Stephen King
Road Virus jedzie na północ
www.StephenKing.one.pl
Przełożył: ZBIGNIEW A. KRÓLICKI
***
Co mogę powiedzieć o Stephenie Kingu? Nie
będę mówił o jego powieściach, ponieważ
większość z was już czytała je wszystkie,
większość z was widziała także filmy nakręcone
na podstawie jego książek, słuchała taśm, a może
nawet ma magnetyczne ozdóbki na lodówkę,
podkoszulki i Bóg wie jakie jeszcze rekwizyty
związane z jego twórczością.
Nie będę mówił także o mniejszych utworach,
jedynie wspomnę, że niektóre z nich (wymienię
jedno, na przykład "Zdolny uczeń") w dalszym
ciągu są uważane za jedne z najlepszych
amerykańskich opowiadań, kropka.
Nie będę mówił o opracowaniach krytycznych
Kinga, takich jak liczne rzeczowe i obrazoburcze
wstępy, eseje i autobiograficzna "Danse
Macabre". Nie będę się rozwodził o jego
zasługach dla sztuki czytania, jak również dla
wolności myśli i wyrazu. I w końcu, nie
zamierzam udowadniać oczywistego faktu, że to
on w latach siedemdziesiątych dosłownie z
niczego stworzył nowoczesny horror.
Cóż więc mogę rzec o tym facecie?
Właściwie lepiej po prostu się zamknę (bez
oklasków, proszę) i pozwolę panu Kingowi robić
to, co umie najlepiej: niech rozłoży przed wami
swoje przenośne ognisko, pochyli się nad nim
tak, by płomienie tańczyły na jego twarzy, i
opowie wam piekielną historię.
Al Sarrantonio
***
Richard Kinnell nie przestraszył się, kiedy po
raz pierwszy ujrzał ten obraz na podwórkowej
wyprzedaży w Rosewood.
Był zafascynowany i uznał, że miał szczęście
znaleźć coś bardzo ciekawego, ale czy
przestraszony? Nie. Dopiero później ("kiedy było
już za późno" - jak mógłby napisać w jednej ze
swoich cieszących się oszałamiającym
powodzeniem powieści) uświadomił sobie, że w
bardzo podobny sposób podchodził za młodu do
pewnych zakazanych narkotyków.
Pojechał do Bostonu, by wziąć udział w
organizowanym przez nowoangielski PEN
sympozjum na temat "Groźba popularności".
Kinnell przekonał się, że PEN zawsze wymyślał
takie tematy - co nawet było pocieszające.
Przejechał trzysta pięćdziesiąt kilometrów z
Derry zamiast polecieć samolotem, ponieważ
utknął z intrygą swojej najnowszej powieści i
potrzebował trochę czasu, żeby w spokoju nad
nią popracować.
Na sympozjum wziął udział w dyskusji
panelowej, podczas której ludzie, co to powinni
mieć więcej oleju w głowie, wypytywali go skąd
bierze pomysły i czy kiedyś sam się przestraszył.
Opuścił miasto, jadąc Tobin Bridge, a potem
wjechał na Route 1. Kiedy zastanawiał się nad
jakimś problemem, nigdy nie podróżował pełną
autostradą, gdyż wprowadzała go ona w rodzaj
snu na jawie. Relaksującego, lecz niezbyt
twórczego. Natomiast konieczność przystawania i
ruszania na skrzyżowaniach zwykłej drogi
działała jak ziarna piasku w ostrydze,
wytwarzając stan aktywności umysłowej a
czasem nawet perłę.
Podejrzewał, że recenzenci nie użyliby tego
słowa. W jednym z ubiegłorocznych numerów
"Esquire" Bradley Simons rozpoczął recenzję
"Koszmarnego miasta" w taki sposób: "Richard
Kinnell, który pisze tak, jak Jeffery Dahmer
gotuje doznał nowego ataku twórczych boleści.
Swój ostatni płód zatytułował >>Koszmarne
miasto<<".
Route 1 przejechał przez Revere, Malden,
Everett i wybrzeżem do Newburyport. Za
Newbury trochę na południe od granicy między
Massachusetts a New Hamphire znajdowało się
miasteczko Rosewood. Mniej więcej dwa
kilometry od centrum miasteczka zobaczył
tandetnie wyglądające przedmioty, rozłożone na
trawniku piętrowego domku. Oparta o piecyk
elektryczny w kolorze awokado stała tabliczka z
napisem" "Wyprzedaż podwórkowa". Po obu
stronach drogi stały zaparkowane samochody,
tworząc jedno z tych przewężeń, przeklinanych
przez podróżnych, na których nie działa magia
podwórkowych wyprzedaży. Kinnell lubił
podwórkowe wyprzedaże, a szczególnie kartony
starych książek, jakie czasem można było na nich
znaleźć. Przejechał przez przewężenie,
zaparkował audi na końcu szeregu samochodów
skierowanych ku Maine i New Hampshire, a
potem poszedł pieszo.
Mniej więcej tuzin osób kręciło się na
zagraconym trawniku niebieskoszarego domku.
Po lewej stronie cementowego chodnika stał duży
telewizor z nóżkami opartymi na papierowych
popielniczkach, które wcale nie chroniły
trawnika. Na nim znajdowała się tabliczka z
napisem: ZAPYTAJ O CENĘ - MOŻE CIĘ
ZASKOCZY. Z tylnej ścianki odbiornika
odchodził przewód elektryczny, połączony z
przedłużaczem, który niknął w uchylonych
frontowych drzwiach. Na ogrodowym fotelu
obok telewizora siedziała gruba kobieta, w cieniu
parasola z napisem CINZANO na kolorowym,
ząbkowanym pokryciu. Obok niej stał stolik
karciany, z pudełkiem cygar, notesem i kolejną
ręcznie pisaną tabliczką. Ta głosiła:
WSZYSTKIE PŁATNOŚCI GOTÓWKĄ.
ŻADNYCH ZWROTÓW. Telewizor był
włączony i nastawiony na popołudniową operę
mydlaną, w której dwoje młodych ludzi
najwyraźniej nosiło się z zamiarem uprawiania
bardzo niebezpiecznego seksu. Gruba kobieta
zerknęła na Kinnella i znów na telewizor.
Patrzyła nań przez chwilę, a potem ponownie
spojrzała na przybyłego. Tym razem lekko
rozchyliła usta.
Ach, pomyślał Kinnell, rozglądając się za
kartonem po alkoholu, pełnym starych książek,
kartonem, który powinien gdzieś tu być,
wielbicielka.
Nie znalazł żadnych książek, ale zobaczył
obraz, oparty o deskę do prasowania i
przytrzymywany przez dwa plastikowe kosze na
bieliznę. Zaparło mu dech. Natychmiast
zapragnął go mieć.
Podszedł do niego z przesadną swobodą i
przyklęknął. Obraz był akwarelą, bardzo dobrą
technicznie. Kinnella to nie obchodziło - wcale
nie interesował się techniką (fakt wciąż
zauważany przez krytyków jego własnych
książek). W dziełach sztuki podobała mu się mu
się ich zawartość, im bardziej niepokojąca tym
lepiej. A ten obraz w tej kategorii zasługiwał na
najwyższą ocenę. Kinnell klęknął między dwoma
koszami na bieliznę, wypełnionymi istną dżunglą
małych przedmiotów, po czym powiódł palcami
po szkle zasłaniającym malowidło. Przez chwilę
rozglądał się wokół, szukając podobnych
obrazów, ale nie znalazł - tylko zwyczajne graty z
podwórkowej wyprzedaży, figurki postaci ze
złożonymi rękami i grające w karty psy.
Ponownie popatrzył na oprawioną w ramki
akwarelę i w myślach już przenosił walizkę na
tylne siedzenie audi, żeby móc swobodnie
wsunąć obraz do bagażnika.
Akwarela przedstawiała młodego człowieka za
kierownicą sportowego samochodu - może marki
Grand Am, może GTX, w każdym razie ze
składanym dachem - jadącego o zachodzie słońca
po Tobin Bridge. Złożony dach zmienił czarny
wóz w namiastkę kabrioletu. Młodzieniec oparł
lewą rękę na drzwiach, a prawą niedbale trzymał
kierownicę. Poprzecinane różowymi żyłkami
niebo za jego plecami było masą żółci i szarości,
jak siniak. Młodzian miał długie blond włosy,
opadające mu na niskie czoło. Uśmiechał się, a
jego rozchylone wargi nie ukazywały zębów, lecz
kły.
