N
ADZIEJA
B
ITTEL-
D
OBRZYŃSKA
JAK
WIEDŹMA
AGRYPICHA
ZNACHORSTWA
MNIE
UCZYŁA
P
OSŁOWIE:
Z
BIGNIEW
Ż
AKIEWICZ
W
YDANIEPIERWSZE:
OW
G
RAF,
G
DAŃSK1991
©BY
T
OWER
P
RESS,
G
DAŃSK
2000
Odautora
Na Wileńszczyźnie język polski
był bardzo zróżnicowany. W moich
stronach,
między
Wiszniewem,
Krewem a Smorgoniami, na obrzeżu
powiatuoszmiańskiego,okołostu,stu
dwudziestu kilometrów w stronę
Mołodeczna,wlatach1929-1930,w
których przeważnie rozgrywa się
akcja
moich
wspomnień,
były
właściwie trzy odmiany językowe
polszczyzny. Ludzie w niektórych
wsiach mówili między sobą „po
prostu”, czyli mową bardzo zbliżoną
dobiałoruskiej.Cisamiludzie,kiedy
przychodzili do dworów, starali się
mówić po polsku, chociaż dziwny to
był
język,
gęsto
przeplatany
spolszczonymi
wyrazami
białoruskimi.
Brakowało
w
tej
mowie „ą” i „ę”, a zamiast „czy”
mówili„ci”.Wniektórychchutorach,
szczególnie położonych w pobliżu
zaścianków szlacheckich, mówiono
również taką gwarą. W samych
zaściankach i w ich najbliższych
okolicachmowapolskabyłaczystai
poprawna,możeniecoarchaiczna.
Słownik Agrypichy, wiejskiej
znachorki, z którą zetknął mnie los,
był
dużo
bogatszy
niż
innych
wiejskich kobiet. Na określenie
jednejrzeczyużywałasynonimów,na
przykład:nazielemówiła„roślinki”,
„zioła”, „trawki”. Mowa jej zresztą
różniła się zależnie od dnia. W
niektóre
dni
mówiła
całkiem
poprawniepopolsku,winnegwarą,
wtrącając wyrazy białoruskie. Jeden
jednak wyraz wymawiała jakoś
szczególnie
ciepło,
zawsze
po
białorusku:
„dziciataczko”
(dzieciątko).
W
swoich
wspomnieniach,spisanychnakartach
tej książki, starałam się wiernie
odtworzyć język Agrypichy, a także
język jej koleżanki z młodych lat,
Aspazji, która dopowiedziała mi
historię
Agrypichy,
wyjaśniając
jednocześnie, skąd się wzięło jej
zainteresowanieziołami.
Ziołolecznictwo u nas było
bardzo
rozpowszechnione.
Właściwiewkażdejwiejskiejchacie
suszyłysięjakieśzioła.Żadnajednak
zeznanychmikobietniewiedziałao
nichtyle,coAgrypicha.
Ludziemówio...
Agrypichawiedźmaważnajesti
znachorka nie byle jaka, po polach i
po łąkach ciągle chodzi i zioła
zbiera. Jedne zbiera rano ranieńko
przy rosie, drugie w południe, kiedy
południczki
szumią,
inne
nad
wieczorem,kiedycieńsłońcadługi,a
jeszcze inne przy pełni księżyca.
Mówio, w chacie u niej od zapachu
ziół aż w nosie kręci. Na wszystko
zioła ma: i na kaszel, i na ciężki
oddech,nakolkiwbokuinababskie
choroby, a w szczególności na
poruszenie. A jak która dziewczyna
wzajemności nie ma, to i lubczyku u
niejwyprosićczasemmoże.Wszyscy
wiedzo, Wincukowa Agata trzy lata
za Antukiem Jakubowym latała, a on
ani w ta strona, jak to mówio, ani
tudy. Ona i tak, i siak, a on nic. W
końcudoAgrypichyposzła.„Pomóż,
ciotko - prosi - daj lubczyku”.
Agrypicha początkowo wzbraniała
sia, ale potem ulitowała sia i dała.
Mówio, co Agata na wieczorynkach
do kieliszka Antukowego lubczyka
wsypała. Antuk wypił i już cały
wieczór od Agaty odczepić sia nie
mógł.Tylkooczamizaniojakkotza
skwarko wodził i ciągle łapami
obłapiał. Potem do domu, objąwszy
siawpół,poszli,azatrzytygodniew
przyspieszonym
terminie
szlub
wzięli.Tylkoterazmówio,cojobije
i patrzeć na nio nie może. Lubczyk
widaćnidługodziała.Alewszystkosz
Antukniechcączamążjobyłwzioł.
Ważnawiedźma,Agrypicha!
Mówio, co ona na Łysa Góra
razemzinnymiwiedźmaminamiotle
lata. Batraczycha raz nad ranem na
własneoczywidziała,jakAgrypicha
na miotle na dach swego domu
zleciała, po dachu zsunęła sia, a
potem, na boki oglądając sia, z
miotłyzsiadła-widaćzapóźniłasiaz
Łysej Góry wracając, stara już jest.
A tak szybko do składzika swoja
miotławpychaćzaczęła,żebludzijej
ni zobaczyli, co tylko witki po
drzwiachzaskrzeżetali.
Wiadomo,
kużda
wiedźma
swoja miotła ma. Co większa
wiedźma, to i miotła u niej lepsza.
Różne bywajo miotły: i długie, i
krótkie, trzonki do nich zrobione z
drzewa, co na rozstajach rośnie.
Gałęzi w specjalnych wywarach
moczone, żeb mocy czartowskiej
nabrali. Tak, to ni takie sobie
zwyczajnemiotły.
A jak kupałowa noc blisko, to
wiedźmy ciągle na swoich miotłach
po niebie latajo, iskry krzeszo.
Spójrzyszwieczoremwniebo,niebo
odgwiazdiskrzysia,atumig!mignie
światełko,iskroprzeznieboprzeleci
i zgaśnie, znaczy, wiedźma już na
Wiedźmina
Góra
dojechała.
W
kupałowanocdoWiedźminegoŁohu,
co to niedaleko koło nas jest,
wiedźmyzjeżdżajosiazewszystkich
stron. W ogromnych kotłach różne
ziele i żaby gotujo, złe wywary
warzo, tylko gęsta para idzie i cały
Wiedźmin Łoh mgło zasnowa. Ale
jak
wiaterek
powieje
i
mgła
przegarnie, to ognie wyraźnińko
widać. Wiedźmy wkoło nich swoje
wiedźmowskie tańce odprawujo i na
całyWiedźminŁohrahoczo.
Wiedźmy, wiedźmy wiele złego
ludziomzrobićmogo:krowommleko
odjąć, urok na dzieci złymi oczami
rzucić i niemoc w człowieku
wzbudzić.
Agrypicha
z
Nastusiowo
niewiestko pożarła sia o coś, to,
mówio, zaraz jej krowie mleko
odebrała,
ropucha
do
obory
wpuściwszy. Ropucha cała mleko
krowie w nocy odciągała. A raz
Agrypicha
na
Batraczychu
jak
spójrzała
w
złości,
to
zaraz
Batraczychu pod piersiami kolka
sparła, co i odprostować sia nie
mogła.NiedobremaoczyAgrypicha,
oj,niedobre.Wiadomo,wiedźma!
Faktycznie, Agrypicha miała
wygląd może nieco wiedźmowaty.
Zgarbiona,
pomarszczona.
Spod
chustki
wyłaziły
siwe
kosmyki
włosów. Zęby żółte, długie, z gęby
jak
kołki
wystawały.
Oczy
ciemnopiwne
z
czerwonym
poblaskiem. Ręce pożókłe, palce
zgrubiałe,
nieco
zakrzywione.
SpotykałamAgrypichę,kiedyjeszcze
mieszkaliśmy
we
wsi.
Potem
widywałam ją często, ale z daleka,
napolachiłąkach.
Od kiedy zamieszkaliśmy na
odludnymfolwarku,niemiałamzkim
się bawić, więc biegałam po
okolicznych
polach
i
lasach,
przyglądając się wszystkiemu, co
żyje. Osoba Agrypichy zawsze mnie
fascynowała, a zarazem budziła
niepokój.
Często
pytałam
brata,
czy
Agrypichanaprawdęjestwiedźmą.
- Wiedźm nie ma - odpowiadał
brat. - Ona jest zielarką ludową,
znachorką i na pewno wiele wie o
działaniuziół.Dużoodniejmogłabyś
się nauczyć, jeśli, jak mówisz,
naprawdę chcesz zostać lekarzem
(tak
właśnie
postanowiłam
od
piątegorokużycia).Pamiętajjednak,
że znachorzy niechętnie przekazują
swoją
wiedzę
nawet
własnym
dzieciom, ale mogłabyś spróbować.
Jak ją spotkasz, poproś o to. Ona
swoich dzieci nie ma, może więc i
zechceciebieczegośnauczyć.
- Kiedy ja się jej trochę boję.
Tak różnie o niej mówią i ona tak
dziwniewygląda.
-
Ludzie
często
wygadują
głupoty, a co do wyglądu, stara już
jest. Na starość rzadko kiedy
człowiekpięknieje-powiedziałmój
brat.
- Chodziłam więc po polach i
po lasach lub jeździłam na Lady,
mojej
klaczce,
i
o
Agrypisze
myślałam.
Opowiadanie
Justyna
Kiedyś w niedzielę jechałam
koło pola Katarzyny pod lasem,
patrzę na pieńku siedzi zamyślony
Justyn.
-Dzieńdobry,Justyn!
-Dzieńdobry.
- O czym to pan Justyn tak
rozmyśla?
- O wszystkim po trochu.
Wyszedł ja popatrzyć, jak ozimina
rośnie. A kogo to Jadzia po polach
szuka?
-Agrypichy.
- Agrypichy? I nie boi sia
Jadzia?
- Trochę się boję, ale brat
mówi, że to żadna wiedźma, tylko
zielarka.
- Zielarka, pewnie, co zielarka,
ale i wiedźma jest. Siądź, to ci coś
opowiem.
Bardzo byłam ciekawa tej
opowieści,więczeszłamzLadyina
drugimpieńkusiadłam.
- Opowiadał mi mój dziadźka -
zaczął Justyn - co na własne uszy
słyszał, jak Agrypicha z diabłem
hutarka wiodła na tym diabelskim
kamieniu,cotokołonaszejgóryleży.
Kamień ten diabeł gdzieś w łapach
niósł, pazury jego zaboleli, nie
wytrzymał i przed czasem ni tam,
gdzie trzeba, zrzucił. Teraz kara
naznaczona od ichniego Belzebuba,
odsiadywaćnatymkamieniumusiza
to, co rozkazu był nie wykonał. Raz
mój dziadźka podpił sobie trocha u
kuma i zapóźnił sia do domu. Myśli
sobie: Baba będzie zła, pójda
nauprostki,prędzejwchaciebęda-i
poszedł. Idzie, idzie, ciemno, choć
oko wykol - jak w jesieni, a to
jeszcze przed żniwami było. Ale
wiaterekpowiał,chmurkiprzegarnął,
pojaśniało. Akuratnie dziadźka koło
górki w ta pora szedł. Patrzy, aż tu
jakiściecieninadiabelskimkamieniu
siedzo. Myśli sobie: Podejda bliżej,
zobacza, chto to. A co w chodakach
był, chodaki miętkie, nie usłyszeli.
Patrzy,atoAgrypicha,aobokdiabeł.
Siedzo sobie jak dwoje starych
znajomych i spokojniutko pogadujo.
„Nu, co słychać?” - pyta Agrypichu
diabeł.„Anic,comabyćsłychać”-
odpowiada Agrypicha. „Nu, a ludzi.
Jaktamludzi?”-pytadiabeł.„Aco,
ludzi jak ludzi, wiadomo” - mówi
Agrypicha. „Nu, a nie dokuczajo
wam, ciotko?” „E tam, a co oni
dokuczyć mnie mogo, tylko co tymi
językami mielo; w szczególności jak
robotywpolupokończoipochatach
naprzędzenielnulubdarciepiórabo
na kręcenie konopianych wierówek
zbioro sia, to językami plaszczo i
plaszczo.Aoczymmająplaskać,jak
nie o cudzych sprawach? Swoje
głęboko
pod
sienniki
chowajo,
pierzynami obciskajo i pościłko z
wierzchu przykrywajo, żeb nikt ni
kryszki ich spraw ni zobaczył, ale o
innych czemu nie! Jak gnój z
gnojówki wyciągajo! Nawet ni
brzydzo sia łap pobrudzić! A tak
czasem w tym cudzym gównie
przebierajo, co aż hadko!” - i
splunęła Agrypicha. Diabeł głowo
pokiwał i mówi. „Ot, taki już widać
nasznaródjest.Nu,ajaktamsprawy
zwódko?”-pytadiabeł.„E,kiepsko
- mówi Agrypicha. - Póki swój
samogon pędzili, to jakoś tam było,
ale teraz jakiś monopol państwo
zarządziło i kary okrutne na naród
nakładajo, u kogo choć dzbaneczek
mały samogonu znajdo. Kupujcie -
mówio,apodobnoiwgazetachpiszo
- monopolówka kupujcie! A chto by
tam monopolówki nakupować sia
mógł. Droga. Toteż chłopy całkiem
porobili
sia
markotne.
Przyjdo
wieczorynki, jak te aniołki chodzo.
Pokręco sia. Potańczo. Jedna, druga
dziewczyna podszczypno i nic. Do
bijatyki próbujo wziąć sia, jeden
drugiegopodszczuwa,alebezwódki
nijak ni wychodzi. Ani to człowieku
wzębydać,anijaknależynożempod
żebro zajechać! Nóż jakby ni z
żelaza, ale z masła był, po żebrach
ześlizguji sia, bez wódki w ręce
nijakiej siły do tej bijatyki ni ma.
Antuk, wiesz, ten Adasiowy, chciał
Fiedźce na ostatniej wieczorynce
zęby wybić, podskoczył do niego,
kułakiem w morda zajechał, morda
Fiedźceskrzywiłasia,azębynic,jak
siedzieli,takisiedzo,mocneijakser
białe. Otworzył szeroko oczy Antuk,
na swój kułak i na Fiedźki gęba
popatrzył i splunoł. Potem zawrócił
sia i poszedł. Nu, jak tu bez wódki
bićsia!”„Nidobrze-mówidiabeł.-
Trzebabycośwymyślić”.
„A co ty wymyślisz?” - mówi
Agrypicha. „Może im pieniędzy w
garnkuprzymiedzypostawić?Będzie
któryorał,wyorzeinamonopolówka
będzie miał”. „Ależ ty durny - mówi
Agrypicha - gdzież ty wszystkim
garnków nastawisz sia. Zaraz to
ludziom
podpadnie.
Powiedzo,
diabelska sprawka, i pieniędzy ni
ruszo. Ty całkiem już zdurniał” -
rugała Agrypicha diabła. „Nu, ale
coś przecie trzeba zrobić - mówi
diabeł. - Chłopy bić sia na
wieczorynkach
ze
wszystkim
przestano, żadnego nawet do piekła
nie wyprawio i co my wtedy robić
będzim? Na parobków iść będzi
trzeba,cico?Itakcorazgorszeczasy
nanasnastajo.Zewsządnaskursztajo
- wyżalał się diabeł. - Na błotach
tych, wiesz, co to od Berezyny
ciągnęli sia, a my tam swoje
królestwo mieli, jakaści melioracja
rząd robić zamyślił. Chłopów całe
stada pozganiali, harszynów nanieśli
i dawaj tymi harszynami błoty
mierzyć a rozmierzać. Rozmierzyli
błota na równińkie zagony wzdłuż i
w poprzek rozmierzyli, i zaczęli
rowykopać.Mywtastronapociśnim
sia, a oni jutro już tu wymierzać
zaczynajo. My w tamta, a oni tam
chłopów z łopatami pędzo. Zostało
siadlanasbłotaniwięcejjaknatrzy
staja, i to łozino i brzezino
porosszego.Ajaktawodadorowów
chlusnęła, tak błota coraz niżej
opadać
zaczęli,
a
trzęsawiska
całkiem siedli - już ani chłopa, ani
krowy ni wciągniesz. Co mówia:
dziciatka małego ni ma gdzie
wciągnoć”-żaliłsiędiabeł.„Cóżty
tak od tematu zeszedł - mówi do
diabła Agrypicha. - Przecież trzeba
coś w sprawie tej wódki radzić”.
Poskrobał sia diabeł za swoim
kosmatym uchem, podparł łapo
głowa i zamyślił sia smutno. Widać
szkoda Agrypisie diabła zrobiło sia.
„Nu, już nie martw sia - pociesza
diabła. - jakoś to będzie, jutro coś
wymyślim” - i rozeszli sia, ona w
swoja, a on w swoja strona. Ciarki
mi przeszły po plecach. Justyn wstał
z pieńka i zaczął się żegnać, ja
wskoczyłam na Lady i szybciutko
pognałam w stronę domu, oglądając
się często za siebie, czy mnie jakiś
diabełniegoni.
A jednak Agrypicha wiedźma
jest-myślałam.-Zdiabłemtrzyma...
Dzikiegruszki
Dzikie
grusze
rosły
na
wszystkich miedzach. Owoce miały
cierpkie, ściągające - niejadalne.
Wiadomo, dziczki. Starsi jedli te
gruszki,kiedyjesieniąniecopoleżały
i już przegniły. Nazywano je wtedy
zgniłkami.Alejaopychałamsięnimi,
gdy jeszcze były całkiem zielone, bo
dobrychowocówniemieliśmy.
- Nie źryj tyle tych dziczek -
przestrzegał mnie Pawluk, nasz
pastuch - bo będzie z tobo jak z tym
diabłemAgrypichy.
- Z diabłem Agrypichy?! Jak to
było?
Opowiedz,
Pawluczku,
opowiedz! Krowy tobie w samo
południepaśćpomogę.
Trzeba wiedzieć, że niełatwo
paść krowy, kiedy z nieba leje się
największy żar. Gile i gzy tną aż
strach, krowy ogon podnoszą i
zaczynają po polu biegać, czyli
gilować, ani je zgonić. Ale w
nadwieczerzu
najedzone
krowy
pokładają się i zaczynają żuć
żwaczkę.
Wtedy
jest
czas
na
opowiadanie bajek. Umiał Pawluk
tych bajek co niemiara, od dziadka
swojego, który w sąsiedniej wiosce
obok Agrypichy mieszkał. Pawluk
jednak
za
darmo
bajek
nie
opowiadał. Za każdą musiałam za
niego przez kilka godzin w samo
południepaśćkrowyimamiemojejo
tymniemówić.
- Pawluczku, jak z tym diabłem
Agrypichybyło?-prosiłam.
- Nu, to słuchaj! Ale to nie jest
żadna bajka, a najprawdziwsza
prawda-powiedziałPawluk.
Był to rok nieurodzaju. Słońce
tak smażyło, tak paliło, a deszczu ni
byłoanikropelki.Żytozżółkło,zanim
wykłosiło sia. Owsy tylko mało od
ziemi odrośli. Ziemniaczana nać już
zawczasusczerniała,kiedyziemniaki
byli jeszcze wielkości kukułczego
jaja.
Ludzie
na
przednówku
głodowali,atuipożniwachmałoco
było do gęby włożyć. Jak ludziom
głodno, to i złym, czyli diabłom, ni
przelewa sia, bo i skąd mogo co
wziąć.Amieszkałsobiejedendiabeł
kołostarejosiki,cotonaniejKiryła
był powiesiwszy sia. Mieszkał ten
diabeł, bo mu tam Lucyper mieszkać
kazał i tej osiny jak ich świętego
miejsca pilnować. Nu i pilnował.
Diabły w rocznica powieszenia
Kiryły do osiny z procesjami jak na
odpust
zbierali
sia.
Wiadomo,
osiczyna po wisielcu - diabla rzecz.
Jakbyłytediableprocesje,tonawet
diabłuwiasołobyło.Ztym,ztamtym
pogada, a co z samego piekła diabły
przychodzili, to i dowiedzieć sia
było można, co tam na dole przy ich
Belzebubie
słychać.
Jakie
szachrajstwa,ajakiepodszczuwania.
Bo wiadomo, co u diabłów, jak i u
ludzi, czym bliżej najważniejszego,
tym więcej tych podszczuwań... Tak
to było, ale jak nie szli z tymi
procesjami, nudno było diabłu koło
osinytakciąglesiedzieć.Atujeszcze
tegorokugłodno:anigdziecoukraść
i do gęby włożyć. Raz diabeł chciał
jajko od kury podebrać u Jurczychy,
co na chutorze przy lesie mieszkała.
Podkradłsia,łapapodkurawsadził,
już miał za jajeczko złapać, nachilił
sia, a kura jak ni stuknie jego
dziobem w oko, ledwo oka nie
wybiła. Siedzi sobie diabeł, siedzi
podosiną,awbrzuchujemuzgłodu
burczy, co strach! Myśli: Co by tu
zeźreć, żeb ni burczało. I tak go to
burczenie nerwuje, i tak nerwuje, aż
przypomniałsobie,conabrzegulasu
gruszka rośnie, a na niej gruszki
zgniłki. Myśli: Pójda sobie, trocha
tych gruszek pojem, może mnie
burczeć przestanie. I poszedł. A już
zrobiła sia późna jesień. Przyszedł,
patrzy, a pod gruszko na dwa cale
gruszek napadanych leży. Wziął
delikatnie w palce jedna gruszka,
posmakował - całkiem niczego,
wziołdrugagruszka,dobra-zjadł,a
potemtojużcałymigarściamizaczoł
tegruszkidogębypchać.Takiegodo
nichsmakunabrał,cojadłijadłbez
opamiętania.Nidlatego,cotakiłasy
był, ale wygłodniały. Najadł sia i ni
odchodząc
daleko,
pod
gruszo
położył
sia.
Brzuch
okrągły,
dokumentnie wypchany, i w brzuchu
cicho.Dobrze.Aleniprzeszłoiparu
pacierzy, jak ni zaczno te zgniłki po
kiszkachjemujeździć!Towjedna,to
wdrugastronaprzelewaćsia!Jakni
zaczniewkiszkachdiabłarżnąć!Nii
popędziło! Oj - myśli diabeł - dolaż
ty moja, dola diabelska. Był głodny,
burczało, najadł sia, pędzi, a jak
pędzi! I znowu przysiadł. I tak
pewnie z dziesięć razy przysiadał,
zanim
dwa
ojczenasz
przeszło.
Nidobrze. Co tu robić? - myśli
diabeł. - Może by jakiego lekarstwa
poszukać?Nalekarstwachdiabełnie
znał sia, ale widział, jak baby i
wiedźmy różne trawy na łąkach i w
lesiedopodołkówzbierali,amiędzy
sobą mówili, co to od kolki, a to od
boleści dobre. Tylko jakie trawy na
co, diabeł ni zapamiętał, ale myśli
sobie:spróbuja!
Pobiegłszybcińkonałąka,coto
pod lasem była, i dalej trawa źreć.
Zeżarł garść jednej trawy i słucha:
nic, cicho. Może i pomoże? Ale za
minutka jak ni zarżnie w brzuchu, aż
skręcił sia. Oj, pewnie to była ni ta
trawa - i dawaj innej trawy szukać i
przypominać,ojakiejtotrawiebaby
mówili,coodboleściżołądkadobra.
Aniruszniemógłsobieprzypomnieć.
Możeztegopędzeniatakmupamięć
odjęło, a może w ogóle nie był
mocnynagłowa?Niwiadomo,dość,
co znowu na chybił trafił jakaści
trawa chwycił i zeżarł. I znowu
słucha. Bur, bur, bur, po kiszkach
przeleciało i ucichło. A potem
drystawkajakgoniechwyci,idzie,a
spod ogona mu tylko strzela... No -
myślidiabeł,terazjużzemnokoniec,
co tu robić? Aż przypomniał sobie,
co niedaleko jest dobra znachorka,
Agrypicha.Myśli:Nieinaczej,pójda
do niej. Za chłopa odmienia sia i
pójda. I odmienił sia za starego,
starego chłopa. W łapciach idzie i
kuleje na lewa noga, a za brzuch
ciągle sia trzyma. Już prawie pod
wioskobył,kiedyopamiętałsia.Taki
jestem stary, starych ludzi wszyscy
naokoło znajo, a o mnie nikt ni
słyszał. Nidobrze. Trzeba inaczej. I
w ostatniej chwili skóra młodego
parobka na siebie wzioł, ale ogon
niezbytdobrzeschował,tak,cojemu
kończyk
z
kałoszy
wystawał.
Zachodzi do Agrypichy i pyta: „Ci
znachorka
w
domu?”
Sama
Agrypicha w drzwiach stała i
dopytuji sia: „A w czym rzecz, w
czymmogapomóc?”-bodobrabyła
Agrypicha.
Wszystkim
lubiła
pomagać.Alecidiabłu,niwiadomo?
Przecież co to był diabeł, nie
wiedziała,boiskądmogławiedzieć,
ogonek tylko kryszku wyglądał, to
pewnie ni zobaczyła. Diabeł jej
swoja
choroba
rozpowiedział.
Agrypicha do chaty poszła, pryharść
zielaprzyniosłaimówi:„Zaparzycie
sobieipićbędziecie”.Alegdzie,na
czym i w czym diabeł zioła ma
parzyć, kiedy nie ma ani garnka, ani
pieca, ani ognia - nic. Nu, z ogniem
to jeszcze by sobie poradził, bo w
lesie hubka jest, krzemienia znaleźć
można i kawałek stali gdzie po
drodzeteż,alereszta...
Zamyślił
sia
diabeł
i
zmarkotniał. Agrypicha, która miała
miętkie serce na ludzka bieda, pyta,
ci ma jaki kłopot? Na to diabeł jej
tłumaczy, co za parobka służy, a
wiadomo, jaka parobcza dola. Chto
tam będzie jemu ziele parzyć!
PoprosiłatedyAgrypichaparobkado
chaty. Posadziła na ławie, a sama
szybko w piecu rozpaliła, garneczek
z wodo nastawiła. Diabeł siedzi i
czeka.Wbrzuchujemuprzelewasia,
burczy.Boisia,cozastodołabędzie
musiał lecieć, a tu ogon jeszcze chto
zobaczy. Trzymał, trzymał i ni
wytrzymał - za stodoła wyskoczył i
już ni oglądając sia, przysiadł. Ni
wiadomo, ci jego kto tam zobaczył i
jego ogon, ci nie. Ale pewnie ktoś
zobaczył, bo i skąd by było
wiadomo, co to diabeł? Tymczasem
wodazagotowałasia,Agrypichaziele
zaparzyła,
trocha
poczekawszy
przecedziła, potem przestudziła i
parobku podała: „Pijcie”. Wypił
diabeł, skrzywił sia, niesmaczne, ale
pobrzuchurozeszłosiaciepłoioczy
kleić sia zaczęli. Wcale jemu z tej
chaty ruszać sia ni chciało. Nu, ale
cóż, tak za długo bez interesu nijako
siedzieć. Podzińkował diabeł i chce
wychodzić.AAgrypichamówi:„Jak
by znowu bolało, niech jutro nad
wieczorkiem
przyjdzie,
to
ziół
jeszcze zaparzy”. Nu i poszedł
diabeł. Brzuch jemu prawie całkiem
boleć przestał, może tylko co nieco
gówno miał rzadsze. Myśli sobie:
Może by jeszcze tych ziół wypić? I
nad
wieczorem
do
Agrypichy
posunoł sia. Znowu naparzyła jemu
ziela - wypił, posiedział, trocha z
Agrypicho pogadał i poszedł. Na
trzeci dzień, choć i brzuch jego ni
bolał i gówno miał jak kiełbasa
twarde, do chaty Agrypichy jego
ciągnęło. Tam tak ciepło i ziołami
pachnie! Agrypicha baba przyjemna,
zęby białe jak ser, oczy czarne,
ognisteityłekwidaćjeszczetwardy.
Upodobał
widać
diabeł
Agrypichu, bo wtedy, mówio, co
Agrypicha jeszcze ładna była. Jak
tylkościemniaćzaczynałosia,takon
jużijest.Aciąglepostękuje:tojego
dziś w boku kolnęło, jutro w dołku
zabolało, a wszystko, żeb do
przychodzenia
przyczyna
jaka
znaleźć. I tak dzień w dzień, mówio,
w nadwieczerzu diabeł za parobka
przebranydoAgrypichyłazićzaczoł.
Ot, tak przez te gruszki zaczęła sia
Agrypichyzdiabłemznajomstwa...
Siedziałam
zasłuchana
i
myślałam, czy to, co opowiada
Pawluk, jest prawdziwe. Niby nie
wierzyłam,alejednak...
-Ajatobiemówia,nieźryjtyle
tych dziczek - dodał na zakończenie
Pawluk.
Diabły
Minęła jesień, a mnie nie udało
się spotkać z Agrypichą. Przyszła
zima,azniąprzędzenielnu,kręcenie
konopianych
powrozów,
darcie
pierzaibajki,bajki.Ozłychduchach
w
nietoperzy
zamienionych,
o
kościołach przeklętych, gdzie o
północy odprawia się msza, a zły w
postaci konia wyłaził z trumny na
chórzestojącejirżałnacałykościół,
o diable, który na starość okulał, bo
mu kopyto się rozszczepiło i sto
dukatówkowalowidałzato,żebymu
to kopyto złotą podkową podkuł.
Najwięcej
tych
bajek
było
o
wiedźmach,strachachidiabłach.
-Trzebawamwidzieć,coróżne
diabły na świecie bywajo - mówił
Kaziuk. - Wodziciele, co to ludzi po
rozstajnychdrogach,porojstachipo
różnych
przeklętych
miejscach
wodzo, straszyciele, przewoźniki,
smolarze,
pilnowacze
skarbów,
chytre, pokuśne diabły i diabluczki
szutniki, ale jest też i biedny diabli
naród,cotozaparobkówsłużyćmusi
i o nich to mówi przysłowie, co ni
taki diabeł straszny, jak jego malujo.
Nu, tak - mówi Kaziuk - opowiem
wambajka,jaktotakidiabliparobek
uczciwości
małżeńskiej
baba
nauczył...
Byłwpieklejedendiabeł:silny,
robotny i dobrze sobie podjeść
lubiący, ale trocha durnowaty, co to
ani jakim sposobem diabelskiej
sztuki nauczyć sia nie mógł. Co
zrobił, to wszystko ni po diabelsku.
AżrozezłułsiananiegosamLucyper
imówi:
-Naostatniapróbajaciebiana
ziemia
wyszła.
Pójdzisz
do
gospodarza za parobka służyć, co to
jego baba, mówio, z piekła rodem
jest, cob ty jo na zatracenie wieczne
do piekła przyprowadził. O, widzisz
ta chata - przez okienka naziemna
Lucyper jedna gospodarska obejścia
pokazał.
-Ajakjamamtozrobić?-pyta
diabeł, podrapawszy sia za lewym
uchem. Lucyper tylko brwi ze złości
zmarszczył,kopytemtupnołimówi:
- Na to sam głowa masz, cob
wiedział,jakniokręcić.
Nu, tak i zaczęło sia jego
parobkowanie. Całymi dniami z
gospodarzem
w
polu
pracuji,
wieczorem przy obejściu robi, a do
chaty przyjdzi, baba im zaliwajka i
postna bulba na stół wystawia i
jeszczenaniegokrzyczy:
-
Co
stoisz,
gęba
rozdziawiwszy, za robota bierz sia:
krowy napoić trzeba, z pola już
przyszli, pokrzywy narwać, porąbać,
z otrębami i osypko pomieszawszy,
świniom
dać,
kury
pod
piec
zapędzić!
Diabłu z tych jejnych rozkazów
ażskóranakarkucierpłaijedzeniez
łaskidawaneniwsmakjemubyło.A
igospodarznielekkadolamiał.
- Skwarki tam jakiej ni masz? -
pytarazgospodarz.
- Ni ma, kochanińki. Słonina
skończyłasia.
- Mogłaby ty choć raz piroga
upiec.
- Kiedy mąki ni ma, do młyna
pszenicatrzebawieźć-łżebaba.
Gospodarz,
bywa,
pomarkotnieje,ciężkowestchnieina
łóżko spać powali sia, a diabeł na
ławiezbokunabokprzewracasia,z
głodu jemu w brzuchu burczy, a na
baba coraz większa złość jego
bierze.
- Już ja ciebie w sam środek
piekła zaciongna - odgraża sia w
duchu.
Nu, ale dzień od dnia schodzi.
Roboty pełne ręcy, co i czasu ni ma
nad
sposobem
pomyśleć.
Do
gospodarza diabeł przywykł, bo
dobry to był człowiek, nie tylko co
poplecz
z
parobkiem
równo
pracował, ale i ostatnio łusto chleba
sprawiedliwie dzielił sia. Baby
diabeł
nie
cierpiał,
bo
była
krzykliwa, hultajowata i na jedzenie
skąpa,oj,jakskąpa!
Aż raz wydało sia parobku, co
kum-sąsiad za bardzosz koło baby
gospodarza kręci sia: to przez płot
pogaduji, to niby coś pożyczyć
przylatuji.Aleniebyłdiabełpewny.
Myśli: Musza podpilnować. A tu
akuratnie
nadarzyła
sia
okazja.
Gospodarz miał swoje pole w kilku
kawałkach
w
różnych
stronach
rozrzucone,wiadomo,jaktounasna
wiosce. Jedno pole miał aż za trzy
wiorsty. Na ten czas wybrał sia
gospodarz z parobkiem te dalekie
poleobrabiaćimówidobaby:
- Uszykuj nam jedzenia na trzy
dni,bonanocnibędzimwracaćsia.
Baba zrobiła sia jakaś rada,
nawet
sera
białego
między
deszczułkami w skaracz zawiązała i
pojechali. Wieczorem parobek mówi
dogospodarza:Dochatymusza.
-Poco?
-Okucianaorczykuobluzowała
sia - łże parobek. - Trzeba orczyk
wymienić.
-Nu,toidź-mówigospodarz.
Podchodzi parobek pod chata.
W oknach światło. Patrzy, a tu stół
serweto biało, bialińko wybielono,
zasłany, w misie wieraszczaka ze
skwarkamidymi,aobokblinówcała
góra, pieróg biały na pół stoła i coś
jeszcze w brytfance, golonka, ci co?
A przy stole młody sąsiad - kum
siedzi i do gospodyni zęby szczerzy.
Jakniechwyciparobkazłość,ażjego
wbrzuchuztejzłościzakręciło.
- Widzisz ty jo, nam to suchi
chleb i zaliwajka z postno bulbo,
nawiet
ni
przyskwarzono,
daji,
czekaj, jaż tobie pokaża! - kułakiem
pociemkubabiewygrażaistuk,stuk
dodrzwi.
-Chtotam?-pytagospodynia.
- To ja - mówi parobek. Baba
dokumaszepnęła:
- Schowaj sia prędzińko pod
pierzyna - i kum szmyrg! wlazł do
łóżka,cotozaszafostało.Parobekto
wszystko
przez
okno
widział.
Gospodyni
drzwi
otworzyła,
a
parobekdołóżkaprościńkonamierza
sia:
-
Poduszki
jemu
(niby
gospodarzu) zachciało sia, biednego
parobkaponocygania-takklnie.
Baba
podskoczyła,
sama
poduszkachciaładać,aleparobekjo
nabokodsunołinałóżkowlazł.Jak
ni zaczoł butami podkutymi po łóżku
miesić,
jak
ni
zaczoł
kuma
przygniatać, co z niego ledwo duch
niewyszedł.
- Co ty tam tak długo robisz? -
pytanispokojniebaba.
- A, poduszka co miękczejsza
wybieram.Wreszciewybrałinastół
spójrzawszymówi:
- Widza, gospodyni taka dobra,
jedzenianamnajutrouszykowali.To
i dobrze, zabiora dziś, ni będziecie
musieli jutro fatygować sia - wziął
koszyk, włożywszy do niego i
golonka smażona, i pieróg, i bliny z
wieraszczako. Daleko nie odszedł,
stanoł pod oknem, patrzy i słucha.
Gospodyni kuma spod pierzyny
wyciągnęłaiobłapiła.
- Mój ty kochanińki - i na
parobkaklnie.Akumstęka:
- Ale mnie wymiesił, ledwo ni
zadeptał.
Jużzastółkumniesiadł,boina
stolenicnizostało,ababazaprasza:
- Przyjdź jutro, kochanińki,
przyjdź,
to
sobie
spokojniutko
posiedzim.
Kum w strona drzwi pokwapił
sia, a diabeł od okna odskoczył i w
ciemności przepadł. Wrócił parobek
napole-gospodarzjeszczeniespał.
- Gospodynia wam poduszka
przysyłaidojedzeniagolonka,bliny
zwieraszczakoipieróg.
Zdziwił sia gospodarz, co jego
baba zrobiła sia taka troskliwa, ale
comocnozmęczywszysiabył,długo
ni myślał, trocha podjadłszy, zaraz
zasnął.Najutrocałydzieńgospodarz
z parobkiem pole orali, golonki
smażonej sobie podjedli, blinkami i
pierogiem
zakąsili,
i
dobrze.
Wieczoremparobekmówi:
-Psiakrew,rzemieńodchomąta
urwałsia,nibędziejakchomątajutro
ściągnąć.
Do
chaty
musza
podskoczyć,nowyrzemieńprzynieść.
- Gdzież ty po nocy po nowy
rzemyk będziesz taki świat latać?! -
mówi gospodarz, bo dobry to był
człowiek. - Jakoś jutro ten stary
zwiążymibędzidobrze.
Ale parobek mówi, co rzemień
ze wszystkim sparciały i do niczego
ninadajisia.
- Nu, jak chcesz - mówi
gospodarz i parobek wybrał sia w
droga.
Podszedł pod dom, a tu w
chacie jasno, jaśnińko, szkło w
lampie wyczyszczone, aż poblask
idzie. Stół białym obrusem nakryty,
na stole kaczka, ci co, smażona w
brytfance na deneczku stoi, obok
pieróg biały, bialińki i samogonu
butelka. Kum za stołem siedzi,
rozparłszy sia i tylko pochrząkuji.
Złośćparobkawzięła,myśli:Mytam
haruim z gospodarzem od rana do
nocy,aonatuzkumembzdyczysia,i
w drzwi kułakiem łomot! Gospodyni
zerwałasiajakoparzona.
-Chtotam?-pyta.
- To ja - mówi parobek. Baba
dokumawoła:
-Właźpodpiec!
Wlazł kum, a parobek przez
oknotowidzi.Kołki,cotopodchato
poskładane byli, wzioł i stoi. Baba
drzwiotwiera,aparobekklnie.
- Niech jego cholera weźmie,
tego gospodarza, po nocy biednego
parobka gania! Kołki kazał do chaty
poznosić i pod piec powrzucać, bo
jego w kościach łami i deszczu
spodziewa.
- To już ni fatyguj sia - mówi
słodzińko do parobka gospodynia. -
Tylko znieś, a ja sama je pod piec
powrzucam.
Ale parobek klnie, a kołek po
kołkuzrozmachempodpiecwrzuca.
To po łbie, to po boku, to po tyłku
kołkiemkumatłucze-ciemnopopod
piecem, nic ni widać. Wreszcie
skończył, odprostował sia, na stół
spojrzałimówi:
-
Dobra
z
was
żona
i
gospodynia, co drugiej takiej i ni
znaleźć, jeszcze, widza, dziś i
półlitrówka
samogonu
nam
uszykowaliście.
I znowu kaczka z brytfanki
wyciągnąwszy, między dwie duże
łusty chleba włożył, butelka z
samogonem za pazucha schował i
wyszedł. Pod oknem stanął, patrzy i
słucha.
Jak ni zacznie baba kołki
spopod pieca wyciągać, aż zrobiła
siaczerwona!
- Aj, kumaczku ty mój miły,
najmilejszy, ci ty żyisz? - pyta sia
drżącymgłosikiem.
-Ażyja!-natokumodpowiada
słabieńko.Iwylazł:okopodbite,cały
posiniaczony.Parobekomałogłośno
ni zaśmiał sia, ale kułakiem gęba w
czaszatkał.
-Jutrojużdociebieniprzyjda-
mówicichińkokum.
- Dobrze - zgadza sia baba. -
Nu,ajakmyspotkamysia?-pyta.
- Jutro ja swoje pole daleko
orać będą, co to koło waszego za
górkoleży,przyjdźdomnie.
-Ajakjapoznamzdaleka,coto
tyorzesz?-pytadalej.
- Zwyczajnie, u mnie koni
kasztanowatejakiuwas,tylkojeden
łysinabiałama;potympoznasz.
- Dobrze - zgodziła sia baba i
kumdowyjściazbierasia.
Odskoczyłparobekizawęgłem
schował
sia,
potem
sikiera
z
drywutni
wzioł
i
szybko
do
gospodarzawrócił.
-Nuico-pytagospodarz-city
znalazłnowyrzemiń?
-Nowy,ninowy-łżeparobek-
ale jakiś tam przyniósł. Gospodynia
kaczka smażona wam przysyła,
pierógisamogonubuteleczka.
Znowuzdziwiłsiagospodarz:
-Babuodmieniło,cico?
Pojedli
kaczki,
pierogiem
zakonsiliiposzlispać.Najutroorzo
pole, orzo, a parobek niespokojnie
kręci sia. Tak około południa
wyciągnoł biała chustka z kieszeni i
kasztanu, co od prawej, na głowie
zawiązał.
