Miasto lumpów i złodziei dlaczego Polska nienawidzi Łodzi

background image

1

Miasto lumpów i złodziei. Dlaczego Polska nienawidzi
Łodzi?

Igor Rakowski-Kłos
14.04.2016 13:14

Wypowiedzi o Łodzi, które padły z ust aktorów Bogusławy Lindy ("miasto meneli")
i Jacka Poniedziałka ("dużo patologii"), nie są niczym nowym. Od początku istnienia do
Łodzi przylegały niepochlebne łatki. Brzydota leży jednak w oku patrzącego.

Łódź była miastem nie na miejscu. Przez kilkaset lat nikt nawet nie przypuszczał, żeby w tej
okolicy miało zdarzyć się coś ważnego. Owszem, nieco na północ leżała Łęczyca - miejsce
zjazdów książęcych i synodów biskupich, a nieco na południe - Piotrków Trybunalski, gdzie
szlachta wybrała króla, a mistrzowie krzyżaccy składali hołd lenny. Pomiędzy - jakieś puszcze,
jakieś bagna.

Zaburzenie dobrze znanego rytmu historii przyszło w latach 20. XIX w. Oto w Kownie młody
Adam Mickiewicz pisze "Odę do młodości", w której wykracza poza oświeceniowy
racjonalizm. "Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga; / Łam, czego rozum nie złamie" - zachęcał.
Kilka miesięcy wcześniej Rajmund Rembieliński potoczył wzrokiem po łódzkich polach
i rzeczkach, po czym stworzył rzeczowy raport, który przekonał władze Królestwa Polskiego,
by ulokować w tym miejscu osadę sukienniczą.

Gdy dwa lata później - w 1822 r. - ukazują się "Poezyje" Mickiewicza, będące początkiem
romantyzmu w polskiej kulturze, od roku do Łodzi zjeżdżają rękodzielnicy. Gdy więc jedni
czytają o pannie porwanej przez zazdrosnego upiora, drudzy liczą ulgi podatkowe, wytyczają
działki i podpisują dokumenty na wieczystą dzierżawę.

Gdy w 1839 r. w fabryce Ludwika Geyera rusza pierwsza w Łodzi maszyna parowa, polska
elita recytuje wydanego pięć lat wcześniej "Pana Tadeusza". Jeśli symbolem polskości stają się
wtedy "pola malowane zbożem rozmaitem" i "bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała",
to Łódź takiej polskości jest największym możliwym zaprzeczeniem.

Nic dziwnego, że warszawska prasa na poważnie zaczęła interesować się Łodzią dopiero
w latach 80. XIX w., gdy liczba mieszkańców przekroczyła 100 tys. Do tej pory miasto dla
polskiej opinii publicznej było niemal niewidzialne.

Pół wieku za późno

Łódź nie mieściła się w ideologicznych ramach polskiej tradycji szlacheckiej. Ziemiaństwo
długo uważało, że jedynym źródłem bogactwa jest ziemia rolna. Gdy polskie elity zorientowały
się, że przemysł nie jest sezonową modą, było już za późno. W 1887 r. Zygmunt Gloger,
etnograf ze szlacheckiej rodziny, ubolewał w warszawskiej "Prawdzie", że "gdyby przed pół
wiekiem () do pierwszych zakładów w Łodzi, Zgierzu, Opatówku garnęła się młodzież nasza
na naukę, moglibyśmy już dotąd mieć własny przemysł sukienniczy". Ale pół wieku wcześniej
nawet ojciec Glogera wolał kupić dworek na Podlasiu niż postawić fabrykę przy Piotrkowskiej.
W ten sposób do Łodzi ściągali nie szlacheccy synowie, ale imigranci ekonomiczni z Saksonii,
Prus, Austrii, Śląska, Czech i Wielkopolski. Dominowali wśród nich Niemcy. Pod koniec lat

background image

2

70. stanowili 45 proc. przemysłowców, choć warszawska prasa podawała dane niemal
dwukrotnie zawyżone.