A może są spiłowane, pomyślał Kinnell. Może
ma to być ludożerca.
Spodobało mu się to, ten pomysł kanibala
jadącego o zachodzie słońca po Tobin Bridge. W
samochodzie Grand Am. Wiedział, co
powiedziałaby na to większość jego słuchaczy
podczas panelowej dyskusji PEN: Och tak,
idealne zdjęcie dla Richa Kinnella, pewnie
potrzebuje go dla inspiracji, jako piórka do
połaskotania zmęczonej starej gardzieli i
wywołania kolejnego ataku twórczej aktywności.
Lecz ci goście to zwyczajni ignoranci,
przynajmniej w kwestii jego twórczości. Co
więcej, oni cenili sobie tą ignorancję,
pielęgnowali ją, jak niektórzy ludzie z
niewiadomego powodu cenią sobie i
rozpieszczają głupie złośliwe pieski, szczekające
na gości i czasem gryzące po nogach gazeciarza.
Ten obraz nie pociągał go dlatego, że był
pisarzem. Wprost przeciwnie, pisał opowiadania
grozy, ponieważ lubił takie rzeczy jak ten obraz.
Wielbiciele przysyłali mu różne upominki -
przeważnie obrazy - a on większość z nich
wyrzucał, nie dlatego, że były kiepskie, lecz
dlatego, że okazywały się męczące i nazbyt
dosłowne. Jedna wielbicielka z Omaha przysłała
mu małą ceramiczną główkę wrzeszczącej z
przerażenia małpy, wystającą z lodówki, i tę
zatrzymał. Była niezbyt zręcznie wykonana, ale
zestawienie pobudzało jego wyobraźnię. Ten
obraz również, nawet silniej. Znacznie silniej.
Gdy wyciągnął rękę, chcąc zaraz, natychmiast,
pochwycić go, wziąć pod pachę i zgłosić zamiar
kupna , usłyszał za plecami głos:
- Czy pan Richard Kinnell?
Drgnął i się odwrócił. Gruba kobieta stała tuz
za nim, zasłaniając większość krajobrazu. Nim
podeszła, umalowała usta i teraz jej wargi
krzywiły się w krwawym uśmiechu.
- Tak to ja - odparł, odwzajemniając uśmiech.
Spojrzała na obraz.
- Powinnam wiedzieć, że podejdzie pan prosto do
niego - rzekła afektowanym tonem. - To takie do
pana podobne.
- Prawda? - odparł ze swym najszczerszym
uśmiechem. - Ile pani za niego chce?
- Czterdzieści pięć dolarów - odparła. - Będę z
panem szczera, zaczęłam od siedemdziesięciu, ale
nikt się nim nie interesował, więc obniżyłam
cenę. Jeśli przyjdzie pan jutro, pewnie kupi go
pan za trzydzieści.
Uśmiech nabrał przerażających rozmiarów. W
kącikach rozciągniętych ust Kinnell dostrzegł
maleńkie kropelki szarej śliny.
- Nie sądzę, abym chciał tak ryzykować - rzekł. -
Zaraz wypiszę pani czek.
Uśmiech ciągle się poszerzał i kobieta
wyglądała teraz jak groteskowa parodia Johna
Watersa. Boska Shirley Temple.
- Właściwie nie powinnam przyjmować czeków,
ale dobrze - powiedziała tonem nastolatki
zgadzającej się w końcu na seks z chłopakiem. -
A kiedy wyjmie pan pióro, czy mógłby pan
złożyć autograf dla mojej córki? Ma na imię
Michela.
- Jakie piękne imię - rzekł odruchowo Kinnell.
Wziął obraz i poszedł za grubą kobietą do stolika
karcianego. W stojącym obok telewizorze
namiętną młodą parę chwilowo zastąpiła starsza
pani, opychająca się płatkami zbożowymi.
- Michela czytała wszystkie pana książki -
oznajmiła gruba kobieta. - Skąd do licha, bierze
pan te swoje zwariowane pomysły?
- Nie mam pojęcia - odparł Kinnell, uśmiechając
się szerzej niż kiedykolwiek. - Po prostu
przychodzą mi do głowy. Czy to nie dziwne?
Kobieta prowadząca ogrodową wyprzedaż
nazywała się Judy Diment i mieszkała w
sąsiednim domu. Kiedy Kinnell zapytał, czy
może przypadkiem wie, kim jest artysta,
powiedziała, że oczywiście. Obraz namalował
Bobby Hastings, i właśnie z jego powodu
sprzedawała rzeczy Hastingsów.
- To jedyny obraz, którego nie spalił - oznajmiła.
- Biedna Iris! To jej naprawdę mi żal. Nie sądzę,
żeby George specjalnie się przejmował. Wiem na
pewno, że nie rozumiał, dlaczego chciała
sprzedać ten dom. - Przewróciła oczami w
szerokiej, spoconej twarzy, robiąc starą jak świat
minę, typu "możesz sobie wyobrazić?". Wzięła
czek Kinnella, kiedy wydarł go z książeczki, a
potem podała mu notatnik, a potem podała mu
notatnik, w którym miała spisane wszystkie
sprzedawane przedmioty i ceny, jakie za nie
uzyskała.
- Proszę zrobić to dla Micheli - powiedziała. -
Gorący i ze śmietanką, dobrze?
Afektowany uśmiech powrócił, jak stary
znajomy, którego miałeś nadzieję już nigdy nie
zobaczyć
- Uhm - mruknął Kinnell i skreślił swoją
standardową wiadomość "dzięki za to, że jesteś
moją wielbicielką". Po dwudziestu pięciu latach
składania autografów nie musiał już patrzeć na
papier ani myśleć, o tym co robi. - Proszę
opowiedzieć mi o tym obrazie i o Hastingsach.
Judy Diment złożyła pulchne ramiona na piersi,
jak kobieta mająca zaprezentować swoją ulubioną
historię.
- Bobby miał zaledwie dwadzieścia trzy lata,
kiedy zabił się tej wiosny. Może pan w to
uwierzyć? No, wie pan, był typem zapoznanego
geniusza, ale wciąż mieszkał z rodzicami. -
Przewróciła oczami, ponownie pytając Kinnella,
czy może w to uwierzyć. - Miał chyba z
siedemdziesiąt lub osiemdziesiąt obrazów i
mnóstwo szkicowników. Trzymał je w piwnicy. -
Podbródkiem wskazała na domek, a potem
spojrzała na obraz wampirycznego młodzieńca,
jadącego o zachodzie słońca po Tobin Bridge. -
Iris, mama Bobby'ego, mówiła, że przeważnie
były okropne, o wiele gorsze od tego. Na sam
widok włos jeżył się na głowie. - Zniżyła głos do
szeptu, zerknąwszy na kobietę oglądającą
zdekompletowane srebra stołowe Hastingsów i
bogatą kolekcję starych plastikowych kubków z
McDonalda, ozdobionych motywami z filmu
"Kochanie zmniejszyłem dzieciaki". Większość z
nich zawierała jakieś seksualne motywy.
- O, nie - rzekł Kinnell.
- Najgorsze namalował po tym jak zaczął się
narkotyzować - ciągnęła Judy Diament. - Kiedy
umarł... znaleźli ponad sto fiolek, w których
sprzedaje się kokainę. Czy narkotyki to nie
okropność, panie Kinnell?
- Z całą pewnością.
- W każdym razie podejrzewam, że po prostu
osiągnął kres swoich możliwości... i nie mówię
tego ironicznie. Wyniósł wszystkie swoje obrazy
i szkice, chyba tylko oprócz tego jednego, na
podwórze z tyłu domu i spalił. A potem powiesił
się w piwnicy. Do koszuli przyczepił sobie kartkę
z wiadomością. Głosiła: "Nie mogę już znieść
tego, co się ze mną dzieje". Czy to nie straszne,
panie Kinnell? Czy to nie najstraszniejsza rzecz,
o jakiej pan słyszał?
- Tak - odparł Kinnell, w miarę szczerze. -
Prawie.
- Jak już powiedziałam, moim zdaniem, gdyby
George miał coś do powiedzenia, to w dalszym
ciągu mieszkałby w tym domu - odrzekła Judy
Diment. Wzięła kartkę papieru z autografem
Kinnella, położyła ja obok czeku i pokręciła
głową, jakby zdumiona podobieństwem
podpisów. --Mężczyźni są dziwni.
