PROSTE JAK D.R.U.T.
Rudyard Kipling
D.R.U.T., na poły wybieralna, na poły samozwańcza grupa kilkudziesięciu osób sprawuje nadzór nad
planetą. Naszym hasłem jest: Komunikacja równa się Cywilizacja. Teoretycznie robimy, co nam się
żywnie podoba pod warunkiem, że nie zakłóca to komunikacji i wszystkiego, co się z nią wiąże. W
praktyce D.R.U.T. zatwierdza bądź unieważnia wszelkie umowy międzynarodowe, sądząc zaś po
ostatnim sprawozdaniu znajduje na naszej wyrozumiałej, zabawnej, gnuśnej, maciupkiej planecie aż
za wielu chętnych do zrzucenia całego ciężaru publicznej administracji na jej barki.
Z wieczornej poczty (Akcje i Reakcje)
Czy nie jest już czas najwyższy, aby nasza planeta zainteresowała się nieco działalnością Dyrekcji
Ruchu i Usług Transportowych? Wiadomo, że łatwa komunikacja w dzisiejszych czasach i brak życia
prywatnego w minionych zabiły w istocie ludzkiej wszelką ciekawość, lecz jako urzędowy
sprawozdawca Dyrekcji czuję się w obowiązku opowiedzieć tę historię.
O 9:30 rano 26 sierpnia A.D. 2065 De Forest zawiadomił siedzibę Dyrekcji w Londynie, że Okręg
Północny Illinois zbuntował się i odciął od wszystkich systemów łączności i nie zamierza ustąpić
dopóty, dopóki Dyrekcja nie przejmie tam zarządzania w swoje ręce. Wszystkie stacje towarowe i
pasażerskie - meldował De Forest - są nieczynne, wszystkie główne, lokalne i kierunkowe światła
okręgu wygaszone, cała łączność ogólna zamilkła, a ruch tranzytowy wstrzymano. Nie podają
żadnego powodu, lecz De Forest wyciągnął nieoficjalnie od burmistrza Chicago, że okręg utyskuje na
gromadzenie się tłumów i zamachy na życie prywatne.
Ściśle rzecz biorąc, nie miało to żadnego znaczenia, czy Północny Illinois pozostaje w, czy poza
systemem planetarnym; biorąc rzecz politycznie, każde oskarżenie o zamach na życie prywatne
wymaga bezzwłocznego śledztwa, aby nie stało się coś jeszcze gorszego.
Już o 9:45 De Forest, Dragomiroff (Rosja), Takahira (Japonia) i Pirolo (Włochy) otrzymali
pełnomocnictwo do złożenia w Illinois wizyty i „podjęcia takich kroków, jakie mogą okazać się
konieczne dla przywrócenia komunikacji i wszystkiego, co się z nią wiąże”.
O 10:00 biuro było puste, a czwórka pełnomocników znajdowała się na pokładzie tego, co Pirolo
uparł się nazywać swoim „maleńkim chrześniakiem”, to znaczy na pokładzie nowego „Victora Pirolo”.
Nasza planeta woli widzieć w Victorze Pirolo łagodnego, siwowłosego maniaka, który spędza czas pod
Foggią na wynajdowaniu czy też tworzeniu nowych odmian drzew oliwnych, a przecież istnieje
jeszcze drugie wcielenie Victora Pirolo - konstruktora niezwykłych wynalazków, z których „Vlctor
Pirolo” jest chyba najmniej niezwykłym. Ten i kilka dziesiętków siostrzanych statków tej samej klasy
ucieleśniały jego najnowszy pomysł. Komfortowy ten jego „chrześniak” to jednak nie był. Statek
D.R.U.T-u nie startuje łagodnie jak prom pasażerski, tylko wzorem rakiety wzbija się w powietrze
niczym aeroplan naszych przodków i od razu z maksymalną prędkością nabiera wysokości. Właśnie
dlatego znalazłem się znienacka na przestronnych kolanach Eustachego Arnotta, który dowodzi flotą
D.R.U.T-u. Każdy z grubsza wie, że gdzieś tam na planecie jest coś takiego jak flota, i że teoretycznie
egzystuje ona dla celów, jakie zwykło się kiedyś określać mianem „wojen”. Zaledwie tydzień temu
bawiąc w sanatorium na lodowcu za Gothaven widziałem parę eskadr fabrykujących sztuczne zorze
polarne w trakcie manewrów podbiegunowych, ale rzecz jasna nigdy mi nie przyszło na myśl że
można ich użyć na serio. Kiedy balansując, przesiadłem się na kanapę w kabinie nawigacyjnej, Arnott
powiedział do De Foresta:
- Jesteśmy niezmiernie wdzięczni tym z Illinois. Nigdy nie mieliśmy okazji przeprowadzenia wspólnych
manewrów całej floty. Nadałem sygnał mobilizacji i spodziewam się, że będziemy mieli przynajmniej
dwie setki kilów nad głową dziś wieczorem.
- Wysoko nad głową? - spytał De Forest.
- Oczywiście, sir. Poza zasięgiem wzroku, chyba że ich wezwiemy. Arnott zaśmiał się, niedbale
rozparty nad przezroczystą tablicą mapy nawigacyjnej, gdzie pogodny błękit Atlantyku przepływał
stopień po stopniu, dokładnie ilustrując naszą drogę. Przyrządy wskazywały już 320 mil/godz. i dwa
tysięce stóp ponad najwyższymi korytarzami powietrznymi.
- Zaraz, gdzie jest ten wasz Okręg Illinois? - odezwał się Dragomiroff. - Im więcej podróżujesz, tym
mniej widzisz. Och, przypominam sobie! W Ameryce Północnej.
De Forest, którego obowiązkiem było znać najdalsze okręgi, poinformował nas, że Illinois leży nad
brzegiem Jeziora Michigan, właściwie nigdzie po drodze, wszystkiego około pół godziny lotu z
jednego końca w drugi i wyjąwszy jeden zakątek jest płaskie jak morze. I jak większość równinnych
krain w dzisiejszych czasach jest silnie strzeżone przed naruszeniem prywatności przez sztucznie
pędzony las świerków i modrzewi wyrastających na pięćdziesięt stóp w pięć lat. Ludność do dwóch
milionów, przeważnie napływowa z całego obszaru od Florydy po Kalifornie głównie na małych
farmach (farmą w Illinois nazywa się tysięc akrowi których właściciele zjeżdżają na zimę do Chicago
dla rozrywki i towarzystwa. - Są to - mówił De Forest - ludzie wyjątkowo uprzejmi spokojni, tylko
nieco przesadni, jak chyba wszyscy mieszkańcy nizin w swoich poglądach na życie prywatne. W
Illinois, na przykład, od dwudziestu siedmiu lat nie drukuje się gazet. Chicago utrzymuje, że maszyny
do drukowania wiadomości prędzej czy później stają się maszynami do zamachów na życie prywatne,
co z kolei grozi powrotem do dni terroru tłumów i szantażu. Nie mają więc gazet. - To całe Illinois -
podsumował De Forest. - Widzicie, za Dawnych Dni, znajdowało się w awangardzie tego, co oni zwykli
byli nazywać „postępem”, zaś Chicago...
- Chicago? - powiedział Takahira. - To takie maleńkie miasteczko, w którym stoi posąg Murzyna w
Płomieniach dłuta Salatiego?
- Kiedyś to widział? - zapytał żywo De Forest. - Oni odsłaniają go tylko raz w roku.
- Wiem. W Święto Dziękczynienia. To było wtedy - wzdrygnął się Takahira. - I śpiewali również Pieśń
Mac Donougha.
- Fiu! - gwizdnął De Forest. - Nie wiedziałem o tym! Szkoda, że nie powiedziałeś mi wcześniej. Pieśń
Mac Donougha może i była na miejscu wówczas, gdy ją skomponowano, ale to diabelskie dziedzictwo
zasługuje na zapomnienie przez każdego człowieka.
- To instynkt obronny, proszę miłych kolegów - odezwał się Pirolo, obracając w palcach papierosa. -
Planecie przejadł się rząd ludowy. Planeta cierpi na dziedziczną agorafobię. Nie ma na niej... hm...
miejsca dla tłumów.
Dragomiroff pochylił się i podał mu ogień.
- Bez wątpienia - powiedział siwobrody Rosjanin. - Planeta od stu lat zabezpiecza się na wszelkie
sposoby przed tłumami. Ile dzisiaj liczy ludności? Łudzimy się, że sześćset milionów, uważamy, że
pięćset, ale... ale jeśli przyszłoroczny spis wykaże więcej niż czterysta pięćdziesięt, sam osobiście zjem
całą nadwyżkę niemowlaków. Obcięliśmy przyrost naturalny... na amen. Przez długi czas mówiliśmy
Bogu Wszechmogącemu: Dziękujemy Ci, Sir, ale nie za bardzo podoba nam się Twoja zabawa w życie,
więc nie będziemy się bawić.
- Co by nie mówić - zaoponował Arnott - ludzie żyją teraz przeciętnie po sto lat każdy.
- O tak, to bardzo dobrze! Jestem bogaty... ty jesteś bogaty... my wszyscy jesteśmy bogaci i szczęśliwi,
bo jest nas tak mało i żyjemy tak długo. Tylko tak sobie myślę, że Bóg Wszechmogący, że On
przypomni sobie, jak wyglądała ta planeta w czasach Tłumów i Plag. Może ześle nam trochę ognia.
Co, Pirolo?
Włoch zapatrzył się w przestrzeń.
- Może - powiedział - już zesłał. Tak czy owak, nie można wojować z planetą. Ona nie zapomina
Dawnych Dni, a my... co my możemy zrobić?
- Na pewno nie możemy zmienić świata. - De Forest zerknął na mapę jednostajnie przepływającą z
zachodu na wschód ekranu. - Powinniśmy być nad naszym terenem o dziewiątej wieczorem. Wtedy
nie zostanie nam dużo czasu na sen.