- Wincuk, co ty robisz? - pyta
gospodarz.-Cityzdurniał,cico?
- A nic, muchi jemu w oczy
bardzosz lazo, tak może mniej leźć
będo.
I dalej orzo, orzo. A baba cały
koszyk dobrości nałożyła i butelka
monopolowej
wzięła,
skaraczem
bialińkimkoszykprzykryłainapole,
podkasawszy
spódnica,
leci.
Zobaczyłazdaleka,ktośorze-jeden
koń cały kasztanowaty, drugi biała
łysinama.Myślisobie:Znaczysia,to
kum orze, i prościńko na gospodarza
zmierza. Parobek, jak to zobaczył,
niby odsikać sia za górka poszedł, a
do kuma, co za górko orał,
podskoczyłimówi:
-Oj,nidobrze,wszystkowydało
sia,gospodarzzłyażstrach,siekiera
chwyciłilecidowas!Uciekajcie,po
dobrociwamradza!
Alekumzadufanywsobiebyłi
nibardzowierzył.
-Zobaczymy.
Parobek zza górki biegiem
biegnieikrzyczy:
- Gospodarzu, ratujcie, bierzcie
szybkosikiera,usąsiadakońzaplątał
sia w rzemieni, jeszcze gotów sia
udusić. Gospodarz sikiera chwycił i,
ile tylko sił w nogach ma, biegnie,
wiadomo, na ratunek. Kum spójrzał:
już tu ni żarty, gospodarz zza góry
wyskoczył i siekiero wymachuji, a
jak leci, mało co nóg ni połamie -
leci. Tylko mu poły od kapoty
fruwajo.Kum,niewielemyśląc,pług
rzucił i w nogi. Dobiegł gospodarz
do jego koni - konie spokojniutko
stojo. Nic nie rozumie. Co ten
parobek zmyślił? Ale czemu ten kum
tak ucieka? Myśli gospodarz i
domyślić sia ni może. Tymczasem
baba
do
gospodarzowych
koni
zbliżać sia zaczęła. Parobek mach!
zdjoł biała chustka ze łba kasztana i
do kieszeni schował. Baba patrzy,
obydwa koni ciemne łby majo. Ci to
mnieprzywidziałosia,cico?-myśli
baba.-Tożjawyraźnińkoukasztana
łysina biała widziała. Ale zawracać
jużnimajak.
-Pałudzieńjawamprzyniosła-
mówi, na koszyk pokazując. Parobek
ni słucha, tylko do niej podskoczył i
mówi:
- Gospodynia, a, gospodynia,
wszystko wydało sia. Gospodarz
siekiera chwycił i przez górka do
kuma pobiegł. „Zabija jego, zabija!”
-krzyczał.-Patrzajcie,jeszczeiwas
gotowy zabić. Lećcie, do nóg jemu
padnijcieinakolanachjegoproście,
możewamprzebaczy.
Baba zrobiła sia biała jak
płótno. Tymczasem gospodarz, nic
nie rozumiejąc, z powrotem z
siekierą idzie, kroku przyśpiesza i z
daleka do parobka coś krzyczy, ale
co krzyczy, nie słychać. Zobaczyła
baba siekiera w ręku męża i w
lament,nakolanaprzednimpadła,za
nogi jego obłapiła i ze wszystkiego
dokumentnie wyspowiadała sia, a
pobożywszysia,poprawaobiecała.
Dobrzetobie,babo-cieszyłsia
wmyślidiabeł-parobek-nibędziesz
ty mnie i gospodarza zaliwajko
karmić, a kuma golonko i pirogami
podpasać.
Dopiero teraz, w czym rzecz,
gospodarz połapał sia, a co tam
jeszcze do niczego gorszego ni
doszło,toinibardzodosercasobie
wzioł-alesrogaminazrobiłiswoja
baba ni tylko puho po dupie, ale
puhawiszczemjaknależywyściobałi
do
opamiętania
przygadując,
przyprowadził. Babu od tego czasu
jakby odmieniło. Po gospodarsku
koło swojego, a i koło parobka
chodzić zaczęła, strawa, jak należy,
przyskwarzała, nirzadko i większa
skwarka do zupy wkrajała, a przy
sobocie to i półlitrówka czasem
postawiła. Mówio, co do śmierci
wierna swemu mężu została sia.
Kontentyztakiegoobrotusprawybył
gospodarz, a i diabłu nawet to
parobkowanie do gustu przypadać
zaczęło. Aż którejś nocy, kiedy
gospodarz z gospodynio na łóżku
zgodnie pochrapywali, a diabeł na
ławie wywaliwszy sia, najadłszy sia
blinów
z
tłusto
wieraszczako,
smacznie spał, pogwizdując, jak ni
załomoczy coś w kominie i ktoś za
kapotaparobkatarmosi.Przetarłoczy
kułakiem diabeł-parobek i na ławie
zły siadł. Patrzy, a tu sam Lucyper
przednimstoiizębamiskrzeżetając,
syczy.
- To ty tak moja diabelska
nakazania spełniasz?! Żeb baba do
niewierności
podjudzać
i
na
zatracenia wieczna doprowadzić, to
ty co zrobił? Patrzaj, jaka cichińka
zrobiła sia, do śmierci już na kuma
ani żadnego innego mużyka ni
spójrzy!
Lucyper kosmatym palcem na
swoim łbie kółko kręci, znaczy sia,
co parobek-diabeł ze wszystkim
durnowaty. Oczy Lucypera brzydkim
ogniem świeco sia i do diabła-
parobka
posuwa
sia,
gęba
wykrzywiwszy:
- Nu, widza, co tobie nadtoż to
parobkowanie spodobało sia. Tak
dobrze, do końca swoich dniów za
kara parobkiem zostanisz sia i
śmiertelno
śmiercio
umierać
będziesz, a co potem, zobaczym - to
powiedziawszy,
Lucyper
iskrami
sypnołiprzezkominwyleciał.
Parobek za prawym uchem
poczochrał sia i pomyślał: - Robota
tu ni gorsza, czym w piekle, jeść
gospodynia teraz dobrze daji, a ta
śmierć pewnie też ni taka straszna,
kiedywszystkieludzinanioumierajo
- i na drugi bok przewróciwszy sia,
zasnoł.
Chłopidiabełspod
WiedźminegoŁohu
Od czasu do czasu chodziłam
zbieraćziołaniedalekoWiedźminego
Łohu.
Pewnego
dnia
Pawluk
przestrzegłmnie:
-Niełaźtam,botamstraszy.
- Pawluczku, kiedy ja strachów
się nie boję - odpowiedziałam
rezolutnie.
- Nu, tam ni strachy, ale diabeł.
Mówio, co nie jest to diabeł zły ani
mściwy, trocha durnowaty, stary,
nidowidziinidosłyszy.Dziadekmnie
opowiadał, co Kaziuk z naszej
wioski był z nim spotkawszy sia. A
byłototak:
Mieszkał w naszej wiosce
Kaziuk,chłopchytryi,jaktomówio,
na cztery nogi kuty. Lubił Kaziuk
groch prażony gryźć. Zęby miał
mocne, równe i jak rzepa białe.
Ciągle te zęby szczerzył, bo wesoły
chłop był z niego. Bywało, żonka
jegopyta:
-Cotobie,Kaziuczku,wpoleze
sobądać?
- Daj chleba łusta ze skwarko i
grochuprażonego.
Orze
Kaziuk,
orze,
groch
prażony pogryzając. Jego zagon
niedalego
osiczyny
był,
koło
WiedźminegoŁohu,cototamstraszy.
Ale Kaziuk chłop niestrachliwy.
Czasem, kiedy z pola zapóźnił sia,
babamówiła:
-Złegotyniboiszsia,cotakdo
nocyorzesz.Kaziukśmiałsia:
-Kiedyjanigdyjegonispotkał.
Pewnie to diabeł usłyszał i
myśli,
czekaj,
jeszcze
ciebie
postrasza.WyszedłKaziukoraćswój
zagon, a pogoda piękna. Słoneczko
przygrzało,
jakaś
miękkość
i
leniwość w kości Kaziuku wchodzić
zaczęła. Orze, orze, co skiba
przepędzi, koni postawi i groch
prażony pogryza. A diabeł tego dnia
okrutnie głodny był, bo jemu nic do
żarcia nie udało sia ukraść. Śliny
jemupełnagębanaszłaiostraszeniu
zapomniał. Co on tam tak smacznie
żuji? - myśli diabeł. A Kaziuka
senność do miedzy ciągnie, oj,
ciągnie. E - myśli - odpoczna
kryszku. Konia postawił, a sam na
miedza wywrócił sia i zdrzemnął.
Diabeł tylko na to czekał. Cichińko
podkradł sia, ogon podtuliwszy, i
łapa kosmata do torby z grochem
wsadził. Wyciągnął garść grochu, do
gęby wrzucił i żuć zaczoł. Dobre!
Cała
garść
zgryzł,
a
Kaziuk
pochrapuje. Diabeł znowu do torby
łapawsadził,garśćgrochuwyciągnoł
i zeżarł. Ale za trzecim razem
kosmatasierśćnałapiezaczepiłasia
zasprzączkaodtorby.Kaziukobudził
siaiłaps!diabłazałapa.
- A ty, złodziejskie nasienie! -
jakniekrzyknie.
Diabeł aż na zadku przysiadł.
Przykro jemu zrobiło sia ni o to, co
kradł, ale co na kradzieży przyłapać
sia dał. Wiadomo, diabeł, to i
diabelska uczciwość miał. Chciał
diabełwyrwaćsia,aleKaziukmocno
łapa trzyma i po rusku hadko klnie.
Widzi diabeł, co sprawa kiepska,
myśli,
trzeba
coś
powiedzieć,
załagodzić.Przysiadłnamiedzyobok
Kaziukaimówi:
-Cotakgniewaszsiazatamała
żmieńka tego, co to tam masz, jakby
to złoto, nie miarkując, było. Lepiej
bytymnie,cotojest,powiedział.
Kaziuku
zaraz
w
głowie
chytrośćzrodziłasia:
-Acomabyć.Żwirnabaranim
łojusmażony-mówiKaziuk.
- Żwir? - pyta jeszcze raz dla
upewnieniasiadiabeł.
- A żwir. - A co zagon Kaziuka
żwirowate pole miał, garść żwiru
Kaziuk spod miedzy zagarnoł, z ręki
dorękiprzesypał,piasekwydmuchał
i mówi: - Teraz tylko ze dwie, trzy
łyżki topionego łoju na patelni
rozpuśćidobrzeprzysmaż.
Ucieszył
sia
diabeł,
podzińkował Kaziuku i poszedł
patelni i łoju szukać. Ale niłatwo
patelnia gdzieś ukraść. Aż w lesie
blaszanka zardzewiała znalazł i
myśli: I w blaszance można żwir
podsmażyć. Nu, ale skąd tu łoju
wziąć? Nieraz łojowy zapach z
pobliskiego chutoru aż do osiczyny
zalatywał. Jakżesz tu do tego łoju
dostać sia, psy tam okrutne. Aż raz
poszczęściło sia diabłu. Para dni
poczekawszy,parobekztegochutoru
pod lasem orał. Patrzy diabeł, a tu
Alimpa coś w węzełku niesie.
Zapachodtegotakismakowity,coaż
w
nosie
kręci.
Myśli
diabeł:
Podkradne sia i zobacza, co ona tam
niesie. Ale skaracz zawiązany, ni
zobaczysz. Usiadł parobek pod
krzaczkiem obok Alimpy. Skaracz
rozwiązali. Patrzy diabeł: misa
gliniana wieczkiem przykryta, a na
wieczkumałygarczek.Cinizłojem?
- myśli diabeł, i zgadł. Wieczko z
misy glinianej zdjęli, a tam bliny
pachniące, świeże, świeżyńkie, a w
mniejszym
garczku
łój
topiony.
Diabeł z drugiej strony krzaka
przysiadł i miarkuje, jak by tu
garczekzłojemchwycić,aleAlimpa
jegowrękutrzymaidrewnianołyżko
łój na gorońce bliny wykłada.
Parobku aż ślina ciecze po brodzie,
jak te bliny tłuste je, a biednemu
diabłu tylko w brzuchu burczy.
Skończył parobek jeść, Alimpa
garczekzłojemnabokodstawiłaiz
parobkiem pogaduji. Tylko na to
diabeł i czekał. Łapa zza krzaka
wyciągnoł, cap! za garczek, i tyle
jego widzieli. Wstała Alimpa, miska
doskaraczawłożyła,załojemogląda
sia, gdzież on? Zaczęli szukać.
Szukali, szukali - ni ma. Pewnie
diabeł ogonem jego przykrył. Ale
diabeł już daleko. Żwiru z pola
Kaziukowego do blaszanki nabrał i
suche gałązki zbiera. Niedługo i
wieczór przyszedł. Położył diabeł
gałązki między kamieniami, ognia
skrzesał i podpalił. Do blaszanki
dobry kawał łoju wrzucił i smaży.
Zapachpolesierozszedłsia,oj,jaki
zapach! Myśli diabeł: Nareszcie
sobie
pojem.
Obsmażył
żwir,
patykiemwymieszałiodstawił,coby
przestygł, a sam cieszy sia. Mało
wiele czasu nie przeszło, żwir
przestygł.Diabełpełnogarśćjegodo
gęby wsypał i żuć zaczoł, aż po
zębach zaskrzeżetało. Skrzywił sia
diabeł, zęby jego zaboleli, ale
jeszcze raz żwir zgryźć próbuje. I
twardy,ismakjakiśnietaki,pewnie
za mocno jego przesmażył - myśli
diabeł.Alecobardzobyłgłodny,bez
gryzienia
zaczoł
ten
smacznie
pachniącyżwirłykać.Całablaszanka
jegozeżarł,ażjemuciężkowbrzuchu
zrobiło sia i pod krzaczkiem sia
położył.Coto?Jaknizaczniediabła
we wnętrznościach drzeć, jak ni
zacznie kiszki rwać, aż skręcił sia.
Do samego rana miejsca sobie
znaleźć nie mógł! A gówno to takie
ostre miał, co mu aż krew w kiszce
odchodowej pokazała sia. Na pysku
jego przez ta cała noc całkiem
ściągnęło.
Rano Kaziuk bronować pole
przyjechał, a tu przez pole diabeł
sunisia,azły!Kaziukkułakiemsobie
gęba zatkał, co by ni roześmiać sia.
AlediabełKaziukujużzdalekałapo
wygraża,
podchodzi
i,
pysk
wykrzywiwszy,mówi:
-Cotymnienałgał?
Kaziukminaniewinnazrobił:
- Co ja miał nałgać? Uczciwy
przepis tobie ja dał. Zrób tu diabłu
przysługa, to tobie jeszcze łapami
wygrażać
będzie!
Diabelska
wdzięczność!
Ale diabeł niprzychylnie gęba
wykrzywia i do Kaziuka bokiem
przysuwasia.MyśliKaziuk,źle.Ale
cochytrzejszyoddiabłabył,mówi:
- Lepiej siadaj i po porządku
mnieopowiedz,jakztymsmażeniem
było. Diabeł, choć ociągając sia,
siadłiopowiadaćzaczoł.
- A skąd patelnia wziął? -
przerwałmuKaziuk.
- Ja w blaszance usmażył -
mówidiabeł.
- W blaszance? A blaszanka
czasemnibyłazardzewiała?
-Była.
Jak ni zacznie Kaziuk na diabła
krzyczeć!Jaknizaczniewyzywać!
-Durnyty,durny!Tożtycałkiem
mógł sia zatruć. Rdzy smażonej
nażarłsiaijeszczemniewygraża!
Diabeł smutno głowa zwiesił,
całkiem markotny zrobił sia, co taki
głupi jest. Aż Kaziuku zrobiło sia
jegoszkoda.
-Nu,jużdobrze,dobrze-mówi.
- Na drugi raz bardziej kiemny
będziesz. Masz, pojedz sobie - i
wyciągnoł z torby garść grochu, ale
diabeł już na prażony groch patrzeć
nie mógł, podzińkował i poszedł do
lasu, więcej jego już Kaziuk i ni
widział.
Początekmojej
znachorskiejedukacji
Nasłuchałam się tych bajek w
zimie co niemiara, kiedy wiec
przyszła
wczesna
wiosna,
nie
wychylałam nosa poza nasz ogród.
Bałam się, że spotkam gdzieś
jakiegoś diabła z Pawlukowych
opowieści. Ale ciągnęły mnie lasy i
pola, więc niedługo znowu zaczęłam
włóczyć
się
po
wertepach,
uroczyskachipasiekach-najczęściej
konno. Pewnego razu w lesie
spostrzegłam piękne kwiatki, których
nie widziałam nigdy dotąd. Miały
małe, różowe, jakby woskowane
pyszczki przyczepione do gałązek,
drobne,trochęsztywnelistki,zebrane
wpęczeknaczubkułodygi.Pachniały
cierpko, przedziwnie. Raptem coś
zaszeleściło z prawej strony, patrzę,
a to Agrypicha wyszła zza krzaków.
Jakoś tak nieswojo mi się zrobiło,
wiedziałamprzecież,żetowiedźma,
nic jednak po sobie nie dałam
poznać.Uśmiechnęłamsięimówię:
-Dzieńdobry,ciotko!
- Dzień dobry, panienaczka. To
tyJałgowszczynkazPerłowejGóry.
-Jadźkamniewołają.
-Wiem,wiem,acotyturobisz?
-zainteresowałasięAgrypicha.
-Przyglądamsiętymkwiatkom,
takiesąniezwykłe.
-Aniezwykłe,niezwykłe,boteż
to i so kwiatki niezwykłe. To
trujziele jest, nie bierz ich do gęby,
bo na miejscu śmierć być może -
pouczała.
-Aleonetakieładne,ciotko.
- To nic, nie wszystko jest
dobre, co ładne - i zaśmiała się
dlaczegoś.
- Ciotko, wy tak na wszelkich
trawkach się znacie i ja też bym
chciała. Tak bym chciała wszystkie
rośliny znać, może kiedyś ludziom
pomagać bym mogła. Skoro Bóg
stworzył choroby, to na pewno i
lekarstwa na nie stworzył, tylko
trzebajeznać,prawda,ciotko?
(Byłam
bowiem
święcie
przekonana,żeniemanieuleczalnych
chorób.)
Agrypichasłuchałaipatrzyłana
mnie uważnie swoimi czarnymi,
błyszczącymioczyma.
- Ładnie o trawkach mówisz -
powiedziała.
-Nauczciemnie,ciotko,proszę.
- A jak ja ciebie mam uczyć, ty
panienka,ajaprostababazewsi.
- Oj, ciotko, ciotko, co wy za
głupstwa mówicie, jaka ja tam
panienka,ot,zwykładziewczynka,co
tożadnychkoleżanekniemaiswoimi
drogamichodzi,adotegopółsierota.
Ja cały świat kocham, ciotko, a
w szczególności kwiatki, trawki i
drzewa. I ludzi ziołami, tak jak wy,
chciałabymleczyć.
Agrypicha popatrzyła na mnie
jeszcze raz, jakby na wskroś mnie
przejrzećchciała.
- Dobrze - zgodziła się. - Dam
tobie znać, kiedy zaczniemy - i
poszła.
Mijały dni i tygodnie, a ja
nigdzie nie mogłam jej spotkać.
Pewnego razu jechałam na Lady
polną dróżką, a tu jak spod ziemi
wyrosłaprzedemnąAgrypicha.
-Dzieńdobry,ciotko!
- A dzień dobry, nie odechciało
siatobietrawkirozpoznawać?-pyta.
-Nie,ciotko.
- Nu, to od rannych ziół
zaczniemy. Przyjedź jutro rano,
ledwo świt, tuż przed wschodem
słońca, na uroczysko pod chutorem,
przy takim dużym pniu po prawej
stronie.Będanaciebieczekać.
Szczęśliwa
pożegnałam
Agrypichę, wsiadłam na konia i
pojechałam.
Bałam się, że zaśpię, i tej nocy
spałam
niespokojnie.
Słyszałam
pianiepierwszychkurówidrugich,a
kiedy tylko zapiał trzeci, wstałam
cichuteńko, żeby nie obudzić mamy i
wymknęłam się z domu. Wszyscy
spali. Obywatelka - nasza psica,
zaczęła skomleć. Uspokajałam ją,
jednocześnie
wyprowadzając
ze
stajni
Lady,
która
była
przyzwyczajonadowyjazdówzemną
oróżnejporze.Wskoczyłamnaoklep
i pojechałam. Zjechałam z góry koło
pasieki,przezłączkę,przezbrzozowy
lasek teren zaczął się zniżać, i
znalazłam
się
na
uroczysku.
Pachniało ranną rosą, było dość
chłodno i wietrznie, jak to zwykle
przed wschodem słońca. Agrypicha
siedziała na pniu i jakby pacierze
szeptała.
-Dzieńdobry,ciotko.
- A dzień dobry. Widzę, co ty
nie zaspała. Czy ty czujesz, jak
słońcebędziewschodzić?
-Czuję,ciotko.
-Aczyczujesz,jakimzapachem
trawypachno?
-Czuję.
- Inny jest zapach niż we dnie,
inny. Nu, zaraz będziem trawki
zbierać.Puśćkobyłka,niechpasisia.
Zawiązałam
na
szyi
Lady
rzemieńoduzdyipuściłamnatrawę.
Agrypichasiępodniosła.
-Rosajest,nogiprzemoczysz.
-Głupstwo,rosysięnieboję.
-Todobrze,borosazdrowa.
Przeszłyśmy może parę kroków,
kiedy nagle Agrypicha schyliła się i
pokazaładrobnązielonątrawkę.
- Widzisz, to zadusznik jest.
Trawka dobra, kiedy komu na duszy
źleimarkotno,daszkryszkuwywaru
z
niej,
zaraz
poweseleje.
Z
korzonkiem waleriany jo dać też
możesz-uczyła.-Znaszwalerianku?
Walerianę znałam, ponieważ
pokazałamijąkiedyśmama,anasza
kotka pewnego razu wyciągu z
waleriany się napiła i nawet w
serwecie, gdzie krople się rozlały,
dziurę wygryzła; tarzała się potem
jakpijana.
- Rano zadusznik trzeba przed
świtemzbierać-ciągnęłaAgrypicha,
wysłuchawszy mojej odpowiedzi. -
Najlepiej pod koniec czerwca, jak
teraz - schyliła się i zaczęła ziele
zbierać,ajajejpomagałam.-Niedo
samegokorzonkaobrywaj-pouczała
-natrzyczwartenadziemio.Zgrabne
ręce
masz
-
pochwaliła,
zobaczywszy,żewszystkostaramsię
robić według jej wskazówek. Kiedy
nazbierałyśmy dobry pęk zadusznika,
Agrypicha się zasapała i przysiadła
na pieńku. - Stara jestem, to już i
niesilna.
-Aludziemówią-wyrwałomi
się-żeniespożytesiłymacie,ciotko.
- E, ludzie, ludzie. Ludzie
mówio, co im ślina na język
przyniesie, i tyle. Różne rzeczy
mówio - dodała. - Nu, czy nie dość
jużnadzisiaj?-zapytała.
- Pokażcie mi, ciotko, chociaż
jeszczejednąroślinę-prosiłam.Nie
musiałam nawet powtarzać swojej
prośby. Agrypicha chętna dziś była
doodkrywaniaswychtajemnic.
- No to chodź, ale to trzeba na
wzgóreczek podejść. Popatrzyłam na
Lady, która pasła się spokojnie, i
poszłyśmy.
Agrypicha pokazała mi roślinkę
dość
wysoką,
o
żółtych
pięciopłatkowych
jak
gwiazdki
kwiatkach, zebranych po kilka i
kilkanaście na łodydze z drobnymi,
podługowatymiliśćmi.
- To świętojańskie ziele, koło
kupały najlepiej jego zbierać i w
samopołudnie.Innoonomocmawe
dnie, inno rano, inno noco. Inna moc
w łodydze twardej, inna w listkach
miętkich, zielonych, i w kwiatach -
pouczała. - Wygotujesz, inaczej
działa,zaparzysz,inaczej,nastojkęna
wódcezrobisz,toteżinaczej.Tojest
mocne ziele, czarodziejskie ziele.
Dochtory jego nie przyuznajo, a ono
siła wielka ma, oj, jaka siła ma!
Żółczne kamienie wypędza, kiszki
leczy, do innych ziół przy puchlinie
brzusznej jego dodawać trzeba: i na
boleści w prawym boku dobre, i na
gniecenie w dołku, i na piasek
nerkowy,inagorączki...mocneziele,
świętojańskie,
kupałowe
ziele.
Trzeba tylko wiedzieć, jak jego
dawać.Zaparzysznietak-nicztego,
nie pomoże. Ale moc swoja tylko
jeden rok trzyma, potem ta moc z
niego wychodzi i do nieba leci. Po
roku nie ma co jego i w chacie
trzymać,
chyba
że
do
kąpieli
skrofulicznym dzieciom do inszych
ziółdomieszawszy.
Rozgadała się Agrypicha, a ja
chłonęłamkażdejejsłowo.
- Przypatrz się jemu dobrze, bo
do niego podobne w lesie rośnie,
krewniak, widać, jego, ale całkiem
odmienny jest i mocy prawie żadnej
nie ma. Głupi ludzi nieraz jego
zbierajo,zaświętojańskielicząc.Nie
wiem dlaczego - zachichotała. - Nu,
na dzisiaj dość - urwała krótko i
pożegnałyśmy się. - Nie trzeba, żeb
nas
ludzi
razem
widzieli
-
powiedziałanaodchodnym.
Wróciłam do domu, słońce
ładnie wzeszło, ptaki śpiewały
cudnie.PostawiłamLadydostajni,a
sama poszłam do sadzawki, żeby się
obmyć.
Z
przerażeniem
uświadomiłam
sobie,
że
nie
umówiłamsięzAgrypichąnadalsze
spotkania.
Agrypicha widać jednak lepiej
znała moje ścieżki i moje zwyczaje,
niż ja jej. Już zresztą dawniej, kiedy
ją spotykałam na polu, miałam
wrażenie, że mnie obserwuje. Tak
chyba istotnie było, bo kiedy
nazajutrz nad wieczorem jechałam
między
mogilnikiem
a
młodym
laskiem,wktórymzawszebyłopełno
głuszców, znowu zjawiła się nagle
jakspodzieminamojejdrodze.
- Wiedziałam, co ciebie tu
spotkam - powiedziała. - Chodź,
zwyczajno a ważno tobie trawke
pokaża.
Zeskoczyłam z konia. Lady
zarżałaiponiosłabokiem.
-Strachliwatwojakobyłka.
- Tak, bardzo płochliwa -
potwierdziłam.
- Trzeba by jej odstrasznika
trocha dać - powiedziała Agrypicha.
- Czasem to pomaga. Pokaża tobie,
jakjegoznajdziemy.
Nagle schyliła się i zerwała
zwykłepoziomkoweliście.
- Co tak uśmiechasz sia -
zwróciła się do mnie - że to zwykły
poziomnik? Ale to tak jak liści
brzozy, na czyszczenie krwi dobre i
na majowe leczenie dobre, a jagody
suszone i od anemii dziciatko
uratować mogą, bo żelazna moc w
sobie
majo:
czerwonińkie
oni,
czerwona krew w człowieku robio,
to nic, co takie zwyczajne. Jagódki,
jagódki dobrą moc w sobie majo,
kamienie w pęcherzu rozpuszczajo i
od zwapnienia żył na starość dobre.
A
listki
suszyć
w
cieniu
przewiewnym
trzeba.
Przed
kwitnieniem zbierać najlepiej; już
teraz za późno, już w nich moc nie
taka. Jagody, wiadomo, zbierać
trzeba, jak dojrzeją. Korzonki też
leczo, tylko ich późno jesienio
wykopać trzeba i w letnim piecu
pomiotłem
czysto
wymiecionym
suszyć.
- Agrypicha usiadła na pieńku
trochę jakby zmęczona, ale mówiła
dalej: - Wywar z korzonków od
boleści kiszek dobry jest. Zachoruje
maleńkie dziciatko na rozwolnienie,
marchew cukrowo w krynicznej
wodzie ugotuj, trzy razy jo przez
siteczko włosiane przetrzyj, trzema
szczyptkamibiałejsoliosól(bobyła
na wsi i sól bydlęca, zielonkawa,
używana
przez
ludzi
dla
oszczędności)iwywaremkorzonków
pozimkowych zalej, niech smokczy.
Delikatne to lekarstwo. Możesz i
wywaru pięciorniczka dodać, co go
kurzym zielem nazywajo. Też dobre
korzonki, tylko trochę mocniejsze.
Świetliczkamudaj,niechpopijaido
cycka po trochu przystawiaj. U
starszych wywar kobylnika dawać
można,
ale
to
bardzo
mocne
lekarstwo jest. W wojne ludzi od
krwawej
biegunki,
co
to
jo
dyzynterio nazywajo, kobylnikiem
leczyli sia, ale ze wszystkim małym
dzieciom dawać jego nie można, bo
zamocnyjest.
Agrypicha mówiła i mówiła, a
ja to wszystko notowałam w swojej
pamięci. Kiedy stwierdziła, że na
dzisiajdosyć,podniosłasięzpniaka
iposzłyśmywstronędolinki.
-
A
ot,
i
pięciornik
-
powiedziała, nisko schylając się i
pokazując mi niewielką roślinkę z
pięciopalczastymi
postrzępionymi
liśćmi i żółtymi kwiatkami. -
Przypatrz sia jemu dobrze. Korzonki
jego tak jak i korzonki poziomnika
późno jesienio przy pełni księżyca
najlepiej
zbierać,
wtedy
moc
największą
w
sobie
mają.
Zapamiętaj.
Doszłyśmy
do
dolinki
i
pożegnałyśmy
się
pod
młodym
dębem, bo Agrypicha dbała o to, by
niktnasrazemniezobaczył.
Opętanyprzez
diabła,czylinasiona
pinduryndy
- Oj, ludzie moiściewy, ludzie!
Ratujcie! Opętało mojego Antuczka!
Złeopętało!
Wszystkie baby lecą jakby na
pożarwkierunkuzagrodyKatarzyny,
żegnając się po drodze znakiem
krzyżaświętego.
- Zły w niego wstąpił! Wody
święconejdajcie!Wody!
Na podwórzu Katarzyny tłum,
docisnąć się nie można, a w środku
coś się szamoce, wydając dzikie
„kwiki”. Przecisnęłam się między
nogami, bo byłam mała. Patrzę,
Antuczekmiotasięjakoszalały,cały
czerwony jak rak. Oczy zrobiły się
czarne, źrenice ogromne jak u kota.
Byłnieprzytomny.
-Wody,wodyświęconej.
Święconą wodę po rękach
podają, skrapiając nią opętanego
przez
diabła.
Antuczek
jeszcze
bardziejsięrzucaiwyrywa.
-Diabełwodaświęconapoczuł,
to ni w smak jemu - szepcą baby i
dalejAntuczkapolewają.
-Księdzatrzeba!
- Nie, popa! Popa! Niech złego
duchawygoni!
Ktoś skoczył założyć konia.
Opętanedzieckoszaleje,rzucasięna
ludzi,gdzieśbiegnie.
-Todiabeł,cownimsiedzi,od
święconejwodyuciecchce!
Baby znowu krzyżem świętym
potrójnie się żegnają, jedne ruskim,
drugiepolskim.
-MożebyAgrypichupoprosić?
-szepnąłktośnieśmiało.-Anijużz
diabłem trzyma, może jemu rozkaże,
żebzniegowyszedł.
- Tak, tak, Agrypichu dajcie -
odezwało się jednocześnie kilka
głosów. Agrypichy jednak w chacie
niebyło.
- Po polach szwenda sia,
wiedźma czortowska - zaklęła jakaś
baba.
- Cicho, swaci, cicho! Jeszcze
was ten zły, co w Antuczku siedzi,
usłyszyiAgrypisieprzepowie.
Antuczek szamotał się dalej.
Nagle tłum zafalował i na boki
rozstępowaćsięzaczął.
-
Agrypicha,
Agrypicha
-
zaszeptano.
A ona śmiało do opętanego
dzieckapodeszła,popatrzyłaimówi:
-
Biedne
dziciataczko,
durnopianuobjadłosia.
-Co?Co?Durnopianu?
-
Prawda,
prawda,
i
ja
pamiętam-odezwałsięstaryIgnacy.
- Jak ja był dziaciukom, to Wićka
Aleksandrowy
też
tak
szaleł,
durnopianuobjadłszysia.
-Dawajciejegodomojejchaty
-powiedziałaAgrypicha.
Dwaj rośli chłopi chwycili
Antuczka,ztrudnościągoutrzymując,
bo się ciągle wyrywał, i do chaty
Agrypichy powlekli. A tu już i popa
przywieźli.
-No,gdzietenopętany?
-UAgrypichy.
- Aha, u waszej wiedźmy -
śmieje
się
pop,
który,
to
powiedziawszy,
do
Agrypichy
zaszedł.
Posadzili go na ławie pod
obrazami, na poczesnym miejscu.
Tymczasem
Agrypicha
zaparzyła
jakieś zioła i Antuczkowi do gardła
siłą wlała, a pop pod ikoną stanął i
pokłony bije. Mało wiele czasu nie
minęło,diabełAntuczkaopuścił.Nie
wiadomo, czy popa się uląkł, czy
Agrypichy rozkazu usłuchał, dość że
Antuczek całkiem się uspokoił i na
podłogęsięobsunął.
- Połóżcie jego na łóżko -
powiedziałaAgrypicha.
Katarzyna po biały pieróg
skoczyła, baby jajecznicę usmażyły -
uraczylipopajaknależy.Sporypołeć
słoniny i kilka garnców pszenicy do
kałamaszki jemu włożyli i pop
odjechał. A Antuczek cały dzień i
całą noc spał, aż do południa dnia
następnego. Agrypicha przy nim
siedziała,
nie
zmrużywszy
oka.
Zdrowiutki
się
obudził,
oczka
przetarł.
-Gdzieja?-pyta.
- U mnie - mówi Agrypicha. -
Dobrzespałosia?
-Dobrze.
Antuczek Agrypichy trochę się
bał, wiadomo, wiedźma. Ale ta
wiedźma
pieroga
białego
mu
podtyka:
-
Jedz,
synoczku,
jedz
-
zaprasza.
NoijadłAntuczekbiałypieróg
iAgrypichyprzestałsiębać.
- Nigdy durnopianu do ust nie
bierz, synoczku. To trucizna! Na
śmierćodniejumrzećmożesz.
Antuczek
nigdy
więcej
durnopianu do gęby nie brał i innym
dzieciom brać nie pozwalał. Nikogo
więcej w wiosce od tego czasu
diabełnieopętał.
W kilka lat później spytałam
Agrypichę,
jak
wygląda
ten
durnopian.
- Ot, idź i zobacz. Koło
kamienia za stodołą u Katarzyny
rośnie. Krzak do arszyna pewnie
wysoki.
Liście
palczaste,
do
klonowych
podobne,
tylko
co
mięsiste. Między liśćmi a łodygą
szyszkijakkasztanyzieloneikolące.
Wśrodkuwnichdrobnenasionkaw
rządkiustawione.
- A, już wiem, ciotko! Wszyscy
tychnasionpróbowali,świniepasąc,
i ja też. Niezbyt dobre one były,
ciotko.Prędkojewypluwaliśmy,toi
niktsięniezatruł.
-Oj,trującetenasionka,trujące
- mówiła Agrypicha. - Ale każda
trucizna, choćby i najmocniejsza,
lekarstwem być może, tylko trzeba
wiedzieć, jak ją użyć. Nasiona
durnopianu
wódką
zalane
na
smarowanieodłamaniakościdobre.
Liście suszone na krótki dech
pomocne.
Durnopian
różnie
nazywają,
jedni
denderą,
inni
bieluniemlubszalejem,aprzezto,co
i do różnych jeszcze prachtyk służy,
pinduryndananiegomówio.Truciznę
w sobie mocną durnopian ma, ale
jeśli przeciwne jemu dobre zioła w
czas dać, szybko zatrutego odratuji
sia; nie dawszy ich, źle być może!
Tak
długo
człowiekiem
rzucać
będzie,takdługonimtarmosić,cona
śmierćjegozatarmosi!Wielkasiław
tymnasieniu,wielkainiedobramoc!
Wasilki
Byłasobota.Wybiegłamnapole
po świeże kwiaty. Tuż przy miedzy
koło żyta było aż niebiesko od
bławatków.Miałamjużsporybukiet,
kiedy
spostrzegłam
przed
sobą
Agrypichę.
-Widzę,żekwiatkizbierasz?
-Tak,bardzolubiębławatki.
- Ładne to są kwiatki i
pożyteczne,
ale
bławatki
to
nieprawdziwa ich nazwa. To są
wasilki.
-Czemu,ciotko?
-Siadaj,tociopowiem.
Usiadłam
na
miedzy
obok
Agrypichy
i
czekałam
z
niecierpliwościąnaopowieść.
-
Widza,
co
ty
strasznie
ciekawa,nu,tosłuchaj:
Dawno temu, dawno, między
lasami, między borami, w małej
wiosce, wioseczce żył dziad i baba.
Obojewpodeszłychlatachjużbyli,a
dzieckaswegoniemieli.Pragnęlizaś
tegodziecka,ażstrach.Doznachorki,
copodlasemmieszkała,babalatałai
od
rodzilnej
babki
zioła
przenajróżniejsze piła, a dziecka jak
niebyło,takniebyło.Mówirazbaba
dodziada:trzebadoOstrejBramyaż
do Wilna jechać, może by jaka rada
była. No i pojechali. W Ostrej
Bramie pokłonili się Najświętszej
Panience,
świeczkę
z
wosku
pszczelegozapaliliiosynkaprosili.
Mało
wiele
w
tym
Wilnie
zabawiwszy,dochatywracajo,boto
i dobytek na cudzych rękach został.
Jado, jado, droga kręta, wyboista,
między lasami biegnie. Lasy wtedy
były okrutne, bory ciemne, a w nich
źwierzawszelakiegopełno.Nietylko
wilki płowe, dzikie świni, sarny i
zający jak teraz, ale koty drapieżne i
niedźwiedzi bure, na miód łase, i
żubry, wołami leśnymi u nas zwane.
A co ptactwa rozmaitego było!
Samych dzięciołów chyba ze sześć
gatunków: a to dzięcioł czarny
czerwonogłowy,atodzięciołczubaty
zielony, a to raby korniczak, a to
duży, a to muchołapczyk, a to
trójpalczatek... Chat mało jeszcze ze
wszystkimbyło.
JadoztegoWilnadziadzbabą,
jado, a tu już i noc zapadła. Baba
kiwnęła sia raz i drugi i zasnęła. I
dziad zdrzemnął sia, a konik sobie
pomaleńku
z
nogi
na
noga
przestępuji. Jak długo spali, nie
wiadomo.Obudziłasiababa.
-Czemunijedzim?
Adziadśpi.Konikstoi,aprzed
koniem
drzewo
w
poprzek
wywróconeleży.Jechaćdalejniema
jakidroginiewidać,tylkolasilas,
aprzezdrzewaogieniek,nieogieniek
prześwituji. Budzi dziada baba, za
kapotajegotarmosi.
- Wstawaj, ty niedojdo -
krzyczy, choć sama też spała, ale
wiadomo, na chłopa krzyczeć jest
babska rzecz, jeśli chłopa jak trzeba
chce sia mieć. Obudził sia dziad,
oczykułakiemprzetarł.
-Gdziemy?
- A nu, gdzie? - pyta baba. Ale
palcem na prześwitujący ogieniek
pokazuji:-Cośświecisia,ajakjest
ogień, to i ludzi być muszo. Zlazł
dziadzkałamaszki,koniadodrzewa
przywiązałimówi:
-Pójdapopatrzeć,chtotamjest?
Alebabasamazostaćboisia.Z
woza zlazła i pomaleńku w strona
tego poblasku ruszyli. Ido, ido,
gałęzie
ostrożniutko
ręcami
rozgarniajo. Aż patrzo: ogromna
polana, pośrodku na niej ogień jak
słupwielki.Nabrzeżkupolanyjeleń
chodzi dokoła i w stronę ognia
popatruji. Ale niezwyczajny to był
jeleń. Rogi u niego rozłożyste,
złocone, a między rogami krzyżyk
srebrny miga. Zadziwiła sia baba i
dziadzadziwiłsia.Oj,dziwy,dziwy.
Bliżej między drzewami do przodu
przesunęlisia,patrzo,ludzianiśladu.
Ale ich do ognia coś ciągnie a
ciągnie. Spomiędzy drzew wyszli.
Jeleńnaskrajupolanystanąłianinie
ruszy sia. Nagle skądyś ich płacz
dziecka doleciał. Strząchnęli sia
dziad i baba. Słuchajo. Wyraźniutko
płacz
od
strony
ognia
idzie.
Przyśpieszylikroku.Ajeleństoiiani
drgnie.Patrzo,ażtuprzedogniskiem
dziciatko
maleńkie
powijaczem
spowiteleżyiniebieskimiwoczkami
na nich spogląda. Baba dziecko na
ręcechwyciła,powijaczrozpowiła-
chłopczyk!
-CudPański!-szepnąłdziad.