- Naprawdę?
- Och tak, znacznie mniej wrażliwi. Pod koniec
życia z Bobby'ego Hastingsa została tylko skóra i
kości. I stale był brudny... śmierdział z daleka...
bo wciąż nosił tę samą koszulkę. Z obrazkiem
zespołu Led Zeppelin. Miał przekrwione oczy, na
policzkach szczecinę, którą trudno byłoby
nazwać zarostem, i pryszcze na twarzy, jakby
znów był nastolatkiem. A jednak ona kochała go,
bo matczyna miłość nie zwraca uwagi na takie
rzeczy.
Kobieta, która oglądała srebra i szklanki,
podeszła do nas z kompletem serwetek z
motywami "Gwiezdnych wojen". Pani Diment
wzięła od niej pięć dolarów, a potem starannie
odnotowała sumę pod pozycją: JEDEN TUZIN
RÓŻOWYCH SERWETEK i znów spojrzała na
Kinnella.
- Wyjechali do Arizony - ciągnęła - do rodziców
Iris. Wiem, że George szuka tam pracy we
Flagstaff... jest rysownikiem... ale nie wiem, czy
już jakąś znalazł. Jeśli tak, to pewnie nigdy nie
zobaczymy ich w Rosewood. Ona... Iris...
przygotowała wszystkie rzeczy na sprzedaż i
powiedziała mi, że mogę zatrzymać sobie
dwadzieścia procent za fatygę. Resztę prześlę jej
przekazem. Nie będzie tego wiele.
Westchnęła.
- Ten obraz jest świetny - rzekł Kinnell.
- Taak, szkoda, że spalił inne, gdyż większość
pozostałych rzeczy to typowy syf sprzedawany na
wyprzedażach, niech mi pan wybaczy łacinę. Co
to takiego?
Kinnell odwrócił obraz. Z tyłu był przyklejony
szeroki pas taśmy klejącej.
- Myślę, że tytuł.
- Jak brzmi?
Chwycił obraz za boki i przytrzymał tak, żeby
sama mogła przeczytać. W ten sposób płótno
znalazło się na wysokości jego oczu i przyjrzał
mu się uważnie. Ponownie ujęła go prostota i
niesamowita wymowa pomysłu: chłopiec za
kierownicą sportowego wozu, chłopak z
paskudnym, aroganckim uśmiechem,
odsłaniającym jeszcze paskudniejsze zęby.
Pasuje, pomyślał. Jeśli kiedykolwiek jakiś tytuł
pasował do obrazu to na pewno ten.
- "Road Virus jedzie na północ" - przeczytała. -
Jakoś nie zauważyłam tego napisu, kiedy moi
chłopcy wynosili rzeczy. Sądzi pan, że to tytuł?
- Na pewno.
Kinnell nie mógł oderwać oczu od
uśmiechniętego blondyna. Ja coś wiem, mówił
ten uśmiech. Wiem coś, o czym ty nigdy się nie
dowiesz.
- No, cóż, chyba nie mam wątpliwości, że ten kto
go namalował, był naćpany po uszy - powiedziała
gniewnie. Ze szczerym gniewem, pomyślał
Kinnell. - Nic dziwnego, że się zabił i złamał
matce serce.
- Ja też muszę ruszać na północ - rzekł Kinnell,
biorąc obraz pod pachę. - Dziękuję za...
- Panie Kinnell?
- Tak?
- Czy mogę zobaczyć pańskie prawo jazdy? -
Najwidoczniej nie widziała w tym żądaniu
niczego niewłaściwego ani zabawnego. -
Powinnam zapisać jego numer na odwrocie
pańskiego czeku.
Kinnell postawił obraz, żeby wyjąć portfel.
- Jasne. Proszę.
Kobieta, która kupiła serwetki z motywami
"Gwiezdnych wojen", przystanęła po drodze do
samochodu, by popatrzeć na jakąś mydlaną operę
w stojącym na trawniku telewizorze. Teraz
zerknęła na obraz, który Kinnell oparł na swojej
łydce.
- Uch - powiedziała. - Komu potrzebne takie
okropieństwo? Myślałabym o nim za każdym
razem po zgaszeniu światła.
- A co w tym złego? - zapytał Kinnell.
Trudy, ciotka Kinnella, mieszkała w Wells,
leżącym blisko dziesięć kilometrów na północ od
granicy między Maine a New Hampshire. Kinnell
wybrał zjazd okrążający jasnozieloną wieżę
wodociągową Wells, tę z zabawnym napisem
czerwonymi literami: CHROŃ ZIELEŃ MAINE,
PRZYJEDŹ Z PIENIĘDZMI, i pięć minut
później skręcił na podjazd prowadzący do
ładnego małego domku, bez żadnych
zapadających się w trawnik telewizorów na
papierowych popielniczkach, tylko z bujnym
gąszczem kwiatów ciotki Trudy. Kinnell chciał
się wysikać, a nie miał ochoty robić tego w
przydrożnej toalecie, skoro mógł przyjechać tutaj,
a ponadto miał zamiar odświeżyć rodzinne
plotki. Ciotka Tudy znała najświeższe. Od niej
można się było dowiedzieć wszystkiego. Poza
tym, rzecz jasna, chciał pokazać jej swój nowy
nabytek.
Wyszła mu naprzeciw, uścisnęła i obsypała
patentowymi ptasimi całuskami, po których
otrząsał się tak samo jak wtedy, kiedy był
dzieckiem.
- Chcesz coś zobaczyć? - zapytał. - Zaraz spadną
ci kapcie.
- Czarujący pomysł - powiedziała ciotka Trudy i
zaplotła ramiona na piersi, spoglądając na niego z
rozbawieniem.
Otworzył bagażnik i wyjął obraz. Rzeczywiście
zrobił na niej wrażenie, ale nie takie, jakiego
oczekiwał. Zbladła jak ściana - jeszcze nigdy nie
widział u nikogo takiej reakcji.
- Okropny - oświadczyła napiętym, opanowanym
głosem. - Obrzydliwy. Rozumiem, co ci się w
nim podoba, Richie, ale to, czym ty się bawisz,
na tym obrazie ukazane jest na serio. Bądź
dobrym chłopcem i schowaj go z powrotem do
bagażnika. A kiedy dojedziesz do rzeki Saco,
może zatrzymasz się w jakimś punkcie
widokowym i ciśniesz go w przepaść?
Rozdziawił usta. Ciotka Trudy mocno zaciskała
wargi, żeby powstrzymać ich drżenie, a jej długie
i szczupłe dłonie teraz nie tylko obejmowały
łokcie, ale ściskały je kurczowo, jakby
utrzymując w miejscu. W tym momencie
wyglądała nie na sześćdziesiąt jeden, lecz na
dziewięćdziesiąt jeden lat.
- Ciociu? - powiedział czule Kinnell, nie wiedząc
co się dzieje. - Ciociu co się stało?
- To - odparła, wyciągając prawą rękę i
wskazując nią na obraz. - Dziwię się, że taki
wrażliwy człowiek jak ty sam tego nie wyczuwa.
No cóż, najwyraźniej rzeczywiście coś czuł,
inaczej nie wyciągnąłby książeczki czekowej.
Ciotka Trudy jednak wyczuwała cos innego...
albo coś więcej. Odwrócił płótno żeby je obejrzeć
(przedtem pokazywał je ciotce, więc było
zwrócone do niego spodem, z przyklejoną taśma)
i ponownie na nie spojrzał. To, co zobaczył, było
niczym podwójny cios w pierś i w brzuch.
Obraz zmienił się - to był cios numer jeden.
Nieznacznie, ale wyraźnie się zmienił. Uśmiech
jasnowłosego młodzieńca poszerzył się, ukazując
więcej spiłowanych zębów kanibala. A oczy
zmrużyły się jeszcze wyraźniej, nadając twarzy
paskudniejszy i bardziej arogancki wyraz.
Ten szeroki uśmiech, ukazujący mnóstwo
ostrych kłów, te zmrużone i zezujące oczy... same
subiektywne odczucia. W takich sprawach łatwo
można się pomylić, a przecież nie przyjrzał się aż
tak dokładnie temu obrazowi, zanim go kupił.
Ponadto rozpraszała go pani Diment, która
zapewne potrafiłaby namówić mosiężną małpę do
zakupu prezerwatyw.
