chwytać
byka za rogi - stwierdził Peter.
Odpowiedział mu krótki śmiech.
- Peterze Johansson, jesteś, jak widzę, niezłym psycho
logiem. Myślę, że wuj Nataniel wyrazi zgodę na spotka
nie, kiedy mu o tobie opowiem. Więc powiadasz, że to
była kobieta i dwójka jej dzieci?
- Nic pewnego nie wiemy, ale to jedyna możliwa do
przyjęcia teoria, skoro oni zginęli nagłą śmiercią i pewnie
nie zostali pochowani w poświęconej ziemi.
- Rozumiem. Porozmawiam z wujem Natanielem.
- Bardzo o to proszę - powtórzył Peter. - Byłbym bar
dzo wdzięczny, gdyby zechciał przyjechać.
Oficjalnie Gabriel Gard i cała jego rodzina przestała
używać nazwiska „Ludzie Lodu". Wszyscy jednak nadal
byli z niego bardzo dumni.
Gabriel miał teraz czterdzieści siedem lat. Już dawno
zapomniał o tamtym przestraszonym dwunastolatku,
który bral udział w ostatecznej walce z Tengelem Złym
i jego zastępami, ale blizny w duszy pozostały i od czasu
do czasu dawały o sobie znać, mimo że zdołał sobie uło
żyć zarówno życie osobiste, jak i zawodowe. Wciąż je
szcze budziły go po nocach koszmarne wspomnienia
ostatniej bitwy albo żal, że ci, którzy go wtedy ochrania
li, zniknęli z powierzchni ziemi. Gdyby chociaż kilkoro
zostało, byłaby to dla niego wielka pociecha.
W dorosłym życiu spotkała go straszna tragedia. Jego
żona, G r o Volden z Ludzi Lodu, oraz ich jedyny syn zgi
nęli w bezsensownym wypadku samochodowym. Jakiś pi
jany kierowca zajechał im drogę i tak się skończyło szczę
śliwe małżeństwo Gabriela, a także wielkie nadzieje, jakie
wiązał z synem. Trzeba było wielu lat, zanim zdołał opa
nować ból i pogodzić się ze swoją sytuacją.
240
Został sam z dwiema córkami, Indrą i Mirandą, obie
miały teraz po kilkanaście lat.
Nie zawsze było mu łatwo.
Córki miały, łagodnie mówiąc, oryginalne charaktery,
poza tym jednak różniły się między sobą niczym dzień
i noc. Indra, starsza, była chyba najdziwniejszą nastolatką
świata, żeby nie powiedzieć najśmieszniejszą. Nie brakowa
ło jej jednak wdzięku. Z błyskiem w oczach i autoironicz
nym uśmieszkiem potrafiła unikać wszystkiego, co wyma
gało jakiegokolwiek wysiłku. Rówieśnicy bardzo ją lubili,
a klasa po prostu zazdrościła jej umiejętności wymigiwania
się od trudniejszych zadań i unikania niewygodnych pytań
ze strony nauczycieli. Gabriel nie pojmował, jakim sposo
bem to osiągała, zawsze jednak miała zupełnie przyzwoite
stopnie. Nigdy nie wątpił w jej inteligencję, ale...
Dziewczyna przeważnie spędzała czas leżąc na swoim
łóżku, gdzie czytała albo słuchała muzyki, zaopatrzona
w słodycze i napoje, z telefonem w zasięgu ręki. Często
rozwiązywała krzyżówki, a wszystko, czego potrzebowa
ła, musiało znajdować się obok, żeby nie trzeba było się
gać zbyt daleko.
Wielbicieli miewała od chwili, gdy skończyła czterna
ście lat, i jej zapotrzebowanie pod tym względem poważ
nie martwiło Gabriela.
Nie odznaczała się specjalną urodą, raczej dość pospo
lita, chłopców uwodziła swoim wdziękiem, któremu na
prawdę trudno się było oprzeć.
Prawdziwą troską Gabriela była jednak Miranda, sie
demnastolatka. Nie wierzył wprawdzie, by brała narkoty
ki, jeszcze nie, należała jednak do tych, którzy mogą
chcieć spróbować. Z czystej ciekawości.
Bo ciekawa była życia ponad wszelkie wyobrażenie. A po
za tym pragnęła naprawiać wszystko, co na tym świecie by
ło złe lub niedoskonałe. Czasami ktoś taki w domu bywa nie-
241
co męczący. Z drugiej jednak strony, ta jej cecha stanowiła
też prawdziwą pociechę dla ojca. Jej poczucie sprawiedliwo
ści i dążenie do doskonałości traktował jako dowód, że Mi
randa nie ma do czynienia z narkotykami. Mogła próbować,
owszem, w jej klasie zdarzały się takie przypadki, raz czy dru
gi zakończone nawet sporym skandalem, ona jednak chyba
poprzestała na próbie, chciała posmakować, nic więcej.