Po której to uwadze rozeszliśmy się i spałem, dopóki Takahira nie obudził mnie na obiad. Nasi
przodkowie byli zdania, że dziewięć godzin snu to aż nadto w ich króciutkich żywotach. My, żyjąc o
trzydzieści lat dłużej, bez jedenastu godzin na dobę czuliśmy się jak ograbieni.
O godzinie dziesiętej przelatywaliśmy nad Jeziorem Michigan. Na zachodnim brzegu nie było żadnych
świateł, oprócz nikłej jasności gruntu Chicago i wskazującej na północ wiązki prowadzącej latarni
kierowania ruchem w Waukegan, po naszej prawej burcie. Żadna z wiosek przybrzeżnych nie dawała
najmniejszego znaku życia, zaś na zachód, w głąb lądu, powierzchnię ziemi jak okiem sięgnąć kryła
zwarta ciemność.
Zeszliśmy lotem nurkowym i szybując nisko przez ciemność wywoływaliśmy prowincję po prowincji.
Co jakiś czas można było złowić słaby odblask świateł domowych, albo zgrzytanie i turkot kultywatora
sunącego po polach, ale jako całość Północne Illinois było atramentowo czarną, najwyraźniej
bezludną głuszą wysokich, sztucznie pędzonych drzew. Jedynie iluminowana mapa z maleńkim
ruchomym wskaźnikiem skaczącym z prowincji do prowincji zgodnie z meandrami statku dawała nam
jakieś pojęcie o położeniu. Nasze natarczywe, to błagalne i przymilne, to znów rozkazujące wezwania
przez główny komunikator pozostawały bez żadnej odpowiedzi. Illinois surowo strzegło swego
prywatnego życia pośród drzew, które w tym celu wyhodowało.
- No nie, toż to absurd! - powiedział De Forest. - Wygłupiamy się jak sowa, która usiłuje obrobić pole
pszenicy. Czy to Bureau Creek? Lądujemy, Arnott, i łapiemy kogoś.
Przemknęliśmy nad pasem sztucznie pędzonych piętnastoletnich klonów, na sześćdziesięt stóp
wysokich, siedliśmy na prywatnym szczawiu łąkowym, niezbyt wybujałym, kotwicząc w nim na
własnych drapaczach i pośpiesznie ruszyliśmy przez ciepły mrok w kierunku światła na werandzie.
Zbliżywszy się do furtki ogrodowej przysięgłbym, że wpadliśmy po kolana w kurzawkę, bowiem ledwo
mogliśmy wlec nogi pod naporem mrowiącego, pętającego je prądu. Po pięciu krokach
przystanęliśmy,
ocierając czoła, utknąwszy na suchej, gładkiej darni niczym stado krów w błocie.
- Zaraza! - wykrzyknął ze złością Pirolo. - Jesteśmy w obwodzie uziemiającym. I to jest mój własny
system obwodów uziemiających na dodatek) Poznają ten opór.
- Dobry wieczór. - dobiegł z werandy dziewczęcy głos. - Och, przepraszam! Zamknięte, Zaczekajcie
chwilkę.
Usłyszeliśmy trzask wyłącznika i o mało nie padliśmy plackiem, kiedy ustąpiły prądy wokół naszych
kolan. Dziewczyna roześmiała się, odkładając na bok druty z robótką. Pod ręką miała staroświecki
sterownik, który przełączała od czasu do czasu, a spoza stojących na straży drzew dolatywał nas
warkot i szczęk posłusznego kultywatora o pół mili od domu.
- Wejdźcie i rozgośćcie się, - powiedziała. - Ja tylko prowadzę pług. Tatuś wyjechał do Chicago na...
Ach więc to wasze wezwanie słyszałam przed chwilą!
Spostrzegła Arnotta w mundurze Dyrekcji i doskoczywszy do wyłącznika, odkręciła go do oporu.
Ugrzęźliśmy dysząc ciężko, tym razem po pas w prądzie, trzy jardy od werandy.
- My chcemy się tylko dowiedzieć co jest z Illinois - odezwał się pojednawczo De Forest.
- No to chyba powinniście polecieć do Chicago i dowiedzieć się - odparła. - Tu nic się nie stało, My
jesteśmy wolni.
- Jak możemy polecieć dokądkolwiek, jeśli nas tu więzisz - De Forest podtrzymywał rozmową, podczas
gdy Arnott spoglądał spode łba. Admirałowie floty nadal są całkiem normalnymi ludźmi, kiedy urazi
się ich godność osobistą.
- Postójcie chwilkę.,, nie macie pojęcia Jak komicznie wyglądacie! - Podparła się dłońmi w biodrach i
zaśmiała bezlitośnie.
- Niech cię o to głowa nie boli - mruknął Arnott i zagwizdał. Odpowiedział mu czyjś głos z ,,Victora
Pirolo” na łące.
- Tylko jednobezpiecznikowy obwód uziemiający! - zawołał Arnott. - Wyłuskajcie go delikatnie,
proszę.
Rozległ się trzask pękającej żarówki i gdzieś pod dachem werandy poszedł bezpiecznik, wypłaszając
wszystkie ptaki z gniazda. Obwód uziemiający był otwarty. Schyliwszy się rozmasowaliśmy sobie
zdrętwiałe w kostkach nogi.
- Jakie to chamstwo,.. Jakie to straszne chamstwo z waszej strony! - krzyknęła panna.
- Przepraszam, ale nie mamy czasu wyglądać komicznie - rzekł Arnott. - Musimy lecieć do Chicago, a
na twoim miejscu, młoda damo, poleciałbym na najbliższe dwie godziny do piwnicy, zabierając ze
sobą mamusię.
Deptaliśmy mu po piętach, kiedy odmaszerował wielkimi krokami, pomrukując coś przy tym z
oburzenia, aż uderzony komizmem sytuacji skręcił się ze śmiechu u stóp trapu burtowego.
- Dyrekcja nie zabłysła tu niczym, co można by nazwać szczyptą galanterii - rzekł De Forest trąc oczy. -
Mam nadzieją, że ja nie wyglądałem na takiego wielkiego durnia jak ty, Arnott. Ejże! Co to jest, u
licha? Tatuś wraca z Chicago do domu?
Zagrzechotało i zaszumiało, i pięciopługowy kultywator z lemieszami w powietrzu jakby miał tyleż
zębów, wytoczył się na nas zza skraju lasu, iskrząc i dymiąc wściekle.
- W górę! - rzucił Arnott, kiedy stłoczyliśmy się w bynajmniej nie za szerokim wejściu. - Nie martwcie
się o niezamknięte drzwi. Start!
,,Victor Pirolo” wzniósł się jak balonik i śmiercionośna maszyna przeleciała tuż pod nami, po drodze
orząc wysoko powietrze.
- Oto pazurki naszego ślicznego kociaka! - rzekł Arnott, otrzepując kolana. - Zadajemy jej grzeczne
pytanie. Najpierw nas uziemia, a potem wysyła przeciwko nam kultywator!
- A potem my odlatujemy - powiedział Dragomiroff. - Gdybym był czterdzieści lat młodszy,
zawróciłbym i dał jej całusa. Ha! Ha!
- Ja - odezwał się Pirolo - dałbym jej klapsa! Mój ukochany statek ścigany przez zafajdany pług, przez -
jak to się mówi - przez sprzęt rolniczy.
- To jest właśnie całe Illinois, jak mówiłem - powiedział De Forest. - Oni nie zadowalają się gadaniem o
prywatnym życiu. Robią tak, żeby je mieć. No a teraz, gdzie jest ta twoja domniemana flota, Arnott?
Musimy się odegrać na tej dziewoi.
Arnott wskazał na czarne niebo.
- Czeka na rozkazy... tam w górze - rzekł. - Mam ich rzucić do ataku na całą instalacją, sir?
- Och, wydaje mi się, że ta młode dama wcale tobie na to nie zasłużyła - powiedział De Forest. - Wal
nad Chicago, to może coś zobaczymy.
Po paru minutach wisieliśmy dwa tysiące stóp nad długim prostokątem inkandscencji pośrodku
małego miasteczka.
- To mi wygląda na dawny ratusz miejski. Tak, przed nim stoi ta rzeźba Salatiego - zauważył Takahira. -
Lecz co, u Boga Ojca, oni wyprawiają z tym miejscem? Zdawało mi się, ze wykorzystują je obecnie na
targowisko! Zejdźmy niżej.
Słychać było terkot i szczęk maszyn do układania nawierzchni drogowej - prymitywnych modeli
zachodnich, które stapiają kamień i gruz w lawopodobne szkło żeberkowe dla tutejszych wyboistych
polnych dróg. Trzy lub cztery nawierzchniarki pracowały z każdej strony stosu gruzów. Rumowisko
cegieł i kamieni kruszyło się, kurczyło i niebawem rozlewało w rozpalone do białości kałuże ciekłego
żużlu, po czym za pomocą wałów niwelacyjnych wygładzano je z grubsza na płask. Już jedna trzecia
wielkiego zwałowiska została tak przerobiona i stygła na wiśniowo przed naszymi zdumionymi
oczami.
- To jest Stary Rynek - powiedział De Forest. - No cóż, nic nie zabrania Illinois przeprowadzić drogę
środkiem rynku. Nikt mi nie wmówi, że to koliduje z ruchem.
- Pst - syknął Arnott, chwytając mnie za ramię. - Posłuchajcie! Oni śpiewają. Dlaczego na miły Bóg oni
śpiewają?
Zeszliśmy jeszcze niżej, aż dał się zauważyć czarny pierścień ludzi na obrzeżach tego żarzącego się
placu. Początkowo słyszeliśmy jedynie ich ryk na tle ryku zgarniarek i nawierzchniarek. Po czym
dobiegły wyraźnie słowa - słowa Zakazanej Pieśni, znane wszystkim ludziom, a nie goszczące na
niczyich ustach - Pieśni nieszczęsnego Pata Mac Donougha ułożonej w czasach Tłumów i Plag, której
każde słowo było naładowane po punkt zapalny dziedzicznymi wspomnieniami planety o grozie,
trwodze, strachu i okrucieństwie. I Chicago - niewinne, zadowolone, maleńkie Chicago - śpiewało je
na całe gardło do szatańskiej melodii szerzącej rozruchy, zarazę i obłęd po całej naszej Planecie kilka
pokoleń temu!