Był jednak jeszcze cios numer dwa, a ten nie
wydawał się subiektywnym odczuciem. W
ciemnościach bagażnika audi młody blondyn
odwrócił lewą rękę, tę opartą o drzwiczki wozu,
tak że teraz Kinnell widział na niej tatuaż,
niemożliwy do zauważenia wcześniej. I owinięty
pnączem sztylet z zakrwawionym końcem.
Poniżej słowa. Kinnell odczytał "Śmierć przed..."
i doszedł do wniosku, że nie trzeba być wielkim
powieściopisarzem, żeby się domyślić, jak brzmi
trzecie, niewidoczne słowo. "Śmierć przed
niesławą" to w końcu typowy napis, jaki mógł
nosić na ramieniu mężczyzna w takim
samochodzie. A na drugim pikowego asa albo
palmę, pomyślał Kinnell.
- Nie podoba ci się, prawda, ciociu? - zapytał.
- Owszem - odparła i zrobiła coś dziwniejszego:
odwróciła się udając, że spogląda na ulicę (pustą i
senną w gorącym popołudniowym słońcu), aby
nie patrzeć na malowidło. - Prawdę mówiąc,
ciocia go nienawidzi. A teraz schowaj go i wejdź
do domu. Założę się, że chcesz skorzystać z
łazienki.
Gdy tylko schował obraz do bagażnika, ciocia
Trudy niemal natychmiast odzyskała dobry
humor. Rozmawiali o matce Kinnella (w
Pasademie), jego siostrze (w Boston Rouge) i
byłej żonie Sally (w Nashua). Sally była
ufologiem, prowadziła schronisko dla zwierząt w
ogromnej przyczepie kempingowej i co miesiąc
wydawała dwie gazetki. Jedna pod tytułem
"Ocaleni" zawierała horoskopy i podobno
prawdziwe opowieści o zjawiskach
parapsychologicznych, a w drugiej, zatytułowanej
"Goście", zamieszczała relacje ludzi, którzy
spotkali przybyszów z kosmosu. Kinnell już nie
jeździł na konwenty miłośników fantasy i
horroru. Jak czasem mówił ludziom, jedna Sally
wystarczy mu na całe życie.
Kiedy cioteczka Trudy odprowadziła go do
samochodu była czwarta trzydzieści; uprzejmie
odrzucił nieuniknione zaproszenie na obiad.
- Jeśli wyruszę teraz, większość powrotnej drogi
do Derry przejadę za dnia.
- W porządku - powiedziała. - I przepraszam, że
tak krytycznie wypowiedziałam się o obrazie. To
oczywiste, że ci się podoba. Zawsze lubiłeś
takie... niezwykłe rzeczy. Po prostu wywarł na
mnie dziwne wrażenie. Ta okropna twarz. -
Wzdrygnęła się. - jakbym na niego patrzyła... a
on na mnie.
Kinnell uśmiechnął się i pocałował ja w czubek
nosa.
- Ty też masz wybujałą wyobraźnię, kochana.
- Oczywiście, to rodzinne. Na pewno nie chcesz
przed odjazdem jeszcze raz skorzystać z łazienki?
Pokręcił głową.
- Naprawdę nie dlatego tu wpadłem.
- Ach tak? A dlaczego?
Uśmiechnął się.
- Ponieważ ty wiesz, kto jest grzeczny, a kto nie.
I nie obawiasz się dzielić tą wiedza.
- No, jedź już - odrzekła, lekko go popychając,
wyraźnie zadowolona. - Na twoim miejscu
chciałabym jak najszybciej znaleźć się w domu.
Wolałabym, żeby to paskudztwo nie jechało po
ciemku za moimi plecami, nawet zamknięte w
bagażniku. Widziałeś jego zęby? Brr!
Wyjechał na autostradę, rezygnują z widoków
na rzecz szybkości jazdy, po czym dojechał aż do
restauracji Graya zanim postanowił ponownie
spojrzeć na obraz. W pewien sposób udzielił mu
się niepokój ciotki, jak zakaźna choroba, chociaż
nie sądził, żeby w tym tkwił problem. Po prostu
teraz nieco inaczej odbierał przesłanie obrazu.
Restauracja oferowała typowe przysmaki -
hamburgery Roy Rogers i lody TCBY - a także
małe zaśmiecone miejsce piknikowe i na tyłach
wybieg dla piesków. Kinnell zaparkował obok
furgonetki z rejestracją z Missouri, zrobił głęboki
wdech i wypuścił powietrze z płuc. Zabawne, że
pojechał do Bostonu, aby znaleźć jakiś pomysł do
swojej nowej książki o gremlinach. Przez całą
drogę w tamtą stronę układał odpowiedzi na
pewne trudne pytania, które mogły pod jego
adresem paść podczas dyskusji panelowej, ale nie
padły. Kiedy usłyszeli, że nie ma pojęcia, skąd
biorą się jego pomysły, i że owszem, czasem sam
siebie przeraża, chcieli już tylko się dowiedzieć,
jak zdobyć agenta.
A teraz wracając nie był w stanie myśleć o
niczym innym jak tylko o tym przeklętym
obrazie.
Czy on znów się zmienił? Jeśli tak... jeżeli
blondyn przesunął rękę w taki sposób, że Kinnell
zdoła odczytać cały wytatuowany napis, to może
powinien napisać artykuł do jednego z
magazynów Sally. Do licha, cztery artykuły. Jeśli
natomiast się nie zmienił... co wtedy? Czyżby
miał halucynacje? Załamanie nerwowe? Co za
bzdury. Jego życie było całkowicie
uporządkowane i czuł się doskonale. A
przynajmniej do czasu, kiedy fascynacja tym
obrazem nie zaczęła przeradzać się w coś innego,
coś groźniejszego.
- Pieprzyć to, po prostu nie przyjrzałeś mu się
dokładnie za pierwszym razem - powiedział
głośno, wysiadając z samochodu. No, może. Nie
byłby to pierwszy raz, gdy jego umysł wypaczył
percepcję. To również należało do specyfiki
zawodu, który uprawiał. Czasem wyobraźnia
stawała się trochę... zbyt... - Bujna - rzekł Kinnell
i otworzył bagażnik. Wyjął obraz, spojrzał nań i
w ciągu tych dziesięciu sekund, kiedy przyglądał
mu się z zapartym tchem, naprawdę zaczął się
bać --w taki sam sposób, w jaki obawiasz się
nagłego grzechotu w chaszczach albo widoku
owada, który z pewnością cię użądli, jeśli go
sprowokujesz.
Jasnowłosy kierowca złowrogo uśmiechał się
do niego - tak, właśnie do niego, Kinnell był tego
pewny - ukazując aż po dziąsła te swoje
spiłowane zęby ludożercy. Oczy miał błyszczące
i rozbawione. A Tobin Bridge znikł. Tak samo
jak bostońskie drapacze chmur na drugim planie.
I zachód słońca. Obraz był teraz prawie czarny, a
samochód i niesamowitego kierowcę oświetlała
tylko jedna latarnia, rzucająca żółtawą poświatę
na jezdnię i chromowaną maskę. Kinnell miał
wrażenie, że samochód (był zupełnie pewny, że
to marka Grand Am) znajduje się na skraju
małego miasteczka przy Route 1 i był
przekonany, że zna to miasteczko - sam
przejechał przez nie kilka godzin temu.
- Rosewood - mruknął. - To Rosewood. Jestem
pewny.
"Road Virus" oczywiście zmierzał na północ,
jadąc Route 1 tak jak on. Lewa ręka blondyna w
dalszym ciągu opierała się na drzwiczkach, ale
znów wróciła do poprzedniej pozycji, tak że
Kinnell już nie widział tatuażu. Wiedział jednak,
że on tam jest... naprawdę? Tak, mógłby się
założyć.
Blondyn wyglądał jak wielbiciel zespołu
Metallica, zbiegły z domu wariatów dla
niebezpiecznych przestępców.
- Jezu - szepnął Kinnell i wydawało się, że to
słowo wydobyło się nie z jego ust. Nagle
opuściły go wszystkie siły, wyciekając jak woda
z dziurawego wiadra, i ciężko usiadł na
krawężniku oddzielającym parking od wybiegu
dla piesków. W jednej chwili zrozumiał, czego
brakowało całej jego twórczości: prawdy o tym,
jak ludzie reagują, stając oko w oko z czymś,
czego nie daje się racjonalnie wytłumaczyć.
