STEFAN GRABIŃSKI
Zwidy wieczorne
Ten utwór nie jest chroniony majątkowym prawem autorskim i znajduje się w domenie
publicznej. Jeśli opatrzony jest materiałami podlegającymi prawu autorskiemu, są one
udostępnione na licencji Creative Commons BY-SA . PL.
Redakcja: Paweł Dembowski
Skład i korekta: Paweł Dembowski i Katarzyna Derda
Ilustracja na okładce: Jacek Malczewski,
ier
Projekt graficzny okładki: Mariusz Cieśla
ISBN ----
Wydawca: Code Red Tomasz Stachewicz
ul. Sosnkowskiego m.
- Warszawa
http://www.bookrage.org
Zwidy wieczorne
OPOWIEŚĆ O GRABARZU
Przez dwa lata z rzędu po tajemniczym zniknięciu Jana Tossatiego, grabarza przy głównym
cmentarzu w Foscarze, uskarżali się mieszkańcy miasta, zwłaszcza osiadli w pobliżu miejsca
wiecznego spoczynku, na ciągłe niepokojenie ludności przez duchy zmarłych. Podobno
jednych dręczyły najrozmaitsze zmory we śnie i na jawie, innym zastępowały drogę nocną
porą jakieś widziadła, innym mąciły wieczorne godziny wałęsające się hałaśliwie po izbach
fantomy.
Nie pomagały msze odprawiane po domach, ani egzorcyzmy, przeprowadzone przez
biskupa nad grobami.
Owszem, niepokoje, płynące, zdaje się, z cmentarza głównego przeniosły się jakby
epidemicznie na inne i wkrótce całe miasto padło ofiarą kapryśnych nieboszczyków.
Dopiero przybycie uczonego archeologa i znawcy sztuk plastycznych, mistrza Win-
centego z Pragi Gryfa i skuteczne rady, jakich udzielił stroskanym rajcom miejskim,
położyły kres niebezpiecznych zjawiskom.
Mistrz, zbadawszy dokładnie cmentarz główny, zwłaszcza jego pomniki i nagrobki,
wydał niebawem książeczkę pod tytułem:
n e o
r i i
e coe e erii o
c r e re i e r i ro n
io io. Dziełko to, unikat w swoim rodzaju, wydrukowane
w roku , bez miejsca, w języku łacińskim, jeszcze średniowiecznym, należy dziś już
do białych kruków, zapomnianych pod stosem pyłów bibliotecznych.
Na podstawie sumiennego studium, które Gryf przeprowadził nad mogiłami, doszedł
uczony badacz do wniosku, że cmentarz główny w Foscarze uległ niebywałej w dziejach
chrześcijaństwa profanacji.
Twierdzenie Wincentego spotkało się w pierwszej chwili z gwałtowną opozycją i nie-
dowierzaniem, gdyż wywody mistrza opierały się na szczegółach zbyt subtelnych dla nie-
wprawnego oka gminu. Lecz gdy wezwani na pomoc z miast sąsiednich artyści i rzeźbiarze
osobiście stwierdzili trafność sądu, nie pozostało nic innego, jak przyjąć z wdzięcznością
wyrok i zastosować się do zbawiennych wskazówek.
A opinia Gryfa była istotnie nader ciekawa i oryginalna. Albowiem dopatrywał się
profanacji właśnie w owych wspaniałych pomnikach, w owych stelach grobowych i szum-
nych napisach, z których słynął na kraj cały cmentarz foscaryjski. Przysłowiową stała się
piękność tego ustronia zmarłych i każdy podróżnik, zwiedzający uroczą Toskanię, obej-
rzeć musiał choć raz jeden cmentarz w Foscarze.
A jednak wykazał mistrz Wincenty po sumiennym, przeszło całomiesięcznym ba-
daniu, że poza zbożnym pozorem dostojnych dzieł sztuki kryje się z piekielnym iście
mistrzostwem zamaskowane świętokradztwo.
Owe pomniki, kute w marmurze sarkofagi i grobowce rodzinne były jednym, nie-
przerwanym łańcuchem bluźnierstw i szatańskich pomysłów.
Spoza hieratycznej pozy nagrobnych aniołów wyglądał lubieżny gest demona, na ścię-
tych boleścią ustach geniuszów żałoby igrał nieuchwytny uśmiech cynizmu, pochylone
wichurą rozpaczy kształty cmentarnych niewiast drażniły przepychem ciała, rozwianą ka-
skadą włosów, obłudnym sromem obnażonych piersi. Kompozycje większe, powstałe
z układu kilku figur, sprawiały wrażenie dwuznaczne, jak gdyby rzeźbiarz umyślnie wy-
brał tematy drażliwe, gdzie granica między wzniosłością bólu a bezwstydem niepewna
i chwiejna.