Osiadli w Łodzi Niemcy woleli zatrudniać na stanowiskach kierowniczych swoich ziomków.
Nawet Bolesław Prus pisał, że Polacy za późno wzięli się do nauki rzemiosła i techniki.
Inżynierowie po studiach nie posiadali praktyki, którą mieli sprowadzani imigranci. Młodzi
ludzie wybierali kierunki specjalizacji bez rozeznania na rynku pracy. Za dużo było inżynierów
cywilnych, a za mało mechaników konstruktorów. Obowiązkowa wakacyjna praktyka
studentów "redukuje się do zwiedzania fabryki w ciągu jak najkrótszego czasu" - pisał autor
"Lalki" - dlatego "przemysłowcy utrzymują, że młodzieniec, który świeżo szkołę ukończył, jest
bardzo surowym materiałem, robotnikami samodzielnie kierować nie potrafi, a więc
i naczelnego stanowiska zajmować nie może". Z kolei podrzędnego stanowiska młody
wykształcony człowiek obejmować nie chciał.

Na dodatek Polacy w niemieckich oczach mieli opinię paniczów o wielkich pretensjach, którym
nie chce się rano wstawać do pracy. W 1885 r. w "Przeglądzie Tygodniowym" pewien
anonimowy autor tłumaczył, że energia, słowność i oszczędność Polaków w czasie rodzenia się
przemysłu w Królestwie Polskim były w powijakach: "Z tymi zasobami niepodobna było
stworzyć pośpiesznie tego rozkwitu przemysłowego, jaki u nas nastąpił w ostatnim lat
dziesiątku. Dlatego też z punktu ekonomicznego - narzekania, że zrobili to za nas cudzoziemcy,
wydają nam się wprost śmieszne i niesprawiedliwe. Obwinianie przeto Niemców, że zajęli
stanowisko, któregośmy ani mogli, ani umieli zająć, jest już w konsekwencji nielogicznością,
której się może dopuszczać niezdająca sobie sprawy opinia publiczna, bałamucona przez
mierne umysły reporterów dziennikarskich". W dodatku warszawska prasa nie odnotowywała
spadku odsetka łódzkich Niemców: z 44 proc. mieszkańców w 1864 r. do 21 proc. 30 lat
później.

Stolica oszustwa i nadużyć

Ta nielogiczność stała się podstawą narodzin wrogości wobec Łodzi w opiniotwórczych
kręgach Warszawy. W 1889 r. Antoni Wiśniewski w „Przeglądzie Tygodniowym” ostrzegał:
„Łódź jest siedliskiem niemczyzny w całym kraju, że stamtąd niemczyzna czerpie swe siły i że
zdusić niemczyznę w Łodzi, to znaczy pozbawić ją siły w całym kraju. Tu łeb urwać hydrze,
a z pewnością już żaden jej nie odrośnie, ani w Tomaszowie, ani w innych województwach”.
Dwa lata wcześniej Jan Ludwik Popławski w „Głosie” pytał: „Czy można nazywać » naszym”
ten przemysł, którego przedstawicielami są Niemcy, () trzymając krajowców w roli tylko
wyzyskiwanego bydła roboczego?”. Dlatego gdy między Łodzią a Moskwą rozgorzała walka
o rynki zbytu w Rosji, niektórzy publicyści mieli kłopot, komu kibicować. Gospodarczy upadek
Łodzi oznaczałby bowiem upragnioną porażkę obrosłych w siłę i pieniądze Niemców.

Warszawa łatwo więc podchwyciła niemieckie słowo "Lodzermensch", które spopularyzował
Władysław Reymont w "Ziemi obiecanej". Krytyk literacki Antoni Sygietyński w 1898 r.
w "Kurierze Warszawskim" tłumaczył: "Zaiste, typ to szczególny, jakkolwiek w Łodzi i pod
Łodzią dość zwykły podobno, z mowy cynik potworny, z postępowania squatter amerykański,
z wyznania protestant, z obyczajów Niemiec, z kultury Polak. Dziwna mieszanina (...)". W ten
sposób do łodzian przylgnęła opinia ludzi, którzy na kłamstwie i nielegalnych interesach
zbudowali potęgę miasta. Na początku XX w. dziennikarz Stefan Górski zapewniał, że "na
naszej ziemi Łódź jest stolicą oszustwa i nadużyć", gdzie łapówkę nazywa się mianem
"prowizji", a przekręt "dobrym interesem".