Dawniej żył tu Lud - Strach mu życie dał,
Dawniej żył tu Lud i świat się piekłem stał!
(Tu przerwa na przytupywanie)
Ziemia Lud zabiła. Prochy, słyszcie nas!
Dawniej żył lud tutaj - nie będzie żył drugi raz!
Zgarniarki zajadle wgryzały się w ruiny, podczas gdy pieśń powtórzyła się jeszcze raz i rozbrzmiewała
raz za razem, głośniej od huku topniejących murów. De Forest zmarszczył czoło.
- Nie podoba mi się to - powiedział. - przypomnieli sobie Dawne Dni! Wkrótce wezmą się do zabijania.
Myślę, Arnott, że powinniśmy chyba ich od tego oderwać.
- Tak jest, sir - Arnott zasalutował i usłyszeliśmy jak kadłub „Victora Pirolo” odbija echem rozkaz:
- Światła! Uwaga obie wachty! Światła! Światła! Światła! Nie ruszaj się! - szepnął mi Takahira. -
Sternik, proszę okulary.
- Tak jest... Rozkaz! - odezwał się z tyłu Pirolo i ku mojemu przerażeniu nasunął mi na głowę coś w
rodzaju gumowego hełmu, który przylgnął z plaśnięciem. Poczułem grube, koloidowe nakładki przed
oczami, ale znajdowałem się w absolutnej ciemności.
- Dla ochrony wzroku - wyjaśnił i usadził mnie na kanapie w kabinie nawigacyjnej. - Za chwilę będziesz
widział.
Mówił jeszcze, jak zacząłem dostrzegać cieniutki promień trudnego do zniesienia światła, padający z
bezmiernej głębi niebios - pojedynczą nić pajęczą zastygłej błyskawicy.
- To są nasze flankujące statki - odezwał się tuż koło mnie Arnott. - Ten jest nad Galeną. Spójrzcie na
południe - drugi znajduje się nad Keithburgiem, ten za nami nad Vincennes, a tam hen, na północy
nad Winthrop Woods. Flota na stanowiskach, sir - to ostatnie było do De Foresta. - Wystarczy jedno
pańskie słowo.
- Och, nie! Nie! - krzyknął Dragomiroff u mego boku. Czułem, że stary człowiek dygoce. - Nie znam
wszystkich waszych możliwości, ale miejcie litość! Błagam was o odrobinę litości dla tych w dole! To
straszne... straszne!
- Kiedy baba kurczę sprawia królowie puszczają pawia. - Wyrecytował Takahira. - Za późno już na
rękawiczki.
- To zdejmijcie mi ten hełm! Zdejmijcie mi hełm! - Dragomiroffa ogarniała histeria.
Pirolo musiał go objąć ramieniem.
- Spokojnie, Iwan - rzekł. - Ja tu jestem. Wszystko będzie dobrze, chłopie.
- Wyślę tylko ostrzeżenie naszej dziewczynce z Bureau County - powiedział Arnott. - Nie zasługuje na
to, ale damy jej ze dwie minutki na zabranie mamuśki do piwnicy.
W martwej ciszy po owej iskrze gromu, kiedy to Arnott włączył swój pokładowy komunikator w
system telekomunikacyjny niewidocznej floty, słyszeliśmy coraz słabiej dobiegającą nas z miasteczka
w dole Pieśń Mac Donougha, jako że statek wznosił się na wyższą pozycję. Wtem przycisnąłem dłonie
do okularów maski, bo oto w sklepieniu niebios jakby pootwierały się okna i wszystek niepojęty blask
rodzących się słońc buchnął tymi otworami.
- Nie macie co liczyć - powiedział Arnott. (Ani mi to było w głowie). - Tam w górze znajduje się
dwieście pięćdziesiąt kilów, co pięć mil jeden od drugiego. Pełna moc, proszę, przez najbliższe
dwanaście sekund.
Jak okiem sięgnąć firmament wspierał się na białych słupach ognia. Jeden padł na rozjarzony rynek w
Chicago, obracając go w czerń.
- Och! Och! Och! Czy człowiek ma prawo czynić takie rzeczy? _ zajęczał Dragomiroff i osunął się nam
na kolana.
- Proszę o szklankę wody - powiedział Takahira do zamaskowanej postaci, która do nas podbiegła. -
On trochę zasłabł.
Światła pogasły i ciemność przygniotła nas jak lawina. Słyszeliśmy dzwonienie zębów Dragomiroffa o
brzeg szklanki. Pocieszał go Pirolo.
- Już dobrze, już dobrze - powtarzał. - Chodź pod pokład i zdejmiesz maskę. Daję ci moje słowo, stary
druhu, wszystko jest dobrze. To są moje światełka oblężnicze. Maaałe świetliki maaałego Victora
Pirolo. Znasz mnie! Ja nie sprawiam ludziom bólu.
- Wybaczcie! - jęknął Dragomiroff. - Nigdy nie widziałem śmierci. Nigdy nie widziałem Dyrekcji w
działaniu. Czy lądujemy i palimy ich żywcem, czy może już to zostało zrobione?
- Och, uspokój się - rzekł Pirolo, który, jak mi się wydawało, kołysał go w ramionach.
- Powtarzamy, sir? - Arnott zapytał De Foresta.
- Daj im minutę przerwy - odparł De Forest. - Mogą jej potrzebować.
Odczekaliśmy minutę, a wtedy Pieśń Mac Donougha, rwąca się lecz harda, wzbiła się ponad
niezłomnym Chicago.
- Zdaje się, że uwielbiają tę piosenkę - zauważył De Forest. - Pokazałbym im, gdzie raki zimują, Arnott.
- Doskonale, sir - powiedział Arnott i po omacku dotarł do klawiszy komunikatora.
Nie rozbłysły żadne światła, jedynie czasza nieba przeistoczyła się w gardziel dla jednego tonu, który
wdzierał się w żywą tkankę mózgu. Ludzie słyszą takie dźwięki w delirium, jak przypływy nadciągające
od horyzontów spoza wytyczonych podwodzi przestrzeni.
- To nasz kamerton - rzekł Arnott. - Możemy nie być idealnie zgrani. Jeszcze nigdy nie dyrygowałem
orkiestrą złożoną z dwustu pięćdziesięciu muzyków.
Odciągnął sprzęgacze i dobył pełny akord z pokładowych komunikatorów Snopy światła ponownie
trysnęły z góry, w uroczystym i strasznym tańcu na szczudłach, omiatając trzydzieści, a może i
czterdzieści mil raz w lewo, raz w prawo przy każdym sztywnonogim hołubcu, zaś ciemność wydała z
siebie muzykę, w takt której pląsały, choć nie ma takiej skali, w jakiej mieściłby się ten głos
ciemności.- Pewne tony - zaczynało się ich wyczekiwać z przerażeniem - przenikały do szpiku kości,
ale po trzech minutach myśl i uczucie skonały w niewypowiedzianych męczarniach. Każdy z nas
widział i słyszał, lecz wydaje mi się, że przebywaliśmy w stanie swoistego omdlenia. Dwieście
pięćdziesiąt snopów światła przemieściło się, przegrupowało, rozkraczyło i rozszczepiło, zwęziło,
rozszerzyło, rozsypało na wiązki, rozpadło na tysiące rozpalonych do białości, równoległych promieni,
zlało i splotło w obracające się jak kółka starożytnej maszyny pierścienie, strzeliło do zenitu, już, juz
miało opaść 1 wznowić katusze, zatrzymało się w ostatniej chwili, zawirowało jak oszalałe na karuzeli
horyzontu l zniknęło, po raz setny sprowadzając na nowo ciemność bardziej druzgocącą niż Ich
natychmiast zmartwychwstała nad całym Illinois jasność. Nagle muzyka i światła znikły jednocześnie i
usłyszeliśmy jeden pojedynczy, ścierający w proch skowyt, który rozedrgał cały horyzont, tak jak
pocierając wilgotnym palcem wprawiamy w wibracje krawędź szklanego pucharu.
- Ach, oto jest moja nowa syrena - powiedział Pirolo. - Można przełamać na pół górę lodową, jeśli się
dobierze odpowiednią wysokość tonu. Teraz zagwiżdżą nam eskadrami. To pęd powietrza przechodzi
otworami wywierconymi w zastawkach dziobowych.
Zwaliłem się obok Dragomiroffa rozbity, szlochając bezgłośnie, ponieważ zanim czas mój nadszedł
wydano mnie wszystkim koszmarom Sądu Ostatecznego i Archaniołowie Zmartwychwstania nagiego
pędzili mnie na przełaj przez Wszechświat przy dźwiękach muzyki sfer niebieskich. Wówczas
ujrzałem, jak De Forest uderza Arnotta otwartą dłonią w maskę. Skowyt zamarł z przeciągłym
wrzaskiem, gdy tymczasem czarny cień zapikował przy nas i zdążył powrócić na swoją pozycję ponad
niskimi chmurami.
- Nie cierpię przerywać specjaliście dobrej zabawy - powiedział De Forest. - Ale prawdę
powiedziawszy, całe Illinois od ostatnich piętnastu sekund prosi, żebyśmy przestali.
- Jaka szkoda - Arnott ściągnął maskę. - Chciałem, abyście usłyszeli, jak nucimy prawdziwą śpiewkę.
Nasze dolne C potrafi unieść bruk ulicy.
- To jest piekło... Piekło! - wykrzyknął Dragomiroff l głośno zaszlochał.