Wrażenie, że wykrwawiasz się na śmierć... tylko
w wyobraźni. - Nic dziwnego, że facet, który to
namalował, popełnił samobójstwo - wykrztusił
gapiąc się na obraz, na złośliwy uśmiech i to
spojrzenie, zarazem bystre i tępe.
"Do koszuli przyczepił sobie kartę z
wiadomością - powiedziała pani Diment. - Nie
mogę już znieść tego co się ze mną dzieje. Czy to
nie straszne, panie Kinnell?"
Tak, to rzeczywiście straszne.
Naprawdę straszne.
Wstał, trzymając obraz za górną krawędź, i
pomaszerował przez wybieg dla psów. Czujnie
spoglądał pod nogi, wypatrując pozostawionych
przez zwierzęta min. Nie patrzył na malowidło.
Nogi trzęsły mu się i uginały, ale jakoś
utrzymywały jego ciężar. Tuż przed nim, w
pobliżu pasa zieleni i tyłów restauracji,
przechadzała się ładna dziewczyna w białych
szortach i czerwonym szopie. Prowadziła cocker-
spaniela na smyczy. Zaczęła się uśmiechać do
Kinnella, gdy nagle coś w jego twarzy
natychmiast starło jej uśmiech. Pospiesznie
skręciła w lewo. Spaniel nie chciał iść tak szybko,
jak go ciągnęła, kaszlącego, za sobą.
Wątłe sosny za parkiem porastały zbocze
opadające ku błotnistemu stawkowi, cuchnącemu
butwiejącymi roślinami i zwierzęcymi
szczątkami. Dywan sosnowych igieł był strefą
rażenia, bombardowaną wszelkiego rodzaju
śmieciami: opakowaniami po hamburgerach,
papierowymi kubkami po napojach
bezalkoholowych, serwetkami TCBY, puszkami
po piwie, pustymi butelkami po winie,
niedopałkami papierosów. Zauważył zużyty
kondom, leżący jak martwy ślimak obok
podartych majteczek z wyszytym na nich
kaligraficzną kursywą słowem WTOREK.
Teraz, kiedy znalazł się tutaj, zaryzykował
ponowny rzut oka na obraz. Przygotował się na
następną zmianę - a nawet na to, że zobaczy
samochód w ruchu, jak w filmie w telewizji - ale
nie ujrzał nic takiego. Bo też nie było to
potrzebne, zrozumiał Kinnell. Twarz blondyna
zupełnie wystarczała. Ten niesamowity uśmiech.
Te ostre kły. Ta twarz mówiła: Hej, stary, wiesz
co? Mam dość tej pieprzonej cywilizacji. Jestem
przedstawicielem prawdziwego pokolenia X.
Następne tysiąclecie siedzi tutaj, za kierownicą
tej szybkiej czadowej fury.
Na widok tego obrazu cioteczka Trudy
poradziła Kinnellowi, żeby cisnął go do rzeki
Saco. Miała rację. Saco zostało prawie trzydzieści
pięć kilometrów za nim, ale...
- To wystarczy - rzekł. - Myślę, że tu będzie
dobrze.
Podniósł obraz nad głowę, jak facet pokazujący
jakieś sportowe trofeum fotografom prasowym, a
potem cisnął nim w dół zbocza. Akwarela
przekoziołkowała dwukrotnie, rama zamigotała w
promieniach zamglonego słońca, a potem
uderzyła w drzewo. Szkło się rozbiło. Obraz
upadł na ziemię i zsunął się jak na ślizgawce po
suchym, usłanym szpilkami zboczu. Wylądował
w bajorze i tylko jeden jego róg sterczał z gęstej
kępy trzcin. Pozostało po nim jedynie trochę
potłuczonego szkła, które zdaniem Kinnella
doskonale pasowało do reszty śmieci.
Odwrócił się i poszedł do samochodu, w
myślach już szukając kielni. Postanowił
zamurować ten incydent w specjalnej osobnej
niszy... Nagle uświadomił sobie, że tak właśnie
postępuje większość ludzi, którzy zetkną się z
czymś takim. Łgarze i mitomani przesyłali swoje
wymysły do magazynów w rodzaju "Ocaleni" i
nazywali je prawdą, natomiast ci, którzy
rzeczywiście zetknęli się z jakimiś
parapsychologicznymi fenomenami, siedzieli
cicho i starali się o tym zapomnieć. A przecież
jeśli w twoim życiu zaczynają pojawiać się takie
pęknięcia, musisz coś z tym zrobić. W
przeciwnym razie będą się poszerzać i prędzej
czy później wszystko runie.
Kinnell rozejrzał się i zobaczył tę ładną
dziewczynę, która niespokojnie przyglądała mu
się z bezpiecznej odległości. Kiedy zobaczyła, że
na nią patrzy, odwróciła się i ruszyła w kierunku
restauracji, znów ciągnąc za sobą cocker-spaniela
i usilnie starając się nie kołysać biodrami.
Wydaje ci się, że jestem stuknięty, prawda
ślicznotko? - pomyślał Kinnell. Zauważył, że
zostawił otwarty bagażnik, który ział pustką
niczym otwarte usta. Zatrzasnął klapę. Ty i
połowa czytelników w Ameryce. Nie jestem
jednak stuknięty. Wcale nie. Po prostu
popełniłem błąd, to wszystko. Zatrzymałem się
przy ogrodowej wyprzedaży, którą powinienem
ominąć. Każdemu może się zdarzyć. Tobie też. A
ten obraz?
- Jaki obraz? - zapytał sam siebie Rich Kinnell
gorącego letniego wieczoru i spróbował się
uśmiechnąć. - Nie widzę tu żadnego obrazu.
Wskoczył za kierownicę audi i zapuścił silnik.
Spojrzał na wskaźnik paliwa i zobaczył, że ma
mniej niż pół baku. Będzie musiał zatankować,
zanim dojedzie do domu, ale pomyślał, że zrobi
to gdzieś dalej. W tym momencie chciał jak
najszybciej oddalić się od miejsca, gdzie porzucił
obraz.
Na przedmieściach Derry Kansas Street staje
się Kansas Road. Zbliżając się do granicy miasta
(gdzie krajobraz jest już typowo wiejski), zmienia
się w Kansas Lane. Niedługo potem Kansas Lane
biegnie między dwoma słupami z polnych
kamieni. Asfalt przechodzi w żwir. Jedna z
najruchliwszych ulic Derry dwanaście
kilometrów od centrum zmienia się w drużkę
wiodącą na niewielki pagórek i w księżycowe
letnie noce lśni jak coś wzięte z poematu Alfreda
Noyesa. Na szczycie wzgórza stoi kanciasty
budynek ze zwykłych desek, z lustrzanymi
oknami - stajnia zamieniona w garaż, z anteną
satelitarną wycelowana w gwiazdy. Pewien
reporter z "Derry News" kiedyś żartobliwie
nazwał go "domem wzniesionym ciężką
krwawicą" - bynajmniej nie miał na myśli trudu
włożonego w jego budowę. Richard Kinnell po
prostu nazywał ten budynek domem. Czuł się tak,
jakby od chwili, gdy rano wstał i opuścił hotel w
Bostonie, minął co najmniej tydzień.
Żadnych ogrodowych wyprzedaży, pomyślał
spoglądając na księżyc. Nigdy więcej żadnych
ogrodowych wyprzedaży.
- Amen - powiedział i ruszył w kierunku domu.
Pewnie powinien wprowadzić samochód do
garażu, ale do licha z tym. Teraz potrzebował
tylko drinka, lekkiego posiłku - czegoś z
mikrofalówki - a potem snu. Najlepiej takiego
bez żadnych snów. Nie mógł się już doczekać
końca tego dnia.
Włożył kluczyk do zamka, przekręcił i
wystukał 3817, by uciszyć ostrzegawcze
popiskiwanie alarmu przeciwwłamaniowego.
Zapalił światło w przedpokoju, przeszedł przez
drzwi, zamknął je za sobą, zaczął się odwracać, i
wtedy zobaczył, co wisi na ścianie w miejscu,
gdzie zaledwie dwa dni temu znajdował się zbiór
oprawionych w ramki okładek jego powieści.
Wrzasnął tylko w myślach. A jego ust wydobył
się jedynie głośny świst wypuszczanego
powietrza. Usłyszał stuknięcie i głośny brzęk, z
jakim klucze wypuszczone z jego bezwładnej ręki
upadły na dywan.