A jeleń na skraju polany stoi i
ani ruszy sia. Przewinęła chłopczyka
baba,dosercaswojegoprzycisnęłai
w strona kałamaszki ruszyli, a jeleń
za nimi. Koń z daleka zarżał, kiedy
ich poczuł, i dobrze, bo nocka była
ciemna,
a
jeszcze
ciemniejsza
wydawała sia, bo od ognia szli.
Dziciatko do piersi baby przytuliło
sia i ścichło. Dziad z babo do
kałamaszki siedli, konia obrócili i
jado. Jado, jado lasem między
drzewami, bo drogi znaleźć nie
mogo, a co oglądno sia, jeleń ze
złocistymi rogami za nimi idzie. Bór
ciemny,
aż
strach,
ale
dzikie
zwierzęta na boki im usuwają sia, a
drzewa jakby z drogi rozstępujo.
Jechali, jechali, świtać zaczęło,
patrzo, a tu już i droga znajoma.
Oglądnęli sia, a jeleń znikł. Wtedy
dziad i baba krzyżem Pańskim
przeżegnali
sia,
za
dziciatko
Najświętszej Panience z Ostrej
Bramy podzińkowali i z pomocą
boskądodomuwrócili.
Zwiedzieli sia niedługo ludzi,
codziadibabasynkamajo,aleskąd
wzięli, nie wiadomo. Nawet zła
ciotka, co to w niezgodzie z babą
żyła,donichsiaprzyciągnęła.
- A jak jego wołajo? - pyta,
palcemnachłopczykapokazując.
-Wasilek.
Minął roczek drugi i trzeci,
podrósł Wasilek. Oczy niebieskie,
niebieścieńkie.
Włoski
jak
pszeniczkazłociste.Pochaciebiega,
szczebiocze. Za babo na podwórko
wybiegnie, kurkom ziarno drobnymi
rączkami sypie. Cieszy sia baba i
dziadcieszysia,alataido.Przybywa
tych lat Wasilku, ale babie i dziadu
nie
ubywa.
Postarzeli
sia
ze
wszystkim dziad i baba. A Wasilek
krowa pasie i świstawki a dudki z
łozinystrugaigra.
-
Skąd
jemu
to
granie
przychodzi?-dziwujosialudzi.
Inni chłopcy w wilka i w
baranówbawiosia,kijamikamienie,
baranamizwane,dodołkazaganiajo,
a on na dudce paluszkami przebiera.
Innichłopcywpikieragrajo,aonna
świstawce
poświstuji.
Przyjdzie
niedziela, kwiatów całe bukiety
nazbierairaniutkodokapliczki,coto
przydrodzestoi,niesi.
- Dziwne dziecko - mówio
ludzi.
Lubili Wasilka nie tylko dziad i
baba, a i cały naród wioskowy,
opróczzłejciotki.Aleonanikogonie
lubiła.
Niedługo coś dziad słabować
zaczoł. Idzie pod mało jako górka, a
już jemu dech robi sia krótki. Rano
na łóżku siądzi i zakaszla sia. Mało
wiele czasu ni przeszło, zmarło sia
dziadu.PosmutniałWasilek.Dochaty
z pola z krowo wróci, tak koło baby
kręci sia, tak na ręce babie pogląda,
w czym by wyręczyć mógł. Dobre
byłodzieckozWasilka.Alebabapo
śmiercidziadaszybkoposunęłasiai
niedługo
też
za
nim
poszła.
Poschodzilisialudzinapogrzebizła
ciotka przyjechała. Pochowali babu.
NiepłakałWasilek,tylkowoczyjego
niebieskie zrobili sia, jakby szklane.
Po pogrzebie pomogli ciotce ludzie
na
dwie
furmanki
dobytek
załadować.
Krasulu
do
wozu
uwiązali,
drzwi
chaty
kołkiem
podparli.
- Właź na wóz, ty znajdo
zatracony! - zła ciotka Wasilku
rozkazuji i kułakiem jego pod bok
szturcha.
Wtedyposypalisiasłonekapliz
woczówWasilka,alecóżmiałrobić?
Musiałzezłociotkojechać,boijak
samodzieckowchaciezostaćmoże?
Oj, ciężkie życie zaczęło sia dla
Wasilka, ciężkie! Zła ciotka do
roboty Wasilka ledwo świt budzi,
jeść jemu ni daji, przyodziewku ni
sprawia,anajgorzej-graćnafujarce
nipozwala.
- Nie piszcz mi tu, ty znajdo!
Tylko by na tym drzewie świstał, a
robotależy.
Od świtu do nocy urobić sia
musiał Wasilek, drobnych rączek już
nie czuł, a ciotce wszystko źle.
Zmarkotniał ze wszystkim, a taki
mizernieńki zrobił sia jak cień.
Smutno,oj,smutno,apożalićsianie
ma komu, chyba tej trawce murawce
na polu, chyba tej wierzbinie
płaczącej nad rzeczko. Nu i żalił sia
Wasilek
trawkom
zielonym
a
kwiatkom modrym. Żalił sia jaskrom
złocistym. Rannej rosie i jasnemu
miesiączkowi żalił sia. Na dudce
żale swoje wypłakiwał. Tak i było.
Dnie za dniami ciągnęli sia, nocki
krótkiemijali.Zewszystkimsłabeńki
zrobił sia chłopczyk. Aż raz kiedyś
Wasilek na rozświcie wstał, obrócił
sia, nogi pod nim zatrzęśli sia i
niechcący dzbanek gliniany, co to na
ławie stał, na podłoga zrzucił.
Rozprysnął sia garnek po glinianym
toku, na sto drobnych kawałeczków
rozprysnąłsia.Awzłujuciotkujakby
diabeł wstąpił. Jak nie chwyci
kaczałka drewniana, jak nie wderzy
przez pół pasa na same nerki
Wasilka!
Zatoczył
sia
biedny
chłopczyk i na ziemia upadł, a zła
ciotka jeszcze jego nogo kopie i od
darmozjadów wyzywa. Przez pole
jakby grzmot zadudnił i ścichł. A to
jeleńzezłocistymirogamijakwicher
przez pola przeleciał. Tętentem
swoimkrólowąłąkzbudził.Wysunoł
sia za próg Wasilek, na nogi ledwo
podniósł sia i na łączka, co to
niedalekożytniegopolazieleniłasia,
chistając pociągnoł sia. Tam dudka
zza pazuchy wyciągnoł i polom
zielonym a borom szumiącym żalić
sia zaczoł. A był to dzień święty,
niedziela boża. Słoneczko jasne ze
snu wstało, a dobre wróżki zapachy
po polach i po łąkach rozsiewały.
Hej, pachniało zapachamiziołowymi,
zapachami kwiatowymi! Zbudzona
królowa łąk na spacer na łączka
sobie wyszła. Słyszy, jak czyjaś
dudka tak żali sia żałośliwie.
Zasmuciła
sia
królowa
łąk,
zasumowała, bo dobra to była pani,
litościwe serce dla ludzkiej biedy
mająca.Onatokiedyśludziomważna
trawka od boleści stawów pokazała,
co to później jej imieniem ją
nazwano.Zasmuciłasiakrólowałąk:
- Chto tak żali sia? Hej, jaskry,
jaskry
złociste,
hej,
maślanki
słoneczne, zwróćcie swoje oczy w
tamta strona i powiedzcie mi, chto
tampłacze?
Pochylili sia kwiatki jedne do
drugich,zaszeptali:„Chtoto,chtoto,
chto?”,aczomberpachniący,cokoło
Wasilka rósł, drobnym kwiatkiem im
odszeptał. „To Wasilek nasz tak
płacze”. Jeszcze bardziej zasmuciła
siakrólowałąkiwposzumzbożowy
zamieniłasia.
-Jakcimampomóc,Wasilku?-
zaszumiała.
Zdziwił sia Wasilek, skąd ten
szept. Słucha. A potem znowu
królowałąkpyta:
-Jakcipomócmam,Wasilku?
- Tak bym kwiatkiem zostać
chciał
-
westchnął
Wasilek
-
niebieścieńkim, modrookim, między
zbożem, tuż przy miedzy róść bym
chciał, żeby ludzi niebieskościo swo
weselić.
-
Niech
się
tak
stanie!
-.zaszumiałzbożowyposzum.
I na skraju poletka żytniego,
przyłączce,pięknykwiatekrozkwitł.
Przyszedł wieczór, Wasilek nie
wraca,złaciotkaklnie.
- Po polach tylko by ciągał sia,
znajdaniewydarzony.
Przyszła nocka - Wasilka nie
ma. Zła ciotka z boku na bok
przewracasia:
- Niech jutro pokaże sia, kości
jemuodskóryodbija-odgrażasia.
Nie pokazał sia Wasilek ani
jutro, ani pojutrze. Szumi żyto
złociste,kłosyciężkiekuziemichyli.
A między zbożem przy miedzy
kwiatek
modry
niebieszczeje.
Chabrowe woczka w niebo patrzą,
bławatne woczka jasnym światłem
radujosia.Przyszliludziezbożeżąći
zadziwili sia. Jak świat światem
takiegokwiatkaniewidzieli.Woczka
ma niebieskie niebieścieńkie jak
Wasilek, co onegdaj przepadł bez
wieści. A kwiatek jakby woczkami
chabrowymizamrugał.Idomyślilisia
ludzi,coWasilkajakaśdobrawróżka
wkwiatekzamieniła...
- Zła ciotka nerki Wasilku
odbiła, to i od chorób nerek w tych
kwiatkach
moc
-
Agrypicha
podniosłasięzmiedzy.
Zrobiło się już późno, od ziemi
ciągnęłowilgocią,ajamogłabymtak
siedzieć
i
słuchać
Agrypichy
godzinami. O zwyczajnych rzeczach
umiałaopowiadaćtakzajmująco.
Zławoda,miedźi
zdatneręce
Niedaleko nas była wioska,
niewioska, stały tam bowiem tylko
trzychaty.Wjednejznichmieszkała
kobieta wielkiej zacności i dobroci.
Nazywano ją Katarzyną. Miała tylko
jednegostarszegosyna.Resztadzieci
jej poumierała. Padało w jej
zagrodzie także i bydło. Ludzie
mówili:„Nieszeńcijej”.
Pewnego razu przechodziłyśmy
z Agrypichą obok chaty Katarzyny.
Obejście było puste, bo niedawno
wyzdychały jej wszystkie prosięta.
Szkoda mi było tych malutkich,
różowych prosiaczków i Katarzyny.
Westchnęłam, a Agrypicha spytała,
dlaczegozrobiłamsiętakamarkotna.
- Żal mi Katarzyny, że tak
wszystkiebiedynanią,niewiadomo
za co, spadają. Agrypicha rzekła
krótko:
-Bojejbudynkinazłejwodzie
stojo.
- Jak to na wodzie, przecież i
chata, i chlew, i odryna na ziemi są
zbudowane?
- ... zła woda jest pod ziemio -
wyjaśniała Agrypicha - zła woda na
człowieka, który nad nio mieszka,
różne choroby sprowadza, dzieci
schno bez nijakiej przyczyny, starych
wkościachłamie,adochtorypomóc
ni mogo, żywioła ni chowa sia, a
poniktóra zła woda i na mózg
ludziom pada. Złej wody ni widać,
bo pod ziemio płynie, ale suszony
owocróżyzarazjopokaże.
Zaczęłamsięśmiać:
- Co też ciotka takie bajki
opowiada, przecież nie jestem już
takamałaigłupia!
Agrypicha
spoważniała,
zza
pazuchy wyjęła jakiś pomarszczony
owoc, zawieszony na lnianej nitce,
wyciągnęłaprzedsiebieirzekła:
- Sama możesz zobaczyć, gdzie
zławodapodziemio.
Rzeczywiście,
jak
tylko
doszłyśmy z prawej strony zagrody
Katarzyny, to owoc tak się rozhuśtał
nanitce,żeażskakał.Niewierzyłam
jednakAgrypisze,myślałam,iżsama
go
rozhuśtała,
więc
koniecznie
chciałam potrzymać nitkę. Agrypicha
przestrzegłamnie:
-Niukażdegoowocchodzi,ale
spróbuj. Wzięłam ostrożnie nitkę do
ręki i starałam się utrzymać ją
nieruchomo, ale pomału i u mnie ten
zasuszony owoc zaczął się huśtać w
tym samym kierunku. Zdatne do tego
maszręce...-stwierdziłaAgrypicha,
spojrzawszynamnie.
- Bywają takie zdatne ręce, co
tonimitylkodochoregodotkniesz,a
jużzdrowieje,iziołaprzyrychtowane
zdatnymi rękami większa siła w
sobiemajo.
-Todziwne,ciotko.
- A tak, dziwna moc majo w
sobiecoponiektóreręce,jakioczy.
- Ale teraz, co trzeba robić,
ciotko, żeby pomóc Katarzynie? Czy
jej dzieci, jeśli zachorują, i bydło
ktoś ma dotykać zdatnymi rękami?
Czyonamaprzenieśćnainnemiejsce
chatęicałeobejście?
- Tak byłoby najlepiej, ale zła
woda miedzi boi sia, jak napotka na
swejdrodzemiedź,choćbystrużynka,
całaswojamoctraci.Trzebapokłaść
po wszystkich kątach, i w chlewie, i
po
całej
zagrodzie
prawdziwe
miedziaki abo jaki poplątany drut
miedziany.Zławodamiedziboisiai
ugryźćczłowiekawtedyniemoże.
- Ciotko, czemu o tym nie
powiecieKatarzynie?
-Czemu?-powtórzyła.-Aboto
mnie
posłucha!
Powie,
jakieś
czortowskie sztuki, i tyle. Zamyśliła
sięAgrypichaijużodniejtegodnia
ani
słóweczka
nie
mogłam
wyciągnąć.
Zębateżyto
Na naszej podgliniastej glebie,
którą nazywano „suglinok”, żyto
rosło dorodne, kłosiaste i czyste, na
jednymzaśpoletku,obokniskiejłąki
tuż przy lesie, zawsze w kłosach
wyrastałyjakieśdziwnezakrzywione
nitopazury,nitoczarneogromnekły.
Wyglądało to niesamowicie. Nie
lubiłamchodzićkołotegopoletka,od
kiedy
Pawluk,
nasz
pastuch,
powiedział mi, że to są zatrute kły
baby-jagi.
-
Oni
specjalno
trucizno
napuszczone i jakby kto ich zjadł, to
na śmierć może umrzeć - tłumaczył
miPawluk.
Niedawałamjednaktemuwiary
ioponowałam:
-
Gdzieżby
baba-jaga
tyle
zębów mogła mieć, przecież tu
prawie w każdym kłosie po jednym
alboidwatakiekłysterczą?
APawluknato:
- U baby-jagi na zawołanie jej
zębyrozmnażajosia,acoonitrujące,
to sama wiesz. Twoja matka przy
żniwach ni pozwala jego z innym
żytem mieszać. Na osobnym miejscu
jegoskładamyiosobnomłócim,cini
tak?
Prawda-takistotniebyło.
- Ale brat mi mówił, że baby-
jagi są tylko w bajkach - nie
dawałamzawygraną.
- Pewnie i w bajkach też
bywajo - powiedział Pawluk - ale i
wgąszczuleśnym,zaszywszysia,też
sia zdarzajo, w nocy wyłażo i na
złośćludziomróżneszkodyrobio,ot,
jaknaprzykładztymżytem.
Nie
bardzo
Pawlukowi
wierzyłam, ale na wszelki wypadek
obchodziłamtenłanzdaleka.Kiedyś
jednak spieszyłam się do domu i
pobiegłam na skróty właśnie obok
tego poletka. Zdumiona spostrzegłam
Agrypichę,którasiedziałanamiedzy
i przesypywała z ręki do ręki zęby
baby-jagi, wydmuchując z nich
plewy.
-Oj,ciotko,niedotykajcietego!
Szybko wyrzućcie! - zawołałam
wystraszona.-Totrującezębybaby-
jagi.Jeszczesięzatrujecie!
Agrypicha
uśmiechnęła
się
jakośtakciepło:
-To,widać,mnietrochażałuisz
- i trzymając nadal pełną garść tych
zębów, pyta: - A chtoż tobie o tych
zębachzbajał?
-APawluk.
- Oj, żulik, widzisz, jak chytrze
to zmyślił, ale prawdu powiedział,
co to jest trucizna, tylko to ni żadne
zęby baby-jagi, a sporysz. I choć on
trujący, ale z niego mocne lekarstwa
wyrabiajo, bo już i dochtory jego
przyznajo, i apteki skupujo. On jest
przeciwkrwotokom,wszczególności
babskim, bądź po połogu, bądź
miesięcznym, kiedy za mocne, bądź
żołądkowym.Prawda,jakbyjegobez
miary zjeść, to można zatruć sia na
śmierć.Lepiejjegonieprobować.
- Ciotko, a ja go kiedyś, zanim
Pawluk opowiedział mi o tych kłach
baby-jagi, spróbowałam i nic mi się
nie
stało.
Co
prawda,
zaraz
wyplułam,bobyłniesmaczny.
- Lepiej do gęby sporyszu nie
bierz - powiedziała Agrypicha - i
samaludziomdawaćtegonimożesz,
bo, jak z kużdo trucizno, kiedy jo na
lekastwo daisz, specjalnie musisz
umieć obchodzić sia i wiedzieć
dobrze, ile jej dać możesz, żeb
chorego
na
tamten
świat
nie
przeleczyć... Pamiętaj, co każdymi
lekarstwami człowieka nizdrowo za
dużonadziewać,bo,wiesz,jakunas
mówio, jak kogo w druga strona
przeleczo: „On choroba przetrzymał,
aleleczenianizdzierżył”.
Pimpinelkaz
serdecznikiem,
dwanaście
naparsteczkówiserce,
cochodzinalewo
Upodnóżagórki,naktórejstały
nasze zabudowania, rozciągała się
trawiasta
łączka,
usłana
różnobarwnym kwieciem, z drugiej
strony otoczona głębokim okopem,
pozostałością wojny. Na nim rosły
krzewy głogu. W bezwietrzne dni
unosiły się nad tą łączką cudowne
zapachy. Lubiłam tam biegać i
zbieraćkwiatkinaniedzielnebukiety
dlamamy.
Byłodusznoiparno,boparędni
temu padał ulewny deszcz. Łączka
tętniła życiem i pachniała jak nigdy.
Jużchciałamwracaćdodomu,kiedy
spostrzegłam siedzącą na pieńku
Agrypichę. Miała bardzo zmęczoną
twarzikrótkioddech.
- Dzień dobry, ciotko, czy źle
sięczujecie?
- Ot, wiesz, kiedy człowiek już
stary, to czasem jemu serce skakać i
na lewo chodzić zaczyna. Widać,
pracowaćjemunadojadło,toibryka
jak
źrebię
pierwszy
raz
do
kałamaszki
założone,
ani
jego
okiełzać.Pimpinelkęzserdecznikiem
i zioła dwunastu naparsteczków do
pomocywołaćtrzeba.
- Pimpinelkę? Jaka śliczna
nazwa!
Nie wiem dlaczego, oczyma
mojej wyobraźni zobaczyłam małą
dziewczynkę w powiewnej różowej
sukieneczce z kokardą we włosach,
Pimpinelkę, która trzymała za rękę
chłopca w krótkich spodenkach i w
czerwonej czapeczce - Serdecznika.
Oboje biegli, skacząc po łące, w
kierunku
Agrypichy
i
brzęczeli
nanizanymi na nitkę dwunastoma
złotyminaparsteczkami.
Agrypicha tymczasem wyjęła
zza pazuchy skórzany woreczek, jak
od machorki, wzięła na język
szczyptęcukruzczymśzmieszanegoi
popiłajakimśpłynemzbutelki.
-Siadajisłuchaj-powiedziała
do mnie. - Dziś chodzić ni będzim.
Kiedy
serce
człowieku
brykaćzaczyna,
to,
długo
nie
czekawszy,
szczypteczka
startych
listków dwunastu naparsteczków daj
jemu i kartoflanym wywarem albo
sercowymi ziołami niech zapije.
Korzeń pimpinelki do tych ziół
wchodzi.Późnojesieniowykopywać
jego
najlepiej,
jeszcze
przed
przymrozkami (wczesno wiosno też
można,aletrudnojegopoznać)i,jak
kużde korzeni, przy pełni księżyca
trzeba
z
ziemi
wybierać,
w
krynicznej wodzie czyścińko wymyć,
drobnińko pokrajać, w letnim piecu
wysuszyć i w zakryta baneczka
schować. Ale nie sam korzonek
pimpinelki, zaparzywszy, choremu
dawać trzeba, bo jedno ziele takiej
siły nie ma, jak kilka razem
zebrawszy
sia.
O,
jak
nie
przymierzając,
kiedy
człowieku
strzecha naprawiać przyjdzie sia,
ciężko samemu i łaty wciągać, i
słoma układać, i przytrzymywać; we
dwóch,trzechskładniejrobotaidzie.
Nu, tak i zioła lepiej po kilka
mieszać,alezawszeniedopary.
Agrypicha trochę się zmęczyła
tym mówieniem, zamilkła więc na
moment, jakby dla zaczerpnięcia
tchu. Po chwili znowu zwróciła się
domnie:
- Pięć ran Pana Jezusowych
było, to i pięć ziół do popijania na
brykające serce zaparzać trzeba.
Weźmiesz
korzonka
pimpinelki,
korzonka
walerianki,
kwiatka
drzewka cierniowego, o, tego -
pokazała palcem na krzew głogu -
trawki
serdecznika
i
byliczki
przypłotnej.
Pomieszawszy
ich,
dobrałyżka drewniana z czubem
kubkiemwrzątku
zaleisz,
przykryweczką przykryisz i do pieca
gorońcego na godzinka postawisz.
Przecedziwszy, choremu daisz, niech
przez cały dzień popija po trochu.
Można i nastojka na wódce z tych
korzonków i trawek zrobić, żeb
potemwraziepotrzebypodrękąich
mieć, kapelkami po dwadzieścia
trzy-cztery razy na dzień brać. Do
nastojki można jeszcze dwa białe
kwiatki dodać, a to płateczków lilii
wodnej:
ona
biała,
pachniąca,
spokojność człowieku przynosi, i
białych dzwoneczków konwalii, ale
tychniezadużo.
-Ciotko,lilięwodnąikonwalię
znam, ale jak wygląda serdecznik i
ziele dwunastu naparsteczków, nie
wiem.
-Serdecznik?Ot,wrękujegow
bukiecietrzymasz,acotrzymasz,nie
wiesz - zaśmiała się i wyciągnęła z
mojego bukietu roślinkę, w której
kwiatki i liście były przetykane na
przemian, jak w naszych wileńskich
wielkanocnych
palmach.
Liście
strzępiaste po dwa naprzeciw siebie
rosnące, a tuż nad nimi kwiatki
wokół łodygi jak kołnierzyk różowy
oblepione, i znowu listki, i znowu
kwiatki, tak na zmianę, aż do
wierzchołka.
-Ciotko,skądciotkaznasiętak
nawszystkichroślinkach?
- A, to wszystko od mojej
praprababki
poszło.
Ona
u
bonifratrów przy klasztorze w Wilni
służyła,cotooniziołamiludzileczo.
A
potem
to
jedna
drugiej
przepowiadała, aż do mojej babki
doszło, a ja już od niej nauczyła sia
wszystkiego. Tylko co swojej córki
aniwnuczkiniemam,tokomumamo
tych trawkach opowiadać? Wszystko
toprzepadnie-powiedziałatojakoś
takrzewnie.
- Nie przepadnie, ciotko, ja
postaram się zapamiętać i też będę
ludziompomagać.
Agrypicha
uśmiechnęła
się
serdecznie:
- Mała ty, ci spamiętasz? -
wstała z pieńka. - Ot i uspokoiło sia
już moje serce; teraz chodź, pokaża
tobiepimpinelka.
- Ciotko, ona do anyżku
podobna.
- Pamiętliwe oczka masz -
pochwaliła.
- Wcale nie jest piękna, jak
myślałam...
- Ale za to dobra - wtrąciła
Agrypicha - bo nie tylko od serca jo
dawaćmożna,aleiprzyzaflegmieniu
płucnym,ikiedyoddechkrótki,iprzy
inszychchorobach.
Szłyśmy koło mogilnika w
kierunku zakrętu. Nagle zobaczyłam
piękneżółtedzwoneczkidowysokiej
łodygi
krótko
przyczepione,
Agrypicha też je spostrzegła, bo
wskazałarękąwtymkierunku:
- Widzisz te naparsteczki, dużo
ich, nie tylko na dziesięć, ale i na
dwanaście
palców
starczyłoby.
Naparstek od ukłucia igły palec
broni, a ziele to od żądła choroby
serce ochrania. Mocne to ziele, w
liściach
największa
jego
moc.
Wysuszyćichwcieniutrzeba,napył
zetrzeći,jakkomusercemocnolata,
dawać kryszeczku, ot, na pół
paznokcia trzeba dawać, z cukrem
zmieszawszy. Najlepiej, jak ja tobie
już mówiła, wywarem kartoflanym
zapijać.
Schyliłasięiwziąwszyszczyptę
piaskunadłoń,pokazywała:
- Tyle chłopu dorosłemu dasz,
tyle babci starej, a tyle dziciataczku.
Ostrożnińkojegodawaćtrzeba,boto
trucizna.
-Jakto,truciznąludzileczyć?-
pytałamoburzona.
- Mało to ja tobie mówiła o
różnych trujących zielach, co to z
nich pożytek ludzi majo. Oj, widać
przecieka
twoja
głowa
jak
rozeschnięty ceberek - przygadała. -
Nu, na dzisiaj dosić, niesilna dziś
jestem,toidochatypomaleńkusunąć
sia musza. A ty biegnij do mamy, bo
twojekwiatkiwbukieciepowiędno.
-Możeciotkęodprowadzić?
- Dziękuję, sama pomaleńku
dojda,nietrzeba,żebnasludzirazem
widzieli - powiedziała znowu na
odchodnym.
Łasatrawkai
śliwkowyocet
Przechodziłyśmy
kiedyś
z
Agrypichąprzezpodmokłąłąkę.Ona
szła nieco pochylona, ja skakałam to
tu, to tam i zrywałam kwiaty. Nagle
Agrypicha schyliła się niziutko i
zaczęłamniewołać:
-Pokażatobietrawku,comuchi
iżuczkizjada.
- Co wy, ciotko, jak to trawa
może
zjadać
muchy?
Chyba
odwrotnie.
Ale
ona
uśmiechnęła
się
pobłażliwie:
-
Mało
jeszcze
wiesz
o
trawkach.KiedyPanBógjużdrzewa
i trawki stworzył, zechciał dać im
skrzydłainogi,ztegowyszliptuszki
i wszystkie nożne stworzenia. Aż
jednegodniazechciałosiaPanuBogu
dla śmiechu zrobić z małej trawki
śmiesznego zwirzuka, co by miał
dziewięć
języczków.
Już
te
okrąglińkie jak łyżeczki języczki
wyrychtowałimiałjemudaćnogi,a
onochap!okręciłosia,przylepiwszy
siatymidziewięciomajęzyczkamido
palców Pana Boga i dawaj smoktać,
ani ich odczepić. „Ho, ho -
powiedziałPanBóg-nadtożtyłase!
Nie moga tobie dać ani nóg, ani
skrzydeł, bo ty by wszystko, co na
drodze swojej spotkał, wysmoktał i
krzywdy mógłby za dużo narobić.
Zostanisz sia ni to trawka, ni to
zwierz.
Siądzie tobie jaka mucha na
listku,możeszsobiejowysmoktać,to
twoje prawo, nie inaczej, ale za to,
żechodzićniemożeszanilatać,dam
tobie duża moc, dla człowieka w
pomoc na jego choroby. Sławne
będziesz, choć przez to człowiek
ciebie może całkiem wygłumić, nie
na zło tobie, ale sobie na pożytek”.
Nu, popatrz na nio - zwróciła się do
mnieAgrypicha-adobrzepopatrz.
Była to niziutka roślinka z
listkami okrągłymi, nieco wklęsłymi,
wyrastającymi
jakby
wprost
z
korzonka, pokrytymi ni to włoskami,
ni to niteczkami z węzełkami, na
środku listka krótszymi, na brzeżku
dłuższymi. Na jednej łodyżce kwitły
drobnebiałekwiatki.(Sądzę,żebyła
torosiczkaokrągłolistna).
- Nieczęsto ta trawka spotkać
można, ludzi jo bardzosz wyrywajo.
Całe ziele na lekarstwo jest zdatne,
zbierać
jego
najlepiej
przed
kwitnięciem, suszyć w cieniu, gdzie
wietrzyk
przewiewa,
na
czysto
wyheblowanej desce abo na lnianej
łatce.
Cienińko
rozściełać,
żeb
prędko schło. A potem trzymać jego
trzeba w dzbanku suchim glinianym,
dobrze polewanym i deneczkiem
przykrytym.Dobratojesttrawkadla
dziciatak
do
strawy
hardych.
Weźmiesz kryszku, ot, z pańska
łyżeczki od herbaty, wodo gotujonco
zalejesz z pół szklanki i zrobisz
napar. Niech pije przed kużdym
jedzeniem, niech pije trocha po
trochu. Już nie będzie do jedzenia
harde i smaku do niego nabierze.
Można ta trawka i z innym zielem
mieszać, z krwawniczkiem, co po
miedzach rośnie, i z trylistnym
bałotnym babkom, o z hetym -
pokazała mi bobrek trójlistny - z
korzonkiem
arcydzięgla
i
szczypteczko centurii. Pamiętasz, jak
centuriawyglonda?
-
Tak,
ciotko,
ma
takie
czerwone,
drobne
kwiatki
jak
gwiazdeczki.
- Dobrze, a i piołunu kryszku
dodać można - ciągnęła dalej - ale
dzieci jego nie lubio. Na starość
dobrajestłasatrawka,kiedyżołądek
przerabiać strawy nie chce i kiszki
leniwe. Dla różnych chuderlawych
dobre, zaraz u nich kiszki inaczej
chodzić będo, mało pomału ciała
nabioro; i nastojka na wódce z łasej
trawki robić można. Tobie by też
zdało sia łasej trawki popić -
uśmiechnęła się do mnie - ale wy,
pany, a w ziele nie wierzycie,
mówicie: „zabobony”, tylko po
dochtorach jeździcie, a oni tych
dobrychtraweknieprzyznajo.Ot,na
przykład, jak chto kwaśności w
żołądku nie ma, a niestrawności
dostanie, niech octu ze śliwek raz i
drugi popije, wraz niestrawność
ustąpi. A potem nastojka z łasej
trawkizparatydni.
Agrypicha umilkła na moment,
nabrałatchuiopowiadaładalej:
- Mówiła mnie moja babka, co
to u grafa za kucharka była, raz
przyjechał drugi pan aż z Warszawy,
a był taki długi i chudy, aż strach, i
nic jeść nie mógł, na żołądek mocno
słabował.Babkajemuciągleosobno
delikatne jedzenie gotować musiała.
Ażraztenpansamzaszedłdokuchni,
bowidaćludzkiiniehonorowybył,i
mówi, niech dziś babka obiadu jemu
ni gotuji, ze wszystkim jeść dziś nie
może, bo ma boleści w brzuchu i w
kiszkachgra,iprzelewasia.Ababka
mówi: „Zrobia panu herbata z łasej
trawki”.Apanwśmiech:„Comitam
wasze trawki pomogą, kiedy mnie
sławne dochtory w Warszawie nie
pomogli,mówili,kwasówwżółądku
zupełnie nie mam”. A babka moja
mówi: „To prosze octu śliwkowego
pokubeczkuzwodochoćprzezkilka
dni popić”. „Octu śliwkowego!” -
zdziwiłsiapan,apotemzamyśliłsia
i mówi: „Nic nie mam do stracenia,
niech mi babka da”. Kilka dni popił
śliwkowego octu i nastojki z łasej
trawkizcenturio,bałotnymbabokom
i kryszku arcydzięgla, i wraz
poprawił sia. Potem z tej Warszawy
pięknachustkababcemojejprzysłałz
podziękowaniem,agrafśmiałsia,że
tak ten śliwkowy ocet i ta nastojka z
trawyupodobał,cozamiastwinaich
pije. Rozgadała się Agrypicha; nie
wiemdlaczego,dziśmówiłajakinne
wiejskie
kobiety,
całkiem
z
białoruska.
- Nu, widzisz te jazyczki, na
nich
włoski,
niwłoski,
trawka
włoskami mucha trzyma i listkami
smokczy.
Przy mnie jednak żadna muszka
na listkach nie siadła, nie bardzo
więctymopowieściomwierzyłam.
Minęło
kilka
lat,
zamieszkaliśmy w innej, bardziej
wilgotnej
miejscowości.
Nie
wyzbyłam się przyzwyczajenia do
obserwowania
przyrody.
Kiedyś
pobiegłam na końskie pastwisko,
leżące na podmokłej łące koło
rzadkiego brzeźniaczka. Zmęczyłam
się, więc przysiadłam na pieńku.
Nagle zauważyłam, że obok rośnie
dziwny
brązowy
kwiatek,
o
kosmatych
płatkach,
na
dość
wysokiej łodyżce. Już chciałam się
nad nim pochylić i przyjrzeć się
dokładnie, kiedy przyleciała mucha i
usiadła na nim. W tej samej chwili
płatki kwiatka zamknęły się, jakby
ktośnaglezacisnąłpięść.Stałosięto
takbłyskawicznie,żepomyślałam,iż
mi się przywidziało. To nie było
jednakprzywidzenie.Muchażałośnie
bzyczała w środku kwiatu, który był
szczelnie zamknięty. Po pewnym
czasie
ucichła.
Siedziałam
jak
przykutaiczekałam,cobędziedalej.
Nie wiem, ile czasu minęło - może
godzina lub więcej - kwiat rozchylił
się i wypadła z niego mucha; nie
mucha już, a wysuszony muszy
zewłok. Przypomniały mi się wtedy
opowieści Agrypichy, a potem brat
mi powiedział, że w przyrodzie
znanesąroślinyowadożerne.
Jakdziewiaćsił
poswarzyłsiaz
pokrzywoparząco
Trzy dni temu poparzyłam
niechcący
pokrzywą
nogi
i
dotychczas miałam bąble, które
piekłyibolały.Mamaprzypuszczała,
że jestem uczulona na jad pokrzywy,
tak jak na jad żółtych mrówek i
komarów.
Tegodniaprzyłączcespotkałam
Agrypichę.
-Cotakaniwiasioładziś?
-Towszystkoprzeztępaskudną
pokrzywę, całe nogi mnie pieką, w
nocyspaćniemogłam.
Agrypichainatoznalazłaradę:
- Biegnij na łączka i nabierz
listków
babki
płucnej,
czyli
wąskolistnej. Te potarte listki kładzi
sianaukąszoneprzezpszczoły,osyci
komarymiejsca,itopomaga.Możei
odpoparzeniapokrzywopomoże.
Szybko nazbierałam listków
babki i nacierając nimi piekące
miejsca,złorzeczyłampokrzywie.
Agrypicha
zaprotestowała
gwałtownie:
- To bardzo dobra i pożyteczna
roślinka.
-Paskudna,niecierpięjej-nie
dawałamsięprzekonać.
- Siadaj, opowiem tobie bajka,
jak dziewiaćsił poswarzył sia z
pokrzywo...
Rósł sobie na marglowym
poletku dziewiaćsił. Choć nizińki
był, może tylko z cal od ziemi
odrosszy, ale liści swoje kolące
dookoła rozłożył, żółta kwiatowa
głowa na krótkiej szyi wysunął i
hardo naokoło spójrzał. Zobaczył
niedaleko na łatce próchnicy kępka
pokrzywy parzącej i zaczoł jo
posponować:
-Wyrosłatydługaibrzydka,ani
kwiatu ty jak należy nie masz, tylko
jakieś aborki od łapciów w węzełki
powiązane między liśćmi bełtajo sia
naprawoilewo,ilistkamijakpsimi
uszami łapoczysz, widać, żadnej siły
wsobieniemasz.Jatozewszystkim
co insze: mój kwiat, choć tuż przy
ziemi, jak słoneczko żółto między
liśćmi świeci sia. Korzeniem swoim
ja twardo w ziemi siedza, bo korzeń
mój mocny, ni na darmo mówio na
mnie „dziewiaćsił”. I ludzi ze mnie
pożytek majo, bo w moim korzeniu
dziewiać sił siedzi. - I zaczoł
wyliczać: - Jedna siła na lepsze
trawienie, z łaso trawko jego i z
krwawnikiemdajo,druganababskie
choroby,trzecianapędzeniemoczui
czyszczenie nerek z powituszko,
włosami
kukurydzy,
kwiatami
jarzębiny i korzonkami bzu czarnego
pijo...
-Pewnietoteinszeziołaswoja
moc w tym wykazujo, a ty tylko na
przyprzążka-burknęłapokrzywa.
Aledziewiaćsiłzlekceważyłjej
uwagęidalejwyliczałswojesiły:
- Czwarta na poty z malinami,
kwiatem bzu czarnego i koro
wierzby, piąta, najważniejsza, na
wzmocnienienerwów...
Jeszcze dziewiaćsił wszystkich
swoich sił nie wyliczył, a tu
pokrzywacichińkoodezwałasia:
-Izemnieteżjestpożytek:kury
mnie lubio szczypać i jajka lepiej
znoszo,iświnilepiejhodujosia,jak
mniedokarmydodajo...
- Ot, miała czym chwalić sia! -
roześmiał
sia
dziewiaćsił.
-
Poczekaj, jak ja tobie wszystkie
swoje dziewiaćsił wylicza, to sama
zobaczysz,coniemaszcorównaćsia
ze
mno.
Naczupurzył
swoje
przyziemnekoląceliściidalejzaczoł
wyliczać swoje siły. A pokrzywa
pokiwała swoim ciałem i cienińkim
głosemmówi:
-Choćjainijestemtakajakty
pryhoża, wszystkosz i ludzi pożytek
zemniewielkimajo.
- Nu, ciekawy jaki? - prychnął
pogardliwiedziewiaćsił.
- Wczesno wiosno sok ze mnie
wyciśnięty w całym człowieku krew
oczyszczaisiładaji,gotowanelistki
z mięsem jedzo i do zupów u nas
dodajo, bądź buraczkowych, bądź
szczawikowych, suszone listki na
proszek starte siły w człowieku
wzmacniajo i krew lepsza robio, a
jak kogo w kościach łami, to
wyściubać mną raz i drugi bolące
miejsca,wrazłamaćprzestani.
- Dziękuja tobie za takie
leczenie-obruszyłsiadziewiaćsił.-
Przecieżmówio,cotyniemiłosiernie
parzysz.
-Możnateżzemnienastojkana
spircie zrobić razem z nasionkami
durnopianu
i
korzeniem
tojadu
mordownika - nacieranie z tego na
łamanie w kościach dobre... I na
porostwłosów,bądźnaparzonamnie
dajo,bądźzkorzonkówmoichrazem
z korzeniem łopucha nastojka na
ostatnim adhonie albo na słabej
wódce robio i w korzonki włosów
przezdwamiesięcywcierajo.
- Nu, nu - podziwił sia
dziewiaćsił-niewyglądasztynato.
Pewnie tylko przechwalasz sia -
powiedział,podśmiewającsia.
- A ty, taki kurtaty, mało co od
ziemi odrosszy, a jaki ważny, jakby
nie wiadomo kim był - odcięła sia
pokrzywa i wyprostowawszy sia
dumnie, powiedziała: - Jeśli chcesz
wiedzieć,
to
korzeni
moji
na
wzbudzeniemłodościustarychdajo-
tu na chwilkę zawahała sia, a potem
szeptem dodała: - i do różnych
sekretnych
praktyk
mnie
z
durnopianemużywajo...
- E, chto tam o takich rzeczach
słyszał?-odgryzłsiadziewiaćsił.
Na ten czas wyszedł zza
chmurek miesiączek młody, żeb na
światbożypopatrzeć.Ażsłyszy,chto
tam tak brzydko przegaduji sia? A
lubił miesiączek, żeb na świecie był
spokójizgoda.Czekajcie,jużjawas
pogodza - pomyślał miesiączek i
zaświecił
prosto
w
okienko
Wincuczychy,znachorki.Obudziłasia
Wincuczychaipyta:
- Cóż ty chcesz ode mnie,
miesiączku?
A miesiączek jej szepnął, co na
marglowym poletku dziewiaćsił z
pokrzywo
jedno
przed
drugim
brzydkoprzechwalajosia.
-Dobrzebybyłoichpogodzići
skromności nauczyć. Wincuczycha
mówi:
-Zrobisia,aledojesienitrzeba
poczekać,aitymusiszpodrosnąć.
Zgodził sia miesiączek i zaczął
nocwnocprzyrastać,ażzrobiłsiaz
niego księżyc w pełni, a tu już i
chłodem jesiennym powiało. Ubrała
sia Wincuczycha w ciepła kapota,
łopatka mała i koszyk wziąwszy,
wybrała sia różne korzonki na
lekarstwo kopać. Tu, tam pokopała,
aż natknęła sia na dziewiaćsił, a
niedaleko i pokrzywa zobaczyła,
oboje ich z korzonkami wykopała, a
przyniósłszy do domu korzonki
obcięła, czyścińko wymyła, drobno
pokroiłainadeneczkopołożyła,żeb
obeschli.
Leżo
pobok
siebie
dziewiaćsiłipokrzywa-najednoim
przyszło. Ale dziewiaćsił jeszcze
rozpycha sia i pokrzywa na bok
odsuwa.