Arnott odpowiedział, nie patrząc na nikogo:
- To jest parę tysięcy wolt postępu w porównaniu ze starą zabawą w zestrzel go i zatop, ale raczej
bym tego tak nie nazwał. Co mam przekazać flocie, sir?
- Przekaż im, ze jesteśmy zadowoleni i pełni podziwu. Sądzę, że nie muszą dłużej pozostawać na
pozycjach. Tam w dole nie tli się nawet iskierka - De Forest wskazał ręką. - Będą głusi i ślepi,
- Och, nie sądzę, sir. Akcja trwała niecałe dziesięć minut.
- Niesamowite! - westchnął Takahira. - Mógłbym przysiąc, że połowę nocy. To jak, lądujemy i
składamy kawałki?
- Ale najpierw po małym drinku - zaproponował Pirolo. Nie uchodzi, aby Dyrekcja przybywała
rozbeczana, że zrobiła to, co zrobiła.
- Stary dureń ze mnie... stary dureń! - powiedział żałośnie Dragomiroff. - Nie miałem pojęcia, co się
święci. To wszystko jest dla mnie nowiną. U nas w Małorusi stosujemy metodę perswazji.
Wieża ładownicza Chicago Północ nie była oświetlona, toteż Arnott wprowadził statek w zaciski
cumujące przy świetle jego własnych reflektorów. Gdy tylko rozbłysły, usłyszeliśmy trwożliwe i
błagalne jęki łódzkiej masy pod nami.
- Zgoda - krzyknął Arnott w ciemność. - Nie zaczynamy od nowa!
Zszedłszy po schodach znaleźliśmy się po kolana w pełzającej ciżbie, wśród której jedni płakali, że są
ślepi, inni zaklinali nas, abyśmy nie czynili już więcej hałasu, a większość wiła się na brzuchach,
przyciskając dłonie lub czapki do oczu.
Z pomocą przyszedł nam Pirolo. Wdrapał się na nawierzchniarkę i stamtąd, gestykulując, jakby oni
mogli coś zobaczyć, palnął mowę do cierpiących obywateli Illinois.
- Barany! - zaczął. - O co tu się awanturować. Rzecz jasna, oczy będą was jutro szczypać i będą
zaczerwienione. Wy i wasze małżonki będziecie wyglądać tak, jakbyście sobie za dużo popili, ale za
małą chwilkę przejrzycie znowu na ślepka tak dobrze, jak przedtem. Ja wam to mówię, a ja... ja
jestem Pirolo. Victor Pirolo!
Tłum zadrżał, jak jeden mąż, gdyż wiele legend krążyło o Victorze Pirolo z Foggii, wtajemniczonym w
boskie sekrety.
- Pirolo? - podniósł się niepewny głos. - To powiedz nam, czy w tych twoich światłach przed chwilą
było cokolwiek poza światłem?
Pytanie ponowiono z każdego zakamarka ciemności. Pirolo roześmiał się.
- Nie! - zagrzmiał. (Dlaczego mali ludzie mają takie wielkie głosy?) - Daję wam moje słowo i słowo
Dyrekcji, że nie było w nich nic, tylko światło - samo światło! Barany! Wasz przyrost naturalny i tak
jest już za niski. Któregoś dnia muszę coś wymyślić na wywindowanie go w górę, ale żeby windować
go w dół - nigdy!
- Czy to prawda?... Myśleliśmy, że... Ktoś mówił, że..... Wszędzie wokoło odczuwało się osłabienie
napięcia.
- Wy głupcy nad głupcami! - wydarł się Pirolo. - Mogliście nas wywołać i byśmy wam wyjaśnili.
- Wywołać was! - krzyknął basowy głos. - Żałuję, że nie siedzieliście po naszej stronie drutu.
- Cieszę się, że nie siedziałem - powiedział De Forest. - Wystarczająco paskudnie było z drugiej strony
tych reflektorów. Mniejsza o to!
Już po wszystkim. Czy jest tu ktoś, z kim mogę pogadać o interesach? Jestem De Forest - pełnomocnik
Dyrekcji.
- Możesz spróbować ze mną, na ten przykład. Jestem burmistrzem - odparł bas.
Z ulicy podniosło się chwiejnie wielkie chłopisko i przywlokło do miejsca, w którym siedzieliśmy na
szerokim, trawiastym poboczu przed płotami ogrodów.
- Powinienem być pierwszy na nogach. No nie? - powiedziało.
- Jasne - rzekł De Forest przytrzymując burmistrza, kiedy już klapnął przy nas na trawę.
- Hej, Andy. To ty? - zawołał ktoś.
- Przepraszam was. - powiedział burmistrz. - To chyba będzie mój szef policji Bluthner!
- To jest Bluthner, a tu są Mulligan i Keefe - na nogach.
- Proszę, daj ich tutaj, Blut. Zdaje się, że w czwórkę odpowiadamy za tę wiochę. Jak powiemy, tak
będzie. A pan, De Forest, co powie?
- Nic_ jak na razie - odparł De Forest, podczas gdy my robiliśmy miejsce dla zziajanych, słaniających
się mężczyzn. - Wy odcięliście się od systemu. No więc?
- Każ stewardowi podać tu drinki - szepnął Arnott do stojącego przy nim ordynansa.
- Świetnie! - burmistrz cmoknął spieczonymi wargami. - Jak sądzę, możemy teraz przyjąć. De Forest,
że od tej pory Dyrekcja będzie nami zarządzać bezpośrednio?
- Nie, jeśli Dyrekcji uda się z tego wykręcić - roześmiał się De Forest. - D.R.U.T. odpowiada jedynie za
planetarny ruch komunikacyjny.
- I wszystko, co się z nim wiąże -Wielka Czwórka wyrecytowała swoją Wielką Kartę Wolności, jak
dzieci w klasie.
- No więc, do rzeczy - powiedział ze znużeniem De Forest. - Co was znowu ogłupiło?
- Nadmiar cholernej demokracji - burmistrz położył dłoń na kolanie De Foresta.
- Ach tak? Sądziłem, że Illinois ma to już za sobą.
- Ma. Właśnie o to chodzi. Blut, co zrobiłeś z naszymi więźniami wczoraj w nocy?
- Zamknąłem ich w wieży ciśnień, żeby baby ich nie pozabijały - odparł szef policji. - Jeszcze jestem za
ślepy na łażenie, ale...
- Arnott, wyślij proszę kilku naszych ludzi i niech ich ściągną tutaj - powiedział De Forest.
- Są potrójnie uziemieni - zawołał burmistrz. - Trzeba będzie wysadzić trzy bezpieczniki. - Obrócił do
De Foresta swoją olbrzymią sylwetkę, ledwo widoczną w blednącej ciemności. - Nie lubię zwalać na
Dyrekcję dodatkowej roboty. Sam jestem administratorem, ale mamy trochę zawracania głowy z
naszymi Niewolnymi. Co to takiego? W wielkim mieście zawsze się znajdzie garstka mężczyzn i kobiet,
którzy nie potrafią żyć bez słuchania jedno drugiego i wolą zbierać to, czego nie zasiali. Mieszkają w
wynajętych lokalach i hotelach przez okrągły rok. Twierdzą, że to im oszczędza kłopotów. Tak czy siak,
daje im to więcej czasu na sprawianie kłopotów sąsiadom. Nazywamy ich u nas Niewolnymi. I mają
skłonność do zapadania na gruźlicę.
- Otóż to! - wtrącił mężczyzna zwany Mulliganem. - Komunikacja równa się Cywilizacja. Demokracja
oznacza Dolegliwość. Potwierdza mi się to za każdym razem przy badaniu krwi.
- Mulligan jest naszym urzędowym lekarzem i ma swoją idee fixe. - zaśmiał się burmistrz. - Prawdą
natomiast jest to, że większość Niewolnych w ogóle nie umie się opanować. Oni chcą gadać, a kiedy
ludzie zabierają się do gadania jak do interesów, wszystko może z tego wyniknąć, prawda, De Forest?
- Wszystko... z wyjątkiem faktów tej sprawy - powiedział De Forest ze śmiechem.
- Już je panu podaję - rzekł burmistrz. - Nasi Niewolni zabrali cię do gadania; najsamprzód w swoich
mieszkaniach, a potem na ulicach, mówiąc chłopom i babom, jak mają załatwiać swoje własne
sprawy. (Nie oduczysz Niewolnego wchodzenia z butami w duszę sąsiada). To jest zamach na życie
prywatne, rzecz jasna, lecz my tutaj w Chicago wszystko prędzej zniesiemy niż tłumy. Nikt nie zwracał
na nich specjalnej uwagi, tak więc i ja dałem spokój. Moja wina! Ostrzegano mnie, że będą kłopoty,
ale w Illinois od dziewiętnastu lat nie było żadnego tłumu ani morderstwa.
- Od dwudziestu dwóch - sprostował szef policji.
- Możliwe. Tak czy owak, zapomnieliśmy o takich rzeczach. No więc, od gadania po mieszkaniach i na
ulicach, nasi Niewolni przechodzą do zwoływania wiecu, o tam, na Starym Rynku - kiwnął głową w
stronę placu, gdzie stare ruiny piętrzyły się w przebłyskach świtu spoza sześciennej osłony posągu
Murzyna w Płomieniach. - Nic nikomu nie zabrania zwoływać wieców, poza tym, że stanie w tłumie
jest sprzeczne z ludzką naturą, nie wspominając już, że szkodzi zdrowiu. Po tym, jak nasze kobiety i
chłopy przybyły na ten pierwszy wiec, powinienem był zrozumieć, że szykuje się coś niedobrego. Na
rynku stanęło z górą tysiąc osób i dotykali się wzajemnie. Dotykali! Po czym Niewolni włączyli
wszystkie megafony i gadali, a my...
- O czym oni gadali? - przerwał Takahira.