Na tyle znał swoją młodszą córkę.
Miała ona w sobie żywotność tak charakterystyczną
dla Gro. Gabriel uważał, że jest ładna, ale to chyba przez
te bystre oczy i nieustanne zaangażowanie, ono dodawa
ło jej blasku. Niebieskooka blondynka o żywym usposo
bieniu i ładnej sylwetce. O jej romansowych sprawach
wiedział niewiele. Jeśli coś takiego się zdarzało, to uważa
ła to chyba za sprawę absolutnie prywatną. W domu nig
dy nie mówiła, co robi, kiedy wychodzi z przyjaciółmi.
W domu rozprawiała jedynie o swoich wspaniałych pla
nach przebudowy i naprawy świata.
Dziewczęta nie miały wspólnych przyjaciół, a ich wza
jemne stosunki charakteryzowało nieustanne, choć po
zbawione złośliwości drażnienie się. „Jeśli nie przesta
niesz tak ciągle leżeć, to niedługo zaczniesz przypominać
hipopotama" - zwykła mawiać Miranda. A Indra: „Kogo
dzisiaj zamierzasz zmieniać?"
Gabriel nie wiedział, czy jest dla nich dobrym ojcem,
ale poza okresami buntowniczych wybuchów w najtru
dniejszym okresie dojrzewania i wymyślania mu od skle
rotycznych starców obie go chyba kochały.
Mimo to martwił się. Czasy niosły tyle okropnych nie
bezpieczeństw.
Gabriel zadzwonił do Nataniela. Jak zawsze miło było
usłyszeć spokojny głos wuja. Nataniel zadał kilka dodat
kowych pytań i natychmiast postanowił jechać do Szwe
cji, by zbadać sprawę. Wyglądała bardzo interesująco,
242
zwłaszcza że tyle osób odczuwało to samo. Nie miał też
wątpliwości, że Ellen zechce mu towarzyszyć. Nudziła się
trochę w domu od czasu, kiedy dzieci dorosły.
Szkoły miały akurat ferie, więc i Gabriel się długo nie
zastanawiał.
- Przeszkadzałoby wujowi, gdybym i ja się wybrał?
I zabrał ze sobą dziewczęta. Powinny się trochę rozerwać.
Nataniel ucieszył się, zawsze to przyjemność spotkać
się z rodziną.
Indra jednak stanęła dęba. Ona nie jedzie, poznała wła
śnie pewnego młodego człowieka, który sprawia bardzo
interesujące wrażenie, a poza tym jest okropnie zazdrosny!
W końcu jednak zmieniła zdanie i postanowiła towa
rzyszyć ojcu i siostrze.
No i po kilku dniach, w pewien niezwykle piękny wio
senny wieczór, znaleźli się wszyscy na małej działce Petera.
Przyszli, oczywiście, gospodarze, Peter i Jenny, oraz
robotnicy, bardzo ciekawi rodziny egzorcystów. Oprócz
nich Nataniel z Ellen oraz Gabriel i jego córki.
Zebrani uważnie obserwowali Nataniela z Ludzi Lodu,
najważniejszego egzorcystę, jak go nazywali.
Był to bardzo przystojny mężczyzna, w ciemnych wło
sach mieniły się gęsto srebrne nitki siwizny. Stał teraz bez
ruchu i zdawał się chłonąć atmosferę miejsca. Pozostali
z przejęcia wstrzymywali dech. Panowała absolutna cisza.
Skrzydełka nosa Nataniela drgały. Znalazł się znowu
w swoim żywiole, myślała Ellen, znająca go jak nikt. Wie
le czasu minęło od chwili, gdy po raz ostatni podjęli się
podobnego zadania, chociaż wyprawę do Szwecji trakto
wali w znacznej mierze jako odmianę w monotonnej co
dzienności.
- Owszem - rzekł po chwili Nataniel cicho. - Coś tu
taj jest.
243
Zrobił kilka niepewnych kroków w stronę lasu, reszta
poszła za nim.
Czy naprawdę tego chcę? zastanawiał się. Czy pragnę
tego bólu? Czy będę w stanie wrócić do starych, zapo
mnianych praktyk, do tego, co, jak sądziłem, należy już
do przeszłości?
- Ktoś tu szepcze rozpaczliwe prośby - powiedział gło
śniej. - Słyszę desperackie wołanie o pomoc.
- C z y to ta zaginiona kobieta i jej dzieci? - zapytał Pe
ter stłumionym szeptem.
Nataniel znowu nasłuchiwał przez dłuższą chwilę.
- N i e .
Zrobił jeszcze kilka kroków między drzewami i przy
stanął obok porośniętej mchem kupki kamieni.