- Nu, posuń sia - szepce - ci ni
widzisz, co ja tu ważniejszy od
ciebie?AżWincuczychaspójrzałana
nichirozezłułasia:
-Cotytakrozpychaszsia!Itak
zaraz do butelki z wódko razem was
zsypia,bonawzmocnienienerwówi
na odmłodzenie ciała pospołu lepiej
działać będziecie. Jeszcze wam do
kompanii
korzenia
arcydzięgla
kryszku dodam, żeb wy ni do pary
byli - powiedziała Wincuczycha,
wsypującichdobutelki.
Tak,
chcąc
nie
chcąc,
dziewiaćsiłzpokrzywopogodzićsia
musiał. Nazajutrz księżyc przez
okienko Wincuczychy w butelce
pomieszane
ze
sobą
korzonki
zobaczyłiuśmiechnąłsia.
- Nu, i po co było tak swarzyć
sia?Słyszeliwy,corazembędziecie
więcej przydatne, czym kużde po
osobku. Na zawsze zapamiętajcie
sobie stare przysłowie, co zgoda
zawsze buduji, a niezgoda rujnuji -
powiedziałksiężycwpełniiposunął
sia dalej po wysokim niebie nasza
ziemiaoglądać.
Czortoweżebro
Było jakoś już po owsianych
żniwach.
Szłyśmy
z
Agrypichą
brzegiem okopu, w którym zawsze
było trochę wilgoci. Na dnie jego
rosły niepozorne liliowoniebieskie
kwiatki, zebrane na czubku nieco
rozgałęzionej, sztywnej, glansowanej
łodyżki. Było ich tam sporo. Nie
wiedziałam, jak się nazywają i czy
też są lekarstwem. Zapytałam o to
Agrypichę.
-Pamiętaj,toczortoweżebro.
- Ojej, czortowe żebro!!! To ci
nazwa!-zawołałam,aAgrypichanie
zwracającuwaginamojezdziwienie,
zapytała,
czy
mam
nożyk.
W
kieszeniach swoich portek miałam
zawsze cały kram: sznurki, patyczki,
kawałki jakichś blaszek, kamuszki,
kasztany,cukierwkostkachdlaLady,
mojej
klaczki,
i
obowiązkowo
składanyscyzoryk.
- Wykop ostrożnińko roślinka z
całym korzonkiem - powiedziała.
Zrobiłam to, jak mogłam najlepiej,
alekorzeńbyłjakbyodgryziony.
- Chyba korzeń się ułamał -
powiedziałam
zrozpaczona,
ale
Agrypicha
natychmiast
mnie
uspokoiła:
- Ni odłamał sia, bo już taki on
jest.Ludzimówio,co,kiedyPanBóg
jego na pożytek ludzki stworzył, to
diabeł na złość Panu Bogu chciał
jego zgłumić, podskoczył i cap!
zębami za korzeń; odgryzł jego, ale
co korzeń twardy i drzewiasty był, z
tego pośpiechu przedni ząb sobie
wyłamał
i
na
wiek
wieków
szczerbatymzostałsia.Aludziprzez
to ten korzeń czortowym żebrem
nazwali.
Agrypichanigdynieopowiadała
żadnychbajekodiabłach,jaktobyło
w zwyczaju w naszych stronach.
Nieraz korciło mnie, żeby ją o to
zapytać, ale nie miałam odwagi.
Teraznadarzyłasięokazja.
- Ciotko, czy to prawda, że
diabeł po świecie chodzi i różne
skóry na siebie przywdziewa: raz
zamieniasięwczarnegokozła,razw
konia, co w trumnie w przeklętym
kościele siedzi, a o północy z tej
trumny wyłazi i kopytami aż do
pierwszego
piania
kogutów
na
posadzce dudni, albo staje się
błotnym sinym ognikiem i ludzi i
bydło na trzęsawiska z drogi zwodzi
lubporojstachciąga?
Agrypicha zamyśliła się, a po
chwiliodpowiedziała:
- Po mojemu to wszystko bajki,
co ich ludzi wymyślajo. Zły to jest
duch,ondosercaczłowiekawchodzi
i do złego podkusza. Do niechtórych
ludzi
w
szczególności
ma
upodobanie.
- Ciotko, baciuszka onegdaj w
cerkwi mówił, że trzeba do komunii
częstoprzystępowaćiBogadoserca
przyjmować, drugiemu człowiekowi
pomagać i słowem nawet jego nie
skrzywdzić. To czemu Batraczycha
coniedzielawcerkwipokłonybijei
do komunü często przystępuje, a z
całą wioską kłóci się i dobrego
słowanawetnikomuniepowie.
- Oj, oj, nie trzeba tak drugiego
sądzić-pogroziłapalcemAgrypicha.
-Skądtywiedziećmożesz,pocoona
do cerkwi tak często lata. Może ona
ze swoim złym tak wojuje, bo jakby
docerkwiniechodziła,tojeszczeby
gorzej z nio było, a tak zawsze choć
dzień, dwa po niedzieli diabeł do
niejprzystępuniema.
-Alejaaniruszpojąćniemogę,
jaktojest?Razmówicie,żediabełto
duch:złyduch,ajakduchmógłmieć
zęby i połamać je na tym czortowym
żebrze?
- Toż ja tobie mówiła, co to
ludzitakzmyślili.
- Ciotko, ale korzeń naprawdę
jestodgryziony.
-Tożtłumaczyłajatobie,coon
już taki jest - powiedziała dość
niecierpliwieAgrypicha.-Nu,dosić
już tego plaskania językiem, lepiej
słuchaj i przepowiadaj. Korzeń
czortowego żebra, tak jak i insze
korzeni, na jesieni trzeba niezadługo
przed przymrozkami przy pełni
księżycawykopać,oskrobaćzziemi,
czyścińko wymyć, drobno pokrajać i
w
letnim
chlebowym
piecu
pomiotłem do czysta wymiecionym
suszyć. Sławne to lekarstwo od
konwulsjów z trujzielem, tym, co ja
tobiewczesnowiosnopokazywała,z
korzonkiem waleriany i inszymi
ziołamipomieszanymizaparzać,trzy-
cztery razy na dzień przez długi czas
popijać, to i konwulsje przystępu
mieć nie będo. I na inne choroby ten
korzeń jest pomocny. Wywar z niego
flegmazpłucówpomagaodrzucać.
-Ciotko,acotokonwulsji?
- A, to taka choroba, co sama z
siebieprzychodziiraptemczłowieka
o ziemia rzucać zaczyna i skręcać
nim,itarmosić...
- Aha, już wiem. Kiedy jeszcze
z mamą we wsi mieszkałyśmy, to
widziałam jak Stefcię Adasiową tak
zaczęło rzucać. Ciotka Raina między
zęby jej skręconą szmatę wetknęła,
po to, mówiła, żeby Stefcia języka
sobie nie odgryzła. Ciotko, czemu
czortowegożebraiinnychziółjejnie
dadzą?
- Bo oni na tym nie rozumiejo
sia.
-Todlaczegoimniepowiecie?
Agrypicha
posmutniała,
zapatrzyła się gdzieś w dal i,
wzdychając,powiedziałasmutno:
- Abo oni mnie pytajo? Teraz
ludzi do mnie już rzadko zachodzo,
nawet słowem nie odezwo sia, a
chatamojazdalekaomijajo,jakjaka
zarazna - i pokiwała głową. - Już
słoneczko do dołu chyli sia, leć do
chaty - niespodziewanie zakończyła
rozmowę.
Tojadmordownik
Zawędrowałyśmy
kiedyś
z
Agrypichąwciemnylaspomech,bo
to też lekarstwo, a mnie, nie wiem
dlaczego, przypomniał się tojad
mordownik,
o
którym
kiedyś
wspomniałaAgrypicha.
-
Ciotko,
obiecaliście
mi
opowiedziećbajkęotojadzie.
- To nie bajka, ale powiastka
prawdziwa, od dziadów pradziadów
u
nas
w
rodzie
dzieciom
przepowiadana. Słuchaj, wnuczko!
(Taknazwałamnieporazpierwszy).
...dawno, dawno temu, kiedy na
naszychziemiachborybyliokrutnea
lasy ciemne, mieszkali pobok nas za
puszczo sąsiedzi, Prusakami zwane.
Kudłaty i leśny to był naród, ale
spokojny i szkody nikomu nie
czyniący. Ład swój mieli i sławnych
wojowników,cotoichgłowąbyli,i
naród prosty jako ich ręce i nogi. A
natenczas pojawiła sia zamorska
szarańcza, Krzyżakami zwana. Ale
nie szarańcza to była, lecz pająki
jadowite, znak krzyża świętego
bezczeszczące.
Na
ptakach
zamorskich, mówio, przylecieli i na
brzeg wysypali sia. Całe ciało w
żelazo zakute mieli, a po wierzchu
kapoty
białe
czarnym
krzyżem
znaczone. Naród Prusaków, co to w
bogów pradawnych swoich wierzył,
krzcić zamyślili. Ale nie wodo
święto,jakotoCyryliMetody,tylko
mieczem, ogniem i trucizno. Prusaki,
choć to naród dziki był, ale głowo
swojąrządziłsia.Cichimistrzałamiz
gąszczów leśnych gadów zamorskich
zasypywał, jamy noco kopał jak na
zwierzadzikiego.NiemogliKrzyżaki
jadowitePrusakówdostać.Apośród
Krzyżaków
i
Germańce
byli,
Niemcami zwane. Naród to był
ludzkiej mowy nie znający, chytry i
na cudze zawsze łasy. Oni to
doradziligłowaPrusakówchytrościo
zniszczyć. Mówio, nie pierwszyzna
im taka robota była. Posłanników
swoich do Prusaków słać zaczeli
niby
na
ugoda.
Zebrali
sia
najważniejszewojownikiprusackiez
Krzyżakami na radzenie. No i stała
ugoda,alenieugodatobyła,azdrada
haniebna.
Rychtownie
Krzyżaki
prusackich wojowników traktowali,
zamorskimi specjałami i tojadem
mordownikiem, sobie wiadomym
sposobem przyrządzonym. Już nie
wyszli sławne wojowniki z tej
gościnyugodowej,niewyszli.Jużnie
mieli Prusaki głowy. A cóż mogo
ręce i nogi bez głowy? Czasu wiele
nie minęło, a Krzyżaki naród
Prusaków ze wszystkim wygłumili,
coiśladuponichniezostało.Takim
przysłużył sia tojad mordownik...
Mówio, co kiedy diabeł na złość
Panu Bogu tojad zasiał, od razu o
przeznaczeniujegowiedziałikwiaty
sine na pozór kołpaków wojennych
wyrychtował. Trucizno straszno cała
roślina napuścił, aż do brzuchatego
korzenia,atamnajwięcejjejzebrał.
Zamyśliła się Agrypicha, a po
chwilidodała:
-Poddomamiwogródkachjego
często dla kwiatów dziewczyny
sadzo, o trującej złej sile w nim
siedzącejniewiedząc.
Wracając,przechodziłyśmykoło
chaty Mańki, a wokół niej, jakby na
potwierdzenie słów Agrypichy aż
niebieskobyłoodkwiatówtojadu.
- Przypatrz się jemu dobrze -
mówiła Agrypicha, wskazując na
kwiaty. Trucizna to straszna, ale jak
kużda trucizna, tak i ta na dobre
spożytkować można. Kryszaczku do
innych ziół do wewnątrz przeciwko
silnym bólom dodać i od łamania
kości do nacierania nastojka na
wódce zrobić. Ale ludziom w ręka
tego ziela nie dawaj, sama im to
lekarstwo przyrychtować akuratnie
musisz.
Zamilkła Agrypicha, zbierało
się na burze: ptaki polatywały
niziutko,
a
wrony
taki
krzyk
podniosły, jakby się gdzieś paliło.
Trzeba było wracać. Pożegnałam się
więcszybkozAgrypichąipobiegłam
miedzamiwstronędomu.
Zbliżałasięjużjesieńiniedługo
musiałam wyjechać do miasta do
szkoły.Tegorokujużniezobaczyłam
Agrypichy.
Żuczki
Zimawmieścieciągnęłasiębez
końca. Zżerała mnie tęsknota za
mamą i bratem, za lasem i pasieką.
Wypisywałam całe tomy wierszydeł.
Kilka z tego czasu nawet zachowało
siędodziś.
Mknij, koniku mój, nie myśl, że
to znój, przez te wichry i zawieje,
przez te lasy i te knieje, mknij,
koniku,mknij,tam,gdziemisięcni.
Cnimisięzamojąchatkąiza
wioską,cowdolinie,zamymbratem
izamatką,zaogniskiemprzy
rodzinie.
Mknij, mój koniu, mknij, tam,
gdzie mi się ckni, przez te góry i
doliny na zagonek nasz rodzinny
mknij!
(podpisano: „Do-mo-nie”, co
się
wykłada:
„Dola
moja
nieszczęśliwa”,Iklasa)
Ciężko mi było, dziecku lasu,
wytrwać wśród obcego otoczenia i
obcych, jakże różnych od moich
najbliższych, ludzi. Pisałam wtedy
wierszeowytrwałościitęsknocie.
Na
kogo
przyjdzie
chwila
zwątpienialubsięzaczaigłębokiból
w duszy, a może jakieś ciężkie
cierpienia, niech sobie powie, że
wytrwaćmusi.
Niechajnietraciiskrynadzieii
nie opuszcza bezczynnie rąk, bo nie
od razu szczęście się śmieje, trza
wpierwprzejśćtrudyiwielemąk.
Niechajże nigdy nie płacze, nie
wątpiiniechnieskładaswegooręża.
Chwilazwycięstwakiedyśnastąpi,A
ktowytrwały,zawszezwycięża!
(Do-mo-nie,Iklasa)
Tęskniłam do wiosny. Wreszcie
przyszło
zakończenie
roku.
Do
drugiej klasy przeszłam z wynikiem
bardzo dobrym. I znowu były
wakacje, moja droga mama i brat.
Polailasy,wędrówkipieszeikonne,
i spotkania z Agrypichą, na które tak
bardzoczekałam.
Agrypicha pokazywała mi nie
tylkoziołaitrawki,aletaksamojak
ja lubiła się przyglądać wszelkim
żywym
stworzeniom:
żuczkom,
mrówkom
i
robaczkom.
Lubiła
patrzeć na chmury i ptaki. Czasami
widywałam ją zapatrzoną hen gdzieś
w dal, jakby nieobecną na ziemi.
Kiedy jednak chodziłyśmy razem,
interesowało nas wszystko, tym
bardziej
że
na
każdym
kroku
spotykałyśmyzawszecościekawego.
Bywało, idziesz, a tu borsuk
nosek ostry spomiędzy liści wysuwa
- widać zaspał. Popatrzył na nas i
szmyrg! z powrotem. Wiewióreczki
po drzewach gonitwy uprawiają. Jak
one się gonią! Zawsze chciałam
skakać tak jak one. Próbowałam
nawet
rozhuśtywać
wierzchołki
drzewiprzerzucaćsięwpowietrzuz
jednegonadrugie.
Czasami,
kiedy
jechałam
ścieżką koło pasieki, w lesie słyszę
łupu,łupu,łupu,ażstrach,takiszum.
To głuszec ogromny. Korale ma
piękne niczym indor. Pióra czarne,
granatowo w słońcu połyskują.
Główka mała, zgrabna. Zagulgotał,
ogromnymi skrzydłami załopotał i w
krzaki zapadł. Cicho. Schodzę z
Lady, patrzę, gdzie to on tak się
zapadł? Jak w wodę! Zielona
gęstwina ani drgnie. Przyczaił się -
myślę - pewnie mnie się boi, głupi.
Naglepatrzę,wążogromnywkłębek
zwinięty, a drugi na brzózce się
owinął. Brr, nie lubiłam węży, ale
brat mówił, że są pożyteczne i nie
wolnoichzabijać.Przystanęniekiedy
isłucham,jakgrapasieka.Pszczółki,
muszki,
żuczki,
istna
orkiestra!
Czasami,bywało,schodziłamzLady,
wybierałamsobiemiejscetam,gdzie
niskatrawa,kładłamsięnabrzuchui
patrzyłam.Jakitenświatcudowny!Z
wierzchu niby nic, ot, trawa, ale
kiedy się przyjrzeć dokładniej - całe
królestwo: i żuczki, i mrówki, i
czerwone maleńkie pajączki. Małe
zieloniutkie żuczki z niebieskawym
poblaskiem
i
śmiesznymi
podługowatymi noskami. Wszędzie,
gdzieidą,tenruchliwynoseknaprzód
wysuwają i dookoła teren obmacują.
Inny,wpaseczki,czerwono-czarny,
to frant. Odważnie naprzód pod
trawkami jak młody buhaj sunie.
Czarnychżukównielubiłam.Zawsze
biegały
jak
zwariowane,
na
wszystkie strony się rzucały, jakby
się bały, że im czasu nie starczy. A
złe! Jak na rękę wskoczy, zaraz cię
uszczypnie,bowpyszczkutakiemałe
kleszczykimiały,jakobcążkiostre.
Agrypicha zbliżyła się do mnie
niepostrzeżenie.
-
Cóż
tak
żuczkom
się
przyglądasz?-spytała.
-Przyglądamsię.
-Mądrestworzonkażuczkiido
ludzi ze wszystkim podobne. Każdy
jest inny i każdy swoje drogi, swoje
interesy i kombinacje ma. I ludzie to
samo.Czasemchytrusysąniebywałe!
O popatrz, tu na listku dwa żuczki.
Ten zielonkawy tego z różowym
poblaskiem przechytrzyć chce. Mała
muszka, niemuszka jak kropeczka na
listkuleży,zielonynaniąmaapetyti
szaroróżowy też. Jeden na listek
wlazł, drogę noskiem próbuje, a z
drugiej
strony
tamten
też.
Z
naprzeciwka na siebie spojrzeli i
obaj udają, że ich muszka nie
obchodzi.Zielonynaokołolistkaniby
na
poranny
spacer
wyszedł,
ruchliwymnoskiemwkołoobmacuje,
ani
spojrzy
na
muszkę
i
na
szaroróżowego - a do muszki coraz
bardziej się zbliża. A szaroróżowy
toż samo. To tyłem, to bokiem tak
sobie się posuwa i też udaje, że mu
nie o muszkę chodzi. Myślą obaj, że
nikt tego nie widzi, ich tokowań
subtelnych
wokół
muszki
nie
spostrzega. A potem jednocześnie
łaps!zamuszke.Szczękami,łapkami,
noskami się zewrą, walka, że strach.
Różowy odszedł pokonany, nosek
spuszczony i prędziutko na koniec
listka prawie biegnie. A zielony na
środku się rozsiadł i muszkę zżera.
Zdaje się, że mu brzuch pęcznieje,
ale czy pęcznieje, nie dojrzysz, bo
przecież pancerzyk na grzbiecie
twardyma,toibrzuszkaniewidać...
Pamiętaj, jak już podrośnisz i
pójdzisz między ludzi, to i pośród
nichtakichmożesznapotkać,cobędo
chcieli to samo, co i ty mieć, a wid
będo robić, co ich do tego nic ni
ciągni, i będo to skoczkiem, to
boczkiem do tego sunąć sia, licząc,
co ty durna i tych ich tokowań ni
widzisz, a potem chap! i wychwyco
to coś tobie spod samego nosa.
Trzeba mieć oczy szeroko otwarte i
ni kużdemu wierzyć - pouczała mnie
Agrypicha.
Najbardziej intrygowały mnie
duże żuki majowe i gnojowe.
Majowe latały z wielkim hałasem,
jak samoloty - bzum, bzum, bzum! i
już na liściach drzewa lądują.
Niezbyt je lubiłam, bo czasem
wplątywały
się
we
włosy.
Wypychałam nieraz nimi kieszenie
moich portek, wysypywałam je na
rozłożoną
chusteczkę
i
obserwowałam, co też będą robić,
ale one zaraz bzyczeć zaczynały:
bzum, bzum, i rozlatywały się w
swoje strony. Piękne żuki żyły w
nawozie
końskim.
Nawóz
ten
czyściutki jest, z samych najlepszych
trawek i owsa, bo koń niczego
brudnego nie zje. Dlatego nie
brzydziłam się końskiego nawozu.
Agrypichajednakmnieprzestrzegała:
-Choćnawózkońskiczystyjest,
tojakmasznarękachrankęczynogę
choćby na rżysku tylko przebitą, do
nawozu końskiego nie dotykaj sia.
Rzadko, rzadko, ale zdarza sia, że
nawóz koński jad straszny w sobie
mieć może! Jeszcze mnie babka
opowiadała, jak ich sąsiada jad
koński zabił. Pięty sąsiad do krwi
miał popękane i na boso gnój
roztrząsał. Babka mówiła jemu, obuj
się, ale on butów żałował. Przed
śmiercią w duhę jego ze wszystkim
wygięło, a zęby, mówio, tak miał
ściśnięte, że i nożem rozewrzeć nie
mogli.
A
jak
umarł,
nawet
rozprostować jego nie dało sia. Tak,
tak straszny bywa jad w nawozie
końskim!
Mnie jednak mimo wszystko
interesowały piękne nawozowe żuki.
Nieraz
brałam
patyczek
i
rozgrzebywałam, a tam cała żucza
familia! Jeden największy - to
pewnie tata (a może jak u pszczół -
matka,dotądniewiem).Pancerzykiu
nich
granatowe,
połyskliwe,
w
pyszczkach
kleszczyki
jak
u
szczypawek,
tylko
szerzej
rozstawione.Pewnieniminawózżrą.
Jak którego na grzbiet odwrócisz, to
jajeczek
jakby
makiem
białożółtawym obsypano, z tego ich
dzieci będą. Niektóre żuczki były
mniejsze, inne całkiem małe, może
wnuczkowie?Wowsianychgrudkach
było ich najwięcej. Ale były grudki,
w których wcale nie mieszkały.
Czemu? Co im się tu nie podobało?
Może koń jakąś trawkę zjadł, która
miała nieprzyjemny zapach? A może
tu za sucho? Na te pytania nie
znalazłam odpowiedzi nawet w
przyrodniczych
książkach.
Ci
przyrodnicy pisali swoje książki,
jakby oczu nie mieli. Sucho i
bezdusznie. Dopiero przeczytawszy
Meterlinga, byłam oczarowana - ten
miał oczy! Ale Agrypicha też umiała
obserwowaćprzyrodę,itojak!
Krwawnik
Był to już drugi rok mojej
znachorskiej edukacji. Spotkałam się
zAgrypichąjakzwyklepodlasem.
-Zobaczę,czybystreokomasz?
- powiedziała na wstępie i pokazała
dwie identyczne roślinki. - Widzisz
krwawnik i krwawnik. Ten leczy, a
ten nic a nic. Przyglądałam się im
dokładnie.
I
listki
drobniutkie
jednakowiusieńkie i kwiatki białe
takie samiutkie. Jak tu rozpoznać,
który jest który? Pokazała mi
Agrypicha raz i drugi, ale ja nie
mogłam
dostrzec
tej
subtelnej
różnicy, więc przekomarzała się ze
mną:
- Młode oczy masz, a nie
widzisz! Jak tu ciebie znachorstwa
uczyć? W końcu jednak nauczyłam
sięjerozpoznawać.
Teraz,
kiedy
po
prawie
czterdziestu latach od udzielanej mi
przez
Agrypichę
lekcji,
moja
koleżanka
Marytka,
rolnik
naukowiec, zrobiła na krwawnikach
habilitację, wykrywając, że jedne z
nich zawierają lecznicze azuleny,
inne zaś nie, przypomniały mi się
uwagi Agrypichy. Krwawniki różnią
się składem chromosomalnym. Choć
makroskopowo są prawie nie do
odróżnienia, to jednak jest między
nimi delikatna różnica i Marytka,
mimo że nigdy nie była uczennicą
Agrypichy, też je na oko odróżnić
potrafi.
-
Tak,
tak,
krwawnik
i
krwawnik.Choćtoikrewniacy,aze
wszystkim różne są - mówiła
Agrypicha. - Te dobre najczęściej
rosną na suchym i słonecznym polu.
Ale są nieraz i na słońcu rosnące, a
mocy nie mają. Zbierać można i
kwiatki, i listki, i całe roślinki.
Każda część swoje przeznaczenie
ma... Kwiatki trzeba zbierać, kiedy
słoneczkonawysokimniebiestoi,na
lnianym
czystym
płótnie
w
przewiewnymcieniususzyć,takjaki
ziele. Ziele świeże i sok do
majowego leczenia wchodzą. Krew
oczyszczą. Dobre świeże ziele i
suszone dobre: na choroby śledziony
i na złe trawienie, na wrzody w
górnychkiszkachinakrwotokiróżne:
zwykłe,płucneibabskie.Nababskie
najlepsze z tasznikiem i inszymi
ziołami. I jeszcze jedną ważną w
sobiemocmakrwawnik,bomózgw
człowiekuwzmacnia.ZnaszBorucha,
comięsemhandluje?-spytała.
-Znam.
- Jak on był młodym chłopcem,
coś mu w mózgu popsuło sia i
takiego
pomieszania
dostał,
co
dochtory jego do szpitala wariatów
chcieli wsadzić. Wtedy Ryfka, jego
matka, ona już nie żyje, do mnie
przyleciała:„RatujciemegoBorucha,
Agrypicho, wszystko, co mam, wam
oddam!” Ale ja nic od niej nie
chciała. Najpierw dała ja Boruchu
ziół przeciw wzbudzeniu: proszku
chmielowegoiczarciegożebra,ililii
wodnej, i maku polnego kryszku, i
korzonków
walerianki
z
lepiażnikiem, a potem, jak już
uspokoił
sia,
to
krwawnik
i
krwawnik:zzadusznikiemkrwawnik,
z byliczką krwawnik i pomornika
kryszku... Z pomornikiem ostrożnie,
bo to mocne, trujące ziele. Do ręki
ludziomjegoniedawaj,asama,jeśli
trzeba, kapelka do ziół domieszaj -
przestrzegła. - Nu, a z Boruchem
dalej było tak: trzy lata może zioła
Boruch pił i do zdrowia przyszedł.
Borucha matka do śmierci mnie
oddziękować sia nie mogła... -
zamilkła Agrypicha i zamyśliła się
głęboko.
Zbliżało
się
południe
-
południczkizaczęłybrzęczeć,porana
obiad(południczkitotakieżuczkiczy
muszki - nigdy ich nie widziałam,
tylkosłyszałam).Wnaszychstronach
śpiewano: „Pałudniczki zahudzieli,
pałudniawać zachacieli”. Daleko
przez pole poniósł się dźwięk
dzwonu-choćniebyłtoprawdziwy
dzwon, tylko zawieszony na gałęzi
kawał szyny kolejowej, w którą się
stukało młotkiem, w ten sposób
zwołującwszystkichnaobiad.
- Musisz już iść - powiedziała
Agrypicha.
- Chodźcie do nas, ciotko, na
obiad-zapraszałam.
- Dziękuję, swój obiad ze sobą
mam, jeszcze i ciebie zaprosić mogę
- i wyciągnęła kawał białego sera z
kminkiem,pajdęrazowegochlebaze
słonym masłem i sporą butelkę z
naparem z ziół. - Stara już jestem,
trzeba ziółka popijać, żeb kiszki nie
rozleniwili
sia,
a
żyły
nie
stwardnieli: tu i krwawnik jest,
jagódki i listki poziomek, i łasa
trawka, i inne dobre ziele. Spróbuj -
podałamibutelkę.
Pociągnęłam łyczek, ale były
gorzkawe, niesmaczne - skrzywiłam
się.
-Wy,pany,dlategotakiesłabei
szybko umieracie, bo za dużo macie
słodkości! Słodko pijecie i słodko
jecie, a wszystko białomączne, a
wszystko przecierane, i herbata, co
tylko wysusza człowieka. Ty też,
widać,zadużoprzaśnegoisłodkiego
jesz.Prostustrawujeśćtrzeba,chleb
czarny i ziołami coraz to popijać.
Szczególnie
to
ważne,
kiedy
człowiek w leciech jest... W ogóle
znało wiele jeść trzeba, tak, żeb
zawsze trocha głodu czuć, a na noc
tylko kubek mleka świeżego wypić
albo
garnuszek
kwaśniego
-
powiedziałaAgrypicha.
Dzwon
znowu
zadzwonił
niecierpliwie.
Pożegnałam
więc
Agrypichę, pięknie podziękowałam
za udzielone nauki i pobiegłam do
domu.
Mojespotkaniaz
wilkami
W okresie mojego dzieciństwa
wilków w naszych stronach było
bardzodużo,więcczęstorobionona
nie polowania i obławy. Nasze
zabudowania były położone między
lasamiiwilkiwyrządzałynamwiele
szkody.Ciągleporywałyzpastwiska
jagnięta, a także psy podwórzowe.
Podkopywałysięrównieżdochlewa
i wyciągały prosięta. W końcu
zrobiono
wokół
chlewa
dużą
zagrodę, wysokości około dwóch
metrów, dla świń, owiec i cieląt.
Wieczorem przez okno można było
obserwować dookoła ogrodzenia
dziesiątki świecących się wilczych
oczu, a wewnątrz biegały zwierzęta
domowe.
Pierwszy raz zetknęłam się z
wilkiem prawie oko w oko, mając
pięć-sześćlat.Poszłyśmyzmamądo
pobliskiego brzeźniaka po kozaki.
Szukającgrzybów,odeszłamniecow
bok. Dzień miał się ku wieczorowi,
w lesie zrobiło się szarawo. Nagle
napolancepoddrzewemzobaczyłam
ogromnego pięknego wilczura, który
wpatrywał się we mnie uporczywie.
Oczy świeciły mu się dziwnie.
Zaczęłam
wołać
mamę,
żeby
zobaczyła tego pięknego psa. Ale
mamawystraszonachwyciłamniena
ręce.
-Towilk-powiedziała.
Zwierzę natychmiast wycofało
sięmiędzykrzaki.Odtejporymama
już więcej ze mną sama do lasu nie
chodziła.
W zimie wilki łączyły się w
stada i napadały nawet na ludzi,
szczególnie na wracających nocą z
kiermaszu. Chociaż latem wilki były
mniej niebezpieczne, słyszało się
jednaktuiówdzie,żeporywałymałe
dzieci zostawione bez opieki. Toteż
mama bała się moich samotnych
wędrówek po okolicznych polach,
pasiekach i lasach. Kiedy zaś
dowiedziała
się
o
naszych
spotkaniach z Agrypichą, trochę się
uspokoiła.
Po raz drugi zobaczyłam wilka
pół roku później. Pewnego razu
wysłano mnie na pole położone
między lasami, gdzie orał Kaziuk,
aby zawołać go na śniadanie. Nagle
w ostrych porannych promieniach
pojawił się duży płowy wilk.
Kroczył majestatycznie z brzeźniaka
do jedlaka, położonego po drugiej
stronie pola. Zaczęłam krzyczeć,
chcąc go spłoszyć. Mój krzyk
usłyszał Kaziuk i również zaczął
wrzeszczeć, biegnąc w moją stronę.
Ale wilk nie zwracał na nas żadnej
uwagi, nawet się nie obejrzał i nie
przyśpieszył kroku. Nadal powoli,
pełen godności, zbliżał się do
jedlaka, aż znikł nam z oczu w jego
gąszczu.
Tego roku zima była sroga:
Wilcze stada podchodziły pod sam
dom.
Pewnego
wieczoru
posłyszeliśmy dziwny skowyt Puka i
Mika
-
młodych
psów
podwórzowych. Nie był to skowyt
strachu, ale taki, jakby psy chciały
coś dostać. Wyjrzeliśmy przez okno.
Jakiś cień przysuwał się do budy i
znowu parę kroków odbiegał. Psy
piszczały, ale siedziały w budzie.
Wilk, a może to była wilczyca,
powtarzał kilkakrotnie ten manewr.
Wodległościokołosiedemdziesięciu
kroków dalej kłębiło się wilcze
stado.
Niebezpiecznie
było
wychodzićnadwórbezbronipalnej.
Pan Konstanty otworzył lufcik i
zaczął krzyczeć. Wilk uciekł, stado
cofnęłosięażzadębyiznikłozpola
widzenia. Poszliśmy spać. Rano
jednak nie było ani Puka, ani Mika.
Za
drzewami
znaleziono
ślady
krwawejwilczejuczty.
TejwiosnyoźrebiłasięGniada.
Źrebię miało może trzy tygodnie,
kiedy Gniadą wraz ze źrebięciem i
innymi końmi wyprowadzono na
pastwisko, zwane od powstańczych
mogił,
które
kiedyś
tam
się
znajdowały,
mogilnikiem.
Zabudowanianaszepołożonebyłyna
górze,zktórej,powyjściuzzadrzew,
pastwiskowidziałosięjaknadłoni.
Pewnego
dnia
ujrzałam
niecodziennywidok.Wszystkiekonie
na łące ustawiły się w koło z nisko
spuszczonymi głowami. W środku
koła stało źrebię. Konie jakby
tańczyły,
przebierając
tylnymi
nogami, a przednimi drepcząc w
miejscu. Na zewnątrz koła biegał
ogromnyjakcielę,płowypies,aleja
już wiedziałam, że to był wilk.
Narobiłam alarmu, nadbiegł pan
Konstanty z Kaziukiem, zaczęli już z
daleka krzyczeć, wilk szmyrgnął do
pobliskiego lasu. Konie nadal były
niespokojne, lecz źrebię zostało
uratowane.
Najgorszą
jednak
przygodę
przeżyłam w parę lat później w
zimie, kiedy wracałam konno z
pobliskiego miasteczka z lekcji
przygotowawczych do gimnazjum.
Byłojeszczezupełniejasno.Naglew
połowie drogi moja klaczka Lady
dziwnie
zachrapała
i
zaczęła
ponosić.
Obejrzałam
się
i
spostrzegłam z przerażeniem, że za
mną - może o dwadzieścia kroków -
sadził dużymi susami ogromny,
bardzo chudy wilk. Jego oczy
świeciły złowieszczo, zęby miał
wyszczerzone. Lady spuściła głowę
w dół i pędziła jak wiatr, a ja ją
jeszczepoganiałam.Wkrótcepokryła
się
pianą,
która
natychmiast
zamieniła
się
w
szron.
Był
dwudziestostopniowy
mróz.
Zgubiłam rękawiczki, nie czułam
zupełnie rąk, serce zamierało mi ze
strachu, ale szybko zbliżałyśmy się
do naszej siedziby. Wilk nas nie
dopędził,odprowadziłjednakprawie
pod sam dom. Widać był bardzo
głodny. Konsekwencją tej ucieczki
były odmrożone ręce, które pan
Konstanty całą godzinę rozcierał
śniegiem.
Po
pewnym
czasie
zaczęłam odczuwać ukłucia jakby
tysiąca szpilek, palce zrobiły się
czerwone, podobne do gotowanych
serdelków.
Kiedy
już
nieco
oprzytomniałam,przyszłominamyśl,
że Agrypicha w takich wypadkach
zalecała
smarować
odmrożone
miejsce
nagietkową
maścią
na
borsuczym sadle albo nagietkowym
olejem. Niestety, nie było tego w
domu, więc też nie sprawdziłam
skuteczności owego leku na swojej
skórze.Natomiastinnechoroby,takie
jak oparzenie lub jątrzące się rany
żylakowe na nogach, cudownie goiły
się okładane potłuczonymi płatkami
nagietków,
wyciągniętym
sokiem
nagietkowymlubnagietkowąmaścią.
Więcej
wilków,
na
swoje
szczęście, już nigdy nie widziałam,
ale te trzy spotkania będę pamiętać
dokońcażycia.
Wilczajagodai
wilczanio
Tegolata,chodzączAgrypichą,
opowiadałamjejomoichprzygodach
z
wilkami.
Pewnego
razu
przechodziłyśmy koło jakiejś starej
rozwalonej podmurówki, porośniętej
trawą, nie trawą, jakby krzewinkami
o dziwnych listkach położonych
naprzeciwsiebie,zktórychjedenbył
duży, a drugi mały. Na nim, jak na
talerzyku,
leżała
liliowoczarna
lśniąca jagoda, wyglądająca bardzo
apetycznie.Chciałamjązerwać,lecz
Agrypicha krzyknęła, żebym nie
dotykała.
-Totrującawilczajagoda!
- To znaczy, że tylko wilki jeść
jąmogą?-zapytałam.
- Ci mogą, nie wiem, ale ludzi
napewnojejjeśćniepowinni,choć,
jak każda trucizna, też na pożytek
dawana jako lekarstwo być może.
Ale nie znający się człowiek niech
jej nie dotyka. Opowiem tobie
zdarzenie, co od mojej babki
słyszała,aonaodswojejprababki...
Dawno, bardzo dawno temu żył
w
puszczy
gajowy,
co
jego
Borsukiem przezywali, przez to, co
nosa z tej puszczy nie wychilał.
Żonka jemu zmarła w połogu, jak
synka urodziła. Z początku ciotka
pomagała synka Józiuczka hodować.
A jak trocha Józiuczek podrósł, sam
Borsuk nim zajmować sia zaczoł.
Kiedy wychodził w las, w chacie
jego zamykał. Tak ono i było.
Bywało, nakarmi, napoi Józiuczka i
idzie, w chacie jego zamknąwszy, to
na obchód do lasu idzie, to na
polowanie. Był ten Borsuk okrutnie
na wilki zawzięty. Mówio, co
skórów wilczych pełna chata miał.
Było jakości po żniwach, jak teraz,
Borsukwybrałsiadolasu.Józiuczka,
co już trzy-cztery lata wtedy miał, w
chacie zamknął, ale ni zobaczył, co
oknotylkoprzymkniętebyło.Wracaz
lasu,atuJóziuczkaniema.Onipod
ława, on i pod piec: „Józiuczek,
odkliknij sia, gdzie ty?” Tylko wiatr
zagwizdał w kominie, cisza. Aż
patrzy,
zydelek
do
okna
przystawiony: pewnie przez okno
wylazł. Wyleciał z chaty Borsuk,
trawapodoknemwykaczanaiśladw
las idzie. Zaczoł Borsuk synka
wołać, bliższe i dalsze krzaki
przepatrywać, nie ma, jak kamień w
woda przepadł, jakby pod ziemia
zapadł sia. Aż na czwarty dzień
łapcik jego w lesie koło krzaku
wilczej jagody znalazł, a obok na
ziemi ślad wilczy. Szedł, szedł
Borsuk tym śladem, ale do takiej
gąszczy jeżyną i bożym drzewkiem
przeplatanej doszedł, co w żaden
sposób tam wleźć nie mógł. Wrócił
dodomuiłzamizalałsia.Natenczas
przyszła do Borsuka ciotka, ręcy
załamała i mówi: „Abo jego wilki
zjedli,abowwilczaniozamieniłsiai
z wilkami w las poszedł”. Bo trzeba
tobie
wiedzieć
-
powiedziała
Agrypicha - jak dziciatko szmat
hetych jagód zje, śmierć na miejscu
dopada,
przedtem
jego
wytarmosiwszy.Akiedyhetajjagody
liźnie, w wilczanio zamienia sia, do
wilczegostadadołączywszy,wilkiem
na wiek wieków zostaji. Borsuk od
tegoczasu,mówio,nawilkipolować
ze wszystkim przestał i do obławów
niedołączałsia...
-Jamyśle-dodałaAgrypicha-
niedobrze, co tak na te wilki
obławami nastajo, zupełnie ich
wygłumio, a jak Pan Bóg ich
stworzył,topewnieionipotrzebne.
- Ciotko, czy to może być
prawda z tą zamianą dziecka w
wilczka?
- Już ty ni taka mała i rozumna,
to moga tobie powiedzieć. Po
mojemu ta bajka ludzi zmyślili, żeb
małe
dzieci
od
tej
trucizny
odstraszyć, ale kużda trucizna, jak ja
tobiejużmówiła,napożytekludziom
spotrzebować
można.
Liści
wysuszone, na proszek starte od
konwulsjówdobre,odwzbudzeniaw
człowieku i rozdrażnienia, kryszku z
korzonkiem
walerianki
pomieszawszy, ich dać można. Jak
człowiekwszałwpadnie,doinszych
ziół szczypteczka dołożyć. Ale tylko
ten, co na tym zna sia, dawać ich
może.Daszzamało,nipomogo,dasz
za dużo, na śmierć zatruć możesz.
Pamiętaj, że nastojka z korzenia od
bólów, co od przeciągów powstajo,
dobra jest. Ale ty tego ziela ani tych
jagód lepiej nie dotykaj sia -
powiedziała
na
odchodnym
Agrypicha.
Tęjejprzestrogęwzięłamsobie
do
serca
i
wilczą
jagodę
obchodziłamzawszezdaleka.
W
kilka
lat
później
pan
Wincenty, gajowy, po obławie na
wilki znalazł pod wykrotem małego
płaczącegowilczkaiprzyniósłmiw
prezencie, mówiąc, że przyniósł
„wilczanio”.
Nie wiem czemu, ale od razu
przyszedł mi na myśl Borsukowy
Józiuczek.
Może
przez
to,
że
powiedział „wilczanio”, a może
dlatego, że wilczek miał bardzo
mądre,bystreoczka.Akiedypodrósł
i przychodził na moje zawołanie,
często,
choć
to
nielogiczne,
myślałam:
A
jednak
może
to
Józiuczek...