- Najpierw o tym, jak źle zarządzamy sprawami miasta. To ucieszyło nas Czterech - znajdowaliśmy się
na trybunie - ponieważ obudzili w nas nadzieję na złapanie jednego czy dwóch dobrych ludzi dla
gospodarki miejskiej. Wiecie, jak rzadkie są zdolności kierownicze. A gdyby nawet nic z tego nie
wyszło, i tak było to... było tak pokrzepiające spotkać kogoś zainteresowanego naszą robotą, że
daliśmy się omamić. Nie macie pojęcia, co to znaczy harować jak rok długi, bez iskierki sprzeciwu ze
strony żywego ducha.
- Och, mamy! - powiedział De Forest. - Są takie chwile w Dyrekcji, kiedy oddalibyśmy swoje
stanowiska za kopniaka, gdyby ktokolwiek wziął sprawy w swoje ręce.
- Ale nikt nie da kopniaka - rzekł ponuro burmistrz, - Zapewniam pana, sir, że w nadziei rozruszania
ludzi my Czterej wyprawialiśmy w Chicago takie rzeczy, że Neron wysiada. A co oni mówią? „Bardzo
dobrze, Andy. Postaw na swoim. Wszystko jest lepsze od tłumu. Ja wracam na swoją farmę”. Nic nie
zrobisz z ludźmi, którzy mogą iść, gdzie im się żywnie podoba i nie chcą niczego na Bożym świecie,
prócz stawiania na swoim. Na tej planecie nie pozostało ani iskry, ani prochu.
- Przypuszczam zatem, że ten tam maleńki kurnik sam się zawalił? - zauważył De Forest.
Widać było gołe, dymiące jeszcze zgliszcza i słyszeliśmy trzask wiążących się i twardniejących
rozlewisk płynnego żużlu.
- Och, to tylko zabawa. Później do tego dojdę. Jak mówiłem, nasi Niewolni zorganizowali wiec i
bardzo szybko byliśmy zmuszeni uziemić wszystko wokół trybuny, aby ocalić im życie. A to wcale nie
usposobiło naszych ludzi bardziej pokojowo.
- Jak to? - ośmieliłem się zapytać.
- Gdyby pana kiedykolwiek uziemiono - powiedział burmistrz - wiedziałby pan, że żadnemu
człowiekowi nie mija gniew od tego, że został unieruchomiony i mocuje się z czymś, czego nie widzi.
O, nie, sir! Osiem czy dziewięć setek ludzi przez bite dwie godziny wymachujących bez przerwy
rękami i szumiących jak muchy na lepie, podczas gdy absolutnie bezpieczna banda Niewolnych
narusza ich umysłową i duchową prywatność, to może jest zabawne dla oka, ale nie jest zabawne
mieć potem z nimi do czynienia.
Pirolo zachichotał.
- Nasza wiara jest niezależna. Uważali, że sprawy posuwają się za daleko i za ostro. Przestrzegłem
Niewolnych, ale to urodzone mieszczuchy. Niczego nie widzą, dopóki to nie rąbnie ich między oczy.
Czy uwierzycie mi, że zaczęli prawić o czymś, co nazwali „ludowym rządem”?
Słowo daję! Chcieli, abyśmy powrócili do czarnej magii, czyli starej zabawy w głosowanie z kartkami i
drewnianymi urnami, do pijanych słowem tłumów i drukowanych formułek, i gazet! Powiedzieli,, że
praktykuję to u siebie, żeby zdecydować co mają zjeść w swoich mieszkaniach i hotelach. Tak jest, sir!
Stali jak świece za podwójnym obwodem uziemiającym i mówili: to w tym roku pańskim, do wolnych
mężczyzn i kobiet, tutaj, w tym właśnie miejscu! Po czym na koniec zaczęli gadać - zniżył przezornie
głos - o „Ludzie”. I po tym właśnie Bluthner musiał tkwić całą noc przy obwodach, bo me mógł zaufać
swoim ludziom, że ich nie otworzą.
- Ta próba była ponad ich siły - powiedział szef policji. - Ale nie mogliśmy w nieskończoność trzymać
uziemianej gromady. Zwinąłem wszystkich Niewolnych pod zarzutem robienia tłumu i wsadziłem ich
do wieży ciśnień, po czym puściłem sprawy na żywioł. Musiałem! Okręg stanął w ogniu jak zbiornik
benzyny od iskry!
- Wieść rozeszła się jak kraj długi i szeroki - podjął burmistrz - a kiedy już w grę wchodzi kwestia
zamachu na życie prywatne, żegnajcie prawo i rozum w Illinois! Zaczęli wyłączać światła ruchu
komunikacyjnego i zamykać wieże ładownicze w nocy z czwartku na piątek. W piątek zatrzymali cały
ruch i poprosili o przejęcie ich pod zarząd Dyrekcji. Następnie zapragnęli zmieść Chicago z brzegu
jeziora i odbudować je gdzieś indziej - po prostu jako drobny upominek od ,,Ludu”, o którym mówili
Niewolni. Podsunąłem im myśl, że należałoby zaasfaltować Stary Rynek, gdzie odbył się wiec, sam zaś
nadałem wezwanie do was wszystkich w Dyrekcji. To ich zajęło do waszego przybycia. I… i teraz wy
możecie przejąć sprawy w swoje ręce.
- Żadnych widoków na to, że się uspokoją? - spytał De Forest.
- Może pan spróbować - zaproponował burmistrz.
De Forest podniósł głos wobec ożywającego tłumu, który podsuwał się w naszym kierunku. Wstał
dzień.
- Nie uważacie, że sprawa jest do załatwienia? - odezwał się. Ale odpowiedzią była wrzawa
rozgniewanych głosów.
- Skończyliśmy z Tłumami! Nie zamierzamy wracać do Dawnych Dni! Przejmijcie nas! Zabierzcie stąd
Niewolnych! Albo nami rządzicie, albo ich zabijemy! Precz z Ludem!
Usiłowano zaintonować Pieśń Mac Donougha. Nie wyszli poza pierwszą linijkę, gdyż
„
Victor Pirolo”
ostrzegawczo zahuczał z góry nastrojoną na jeden ton syreną. Resztka bocznego muru na Starym
Rynku zakołysała się i runęła do środka w rozlewiska asfaltu. Nikt się nie odezwał ani me ruszył,
dopóki kurz nie opadł, nadając stalowej klatce posągu Salariego szarą barwę popiołu.
- Widzi pan, że po prostu musie te nas przejąć. De Forest wzruszył ramionami.
- Mówi pan tak, jak gdyby zdolność zarządzania brało się z powietrza, niczym odpowiednią ilość koni
parowych. Nie możecie rządzić się sami, na żadnych warunkach? - zapytał.
- Możemy, jeśli pan tak zarządzi. Będzie to kosztowało tytko życie tych tam paru na początek.
Burmistrz wskazał na drugą stronę placu, gdzie ludzie Arnotta wyprowadzili potykającą się gromadkę
dziesięciorga czy tuzina mężczyzn i kobiet na brzeg jeziora i ustawili ich pod posągiem.
- Wydaje mi sie - powiedział półgłosem Takahira - że teraz się zacznie..
Ciżba przed nami zawyła jak dzikie zwierzęta W tym momencie wychynęła jasne słońce, ukazując
zamrugane zgromadzenie jego własnym oczom. Jak tylko zdało sobie ono sprawę, że jest tłumem,
ujrzeliśmy, że przebiega przez nie dreszcz zgrozy i wzajemnego obrzydzenia dokładnie tak samo, jak
przez środek jeziora przebiegały ostre podmuchy wiatru. Nie padło ani jedno słowo, a zgromadzenie,
będąc na pół ślepe, ruszyło się, rzecz jasna, powoli. Jednak w niecały kwadrans jego znakomita
większość - trzy tysiące, według najniższego szacunku - rozpłynęła się niczym szron na południowych
okapach. Reszta rozciągnęła się na trawie, w której, tłum mniej czuje się tłumem i na tłum mniej
wygląda.
- Ci nie żartują - szepnął burmistrz do Takahiry. - Jest tam spora grupa kobiet, które wydały na świat
dzieci. To mi sie nie podoba.
Poranna bryza od jeziora poruszyła drzewami wokół nas, zwiastując upalny dzień, słońce odbijało się
oślepiająco od kanistrowatej osłony posągu Salatiego, koguty piały po ogrodach i słychać było z
oddali trzaśnięcia furtek, kiedy ludzie na chwiejnych nogach odnajdywali się w swoich domostwach.
- Obawiam się, że nie będzie żadnych porannych dostaw - powiedział De Forest. - Poniekąd
narobiliśmy we wsi zamieszania tej nocy.
- To nie ma znaczenia - odparł burmistrz. - Wszyscy mamy zapasy na sześć miesięcy. My nie
ryzykujemy,
I nikt inny, jeśli się nad tym zastanowić, też nie ryzykował. Już chyba od trzech ćwierci pokolenia
żadnemu domostwu ani miastu nie zagroził brak żywności. A mimo to, czy jest dzisiaj na tej planecie
jakiś dom albo miasto bez złożonych zapasów na pół roku? Przypominamy rozbitków morskich ze
starych książek, którzy raz omal nie pomarłszy z głodu, zawsze odtąd składają w ukryciu resztki
jedzenia i suchary. Zaiste nie ufamy żadnym tłumom, ani systemowi opartemu na tłumach!
De Forest czekał, aż ostatnie kroki ucichną w oddali. Tymczasem więźniowie u podnóża posągu szurali
nogami, przepychali się jeden przez drugiego i wiercili z bezczelnością maleńkich dzieci. Żaden z nich
nie mierzył więcej niż sześć stóp wzrostu i wielu miało siwe włosy, przypominające wyniszczone,
wynędzniałe głowy ze starych portretów. Tłoczyli się w fizycznej styczności, a rozrzucony w sporych
odstępach tłum mierzył ich przekrwionymi oczami.
Nagle jakiś mężczyzna spośród więźniów zaczął przemawiać. Burmistrz nie przesadził ani trochę.