Najmniej już jednak wątpliwości budziły napisy — owe słynne stanze foscaryjskie,
których uroczystym spadkiem, przedziwną ważkością kadencji zachwycali się mistrze słów
wiązanych. Wiersze te, czytane na wspak, od dołu do góry, były haniebnym, jedynym
w swoim cynizmie, zaprzeczeniem tego, co głosiły w kierunku przeciwnym.
Były to istne peany na cześć szatana i jego plugawych spraw, hymny bluźniercze
przeciwko Bogu i dusz świętości, rozpustne piosenki o falernie i drożnej ladacznicy.
Takim w istocie swej miał być cmentarz. Cóż dziwnego, że umarli na nim spoczywać
nie chcieli, że podnieśli złowrogi bunt, domagając się od żywych usunięcia świętokrad-
czych pomników?
Zwidy wieczorne
Toteż, pod wpływem odkryć Gryfa, postanowiono poddać cmentarz gruntownej prze-
mianie. W przeciągu paru tygodni pogruchotano wszystkie podejrzane nagrobki, wyko-
pano płyty, posągi, a odruzgi wywieźli pachołkowie poza miasto. Na miejsce dawnych
postawiły rodziny zamożniejsze posągi nowe, ubożsi zatknęli na grobach proste krzyże.
W kaplicy cmentarnej odprawiał proboszcz przez trzy noce egzekwie, zakończone wiel-
kim nabożeństwem oczyszczalnym.
I oto po dokonaniu tych wszystkich czynności zmarli przestali nawiedzać miasto
i cmentarz ukoił się, pogrążając w cichą zadumę lat dawnych.
Wtedy zaczęły wśród ludzi krążyć przeróżne opowieści o minionym zdarzeniu i powoli
kształtowała się legenda, związana z dawnym grabarzem, Giovannim Tossatim, przezwa-
nym nagle, ni stąd, ni zowąd, Janem Hieną.
Przyczyniła się do tego w znacznej mierze śmierć jednego z miejskich żałobników,
zaszła wkrótce po rekonstrukcji cmentarza. Człowiek ten poczynił przed zgonem ciekawe
nader zeznania, które wyjaśniły nagłe zniknięcie Tossatiego, oszczędzając widzom trudu
nadaremnych poszukiwań rzekomo zbiegłego złoczyńcy.
Spowiedź ta, podawana z ust do ust, rozeszła się szeroko po okolicy i, ubarwiona bujną
fantazją ludu, weszła z czasem w krąg owych ponurych gawęd i opowieści, które, znikąd
rodem, obłędu dzieci, przędą czarne swe nici na kołowrotkach wieczorów zadusznych…
Giovanni Tossati zjawił się w Foscarze po raz pierwszy mniej więcej przed laty dwu-
dziestu. Ubrany nędznie, niemal w łachmanach, zrazu budził powszechne podejrzenie
i gmina chciała go nawet z miasta wydalić. Niebawem zdołał jednak zaskarbić sobie
względy mieszkańców i władz, którym przedstawił się jako zubożały kamieniarz i rzeźbiarz
nagrobków. Poddany egzaminowi próbnemu, wykazał świetne zdolności i rękę zaprawną
w kunszcie.
Nie tylko więc pozwolono mu zostać w mieście, lecz, ulegając dziwnie uporczywym
prośbom artysty, mianowano grabarzem przy cmentarzu głównym; odtąd miał stawiać
nagrobki i grzebać zmarłych.
Utrzymywał bowiem, że równoczesne spełnianie tych dwóch obowiązków stanowi
dlań nierozerwalną całość, że oddawanie ostatniej posługi zmarłym wiąże się u niego
najściślej ze sztuką stelograficzną i nie potrafiłby wystawić nieboszczykowi pomnika, nie
pogrzebawszy go wprzód własnoręcznie. Dlatego też później, chociaż sława jego objęła
szersze kręgi i znanym stał się i w miejscach odległych, ani razy nie przyjął korzystnych
propozycji, jakie mu czyniono ze wszystkich stron; uwieczniał pamięć zmarłych wyłącznie
na swoim cmentarzu.
Z początku dziwactwo to dało niejednemu pochop do żartów i drwin, lecz z czasem
przyzwyczajono się do rozmaitych kaprysów artysty-grabarza, bo dzieła, które wychodzi-
ły spod jego dłuta, zyskały wkrótce ogólne uznanie nawet u pierwszorzędnych znawców.
Skromny dotąd cmentarz stał się w przeciągu kilkunastu lat arcytworem sztuki sepul-
kralnej i dumą Foscary, której zazdrościły inne miasta.