"Road Virus jedzie na północ" już nie leżał w
krzakach na tyłach restauracji Graya.
Wisiał na ścianie jego domu.
I znów się zmienił. Samochód stał teraz
zaparkowany na podwórzu przed domem, przed
którym trwała wyprzedaż ogrodowa. Wszędzie
leżały różne przedmioty - szkło, meble,
ceramiczne figurki(owczarki szkockie palące
fajki, gołe niemowlęta, mrugające rybki), lecz
teraz połyskiwały w świetle tego samego trupio
bladego księżyca, który unosił się na niebie nad
domem Kinnella. Telewizor też tam stał i wciąż
był włączony, rzucając własną bladą poświatę na
trawę oraz to, co leżało dalej, obok
przewróconego ogrodowego fotela. Judy Diment
była również, ale nie cała. Po chwili Kinnell
zobaczył resztę. Jej głowa leżała na desce do
prasowania. Martwe oczy lśniły jak
pięćdziesięcicentówki w księżycowym blasku.
Tylne światła samochodu Grand Am były
smugą czerwono różowej akwareli. Dopiero
wtedy Kinnell spojrzał na tylną tabliczkę
rejestracyjną wozu. Widniały na niej dwa słowa
wymalowane w staroangielskim: ROAD VIRUS.
Doskonale pasuje, pomyślał sennie Kinnell. To
nie on, lecz jego samochód. Chociaż w wypadku
takiego faceta zapewne nie ma żadnej różnicy.
- To niemożliwe - szepnął, wiedząc, że nie ma
racji. Może przytrafiłoby się to komuś mniej
podatnemu na takie rzeczy, ale jemu się zdarzyło.
Gapiąc się na obraz, przypomniał sobie tabliczkę
na stoliku karcianym Judy Diment. WSZYSTKIE
PŁATNOŚCI GOTÓWKĄ - głosiła (chociaż od
niego pani Diment przyjęła czek, na wszelki
wypadek spisując tylko numer jego prawa jazdy).
Ale było tam napisane jeszcze coś.
ŻADNYCH ZWROTÓW
Kinnell przeszedł obok obrazu do salonu. Czuł
się jak obcy we własnym ciele i wydawało mu
się, że część jego umysłu rozpaczliwie szuka tej
kielni, z której skorzystał wcześniej.
Najwyraźniej gdzieś ją posiał.
Włączył telewizor, a potem stojący na
odbiorniku tuner satelitarny Toshiby. Przełączył
na V-14, lecz przez cały czas czuł na swych
plecach spojrzenie młodzieńca z obrazu, który
jakimś cudem zdołał dotrzeć tu pierwszy.
- Pewnie znał skrót - rzekł Kinnell i się roześmiał.
Na tej wersji obrazu prawie nie widział
blondyna, tylko tkwiącą za kierownicą rozmazana
smugę, którą uznał za młodzieńca. Road Virus
zakończył swoje sprawy w Rosewood. Czas
ruszać na północ. Następny przystanek...
Zamknął tę myśl za grubymi stalowymi
drzwiami, zanim zdołał jej się przyjrzeć.
- W końcu mogłem sobie to wszystko wyobrazić
- powiedział do pustego pokoju. Zamiast
uspokoić, własny chrapliwy i lekko drżący głos
jeszcze bardziej go wystraszył. - To może być...
Nie mógł dokończyć. W tym momencie miał w
myślach tylko stara piosenkę, imitującą
pseudohipisowski styl utworu Sinatry z początku
lat pięćdziesiątych: "To może być początek
czegoś WIELKIEGO...".
Sącząca się za stereofonicznych głośników
telewizora melodia nie była śpiewana przez
Sinatrę, lecz przez Paula Simona, z
akompaniamentem gitar. Białe komputerowe
litery na niebieskim tle głosiły: WITAJCIE W
AMERYKAŃSKIEJ SIECI NEWSWIRE.
Poniżej widniała instrukcja, ale Kinnell nie
musiał jej czytać. Od dawna korzystał z
Newswire i znał procedury na pamięć. Wybrał
odpowiednią opcję, wystukał numer swojej karty
kredytowej, a potem 508.
- Zamówiłeś Newswire dla (krótka pauza)
środkowego i północnego Massachusetts - rozległ
się elektroniczny głos. - Dziękujemy za...
Kinnell z powrotem rzucił słuchawkę na
widełki i stał patrząc na symbol New England
Newswire, nerwowo prztykając palcami.
- No już - mamrotał. - Szybciej, szybciej.
Ekran zamigotał i niebieskie tło zmieniło się w
zielone. Zaczął przewijać się tekst- coś o pożarze
domu w Taunton. Potem ostatni skandal na psich
wyścigach i bieżąca prognoza pogody - pogodnie
i ciepło. Kinnell zaczął się uspokajać i
zastanawiać, czy wchodząc, naprawdę widział
obraz na ścianie, czy też było to złudzenie
wywołane męczącą podróżą, kiedy telewizor
przeraźliwie zapiszczał i na ekranie pojawił się
napis: WIADOMOŚĆ Z OSTATNIEJ CHWILI.
Przyglądał się linijkom przesuwającego się
tekstu.
NENphAUGI19/8:40P MIESZKANKA
ROSEWOOD ZOSTAŁA BRUTALNIE
ZAMORDOWANA, GDY POMAGAŁA
NIEOBECNEJ PRZYJACIÓŁCE.
TRZYDZIESTOOŚMIOLETNIA JUDY
DIMENT ZNALEZIONO OKRUTNIE
OKALECZONĄ NA TRAWNIKU PRZED
DOMEM JEJ SĄSIADÓW, W KTÓRYCH
IMIENIU PROWADZIŁA OGRODOWĄ
WYPRZEDAŻ. NIE SŁYSZANO ŻADNYCH
KRZYKÓW I PANIĄ DIMENT ZNALEZIONO
DOPIERO O ÓSMEJ, KIEDY SĄSIAD Z
NAPRZECIWKA PRZYSZEDŁ POSKARŻYĆ
SIĘ NA ZBYT GŁOŚNO GRAJĄCY
TELEWIZOR. SĄSIAD DAVID GRAVES
POWIEDZIAŁ, ŻE PANI DIMENT ZOSTAŁA
ŚCIĘTA. "JEJ GŁOWA LEŻAŁA NA DESCE
DO PRASOWANIA" - OŚWIADCZYŁ. "TO
BYŁA NAJSTRASZNIEJSZA RZECZ JAKĄ
WIDZIAŁEM W ŻYCIU. GRAVES MÓWI, ŻE
NIE SŁYSZAŁ ŻADNYCH ODGŁOSÓW
WALKI, TYLKO GRAJĄCY TELEWIZOR I
NIEDŁUGO PRZED TYM, JAK MODKRYŁ
ZWŁOKI, GŁOŚNY WARKOT
SAMOCHODU, PRAWDOPODOBNIE
WYPOSAŻONEGO W TŁUMIK Z WATY
SZKLANEJ, POSPIESZNIE
ODJEŻDŻAJĄCEGO W KIERUNKU ROUTE
1. PODEJRZEWA SIĘ, IŻ TEN POJAZD
MÓGŁ NALEŻEĆ DO ZABÓJCY...
Nie ma co podejrzewać - to fakt.
Głośno sapiąc, prawie dysząc, Kinnell wrócił
do przedsionka. Obraz wciąż tam wisiał, ale
ponownie się zmienił. Teraz pokazywał dwa
jasne kręgi - światła reflektorów - a za nimi
niewyraźny zarys samochodu.
Jedzie dalej, przemknęło przez głowę
Kinnellowi i natychmiast zwrócił się myślami ku
cioteczce Trudy - słodkiej cioci Trudy, która
zawsze wiedziała, kto był grzeczny, a kto nie.
Cioci Trudy, która mieszkała zaledwie
sześćdziesiąt kilometrów od Rosewood.
- Boże, proszę, Boże, poślij go drogą wzdłuż
brzegu - rzekł Kinnell, wyciągając rękę do
obrazu. Czy to zadziałała jego wyobraźnia, czy
też światła lekko oddaliły się od siebie, jakby
samochód naprawdę jechał w jego kierunku?
Powoli, jak minutowa wskazówka ręcznego
zegarka? - Poślij go drogą wzdłuż wybrzeża.