Burzaitaniec
wiedźm
Tego roku lato było bardzo
upalne. Nocami zwykle przeciągały
gwałtowneburzezpiorunami.Ciągle
gdzieś od piorunów paliły się
stodoły.Okołożniwumówiłyśmysię
z Agrypichą, by pójść po ostróżkę
zbożową aż pod jedlak koło Łysej
Góry,cotonaniejleżytendiabelski
kamień. Kiedy przyszłam, Agrypicha
już siedziała na niskim pniaku koło
niewielkiej dolinki, otoczonej z
dwóch stron lasem, z trzeciej zaś
jedlakiem, a z czwartej usypiskiem
przed Łysą Górą. Wydawała się
drzemać.
Zaczęłam
wybierać
ostrożnie wśród zboża ostróżkę, tak
zwaną późną. Napar z ostróżki
zbożowej razem ze świetlikiem
stosuje się na okłady przy zapaleniu
oczu. Wewnętrznie napar z kwiatem
nagietka pije się przy skąpych
miesiączkach. Miałam już całą garść
ziół, kiedy poczułam, że Agrypicha
obserwuje mnie spod przymkniętych
powiek.
-
Dzień
dobry,
ciotko!
-
przywitałamją.
- Dzień dobry. Nie na kobyłce
dzisiaj?
-Nie,tuniedaleko.
-Todobrze,boniedługobędzie
burza.
-Burza?-zdziwiłamsię.
Zczystegoniebalałsiężarjakz
chlebowegopieca.Nahoryzoncienie
widaćbyłożadnejchmurki.
- To nic, zaraz chmurki będą -
Agrypicha widać umiała czytać w
moich myślach. Faktycznie, nie
minęło jeszcze parę pacierzy, kiedy
zjawiły się na zachodzie chmurki -
nie chmurki, a chmureczki niewinne.
Niebieskawe zróżowym rąbkiem.
Patrzyłam z niedowierzaniem. Rosły
one w oczach i zmieniały barwę.
Początkowo
stały
się
nieco
jaśniejsze, z fioletowymi brzeżkami,
miejscami złociste, różowe, ale
potem środek zaczął im ciemnieć, aż
przybrały kolor szarosiny. Chmurki
rosły coraz prędzej, zlewając się
dołem z kolorem nieba, które też na
zachodziepociemniało,jakbyktośna
szary papier wylał rozcieńczony
atrament. Nad naszymi głowami
niebo nadal prażyło żarem i było
barwynijakiej.Naglewłaśnieztego
nieba zaczęły spadać ogromne jak
wiśnie krople, a za lasem jakiś
olbrzym
zaburczał
dudniącym,
stłumionym
basem.
Agrypicha
poderwałasięzpniaka:
-Idźjużdodomu,idź!-zaczęła
mnieponaglać.
-Ciotko,jakochamburzę!
- To dziwne, to dziwne -
popatrzyła na mnie. - Wszystkie
dziecibojąsięburzy.
Kroplezaczęłypadaćgęstsze,a
olbrzym za lasem coraz głośniej na
kogośdudniącosięgniewał.
-
Zmokniesz,
idź
już!
-
wyprawiałamniecorazgwałtowniej.
-Jalubiędeszczowąkąpiel.
-Co?Cotypowiedziała?!
-Powiedziałam,żelubię,jakna
mnie pada deszcz. Nawet mi brat
czepek gumowy z Wilna przywiózł,
żebymwtychdeszczowychkąpielach
warkoczy nie moczyła. Lubię sobie
skakaćwkałuży,kiedynamnietakz
nieba leje. Brat mówił, że taka
deszczowakąpieljestzdrowa.
- Lubisz tańczyć na deszczu?
Niemożliwe! Niemożliwe! I to też! -
powtarzała
prawie
przerażonym
głosem Agrypicha, tak mi się
przynajmniejwtedywydawało.
Nie rozumiałam, co w tym jest
niemożliwego.
-Totak,jakbytynaprawdębyła
moja-dodałaAgrypicha.
Deszcz
nasilał
się
coraz
bardziej.
Pierwsza
błyskawica
przecięła na zachodzie granatową
chmurę i za kilkanaście minut
zagrzmiało, deszcz zaczął padać
jeszcze gęstszy. Agrypicha stała się
jakaśniespokojna.
-Idźjużdodomu,idź!-zaczęła
mnie wyprawiać jakoś dziwnie
natarczywie.
Wyraźnie czułam, że jej w
czymś przeszkadzam. Dotąd, tak mi
się przynajmniej wydawało, nie
miała przede mną żadnych tajemnic.
Przez te dwa lata bardzo się z nią
zżyłam.
- Idź już - powtarzała z
naciskiem
Agrypicha.
-
Mama
pewnieniepokoisięociebie.
Nie
było
rady,
Agrypicha
najwyraźniejnieżyczyłasobiemojej
obecności.
Pożegnałam
się
i
szmyrgnęłampodjedlak,aAgrypicha
ruszyła
w
kierunku
pobliskiej
dolinki.Wdolincetej,kiedypadało,
było parno i jakby cieplej niż gdzie
indziej. Po chwili musiałam zdjąć
sandałki, bo namoknięte podeszwy
ślizgały się po suchym igliwiu.
Pobiegłam boso w stronę domu,
dróżką po drugiej stronie jedlaka.
Grzmiało. Na zachodzie nad lasem
ostre ogniste zygzaki raz po raz
przecinałyniebo.
Odbiegłam już spory kawałek
drogi, kiedy nagle coś mnie tknęło.
Jakby ktoś szepnął mi do ucha:
„Wróć!” Zawróciłam na pięcie i
pomknęłamzpowrotem.Padałgęsty,
ciepły deszcz. Teraz chyba jestem
naprzeciw dolinki? - pomyślałam i
już miałam wychynąć spod jedlaka,
kiedy stanęłam jak wryta. Pośrodku
dolinki,tużprzedemną,rozebranado
naga Agrypicha odprawiała jakiś
dziwnytaniec.Namoknięte,długieaż
do kolan siwe włosy pasmami wiły
sięnaokołojejciałajakwęże.Piersi
sflaczałepodskakiwaływrytmtańca.
Agrypichawyrzucałaręcewgórę,w
dółinaboki.Klepałasiępobokachi
udach, okręcała się w kółko,
podskakując śmiesznie co chwila w
góręnajednejlubnadrugiejnodze.
Nagle
błysnęło,
huknął
ogłuszający grzmot i lunął deszcz
ciepłyjakzprysznica.
Rytm
tańca
się
zmienił.
Agrypicha
zakręciła
brzuchem,
zaczęła zadkiem wywijać młynka w
kółko, w kółko, prędzej, prędzej,
prędzej, coraz prędzej. Jak ona tak
może? - pomyślałam - taka stara.
Wyrzucała ręce w górę, coraz
gwałtowniej i jakoś się co chwila
dziwnie wyprężała. Raptem zaczęła
ruszaćdolnączęściąciałatowtył,to
w przód, wypinając się coraz
bardziej, poklepywała przy tym
siebieigłaskaładolnączęśćbrzucha,
chwilami w tej wypiętej pozycji
jakby zamierając - to było jakieś
niesamowite.
Oczy stały się niewidzące,
zmieniła się zupełnie na twarzy,
jakbybyłanitobardzoszczęśliwa,ni
to nieprzytomna. Wstrząsnęłam się.
Wiedźma!!!
Taniec
wiedźm
odprawia!!!
Tak
bardzo
się
przestraszyłam, że niczym strzała
pomknęłamdróżkądodomu,tylkomi
bosepiętyklaskały.
Mama i brat niepokoili się o
mnie.Takaburza!
- Gdzieś ty się podziewała! -
zawołała mama, ujrzawszy mnie w
drzwiach. Nigdy i nikomu nie
przyznałam się, że widziałam taniec
wiedźm.
Jodyna,słoneczniki
sokzburaka
I
znowu,
jak
kiedyś
po
zimowych bajkach o diabłach i
duchach, przez kilkanaście dni nie
wychodziłam poza nasz ogród. Po
prostu bałam się Agrypichy. Jednak
wiedźmajest-myślałam-mająccały
czasprzedoczymajejtaniecpodczas
burzy.Wkońcujednakwybrałamsię
na swoje ulubione miejsce przy
głuszcowym lasku i tam natknęłam
się na Agrypichę. Siedziała na
suchym
pniu
i
obserwowała
wędrującego
po
jejręku
niebieskozielonego żuczka. Miała
spokojną i dobrą twarz. Kiedy
zobaczyłamjątakąwyciszoną,strach
mnie odleciał. Uśmiechnęła się do
mnieispytała.
-Cóżtociebienigdzieniebyło
widać?
Wstydziłam się przyznać, że się
zaczęłam jej po prostu bać. Szybko
więc
skłamałam,
że
byłam
przeziębiona. Agrypicha popatrzyła
namnietakjakośbadawczo.
- Teraz, latem? Mówiła ty, co
nigdynieprzeziębiaszsia,atylkona
żołądek chorujesz. Zaczerwieniłam
się po uszy - kłamstwo nigdy mi się
nie udawało. Agrypicha znowu
uśmiechnęłasięipogroziłapalcem:
- Nie trzeba starej ciotki
oszukiwać.
Milczałam, nie wiedząc, jak
wybrnąć z tej kłopotliwej sytuacji.
Agrypicha
zamyśliła
się
przez
moment, a potem zaczęła mówić jak
gdybydosiebie:
- Różne są lekarstwa od
przeziębienia,
ale
przeziębienie
przeziębieniu nierówne, jak kaszel
kaszlunierówny.Jednoprzeziębienie
od razu pałem wielkim człowieka
chwyta,adrugiepomaleńkurozbiera.
Ale jedno i drugie słonecznika boi
siaijodyny.
- Jodyny? Przecież jodyna jest
od ran. Mama nam skaleczenia nią
smaruje.
- A tak, jodyny. Na skaleczenia
topolówkalepsza,zarazranygoi.
-Acoztą,jodyną,ciotko?
- Jak tylko przeziębienie ciebie
braćzaczyna,trzy-czterykaplijodyny
na ćwierć szklanki letniej wody
kapnij, wypij i soku żurawinowego
zedwiełyżkiweź.Ajakgardłoboli,
to tą jodyna z wodą popłucz, potem
nogi w gorącej wyparz, smalcem
niesolonym
wysmaruj,
wełniane
skarpetki nałóż i złe powietrze z
chaty
wypuściwszy,
dobrze
przykrywszy sia, idź spać, to
przeziębieniewrazucieknie.
- Ciotko, jak to jodynę pić, czy
tomożliwe?
- A możliwe, możliwe. Mocne
lekarstwo jodyna. Przeziębienie jej
boisia,takjakinastojkisłonecznika.
Słonecznik cały dzień za słońcem
obracasia.Słońcewsiebiezbiera,a
słońca przeziębienie ni lubi, to i
słonecznika ni lubi. Dobra słoneczna
moc w kwiatkach słonecznika i w
liściach też jest siła, a siemiaczki na
rozum dobre... Opowiem coś tobie...
Niedaleko nas mieszkał sybirak, co
to z tej Sybiry choroba sobie
przywiózł,złachoroba.
„Tridniowa triasucha” na nią
mówili,ababkamojazatrzydnijego
nastojko słonecznika wyleczyła...
Trzy razy na dzień po pół kieliszka
nastojki pić trzeba, a jak małemu
dziciatku to dwadzieścia-trzydzieści
kapli na miodzie dawać, zaraz
przeziębienie ucieknie. Mówili, co
od
hiszpanki
ludzi
nastojko
słonecznikaleczylisia.
-Ciotko,acotohiszpanka?
-Tobyłatakastrasznachoroba,
co ludzi jak muchi padali, a
wszystkosz słonecznika bała sia.
Jeszcze o jednym lekarstwie trzeba
wspomnić, a to kiedy kogo gardło
boli.Możnadawaćjemucogodzinka
łyżkasokuzburakapopićiniechten
sok jak najdłużej w gębie trzyma. Z
kilka dni dobrze jego pić. Nawet
małemu dzieciatku, co jeszcze przy
piersi,
małymi
łyżeczkami
abo
kapelkamidawaćjegomożna.
- Wiem o tym, ciotko, bo moja
mama Walukową Andzię od anginy
sokiem z buraka i sokiem oblepichy
wyleczyła.Ciotko,czywięcejziółod
przeziębienia nie daje się? Moja
mama, jak ludzie ze wsi przychodzą
poradę,każedawaćherbatęzkwiatu
lipy z malinami, a jak ktoś ma
duszącykaszel,todajemukorzeniaz
naszych kaukaskich krzaków (dziś
myślę,żebyłytokrzewylukrecji).
- Wiem, wiem - powiedziała
Agrypicha - co twoja mama też na
ziołach zna sia i w ogrodzie sadzi: i
lubczyk, i hyzop, ruta i nagietki, i
pokrzywaspecjalniehoduji.
Rzeczywiście, w naszym domu
mieliśmy nie tylko apteczne leki.
Całaszafkapełnabyłaróżnychziółi
przetworów ziołowych, jak również
surowych jagód w postaci soków i
galaretek z żurawin, porzeczki i
czarodziejskiejoblepichy.
- Dużo jest dobrych trawek i
korzonków od przeziębienia, od
różnych kaszlów, na krótki dech i
nawet na suchoty. Dużo ich jest, nie
spamiętasz teraz, to potem, ale
jodynajestnajpierwsza.
Agrypicha
zamilkła,
jakby
zapomniawszy, że ja jestem obok
niej.Wierciłamsięniespokojnie,ale
ona nadal milczała. Wiedziałam, że
dziśjużnicniepowie.
Dobretrawki
Była niedziela. Dzień wstał
ciepły,
słoneczny,
chociaż
już
rozpoczęły się żniwa i miało się ku
jesieni. Wybiegłam na łączkę przed
mogilnikiem, patrzę, a Agrypicha na
pniakusiedziijakbypacierzemówi.
Twarz jakaś gładka, świąteczna.
Zobaczywszymnie,uśmiechnęłasięi
bez żadnego wstępu zaczęła mówić
jakbydosiebie:
- Wiatr wieje od wschodu,
słońce wschodzi, wiatr wieje od
zachodu, kwiaty rozsiewa, deszcz
ciepły pada, ziemia paruje i dobre
trawki rosną ludziom na pociechę,
wszystkim bożym stworzeniom i
ptuszkomnażycie.
Dobre
trawki,
kwiatki
i
nasionka, i jagody, i kora, i korzonki
na pożytek ludziom dane... Siedem
ich weźmiesz, żeby zły pał odegnać:
kory wierzby i gałązki maliny wodą
kryniczną zalejesz i przez pięć-sześć
ojczenasz gotować będziesz, potem
odstawiwszy,
kryszku
tłuczonego
anyżkuwrzucisziczteryróżnekwiaty
suszone
dodasz:
słonecznika,
dzięcieliny, lipy i bzu czarnego.
Gotować już nie będziesz, tylko do
pieca ciepłego, czysto pomiotłem
wymiecionegonagodzinkęwstawisz,
potem, przecedziwszy, trzy razy na
dzień popijać choremu po pół
szklanki z sokiem żurawinowym
dawaj, a cały pał z niego razem z
potem wyjdzie. Można jeszcze do
tegododawaćipołyżeczcemiodkuz
mlecza.
-
Ciotko,
a
skąd
można
wiedzieć, że pszczoły zbierały miód
właśnie
z
kwiatów
mlecza.
Agrypichauśmiechnęłasię:
- To tylko tak nazywa sia to
lekarstwo.
Jego
robi
sia
tak:
Wczesno wiosno, kiedy tylko mlecz
wypuścipierwszekwiatki,trzebaich
zebrać, wyskubać do czysta i w
stupniutłuc,apotemsokprzezczysta
łatkawycisnąćizcukremucierać,aż
zgęstnieje. Na szklanka soku półtora
szklanki cukru daji sia i z tego
wychodzi miodek mleczowy. Nu,
przepowiadajteraz.
Iprzepowiadałam:„Wiatrwieje
od wschodu, słońce wschodzi, wiatr
wieje
od
zachodu...”
Jak
już
nauczyłam
się
wszystkiego
na
pamięć,znowuzaczęłamówić:
- Dobre trawki i kwiatki, i
nasionka, i jagody, i kora, i korzonki
na pożytek ludziom dane. Przyjdzie
na człowieka kaszel suchi, za gardło
dusi,piersirozrywa,anijegozsiebie
wyrzucić, ani zaciszyć. Korzenia
lukrecji słodkiej z apteki kupisz,
korzonkówperzudrobnopokrajanych
weźmiesz,korzeniażywokostuiślazu
leśnego,imchuszarego,przedtemod
gorzkości uwolnionego, wsypiesz i
napółdniadopiecawstawisz,niech
preja, potem przez lnianą łatkę
przecedziwszy, choremu po trochu
daszbądźzmiodem,bądźzmlekiem,
niechcałydzieńpopija.
-Ciotko,cotoznaczy„mechod
gorzkości uwolniony”? Czy to ten
sammech,conasuchejgórcerośnie?
-Atensam.
- Ale on przecież miał być na
złetrawienie?
- Nu, widza, szczelna główka
masz - pochwaliła. - Ale jakby na
trawienie, to ta gorzkość w mchu
potrzebna, a jak od kaszlu, to
zbyteczna. Żeb ją wyrzucić, mech
przedtemzsodkąmusiszzagotowaći
w
krynicznej
wodzie
dobrze
wypłukać. Przepowiadaj... Widzisz,
niełatwojestznachorzyć.
Powtarzałam to przez kilka
następnych
dni,
a
Agrypicha
codziennie coś do tych przepisów
dodawała...
-
Widzisz
te
podługowate
zielonelistkipokazywała,idącłąką-
to babka płucna, już ją znasz. Jej też
możesz dodać, a jak człowieka
trzęsie, to rozłożychy. Pamiętasz, tej,
cokołonaszegowygonurośnie.
- Wiem, wiem, pokazywałam ją
bratu, a on w starych książkach
poszukał i mówił, że to żadna
rozłożycha,
tylko
dąbrówka
rozłogowa.
- Niech będzie dąbrówka po
waszemu. Ale mocna to trawka, oj,
mocna, tak jak i słonecznik, mówią,
co triasuchę leczy. Nu, a teraz
przepowiadaj
od
początku
-
Agrypichabyłanieustępliwa.
Zaczynałam więc od nowa:
„Wiatr wieje od wschodu, słońce
wschodzi, wiatr wieje od zachodu,
kwiatyrozsiewa...”
Zamowy
Spotkałyśmy
się
kiedyś
z
Agrypichą niedaleko Łysej Góry i
szłyśmy, pogadując o tym i owym.
Teren zaczął się wznosić, bo
podchodziłyśmypodgórkę.
-
Odpocznijcie,
ciotko!
-
poprosiłam, widząc, jak się bardzo
zadyszała.Nieprotestując,usiadłana
starym pieńku, a ja obok, na
kamieniu.
- Nie siadaj na kamieniu, bo
kamień cała siła z ciebie wyciągnie!
- powiedziała Agrypicha. - Wielką
moc ma w sobie kamień, tak jak
księżyc. I dąb ma w sobie siła. Przy
zamowachichwzywasia...
-Ciotko,ajaksięzamawia?
Agrypicha milczała długo. Coś
jakbyrozważała,wahałasię.
- Dobrze, nauczę ciebie trzy
zamowy:dwieodbóluzębaitrzecia
od róży. Ale nikomu starszemu od
siebie nie przepowiadaj ich, bo cała
moc swoja straco. Od zęba dwie
zamowy:
Pierwsza:
weźmiesz
kryszku
miodu
albo
cukru,
odwróciwszy sia twarzą na zachód
słońca tak zamawiać będziesz: „Na
niebie księżyc, na polu kamień, a w
lesiedąb,zejdziciesiawszyscytrzej
bracia w jedno miejsce i niech
przestanie boleć ząb...” u Nastki czy
innej tam, która ma ból zęba.
Zamówiony miód czy cukier na
bolącyząbpołóż.Najgorszybólzęba
od tej zamowy przeboleć musi.
Powtórzzamowa-powiedziała.
Kiedy powtórzyłam, zaczęła
mnieuczyćdalej:
-Adrugatotak:weźmieszmchu
drzewnego, co od północnej strony
rośnie.
- Ciotko, czemu akurat od
północnej?
- Nie przerywaj, potem tobie
powiem.Mechtennażarwęgielnyz
lipowegodrzewarzucisziniechten,
co jego ząb boli, gęba otworzywszy,
tendymwciąga,atycichińkoszepcz:
„Mech drzewiasty, drzewna w tobie
moc, mech północny, północnej siły
w tobie moc, dym lipowy, dobry
dym, zbierz ich siły w siebie, a ból
zęba (na przykład Helki czy innej
tam, co ból zęba ma) na rozstajne
droginieś”.Powtórzzamowa.
Powtarzałam
raz
i
drugi.
Miałam dobrą pamięć, więc szybko
się uczyłam, ale nic a nic nie
wierzyłam,żetopomaga.
- Pytała ty mnie, czemu od
północnejstronytrzebamechzbierać.
Bo z północy idzie wielka siła.
Drzewaonazasilaiziele,iżywioła.
Od niej też i człowiek zasilić sia
może, na północ odwróciwszy sia,
ręce w górę podniósłszy, siła
północnawsiebiezbierać.
-Aodróżyjak,ciotko?
- Róża, róża. Nie masz od niej
inszego
lekarstwa
jak
zamowa
(antybiotyków
i
sulfonamidów
jeszcze wtedy nie znano). Na mące
żytniej
zamawiać
trzeba,
odwróciwszysiadowschodusłońca:
„Trzy róży rosno w Panajezusowym
ogrodzie: biała, różowa i czerwona;
czerwona,różowaibiała.Wielkaich
siła,wielkamoc!”Bierzeszpierwsza
żmieńka mąki i mówisz: „Róża, róża
czerwona od listków zielonych
oddzielona, od stwoła twardego
odróżniona. Wielka moc w tobie,
róża czerwona! Czerwień swoja z
twarzy (na przykład Januka) zabierz,
róża czerwona!” Mąka zamówiona
do czystej lnianej łatki wsypiesz, a
druga żmieńka mąki bierzesz i
mówisz: „Róża, róża różowa, dnia
nowego
osnowa,
niebo
różem
zalewasz, rankiem ptak róż twój
śpiewa, wielka moc w tobie, róża
różowa! Wielka moc! Zabierz swoją
różowość z twarzy (Januka)”. Do
drugiej łatki lnianej mąka wsypujesz
i bierzesz trzecia żmieńka żytniej
mąki. „Róża, róża biała, do białych
skrzydeł anioła podobna, do śniegu
białego i zimnego, wielka w tobie
łagodność,
wielka
spokojność,
wielka siła! Zabierz pał z twarzy
(Januka),
a
bladość
swoja
(Janukowej) twarzy daj!”, i trzecia
żmieńka mąki do łatki lnianej
wsypujesz. „Trzy róże rosno w
Panajezusowym ogrodzie: czerwona,
różowa i biała. Wielka ich siła,
wielka, moc”. Mąko to najpierw z
pierwszej, potem z drugiej, a na
koniec z trzeciej łatki niech chory
róża posypuji, dopokąd ona ni
zniknie.
Powtarzałam te zamowy kilka
razy,bobyłytrudne,leczuczyłamsię
ich, ponieważ podobała mi się
zawartawnichtajemniczość.
Wkrótce nauczyła mnie jeszcze
Agrypichaodczynieńodurokówiod
złego fatum, w wypadku, kiedy na
przykład czarny kot lub baba z
pustymi
wiadrami
drogę
nam
przejdzie. Dzięki Agrypisze znałam
również
wiele
jeszcze
różnych
zamów:odbrodawek,odporuszenia,
od
ochwacenia
konia
i
na
wstrzymanie
krwotoków.
Prawie
wszystkie te zamowy pamiętam do
dziś. Interesujące dla mnie w nich
jest połączenie wątków pradawnych,
jakby
pogańskich,
z
wątkami
chrześcijańskimi. Nigdy w żadne
uroki i ich odczynienia ani w
skuteczność zamów nie wierzyłam.
Mama i brat od najwcześniejszych
moichlatwpajaliwemnie,żeuroki,
duchy oraz zamowy to przesądy,
gusłaiciemnota...Ajednakpowielu
latach sama parokrotnie musiałam
zastosować zamowy i dziękowałam
w duchu Agrypisze, że mnie ich
nauczyła.
Podsłuchana
rozmowa
Między krzakami leszczyny a
rzędem mendli wiła się dróżka.
Kiedy przebiegałam tędy po kwiaty
na pobliską łączkę, baby kończyły
żąćpierwszezagony.
-Bożedopomóż-pozdrowiłam
je, jak kazał obyczaj. Wydawało mi
się, że bliżej żnące kobiety dziwnie
na
mnie
spojrzały.
Wracając,
niechcący posłyszałam, jak mówiły
coś
o
mnie
i
Agrypisze,
i
mimowolnie
przystanęłam
za
mendlami. Pod nimi siedziały baby i
spożywałyposiłek.
-...aterazAgrypichapomocnica
sobieznalazła-ciągnęłajedna.
-Wiemy,wiemy-odezwałysię
innebaby.-JadźkuzPerłowejGóry.
-Jawammówia,coztoJadźku
nieczysta
sprawa
-
ciągnęła
pierwsza. - Czamuż inszego dziecka
Agrypicha nie wybrała, tylko jo?
Małotodzieciwwiosce,alemówio,
co ona nieszlubne dziecko (co było
nieprawdą), a takie nadajo sia na
diabelskie sztuczki. Agrypicha po
wszystkichrojstachzesobojociąga,
różne ziele pokazuji, czortowskich i
wiedźminychprachtykuczy.Ludziich
ciągle na polach i w lesie razem
widzo.
Babazamilkłazajętajedzeniem.
Inne też jadły w milczeniu. Już
miałam odejść, kiedy odezwała się
któraś...
- Oj, zna sia na tych zielach
Agrypicha,oj,znasia.Mówio,cona
kużdaludzkaboleśćlekarstwoma.
- Prawda, prawda - odezwało
się kilka bab jednocześnie. - Ot,
choćby z to macico Ignaca, tylko
spójrzała,wrazchorobazgadła.
- Jak to było? Powiedzcie, jak
to
było?
-
dopytywały
się
dziewczęta.
- Jak miało być? Pojechał
Ignacy do lasu drzewo spuszczać -
zaczęła opowiadać jakaś starsza
baba.
-
Ze
swoim
Jasiukiem
pojechał, a to chłopiec nieduży był,
sam Ignac na wóz drzewo wwalać
musiał.Jakdźwignoł,takipoderwał
sia,imacicajemuzmiejscazruszyła
sia i pod gardło podeszła. Skurczył
sia Ignacy, za brzuch złapał... Źle.
Wróciłdochaty,koniadokałamaszki
kazał Jasiuku założyć i pojechali do
dochtora.WchodziIgnacy.„Cotobie
tam?”-pytadochtor,nieodwracając
sia.AIgnacynato:„Poratunekjado
dochtora przyjechał względem tej
mojej macicy ”‘. Dochtora jakby z
miejscapoderwało,żach!iodwrócił
sia: „Macicy?!” „Nu tak, macica
mam zruszona” - mówi spokojnie
Ignacy.Adochtórwśmiech.
„Ty macicy przecież nie masz!”
„Jak to, macicy nie mam? - pyta
Ignacy. - To dochtór pewnie ze
wszystkim nie rozmie sia. Jakże
chłop bez macicy żyć może?” Ale
dochtórswoje:niemachłopmacicyi
nie ma. Za brzuch Ignaca pomacał,
jakiście proszki przepisał i mówi:
„Przyjmuj trzy razy na dzień”. Pił
Ignacyproszki,pił,amacicajakbyła
zruszona, tak i została sia, jak
chodziła, tak chodziła, co mówia,
skakała! Nieraz aż pod samo gardło
podskakiwała. Nie było rady ani
spokoju. Ignacy ze wszystkim z sił
opadł. Wtedy poszedł do Agrypichy:
„Ratuj, ciotka!” Agrypicha na Ignaca
spójrzała i wraz choroba zgadła.
Mówi: „Macica macie zruszona”.
Garnek gliniany, zamiast bańki, na
brzuch postawiła i czeka. Bańka
cmok, cmok, cmok, cały brzuch w
siebie wciągnęła, i dobrze. Mało
wiela czasu ni przeszło, bańka
ostrożnińko zdjęła i powiedziała:
„Macicajużnamiejsceweszła”.Tak
i było. Od tego dnia Ignacy znowu
jestwsile.
Babazamilkła.Podniosłamsięz
kucek i już miałam skoczyć w las, a
tu jakaś młoda dziewczyna cienkim
głosikiemzapytała:
- Ci to prawda, ciotko, co
Agrypicha spotyka się z diabłem?
Nastawiłam
uszu
i
znowu
przycupnęłamcichutkozamendlami.
- A jakże, a jakże - mówi ta
pierwszababa.-Wszystkiewiedźmy
wkużdapiątkowanocspotykajosiaz
nim na Łysej Górze. Diabeł do
Agrypichy w szczególności ma
słabość. Sam do niej co noc przez
komin wlatuji. We dnie też z nio po
lasach ciąga sia. Mówio, co Jadźka
już z nim zapoznała. Ta mała Jadźka
niczego ni boi sia: ni ciemności, ni
złego. Z początku diabeł, mówio, ni
bardzo chciał na to zapoznanie
zgodzić sia, ale Agrypicha nogo
tupneła, to musiał posłuchać, bo
Agrypicha wiedźma ważna jest. Za
nos siebie wodzić złemu ni daji.
Jeszcze jemu sama warunki dychtuji.
Raz, mówio, między nio a złym na
Łysej Górze koło Pustoszy do takiej
kłótni doszło, co aż w wiosce
słychać
było.
Diabeł
pewnie
Agrypisieniwsmakcośpowiedział,
możecośchciałodniej,ajejtonipo
myślibyło,chtojegotamwie?Dość,
cotrochapoczekawszy,jaknizacznie
Agrypicha
swoim
skrzeczącym
głosem do diabła krzyczeć, a
wyzywać, a od zasrańców rugać.
Podkurczyłogondiabeł,przycichł,ze
wszystkim
maleńki
zrobił
sia.
Niezadługozłośćjejodeszła,boona
charakterprędki,ostryma,aledługo
wsobiezłościutrzymaćnimoże,toi
zdiabłemwrazpogodzilisia.Zgórki
diabeł z tyłu za Agrypicho piechoto
zszedł, a taki pokornińki, uszki po
sobie położył, jak jaki maminsynek
tuż przy spódnicy Agrypichy trzymał
sia.Agrypichawiedźmaważnajest-
zakończyła baba, a ja prysnęłam w
krzaki.
Kłopotliweskutki
znachorskiejedukacji
W moich stronach, w tamtych
latach,
kiedy
wędrowałam
z
Agrypichą, i później, wiara w
skuteczność odczynień i zamów była
bardzo silna i powszechna nie tylko
wśródwieśniaków,alenawetwśród
ludzi wykształconych, pochodzących
ze wsi. Kłopotliwe skutki tej wiary
odczułam po raz pierwszy, kiedy po
piątym roku medycyny przyjechałam
na wakacje w nasze strony, do
kuzynostwa.
Pan
Antoni,
który
często
pomagał
memu
kuzynowi
w
gospodarstwie, dostał na twarzy
strasznej róży i przyszedł do mnie
prosićozamowę.
- Do lekarza jechać musicie -
powiedziałam - a nie jakieś tam
zamowy stosować. Kuzyn zaprzągł
konia i powiózł Antoniego do
doktora.
Doktor orzekł, że to jest
rzeczywiście róża i przepisał okłady
z ichtiolu. Prawie dwa dni stosował
pan Antoni te okłady, ale róża dalej
się
rozszerzała.
Antoni
znowu
przyszedłdonas.Różazajęłajużpół
twarzy, która była spuchnięta tak, że
oczu
prawie
nie
było
widać.
Gorączka dochodziła do czterdziestu
stopni.PopatrzyłmamniepanAntoni
iwestchnął:
-Widaćjakiśżaldomniema.
- Trzeba natychmiast lekarza -
mówiędokuzyna.
Kuzyn konie założył i popędził
galopem,
przywożąc
wkrótce
doktora, który obejrzał Antoniego,
niedotykając.Pokręciłtylkogłowąi
cichodokuzynamegoszepnął:
- Zła sprawa! Obawiam się, że
niewytrzyma.
A pan Antoni palcem na mnie
pokazujeimówi:
- Panienka z Agrypichą po
polach chodziła i wszystkiego jo
Agrypichauczyła.Każdytowie!Ina
pewno zamowa róży zna! Jakby
zamówiła,
pomogłoby,
bo
i
Agrypicha zawsze jak zamówiła, to
pomagało.
Widać,
co
panienka
biednemuczłowiekupomócniechce.
Przykromisięzrobiło.
- Panie Antoni, cóż wy w takie
zabobony wierzycie? - próbowałam
tłumaczyć.
Ale
im
bardziej
przekonywałam
Antoniego,
tym
bardziej
domagał
się
zamowy.
Doktór przysłuchiwał się naszej
rozmowie i spytał, czy naprawdę
umiem
zamawiać
tę
chorobę.
Potwierdziłam.
- Tu nie ma nic do stracenia,
niechpanizamawia.
Wzięłam więc trzy garście
żytniej mąki i trzy lniane czyściutkie
szmatki...izamówiłam.
- Mąką tą, panie Antoni, twarz
okładajcie. Najpierw z tej pierwszej
łatki, potem z drugiej, a na ostatku z
tejtrzeciejbierzcie.
Widać było, że Antoni się
uspokoił.
Węzełki
z
mąką
ostrożniutko zawiązał, żeby i pyłku
nie uronić, i poszedł. Do wieczora
gorączkazaczęłaopadać,apotrzech
dniach po róży nie było i śladu. Czy
muzwykłażytniamąkapomogła,czy
wielka jego wiara, dość że pan
Antoniwyzdrowiał.
Po ukończeniu medycyny, będąc
na stażu, pracowałam w szpitalu
niedalekostronrodzinnych.Pewnego
dnia
podczas
mojego
dyżuru
przywieziono
kobietę
zobfitym
krwotokiem z dróg rodnych. W
pierwszym
momencie
straciłam
głowę - nic dziwnego, był to
początek mojego szpitalnego stażu -
ale po chwili zaczęłam podawać
chorej środki hamujące krwawienie:
wapno, sangostop itd. Pomagała mi
przy tych zabiegach pielęgniarka
Mila. Jednocześnie wysłałam gońca
po
panią
ordynator,
specjalistę
ginekologa,
mieszkającą
obok
szpitala. Krew z chorej chlustała i
zalewała podkład za podkładem. W
pewnymmomencieprzybiegłasiostra
dyżurna, prosząc, żebym natychmiast
przyszła na pierwszą salę, ponieważ
chora z drugiego łóżka straciła
przytomność.
Wybiegłam
z
opatrunkowej. Na szczęście okazało
się, że było to zwykłe omdlenie.
Kiedy wróciłam, krwawiąca kobieta
przyglądała mi się badawczo, w
końcuwyszeptałasłabymgłosem:
- Ja tak i od razu poznała, co
dochtorka Jadzia z naszych stron, ta
sama,cotozwiedźmoAgrypicho,za
przeproszeniem, chodziła. Nu i
pewnie zamowa na wstrzymanie
krwotokuzna,boiAgrypichaznała,i
czemumniekrwiniezamówi?
- Co pani w takie zabobony
wierzy?!-ofuknęłamją.
Krew lała się jednak bez
przerwy pomimo robionych przeze
mnie
zastrzyków.
Chora
coraz
bardziej bladła, patrzyła na mnie z
wyrzutem,
a
ordynator
nie
nadchodziła.
Byłam
przerażona.
Nagleja,nieuznającażadnychguseł,
chwyciłamstojącynastolikukubekz
wodą, zapytałam kobietę o imię,
wymówiłam
to
jednozdaniowe,
króciutkie
zaklęcie
przeciw
krwotokomipodająckobieciewodę,
powiedziałam:
-Pijcie,krewzarazstanie.
Irzeczywiście,krwotokustałw
okamgnieniu.
Podłożyłam
czyste
prześcieradło i stałam oszołomiona.
Wtem
wpadła
zadyszana
pani
ordynator:
-Gdzietakrwawiącakobieta?
Kiedy ją pokazałam, lekarka
spytałapodniesionymgłosem:
- A gdzie tu koleżanka widzi
krwotok?
-
Odchyliłam
górne
prześcieradło, odsłaniając podkłady
przesiąknięte
krwią.
Ordynator
stanęła jak wryta. Patrzyła na mnie z
niedowierzaniem:
- Jak to? Taki krwotok sam tak
nagleustał?-dociekałanatarczywie.
- Dawałam zastrzyki, a poza
tym...-zająknęłamsię.
Lekarka,
doświadczony
ginekolog,
kręciła
głową
z
powątpiewaniem.Niewierzyła,żeby
podane środki mogły powstrzymać
tak nagle taki krwotok. Nogi ugięły
się pode mną, wykrztusiłam więc,
drżąc ze wstydu, że zamówiłam
krwotok.
Pani
doktór
nic
nie
powiedziała, tylko dziwnie mi się
przyjrzała
i
zabrała
się
do
ekskochleacji.
Wkilkamiesięcypóźniej,kiedy
robiłam obchód, wpadł na salę
sanitariusz,
prosząc,
żebym
natychmiast
poszła
na
salę
operacyjną. Biegłam przekonana, że
wzywają mnie do asysty. Na stole
operacyjnym leżał biały jak papier
człowiek z przeciętą w poprzek
dłonią. Krew zalewała całe pole
operacyjne.
Lekarze
kocherami
usiłowali w tej tryskającej fontannie
podłapaćnaczyniakrwionośne.
- Koleżanko - rozkazała pani
ordynator
-
proszę
natychmiast
zamówićkrwotok.
Stanęłam okropnie zażenowana,
nie wierząc własnym uszom: Jak to,
tu, na sali operacyjnej, w obecności
kilku
lekarzy,
personelu
pomocniczego i chorego, który to
słyszy? Co za wstyd! Ale ordynator
spoglądała na mnie groźnie znad
maski.
- Czy koleżanka nie widzi, co
się dzieje? - krzyknęła. Siostra Mila
podałamijakieśnaczyniezwodą.
- Jak pan ma na imię? -
zapytałam.
-
Wincenty
-
wyszeptał
zbielałymiustami.
Wymówiłamzaklęcieipodałam
choremuwodę,mówiąc:
- Pijcie to na zatrzymanie
krwawienia.
Krew faktycznie natychmiast
przestała
tryskać.
Dyskretnie
wymknęłamsięzsalioperacyjnej.
Po
skończonym
zabiegu
podeszłamdopaniordynatorzlekką
wymówką:
- Przepraszam, ale jak pani
doktór mogła tak publicznie prosić
mnieozamowę,przecieżtoprzesąd.
- Jeśli oni w to wierzą i to im
pomaga,
to
co
to
koleżance
przeszkadza?
-
odpowiedziała.
Myślałam, że na tym skończyły się
kłopotliwe
skutki
znachorskiej
edukacji. Wyjechałam z tamtych
stron. Od paru lat pracowałam w
Akademii Medycznej w Gdańsku na
chirurgii.Któregośdnia,adziałosię
to w 1946 roku, na moim dyżurze
wpadł na oddział jakiś chłop w
kożuchuikrzyczy:
-Dochtorapotrzebuja,dochtora!
-
Jestem
lekarzem
-
przedstawiłamsię,aonnato:
-
Jab
dochtora
chciał.
Rozeźliłamsięimówię:
-Zarazwłożęportki.
- Ni gniewajcie sia, po ratunek
ja przyjechał dla Wićki, synka
mojego, co noga na ostra sztachetka
wsadził, a sztachetka podgniwszy
była, do połowy ułamawszy sia, w
żywymmięsiezostała.Niemoglimy
jej wyciągnąć. Krew okrutnie leji
sia.
Byli
my
noga
wierówko
przewiązawszy, ale bardzosz sinieć
zaczęła,tomusieliodpuścić.
Zrobiło mi się miękko koło
serca, kiedy usłyszałam rodzimą
gwarę. Chłop przyglądał mi się
uważnie. W tym momencie ktoś z
oddziału zawołał mnie po nazwisku.
Chłop usłyszawszy je, aż w ręce
klasnął.
-TożdochtórkaJałgowszczynka
z naszych stron, ze wszystkim mało
zmieniła sia. Ja Józef, wasz sąsiad -
wymienił nazwę sąsiedniej wioski. -
Jak dziś pamiętam dochtórkę, jak
mała była i z naszo wiedźmo po
polachlatała.Dębinajawtedyuwas
nastodołaobrabiał.
W
tym
momencie
jakiś
mężczyznawniósłnarękachchłopca.
Krew rzeczywiście lała się obficie
przezrozdartąnaudzienogawkę.
- Nu, tak może by dochtórka
szybcińko ta krew zamówiła -
szepnął. Młodziutka pielęgniarka,
stojąca obok mnie, zrobiła wielkie
oczy.
- Mamy lepsze sposoby od
zamowy - powiedziałam. - Proszę
natychmiast zawieźć chłopca na salę
operacyjną - zwróciłam się do
sanitariusza.
Tam
założyłam
opaskę
Esmarcha na krwawiącą kończynę i
pod krótką narkozą rozcięłam ranę.