Z obdartego lazarona przedzierzgnął się Tossati w poważnego obywatela, cieszące-
go się powszechnym szacunkiem, człowieka majętnego, jednostkę wpływową i znacz-
ną. Wreszcie wybrano go rajcą i przewodniczącym syndykatu miejskiego. Piastując tak
poważne urzędy, nie grzebał już osobiście, lecz wyręczał się całym zastępem pomocni-
ków-kopaczy, których wyszkolił w przedziwny iście sposób. W ogóle wprowadził Tos-
sati w procederze chowania szereg oryginalnych ulepszeń, skracających pracę do połowy
i przyspieszających tempo czynności. Niemniej jednak, wierny dawnej zasadzie, nie opu-
ścił żadnego pogrzebu i czuwał we własnej osobie nad porządkiem jego części składowych.
Gdy już ciało spuszczono do grobu, wtedy sam zrzucał łopatą pierwszą grudź ziemi,
resztę dzieła zostawiając służbie. W ten sposób funkcje grabarskie Tossatiego nabrały po-
niekąd charakteru symbolicznego, przeszedłszy z wolna w rodzaj idealnego wspomnienia.
Lecz znak zewnętrzny pozostał i za żadną cenę nie byłby odstąpił od przyjętego zwyczaju.
Już to w ogóle był Giovanni Tossati dziwacznym człowiekiem. Sam wygląd zewnętrzny
zwracał uwagę przechodnia.
Wysoki, barczysty, z szeroką, ponurą twarzą, wiecznie uśmiechał się zagadkowym
skrzywieniem ust. Wzrok miał jakiś niepewny, pochyły; może spojrzenie mimo woli
Zwidy wieczorne
stosowało się do sposobu trzymania głowy, zawsze schylonej ku ziemi, którą zdawał się
pilnie przepatrywać.
Miejscy żartownisie mawiali, że Tossati węszy trupy. Mimo sławy zdolnego rzeźbiarza,
właściwie grabarz nie był lubiany. Ludzie bali się go i ustępowano mu z drogi. Nawet utarł
się przesąd, że spotkanie go o wczesnej godzinie dnia niedobrze wróży.
Toteż, gdy po dziesięcioletnim pobycie w Foscarze, postanowił się ożenić, żadna
z mieszczanek nie chciała oddać mu ręki. Nie skusił ich niezmierny dobrobyt Giovannie-
go, nie znęciły obietnice życia w dostatkach.
W końcu poślubił ubogą wyrobnicę z sąsiedniej wsi, sierotę zdaną na łaskę i niełaskę
losu. Lecz szczęścia w rodzinie nie zaznał. Po roku małżeństwa żona wydała mu na świat
dwoje bliźniąt: jedno nieżywe, drugie dziwacznie ukształtowane w łonie matki. Potworek
niepodobny do ludzkich dzieci umarł trzeciego dnia po porodzie. Zrozpaczona kobieta
znikła nagle z domu i wszelkie poszukiwania zbiegłej spełzły na niczym.
Odtąd żył sam opodal cmentarza w swym białym, murowanym domu i ludzi widywał
chyba na pogrzebach. Tylko nocami do późna świeciło się w oknach jego mieszkania
i nieraz dochodziły stamtąd sąsiadów ochrypłe okrzyki pijanych ludzi. Tossati miewał
niemal noc w noc jakiś gości; lecz nie byli nimi na pewno mieszkańcy Foscary — nikt
w mieście przynajmniej tym się nie chlubił.
Zajeżdżały przed dom grabarza jakieś pojazdy, czasem sute kolasy — wysiadali jacyś
obcy ludzie ze stron nieznanych i wchodzili do wnętrza — to znów wtaczały się, skrzypiąc,
przez bramę wjazdową ciężkie wozy, zwykle puste, na które ładowano jakieś skrzynie,
mocno obite paki, by wywieźć je precz nie wiadomo dokąd przed brzaskiem rana.
Wszystkie te tajemnicze ruchy rzeźbiarza śledziło miasto tylko z daleka, nie śmiąc
mieszać się do spraw człowieka dziwnego, który przejmował strachem i grozą.
Już wtedy osnuły grabarza i jego domostwo ponure legendy, narastające z latami,
gawędy cmentarne, przepojone rozkładem zwłok i czadem zgnilizny.
Mówiono, że Jana nawiedzają umarli i wiodą z nim po nocach tajne rozmowy o rze-
czach nie z tego świata. Dlatego nikt nie odważył się podkradać pod jasno oświetlone
okna i przypatrywać gościom.