Zerwał obraz ze ściany i wbiegł z nim z
powrotem do salonu. Oczywiście, kominek był
zasłonięty, gdyż miały upłynąć jeszcze co
najmniej dwa miesiące, zanim zacznie się na nim
palić. Kinnell kopniakiem odsunął osłonę i rzucił
obraz na palenisko, rozbijając szkło - które raz
już rozbił koło restauracji Graya. Potem ruszył do
kuchni, zastanawiając się, co zrobi, jeśli i to nie
poskutkuje.
Musi, pomyślał. Poskutkuje, bo musi, i nie ma
o czym gadać.
Pootwierał kuchenne szafki i grzebał w nich,
rozsypując płatki, rozrywając torebkę z solą,
wywracając butelkę z octem. Rozbiła się na
blacie, atakując ostrym zapachem jego oczy i nos.
Nie tutaj. Tutaj nie było tego, czego szukał.
Pobiegł do schowka, zajrzał do środka i nie
znalazł nic poza plastikowym wiadrem i
pojemnikiem "O Cedar". Potem spojrzał na półkę
obok suszarki. Tam stał, obok brykietów.
Pojemnik z płynnym gazem.
Chwycił go i pobiegł z powrotem, zerknąwszy
na wiszący na ścianie w kuchni telefon. Chciał
przystanąć i zadzwonić do cioteczki Trudy. Ona
nie zważałaby na wiarygodność relacji, gdyby jej
ulubiony siostrzeniec zatelefonował i kazał jej
natychmiast opuścić dom, uczyniłaby to... a jeśli
blondyn ruszyłby za nią? Zaczął ją ścigać?
Zrobiłby to. Kinnell był tego pewny.
Przebiegł przez salon i przystanął przed
kominkiem.
- Jezu - szepnął. - Jezu, nie.
Na obrazie pod rozbitym szkłem nie było już
świateł zbliżającego się samochodu. Grand Am
znajdował się na ostrym zakręcie, który mógł być
tylko rampą zjazdu z autostrady. Blask księżyca
zmieniał czarny bok auta w płynną satynę. W tle
wznosiła się wieża wodociągowa i w świetle
księżyca wyraźnie można było odczytać słowa.
CHROŃ ZIELEŃ MAINE, głosiły. PRZYJEDŹ
Z PIENIĘDZMI.
Kinnell nie trafił w obraz pierwszym
strumieniem płynnego gazu. Ręce mocno mu
drżały i aromatyczny płyn tylko spłynął po szkle,
zamazując czarną maskę "Road Virusa". Nabrał
tchu, wycelował i nacisnął ponownie. Tym razem
płynny gaz trafił w poszarpana dziurę wybitą
przez ruszt i spłynął do akwareli, wnikając w
farbę, która spłynęła, zmieniając oponę goodyear
w smolistą łzę.
Kinnell wyjął ozdobną zapałkę z dzbanuszka na
gzymsie kominka, zapalił ją i wetknął w dziurę
w szkle. Obraz zajął się od nich. Pozostałe w
ramie szkło pociemniało i rozsypało się w
deszczu iskier. Kinnell zdusił je butem, zanim
zajął się od nich dywan.
Podszedł do telefonu i wystukał numer ciotki
Trudy, nie zdając sobie sprawy z tego, że płacze.
Po trzecim dzwonku odezwała się automatyczna
sekretarka.
- Halo - powiedziała cioteczka. - Wiem, że takie
teksty zachęcają włamywaczy, ale pojechałam do
Kennebunk, obejrzeć nowy film z Harrisonem
Fordem. Jeśli zamierzasz się włamać, proszę, nie
zabieraj moich porcelanowych świnek. Jeśli
chcesz zostawić wiadomość, zrób to po sygnale.
Kinnell zaczekał, a potem, starając się mówić
pewnym głosem, rzekł:
- Tu Richie, ciociu Trudy. Zadzwoń do mnie, jak
wrócisz, dobrze? Obojętnie o której godzinie.
Rozłączył się, spojrzał na telewizor i ponownie
wezwał Newswire, tym razem wybierając kod
rejonu Maine. Podczas gdy komputery na drugim
końcu przetwarzały jego zamówienie, znów
podszedł do kominka i przegarnął pogrzebaczem
poczerniały, poskręcany obraz. Wokół unosił się
okropny smród, w porównaniu z którym zapach
octu był jak perfumy, ale Kinnell stwierdził, że to
mu nie przeszkadza. Obraz spłonął, rozsypał się
w proch, a to było tego warte.
A jeśli wróci?
- Nie wróci - powiedział, odłożył pogrzebacz i
podszedł do telewizora. - Na pewno nie wróci.
A jednak za każdym razem, gdy
przygotowywana była nowa porcja tekstu,
podchodził, by sprawdzić. Obraz był tylko kupką
popiołu na kominku... w wiadomościach zaś nie
było ani słowa o starszej pani zamordowanej w
pobliżu Wells, Saco i Kennebunk. Kinnell
sprawdzał dalej, niemal spodziewając się
zobaczyć komunikat: JADĄCY Z OGROMNĄ
SZYBKOŚCIĄ GRAND AM WPADŁ DZIŚ
WIECZOREM DO KINA W KENNEBUNK,
ZABIJAJĄC CO NAJMNIEJ DZIESIĘĆ OSÓB,
ale nie było takiej wiadomości.
Za piętnaście jedenasta zadzwonił telefon.
Kinnell natychmiast podniósł słuchawkę.
- Halo?
- Tu Trudy, kochany. Wszystko w porządku?
- Tak, świetnie.
- Mam wrażenie, że nie - powiedziała. - Głos ci
drży i... brzmi dziwnie. Co się stało? O co
chodzi? - A potem, sprawiając, że dreszcz
przebiegł mu po plecach, dodała: - To przez ten
obraz, z którego się cieszyłeś, prawda? Ten
przeklęty obraz!
Nie wiadomo dlaczego trochę uspokoiło go to,
że odgadła... Poza tym, oczywiście, z ulgą
usłyszał, że jest bezpieczna.
- No, cóż, może - rzekł. - Przez całą drogę
miałem złe przeczucia, więc spaliłem go. Na
kominku.
Ona się dowie o Judy Diment, ostrzegał go
wewnętrzny głos. Nie ma anteny satelitarnej za
dwadzieścia tysięcy dolarów, ale przenumeruje
"Union-Leader", a ta wiadomość będzie na
pierwszej stronie. Doda dwa do dwóch. Nie jest
głupia.
Tak, niewątpliwie była to prawda, ale dalsze
wyjaśnienia mogą poczekać do rana, kiedy będzie
mniej wystraszony... Kiedy znajdzie sposób, by
myśleć o "Road Virusie", nie tracąc głowy... I
będzie miał pewność, że już jest po wszystkim.
- To dobrze! - powiedziała z naciskiem. - I
powinieneś rozrzucić popiół! - Zamilkła na
chwilę, a kiedy się znów odezwała, mówiła
ściszonym głosem. - Martwiłeś się o mnie, mam
rację? Ponieważ pokazałeś mi go.
- Tak, trochę.
- Ale teraz już czujesz się lepiej?
Oparł się wygodniej i zamknął oczy. To prawda,
tak było.
- Uhm. Jak film?
- Dobry. Harrison Ford cudownie wygląda w
mundurze.. no, gdyby tylko pozbył się tego dołka
w brodzie...
- Dobranoc, ciociu Trudy. Porozmawiamy jutro.
- Naprawdę?
- Tak - odparł. - Tak myślę.
Odłożył słuchawkę, znów podszedł do kominka
i przegarnął popiół pogrzebaczem. Zauważył
kawałek zderzaka i poszarpany fragment drogi,
ale nic więcej. Najwidoczniej ogień zrobił swoje.
Czy nie tak zwykle zabija się wysłanników zła?
Oczywiście. Sam kilkakrotnie wykorzystał ten
sposób, najbardziej widowiskowo w "Odjeździe"
- powieści o nawiedzonej stacji kolejowej.
- No właśnie - mruknął. - Płoń, mały, płoń.
Pomyślał o drinku, który sobie obiecał, ale
przypomniał mu się rozlany ocet (który do tej
pory zapewne wsiąkł w rozsypane płatki - co za
zestawienie). Postanowił po prostu pójść na górę.
W książce - na przykład napisanej przez Richarda
Kinnella - po czymś takim, co mu się zdarzyło,
nie byłoby mowy o spaniu.