Po
wyciągnięciu
około
dwudziestopięcio-centymetrowego
kawałka
drewna
ranę
szeroko
oczyściłam i zaszyłam. Po kilku
dniach noga zaczęła się ładnie goić.
A ja i moja rodzina z rodziną pana
Józefazaprzyjaźniliśmysiępóźniej.
Róża,czerwony
kolorikumpiaczek
Wczoraj koleżanka dyżurna ze
szpitala zakaźnego, gdzie teraz już
trzeci
tydzień
leżę
jako
rekonwalescentka
po
ciężko
przebytej włośnicy, przyszła mnie
odwiedzić. Pogadałyśmy o tym i o
owym, pytam, jak przebiega dyżur, a
ona mówi, że przed chwilą przyjęła
naoddziałchoregozróżą.
-
Trzeba
zamówić
-
zażartowałam i przypomniał mi się
przypadek sprzed z górą dwudziestu
jeden laty, który ilustrował nie tylko
wiarę w skuteczność zamowy przy
róży,aleiwtajemniczewłaściwości
czerwonego koloru. Opowiedziałam
otymkoleżance.
Zgłosił
się
wtedy
do
ambulatorium Kliniki Chirurgicznej
Akademii Medycznej w Gdańsku
chory pochodzący spod Smorgoń, z
obrzękiem
i
zaczerwienieniem
podudzia. Ponieważ obrzęk był
bardzo rozległy, obejmował też staw
skokowy,zzaognionąipodminowaną
skórą, poprosiłam na konsultację
świeżo przybyłego z Wilna docenta
Kieturakisa.
-Wedługmnietoróża.
- Tak, koleżanko, to jest bardzo
brzydka róża, ale mamy na szczęście
prontosil,
koleżanka
da
jeden
zastrzyk, a w domu niech chory
przyjmujeposześćtabletekdziennie.
Proszę też dać kilka ampułek tego
leku, niech smaruje tym roztworem
zajętąskórę.
Słyszącto,chłopstwierdził:
- To ja już przepadł, bo nie ma
inszego lekarstwa od róży jak
zamowa, a gdzież ja jej szukać
będa?! Nie gniewajci sia, ale wy,
dochtory, róży leczyć nie umiecie. I
takwiem,cożadnewaszetabletkiani
smarowania ni pomogo. Wszystko to
przez te czortowskie komary, co ich
tu nad rzeko pełno, a u nas i na
zawodichbynieznalazł.
Docent
Kieturakis,
odwróciwszy się w moją stronę,
mrugnął z łobuzerskim uśmiechem i
najczystszą
podwileńską
gwarą
przemówiłdochorego:
- Dziadźka pewnie jeszcze nie
słyszał, co my nowe, czerwone,
specjalneodróżylekarstwomamy:i
czerwone zastrzyki, i czerwone
tabletki. Ot, dochtórka zaraz wam
jedenzastrzykwstrzyknie,adodomu
dostaniecie
tych
czerwonych
tabletków,trzyrazynadzieńpodwie
ich
łykać
trzeba,
na
wschód
odwróciwszysia.Izakużdymrazem
całymkubkiemzimnejwodypopijać.
- Koleżanka da mu ze trzydzieści
tabletek i sześć-siedem ampułek
prontosilu - powiedział do mnie.
Zwróciwszy się zaś do chorego,
udzielał mu dalszych wskazówek: -
O, a te zastrzyki, co dzień jeden,
szyjka odpiłowawszy, do kieliszka
wleisz i trzy razy na dzień, watka
pomoczywszy w tym czerwonym
lekarstwie, chora miejsca smarować
będziesz. Pierwszy raz rano, przed
wschodem słońca, drugi raz w
południe, równo o dwunastej, i
wieczorem zaraz po zachodzie...
Koleżanko,któragodzina?-spytał.
- Za kwadrans dwunasta -
odpowiedziałam.
- Proszę pośpieszyć się, bo
pędzlowanie tym czerwonym płynem
musi być dokładnie o dwunastej -
powiedział, mrugnąwszy do mnie
porozumiewawczo. - Aha, i jeszcze
dobrze by było, żeb róża zawijać
czystymlnianympłótnem,ot,możeod
starej koszuli podołek oderwawszy.
Macie lniane koszuli (chłop właśnie
takąmiałnasobie)?
- A jakże, panoczku, toż my
tylkowlniechodzim.
Chłop wyraźnie się uspokoił, a
pandocentdodałjeszcze:
-Jaklnianejczystejkoszulidziś
w chacie ni będzi, to niech wasza
baba stara koszula ci tam lniane
onuczki w wodzie z ługiem wygotuji
i dobrze wypłukawszy, na słońcu
wysuszy, a na dzisiejsza wieczorna
przewiązkadochtórkawamgazydai
tych wacików, co nimi umoczywszy
w
lekarstwo,
smarować
noga
będziecie. Dziadźka, a na szósty
dzieńpokażciesianam!-rozkazał.
Chory
uspokojony
odszedł.
Docent
spotkawszy
mnie
na
korytarzu,śmiałsięserdecznie:
-
Musiałem
tę
komedię
odstawić, boby chłop ani prontosilu
nie łykał, ani pędzlowania nie robił,
tylkobyznachoraszukał,atobardzo
niebezpieczna,dalekozaawansowana
róża. Koleżanka wie, czemu tak
podkreślałem, że lekarstwo jest
czerwone?
- Jak bym mogła nie wiedzieć?
Przecieżwnaszychstronachwszyscy
wierzą, że kolor czerwony ma w
sobie tajemniczą siłę i od uroków
chroni, dlatego niemowlętom na
przegubach lub na szyi nitkę z
czerwonej
wełny
zawiązują,
a
niektórechorobydymemzczerwonej
palącej się łatki wypędzają, chorego
okadzając.
Po pięciu dniach, jak kazano,
pojawiłsięchorywambulatorium.
- Nu, jak tam, dziadźka,
pomogło?
-
spytał
docent,
przyszedłszy.
-
Oj,
pomogło,
panoczku,
jeszcze jak pomogło, już na drugi
dzieńpalzeszedł.
- Nu, widzisz, że mamy dobre
lekarstwa.
-Dochtor,niepogniewajciesia,
ja za wdzięczność kumpiaczek wam
przywiózł,
bo
my
niedawno
parsiuczkabylizabiwszy.
Docentniemrugnąłnawetokiem
na te formę wdzięczności, tylko
spytał:
-Adziecimacie?
- Mam, Pan Bóg dzieci nie
poskąpił,sześcioroichmam.
- Nu, tak my od was ta
wdzięczność bierzym, a kumpiaczek
od nas w prezencie swoim dzieciom
zawieziesz.
- Znaczy sia, pogardzacie mojo
wdzięcznościo. Pan docent nagle
zmieniłton:
- Jak mówie, że wdzięczność
przyjmujemy, to znaczy przyjmujemy,
a co do tego ma ten kumpiaczek!
Dzieciommaszjegozawieźć-huknął
nachoregoiodszedł.
Chłopzapotylicąposkrobałsię
imówi:
- Widać, co z naszych stron ten
dobry dochtór jest i mowa nasza, i
obyczajizna,awisz,kumpiaczkatak
iniewzioł.
Holenderkai
wątrobowapuchlina
wodna
Agrypichawiedźmaważnajesti
znachorka nie byle jaka, nie tylko
ludzkiechorobyleczyćumie,aleina
żywioleznasia...
Pamiętam, kiedyś wzdęło nam
krowę, bo objadła się mokrej
koniczyny. Oj Lońka, Lońka, czemuś
ty jej nie upilnował! Taka krowa!
Czystej krwi holenderka, czarno-
biała, łaciata. Piękna krowa. Całe
wiadro mleka na jeden udój dawała.
Teraz zimować bez mleka nam
przyjdzie,
zanim
jałówka
się
wycieli...
-
Prędko,
prędko
do
weterynarza!
Może
ją
jeszcze
uratuje? - ponaglała mama, która
przybiegłazpola.
Konia zaprzęgli i pojechali
najszybciej, jak mogli. Wkrótce
przywieźli weterynarza, który głową
pokręcił,
zobaczywszy
krowę.
Rękawy zakasał, język holenderce
wyciągnął
i
narzędzia
swoje
rozłożył.Rurkężelaznąwyjąłiprzez
skórę dziury w brzuchu przebijać
zaczął.Krowatylkożałośniestękała.
Jej brzuch robił się coraz większy.
Holenderkapatrzyłananassmutnymi
oczamiijęczała,jakbyocośprosiła.
- Pani, może by Agrypichu
poprosić?-ktośszepnąłnieśmiało.
Alemamawidaćniedosłyszała.
Krowa jakby ścichła, kiedy padło
imięAgrypichy-
biedaczka,
pewnie
na
nią
czekała. Mało wiele czasu nie
minęło, krowa oczy przewróciła,
język wysunęła i zaczęła zdychać.
Nawet jej nie dorżnęli. Taka krowa!
Holenderkaczystejkrwi!
Stary
Waluk,
nasz
sąsiad,
mruczałpodnosem:
- Nie trzeba to było Agrypichu
poprosić,zamiasttegoheterynarza,ci
jak jemu tam? Co taki heterynarz na
krowach może znać sia? Młode to,
jemu tylko co mleko spod nosa
wyschło. Agrypicha to ze wszystkim
co inszego. U Wasilichy też krowa
byka wzdęwszy sia. I co? Po
Agrypichu polecieli, wraz przyszła,
denko od butelki odpaliła, prawie
całe butelka szyjko do dupy krowie
włożyła i zaraz gazy po trochu
odchodzić zaczęli. Ziela, co jego w
torbie ze sobo przyniosła, zaparzyli,
dogardłakrowiewleli,brzuchwraz
opadaćzaczoł.Zdrugiejtorbyzetrzy
żmieni korzeni dosypała, zagotowali
i do pyska krowie wleli. Jak nie
popędzi krowu, aż butelka, co w
dupiesiedziała,zhukiemwystrzeliła.
I tylko patrzeć, jak krowa na nogi
stanęła. Zna sia Agrypicha na
żywiole, oj, zna sia. A wy co? Po
heterynarza posłali, ot, i macie
swojego heterynarza. Taka krowa
stracić! Znowu postna bulba na tym
swoimfolwarkujeśćbędziecie.
Waluk
miał
rację.
Przez
pierwszą zimę, kiedy jeszcze nie
mieliśmy krowy, jedliśmy tylko
ziemniakizolejemlnianym,amniez
litości Agata ze wsi przynosiła pół
litra mleka. „Niech pije, taka
chudzińka,
biedna
sierotka”
-
mówiła.
- Jakie to były zioła? -
dopytywałamsię.-Niewiecie?
- A chto by tam wiedział, dość,
copomogli.
Zapamiętałam
sobie
słowa
starego Waluka i kiedyś, kiedy już
dobrze
poznałam
Agrypichę,
spytałamjąoto:
- Ciotko, jakie zioła od odęcia
krowiedajecie?
-Aróżne.
- Ale jakie? Powiedzcie mi,
jeślitoniesekret.
- A sekret, sekret. Ty przecież
ludzi
leczyć
zamyśliła,
a
nie
żywioła...
-Takajestemciekawa,ciotko.
Agrypichajednakmilczałaprzez
dłuższąchwilę.
- Żywioła żywiole nirówna,
odęcie odęciu nirówne, jak ni
przymierzając u człowieka puchlina
wodna puchlinie wodnej nirówna.
Zioła na puchlina musisz znać, a nie
tam, co żywiole dawać, bo nie ma
takiej puchliny wodnej u człowieka,
której ziołami ni wysuszysz. A
wiedzieć tobie trzeba, że różne
bywają puchliny: jedne od nerek,
drugie od serca, trzecie od wątroby.
Każda
puchlina
innych
ziół
potrzebuji, każda innymi trawkami
leczy sia. Ni jedno ziele dawać
trzeba, ale kilka ze sobo mieszać: i
korzonki,itrawki,ikwiatki,czasemi
jagódek dodać przychodzi sia... Od
wątrobowej puchliny korzeń mlecza,
czyli mniszka, co to na niego
„panieńska stałość” mówio, on jest
najważniejszy.Znaszmniszek?
- Ciotko, jak bym mogła go nie
znać, kiedy my przez całą wiosnę i
lato sałatki z mniszka jemy. Mama
nakrywa wywróconymi doniczkami
kępki mniszka, wtedy liście są
miękkie i niegorzkie. Ten przepis
przywiozła moja ciocia z Paryża,
gdzieuczyłasięnalekarza.
- Nu, dobrze, jedzim dalej.
Drugie ważne lekarstwo to korzonki
bzuczarnego.
-Ciotko-znowuwpadłamjejw
słowo - jak to „czarnego”? Nigdy
takiego nie widziałam. Bez jest
liliowyibiały.
- Bez czarny od jego czarnych
jagódek, jak dojrzejo, nazwanie
swojebierze.Jagódkiteodwrzodów
w kiszkach dobre, a kwiat do
mieszanek od przeziębienia wchodzi
i u dziciatak, jak majo choroba
wysypkowa, wysypka szybcińko na
wierzch wyciągajo. Drobne korzonki
bzu czarnego wielko moc w sobie
majo, woda wraz z człowieka
wyrzucajo,
dlatego
ich
przy
wszystkich puchlinach daji sia, do
tego jagódki jarzębiny i łupinki
fasolowe, i świętojańskie ziele, i
kurdybenedykta, i ziele nawłotki, i
krwawniczku
szczypteczka,
i
kwiatków
nagietka,
ale
tych
czerwonawych, jak jarzębinka, bo te
bladetejmocynimajo.Jakprzytym
kiszkileniwe,tokorzeniaarcydzięgla
kryszku i dziewiaćsiłu dorzucić, i
kwiatków jarzębiny, a u starego to i
korzonków pokrzywy. To my już ich
mamytrzynaście.Nu,przepowiadaj.
Noipowtarzałam,jakieziołana
puchlinę wodną wątrobową trzeba
dawać,ojakiejporzezbierać,jakje
suszyćiwjakiejproporcjimieszać.
- Ni w czas zbierzesz, ni
pomogo, źle zmieszasz, mała moc
miećbędo-pouczałaAgrypicha.
Tegodniapokazałamiteżzioła
od odęcia krowy, ale teraz już nie
pamiętam.Nigdybowiemniemiałam
okazjiichwypróbować.
Puchlinanerkowai
świeżytwaróg
Nazajutrz, zaledwie spotkałam
Agrypichę,ajużzacząłsięegzamin.
- Nu, zobaczym, ci szczelna
główkamasz.
Kiedyzaśwyliczyłamwszystkie
trzynaście
ziół,
które
należało
stosowaćprzypuchliniewątrobowej,
dopowiedziała, co należy dodać do
nichprzyzatwardzeniu:
- Do wątrobowych ziół kory
kruszyny kryszku można dodać i do
smakuzłyżeczkamiodkuzmlecza.
- Ciotko, a jak odróżnić
puchlinę wodną wątrobową od
nerkowej?
-
Przy
puchlinie
wodnej
wątrobowej
od
chorego
czuć
nieprzyjemny, zgniły zapach i woda
w nim najwięcej w brzuchu zbiera
sia, a przy nerkowej rozlewa sia po
całym ciele. Nerkowa puchlina
wodna jest biała, to chory biała
strawa jeść musi, białe gotowane
białko z jaj kurzych i biały twarog
trzy razy na dzień po pół klinka. Bo
musowotobiewiedzieć,cotwarogto
też lekarstwo. Przy zapaleniu płuc
twarogiem człowieka okłada sia,
wraz ona zapalenie odciąga. Z ziół
najważniejsze:
powituszka,
czyli
świńska
trawa
(rdest
ptasi),
kukurydziane
włosy;
(pamiętaj:
włosy kukurydzy trzeba zbierać
przedtem, czym sczarniejo, jak tylko
troszka podsychać zaczynajo, i w
przewiewnym
miejscu
suszyć),
młode listki brzozowe i musowo
korzonki bzu czarnego, a też młode
listki czarnej porzeczki, korzonki
pietruszki i kryszku jałowcowych
jagodek,
niedźwiedzie
uszko
i
połonicznik
w
cieniu
suszony,
fasolowe łupinki i świętojańskie
ziele,ikorzonkiwilżynykolącej,tej,
co u was z boku dębowego lasu
rośnie,ikwiatuwasilków.Tojużich
mamy znowu trzynaście. - Nu,
przepowiadaj.
Powtarzałam więc kilka razy,
zanim przeszłyśmy do puchliny
wodnejsercowej.
-
Przy
sercowej
puchlinie
najważniejszy jest spokój, cob ni
było swarów w chacie. Chory musi
leżeć i złe powietrze z chaty trzeba
często wypuszczać. A w leczeniu
najpierwsze jest starte na proszek
ziele z dwunastu naparsteczków z
cukrem
zmieszane
i
wywarem
kartoflanymzapijane.Totaksamojak
my już kiedyś mówili przy sercu, co
na lewo chodzi. Herbata zaparzyć z
włoskówkukurydzy,zzielanawłotki,
zserdecznika,korzenipokrzywy,bzu
czarnego i pimpinelki, ale wody ze
wszystkim nidużo do tego dawać.
Inaczej,
czym
przy
inszych
puchlinach.
Kapelkami
popijać
nastojka sercowa z kwiatów drzewa
cierniowego (głogu), dzwoneczków
konwaliowych, kwiatków lilii białej
i
z
korzonka
walerianki.
Nu,
spamiętałaty?
Kiwnęłam głową, że tak, w
myślach powtarzając wszystko od
nowa.Naodchodnymdodałam:
- Ciotka wie, że u nas w lesie
drzewa spuszczają, bo stodołę będą
budować. Tak mi tych drzew
szkoda...
Ale Agrypicha nic na to nie
odpowiedziałaioddaliłasięwolnym
krokiemwstronęlasu...
Drzewa,drzewa,
drzewa
Przyjacielemojegodzieciństwa.
Smukłe stare brzozy koło sadzawki,
naktórychwzimiesiadałycałestada
cietrzewi. Wiosną z ich dorodnych
pni toczono beczki orzeźwiającego
soku, a latem ścinano dolne gałązki
na
liściaste
miotełki,
zwane
wienikami,którymicosobotajakrok
okrągły chłostano się w parze w
ruskiej łaźni, stojącej nad brzegiem
sadzawki. W pobliżu rosło kilka
wierzb. Korę z ich młodych gałęzi
zdzierano i suszono na lekarstwo od
łamania
w
kościach,
czasem
dodawano
też
do
ziół
na
przeziębienie.Zgałęzizaśwyplatano
piękne
koszyki.
Nad
sadzawką
wieczorem słychać było kumkający
żabi koncert na zmianę z orkiestrą
pasikoników. Sadzawka pachniała
tatarakiem-najegozielonychpędach
pieczono
co
sobota
smaczny,
pachnący, razowy chleb. Na Zielone
Świątki zaś pokrajanym tatarakiem
posypywano podłogi. Jego kłącza
oczyszczano i suszono na lekarstwo.
Agrypicha mówiła, że korzeń ajeru,
czylitataraku,leczywrzodyżołądka.
Poza tym wchodził w skład wielu
mieszanek, między innymi dodawano
godoziółnawzmocnieniewłosów.
Powierzchnia sadzawki była
zaciągniętazielonąrzęsą,którątakże
suszyło się na lekarstwo od astmy i
podawało razem z kwiatem malwy i
dziewanny oraz babki wąskolistnej,
czylipłucnej.
Dalej rosły rozłożyste stare
dębytakpotężne,żeKaziuk,Pawluki
ja, wziąwszy się za ręce, nie
mogliśmy ich objąć. Koło domu
królowała wysoka jarzębina. Z jej
owoców robiłam sobie korale, a
mama gotowała konfitury, powidła
jabłkowo-jarzębinowe
do
mięs,
robiławinoisuszyłajeteżwpiecu.
Przygotowanietychprzetworówbyło
bardzo pracochłonne. Każda jagoda
przedtem musiała być nakłuta igłą i
całą dobę moczona w krynicznej
wodzie.WedługAgrypichy,jarzębina
podawanaczłowiekowipotrzyłyżki
dziennie, zapobiegała chwianiu się
zdrowych zębów i rozpulchnianiu
dziąseł, czyli, jak to my lekarze
nazywamy,przyzębicy.
Wkoło
chaty
pełno
było
zdziczałych wiśni. Sączący się z
nadpękniętej kory sok, zastygły w
lepkigumiastyklej,byłprzysmakiem
mojego dzieciństwa. Wiśnia to nie
jesttakiesobiezwyczajnedrzewo,to
jest
drzewo
czarodziejskie.
Rozdwojone na końcu jak widełki
gałązki służą jako różdżki do
wykrywania wody głębinowej. Jak
dziś pamiętam, kiedy miano kopać
studnię, wybrano na chybił trafił
miejsce,
kopano
i
wbijano
cembrowiny. Wbito aż dwadzieścia
dwie, a wody ani śladu. Jakoś
pojawiłsięunasstaryWincuk.
-
Trzeba
było
zawołać
różdżkarza, toby od razu pokazał,
gdzie należy kopać - powiedział
mamie.
Mamawżadnychróżdżkarzynie
wierzyła, ale pan Wincenty nalegał,
więcmachnęłaręką.
-Niechbędzie.
Przyszedł różdżkarz, wyciął z
wiśni rozwidloną gałązkę i zaczął
chodzić
po
naszym
wzgórzu,
trzymając ją za oba rozwidlone
końce.Alegałązkaanidrgnęła.
- Zła sprawa - kręcił głową
różdżkarz, aż raptem wolny koniec
różdżki skłonił się ku ziemi. - Jest -
zawołał-alewidaćbardzogłęboko,
bosłabociągnie.
- Dlaczego różdżka musi być
konieczniezwiśni?-pytałam.
-Bowiśniaikrynicznagłęboka
woda to dwie siostrzyce, choć
rozłączone, toskujo za sobo i do
siebie ciągno, ale ni w kużdych
ręcachwiśniachodzi-dodał.
Jak zwykle musiałam od razu
spróbować, czy to prawda. Wzięłam
więc różdżkę, która rzeczywiście w
miejscu,gdziemiałabyćwoda,nagle
drgnęłaiwolnymkońcemprzechyliła
się gwałtownie ku dołowi, jakby
pociągnąłjąktośżywy.
- Zdatne masz ręce, dziecko -
powiedział różdżkarz. Byłam z tego
ogromniedumna.
Tak,
wiśnia
to
tajemnicze
drzewo. Sok lub konfitury z jej
owoców, jak mówiła Agrypicha,
miałybyćzdrowedlatrzustki.Apiec
wiśniowym drzewem napalony na
wielkanocne baby nadawał ciastu
specjalnysmak.
Od wschodniej strony nasza
chata była osłonięta kasztanowcami,
które na wiosnę rozświetlały ten kąt
ogrodu
jakby
białoróżowymi,
pachnącymi
lichtarzami.
Zawsze
wtedy przypominały mi się nauki
Agrypichy:
-Kwiatkasztanuzbieraćtrzeba,
jak tylko zakwitni, i szybko w
przewiewnym miejscu suszyć, żeb ni
sczerniał, ale nie na słońcu. Można
od razu i nastojka z niego na wódce
lubnapierwszymadhoniesamogonki
robić. To od żylaków lekarstwo. Z
tasznikiem
pomieszawszy,
na
krwotoki babskie i na krwawienia z
kiszkiodchodowejteżjestpomocny.
Jesienią kasztanowce grzały
ręce brązowymi kasztanami, jakże
pożądanymi przez wszystkie dzieci.
Nosiłosięjewkieszeniachnietylko
jakozabawkiudającekrowy,owcei
konie, ale także, jak mówiono, od
łamania kości na starość. Agrypicha
zawszemiałakasztanywkieszeniach
swojej fałdziastej spódnicy. Kiedy
zaś
przyszedł
okres
wielkiej
dziecięcej pobożności, kładło się je
podprześcieradłoispałonanichdla
umartwienia.
-Liściekasztanateżlekarstwo-
mówiła Agrypicha. - Kiedy kolana u
kogo bolo i kręco, trzeba świeżych
liści kasztana nazbierać, owocowym
octem skropić, do pieca w brytfance
postawić, żeb podprzeli, i tymi
ciepłymi liśćmi kolana na pół
godzinkinanocobłożyć,powierzchu
chustko wełniano zawinąwszy, wraz
łamać przestano. A jak woda w
kolanach zbiera sia, trzeba okładać
świeżo potłuczono kapusto. Woda
zarazwyschnie.
Za kasztanami rosły sosny.
Wczesną wiosną z młodych drzew
zbierano ich pędy i zalewano
miodem
lub
wódką.
To
było
najlepszelekarstwonachorobypłuc.
Napar
z
suszonych
pędów,
przechowywanych
w
szczelnie
zamkniętych
szklanych
słoikach,
wlewano do kąpieli. Woda wtedy
miałabardzoprzyjemnyzapach.
Naddrogąrosłyrozłożystedęby
ze zwisającymi nisko konarami.
Przejeżdżając pod nimi na wozie z
sianem, trzeba było kłaść się na
płask, żeby nie być zmiecionym na
ziemię. Od frontu chaty i nieco na
prawo
rozpościerał
się
krąg
dziwnych krzewów, które na wiosnę
odrastały na nowo. Miały one liście
podobnedoliścijarzębinyczyakacji
i kwitły niebieskofioletowo, a ich
owoce
przypominały
małe
poskręcane strączki. Krzew ten był
przywieziony dawno, dawno temu z
Kaukazu. Korzenie miał długie i
mama na jesieni kazała niektóre z
nich
wykopywać.
Okorowane,
pokrajane i wysuszone w piecu
dodawała do ziół przy męczącym
kaszlu. Miały one nieprzyjemny,
mdlącosłodkismak.Dziśmyślę,żeto
byłalukrecja.
Trochę dalej za tymi krzewami
rósł kwaśny berberys i agrest z
ogromnymi owocami jak śliwki oraz
czarodziejski
krzew,
zwany
oblepichą, od żółtych jagód, którymi
były oblepione gałązki. Dlaczego
czarodziejski? Po pierwsze, był
nietutejszy,
przywieziony
jeszcze
przezbabcięznadMorzaBiałego,po
drugie zaś, zawierał w sobie wiele
leczniczych właściwości. Podobno
sokzjegojagódnietylkomiałleczyć
zapalenie nerek, przebiegające ze
skąpomoczem i krwinkomoczem, ale
również
szkorbut,
krzywicę
i
skrofuły. Wywar z jego gałązek miał
zapobiegać łysieniu. U nas w domu
ucierano jagody oblepichy z cukrem
na galaretkę, którą potem dodawało
się do herbaty zamiast cytryny.
(Kiedy przyjechałam na Wybrzeże,
zobaczyłam
mnóstwo
tych
czarodziejskich
krzewów
i
dowiedziałamsię,żetorokitnik.)
Nie opodal siedziała stara,
ogromna grusza dziczka, obsypana
drobnymi cierpkimi owocami. Las
byłtuż,tuż...
Drzewa, drzewa, drzewa - moi
przyjaciele. Wydawało mi się, że to
są żywe istoty. Teraz, kiedy waliły
się z łoskotem drzewa olbrzymy,
ścinane na budującą się stodołę,
miałam
wrażenie,
że
ludzie
popełniają morderstwo. Chociaż nie
pozwalanomizbliżaćsiędowyrębu,
zakradałam się blisko ścinanych
dębów i opłakiwałam każde walące
się z jękiem drzewo. Któregoś dnia
przyłapała mnie na tym opłakiwaniu
Agrypicha. Ona też kochała drzewa,
podobnie jak pan Wincenty, gajowy,
który szczególnie lubił dęby. Był to
człowiekwielkiejuczciwości.Kiedy
w czasie okupacji byłam w naszych
stronach,dowiedziałamsię,żenadal
dwarazydziennierobiłobchódlasu,
chociaż mu nikt za to nie płacił.
Chodził i liczył dęby, które wycinał,
kto
chciał
i
kiedy
chciał.
Zobaczywszy
mnie
wtedy,
powiedział:
- Ci panienaczka powierzy, co
już tylko zostało sia szesnaście
dębów, a leszczyna ze wszystkim
wymarzła,jużnietenlas,nieten.
Teraz gajowy kręcił się w
pobliżuwyrębuimówiłdosiebie:
-Takiedęby,oj,takiedęby!
Agrypicha odciągnęła mnie od
wyrębu, obiecując opowieści o
drzewach.
Poszłyśmy w górę lasu. Las był
mieszany, gęsto podszyty leszczyną,
miejscami
maliniakiem.
Na
słonecznych polanach rosły bujne,
słodkiepoziomkiikościanki.
- Drzewa Pan Bóg stworzył ni
tylkonapocieszenienaszychoczówi
na mieszkanie dla ptuszków i
pszczół, ale i na pożytek człowieku;
oni swoim ciałem i koro, i liśćmi, i
kwiatkami,isokamiczłowiekusłużo.
Dlatego nie trzeba nad drzewami
płakać, te spiłujo, a zaraz młode
wyrosno-mówiłaAgrypicha.
-Ciotko,aleilelattrzeba,żeby
takiedębywyrosły?
-Latalecoszybko,nioglądnisz
sia, a już roczek jeden, drugi i
dziesiąty zleci, i ty zaraz w górę
wystrzelisz
jak
heta
maładaja
biarozka - uśmiechnęła się. - Młoda
brzózka-poprawiłasiępopolsku.
Przechodziłyśmy
koło
dość
dużej polany, która wyglądała tak,
jakby tam kiedyś stały zabudowania,
teraz zaś rosły dwie stare lipy,
wysoki kasztanowiec, a między nimi
kilka młodych brzózek i krzak
leszczyny,opodalzaśmaliniak.
Usiadłyśmy
na
zwalonym
drzewie pod jedną z lip. Nad nami
brzęczałrójleśnychpszczół.
- Nu, ot, a widzisz, brzózki.
Dobre to drzewka, z młodych
pączków, jak i z pączków naszej
szerokiej topoli, nastojka na wódce
na gojenie ran robi sia. Zaleisz nio
skaleczenie, wraz zgoi sia, nigdy sia
nie zaogni. Listki młode od nerek
lekarstwo. Z kwiatem wasilków,
kwiatem jarzębiny, niedźwiedzim
uszkiem i powituszko, czyli świńsko
trawo, pomieszane daji sia. Sok
wiosennykrewczyści.
- Ciotko, ale sok klonowy
smaczniejszy,bosłodszy.
-Nieprzerywaj,tylkospamiętuj
- skarciła mnie Agrypicha. - Huba
brzozowa
od
północnej
strony
rosnąca od złośliwych narośli, co w
człowieku
powstajo,
lekarstwo.
Brzozadobredlaczłowiekadrzewo,
ale trocha rozbójnikowate, jak jo
między inne drzewa wpuścisz, wraz
niedługo wszędzie rozsieji sia i cały
lasdlasiebieprzechwyci.
Agrypicha zamyśliła się przez
chwilę,patrzącgdzieśwdal.
- I ludzi takie bywajo, choć i
dobre,alewszystkopodsiebietylko
garno-powiedziałajakośtaksmutno
i znowu wróciła do przerwanej
opowieści. - A, ot, widzisz, lipa
takoż dobre drzewo. Kwiat jej, to
kużdenjedenwie,odprzeziębieniaz
kwiatem bzu czarnego i z malinami
daji sia, a w zimie, kiedy jagód nie
ma,toimaliniakumożnanaparzyć.Z
młodej lipowej kory, z wewnętrznej
skóry,znaczysiazłyka,najzdrowsza
letniaobuwrobisia,coodniejnogi
niepotniejoiniemęczosia.Tonasze
lipowe łapci - pokazała na swoje
nogi. - Z drzewa koryta i stupni
robio, a jak co poniektóry człowiek
w
rękach
zdolność
ma,
jak
Wincukowy Piećka, i mój ojciec,
mówiłababka,cotakazdolnośćmiał,
to różności tam wydłubuji. Widziała
ty, co świętego Józefa i Najświętsza
Panienka Piećka z tego drzewa
wydołbił?
- Tak, byłam u nich kiedyś z
mamą i dostałam od Piećki psa
wyrzeźbionegozlipy.
-Nu,aotleszczyna,dużojejtu
rośnie. Orzechi leśne ona daji, od
nich rozum u człowieka wzmacnia
sia,
jak
od
słonecznikowych
siemiaczak. Może i ty przez to
szczelna główka masz, co ciągle te
orzechi podgryzasz, ale oni też i na
insza choroba lekarstwo. Kiedy
człowiek pod łyżeczko, o tu -
pokazała na nadbrzusze - ma nocne i
głodowe bóli, niech przed snem,
dobrze
rozmieliwszy
zębami,
trzynaście orzechów leśnych zje,
bólów ni będzi. Te bóle nocne
dlatego człowieka rano lub w nocy
łapio, bo u poniektórych kiszki same
siebiezjadajoirankirobio,aorzech
długo przetrawia sia, to i nie
dopuszcza, żeb kiszki same siebie
smoktali. Ale oprócz orzechów w
ciągu
dnia
na
gojenie
tych
kiszkowych ranek ziele żołądkowe
trzeba popijać, przed jedzeniem
wywar z siemienia lnianego z
korzonkamiperzuikorzeniamiajeru,
a też i powidłami z bzu czarnego po
jedzeniu
zakonsywać.
Do
tych
powidełcukrubardzomałodajisia...
A o dębach my i nie mówili.
Wiadomo, co to drzewa mocne i
twarde, na zabudowania najlepiej
zdatne: z jego też wyrabia sia
ceberki,
dojnicy,
beczki
do
kwaszenia
kapusty
i
ogórków.
Żołędzinapokarmdlaświńdajisia,
apomoczywszyichprzezdwienocyi
wysuszywszy,
kawa
smaczna
wypraża sia. W młodej korze z
korzeniem
kurzego
ziela
pomieszanym nogi, kiedy potniejo,
moczyćmożna.Ikiedyzodchodowej
kiszkipokrwawia,tozetrzyłyżkitej
kory, z korzeniem kurzego ziela
pomieszawszy,zaparzyćinaceberek
wody nie za ciepłej wlawszy,
posiedzieć w tym wywarze. Choć
skóra na dupie żółta zrobi sia, ale
krwawieniesiawstrzyma.Liścidębu
do kwaszonych ogórków dodaji sia,
żebtwardośćmieli.Jeszczeojednym
ważnym lekarstwie musza tobie
powiedzieć, a to o chmielu, choć
jego tu w lesie nie ma, tylko u nas
nadrzeczkoonrośni,oplatającsiana
innychkrzakach.
- Wiem, ciotko, kiedyś moja
klaczka Lady spłoszyła się i w
chmiel nad rzeczkę poniosła; całe
ramiona miałam przez to do krwi
podrapane.
- To dobrze, znaczy sia, chmiel
znasz. Widziała ty, on ma takie
szyszeczki?
-Tak,widziałam,ciotko.
- Nu, tak w tych szyszeczkach
jest lekarstwo. Kiedy rodzi sia
dziciataczkokrzykliwe,niecierpliwe,
niespokojne, abo chłopiec, swoim
przyrodzeniem zabawiać sia lubiący,
tychszyszeczek,naparzywszy,dawać
trzeba. Można i mąka chmielowa z
szyszek zbierana dać, ale tej nidużo,
ot,nakoniecnożatrzyrazynadzieńz
miodem
zamieszawszy.
Mąka
chmielowa
bardzo
nieprzyjemny
zapach ma, ale dobre to lekarstwo.
Dlaludzi,uktórychnerwychodzo,z
zadusznikiem, korzeniem waleriany i
krwawnika
pomieszawszy
te
szyszeczki, zaparzywszy, przez parę
tygodni dawać, nerwy wraz na
miejsce stano. Ale na koniec chce
tobie powiedzieć, żeb ty wiedziała,
co drzewa z siebie na człowieka
różne siły wypuszczajo: i dobre, i
złe. Jedne człowieka zasilajo, insze
osłabiajo. Brzoza, kasztan, dąb, lipa
człowieka
zasilajo,
a
sosna
powietrze dla płuców oczyszcza, ale
olcha,osinaizamorskatopola,copo
pańskich
dworach
jo
sadzo,
niezdrowe
to
drzewa.
W
szczególności topola, choć wysoka i
od pioruna ochrania, soki w siebie z
pół wiorsty ściąga, a sama szybko
rośnie i z ludzi soki ciągnie. Lepiej
bypanybrzozykołoswoichpałaców
sadzili. Nu, na dziś dosić -
zdecydowała nagle Agrypicha. -
Terazlećjużdochaty!
-
Dziękuję,
ciotko!
Do
widzenia!
Niedokończona
edukacja
Agrypicha od jakiegoś czasu
nazywała mnie wnuczką. Czułam, że
mniekocha,jateżbardzojąlubiłam.
Przezcałedwalataspotykałyśmysię
napasiekachiwliściastychlaskach,
podgęstymjedlakiem,cotokropelki
deszczu nie przepuszczał, i koło
wiekowych
dębów,
w
których
pszczoły
miały
swoje
barcie.
Spotykałyśmy
się
nasłonecznych
polankach,
oplątanych
zielonym
widłakiem, i w cienistym lesie,
przetrzymującym w sobie zapach
dziwnej wilgotności, na górkach,
fioletowym czombrem pachnących, i
w dolinkach, usianych rozlicznym
kwieciem.
Dzięki niej poznałam wiele
tajemnic ziół i kwiatów. O żabim
oczku mnie uczyła, co rany goi, o
powituszce,którarazemzjagódkami
poziomek
i
kwiatem
jarzębiny
kamienieznerekspędza.Opodbiale,
o
rdeście
ziemnowodnym
od
krwawejuryny.Ojagódkachjałowca
i
kościanki.
O
smołuszce,
o
korzeniachdziewięćsiłuiżywokostu.
Orutwicy,liściachczarnejporzeczki,
czarnicy i łupinach fasolowych od
chorobycukrowej.Ozwykłejsłomie
owsianej,
która
lekarstwo
na
najgorsząchrypkęwsobiezawiera,i
o kłosach owsianych do kąpieli przy
łamaniu
w
kościach.
O
zielu
srebrnika, co go przy miesięcznych
bólach i przy boleści krzyża brać
trzeba. O kopytniku, który wódkę
obrzydza.Ojagodachjarzębiny,które
dziąsła wzmacniają i w skład ziół
wątrobowychwchodzą.Oziołachod
śledziony,
obrzmienia
i
od
stwardnieniawątroby...
Agrypicha mówiła często, że
„wątroba
wątrobie
nierówna,
mieszaneziołaodniejtrzebadawać,
ale korzeń mlecza, co to na niego
»panieńska stałość« mówio, dla
każdej wątroby dobry. Przy pełni
księżycajegozbieraćtrzeba,wpięć-
sześćtygodnipoowsianychżniwach,
drobno krajać i w letnim, dobrze
pomiotłem
wymiecionym
piecu,
suszyć”.
Od kataru kiszek i chorób
żołądka najlepsze były mieszanki,
których składników musiałam się
uczyćnapamięć.
- Ni jedno ziele trzeba dawać,
kilkatrzebamieszaćipatrzeć,żebni
doparybyli-mówiłaAgrypicha.
Na niektóre choroby wyliczała
całe litanie ziół i kazała powtarzać
po kilka razy. Srogim nauczycielem
była Agrypicha. Nie wolno mi było
pomylićsięaniojotę.Potknęłamsię
na jakimś szczególe - musiałam
powtarzaćodpoczątku.
Agrypicha nieraz zjawiała się
kołomnieznienackaizarazzaczynała
sięnauka.Któregośdnia,abyłotow
pierwszym roku mojej edukacji,
przechodząc koło lasu, zobaczyłam
krzew cały obsypany drobnymi
białymikwiatkami.Chciałamzerwać
kilkagałązeknabukietdlamamy,ale
pokłułam sobie palce do krwi.
Obróciłamsię,atuAgrypichazamną
stoiimówi:
- Wysmokcz krew, to cierniowe
drzewko...Nimieszajjegoztarnino,
bo tamten też kole, ale tamtego
kwiaty od zatwardzenia i na nerki. Z
cierniowego drzewka, co jego i
głogiem nazywajo, mówio, co Panu
Jezusukoronazrobiono.Bolałoserce
Jezusa, co ludzi jemu taka dola
zrychtowali, to i od serca nastojka z
tych kwiatów jest. Z korzonkami
walerianki i dzwoneczkami konwalii
możesz jo dać, z nawłotką, jak nogi
puchną, z lilią wodną, jak u
człowieka nerwy chodzo, a i
syszeczkachmielowadobrzedodać,i
serdecznika
kryszku.
Zapomnieli
ludzi
o
kwiatkach
cierniowego
drzewka, a to dobre kwiatki, w
szczególności nastojka w starości na
sercedobra.
Umiała Agrypicha na rośliny
patrzeć i pięknie o nich mówić.
Mogłam
jej
słuchać
całymi
godzinami.
- ...widzisz ta drobna trawka,
listkimałe,zubczate,jakżabiałapka,
a kwiatki jak światłe oczka małego
dziciatka na ciebie patrzo. To
świetlik, ziele dobre. Kiedy małe
dziciatkonaciebiepatrzy,łagodność
w sobie czujisz, tak i świetlik
zapalenie w człowieku łagodzi. Na
starość do przemywania oczów
dobre i od zapalenia kiszeczek z
rozwolnieniem u małych dziciatek
też.