Tossati wiedział o krążących o nim powieściach i nie starał się im przeciwdziałać;
owszem jakby usiłował oprząść się jeszcze gęstszą siecią tajemnic, by ukryć poza nią swoje
ciemne życie.
Cała fortuna świętokradcy wyrosła z cmentarnego podłoża, dom jego, mienie i życie
nasiąkło z biegiem lat trupim zaduchem. I wszystko uchodziło bezkarnie. Póki chodził
po ulicach Foscary, umarli zdawali się znosić cierpliwie wyrządzoną obelgę; jak gdyby
demon zła, tkwiący w tym człowieku, utrzymywał na uwięzi świat cieniów, jak gdyby
sataniczna wola grabarza pętała wszelki objaw buntu zbezczeszczonych nieboszczyków.
Tossati wciąż chodził po świecie wysoki, nieco przygarbiony i wciąż śmiał się nie wia-
domo do kogo. Uśmiech ten w latach ostatnich jego ziemskiej wędrówki nie zszedł mu
z twarzy ani na chwilę i stał się nawet jakby łagodniejszy. W ogóle twarz Tossatiego
w tym czasie sprawiała wrażenie mumii z zakrzepłym na wieki wyrazem: była to ciągle,
niezmiennie uśmiechnięta twarz dobrodusznego poczciwca: kamieniarz nosił od dwóch
lat stale gipsową maskę. Materiał, z którego ją dał sporządzić, naśladował tak wybornie
karnację ciała, maska przywierała tak szczelnie do twarzy, że jej nie zauważono: chodził
wśród ludzi swobodnie, nie wzbudzając podejrzeń ni śmiechu.
Dopiero przypadek odkrył jego lice prawdziwe z owej epoki, zajście dziwne, wyjąt-
kowe, po którym nie miano go już więcej oglądać pośród żywych…
Stało się jesienią, w jeden z tych dni smutnych, deszczowych, gdy nabrzmiała wilgocią
ziemia osnuwa się mglistą zadymką, spłakany dżdżem świat grąży w ponurą zadumę.
Po południu, w najgorszą szarugę, odbył się pogrzeb; pochowało miasto najbogatsze-
go obywatela, powszechnie cenionego kupca i właściciela przędzalń jedwabiu. Olbrzymi
orszak żałobny, złożony z przedstawicieli pierwszych rodzin mieszczańskich, z wszystkich
cechów i najświetniejszej młodzieży, odprowadził zmarłego na cmentarz, gdzie spoczął
w grobowcu rodzinnym.
Tossati był w dniu owym w świetnym humorze i ukradkiem zacierał z zadowoleniem
ręce. Zmarły był człowiekiem niezwykle zamożnym i złożono go do trumny w stroju nader
kosztownym; przy zdejmowaniu zwłok z mar, zauważył grabarz na palcu średnim i małym
Zwidy wieczorne
dwa brylantowe sygnety, a na piersiach bezcenną spinkę z rubinu. Ponadto od dawna już
nie grzebał ciała zachowanego w tak dobrym stanie, nadającego się tak doskonale do badań
anatomicznych; stary profesor z Padwy będzie z niego tym razem bardzo zadowolony.
Podwójny łup zapowiadał się wcale pięknie; wymagał wprawdzie pracy ciężkiej i żmudnej,
zwłaszcza, że grobowiec zamykał się solidnie, lecz sprawa warta byłą trudu.
Przyszła mu nagle ochota zajrzeć wieczorem do gospody „Pod Hieną”, austerii nie-
daleko cmentarza, której był potajemnym założycielem. Dom ten, wybudowany przed
laty, dzięki jego skrytym staraniom i funduszom, ochrzcił tym dziwnym wezwaniem
nieznajomy cieśla, przybyły na specjalne żądanie grabarza.
Nazwę usprawiedliwiał onton budynku z podobizną kamienną hieny, prężącej swój
cętkowany grzbiet nad resztkami padliny. Wkrótce zagroda stała się punktem zbornym
karawaniarzy i żałobników, którzy tutaj po każdym pogrzebie odprawiali stypę, przepijając
świeży zarobek.
Giovanni z zasady nie pokazywał się w tej jaskini gry i nocnych hulatyk, chociaż lubił
tamtędy przechodzić nocną porą i przysłuchiwać się pijanej ochocie swoich ludzi.
Mimo to owego wieczora nie zdołał oprzeć się pokusie i postanowił incognito wmie-
szać się pomiędzy cmentarnych pachołków. Przebrał się wtedy do niepoznania w bogaty
strój szlachcica wyższego typu, wdział nieodstępną maskę, przyprawił brodę i, nasunąwszy
na głowę skrzydlaty rycerski kapelusz, wszedł do gospody wcześniej niż inni, by obser-
wować swobodnie pośmiertny bankiet swych „dzieci”.