Wychodziło na to, że nasza planeta znajduje się w okrutnej niewoli pod butem Dyrekcji Ruchu i Usług
Transportowych. Mówca nawoływał nas do powstania w całej naszej sile, wyłamania krat naszego
więzienia i skruszenia naszych kajdanów. (Wszystkie jego metafory, nawiasem mówiąc, wzięte były z
samego średniowiecza). Następnie domagał się, żeby każdą sprawę życia powszedniego, łącznie z
większością funkcji biologicznych, o każdej porze tygodnia, miesiąca, czy roku, przedkładać do decyzji
komukolwiek, jak wywnioskowałem, kto akurat szwenda się przypadkiem w pobliżu lub zamieszkuje
w określonym promieniu, i żeby ten ktoś bezzwłocznie rzucał swoje zajęcia w celu zadecydowania o
tej sprawie, najpierw poprzez zebranie tłumu, następnie przemowę do zebranych tłumowiczów, a
wreszcie poprzez stawianie krzyżyków na kartkach papieru, którą to makulaturę należy później
policzyć w trakcie pewnego mistycznego obrządku z przysięgami. Z tej niesamowitej zabawy miał
automatycznie powstać wyższy, szlachetniejszy i lepszy świat, oparty - facet demonstrował to ze
straszną klarownością szaleńca - na świętości Tłumu i niegodziwości jednostki. Na zakończenie głośno
wzywał Boga na świadka swoich osobistych zalet i swojej prawości, Kiedy ustał potok słów, zwróciłem
się do Takahiry, który z powagą pokiwał głową.
- Całkiem prawidłowo - powiedział. - To wszystko jest w starych książkach. Nie opuścił niczego, nawet
pobrzękiwania szabelką.
- Ale ja nie rozumiem, jak te banialuki mogą wytrącić z równowagi dziecko, a co dopiero okręg -
odrzekłem.
- Ach, jeszcze jesteś bardzo młody - powiedział Dragomiroff. A poza tym. nie jesteś matką. Spójrz
proszę na mamy.
Dziesięć do piętnastu pozostałych kobiet odłączyło się od milczących mężczyzn i posuwało się w
kierunku więźniów. Przypominało to ukradkowe podchodzenie ofiary przed atakiem, tak jak wilki na
Północy okrążają wołu piżmowego. Więźniowie zorientowali się i bliżej przysunęli do siebie. Burmistrz
na moment ukrył twarz w dłoniach. De Forest wystąpił z gołą głową pomiędzy więźniów, a powoli,
nieubłaganie zamykający się pierścień.
- Wszystko to jest nader interesujące - powiedział do wyczerpanego mówcy. - Ale rzecz chyba w tym,
że gromadziliście tłumy i naruszyliście prywatność.
Jedna z kobiet wysunęła się naprzód, chcąc coś powiedzieć lecz przeszkodziła jej natychmiastowa,
wyrażająca poparcie wrzawa mężczyzn, którzy uświadomili sobie, że De Forest usiłuje rozładować
sytuację.
- Racja! Racja! - wołano. - Odcięliśmy się, bo oni robili tłumy i naruszali życie prywatne! Tego się
trzymaj! Graj na tej strunie! Wykluczyć Niewolnych! Dyrekcja rządzi! Cicho!
- Tak, Dyrekcja rządzi! - powiedział De Forest. - Przyjmuję formalnie oświadczenie o zbieraniu
tłumów, jeśli wam to odpowiada, ale członkowie Dyrekcji mogą je potwierdzić. Czy to wystarczy?
Kobiety zbliżyły się o jeszcze jeden krok, zwierając i rozwierając opuszczone do boków pięści.
- Świetnie! Doskonale! - krzyczeli mężczyźni. - To nam wystarcza. Tylko zabierzcie ich stąd jak
najprędzej.
- Chodźcie do nas! - zawołał De Forest do więźniów. – Śniadanie już stygnie.
Okazało się jednak, że oni nie chcą odejść. Pragną pozostać w Chicago i gromadzić tłumy. Wytknęli De
Forestowi, że jego propozycja jest karygodnym zamachem na życie prywatne.
- Mój dobry człowieku - zwrócił się Pirolo do ich największego krzykacza - pośpieszcie się, bo inaczej
ten wasz zawsze sprawiedliwy tłum zabije was!
- Ale to byłby mord - zaprotestował wyznawca tłumów, na co wszyscy ryknęli gromkim śmiechem,
który zdawał się świadczyć o zażegnaniu kryzysu.
Jakaś kobieta wystąpiła z szeregu niewiast zaśmiewając się, proszę mi wierzyć, .równie beztrosko, jak
wszyscy. Jedną dłonią przesłaniała, naturalnie, oczy, drugą przycisnęła do gardła.
- Och, niepotrzebnie się lękają, że ich zabijemy! - zawołała.
- Zupełnie niepotrzebnie - powiedział De Forest. - Ale nie sądzi pani, że skoro już Dyrekcja tu rządzi,
możecie wracać do domu, a my tymczasem zabierzemy stąd tych ludzi?
- Znajdę się w domu znacznie wcześniej, nim to nastąpi. Mieliśmy... mieliśmy poniekąd ciężki dzień.
Wyprostowała się na całą wysokość, górując nawet nad De Forestem, który mierzył sześć stóp i osiem
cali, i uśmiechnęła się z oczami zamkniętymi przed kłującym światłem.
- Tak, poniekąd - powiedział De Forest. - Obawiam się, że słońce może panią trochę razić. Ściągniemy
niżej statek.
Dał znak „Pirolo”, żeby opuścił się między nas a słońce i jednocześnie wziął w obwodowe pęta
więźniów, którzy chwiali się trochę na nogach. To ich wyraźnie usztywniło. Znowu zabrzmiał głos
kobiety, melodyjny, głęboki i łagodny:
- Wydaje mi się, że wy mężczyźni nie zdajecie sobie sprawy, jak ogromne znaczenie mają dla kobiety
takie... takie rzeczy. Urodziłam troje dzieci My kobiety nie chcemy wydać swoich dzieci na pastwę
tłumów. To pewnie dziedziczny instynkt. Tłumy przynoszą nieszczęście. Powrót Dawnych Dni.
Nienawiść, strach, szantaż, opinię publiczną, „Lud”... i to! To! To! - wskazała wyciągniętym palcem na
posąg, a tłum ponownie zaszemrał.
- Tak, jeśli dać im wolną drogę - powiedział De Forest. - Lecz ten drobny incydent…
- Dla nas kobiet ma to wielkie znaczenie, aby ten... ten drobny incydent nigdy się juz nie powtórzył.
Nigdy, to oczywiście wielkie słowo, jednak wyraża nasze wewnętrzne przekonanie, ze tłumy muszą
być likwidowane w zarodku. Te istoty - lewą ręką uczyniła gest w stronę więźniów, którzy niczym
wodorosty w falach przypływu i odpływu kołysali się pod naporem obwodów - ci ludzie mają i
przyjaciół, i żony, i dzieci w naszym mieście i gdzie indziej. Nikt i m nie chce zrobić nic złego, proszę
pana. To potworne, wyrugować istotę ludzką z pięćdziesięciu, a może i sześćdziesięciu lat
szczęśliwego życia. Sama mam dopiero czterdziestkę. Więc rozumiem. Ale mimo to ma się
świadomość, że należy ich ukarać dla przykładu, bowiem nie ma zbyt wysokiej ceny, jeśli... jeśli
można skończyć z tymi ludźmi i tym wszystkim, co się z nimi wiąże Czy to dla pana jest zupełnie jasne,
czy też zechce pan kazać swoim ludziom, żeby zdjęli osłonę z posągu? Jest na co popatrzeć.
- Całkiem jasne. Lecz chyba nikt z tu obecnych nie pragnie oglądać posągu na pusty żołądek.
Przepraszam na moment.
De Forest wezwał statek:
- Przygotować arkan z lewej burty, bardzo proszę. Po czym zwrócił się nieco szorstko do kobiety:
- Mogłaby pani pozostawić nam odrobinę swobody w tej materii.
- Och, naturalnie. Dziękuję panu za tak wiele cierpliwości. Wiem, że moje argumenty są głupiutkie,
ale... - odwracając się jakby do odejścia, dodała zmienionym głosem: - Może to panu ułatwi podjęcie
decyzji. Zamachnęła się prawą ręką, w której trzymała nóż. Nim ostrze zdążyło powrócić do jej gardła
czy piersi, zostało wyrwane z jej dłoni, rozbłysło wyleciawszy z cienia statku i migocąc w blasku słońca
spadło u stóp posągu w odległości pięćdziesięciu jardów. Odrzucone ramię utkwiło w potrzasku,
przez chwilę zastygłe jak odlew z metalu i dopiero wyłączenie obwodu pozwoliło kobiecie zwolna
opuścić rękę do boku. Reszta kobiet wycofała się w milczeniu pomiędzy mężczyzn. Pirolo zatarł ręce,
a Takahira pokiwał głową.
- Sprytnie się spisałeś. De Forest - powiedział.
- Cóż za przepiękna poza! - szepnął Dragomiroff, jako że wystraszona kobieta była bliska łez.
- Dlaczego mnie powstrzymaliście? Zrobiłabym to! - zawołała.
- Nie wątpię, proszę pani - rzekł De Forest. - Lecz nam nie wolno marnować pani życia na tych ludzi.
Mam nadzieję, że potrzask nie zwichnął nadgarstka - sterowanie arkanem to nie lada sztuka. Myślę
jednak, że ma pani całkowitą rację w sprawie kobiet i dzieci tych osobników. Zabierzemy je stąd
wszystkie, jeśli pani obieca nie zrobić żadnego głupstwa.
- Obiecuję... Obiecuję - Z trudem panowała nad sobą. - Bo to jest tak bardzo ważne dla nas kobiet. My
wiemy, czym to pachnie, więc pomyślałam, że 'jak pan zobaczy, że nie żartuję...