background image

3

Opinia zdemoralizowanych przylgnęła nie tylko do bogatych łodzian, ale nawet do tych
najbiedniejszych. Ksiądz Włodzimierz Kirchner opublikował w 1901 r. broszurę "Walka
z nędzą na Bałutach", w której twierdził, że sytuacja na tych najbiedniejszych przedmieściach
Łodzi jest wynikiem żerowania na miłosierdziu innych. Katolicki duchowny już nie zważał,
że Bałuty zamieszkują głównie Polacy i Żydzi. Zresztą polska tożsamość Polaków
mieszkających w "obcym mieście" także była kwestionowana. Antoni Wiśniewski w 1889 r.
twierdził, że:

"Przeciętny Polak łódzki wielce różni się od reszty Polaków, charakteryzuje go brak wszelkiego
poczucia ideałów społecznych, uległość dla przybyszów, schlebianie im, do każdego Niemca
odzywa się po niemiecku, o swoje prawa nie śmie się upomnieć".

Wenus z Milo wezmą na szmelc

Zwieńczeniem tych tendencji był zbiór reportaży "Złe miasto" Zygmunta Bartkiewicza z 1907
r., który zaczynał się od słów: "Jest w Polsce takie miasto - złe". Bartkiewicz był literatem
i pięknoduchem pochodzącym ze szlacheckiej rodziny, najlepiej czującym się w swoim dworku
w Brwinowie. Wcześniej przez kilka lat prowadził w Łodzi salon sprzedaży dzieł sztuki, więc
obok zarzutów, że jednych łodzian demoralizuje bieda, a drugich bogactwo, dodał narzekania
na niski poziom życia kulturalnego: "Otoczenie niszczy w zaraniu każdy promień jaśniejszy
(...). Daremne wysiłki, bo nie rosną kwiaty w fabryce. Na grzęzawisku nie ozwie się pieśń,
a niech tutaj Wenus z Milo się zjawi, to ją wezmą na szmelc". Według Bartkiewicza
Lodzermensch nie potrzebuje teatru, muzyki czy literatury: "Niepotrzebne mu nic, w czym
choćby ślad wyzwolenia myśli ze spraw wzajemnego wyzysku, brzydkich spraw ludzkich,
w tej walce o byt, okrutniejszej niż w puszczy".

W 1927 r. w "Kurierze Łódzkim" ten okres tak podsumował niejaki D.O.:

„Nie znało to miasto wyrazu » marzenie «, albowiem zrodziło się z czynu i samo było czynem.
(...) Nie lubiano i nie rozumiano tego miasta. Rzadko który z wodzów narodu zaglądał do niego
- a gdy taki się wreszcie zjawia - padały ciężkie słowa i gorzkie zarzuty. Mówiono rodakom,
że to miasto wyrosłe na ich ziemi jest obce im z ducha i z oblicza swojego. Wytykano mu
gorączkę złota, a zapominano wspomnieć o gorączce pracy; ubolewano nad obcością
i obojętnością dla sprawy narodowej filarów przemysłu i handlu, a zapominano o masach
robotniczych; rozpaczano nad brakiem w tem mrowisku ognisk kultury romantycznej, nie
dostrzegając istnienia innej kultury - kultury czynu i hartu. I była Łódź - miastem pariasem,
miastem podrzutkiem w gronie grodów polskich szczycących się sędziwością swych dziejów
i pięknem swych tradycji; rosła, olbrzymiała, wchłaniała w siebie coraz to nowe rzesze oraczy
i żyła, nędzna, brudna, lekceważona, hartując się głodem i pracą na przyszłych realnych
budowniczych, majstrów i robotników odrodzonej Ojczyzny”.

Rutyna, nuda i miernota

W 1918 r. Ojczyzna się odrodziła, ale wraz z nią przyszło rozczarowanie. Podczas I wojny
światowej upadły państwa, monarchie i słupy graniczne, ale stereotypy o Łodzi nieznacznie
tylko skruszały. Choć mniejszość niemiecka w sporej części uległa polonizacji,
a pierwszoplanową rolę zaczęli odgrywać Polacy, władze centralne nie chciały pomagać
w łataniu kulturowych, społecznych i gospodarczych dziur.

W 1925 r. łódzki poeta Witold Wandurski w "Wiadomościach Literackich" powtórzył za
Bartkiewiczem, że Łódź jest złym miastem dla artystów, którzy tutaj sezon ogórkowy mają cały

background image

4

rok. Według niego "ludzie pióra () są tu zupełnie zbyteczni ()", a repertuar teatrów to "rutyna,
nuda (). Jakże wymagać od publiczności, by popierała miernotę? Ja sam pierwszy uciekłem do
kina". W tym ogólnopolskim tygodniku czytanym przez wpływową liberalną inteligencję
Wandurski podsumował:

"Tu można mieszkać - tworzy się poza Łodzią i bez Łodzi. Stan taki potrwać może jeszcze
długie lata - chyba że zasadniczo zmieni się ustosunkowanie sił społecznych, z przewagą
inteligencji: o tem dziś nawet marzyć nie można".