Tego wieczora naschodziło się do oberży ludzi sporo najrozmaitszych stanów i za-
wodów — czas był słotny, nuda dławiła w domu, a i odpust, który przypadał nazajutrz,
sprowadził mnóstwo gości z okolicy. Gospodarz zagrody, chytry, filuternie uśmiechnię-
ty starowina, biegał od stołu do stołu jak yga, zwijał się, pochrząkiwał, dolewał wina,
zachęcał do śpiewu. Gromada wędrownych Cyganów, przykucnąwszy w kącie sali, przy-
grywała smętno-dzikie piosenki, wtórowały lirze dziady.
Koło ósmej wieczorem weszli karawaniarze i gospoda nabrała właściwego stylu.
Tossati nie brał udziału w rozmowie. Zasunięty w ciemny kąt izby, zasłonił twarz
szerokim skrzydłem kapelusza z obawy, by go nie poznano, i milczkiem spełniał tylko
niezliczone kubki starego miodu; słuchał i obserwował.
Humory były nadzwyczajne, nastrój zwłaszcza po wejściu żałobników wyśmienity.
Sypały się anegdoty, skrzyły dowcipy, pryskały rakiety żartów. Zwłaszcza Pietro Rando-
ne, szwajcarski żałobny, wysoki, chudy jak laska drab, prześcigał towarzyszy w kreśleniu
obrazków jurnych, których treść czerpał z przeżyć własnych.
Koło północy gospoda zaczęła się opróżniać. Znużeni pijatyką goście wysuwali się
pojedynczo z odymionego domu i znikali w czerni nocy. Tossati, przebrawszy miarkę,
zadrzemał. Ręka opadła leniwo na stół, ściągając z ociężałej głowy ochronny kapelusz.
W jakiejś chwili obezwładnione napojem ciało ześlizgnęło się z ławy i spadło ciężko na
podłogę. Grabarz nie przebudził się; opilczy sen zmógł go zupełnie. Dobroduszna ma-
ska, zaczepiwszy o nogę stołu, zsunęła się z twarzy i z cichym szelestem potoczyła pod
krzesło. W zgiełku nie zwrócono z razu na to uwagi i Giovanni spał spokojnie pod ławą,
niezaczepiany przez nikogo.
Lecz gdy po dwunastej austeria opustoszała i pozostało tylko czarne bractwo śmierci,
leżący pod ławą gość w stroju dostojnym skupił na sobie ciekawe spojrzenie ostatnich
biesiadników.
— A ten się dopiero ululał, niecnota! Pił jak na stypie! Dalej z nim do światła!
— Zobaczmy, co to za gagatek!
— Jakiś bogaty kupiec lub rycerz-włóczęga w pogoni za przygodą. Nuże wydobyć go
spod ławy!
Kilka skwapliwych ramion wyciągnęło się ku śpiącemu i położono go na wznak na
podłodze. Lecz ujrzawszy wyraźnie twarz spitego mężczyzny, wszyscy jednym rzutem
cofnęli się. W oczach żałobników zaświtało przykre zdumienie. Bo oto korpus nieznajo-
mego, odziany w wytworne, miękkie szaty miał głowę trupa; pozapadane głęboko otchła-
nie oczodołów zionęły chłodem śmierci, skóra wyżółkła, pokurczona, zlewała się barwą
z wyskakującymi kośćmi policzków, czaszka bez włosów, bez uszu lśniła gładką gołoledzią
piszczeli…
Zwidy wieczorne
Głuchy pomruk przebiegł gromadę karawaniarzy. Sprawa zaniepokoiła ich. Pierwszy
„zorientował się” Randone.
— Co za głupi żart! Który z was wyciągnął tego nieboszczyka na maskaradę? No,
przyznać się, póki czas!
Zapadło milczenie. Patrzyli na siebie w osłupieniu, nie rozumiejąc, o co chodzi. Żaden
nie poczuwał się do winy.
— Ha — podjął Szwajcar — na razie mniejsza o to; rozprawimy się z żartownisiem
później. Teraz brać go na bary, póki czas i prosto na cmentarz! Za dwie godziny dnieje
— czasu mało; trzeba się spieszyć, nim zejdzie dzień. Jeśli miasto się dowie, zginęliśmy!