Agrypicha pokazywała mi zioła
odróżnychdziwnychchorób,atood
niemocy,aztegomaśćnaborsuczym
sadle do smarowania u maleńkich
chłopczyków, kiedy przyrodzenie
majązamałe,atokiedydziewczynie
piersinierosną,atokiedyktośwoli
bożejnieczuje...
- Ciotko, co to znaczy „woli
bożejnieczuje”?
- Jak podrośniesz, będziesz
wiedziała - ucięła moje dociekania
krótko.
Niedługo lato miało się ku
końcowi, musiałam wyjechać do
szkoły. Pożegnałam się z Agrypichą
przy pniu na pasiece. Popatrzyła na
mnie tak jakoś dziwnie. Wydawało
sięmi,żejejoczyzwilgotniały.
- Nie martwcie się, ciotko -
powiedziałam. - Zima prędko minie,
wiosną wrócę i znowu będziemy
razemleczniczeroślinkizbierać.
Agrypicha milczała, a potem
szepnęłacicho:
- Nie wiadomo, nie wiadomo,
wnuczko.
Poszłam do domu z ciężkim
sercem.Kiedywróciłamdodomuna
wakacje,
dowiedziałam
się,
że
Agrypicha umarła. Wraz z jej
śmiercią została nie dokończona
mojaznachorskaedukacja.
Chciałamwiedziećcoświęcejo
ostatnich dniach Agrypichy. Pytałam
więcludzi,najakąchorobęzmarła.
- A jaka tam choroba! Ze
starości zmarła i tyle, a po śmierci
całkiem
sczerniała
-
dodawali
szeptem.
Wspomnienie
Wraz ze śmiercią Agrypichy w
moim życiu też coś się skończyło.
Smutne dla mnie było tamto lato.
Kiedy chodziłam sama po lasach i
polach, wydawało mi się, że zrobiło
się pusto. Ciągle podświadomie
czekałam, że Agrypicha jak zwykle
pojawi się znienacka. Czasem coś
zaszura, myślę, może to ona? Ale
przypominamsobiezaraz,żeprzecież
nie żyje... Może jednak by do mnie
przyszła, bo jeśli była wiedźmą, to
przecież
może
przyjść...
I
wypatrywałam jej wśród gąszczy i
krzaków. Tego lata postanowiłam
sobie zrobić powtórkę z nauk
Agrypichy.
Wyszukiwałam
pokazywane mi przez nią zioła,
przypominałam, kiedy należy je
zbierać, jak suszyć i przechowywać,
na co używać i z czym na jaką
chorobę mieszać. Ale było mi
smutno.Copojakątrawkęsięschylę,
Agrypicha mi przed oczyma staje.
Kochałam tę dobrą i szlachetną
staruszkęiwiem,żeonadarzyłamnie
wzajemnością. Nieraz po głowie
mnie
gładziła
i
mówiła
z
rozrzewnieniem:
-Panienaczkaty,nipanienaczka,
awnuczkamojanajmilejsza,ażdziw,
co w pańskim domu urodzona, a tak
jakby ty ze wszystkim moja była.
Oczka masz takie połyskliwe, jak ja
kiedyśmiała,itrawkitakkochaszjak
ja, i żuczki, i wszystkie boże
stworzenia.
Zapachy
czujesz
i
słuchaćumiesz,ioczyotwartemasz.
Do ludzkiej biedy garniesz sia,
zupełniejakja,bywało,zupełniejak
ja.
Siądziemy nieraz na pniach, a
koło pnia czarne mrówki biegają,
śpieszącsię,jakbypożarwybuchłw
chacie.
- Dlaczego one tak biegają,
ciotko?-pytam.
- A, bo to taki ruchliwy naród;
latają, ale kużda swoja robota zna,
porządek u nich okrutny, widzisz te
dwie, ciągno pałeczka. Pałeczka
zaczepiłasię,bomamałysęczek,nie
mogo jej odczepić... i tak, i siak nio
kręcoiłapkamipodważajo.Widzisz,
otam-pokazywałamidwiemrówki,
mocujące
się
z
maleńkim
ździebełkiem, słomką, niesłomką,
gałązką,niegałązką.-Torobotnice.
Raptem jedna z nich puściła
ździebełko i szybko, szybciutko
pobiegła w drugą stronę, tam gdzie
kilka mrówek przenosiło białe,
podługowatekuleczki.
- To jajeczka - wyjaśniała
Agrypicha.
Mrówka robotnica z jedną
pogadała, coś tam jej pewnie
powiedziała, dość że tamta jajeczko
na miejsce odniosła i z tą, co od
ździebełka przybiegła, poszła, i już
we
trzy
zaczęły
ten
patyczek
podnosić: dwie z jednego końca, a
trzeciawgóręzaczęłagopodważać,
ażodczepiłysęczekiwtedytatrzecia
do
swoich
jajeczek
wróciła.
Widocznie taką miała wyznaczoną
pracę.
-Mądrestworzeniamrówkisąi
bardzo pożyteczne. Mrówek, broń
Boże,niszczyćanizabijaćniemożna.
Jazaśoddzieciństwapanicznie
bałam się mrówek, szczególnie
żółtych, te miały najgorszy jad.
Widoczniebyłamuczulona,podobnie
jak na jad komarów. Zawsze, jak mi
mrówka na nogę weszła, szybko ją
rozgniatałam.
-Więcmampozwolićsięgryźć,
ciotko? - pytałam Agrypichę. A ona
sięśmiała:
-Jaktybronićsięniebędziesz,
to one ciebie i szczypać nie będą.
Czasem i z ludźmi tak trzeba -
powiedziała.
Po nogach Agrypichy mrówki
spacerowały jak po pniu, a ona
zupełnie się przed tym nie broniła.
Zawszenatopatrzyłamzpodziwem.
- Ciotko, one was nigdy nie
gryzą?
- Bywa czasem która i capnie,
aletonieszkodzi,tonazdrowie.One
w
pyszczkach
lekarstwo
na
reumatyzm
mają.
Moja
babka
mówiła, co dawniej ludzi od
reumatyzmu nie tylko nastojko z
mrówek leczyli sia, ale nawet
poniektórzy nogi specjalnie na jakiś
czas do mrowiska wkładali, żeb ich
mrówki
swoim
lekarstwem
obmoczyli.Podobnopomagało.
Teraz nie było już przy mnie
Agrypichy.
Stałam
przy
dużym
mrowisku i obserwowałam, jak
mrówki roznosiły rzucony im przeze
mnie cukier. Było mi smutno.
Właściwie prawie wcale nie znałam
Agrypichy,
tak
mało
o
niej
wiedziałam. Dlaczego jej mowa
różniła się od innych wiejskich
kobiet? Skąd pochodziła? Jaka była,
kiedy była młoda? Czemu ją zaczęto
uważać za wiedźmę i czy naprawdę
nią
była?
Nurtowały
mnie
te
pytania...Chciałamsiędowiedziećo
niej czegoś więcej i wtedy przyszła
mi do głowy myśl, żeby odszukać
starą Aspazję, o której Agrypicha
wspominała parę razy. Wiedziałam,
żepochodziłyztejsamejwsi.
ŻyciorysAgrypichy
wedługAspazji
Aspazja nie była znachorką ani
wiedźmą, była po prostu zwykłą
wiejską babą. Pomyślałam sobie, że
skoro jest prawie tak stara jak
Agrypichaipochodziztejsamejwsi,
to musi dużo o zmarłej wiedzieć.
Zdecydowałamsiędoniejpojechać.
Było
późne
lato,
kiedy
przyjechałam do wioski. Pytałam
ludzi,gdziejestchatastarejAspazji.
-Atam,nakońcuwsi-pokazują
i tak dziwnie na mnie patrzą. Czego
to ta pomocnica Agrypichy od starej
Aspazjimożechcieć?-czytamwich
oczach.
Na końcu wsi stała chata stara,
stareńka, w ziemię całkiem wrosła.
Oknakmiała tuż nad ziemią, drzwi
niskie, niziutkie. Na ławce przed
domem siedziała stara baba i
drzemała. Kury wokół grzebały
ziemię. Wyliniały kot z cieniutkim
ogonem wygrzewał się na przyzbie.
Zeszłam z Lady, rzemień od uzdy o
kołek zaczepiłam i podeszłam do
Aspazji cichutko, żeby jej nie
przestraszyć.
„Czutko”
drzemała
babina.Oczyotworzyła,aoczystare,
niebieskawą mgłą już zaciągnięte,
powieki
zaczerwienione,
twarz
pomarszczonajaksuszonagruszka,w
gębie ani jednego zęba. Patrzyła na
mnie w milczeniu, osłoniwszy ręką
oczyodsłońca.
-
Dzień
dobry,
ciotko!
-
przerwałamtomilczenie.
- Chto ty? Ci ty chłapiec, ci
dziauczyna?Bozportakchłapiec,az
kosdziauczyna.
- Ja jestem Jadźka z Perłowej
Góry.
-A-powiedziałaAspazjainic.
Nawet nie zapytała, po co
przyjechałam. Pomyślałam sobie, że
jest już bardzo stara. Muszę sama
swojąsprawęprzedstawić.
-
Ciotko,
znaliście
wy
Agrypichę?Ożywiłasiębabina.
- A czamuż nie, chtoż by
Agrypichynieznał,wszyscyjoznali.
- Opowiedzcie, ciotko, coś o
niej,bojakjątakdługoznaliście,toi
wielepewnieoniejwiecie?
-Awiele,wiele...ityjajeznała
-powiedziałaAspazja.
Spojrzała na mnie dziwnie i
zamyśliła się, żując coś swoimi
bezzębnymiustami.
Usiadłam przy niej na brzeżku
ławeczki i czekałam, patyczkiem
rozgrzebującpiasekpodnogami...Po
dobrej chwili milczenia Aspazja
spytała:
- O czym heta Jadźka chciałaby
usłyszeć?
-Owszystkim,owszystkim,co
tylkowiecieoAgrypisze.
-Mnohahetaho-mówiAspazja.
-Cełajażycio.
-Todobrze,ciotko,mówcie,jak
najwięcej!
Ja
wam
pieroga
miękkiego
za
to
przywiozę
-
obiecałam - i cukierków, jeśli
lubicie.Znowusięożywiła.
- Cukru w kostkach mnie
przywieź, bardzosz cukier smoktać
lubia.
Sięgnęłam
szybciutko
do
kieszeni,gdziezawszemiałamcukier
dlamojejLady.Aspazjachwyciłago
łapczywieizawinęławjakąśbrudną
łatkę,
wsadziła
za
pazuchę,
zostawiwszy sobie jeden kawałek,
którybłyskawiczniedoustwłożyłai
zaczęła smoktać, mlaszcząc głośno.
Ślina zaczęła się sączyć z kącików
bezzębnych ust. Zesmoktała cukier,
ustarękawemotarłaipowiedziała:
- Zaczniemy po porządku, od
małości.
Agrypicha była ni z naszych
stron.SpodpuszczyjajesobieAgryp
przywioz. Sieroto była, bo jej ojca,
co to u grafa, wielkiego pana, za
gajowego był, dzik w puszczy zabił.
Na miejscu jego, mówili, zabił,
szablami do połowy rozerwawszy.
Matkazżałościwniecałyrokzanim
poszła. Została sia mała Alżbietka
sama,
bo
Agrypichu
Alżbietko
nazywali. Tedy jejna babka, co to
przy dworze za kucharka była, choć
ona ze szlachtów wywodziła sia, ze
służby odeszła i w chacie swojego
zmarłego syna została, wnuczka
hodować zaczeła. Kiemna była
kobieta z Alżbietczynej babki, oj,
kiemna.
Gotować
umiała
tak
smacznie, a piec! Bywało, Alżbietka
przyniesie
od
niej
nam
co
popróbować, w ustach jak miód
rozpływa sia, słodkie i miętkie, i
takie jakieś pachniące - Aspazja
oblizała swoje stare wargi, ślinę
parę razy przełknęła, zamyśliła się i
zamilkła,
jakby
zgubiła
wątek
opowieści.
Po
chwili
jednak
ocknąwszy się, ciągnęła dalej: -
Jejnababkatonietylkonagotowaniu
znała
sia,
ale
na
wszystkich
chorobach, na kużdym zielu i na
kwiatach, i sama nawiet banki
stawiać spotrafiła. To Alżbietka od
niej o tych trawkach nauczyła sia.
Raz Alżbietka mnie ze sobo aż do
puszczy na gości zabrała, bo my
wtedy ze sobo kulegowali. Tedy ja
Alżbietki babka poznała i chata ich
widziała,icałaobejścia.Ciekawaja
była tej puszczy, oj, ciekawa, a
Alżbietkacieszyłasia,comożemnie
ta swoja bogactwa pokazać. Ona
młoda maładucha była i ja takaż.
Choć daleko w wiosce nasze chaty
byli, ale jakości my sobie do gustu
przypadli...Unichtam,toznaczysia
ujejnejbabki,piękniewtejgajówce
było. Chata zgrabna, gonto kryta,
gniazdo z bocianami na dachu. Nad
oknami zaokonia w piekne wzory
wyrzynane, nad ganeczkiem też.
Powiedziałby chto, co koronko
ganeczek obszyty. Mówio, jej ojciec
taka w ręku zdolność miał, sam z
siebietakpięknieodrobićspotrafił...
Kotka na ganku siedziała i łapkami
mordka myła, pewnie to nas, gości,
wymywała, bo wiesz, mówi sia:
„Kot
myji
sia,
gości
będo”.
Wiewiórka przyruczona mieli, co
orzechizrękijadła,ijeżaCimku.Do
chaty my weszli, a Alżbietka woła:
„Cimka,Cimka!”Patrzaja,atuszur,
szur, szur, jeż przychodzi, a taki
śmiesznynosekma,jakmałaświnka,
i ten nosek do ręki Alżbietki sunie.
Ona do szafki podskoczyła, cukru na
dałoń nasypała, para kapli mleka
kapnełaipodnosekjemupodetkneła,
wylizał języczkiem do czysta i na
ganeczek
poszurał.
Kosa
też
przyruczonego mieli i sroku. Oj,
witała sia z nimi Alżbietka jak z
kulegaminajlepszymi...awchacieu
nichkwiaty,kwiaty...cokwiatów!A
obrazówzewszystkimnitakdużojak
unas,MękaPańskawroguwisiała,a
pod nio lampka wieczysta i tylko
jeszcze jeden obraz, co to jego
Alżbietkanapierwszakomuniaodjej
krewnego proborszcza spod Wilni
dostała...Naścianachpółeczkitakoż
rychtownie z drzewa w ząbki
wyrzynane, na nich talerze białe,
bialińkie, takich ja jeszcze tedy
nigdzie i nie widziała. Od swojej
pani babka Alżbietki na odchodnym
ich dostała... a pobok książki i
mniejsze, i większe, cała półeczka
nimi była zastawiona jak u jakich
panów.
Dobrzenamwtejgościniebyło.
W lesie mnie Alżbietka trawki i
kwiatki
od
różnych
chorób
pokazywała, ale ja na to głowy nie
miała. Bywało czasem, za ręce z nio
chwycim sia i biegnim przez las jak
dwie dziauczyny, a nie poważne
maładuchy.WiasołajabyłaAlżbietka,
a szybkaja. I ja była wiasołaja i
śmiachliwaja.
U
Alżbietki
byli
woczy czornyja, włosy ciemnyja,
bliściaszczyja, a u mianie woczy
sinija, sininkija, jak wasilki u życie.
Ładneumniebyliwoczy,awłosyto
u
mnie
byli
jak
pszaniczka
załacistyja.
Znowu zamyśliła się Aspazja,
wróciwszy zapewne do lat swojej
młodości. Nie przerywałam jej tego
milczenia, czekałam, aż wszystko
przemyśli i sama zacznie mówić
dalej.
- ... chlewik zgrabny i odrynka
mieli, karouku Krasulu u czerwonyja
łaty i dwie świni. Potem wrócili my
dowioski,aAlżbietkaprosiła,żebni
rozpowiadać ludziom, jak tam jest u
babki,ijanirozpowiadała...Aha,na
żerdkach
pod
powało
ziela
rozmaitego u nich w chacie pełno
wisiało, zapach, ach, jaki zapach! -
Pociągnęła
nosem,
jakby
teraz
chciała ten zapach poczuć i zamilkła
znowu. - ... ni po porządku tobie
mówia, ale to już tak dawno, tak
dawno, ile to lat temu było, nie
spamiętać - jakby się tłumaczyła
przedemnązeswojejsłabejpamięci.
- U Agrypów też chata pienkna była,
największazcałejwioski,iporządek
u Alżbietki taki był, jak i u jaje
babki, tolko hetych trawak jeszcze
tedy nie było. Na początku na
przędzenielnumyuniejzbieralisia,
czastuszki
śpiewali
i
bajki
opowiadali,atychbajektonajwięcej
Alżbietka umiała. Wiesołaja była
Agrypicha i da raboty jak ohoń.
Bywało, swoja robota zrobi i do
sąsiadów, jak gdzie trzeba pomóc,
skoczy.Wpierwszymrokuposzlubie
lubiłabiegaćipomagać,gdziemnoho
dziciatak. Adnaho pobawi, druhoha
pokołysza, treciamu bajku opowie.
Dzieci Agrypichu lubili. Stadami w
wiosce za nio chodzili, może też i
dlatego,cozawszecośsmacznegow
fartuchudlanichmieła.IAgryplubił
swoja żonka. Co mówia, świata za
nio nie widział w pierwszych latach
po szlubie. Dobra żonka była
Agrypicha. Koszula u Agrypa co
dzień świeża jak u jakiego panicza i
portki czysto wyczyszczone. Co
lepszegojemudojedzeniapodtykała.
Pierogów
słodkich
co
sobota,
bywało, napiecze. „Jedz, Agrypka,
jedz”. Poprawił sia w sobie Agryp
jeszczewiecej,cotoitakodjakiejś
pory skłonność do brzucha miał i w
zadkujakkobyłaszerokibył...Potem
umnieurodziłsiasynekFiedźka,au
niej nic. Przylatywała do mnie
Alżbietka, cieszyła się Fiedźko jak
swoim. Na rękach jego nosiła,
kołysała, a jak podrósł, do góry
podrzucała. Bardzosz za dziećmi
oddana była. A Bóg jej dziecka nie
dał. Za dwa lata urodziła sia u mnie
Andziunia, a u niej, to znaczy sia u
Agrypichy, nic. Jakoś posmutniała
Alżbietka,przylatywała,alerzadziej.
Mówiła ja jej: „Nie tuży, czasem i
piaćletnimadziaciej,apotemraz,i
posypio sia”. Uśmiechała sia tedy
Alżbietka i mówiła: „Daj to Bóg”.
Bardzoszwidaćtychdziecipragnęła.
Z czyjej winy ich nie było, trudno
zgadnąć, ale według mnie Agrypa to
winabyła,nieAlżbietki.Onazdrowa
jak ta rzepa, szparka, tyłek twardy,
jak toczony, tylko do rodzenia, a on,
mówio, jako dziecko zdechławy był.
Szeptali w wiosce, co jemu świnka
na jajca padła. Ale chto to tam wie?
Chtotamwie?Wszystkoszmyśla,co
jego w tym wina była. Rok po roku
tedy ja rodzić zaczęła, Antuka,
Agatku i Dźmitruczka. To ich już ja
miałatedy...
-Anastazjazaczęławyliczaćna
palcach - piać... potem przyszła
Alżbietka, potem, chto heta był
potem? Aha, Januk, ale on nie
uchował
sia.
Potem
rok
nie
zachodziła, aż za dwa lata przyszedł
Timofiej, a nareszcie Nastka i
Kaziunia. Dziesiać ich było, ale
uchowało sia dziewiać. Jak mnie
hetyja dzieci sypać sia zaczeli,
przestała Alżbietka ze wszystkim do
mnie przychodzić. Pewnie jej serce
bolało, co swoich ni mieła. Mało
pomału i od ludzi odbijać sia
zaczeła, bo ludzi, jak to ludzi,
poszeptywać zaczeli i kary boskiej
względem tych dzieci dopatrywać,
tylko co nie wiadomo za co. A i z
Agrypem u nich jakoś psuć sia
zaczęło...
Zamilkła stara Aspazja i znowu
zaczęłacośmlećbezzębnymiustami.
Zrobiło się już dość późno, więc
wstałamzławy.
- Kiedy mogę was odwiedzić,
ciotko,jeszczeraz?
- A kiedy chcesz, czasu mam,
tylko to i robia, co jak słoneczko
zaświeci,
stare
swoje
kości
wygrzewam i chaty pilnuja. A nie
zapomnij
cukru
przywieźć
-
upominała.
Nazajutrz
przyjechałam
do
Aspazji wcześnie. Garść cukru w
kostkach do podołka jej wsypałam i
czekałam,ażzaczniemówić...
- Nu tak, o czym dziś tobie
powiedzieć?-spytała.
-Opowiedźciemi,ciotko,jakto
sięstało,żeAgrypichaznachorstwem
zajmowaćsięzaczęła?
- To nie po porządku, bo
najpiersz była z Agrypem niezgoda
względem hetych dziaciej, co to oni
ich ni mieli. Peunie już tedy pad
sarakouku
Agrypicha
była,
jak
wszystkozaczęłosia.Kiedytedzieci
nieprzychodzili,corazmarkotniejsza
stawała się Agrypicha i do babki
swojej do puszczy czaściej jeździć
zaczęła. Bywało i na cały tydzień
wyjedzie,aAgrypsamgospodarstwo
obrządzaćmusi.Zły,anaAgrypichu,
jak od babki wróci, burczy. Ona z
początku nic, tylko głowa spuści i,
jakby jej te wielkie czarne oczy
tumanomzaszli,milczy.Naburczenie
Agrypa nic ni odpowiada. Pobędzie
w domu, pobędzie, ale nidługo i
znowu jedzie do babki. Agryp
wiedział,
co
ona
tam
jeździ
względem tych dzieci, więc jej
pozwalał. A co tam w tej puszczy u
babki
Agrypicha
robiła,
nie
wiadomo.Babkajejtedyjużstareńka
była,alejeszczeżwawa.Mówili,co
Agrypicha razem z babko po polach,
polesiechodzili.Trawyikwiatki,co
to na nich jejna babka znała sia,
zbierali,apotemparzyliiAgrypicha
ich piła. Wszystkosz względem tego
dziecka piła. Czasem widziano, co
Agrypicha i sama w puszczy jakieś
trawkiwybierała.Piłaipiłatoziele,
aż jo potrzęsało, a dziecka jak ni
było, tak ni było. Do wioski wróci
sia,pobędzie,inapowrótdopuszczy
jedzie.Znowutydzieńzejdzie,Agryp
sam i w polu robić musi, i krowy
wydoić, bo Agrypy aż dwie krowy
mieli, i świniom dać, i kurkom
ziareneksypnąć,pokrzywynazbierać.
Wiadomo, w gospodarstwie roboty
jest. Nie lubił Agryp tych babskich
obrządków, co strach! Który by
mużyklubił?Znowutydzieńdokońca
zbliżasia,aoncorazbardziejzły,co
mówia
zły,
prosto
wzbieszony
chodzi. Wraca Agrypicha jakaś
trocha weselsza, ale Agryp, widać,
złość w sobie z całego tydnia ma i
dawaj
ta
złość
na
Agrypichu
wylewać.
Ona
milczy,
oczy
odwróciwszy, a Agryp łajać nie
przestaje.
„Ci ja żonka mam, ci ni mam?
Samjaktababakołobabskiejroboty
chodzić musza, a ci to chłopa rzecz
kurom
pokrzywa
zbierać
i
w
świńskim cieście rękam gwiezgać
sia, a choćby i ta krowa za cycki
ciągać? Sama powiedz, ci to chłopa
rzecz?” Agrypicha słucha, łzy jej
obeschli, myśli, po chwili mówi:
„Może być i chłopa, czamu nie?
Takiesamedwieręcemasz,tylkoco
silniejsze”.TotakAgrypazeźliło,co
aż podskoczył. „Widzisz ty jo,
latawicu
zatraconu,
jeszcze
mi
androny takie gadać będzi”. I dawaj
jąbesztaćałajać:„Typustaćwiet,ty
pustosz ugorzasta, ty dzirwan, co to
ciągle pustuje, nic nie rodzi, tylko
piach
i
piach!”
Poderwało
Agrypichu, która zawsze cicha i
zgodliwa była, jak nie zacznie
Agrypowiodgryzaćsia.Atytaki,aty
owaki,sampewnienasieniewyschłe
masz, a cała bieda na mnie zrzucasz.
A tak krzyczała, co na pół wioski
słychać było. Agrypu wstyd! Jak to
chłop nasienia wyschłe ma? To już
nie feler, a hańba! No i coś między
nimi od tego czasu popsuło sia.
Ludzie zauważyli, co i z wioski
Agrypicha zaczęła ranińko do lasu
wymykać sia i po łąkach chodzić, a
różne kwiaty i trawy w podołku do
chaty znosić. Raz Januk, co to za
głównego pastucha w wiosce był,
krowy ledwo świt pędzi, patrzy, a tu
Agrypicha
już
z
lasu
wraca.
Obroszona wyżej kolan, jakby w
lesiewrosiekąpałasiajakwiedźma.
Oczy czarne świeco sia i pełen
podołek traw niesie. Ukłonił sia jej
Januk, a ona tylko tymi białymi
zębami błysnęła i urok na Januka
rzuciła,bopotemlataćzaniozaczął.
ŁadnajeszczebyłaAgrypicha,azęby
miała jak śnieg białe. „Po co ona te
zioła i trawy znosi?” - pytali między
sobo ludzi i Agrypichu też pytać
zaczęli.AAgrypichamówi:„Trawki
todobre,naróżnechorobypomocne,
ludzi
można
nimi
i
żywioła
poratować”.Pokiwaligłowamiludzi,
podziwili sia, no i nic. Agrypichu
coraz czaściej do lasu i na pola
chodziła,
trawki
zbierała.
Podpatrzyli, co ona jedno ziele
zbiera rano, insze w południe, insze
późnym wieczorem, a jeszcze insze
nawiet pry miesiacu. Czamu pry
miesiacu? Wiedźma, ci co? - myślo
ludzi.Takonoibyło...
Aspazjazamilkła.Wzięłakostkę
cukru i zaczęła ssać. O mnie jakby
zapomniała. Wiedziałam, że już dziś
niczegosięodniejniedowiem.
Wróciłam do Aspazji po kilku
dniach, przywożąc kawałek ciasta.
Siedziała jak zwykle przed domem,
wygrzewającsięnasłońcujakkot.
- Dzień dobry, ciotko! Pieroga
wammiękkiegoprzywiozłam.
Aspazja chwyciła kawał babki.
Zaczęłająkruszyćpoodrobinceido
ust wkładać. Trwało to sporo czasu,
bo długo delektowała się smakiem
ciasta.
- Pachnie to tak jak piroh od
babki Agrypichy - powiedziała,
łamiąc następny kawałek. - Dziś
powiem tobie o tym Agrypichy
znachorzeniu
-
powiedziała,
przełknąwszyostatnikęs.-Tegolata
z Dźmitrukowo nieszczęścia stało
sia. A chata Dźmitruka tuż pobok
chaty Agrypa stała. Dźmitrukowa
możenatrzecidzieńpodzieckubyła,
jeszczepołogudobrzenieodleżała,a
tutrzebarobić,dziciatakpełnachata,
pewnieichjużzpiaciorotedymieła.
Tak jak ja, jedno po drugim. Dzieci,
jak dzieci, płaczo, jeść chco, a tu
chlebskończyłsia.Wstałaprzezsiła
Dźmitrukowaposzostymdziciaci,na
trzecidzieńwstałaichlebrozczyniła.
Dzieżachłopnapiecpostawił,ciasto
podeszło, a tu chłop nie przychodzi.
Poczekała, poczekała i myśli: Sama
zdejma.
Zsunęła
sia
z
łóżka
pomaleńku, a nogi miętkie jak z
masła. Myśli sobie: Nic, jakoś to
będzie. Podstawiła zydelek do pieca
iwzięłasiazadzieża.Podniosłajoi
puściła, a sama aż na ziemi skuliła
sia, za brzuch sia chwyciła, jak
suczka skowyczeć zaczęła, sina,
sinińka. Na ten czas nadszedł
Dźmitruk z pola. Patrzy, baba po
podłodze kacza sia, a jęczy, co aż
człowiekuwdołkuskręca,asina,co
mówiasina,jakwęgielekczarna!Co
robić? Co robić? Do sąsiadów
skoczył, do Agrypów, bo najbliżej
byli. Agrypicha koło chaty kurom
ziarno sypała. „Chodź, Agrypicha,
szybko,żonkamnieumiera!”Rzuciła
Agrypicha ziarno i jak mogąc
biegiem
do
Dźmitruków
leci.
Przylatuji, patrzy, a tu baba sina na
podłodze z jednego boku na drugi
wywracasiaiwrękachbrzuchswój
trzyma, jakby bała sia, co jej
wypadnie.
„Nidobrze - mówi Agrypicha -
poruszenie,
a
może
nawet
i
oberwanie. Pomóż mi ją na łóżko
włożyć”.
Włożyli.
Macnęła
za
brzuch, a ta jak nie krzyknie.
Nidobrze! „Rozpalaj szybko piec -
mówi do Dźmitruka Agrypicha - i
garnek gliniany wypalany z wodą
postaw, niech woda szybko zagotuji
sia”.Samadoswojejchatypobiegła.
Małowieleczasunieminęło,wraca,
a w podołku różnych trawek i
kwiatów ze trzy przyharści niesie.
Wodawgarnkugotowaćsiazaczęła.
Garnek z pieca wyciągnęła, żmieniu
zielawsypała,deneczkiemprzykryła,
przed ogniem postawiła i czeka. A
Dźmitrukowa jęczy a jęczy. Dzieci
płaczo, jeść chco. A ten, co trzy dni
temu na świat przyszedł, najgłośniej
cycka domaga sia. A chto ma jemu
cycka dać, jak matka umiera? Bab
pełna chata naszła. Każda coś
doradza: ta fajerka gorąca na brzuch
przystawić, tamta powrósłem z
jęczmiennej słomy przepasać, insza
świętojańskiego ziela napić sia. „Tu
widać
coś
gorszego,
czym
poruszenie, bardzosz już ona sina” -
mówio
baby,
na
Dźmitrukowo
poglądając. Agrypicha stoi i milczy,
tylko w ogień patrzy, jakby tam
czegoś
wypatrywała.
Niedługo
garnek z zielem wyciągnęła i mówi
do Dźmitruka: „Dawaj gliniany
kubek”. Dał. „Masz ty jaka czysta
łatka?” Dźmitruk cedziłka z dojnicy
zdjoł i podaje. „Lepiej by, aby
zupełnie czysta była” - mówi
Agrypicha. Poszedł Dźmitruk do
bokówki, do kufra, tam od starej
lnianej koszuli podołek oderwał i
Agrypisie
podał.
Ona
ziele
przecedziła, mało wiele przestudziła
i Dźmitrukowej podaje: „Pij!” -
mówiAgrypicha.Ababypatrzo,coz
tego będzie. Dźmitrukowa pije i
nosemkręci-nidobre.„Pij,duszkiem
pij!” Nu i wypiła. Baby patrzo, a tu
Dźmitrukowa na twarzy zmienia sia,
poróżowiała, jęczeć przestała i
głowa podnosi. Agrypicha do niej:
„Leżcie, leżcie”, a Dźmitrukowa
nagle w sobie zebrała sia i na łóżku
siadła, jakby nigdy chora ni była.
Zdziwili sia baby - czartowskie
ziele, ci co? Na Agrypichu z
podziwieniem poglądajo, a ona
uśmiecha sia i mówi: „To dobre
ziele, szybko zdrowie przywraca.
DużoPanBógtakichziółstworzył,a
wszystko na pożytek ludziom”. Baby
krzyżem świętym przeżegnali sia,
niech będzie chwała Panu Bogu. A
Dźmitrukowa
woła:
„Synka
mi
dajcie, cycka jemu dać musza”.
Podali jej synka - karmi. Twarz u
Dźmitrukowej
różowa,
krew
z
mlekiem,synekssie,tylkopostękuje,
tak mlekiem zalewa sia. O brzuchu
swoim Dźmitrukowa tak jakby i
zapomniała.
Pomaleńku
baby
rozchodzić sia zaczęli, o cudownym
zielu Agrypichy gadając. Agrypicha
odchodząc, do Dźmitrukowej mówi:
„Teziołaprzezdwatydnijeszczepić
trzeba,
rano,
w
południe
i
wieczorem,alezaparzaćrazdziennie
ranomożecie.Nicwampodnosićtrzy
nidzieli ni można i dobrze by było
powijaczem brzuch od dołu do góry
na cały dzień podwiązywać. Chłopa
do
siebie
z
kilka
tydni
ni
dopuszczajcie” - i poszła. Oj,
poleciała sława o Agrypisie przez
wszystkie wioski. Zna sia Agrypicha
na trawkach, oj, zna, prawie tak jak
Czubik zna sia, i zaczeli ludzi na
leczenie do niej schodzić sia i
błohosławili jej. Za leczenie nie ni
brała. Jak jej chto co przyniósł,
mówiła: „Nie trzeba, wszystkiego
mamy, nas tylko dwoje, dla kogo to
wszystko, nam i tak za dużo”. Tak
ono i było. Potem popsuło sia, po
śmierci Agrypa popsuło sia, a już
najgorzej, jak zaczęło sia z tym
diabłem. Ale to już całkiem insza
sprawa. Po porządku tobie jutro
opowiem.
Przyjechałam do Aspazji po
obiedzie. W wiosce było prawie
pusto,wszyscyposzliwpole.
- Na czym to my skończyli? -
zapytała.
-
Mówiliście,
ciotko,
że
Agrypichę
za
dobrą
znachorkę
uważaćzaczęto.
-Atak,tak,boteżAgrypichana
kużdaludzkaboleśćlekarstwomiała,
ainażywioleznałasia,nawetkonia
odochwaceniaodratowaćspotrafiła.
UKostukowych...
-Ciotko,jawiem,żeAgrypicha
na chorobach bydła się znała, ale
mnie interesuje, jak to się stało, że
Agrypichę za wiedźmę uważać
zaczęto?
Aspazja milczała... Czekałam
więc cierpliwie, aż pozbiera swoje
myśli.
- Nie masz ty czasem cukru
kosteczki?-przerwałaciszę.-Lepiej
mnie myśli sia, jak sobie cukru
posmokcza.
Wyciągnęłam z kieszeni kilka
kostek.Znowuzaczęłosięsmoktanie,
mlaskanie i pomlaskiwanie. Aspazja
ssała cukier bardzo specyficznie,
lubiłam
się
temu
przyglądać.
Myślałam: Stary człowiek, widać,
tak jak małe dziecko, potrzebuje
słodyczy. Po zjedzeniu cukru zawsze
ożywiała się i jej pamięć wydawała
siępracowaćsprawniej.
- Czamu wiedźmo? - odezwała
sięwreszcie.-Myśla,cotowszystko
przeztoprzekleństwoposzło...Agryp
pod starość coraz grubszy robił sia,
jak
nie
przymierzając
parsiuk
rozpasiony,zadjakżorna,gębajakaś
taka... W wiosce zawsze mówio, jak
chłop taki tłusty, to baba z niego
pociechy ni ma, a ot, co tam mówić,
posunął
sia
Agryp
bardzo,
a
Agrypicha jakby swoich lat ni
miawszy.
Żwawa,
twarda
i
poweselała
przez
to
swoje
znachorstwo, bo to w ludzkiej
biedzie pomagać mogła. Tylko ludzi
dziwili sia, czamu heta jana ze
wszystkim ni starzeji sia. Do tego
między Agrypem a Agrypicho coraz
gorzej było. Bywało, Agrypicha
wiasoła.PrzyjdzieAgryp,Agrypicha
od razu posmutnieje i jak lampa
zgaśnie. Ciągle jej niepłodnościo
Agryp
dogryzał.
„Taka
wielka
znachorka,animożedzieciacisobie
wyznachorzyć!” I to było najgorsze,
Agrypicho
tedy
aż
potriasało.
Bywało, tak na niego tymi czornymi
woczami brzydko popatrzy, aż strach
człowieka bierze. Ludzi Agrypu
mówili: „Po co ty jej tak ciągle
dogryzasz? Źle ona na ciebie patrzy,
ściaraży sia, Agryp, jeszcze tobie co
wzłościzada!”AlejejAgrypciągle
dogryzał i dogryzał. Jakoś była
jesień. Zaczęli ludzi bulbu kopać i
Agrypyprzyjechalinaswójzagon,co
toleżałmiędzyzagonemBatraczychy,
tej,cotozaAgrypemkiedyślatała,a
zagonemDźmitruka,cotojegożonka
odoberwaniaAgrypichaodratowała.
-
Mówicie,
ciotko,
że
BatraczychazaAgrypemlatała?
- Oho, jeszcze jak latała,
darować cała życia Alżbietce nie
mogła,cojejAgrypazabrałaiciągle
Agrypichu,gdziemogła,takiugryzła.
- No, a czemu zagony mieli
blisko,przecieżBatrakimieszkająna
drugimkońcuwioski?
- Bo nasze zahony wioskowe
rozrzucone po całym polu. Ni w
jednym miejscu, jak to u was na
folwarkowej ziemi. Oj, wuskije
naszyja zahony, usio wużejszyja.
Niekali try razy byli szerszyja, czym
teraz. Teraz nizadouha więcej mież
będzi, czym ziamli - odbiegła od
tematu.
- Ciotko, co z tym kopaniem
kartoflibyło?
-Anokopio,kopio,Batraczycha
zcórkamiisynami,iDźmitrukowaz
Dźmitrukiem i dziećmi. Wiasoło u
nich, narodu dużo, a Agryp z
Agrypicho jak hety siroty u dwaich.
Agrypicha kopie, kopie, odprastuji
sia,tonacórkiisynówBatraczychy,
tonadzieciDźmitrukowychpogląda,
a taka robi sia na twarzy smutna, aż
strach. A Agryp także samo. A tu
słońce już wysoko. Pobiegła córka
Batraczychy
po
obiad,
od
DźmitrukówFelka,aAgrypichasama
po obiad iść musi. Podniosła sia i
jakaśtakazła.AtuAgrypraptemdo
niej: „Jakbyś ni była jak hety
pustaćwiet, to i u nas mogłaby jaka
Andzia ci Felka po obiad skoczyć”.
Tego tylko dziś Agrypisie trzeba
było. Jak ni skoczy do Agrypa jak
wzbieszona suka, i zaczęło sia: „Ty
parsiuktłusty,parsiuk,parsiuk,coto
tłustym tyłkiem ruszać ni może, ty
wół, co buhaja udaje, ty knur z
wyschniętymi
jajcami”...
Oj,
brzydkich rzeczy nawykrzykiwała
Agrypicha.
Ludzi
kopać
bulbu
przestali i słuchajo, a ona krzyczy i
krzyczy. Jakby nieprzytomna z tego
krzyczenia zrobiła sia, oczy jej
czornyja jak żar świecili sia... „Ty,
przekleństwo mego życia, żeb ciebie
ziemia
pochłonęła,
żeb
ciebie
pierwsze
w
lesie
drzewo
przywaliło!” - i poszła. Ludzi
przestraszyli sia. Agryp stał jak w
ziemiawrośnienty...JużAgrypichana
pole ni wróciła. Pociągnęła sia do
lasu.Agrypsamdochatyposzedł.Ci
co tam jadł, ci nie, nie wiadomo.
Potem mało wiele pokopał i zwozić
bulba zaczoł. No i dalej żyli jak ten
pies z kotem. Przeszło od tego czasu
możezrok.AżrazAgryppodrzewo
do lasu zKostukiem Adasiowym
pojechał.
Osinu
spuszczali.
Podpiłowali
z
jednej
strony,
podpiłowali z drugiej i już ją
podrąbać,iwbokodskoczyćmieli,a
tu osina jak ni skręci sia i prościńko
na Agrypa. Agryp tylko jęknął i na
miejscu gotów. Przyleciał Kostuk do
wsi i krzyczy: „Ludzi, ludzi, Agrypa
drzewo zabiło”. Agrypichy w domu
nie było, szwendała sia gdzieś po
lesie. Ludzi Agrypa do chaty
przynieśli i na dwóch ławach
zsuniętych położyli. Pełno narodu
naszło,aAgrypichazadobragodzina
z zielem z lasu wróciła. Zbladła jak
płótno. „Co sia stało?” - pyta.
Batraczycha,ta,cozamłodychlatza
Agrypemlatała,mówi:„To,comiało
staćsia!”„Jakto?”-pytaAgrypicha.
„A tak to!” - na to Batraczycha. A
naródsłucha.„Cóżto,jużAgrypicha
zapomniała, jak przy kopaniu bulby
wymówiłaswojediabelskażyczenia,
żebAgrypawlesiepierwszedrzewo
przywaliło,wszyscysłyszeli,nitylko
ja”.Poszedłszumponarodzie.„Cito
prawda?” - pytali jedni drugich, bo
Batraczysie ni bardzo wierzyli.