- Zobaczyłem, że pani nie żartuje i osiągnęła pani swój cel. Natychmiast zabieram stąd wszystkich
waszych Niewolnych. Burmistrz sporządzi listę ich przyjaciół i rodzin w mieście i na terenie okręgu, i
dziś po południu wyprawi ich w ślad za nami.
- Jasne - burmistrz dźwignął się na nogi. - Jeśli już widzisz na oczy, Keefe, to może lepiej byście do
końca zrównali Stary Rynek? Nie wygląda on malowniczo w obecnym stanie, a nie będzie już nam
nigdy potrzebny dla tłumów.
- Myślę, że najlepiej pan zrobi, panie burmistrzu, zrównując z ziemią również ten posąg - powiedział
De Forest. - Nie kwestionuję jego wartości jako dzieła sztuki, ale wydaje mi się, że jest w nim coś
chorego.
- Z pewnością, sir. Hej, Keefe! Zwęglij Murzyna, zanim zabierzesz się do topienia Rynku. Ja pójdę do
komunikatorów i zawiadomię Okręg, że Dyrekcja przejęła zarząd. Czy będą jakieś dodatkowe
nominacje, sir?
- Żadnej. Nie mamy tylu ludzi, żeby marnować ich na te leśne ostępy. Rządźcie się dalej tak, jak do tej
pory, tyle że pod skrzydłem Dyrekcji. Arnott, zagoń, proszę, swoich Niewolnych na pokład. Osadź
statek na ziemi i wpuść ich przez luki zęzowe. Zaczekamy, aż skończą z tym dziełem sztuki.
Więźniowie przedefilowali przed nim perorując niestrudzenie, chociaż nie mogli gestykulować w
sidłach obwodu. Następnie zajechały nawierzchniarki, po dwie z każdej strony posągu. Widzowie
zgodnie odwrócili spojrzenia, ale nie było to wcale potrzebne. Keefe włączył pełną moc i obiekt po
prostu stopił się w swej osłonie. Zobaczyłem jedynie potok rozpalonego do białości metalu
spływający z cokołu i mignęła mi dedykacja Salatiego: „Na wieczną pamiątkę sprawiedliwości ludu”,
zanim wapienny cokół pęki i rozsypał się w pył. Tłum zawiwatował.
- Dziękuję wam - powiedział De Forest - ale stęskniliśmy się już za śniadaniem, a myślę, że i wy
również. Do widzenia, panie burmistrzu. Zawsze miło mi będzie pana zobaczyć, chociaż mam
nadzieję, że urzędowo nie stanie się to konieczne przez najbliższe trzydzieści lat. Do widzenia
szanownej pani. Tak. Wszyscy mamy zszargane nerwy w dzisiejszych czasach. Mnie też dają znać o
sobie. Do widzenia, szanowni panowie. Od tej chwili jesteście pod tyrańskim butem Dyrekcji, lecz jeśli
kiedykolwiek przyjdzie wam ochota skruszyć swoje kajdany, dajcie nam tylko znać. Dla nas to żadna
frajda. Powodzenia!
Weszliśmy na pokład żegnani okrzykami i pozostaliśmy na miejscu dopóki nie ścichły one do szeptów.
Wówczas De Forest rzucił się w kabinie nawigacyjnej na kanapę i otarł czoło chusteczką.
- Mężczyźni to betka - wysapał - ale w babach siedzi diabeł.
- Zawsze siedział - wesolutko powiedział Pirolo - ta kobieta by się zabiła.
- Wiem. Dlatego właśnie dałem znak, aby potraktowano ją arkanem. Winienem ci za to przeprosiny,
Arnott. Nie miałem czasu ściągnąć na siebie twojej uwagi, no i byłeś zajęty naszymi łotrzykami. A
propos, kto osobiście odpowiedział na mój sygnał? Załatwił to na sto dwa.
- Ilroy - powiedział Arnott - ale przeciążył falę. Wytrącenie noża z dłoni damy powinno być piękną,
artystyczną robotą, a czy nie zauważyłeś, jak ona ją pocierała. Poparzył jej palce, Fuszerka, tak ja to
nazywam.
- Boże broń, żebym mieszał się do dyscypliny we flocie, jednak nie bądź zbytnio surowy dla chłopaka.
Gdyby ta kobieta zabiła się, do wieczora oni wybiliby do nogi Niewolnych i wszystkich
spowinowaconych z Niewolnymi w całym okręgu.
- To właśnie było stawką w jej grze - powiedział Takahira. - A po odprawieniu naszej floty nie
moglibyśmy nic zrobić, żeby im przeszkodzić.
- Mogę jak zwyczajny osioł wdepnąć w obwód uziemiający - odezwał się Arnott - ale floty to ja nie
odprawiam, zanim się nie upewnię na dobre, że już po kłopotach. Oni są nadal na pozycjach i
zamierzam ich tam trzymać dopóty, dopóki wszyscy Niewolni nie opuszczą okręgu. Ten ostatni tłumik
miał w oczach mord, przyjaciele.
- Nerwy! Wszystko przez te nerwy! - stwierdził Pirolo. - Nie wygra się z agorafobią!
- I raczej nie wydaje mi się, żeby widzieli dużo trupów... a wam? -odezwał się Takahira.
- Przez całe moje dziewięćdziesiąt lat nigdy nie widziałem śmierci - Dragomiroff mówił tak, jakby
chciał się usprawiedliwić. - Może dlatego... tej nocy...
Potem wyszło na jaw, kiedy siedzieliśmy już przy śniadaniu, że z wyjątkiem Arnotta i Pirolo nikt z nas
nigdy nie widział zwłok, ani nie widział w jaki sposób duch uchodzi z człowieka.
- Ładna z nas ferajna, od mielenia jęzorem o zarządzaniu planetą - roześmiał się De Forest. - Teraz,
kiedy jest już po wszystkim, nie będę ukrywał, że najbardziej bałem się, czy zdołam wyleźć z tego nie
pozbawiając kogoś życia.
- Też o tym myślałem - powiedział Arnott. - Ale nie mam żadnego meldunku o śmierci, a sprawdzano
wszędzie. Co robimy dalej z naszymi pasażerami? Napasłem ich właśnie.
- Jesteśmy między młotem a kowadłem - wycedził De Forest. - Jeśli zrzucimy ich w jakimś miejscu,
które nie jest pod zarządem Dyrekcji, miejscowi wykorzystają ich obecność jako pretekst do odcięcia
się tak samo, jak zrobiło to Illinois i zmuszą Dyrekcję, żeby wzięła ich pod swoje skrzydła. Jeśli
zrzucimy ich w jakimś miejscu pod zarządem Dyrekcji, zabiją ich, jak tylko pokażemy plecy.
- Skoro tak mówicie - powiedział zamyślając się Pirolo - to ręczę, że oni z czasem wyginą, na swoje
szczęście. Jaki oni mają teraz przyrost naturalny?
- Zejdź na dół i zapytaj ich - odparł De Forest.
- Mam wrażenie, że mogliby się zdenerwować i rozedrzeć mnie na strzępy - rzekł filozof z Foggii.
- Coś ty? No więc co robić?
- Otworzyć luki zęzowe i... - Takahira wymownie skierował kciuk ku ziemi.
- Jakoś niesporo, po tylu staraniach, żeby ich ocalić - zauważył De Forest.
- Spróbuj Londyn - podsunął Arnott. - Mógłbyś tam spuścić z uwięzi samego Szatana, a oni co
najwyżej zaprosiliby go na wieczerzę.
- Dobry człowieku! Poddałeś mi pomysł. Vincent! Dawać Vincenta! Włączył główny komunikator,
abyśmy wszyscy słyszeli i za parę minut kabinę nawigacyjną wypełnił głęboki, przeuroczy głos
Leopolda Vincenta, który dostarczał całemu Londynowi najwyszukańszych rozrywek przez ostatnie
trzydzieści lat. Głos ten wywołał na naszych twarzach pełne oczekiwania uśmiechy, jakbyśmy siedzieli
rzeczywiście w fotelach, powiedzmy, „Combination”, na wieczorze premierowym.
- Znaleźliśmy coś z twojej branży - zaczął De Forest.
- Wspaniale, kochasiu. Jeśli jest dość stare. Nic nie przebije staroci w tym biznesie Byłeś na „Londyn,
Chatham i Dover” w Earl's Court? Nie? Coś mi się wydawało, że cię tam nie widziałem. Ka-pi-tal-ne!
Miałem prawdziwa lokomotywę parową, zbudowaną według starych projektów i szyny żelazne
specjalnie odlewane ręcznie. Tapicerka w wagonach, a jakżel Ka-pi-tal-ne! I papierowe bilety
kolejowe. I Polly Milton.
- Polly Milton znów na scenie? - zawołał entuzjastycznie Arnott. - Zarezerwuj ni dwa fotele na
jutrzejszy wieczór. Co ona teraz śpiewa, ta anielica?
- Stare piosenki. Nic nie dorówna starej modzie. Posłuchaj tego, kochasiu:
O, złe londyńskie lampy,
Łzy nic nie wadzą wam.
Więc biedacy nie płaczą,
O, światła londyńskich lamp! - zaśpiewał Vincent. - Po czym wszyscy beczą,
- Widzicie? - Pirolo pomachał nam ręką przed nosami. - Stary świat zawsze płakał na widok zebranych
tłumów, Nie wiedział, dlaczego, ale płakał. My wiemy dlaczego, ale nie płaczemy, z wyjątkiem chwil,
kiedy płacimy, żeby nas do tego zmusił tłusty, wredny, stary Vincent.
- Sam jesteś stary! - zaśmiał się Vincent. - Jam jest publicznym dobroczyńcą, ja utrzymuję świat w
łagodności i jedności.
- A jam jest De Forest z Dyrekcji - powiedział De Forest jadowitym tonem, - I właśnie usiłuję ubić
maleńki interes. Jak już mówiłem, znalazłem paru ludzi w Chicago.
- Wyłączam się. Chicago jest...
Posłuchaj, proszę! Oni są absolutnie wyjątkowi.