W milczeniu spełnili rozkaz. Sześciu karawaniarzy podniosła Tossatiego i, włożyw-
szy go na ramiona, wypadli z nim przez drzwi oberży na drogę cmentarną. Szli szybko,
rozglądając się z przestrachem, czy kto nie podgląda; nie zważali na błoto po ulewie,
obryzgujące im nogi po kolana, brnęli na przełaj gościńca po bajurach chlupoczących
deszczówką. Pędził ich dziwny lęk i rozkaz niby przewodnika, niby czyjś inny, niby ja-
kaś konieczność wewnętrzna. Nie rozumowali nic; nie czuli dziwnej ciepłoty zwłok, nie
spostrzegli, że ręce trupa jeszcze nie przegniły, nie zwrócili na chwilę uwagi na różnicę
stanu głowy i reszty ciała. Byle naprzód, byle prędzej, byle raz z tym skończyć!
Zanurzyli się w chłodne aleje cmentarza; minęli główną, przeszli parę bocznych i skrę-
cili w prawo pomiędzy świeże groby. Przy jakimś, ukrytym wśród gąszczy jaśminu przy-
stanęli i złożyli go z ramion na ziemię.
— Za łopaty — rozległ się cichy rozkaz Piotra Randone.
Żwawo chwycili za styliska i zaczęli wyrzucać mokre grudy. Za kwadrans był już dół
głęboki.
— Na spód z nim! — odezwał się ponownie Szwajcar.
Tossati nie drgnął, nie poruszył się; spał jak zabity, fatalnym, żelaznym snem.
Skwapliwe czarne ręce uniosły go trochę ponad ziemię i strąciły w jamę. Głuchy
stęk spadającego ciała zlał się z uderzeniem motyk i łopat, zarzucających z powrotem
grób. Ludzie pracowali z rzadką gorliwością, jak opętani, na wyścigi. Za kilka minut dół
wyrównano do niepoznaki, a świeżo naniesiona i ubita naprędce darń dokonała reszty.
Wtedy odetchnęli; otarli zbrukanym rękoma perlisty pot z czoła i spojrzeli po so-
bie dziwnym, zagadkowym wzrokiem. Potem, nic nie mówiąc, zabrali łopaty i spiesznie
oddalili się ku wyjściu.
Była może druga nad ranem. Począł padać znów deszcz drobny, przesiany jakby przez
przetak. Z cmentarnych brzóz spływały mokre różańce łez, ściekając cicho po ścieżkach.
Wilgotne gałęzie krzewów gięły oślizgłe wiciny, rozchwiane smutno na wietrze płaczki-
-żałobnice. Szary blask przedświtu, przepruwszy ścianę drzew, przepatrywał zdziwiony
smętną ustroń. Ptaki jakieś złe, oślepłe kirem nocy, załopotały złowieszczo pośród ko-
narów i zaszyły się głębiej między liście. Mżył deszcz, szumiały drzewa, mętniał brzask…
Z bramy cmentarnej wysuwał się ukradkiem długi, czarny orszak karawaniarzy; chód
ich ciężki, niepewny, głowy nisko opuszczone na piersi…
Zwidy wieczorne
MYRIAM Z MEDYNY
ni
icie r o wi c
Niewątpliwie najpiękniejszą kobietą w świętym mieście Proroka, Medynie, była My-
riam, córka Abdula, powroźnika. A chociaż ubogą była dziewczyną i z konch jej uszu
perłowych nie zwisały drogocenne kolce, a ramion cudnie okrągłych nie stroiły złote wę-
żownice — sława jej urody sięgała daleko poza kraje Arabistanu. Pieśni o niej składali
wędrowni śpiewacy i przysłowiową się stała jej niezwykła krasa.
— Pięknaś jak Myriam z Medyny — mówili młodzieńcy swym ulubienicom, gdy
chcieli im schlebić.
Toteż o względy jej zabiegali najdzielniejsi farysi kraju, dary składając bogate u stóp
córki Abdula, obietnicami zaszczytów i beztroskiej doli usiłując skłonić ubogiego po-
wroźnika, by jednemu z nich oddał Myriam za żonę. Lecz Abdul ojcem był dobrym i nie
chciał niewolić swej córki, a serce dziewicy jeszcze się nie obudziło. Dlatego ze smutkiem
w duszy powracali dorodni zalotnicy od progu domostwa Myriam…
Lecz gdy wrócił z wyprawy wojennej w dalekiej krainie emir Ben Alkazar i przejeż-
dżając mimo studni na uznojonym rumaku, poprosił niewiasty czerpiące, by mu któ-
ra podała wody, jako że spragniony był ogromnie — Myriam pierwsza drżącą dłonią
przechyliła mu dzban swój wysmukły ku ustom i patrząc spłoniona w twarz wojownika,
wyszeptała nieśmiało:
— Allah z tobą, zwycięski emirze! Bądź pozdrowion w domu ojców twoich i niech
szczęście pokoju spłynie na twoją duszę.