Sądził, że w prawdziwym życiu nie będzie miał z
tym problemu.
Zdrzemnął się już pod prysznicem, oparty o
ścianę, mając włosy nasączone szamponem, w
strumieniach wody uderzającej w jego pierś.
Znów był na ogrodowej wyprzedaży, a w
stojącym na papierowych popielniczkach
telewizorze pokazywali Judy Diment. Znowu
miała głowę na ramionach, lecz Kinnell dostrzegł
niezgrabne szwy nałożone przez anatomopologa;
jak okropny naszyjnik okalający jej szyję.
- Ostatnie wiadomości z Newswire - powiedziała
i Kinnell, który zawsze miał realistyczne sny,
widział jak szwy na jej szyi napinają się i luzują,
kiedy mówiła. - Bobby Hastings spalił wszystkie
swoje obrazy, włącznie z pańskim, panie
Kinnell... a on należy do pana, jak na pewno już
pan wie. Żadnych zwrotów, widział pan
tabliczkę. Cóż, powinien pan się cieszyć, że
przyjęłam czek.
Spalił wszystkie swoje obrazy, tak na pewno to
zrobił, pomyślał Kinnell w wodnym śnie. Nie
mógł znieść tego, co się z nim działo, tak napisał
w liście, a kiedy dochodzisz do takiego punktu,
nic cię nie powstrzyma przed wrzuceniem do
ogniska wszystkich dzieł. Po prostu w "Road
Virus jedzie na północ" zawarłeś coś
szczególnego, prawda, Bobby? Zapewne zupełnie
przypadkowo. Byłeś utalentowany, od razu to
dostrzegłem, ale talent nie miał nic wspólnego z
tym, co się działo na tym obrazie
- Niektóre rzeczy przetrwają wszystko -
powiedziała Judy Diment w telewizji. - Wciąż
wracają, obojętnie, jak usilnie próbujesz się ich
pozbyć. Wracają jak wirusy.
Kinnell wyciągnął rękę i zmienił kanał, ale
widocznie na wszystkich nadawali na okrągło
"Judy Diment Show".
- Można powiedzieć, że zrobił dziurę w piwnicy
wszechświata - ciągnęła. - Mówię o Bobbym
Hastingsie. I właśnie to z niej wyjechało. Ładne,
no nie?
W tym momencie Kinnell poślizgnął się, nie
tak, by stracić równowagę, ale wystarczająco, by
się ocknąć.
Otworzył oczy, skrzywił się, gdy natychmiast
zapiekły go od szamponu ("Prell" spłynął mu
grubymi smugami po twarzy, kiedy drzemał), i
podstawił złożone dłonie pod strumienie wody,
żeby go zmyć. Zrobił to raz i zamierzał zrobić
ponownie, kiedy usłyszał coś.. głuchy przeciągły
warkot.
Nie bądź głupi, powiedział sobie. Słyszysz
szum prysznica. Wyobraźnia płata ci figle.
A może nie.
Kinnell wyciągnął rękę i zakręcił wodę.
Wciąż słyszał przeciągły warkot. Głuchy i
donośny. Dobiegał z zewnątrz.
Wyszedł spad prysznica i, ociekając wodą,
przeszedł przez sypialnię na pierwszym piętrze.
We włosach miał tyle szamponu, że wyglądał,
jakby posiwiał, drzemiąc... jakby osiwiał pod
wpływem snu o Judy Diment.
Dlaczego w ogóle zatrzymałem się przy tej
ogrodowej wyprzedaży? - zadawał sobie pytanie,
ale nie znał na nie odpowiedzi. Pewnie nikt jej
nie znał.
Głuchy warkot narastał, gdy Kinnell podchodził
do okna wychodzącego na podjazd - lśniący w
blasku letniego księżyca jak coś z wiersza
Alfreda Noyesa.
Kiedy odchylił zasłonę i spojrzał, przyłapał się
na tym, że myśli o swojej byłej żonie Sally, którą
poznał na Światowym Konwencie Fantasy w
1978 roku. O Sally, która w przyczepie
kempingowej wydawała teraz dwa pisemka,
jedno zatytułowane "Ocaleni", a drugie "Goście".
Gdy patrzył na podjazd, oba te tytuły połączyły
się w umyśle Kinnella, jak podwójny obraz w
stereoskopie.
Miał gościa, który najwidoczniej ocalał.
Grand Am stał niedbale zaparkowany przed
domem, a w nieruchomym nocnym powietrzu
unosiła się biała mgiełka z jego podwójnej
chromowanej rury wydechowej. Ozdobny napis z
tyłu był wyraźnie widoczny. Drzwi od strony
kierowcy były otwarte i nie tylko: plama światła
na schodach wskazywała na to, że frontowe drzwi
domu Kinnella również otwarto na oścież
Zapomniałem je zamknąć, pomyślał Kinnell,
ocierając szampon z czoła dłonią, w której nagle
stracił czucie. I zapomniałem zresetować alarm
przeciwwłamaniowy... chociaż jemu i tak nie
sprawiłoby to żadnej różnicy.
No, cóż, być może zmusił go, by ominął
cioteczkę Trudy - to już coś - lecz w tym
momencie ta myśl wcale go nie pocieszała.
Ocaleni.
Basowy warkot wielkiego silnika, co najmniej
442, cztery gaźniki, przeszlifowane cylindry,
wtrysk palowa. Powoli odwrócił się na
zdrętwiałych nogach, nagi mężczyzna z
namydloną głową i - tak jak się spodziewał -
ujrzał obraz wiszący nad łóżkiem. Ukazywał
stojący na podjeździe samochód z otwartymi
drzwiami po stronie kierowcy i dwie chmury
dymu unoszące się z chromowanych rur
wydechowych. Patrząc pod tym kątem, widział
także frontowe drzwi, stojące otworem, i długi
cień mężczyzny, padający na podłogę
przedpokoju.
Ocaleni.
Ocaleni i goście.
Teraz słyszał głos kroków na schodach. Ciężkie
kroki, które wyraźnie wskazywały na to, że
przybysz nosi motocyklowe buciory. Ludzie z
wytatuowanymi na przedramionach napisami
ŚMIERĆ PRZED NIESŁAWĄ zawsze nosili
motocyklowe buciory i zawsze palili camele bez
filtra. Tak nakazywało niepisane prawo
I nóż. Będzie miał długi nóż, ostry nóż -
właściwie bardziej podobny do maczety - którym
jednym zręcznym ruchem można obciąć komuś
głowę.
I będzie się uśmiechał, pokazując te spiłowane
zęby ludożercy.
Kinnell wiedział o tym. W końcu był
człowiekiem obdarzonym wyobraźnią.
Nikt nie musi pokazywać mu tego czarno na
białym.
- Nie - szepnął, nagle uświadamiając sobie swoją
kompletną nagość i całym ciałem odczuwając
lodowaty chłód. - Nie, proszę, odejdź.
Kroki jednak się zbliżały, oczywiście. Takiemu
facetowi nie można powiedzieć, żeby sobie
poszedł. Nie usłucha: nie tak miała zakończyć się
ta historia.
Kinnell usłyszał, że tamten wchodzi po
schodach. Na zewnątrz samochód Grand Am
warczał w blasku księżyca.
Kroki rozległy się na korytarzu, wciąż się
zbliżając, stare obcasy szorowały po gładkim
parkiecie.
Kinnell stał jak sparaliżowany. Otrząsnął się z
trudem i pomknął do drzwi łazienki, zamierzając
zamknąć się w niej, zanim to nadejdzie, ale
poślizgnął się w kałuży mydlin i tym razem
naprawdę upadł, rozciągnął się na plecach na
dębowych deskach, a kiedy drzwi się otworzyły z
cichym trzaskiem i motocyklowe buciory zaczęły
zmierzać przez pokój do miejsca gdzie leżał, nagi
i z włosami zmoczonymi szamponem "Prell",
ujrzał wiszący na ścianie nad jego łóżkiem obraz,
na którym widoczny był niedbale zaparkowany
przed jego domem "Road Virus" z szeroko
otwartymi drzwiami po stronie kierowcy.
Zobaczył, że boczne kieszeń w drzwiach
samochodu jest pełna krwi. Chyba wyjdę na
zewnątrz, pomyślał Kinnell i zamknął oczy.
KONIEC
Przepisywał: Mando
www.StephenKing.one.pl