Sposobem na zmianę "ustosunkowania sił społecznych" byłoby powstanie uczelni wyższej.
Przez 18 lat, począwszy od 1921 r., samorząd i środowisko przemysłowe bezskutecznie
zabiegały, by rząd poparł i dofinansował utworzenie przynajmniej politechniki. Łodzianie
chcieli nawet wybudować ją z własnych środków, a nazwiska darczyńców wyryć na fasadzie.
Prof. Ignacy Chrzanowski, krakowski historyk literatury, wyśmiał "złe miasto", mówiąc,
że jeśli koniecznie chce wydawać pieniądze, niech ufunduje specjalne akademiki dla łodzian
przy istniejących uczelniach. Kolejne rządy zasłaniały się brakiem pieniędzy na łódzką
uczelnię, mimo że nie zabrakło ich na rozbudowę Wyższej Szkoły Handlowej w Warszawie,
reaktywowanie Uniwersytetu Wileńskiego, dotacje dla Uniwersytetu Lubelskiego czy
założenie Akademii Górniczej w Krakowie i Uniwersytetu Poznańskiego. Brak uczelni
wyższych nie pozwalał na rozwinięcie środowiska artystycznego i naukowego, więc wielu
zdolnych ludzi wyjeżdżało do stolicy. Z kolei brak tego środowiska powodował, że wciąż
pokutowała opinia, że Łódź to miasto, które nie ma potencjału na miasto akademickie. Koło się
zamykało.

Prawo do życia

Najbardziej bolesna dla łodzian była jednak dyskryminacja gospodarcza. Wielkie poruszenie
przez całe dwudziestolecie wywoływały przetargi rządowe na dostawy sukna dla armii. Mimo
że ceny odgórnie wyrównano, komisja rządowa przyznawała łódzkim zakładom
nieproporcjonalnie mniejsze zamówienia niż innym miastom, np. w 1925 r. było to tylko 20
proc., gdy resztę miały dostarczyć Białystok i Bielsko.

Brak proporcji był nieustającym motywem w postępowaniu rządów z Łodzią. W latach 30.
województwo łódzkie zajmowało ostatnie, 16. miejsce pod względem liczby kilometrów dróg
na jednego mieszkańca, mimo że pod względem liczby samochodów było na piątym.
Po Warszawie to Łódź odprowadzała do budżetu najwięcej pieniędzy spośród polskich miast,
a pod względem liczby płatników podatku dochodowego nawet prześcigała stolicę.

Te pieniądze jednak do Łodzi nie wracały - nawet na cele tak podstawowe jak edukacja.
Spośród 23 szkół tylko dwie ufundowało państwo, za pozostałe zapłacił samorząd, organizacje
społeczne lub osoby prywatne. A.Sz. w łódzkim dzienniku "Ilustrowana Republika" tak ujął
sytuację Łodzi: "O coś wciąż prosi, na coś się skarży, protestuje, projektuje, wyjaśnia... Wysyła
delegacje i pisze memoriały, rekursy, odwołania i podania... Błagalny swój wzrok skierowała
w stronę Warszawy i uparcie wciąż puka do bram wszelkich urzędów. Chce przekonać, chce
dowieść, że musi żyć, że ma prawo do życia...".

Żłobek w pałacu

Po 1945 r. Łódź wprawdzie zyskała uczelnie wyższe oraz środowiska naukowe i artystyczne
(uszczuplane jednak przez zbyt bliską stolicę), jednak znów nie mogła zmieścić się
w ideologiczne ramy. Tym razem ofiarą padły fabrykanckie pałace i bogato zdobione

background image

5

kamienice. Przez ćwierć wieku mało kto uważał je za zabytki. Skuwano detale, balkony,
burzono całe pierzeje. Dopiero na początku lat 70. Antoni Szram, łódzki konserwator, stworzył
listę zabytkowych budynków, by ocalić XIX-wieczne dziedzictwo secesji i eklektyzmu. Dziś
np. willa Edwarda Herbsta przy Przędzalnianej jest oczywistą perełką łódzkiej architektury.
Jednak przez 30 powojennych lat była systematycznie niszczona przez kolejne instytucje
przystosowujące ją do swoich potrzeb: ośrodek szkoleniowy pracowników pomocy społecznej,
dom pobytu dziennego dla nerwowo chorych, spółdzielnię inwalidów i żłobek. Brak
poszanowania zabytku sprawił, że unicestwiono nawet ogród zimowy.