— Zaprawdę — odpowiedział emir, pojąc oczy jej dziwną urodą — zaprawdę naj-
piękniejszą mi już Allah zgotował nagrodę za trudy bojowe, posyłając ciebie, cudna dziew-
czyno, na moje spotkanie.
I zeskoczywszy z konia, powiódł ją w dom ojca swego, szejka Ibu-Kadera, który,
starym już, od dni wielu z troską i niepokojem wielkim oczekiwał synowskiego powrotu.
— Oto moja przyszła żona, ojcze kochany; życzliwe losy wraz z synem przysłały ci
w progi i synową miłą.
I uradował się w sercu Ibu-Kader sędziwy i pobłogosławił młodym.
A nazajutrz rano wszedł pod namiot szejkowy Abdul, powroźnik, i powitany ser-
decznie przez starego wodza, zasiadł przy rodzinnym ognisku. I spaliwszy fajkę przyjaźni
wyznaczyli ojcowie dzień, w którym Myriam miała wejść w dom Alkazara jako prawa
małżonka; a był nim dzień wtóry święta Bajramu…
Lecz gdy już wszystko było gotowe do świętego obrzędu i pełne skrzynie weselnych
podarków — w wigilię dnia tak dla siebie ważnego miała Myriam sen dziwny.
W noc jasną, gwiaździstą, stała na placu jakimś wysypanym drobnym miałkim pia-
skiem. A meczet, który stał na środku majdanu strzelał w niego smukłą wieżycą, rzucał
na piasek cień mocny i nasycony, bo była północ i księżyc świecił w zenicie. Dokoła była
cisza ogromna i w śnie głębokim pogrążone miasto…
Wtem uchyliła się kotara u wejścia do meczetu i z wnętrza świątyni wyszła piękna,
przepojona światłem postać jakby człowieka-anioła i zaczęła zmierzać w stronę, gdzie stał
dom powroźnika.
I zrozumiawszy, że tam zdąża gość niezwykły, wyszła mu Myriam naprzeciw, by przy-
jąć go w połowie drogi, jak na córkę pana domu przystało.
— Kimkolwiek jesteś, gościu dostojny — pozdrowiła go głosem, co brzmiał jak
dźwięk fletni — witaj u naszego progu! Bo wszak do nas spieszysz, gościu przejasny?
A piękny anioł uśmiechnął się do niej przez sen i wyciągając rękę na powitanie, odparł
cicho:
— Zgadłaś, Myriamo. Do ciebie idę, by spełnić to, co ci od wieków przeznaczone.
Bo wiedzieć powinnaś, że jestem twoim losem.
Zwidy wieczorne
Wtedy dziewica skłoniła w milczeniu głowę, radując się, że Allah przeznaczył jej los
piękny i jasny. I już chciała podać mu rękę i poprowadzić pod skrzydło ojcowskiego na-
miotu, gdy wtem dostrzegła wyłaniająca się z minaretu postać wtórą. Była to kobieta
jakaś stara i brzydka, w plugawych łachmanach, podparta kijem żebraczym. Szedł od tej
dziadówki odór zabójczy, bo była trędowata na całym ciele.
Zdrętwiała z trwogi Myriam i z przerażeniem śledziła ruchy nieszczęśliwej.
— Co to za kobieta i dlaczego wyszła z meczetu? — wyszeptała struchlałymi wargami.
— Czyż Prorok nie zabronił wstępu do świątyni stworzeniom nieczystym?
A anioł, spojrzawszy jej przenikliwie w oczy, wyjaśnił ze smutkiem w głosie:
— Oto los tego, który ma jutro zostać twoim mężem. Oto idzie w dom Alkazara, by
się na nim spełniły wyroki Przedwiecznego.
Okrzyk boleści wydarł się z piersi Myriam i puściwszy ręce młodzieńca, rzuciła się ku
żebraczce. I dognała ją w porę, nim jeszcze przestąpiła próg emira.
— W imię Allaha i Jego Proroka wstrzymaj się i wysłuchaj mnie! — załkała błagalnie,
chyląc się ku stopom trędowatej.
Dziadówka spojrzała na nią wygniłymi od choroby oczyma. Na ustach jej sinych, od
trądu stoczonych, zagrał okrutny uśmiech.
— Czego chcesz ode mnie?
— Odejdź stąd, odejdź! Zaklinam cię!
— Che, che, che! — zaśmiała się stara. — Żądasz rzeczy niemożliwych. Nikt jeszcze
na świecie nie zawrócił mnie z drogi.