Wiedzieli, co Agrypichu z zazdrości
o Agrypa zawsze obszczekuje. Ale
inni
zaczęli
szeptać:
„Prawda,
prawdaijasłyszała,ija,ija”.Dużo
ludzi to słyszało. Agrypicha jeszcze
bardziej zbladła i mówi: „Czego
człowiek w złości ni chlapnie, czyż
to ma jakie znaczenie?” „Oj, ni
chlapnięcie to było, jeśli spełniło
sia!” No i pochowali Agrypa. Ale
ludzi od Agrypichy odsuneli sia i za
wiedźmajoliczyćzaczęli.Nawietna
jakiś czas leczyć sia u niej prastali.
Czubik znachor jednak był daleko,
toteżmałopomałuidoniejznowupo
zioła przychodzili, ale takoż za
wiedźma już jo mieli i bać sia
zaczęli.Agrypichawięcejwlasachi
na uroczyskach niż w chacie była.
Ziele i korzonki do chaty znosiła,
poleswojenaodrobekoddała,konia
sprzedała. Mało wiele żywioła
opatrzyidolasuleci.Takzetrzylata
ciongneło
sia,
potem
trocha
zapomniała i koło gospodarstwa
więcejchodzićzaczęła.
Zmęczyła
się
Aspazja
dzisiejszym opowiadaniem. Znowu
zamilkła,
przymknąwszy
oczy.
Zastanawiałam się nawet, czy nie
drzemie, bo siedziała nieruchomo.
Kury tylko przerywały tę ciszę
swoim gdakaniem, bo podchodziły
do nóg Aspazji, wydziobując jakieś
okruchy.
Ja również przymknęłam oczy,
myśląc o tym wszystkim, co tutaj
usłyszałam.
Wyobrażałam
sobie
Agrypichę
młodą.
Musiała
być
rzeczywiście ładna, bo ślady jej
urody widać było i w podeszłym
wieku. Miała piękne, duże, czarne,
błyszcząceoczy.
- Ładna była Agrypicha - jakby
odpowiadając moim myślom zaczęła
znowuAspazja.
Ładna była - powtórzyła. -
Chłopy za nio zawsze latali, a ona
nic...
Jakoś w trzy lata po śmierci
Agrypa przyplątał sia skondyś do
Agrypichy
młody
parobek.
Wieczorami do niej podchodzić
zaczoł.Mówili,nażołądeksłabował,
leczyćsiadoAgrypichyprzyszed,od
tego i zaczeła sia ta ich znajomstwa.
Ale
po
jakimś
czasie
ludzi
poszeptywać
zaczeli,
co
to
nipraudziwy parobek, a diabeł spod
Kiryłowejosiny,cotonaniejKiryła
był powiesiwszy sia. Skąd to
poszeptywanieotymdiableprzyszło,
niewiadomo.
-Ciotko-przerwałamAspazji-
naszPawlukteżmówiłmiotym.
- Jak to był diabeł, niechaj
będzie diabeł - ciągnęła dalej
Aspazja. - Przez cała jesień diabeł
do Agrypichy łaził. Kiedy już trocha
zapoznali sia, Agrypicha jego pyta:
„Jak ty nazywasz sia?” „Stefan” -
diabeł na poczekaniu imia sobie
zmyślił: „A u kogo ty za parobka
służysz?” Diabeł jakaś nazwiska
niewyraźnie wybarmotał. Agrypicha
ni dosłyszała. Ale ci to ważne,
więcej już o to i nie pytała. Mało
pomału ludzi Agrypichu na języki
braćzaczeli.
„Patrzajcie,
parobka
sobie
przygadała, a jakiego młodego,
pewnie z dziesiać let od niej
młodszy. Ciągle u niej przesiaduji,
może ona z nim żenić sia zamyśla?”
„A adkul jon, ni wiecie?” Ciekawe
byli baby tego młodego parobka, a i
zazdrościłajejjegocoponiechtóra.I
zaczeli
kumy
wieczorami
do
Agrypichy przylatywać. A co? A
chto? A jak? - rozpytywać sia.
Przyleci adna, mało wiele pokręci
sia,pocotamnibyprzyszła,weźmie
i poleci, a użo druhaja do drzwi
stukaja.Nadojadłotobabskielatanie
Agrypisie,bospokójwchacielubiła
mieć. Myśli: Po co ma to cierpieć,
powiemStefanu,niechnieprzyłazi,a
jak on przestanie przychodzić, to i
baby do mnie przestano latać. Jak
pomyślała,
tak
i
powiedziała.
Zasmucił sia diabeł, bo bardzosz już
do Agrypichy był przywykłszy. Ale
co robić, jak baba nie chce, to i
diabeł nic na to ni poradzi. Poszedł
diabeł, ale przemyśliwać zaczoł, jak
by to z Agrypicho niby przypadkiem
spotkaćsia.
Jakośmiałosiajużpodwiosna,
śnieg stopniał i młode trawki spod
ziemi
pokazywać
sia
zaczeli.
Niedługo Agrypicha wybrała sia na
pola,wczesnazielazbierać.Adiabeł
tylko na to i czekał. Mach! i już jest
przy Agrypisie. „Dzień dobry -
pięknie kłania sia. - Ci moga trawki
pomóc zbierać?” Agrypicha takoż
ucieszyłasia,alenicposobienidała
poznać. Stefan trawki zbiera, koszyk
zanionosi,nadskakuji.Sympatyczny
jest - myśli Agrypicha... i tak trocha
po trochu znowu zaczeła do niego
przywykać. Jak której niedzieli w
lesiejegonispotka,jużjejismutno.
Tak i było do jesieni. A co to ludzi,
jak ludzi, wszędzie pełno, to jedne
ich razem widzieli w lesie, druhija
na łąkach, trecija u poli i znou
Agrypichu na językach nosić zaczeli.
Po lasach z parobkiem ciąga sia,
jakby swojej chaty ni miawszy.
Wstyd - baba już starszawa, choć,
prawdu powiedziawszy, po niej tego
ni widać. „O, już druhi hod z
parobkiem młodym ciąga sia, a kont
szlubu ni słychać...” - i tak tymi
językami plaskali i plaskali za
plecami
Agrypichy,
aż
hadko.
Rozezluło heta mianie i myśla:
Pobiegna do Alżbietki i powiem jej,
co ludzi na niej języki swoje ostrzo.
Jak
pomyślała,
tak
i
zrobiła.
Przylatujanadwieczorem,Agrypicha
markotna w swojej dużej chacie
samińka siedzi, łokciami podparszy
sia, i o czymści tam przemyśluji. U
mnie w chacie wiasoło, dziciatak
mniejszychiwiększychpełnachata,a
u niej pusto! Za co jo tak Pan Bóg
pokarał? Mówia do niej: „Ni
pogniewaj
sia,
Alżbietka,
ale
przyszła ja tobie powiedzieć, co
bardzosz ciebie ludzi na językach
noszo wzglendem tego twojego
parobka”. „A co mówio?”- pyta
Agrypicha. „Co po polach z nim
ciągasz sia, a szlubu z nim nie
bierzesz.Dajnazapowiedziikoniec.
Nikrzywdujnamnie,alemuszatobie
jeszcze powiedzieć, co poniechtórzy
poszeptujo,
szto
heta
diabeł”.
Agrypicha roześmiała sia, a potem
zamyśliła sia. Ale ja już musiała
lecić do chaty, bo tam i żywioła
niopatrzona i dzieciom wieczerza
rychtować
trzeba.
Jak
spotkam
Stefana, porozmawiam z nim - myśli
sobieAgrypicha.
Nazajutrz była niedziela, idzie
Agrypicha
koło
brzeźniaku,
a
parobek jak spod ziemi mach! i już
jest przy niej. Skąd on tak wie
zawsze,gdziejestem?-takAgrypisie
przez myśl przeleciało, ale zaraz o
tym zapomniała i mówi: „Wiesz,
Stefan, ludzi nas na języki znowu
braćzaczeli,copopolachipolasach
razem ciągamy sia, może już lepiej
do chaty przychodź”. Ucieszył sia
diabeł, znowu do jesieni szło, a pod
osinobezprzerwytakstaćzimno,aż
w kościach łamie, a u Agrypichy w
chacie ciepło. Choć trocha zagrzeja
sia - cieszy sia diabeł. I znowu do
Agrypichy
wieczorami
chodzić
zaczoł. Przy oporządzaniu żywioły
jak swój pomaga i krowy do obory
zagoni, i słomy podrzuci, i świnkom
strawa wyniesi - taki nadskakliwy
zrobił sia, wiadomo, zakochany.
Agrypicha już całkiem do niego
przywykła i było jej z nim dobrze.
Ale zbliżała sia Kiryłowa rocznica,
diabeł przy osinie musiał znowu
kołkiem
siedzieć
i
procesje
diabelskie przyjmować. Agrypicha
jegoczekadzień-nima.
Czekadruhi-nima,czekatreci
-niprzychodzi.Gdzieonpodziałsia,
może na mnie czeho pogniewał sia?
Kiedy cały tydzień minoł, niepokoić
sia zaczeła: może chory? Bardzosz
już do tego swojego parobka była
przywykłszy.
Kogo
by
o
to
przepytać? Może ludzi co słyszeli?
Ale jak tu babie rozpytywać sia o
chłopa. Kiedy już ze dwa tydni nie
przychodził, serca Agrypichy stała
sianiespokojna.Myśli:Rozpytamsia
Batraczychy, ona zawsze wszystko o
wszystkich wie. Narzuciła chustka i
nad wieczorkiem poszła do niej.
Przyszła, a tu Batraczycha świniom
miesza.Jaktuzacząć?„Pochwalonyi
co słychać?” - pyta sia. Nie wypada
takodrazudosprawyprzystępować.
„A nic” - mówi Batraczycha, a w
oczy ni patrzy, bo wobec Agrypichy
nibardzoczystasumieniama,zawsze
jo obszczekuje. „A co u waszeci?” -
pyta Batraczycha. „A nic, tylko coś
Stefan
raptem
bez
przyczyny
przychodzić przestał, może jemu coś
stało sia, nie słyszeliście czasem?”
Popatrzyła
Batraczycha
na
zmartwiono
twarz
Agrypichy
i
ucieszyłasia.Dobrzejejtak-myśli-
nie trzeba było z młodym zadawać
sia, pewnie nadojadła jemu, to i
rzucił jo. „Nie, nic nie słyszała -
mówi - ale mogą rozpytać sia -
obiecuje Batraczycha. - A u kogo on
za parobka służy?” - pyta. Tego
dobrze i nie zapamiętała Agrypicha,
bo wtedy, jak go spytała, tak jakoś
niewyraźnieburknoł.
„Zdajsia koło Dajnowki u
kogoś”.PokręciłagłowoBatraczycha
i myśli: Ponad rok ze sobo ciągajo
siainawetniewie,ukogoonsłuży,
ci to nie dziwne? Ale do Agrypichy
słodzińko uśmiecha sia i obiecuje:
„Dowiem sia, dowiem, u ludzi
przepytam sia i przyleca, powiem”.
Podziękowała Agrypicha, a na duszy
jeszcze
bardziej
jej
markotno.
Akuratnie tego dnia skończyli sia
procesji pod Kiryłowo osino, diabłu
spieszno
było
do
Agrypichy.
Duszkiem za parobka przebrał sia i
do
Agrypiny
poleciał,
ale
z
pośpiechu ogon ni bardzo akuratnie
schował, ni zauważył, co kończyk
jemu z kałoszy wystaji. Agrypicha
tymczasemwracasiaodBatraczychy,
drzwi od chaty otwiera, a chata na
skobelekbyłazamknięta,wchodzi...a
tu Stefan przy oknie na ławie siedzi.
Ucieszyła sia, ale myśli, jak to on
mógł do chaty wejść, kiedy chata
była z nadworza zamknięta? I
zatrwożylasiawsersuswoim.Może
to prawda, nieczysty? A diabeł ni
zauważyłskobelkaprzydrzwiach,bo
przez komin wleciał. Agrypicha
jakośakuratnieStefanuprzyglądasia
i sama nie wie, ci cieszyć sia, ci
smucić. Jakości czegoś boi sia.
„Czemu ciebie tak długo ni było?” -
pyta.„Chorowałja”-łżediabeł.„A
naco?”„Nażołądek”.„Achtociebie
leczył?” „Sam siebie ja leczył” -
dalej
kręci
diabeł.
„Hm...
a
gospodarz ten twój, jak on tam
nazywa sia, ni krzywił sia, co tak
długochorujisz?”„Nie”.
„Widać niezły jest”. „Aha”. „A
jak on po prawdzie nazywa sia, bo
jakoś
nie
spamiętała
ja
jego
nazwiska?”
Diabeł
nie
był
przygotowany
na
to
pytanie,
zajonknoł sia i lapnął pierwsza
lepsza,cojemunamyślprzyszło.Ale
Agrypicha
zauważyła
jego
zmieszania i jej jeszcze gorzej
zrobiwszy sia. Cości on tu kręci -
myśli.-Czyżbynaprawdutobyłzły?
Co robić, co robić, jak tu prawdy
dowiedzieć sia? Przywykła już do
niego,alejakżetuzdiabłemzadawać
sia?! Aż tu stuk, stuk i wchodzi
Batraczycha, niby soli pożyczyć.
Patrzy, a tu parobek siedzi i w
najlepszezAgrypichopogaduji.Taka
tosprawa-myśli.-Językiludzkieod
siebie odwrócić chciała, dlatego
przyleciała do mnie. „Nu, widza,
szybkoodnalazłsiatwójpanStefan!”
„Chorował” - mówi Agrypicha.
Batraczycha dokumentnie parobku
przygląda sia. Z głowy nic jej ni
podpadło ani z rąk, bo wszystko to
diabeł akuratnie odrobił. Ale kiedy
jego tak od góry do dołu ogląda,
patrzy, a tu z kałoszy coś wystaji...
Myśli:Przywidziałosiamnie,cico?
Acobyłatrochaniskanaoczy,myśli:
Rzuca coś umyślnie na podłoga,
schyla sia niby podnosić i akuratnie
zobacza. Schyliła sia Batraczycha aż
pod ława, gdzie byli parobka nogi, i
patrzy... ogon, wyraźnińko ogon. Ot,
jaki parobek do Agrypichy chodzi!
Prawda ludzi poszeptywali, znaczy z
diabłem zadaje sia Agrypicha! Tego
poniejispodziewaćsiamożnabyło.
Czekajże,wezmajaciebie,diabeł,na
spytki.
„Dobrego
gospodarza
macie?” „A, niczego” - odpowiada
diabeł, a sam szybko myśli, jakie to
on nazwisko niby dla swojego
gospodarza Agrypisie powiedział i
nijak przypomnieć ni może. Ta baba
zarazjegopewnieotozapyta.Źle.A
i miejscowość jakąś trzeba zmyślić.
Powiem
bliska
-
Batraczycha
wszystkich zna, powiem dalsza -
dziwne będzie, co tak często do
Agrypichyprzylatuja.
Jeszczenicdiabełniewymyślił,
a tu Batraczycha już i pyta sia: „A u
kogo to służycie?” Diabeł pierwsze
lepsze nazwisko zełgał, ale, zdajsia,
ni to, co Agrypisie powiedział.
Agrypicha na niego bliś! woczami -
kłamie. A Batraczycha mówi: „Nie
znam
takich.
A
w
jakiej
to
miejscowości?” - znowu pyta sia.
Diabeł niespokojnie zakręcił sia na
tyłku, jakby na szpilka siadłszy, i
mówi:„TochutorkołoDajnowki”.A
Batraczychaznowu:„Nisłyszałajao
takim chutorze”. Myśli diabeł: Źle,
wtemspójrzałprzypadkiemnaswoje
nogi i widzi, ogon wystaji. Tu musi
myśleć,jakbygładkołgać,atudrugo
nogo ogon do kałoszy wpycha.
Niechby raz już poszła ta baba! Ale
Batraczycha ani myśli wychodzić,
rozsiadła sia i dalej o gospodarstwo
dokładnie rozpytuji, a ile ziemi ma
gospodarz,ailekrów,ailedzieci,a
jak gospodynia ma na imia? Wiercił
sia diabeł, wiercił, widzi, nidobra
sprawa, i mówi: „Musza już iść, bo
jutro do młyna wcześnie jada” i
zaczął żegnać sia. A jak wstał, to
ogon ślizg! i obsunoł sia znowu w
dół. Już go pewnie ni tylko
Batraczychazobaczyła,boAgrypicha
aż zbladła, kiedy na nogi parobka
spójrzała. Diabeł na pięcie obrócił
siaijakoparzonyzchatywyskoczył.
Jak poszed, tak poszed, tyle jego i
widzieli. A Batraczycha mówi:
„ChibaAgrypichasamawidziała,jak
jejnemu parobku ogon z kałoszy
wystawał”. Potem szybko pożegnała
sia i wyszła. A w Agrypichu jakby
piorunwderzył,pośrodkuchatystała
i ruszyć sia z miejsca ni mogła.
Batraczycha jeszcze dwóch chat nie
minęła,spotkałajednababainaucho
jej szep, szep, szep, tak i tak,
Agrypicha z diabłem zadaji sia. Ciż
to prawda? „Moga pobożyć sia” -
mówi Batraczycha. Przyleciała koło
drugiej chaty, to samo szepnęła,
zanim na koniec wioski doszła, już
wszystkie wiedzieli, co to ni
parobek, a diabeł do Agrypichy
chodzi.
Dopieroż
ludzi
zaczeli
głowami kręcić, słyszane to rzeczy z
diabłem zadawać sia? Batraczycha
jego na własne oczy widziała. Tak
ono i poszło po całej parafii. A ja
wszystkoszmyśla,cotoniebyłżaden
diabeł-dodałanakoniecAspazja.
Chciałamwiedzieć,cozdarzyło
się potem, ale Aspazja była już
dzisiaj bardzo zmęczona. Wróciłam
więcdoniejnazajutrz.
-
Ni
przeszło
dni
paru,
Agrypichaciażkozachwareła.Pałod
niej szed taki, jakby z chlebnego
pieca. Po łóżku swoim jak ryba
kaczała sia i za głowa chwytała.
Mało poczekawszy i ludzi już ze
wszystkim ni poznawała. To Stefana
wołała,
to
niludzkim
głosem
krzyczała: „Odejdź ode mnie, diabeł
nieczysty”. Baby, co przyszli jej
doglądać, znakiem krzyża żegnali sia
i święcono wodo kąty w chacie
kropili. Ale nic nie pomagało.
Wincuczycha, co to baba miastowa
była,radziłapodochtoraposłać,ale
insze baby mówili, po co dochtór? I
tak jej biednieńkiej już dużo ni
trzeba, a dochtoru i ni wypłacisz sia
za taka przyjechania, pewnie cała
owieczka weźmi... Agrypicha już
żadnego rozeznania ni miała, leżała
bez
pamięci,
oczy
w
powała
wlepiwszy. Wszystkosz Wincuczycha
uparła sia i swojego po dochtora
posłała.
Przyjechał
dochtór,
popatrzył, postukał, trąbka do piersi
przystawiwszy,słuchał,zagłowaiza
brzuch pomacał i mówi: „Kiepska
sprawa,zapaleniamózgówuniej,do
szpitala jak najprędzej trzeba, choć
nie wiem, ci i tam jaka rada będzi”.
Dopierosz ktoś przypomniał, co
Agrypichababkupodpuszczojeszcze
ma. Uradzili dać znać jejnej babce.
Ze wszystkim stareńka ona była,
może użo z dziewiaćdziesiat let
mieła, ale żwawaja i przy dobrym
rozumie.
Zaraz
przyjechała,
na
Alżbietku popatrzyła, zapłakała, a
potem mówi: „Tu dochtory nic ni
pomogo, tu zioła trzeba”. I zaraz
różne ziela, co to było pod powało
zawieszone i w puczki powiązane,
wyszukałaiparzyćzaczęła.Apotem
tym zielem to Alżbietku poiła, to jo
obcierała, to na głowa kompresy
kładła.
Dźmitrukowa,
co
to
wdzięczność w sercu swoim do
Agrypichy miała za uratowanie jej
kiedyśżycia,Felkaswojadopomocy
babki przysłała. Try tydni albo i
więcej Alżbietka biez duchu leżała,
potom trochu oczy otworzyła i na
świat boży spójrzała. Mało pomału
ludzi poznawać zaczęła. A była taka
słabińka, co głowy podnieść nie
mogła.Pewniezsześćdoośmiutydni
przeszło,jaksiadaćzaczeła.Babkau
niejprzeztrymiesiacyzhakiembyła.
Namawiali
jo
ludzi,
żeb
ze
wszystkimuwnuczkizostała,aleona
ni chciała. „W swoich kątach chce
umrzeć ”- mówiła i, jak Alżbietka
pozdrowiała, do puszczy wróciła.
Agrypicha po tej chorobie szybko
posunęła sia, posiwiała, a jej białe
zębyzrobilisiajakieśdługieiżółte,i
nizadługo jak z masła wyłazić
zaczęli.Zewszystkimodludziodbiła
sia, czasem do siebie gadała. Tedy
ludzi mówili, co ze swoim czortem
rozmawia. Naród od niej jeszcze
bardziej odbił sia, a ona znowu po
polachipolasachciągaćsiazaczeła.
Ale ni była tu już ta dawna
Agrypicha. Cało jej piękność jakby
chto ręko zgarnoł. Przygarbiła sia,
pomarszczyła,
jakby
jo
chto
odmienił. No i bolej z diabłami,
mówio,naŁysejGórzespotykałasia,
czym z ludźmi. W oczy ludziom ni
patrzyła.Czasamitakjakościdziwnie
śmiała sia bez żadnej przyczyny.
Gospodarka
swoja
na
odrobek
ludziom dała. Tolki do chaty swojej
na mieszkania nikogo wpuścić ni
chciała. Mówio, przez to, co po
nocach ten jejny diabeł przez komin
do niej przylatywał i co z im jak z
mużamżyła.Batraczychamówiła,co
raz,przechodząckołojejnejchaty,na
własne uszy słyszała, jak Agrypicha
ze swoim diabłem swarzyła sia.
Podobnież z im i na rojstach
spotykała sia, bo Lucyper od
pilnowania Kiryłowej osiny jego
odpuścił,ainamiotlenaŁysoGóre
jak wiedźma latać zaczęła. Ot, tak
onoibyło-Aspazjazamilkła.
- Ciotko, jak myślicie, z tym
Stefanem, czy to prawda, że to był
diabeł?
Aspazja
milczała...
Powtórzyłamswojepytanie.
- Chto jego tam wie? Ale ten
parobekrokwięcejzjociągałsia,a
potem gdzieści przepadł. Może
poswarzylisia,możeco?Aludzi,jak
to ludzi, zaraz diabeł, bo tak nagle
znikł. Ja wszystkosz myśla i jeszcze
raztobiemówia,cohetanibyłżaden
diabeł, tolki małady parobok -
Aspazjazamilkłaiznowuzaczęłacoś
przeżuwać
swoimi
bezzębnymi
ustami. Potem dodała: - Ostatnimi
laty Agrypicha powiesaleła i nawiet
czasem koło chaty chodząc, swoim
trzęsącym
sia
głosem
podśpiewywała. Kiedyś głos piękny
Alżbietka miała, oj, piękny. Mówili
ludzi, przez to powiesaleła, co
pomocnica do swoich diabelskich
prachtyk nalazła. Na polach i w
lasachniraz,nidwaichludzirazem
widzieli, a i z tym diabłem jo
zapoznała. Nu, wiesz, o kim ja
mówia? - uśmiechnęła się. - Ni
pogniewasz sia na staruchu -
dopytywałasięniespokojnie.
Roześmiałamsię:
- Nie gniewam się, bo to
prawda.
Aspazjaspojrzałanamnienieco
zalęknionym
wzrokiem,
a
ja
dodałam:
- Tylko że nie z diabłem, a z
leczniczymi ziołami zapoznawała
mnieAgrypicha.
Zbliżał się wieczór, więc się
pożegnałam z Aspazją, nie wiedząc,
że to była moja ostatnia z nią
rozmowa.
Epilog
Minęłyczasywiedźmiczartów.
Nikt nie lata po niebie na miotle.
Medycyna rozporządza potężnymi
chemicznymi
środkami,
a
właściwościleczniczeroślinbadamy
naukowo, opierając się nie tylko na
empirycznych
ludowych
obserwacjach.
Przekonujemy
się
jednak często, że wiele z tych
spostrzeżeń, uważanych nieraz za
przesądy, ma swoją rację bytu,
potwierdzoną
przez
współczesną
biochemię, jak na przykład zbieranie
niektórych roślin o określonej porze
dnia. Dziś wiemy, że przy różnej
intensywności
naświetlania
słonecznego skład chemiczny rośliny
może być różny. Znachorzy zalecali
zbieraćniektóreziołananowiu,inne
przy pełni księżyca. Tego jeszcze co
prawda nie udowodniono naukowo i
nie przestrzega się przy zbiorze ziół
do „Herbapolu”. Ja w swojej
praktyce lekarskiej lubię stosować
zioła obok terapii chemicznej. W
czasieokupacjiitużpowojnienieraz
przydawałamisięnaukaAgrypichy.
Szczególnie
utkwił
mi
w
pamięci przypadek chorego chłopca
o nazwisku Kamiński, który w 1955
roku leżał w klinice dziecięcej z
powodu marskości wątroby. Stan
dziecka
był
beznadziejny.
Wodobrzuszebyłotakogromne,żeco
drugi
dzień
trójgrańcem
przebijaliśmy powłoki brzuszne i
wypuszczaliśmytrzyipółlitrapłynu.
Profesor, który wiedział o moim
entuzjazmie
dla
ziołolecznictwa,
zaproponował, żebym zastosowała
znanemizioła,mówiąc,żeniemamy
nic do stracenia. Już po dwudziestu
czterech godzinach chory chłopiec
zaczął oddawać niesamowite ilości
moczu, a jego stan poprawiał się z
dnia na dzień. Został wypisany z
klinikiwstaniedobrymzzaleceniem
dalszego stosowania ziół. W roku
1967 pan Kamiński odwiedził mnie
w szpitalu, żeby pochwalić się, iż
czuje się doskonale i nadal popija
ziółka.
Ponieważ
dominującym
składnikiem w mieszance ziołowej,
zastosowanej w chorobie chłopca,
były korzenie mniszka, zachęciło
mnie
to
do
wykonania
pracy
doświadczalnej
na
myszach
w
Zakładzie Anatomii Patologicznej
AM
w
Gdańsku
u
prof.
Czarnockiego,którejnieogłosiłamw
prasie
lekarskiej.
Każdą
partię
myszek dzieliłam na dwie grupy i
uszkadzałam
im
wątrobę
czterochlorkiem węgla. Wszystkie
myszki miały tę samą karmę, ale do
picia jedne dostawały wodę, drugie
zaś wywar z korzenia mniszka.
Myszypijącewodęzginęływszystkie
w przeciągu sześciu tygodni, a te,
którepiływywarzmniszka,przeżyły
jeszcze
pół
roku.
Czyżby
w
korzeniach mniszka znajdował się
środek
regenerujący
komórki
wątroby? Była to tylko pierwsza
część
doświadczenia,
bez
dokumentacji
histopatologicznej
stanukomórektegonarządu.Niestety,
nigdy potem nie miałam warunków
aniczasu,żebyjepowtórzyć.
Często
z
wdzięcznością
wspominam
swoją
znachorską
edukację.
Wksiążkach
ziołoleczniczych
szukałam
naukowych opisów roślin, o których
opowiadała mi Agrypicha, lecz
odnalazłam nie wszystkie nazwy.
Wiemnaprzykład,jakwyglądająina
jakie dolegliwości się stosuje żabie
oczko i smołuszkę nie wiem jednak,
jak się prawidłowo nazywają i
dlatego nie potrafię ich wypisać na
recepcie.Albonarywnik,zieledobre
namiejscaobierająceiropiejące.
Teraz, kiedy nie mogę znaleźć
potrzebnych
mi
składników
w
aptekach lub zielarni, idę pod halę
targową w Gdańsku do starej
wileńskiejbabulkiiuniejwyszukuję
brakujące mi roślinki. Suszone przez
niąziołamająnależnyzapach,kolori
moc. Kupuję i chwalę ją. Babulka
zadowolona uśmiecha się, a mnie
przypominasięAgrypicha...
maj1967,szpitalzakaźny
Posłowie
Jest taka przepiękna kraina
rozkołysanych wzgórz, idących w
potężnym rytmie ze wschodu na
zachód, pociętych jarami, którędy
spływały
wody
polodowcowe,
kraina
przepastnych
borów,
cienistych
zagajników,
łąk,
dyrwanów i rojstów z zielem gdzie
indziej już wymarłym, kraina na
granicyświatów:PółnocyiPołudnia.
ZWyżynyOszmiańskiejlub,jak
chcą inni, z Garbu Oszmiańskiego,
gdyż o nim jest mowa, spływają
liczne strumyki i potoki, zasilając
Niemen i Wilię, aby w Bałtyku
znaleźć swój kres. Ale też o parę
kilometrówdalejbiorąswepoczątki
rzeczki
biegnące
szparko
na
południe,wlewającsiędoBerezyny,
Berezyną do Dniepru, a tam już
MorzeCzarne.
To miejsce graniczne, miejsce
wysokowzniesioneponadmonotonię
wielkiej równiny europejskiej, było
bogate w ludność mieszanych kultur,
religii,
obyczajów.
Podstawę
etniczną stanowił lud białoruski,
wciąż poszukujący swej tożsamości
narodowej. Można z powodzeniem
powtórzyć
za
Tadeuszem
Łopalewskim (Między Niemnem a
Dźwiną), że lud ten był „najczyściej
słowiański wśród innych plemion
słowiańskich Europy Zachodniej, z
kulturą rolną, w rozwoju swym nie
bardzo daleki od form sprzed lat
tysiąca.
W
budownictwie,
w
narzędziach
pracy
raz
po
raz
odnajdujemy tu elementy zachowane
z
czasów
pogańskich.
Ten
konserwatyzm,
ta
nieufność
i
oporność wobec wszelkich nowinek
cywilizacji,
jest
typowa
dla
umysłowości tutejszego chłopa” (s.
40).
Z takim ludem spotykałem się
jeszcze
podczas
dzieciństwa
spędzonego u podnóża lub na samej
Wyżynie Oszmiańskiej. Taki lud
zapamiętała ze swej przedwojennej
młodości
Nadzieja
Bittel-
Dobrzyńska.
Obok zwartych, białoruskich
wsi ciągnęły się tam szlacheckie
zaścianki,tworzącOkolicę-polskąz
ducha, lecz rodowodu rozmaitego:
byli to osadnicy tatarscy jeszcze z
Witoldowych czasów, przybysze z
Korony, spolszczone bojarstwo i
starodawni
Litwini.
Miasteczka
zamieszkiwała ludność żydowska.
Majątki i folwarki były siedliskiem
polskiej, nieraz jeszcze sarmackiej z
ducha kultury, z wańkowiczowskim
poczuciem humoru i fantazją iście
ułańską. Z takiego folwarku wyszła
autorkatejksiążki.
Historyczne
Krewo,
Łosk,
Oszmiana przypominały o dawnych
dziejach, o historii, jaka przetaczała
się przez te ziemie, poruszając do
samego dna ludzkie skupiska, a
przecież za sprawą geniusza miejsca
nienaruszającw·niczymtajemniczej
i
groźnej
natury
człowieka
pogranicza:
„najczyściej
słowiańskiego” i zarazem otwartego
nainnośćinatenigdynieujarzmione
żywioły. Był nim żywioł Przyrody,
widziany w ziołach i drzewach, we
wszelakich
gadach,
płazach,
czworonogach i ptakach. I był nim
drugi człowiek, nie rozpoznany
jeszcze, ahistoryczny, żyjący w
zgodzie
z
rytmem
pór
roku.
Człowiekategotrapiłylękiistrachy,
o jakich zapomnieli ludzie Zachodu.
„Po polach Białorusi błądziła ciągle
Płaczka, piękna kobieta w białej
sukni i czarnej chustce, widziana
przez
wszystkich,
lamentująca,
narzekająca,
smutno
śpiewająca,
łamiącaręce,zalewającasięłzami...
Spotykano jakby sierotę, w ubogim
wiejskim ubiorze, na drodze, na
ruinach, w zniszczonej kaplicy na
cmentarzu”(JanBarszczewski,1790-
1851). W nocy wyły tam wilkołaki,
krew wypijały wampiry, wszędzie
gnieździły
się
groźne
demony,
wiedźmy i czerci. A była ich
ogromna
rozmaitość.
„Diabły
wodziciele, co zwodziły ludzi z
dobrej
drogi,
straszyciele,
przewoźniki, smolarze, pilnowacze
skarbów, chytre, pokuśne diabły i
diabły szutniki” - mówi Kaziuk,
jeden
z
bohaterów
opowieści
NadzieiBittel-Dobrzyńskiej.
Czy dziś ostała się jeszcze ta
kraina
pięknej
przyrody,
grozy
istnienia i pierwotności doznań? Nie
nam o tym mówić. Na pewno
znajdziemy ją w tej przepięknej
książce, na którą składają się
soczysteopowieści,anegdotyzżycia
oszmiańskiej prowincji i baśniowe
gawędy.
Pani
Nadzieja
Bittel-
Dobrzyńska,znanylekarz-specjalista,
zliteraturątylemającawspólnego,że
prawdziwie kochająca książki -
napisała rzecz, jaka pozostanie w
skarbcu literatury przynależnej do
„szkoly wileńskiej”. Taką książkę
pisze się tylko raz w życiu: jest ona
wyrazem
owego
przymusu
duchowego, aby zatrzymać czas
dzieciństwa
i
młodości,
i
przemierzyćrazjeszczetęziemie,co
była „jak zdrowie”, a do której już
niemapowrotu.
Tak się szczęśliwie złożyło, że
parę lat dzieciństwa, krwawego i
wojennego, a przecież w jakimś
sensie
„sielsko-anielskiego”,
spędziłem w pobliżu Krewa. Byłem
więc sąsiadem, nieco spóźnionym w
czasie, folwarczku, po którym konno
hasała
młodziutka
Nadzieja.
Oglądałem te same krajobrazy, sam
sięleczyłemziołami,któretamrosły,
wiedziałem,
od
czego
ratuje
krwawnik, od czego zaś są korzonki
poziomek, kiedy się przykłada liść
młodejolchylubbabki,jakieziołasą
na poty, a jakie od biegunki.
Poznałem szlachecką Okolicę ze
starymi
rodami
Ułańskich,
Oziewiczów, Kondratowiczów czy
Markowskich, odwiedzałem wsie
białoruskie,
a
moją
wiedźmą
AgrypichąbyłasłużącaMańka,comi
przed
zaśnięciem
bajała
o
wilkołakach,
wiedźmach
i
czerciach...
Tym większy więc podziw
ogarnia mnie, przecież człowieka od
lat piszącego książki, wśród nich o
Ziemi Wileńskiej, wobec niebywałej
pamięci językowej pani Nadziei
Bittel - Dobrzyńskiej. Z tym darem
języka, który zaiste jest wielkim
skarbem, nierozłącznie wiąże się
plastyczność pamięci oraz niezwykła
znajomość przyrody. Pani Nadzieja
świat Wyżyny Oszmiańskiej słyszy,
widzi, dotyka i smakuje wszystkimi
zmysłami. Na dodatek autorka miała
to rzadkie szczęście, że w latach
dzieciństwa spotkała kogoś takiego,
jakAgrypicha-zielarkaiznachorka.
Przyjęła
dar
przyjaźni
starej,
samotnejkobietyzotwartymsercem,
z tą odwagą, ciekawością i fantazją
panienki z kresowego dworku. I
dzięki temu weszła w głębokie,
tajemnepokładywiedzyoduszyludu
białoruskiego. Dziś, w epoce mody
na
parapsychologię,
odkrywania
mądrości
ludów
Amazonii
czy
Nowej Gwinei, z tym większym
zdumieniem
stwierdzamy,
jak
niedaleko
odeszły
ludy
Słowiańszczyzny od intuicyjnej, a
przecież zdobywanej skrzętliwym
doświadczeniem,
wiedzy
o
królestwie ziół i wszechświecie
Przyrody.
W
tej
wyraźnie
autobiograficznej
książce,
gdzie
głównymi bohaterami są Natura i
Człowiek
Natury,
znajdujemy
opowieści godne pióra Weysenhoffa
(Moje spotkania z wilkami) czy też
opisane
z
wizyjną
wprost
plastycznością
i
bezprzykładną
szczerością sceny z życia Agrypichy,
choćbyowego„wiedźmowegotańca”
podczasburzy(Burza).
Końcowe partie książki, w
którejautorkaodnajdujeprzyjaciółkę
Agrypichy z lat młodości - Aspazję,
niespodziewanie otwierają przed
nami przestrzenie ludzkiego losu.
Widzimy
dramat
osamotnionej,
bezdzietnej
kobiety,
która
swą
inteligencją,
wychowaniem,
wrodzoną intuicją górowała nad
otoczeniem. I przypomina się ów
sugestywnyobrazPłaczki,nakreślony
przez
romantycznego,
kresowego
pisarza Jana Barszczewskiego -
błądzącej po Białorusi kobiety,
wzbudzającej smutek i powszechny
lęk.
Jest
ona
symbolem
losu
człowieczego, tak silnie na tych
ziemiach związanego z misterium
wiecznie odnawiającej się, groźnej i
zagadkowejPrzyrody.
ZbigniewŻakiewicz
Słowniczek
Aborki-sznurki
adhon-rektyfikat
anijuż-rzeczywiście
Bałotnyj
babok
-
bobrek
trójlistny
bolej-więcej
bulba-ziemniak
Chmary-chmury
chodaki - obuwie podobne do
góralskichkierpców
chutor
(futoru)
-
osiedle
pojedynczeczamu
heta-dlaczegoto
czortowe żebro - driakiew
podgryziona
Deneczko-deseczka,przykrywa
durnopian-bieluń
diadźka - wujek, używane jako
forma
grzecznościowa
przy
zwracaniusiędostarszych
dzirwan-ugór
Gilować - uciekać w popłochu;
odnosisiędobydłaużądlonegoprzez
gile
Hutarka-rozmowa
Kaczaćsię-taczaćsię
kałosza-nogawka
kiemny-zdolny
kryszka-trochę
kumpiaczek-szynka
kursztać-wypędzać
Maładucha-młodamężatka
miaża-miedza
Namierzaćsię-kierowaćsię
naprzypiążka-pomocniczy
nauprostki-naprzełaj
niduży-niemocny
niekali-kiedyś
nizaducha-wkrótce
Obojętnie-strasznie
odkliknąćsia-odezwaćsię
odryna-miejsceskładusiana
Pał-gorączka
pałudniawać-jeśćobiad
parsiuk-wieprz
pod
sarakouku
-
pod
czterdziestkę
pokwapić sia - połakomić się
lubpójśćzakimś
poruszenie-podźwignięciesię
posunąć sia - pójść wolnym
krokiem,powlecsię
powijacz (spowijacz) - długi,
wąski pas płótna do spowijania
niemowląt
powituszka-rdestptasi
preć-parzyćsię
pryharść-garść
pryhoży-przystojny
przeciwny człowiek - niedobry
człowiek
przegarnąć-rozproszyć
przepowiadać
-
powtarzać
przyprzążka,
naprzyprzążka-pomocniczy,do
pomocy
przyruczony-oswojony
Robićwid-udawać
rojsty-nieużytekbagienny
Sama-pani,jejmość
skaracz - koniec płótna z
niedotkanymi nićmi zawiązanymi w
supełki
stupnia-moździerz
stwoł-łodyga
swaci - zwrot grzecznościowy
młodszego do starszej kobiety lub
kobietydokobiety
Ściarażyćsia-strzecsię
Triasucha-dreszcze
trujziele-wilczełyko
Wieraszczaka-specjalnysosdo
placków
wierówka-powróz
wozbudzenie
-
pobudzenie,
wzburzenie
wykaczać
(wytaczać)
-
wygnieśćsię,wytaczaćsię
Zaliwajka-żurek
zahudzieć-zabrzęczeć
zgłumić-zniszczyć
Żmienia-garść
żywioła-bydło
Spistreści
Odautora2
Ludziemówio...3
OpowiadanieJustyna6
Dzikiegruszki9
Diabły13
Chłop
i
diabeł
spod
WiedźminegoŁohu21
Początek mojej znachorskiej
edukacji25
Opętany przez diabła, czyli
nasionapinduryndy31
Wasilki35
Zła woda, miedź i zdatne ręce
41
Zębateżyto43
Pimpinelka z serdecznikiem,
dwanaścienaparsteczkówi45
serce,cochodzinalewo45
Ł
asatrawkaiśliwkowyocet49
Jakdziewiaćsiłposwarzyłsiaz
pokrzywoparząco53
Czortoweżebro57
Tojadmordownik60
Ż
uczki62
Krwawnik67
Mojespotkaniazwilkami70
Wilczajagodaiwilczanio73
Burzaitaniecwiedźm76
Jodyna, słonecznik i sok z
buraka80
Dobretrawki83
Zamowy85
Podsłuchanarozmowa88
Kłopotliwe skutki znachorskiej
edukacji91
Róża,
czerwony
kolor
i
kumpiaczek96
Holenderka
i
wątrobowa
puchlinawodna99
Puchlina nerkowa i świeży
twaróg102
Drzewa,drzewa,drzewa104
Niedokończonaedukacja112
Wspomnienie115
Ż
yciorys
Agrypichy
według
Aspazji118
Epilog139
Posłowie141
Słowniczek145
TableofContents
Rozpocznij