PRL to czas, gdy umocniła się opinia o Łodzi jako o brzydkim mieście. Obok ideologicznego
nieszanowania fabrykanckiej spuścizny była druga przyczyna. Podczas II wojny światowej
zabudowa niemal nie ucierpiała. Kamienice były nieremontowane od końca XIX w., ale jednak
stały. Rządowe pieniądze i ludzki wysiłek były więc przeznaczane na miasta, które legły
w gruzach: Warszawę, Gdańsk czy Wrocław. Łódź od pierwszych dni swobody zaczęła robić
to, co umiała najlepiej, a za co nikt jej nie szanował - pracowała na innych.

Klniemy, ale z serca

Mimo że część z nich było do uratowania po 1989 r. decyzją rządu zostały zamknięte zakłady
włókiennicze - powód, dla którego Łódź powstała 170 lat wcześniej. Tylko w ciągu roku pracę
straciła połowa ze 171 tys. osób, głównie kobiet, którym nie zapewniano żadnej pomocy ze
strony państwa. Terapia szokowa, której skutkiem było najwyższe w Polsce bezrobocie,
pociągnęła za sobą biedę, kradzieże, alkoholizm i inne patologie życia społecznego. Wtedy
Łódź na wiele lat znów stała się żywą ilustracją swojego odwiecznego stereotypu - miasta
zdegenerowanego.

Długa historia złego postrzegania Łodzi sprawia, że przestępstwa w niej popełniane o wiele
skuteczniej działają na wyobraźnię. Dlatego każdy kojarzy, że Łódź to miasto "dzieci z beczek",
ale po zamordowaniu przez Kajetana P. lektorki języka włoskiego nikt nie będzie kojarzyć
Warszawy jako miejsca, gdzie normą jest obcinanie ludziom głów i wożenie ich taksówką
w przeciekającej reklamówce. Gdyby podobna zbrodnia zdarzyła się w "złym mieście", wiele
osób pokiwałoby głowami: "No tak, znowu Łódź". Dziś to Sopot jest najmniej bezpiecznym
miastem w Polsce, a Łodzi nie ma nawet w pierwszej dziesiątce.

Doceniania nietypowego urbanistycznego i architektonicznego charakteru Łodzi nie można się
nauczyć na krakowskim Rynku ani wśród warszawskich kamieniczek. Na tym tle Łódź jest
brzydka, w najlepszym razie - dziwaczna. Nad przyczynami jej zaniedbania, wśród których nie
pierwszą jest jej własna wina, mało kto się zastanawia. Na brzydotę nakłada się stereotyp,
w którym już wprawdzie nie ma Niemców, ale wciąż jest zło. Dlatego łatwiej Lindzie
i Poniedziałkowi dostrzegać to, do czego postrzegania w Łodzi zostali przyzwyczajeni.
Specyfika Łodzi, a także zmian, które w niej zachodzą, znów nie mieści się w narzuconych
ramach. A my w Łodzi też przecież, jak pisał w 1928 r. tutejszy dziennikarz Czesław
Ołtaszewski:

"Narzekamy i klniemy czasem - ale to z serca... I dlatego nie lubimy, bardzo nie lubimy, kiedy
ktoś klnie i pogardza, a nie widzi i nie czuje".

Źródło:

http://lodz.wyborcza.pl/lodz/1,44788,19916921,miasto-lumpow-i-zlodziei-dlaczego-

polska-nienawidzi-lodzi.html


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dlaczego Polska padła z końcem XVIII wieku, Polska
Dlaczego Polska i Polacy byli i są cały czas niszczeni, Polska
dlaczego polska upadla, ► Ojczyzna, Dokumenty
Miasto w mojej pamieci Powojenne wspomnienia Niemcow z lodzi
Dlaczego judaizm nienawidzi Chrystusa
Dlaczego Polska i Polacy byli i są cały czas niszczeni

więcej podobnych podstron