- Tutaj... - rzekł niepewnie.
Przez co najmniej minutę stał bez ruchu, wstrzymując
oddech, i nagle zgiął się wpół, jakby go przeniknął nie
znośny ból.
Towarzyszący mu ludzie nie wiedzieli, co począć, sta
li jak sparaliżowani.
W końcu Nataniel wyprostował się ze zgrozą w oczach.
- Dobry Boże - szeptał. - Dobry, miłosierny Boże.
- Co to jest? - zapytała Ellen spokojnie.
Odetchnął głęboko i popatrzył na zebranych. Wyglą
dał na wstrząśniętego.
- To nie żaden upiór, który prosi, by go pochować
w poświęconej ziemi. To żywy człowiek. Nie umarł, po
grzebano go żywcem.
- Och, nie - jęknęła Ellen, pamiętająca potworne spo
tkania przodków Ludzi Lodu z takimi, którzy nie mogli
umrzeć. Heike... Jego makabryczne przeżycia w Transyl
wanii, spotkanie z tą o imieniu Skrzydła Kruka. Eskil z El-
dafjordu. I wielu innych.
- Nie, nie - rzekł Nataniel z tą osobliwą niecierpliwo-
244
ścią, która charakteryzowała jego zachowanie, kiedy miał
do czynienia ze sprawami ponadnaturalnymi. - Nie, El
len, tutaj nie ma zła. Czary, to tak, a poza tym jedynie
niepojęta tragedia.
- Kto to w takim razie jest? - dopytywał się Gabriel.
Nataniel popatrzył na zebranych.
- W czasie, kiedy nasi zmarli przodkowie uczestniczyli
w walce z Tengelem Złym, odbyłem kiedyś rozmowę z Sol.
Wspomniała mi ona o czymś, czym się specjalnie wtedy nie
przejąłem, ale teraz przypominam sobie wyraźnie. Powie
działa mi mianowicie, że dopiero co pomogli jakiejś niezwy
kłej rodzinie. Rodzinie austriackiej księżnej, której zięć
i wnuk należą do islandzkich czarnoksiężników. Tak, brzmi
to dziwacznie, ale Sol tak właśnie powiedziała. Podobno
walczyli oni ze strasznym potworem, istotą podobną do
wielkiego jaszczura, i Sol się wmieszała w tę sprawę. Ci lu
dzie mieli też porachunki ze złym zakonem rycerskim.
Zwyciężyli, ale Sol powiedziała: „Czarnoksiężnik zniknął!
I to bardzo dziwne, był bowiem nieśmiertelny".
- Oj - jęknęła Miranda. - I ty myślisz, że to może być
on...?
- Miejsce mogłoby na to wskazywać, on miał zaginąć
w pobliżu Tiveden.
Nataniel wpatrywał się w usypisko kamieni, po chwi
li podniósł wzrok.
- Tu jednak chodzi o taką magię, z którą sam sobie nie
poradzę. Będę potrzebował pomocy.
- Czyjej? - zawołała Ellen.
- Znam tylko jednego, który może mi pomóc. Zdarza
ło mi się nawiązywać z nim kontakt psychiczny... zastana
wiam się więc, czy... On sam też jest przecież nieśmiertel
ny i chociaż akurat teraz nie ma go w naszym świecie, to...
- O kim ty myślisz?
- O Marcu. Marcu z Ludzi Lodu.
245
- Oczywiście - szepnęła Ellen z wyraźną ulgą. - To je
dyna istota, która może tutaj pomóc. Spróbuj nawiązać
z nim kontakt!
- Już dawno nie odbierałem od niego żadnych sygna
łów. Naprawdę nie wiem, czy można dotrzeć do kogoś,
kogo nie ma na świecie...
Robotnicy i Peter spoglądali na siebie, sprawa zaczyna
ła przekraczać granice ludzkiego pojmowania.
Skulili się pod wpływem podmuchu zimnego wiatru,
który nagle zerwał się w lesie.
XIV wiek, Norwegia... Trzydzieści lat po wiel
kiej epidemii dżumy, nazwanej „czarną śmier
cią". We dworze rycerza Gudmunda mają miej
sce tajemnicze zdarzenia. Tova, piękna i mądra
córka rycerza, dostrzega dziwne postaci, krążą
ce pod osłoną nocy w pobliżu starej nie zamie
szkanej chaty. Nikt jednak nie daje wiary opo
wieściom dziewczyny, uważając, że to wytwór
jej wyobraźni. Pewnego dnia Tova zostaje pod
stępnie uprowadzona przez okrutnego wojow
nika imieniem Ravn...
PRZYBYSZ Z DALEKICH STRON
dwudziesty pierwszy tom serii
OPOWIEŚCI MARGIT SANDEMO
w kioskach RUCHU i księgarniach
na terenie całego kraju.