- Budują domy z wypalanych kostek gliny na poczekaniu, co? To starzy znajomi.
Oni są dziewiczą, prymitywną społecznością ze wszystkimi starymi ideami.
- Maszyny do szycia i festyny pierwszomajowe? Gotowanie na kuchenkach opalanych gazem
węglowym, przypalanie fajek zapałkami i powożenie końmi? Gerolstein próbował tego w zeszłym
roku. Absolutna klapa!
De Forest zablokował go na odbiorze i ze złością zalał na priorytetowej częstotliwości historią naszych
poczynań w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.
I oni robią to wszystko na oczach ludzi zakończył. - Nie można ich powstrzymać, ta więcej
publiczności, tym są szczęśliwsi. gadają godzinami... zupełnie jak ty! Teraz możesz znowu gadać!
- Czy mówisz serio, że oni umieją głosować? -- zapytał Vincent. - Potrafią to zagrać?
- Zagrać? Dla nich to samo życie! I nigdy nie widziałeś takich twarzy! Pokiereszowane niczym wulkany.
Zawiść, nienawiść, złość widoczne jak na dłoni. Cudownie giętkie języki. No i płaczą.
- Głośno? Publicznie?
- Masz jak w banku. Ani krztyny wstydu czy powściągliwości w całej tej kompanii. To dla ciebie
życiowa szansa w twojej branży.
- Powiadasz, że wieziesz ze sobą ich rekwizyty do głosowania - te wszystkie kartki i urny?
- Nie, do diabła z tobą! Nie jestem tragarzem. Zwróć się bezpośrednio do burmistrza Chicago. On ci
wszystko podrzuci. No więc jak?
- Zaczekaj chwilkę. Czy w Chicago chcieli ich zabić? To by ładnie wyglądało w komunikatorach.
- Owszem. Właśnie zostali z trudem wyrwani z rąk wyjącego tłumu jeśli wiesz, co to tłum.
- Skąd mogę wiedzieć - odparł z prostotą Wielki Vincent.
- No to oni ci to sami powiedzą. Oni potrafią wygłaszać mowy trwające godzinami.
- Ilu ich jest?
- Kiedy już prześlemy wszystkich, będzie ich pewnie setka, wliczając dzieci. Stary świat w miniaturze!
Nie widzisz tego?
- Mmm... owszem, ale będę musiał płacić, jeśli zrobię klapę, kochasiu.
- Oni umieją śpiewać stare piosenki wojenne na ulicach. Umieją upoić się słowem i zbierać tłumy, i
naruszać prywatność w autentycznym, staroświeckim stylu, i odstawią ci sztuczkę z głosowaniem
ilekroć ich o coś poprosisz.
- Za dobre, żeby było prawdziwe! - powiedział Vincent.
- Ty niewierny Tomaszu! Mam ich tuzin sztuk tu, na pokładzie. Połączę cię bezpośrednio. Sam ich
wybadaj.
Przerzucił wyłącznik, a my nadstawiliśmy uszu. Nasi pasażerowie na dolnym pokładzie natychmiast i
nie mniej niż pięcioro na raz, opowiedzieli Vincentowi o sobie. Zostali oderwani od łona swoich
rodzin, ograbieni ze swojej własności, nakarmieni bez misek i uwięzieni w hałaśliwym lochu.
- Słuchajcie no tylko - odezwał się osłupiały Arnott. - Oni mówią coś, co nie jest prawdą. Mój dolny
pokład me jest hałaśliwy, a misek dla nich dopilnowałem osobiście.
- Moi rodacy w Małorusi czasami mówią podobnie - rzekł Dragomiroff. - Próbujemy perswazji. Nigdy
nie zabijamy. Nigdy!
- Ale przecież to nieprawda - nie mógł pogodzić się Arnott. – Co można zrobić z ludźmi, którzy nie
mówią prawdy? Oni są obłąkani!
- Sza! - zawołał Pirolo, z dłonią przy uchu. - Jeszcze me dawno cała planeta mówiła kłamstwa.
Usłyszeliśmy pełen jedwabistego współczucia głos Vincenta. Czy oni - zapytywał - zechcieliby
powtórzyć swoje oskarżenia przed audytorium, przed bardzo szerokim audytorium? Niech tylko
Vincent da im taką szanse - zaklinali się - a ich krzywdy odbiją się echem po całej planecie. Celem ich
życia - wspólnie wyjaśnili to dwie kobiety i jeden mężczyzna - jest zmienić świat. Dziwnym zbiegiem
okoliczności było to również marzeniem życia Vincenta. Zaproponował im arenę, z której wypowiedzą
się i własnym żywym przykładem dźwigną planetę na wznioślejsze poziomy. Barwnie prawił o
moralnej odnowie, jaką pokazanie całokształtu prostego życia na modłę starego świata przyniesie
zbzikowanej cywilizacji. Czy oni mogliby, czy oni zechcieliby pod jego auspicjami przez bite miesiące
poświęcić się jako misjonarze umoralnianiu ludzkości w miejscu zwanym Earl’s Court, które, jak
zapewnił z jakąś tam dozą prawdy, jest jednym z intelektualnych ośrodków planety? Podziękowali mu
i poprosili (słyszeliśmy, jak zachichotał zachwycony) o czas na dyskusję i głosowanie nad jego
propozycją. Glosowanie przeprowadzono uroczyście zliczając głowy - jedna głowa, jeden głos - i
wypadło pomyślnie. A zatem jego oferta została przyjęta i uchwalili podziękowanie dla niego w
dwóch mowach wygłoszonych przez mówcę, którego nazywali „wnioskodawcą” i drugiego
„popierającego wniosek”. Vincent przełączył się aa nas, z wdzięczności ledwo panując nad głosem.
- Kupuję ich! Słyszeliście te przemówienia? To jest Natura moi kochani. Sztuka tego nie nauczy. I
głosują równie łatwo, jak kłamią Nigdy jeszcze nie miałem trapy kłamców-naturszczyków. Niech was
Bóg błogosławi, moi kocham! Pamiętajcie, ze na zawsze i wszędzie jesteście od dziś na mojej
gratisowej liście rezerwacji, wy wszyscy.Boże, Gerolstein tego nie przeżyje - nie przeżyje!
- Więc uważasz, że się nadają? - spytał De Forest.
- Nadają? Mała Wieś oszaleje! Wytrzasnę dla nich serię dramatów starego świata, ich głosy
doprowadzą was i do śmiechu, i do płaczu. Mój Boże, ludzie kochani, skąd waszym, zdaniem oni
wykombinowali tę całą swoją niedolę na tej rozkosznej ziemi? Wystawię żywe obrazy o początkach
świata, a Monsethal zrobi muzykę. Wyreżyseruję-…
- Leć im wytrzasnąć wieś do wieczora. Spotkamy się w Zachodniej Wieży Ładowniczej Nr 15 - przerwał
De Forest. - Pamiętaj, że jutro przybywa reszta.
- Niech przybywają wszyscy! - odparł Vincent.
Nie masz pojęcia, jak ciężko jest nawet mnie znaleźć w dzisiejszych czasach coś, co naprawdę zajdzie
publice za tę jej cholerną skórę z irydowej blachy Ale mam coś takiego nareszcie. Do widzenia!
- No, no - powiedział De Forest, jak juz przestał się śmiać - jeśli ktoś zna dobrze sprzedamy Londyn, to
wie, że mógłbym wygrywać teraz Vincenta przeciwko Gerolsteinowi i sprzedać moich więźniów za
olbrzymie pieniądze. A tak naprawdę, to będę musiał zabawić się dziś wieczorem w ich doradcę
prawnego przy podpisywaniu kontraktu. I oni bynajmniej nie będą mi wciskać prowizji ze swej strony.
- Tymczasem - powiedział Takahira - nie możemy, rzecz jasna więzić członków świeżo
zaangażowanego przez Vincenta zespołu. Krzesła dla dam Arnott, jeśli łaska.
- W takim razie idę do łóżka - rzekł De Forest. - Mam dosyć widoku bab!
I ulotnił się
Kiedy nasi pasażerowie zostali uwolnieni i spożyli następny posiłek (tym razem najpierw pojawiły się
miski), powiedzieli nam, co myślą o nas i o Dyrekcji, a my wszyscy tak jak Vincent me mogliśmy wyjść
ze zdumienia, skąd u nich się bierze tyle gorzkiego jadu i niezadowolenia ze szczęśliwego życia, jakie
Bóg nam zsyła. Pienili się, pieklili, wściekali, purpurowieli i szargali swoje biedne zszargane nerwy,
milkli dla złapania tchu i od nowa zaczynali te swoje bezsensowne i bezwstydne napaści.
- Czy nie dociera do waszych głów - zdenerwowany Pirolo zwrócił się do rozwrzeszczanej kobiety - ze
gdybyśmy zostawili was w Chicago, to by was zabili?
- Nie, nie zabiliby. Wy musielibyście nas obronić przed zamordowaniem.
- Wtedy musielibyśmy zabić mnóstwo innych lodzi
- To nie ma znaczenia. My głosiliśmy Prawdę. Nie powstrzymacie nas. Będziemy ją dalej głosić w
Londynie a wtedy zobaczycie!
- Wy możecie już zobaczyć - rzekł Pirolo i otworzył dolne osłony. Zbliżaliśmy się do Małej Wsi, z jej
trzema milionami mieszkańców swobodnie rozsianych wewnątrz okalającego pierścienia głównych
świateł ruchu komunikacyjnego - owych ośmiu stałych latarni kierunkowych w Chatham, Tonbridge,
Tedhill, Dorking, Woking, St. Albans, Chipping Ongar i Sauthend. Najnowsza trupa Leopolda Vincenta
obróciła speszone, pobladłe lica na ciszę i ogrom, i rozrzucone domy. Po czym niektórzy zaczęli płakać
bezwstydnie… jak zwykłe bez odrobiny wstydu.
Przełożył Marek Marszał