Wicher bólu miotnął ciałem Myriam i przygiął je ku ziemi…
Nagle myśl jakaś szczególna, myśl jedyna zaświtała w umęczonej duszy:
— A gdybym — zaszeptała, podnosząc na staruchę oczy łez pełne — gdybym ze-
chciała podmienić los swój za dolę ukochanego?
— Zaprawdę — rzekła, zawracając od progu Alkazara — zaprawdę wielka jest miłość
twoja, Myriam! Niechże się stanie podług woli twojej. Lecz pomnij na jeden warunek.
— Spełnię każdy.
— Nazajutrz, gdy się obudzisz ze snu tego, opuścisz go na zawsze. Inaczej powrócę
doń następnej nocy.
W odpowiedzi dziewczyna nisko pochyliła głowę.
— A teraz podaj mi rękę.
I wyciągnęła ku niej rękę jak piszczel i zaprowadzona przez Myriam weszła cicho pod
namiot jej domu. A anioł szczęścia, który był sądzony córce Abdula rozminął się z nią
w drodze i smutny podniósł skrzydło namiotu emira, by odtąd tam już zamieszkać…
A był już schyłek nocy i pobladły gwiazdy, gdy się sen Myriam przesilił i wyśnił do
końca.
Przebudzona nagle pieśnią poranną muezina zarzuciła na twarz zasłonę i ucałowawszy
w czoło śpiącego ojca, opuściła cicho namiot.
Szła szybko, omijając domy, by nie budzić podejrzeń ciekawych. Po drodze, mijając
sad jakiś umajony wiosenną urodą, ułamała rozkwitłą gałąź jabłoni i poszła dalej…
Nagle serce zabiło jej gwałtowniej na widok domostwa emira i chciała skręcić w bocz-
ną ulicę i odejść bez pożegnania, lecz sił nie znalazła, więc ukradkiem spojrzała w głąb.
Kotara u wejścia była odchylona i przez otwór spostrzegła ukochanego w śnie głębo-
kim. Na ustach emira błąkał się uśmiech szczęścia. Śnił pewnie o niej i o dniu dzisiej-
szym… Długą, długą chwilę syciła oczy jego widokiem, a gdy już łzy wzrok przyćmiły
i patrzeć dłużej nie mogła, rzuciła na piersi śpiącego gałązkę jabłoni i odeszła.
A był już na świecie poranek i ptactwo strzepnąwszy rosę ze skrzydełek, witało ziemię
radosnym namazem.
Myriam wyszła na gościniec, co białą, pylną wstęgą mknął hen na wschód w stronę
złotej pustyni. A gdy minęła już ostatnie domy, minęła bramy miastowe i wielką cysternę
przydrożną, przy pierwszym kamieniu milowym wyszła jej na spotkanie rzesza trędowa-
tych, wygnanych z Medyny. Wtedy pojąwszy w tym znaku tajemniczą wolę, przyłączyła
się do nich, by wychylić do dna kielich przeznaczony.
Zwidy wieczorne
CZARNA WÓLKA
Byłże to sen tylko, straszliwy sen, czy stokroć straszliwsza rzeczywistość? Jeśli był to sen
tylko — niechaj pamięć jego przeklęta sczeźnie na zawsze, niechaj nie zatruwa dłużej
swym zabójczym jadem życia mej duszy!‥
Lecz jeśli była to rzeczywistość, szaleńczo groźna rzeczywistość, wtedy los mój już
rozstrzygnięty nieodwołalnie — okrutny w swej bezwzględności los…
Sen i jawa! Sen i rzeczywistość! Jakże te pojęcia plączą się teraz bezładnie, krzyżując
dziko na rozstajach myśli!… Ktoś złośliwy nad ludzką miarę usunął graniczne znaki i zatarł
rubieże; zapodziały się gdzieś bez śladu zbawcze drogowskazy, i wszechwładnie zapanował
omam, oszalały król błędnych ścieżek i gościńców…
Co to jest sen? Co to jest jawa? Co to jest rzeczywistość?… Powiedzcie! Zlitujcie się
nad moją katuszą i powiedzcie! Rzeknijcie słowo, rozstrzygnijcie okropną wątpliwość!…
Na próżno błagam, na próżno… Nikt nie da mi odpowiedzi. Nikt na szerokim bożym
świecie…
Czy istnieje poza tą rzeczywistością jeszcze jakaś inna? Czy można się czasem, wśród
jakichś wyjątkowych warunków, zapuścić w t a m t e strony? Czy można s t a m t ą d
przynieść z sobą „na pamiątkę” — ha, ha, ha! — na pamiątkę jaki „gościniec”? Albo czy
można z krainy sennych marzeń przywlec z sobą coś „w upominku”? He, he, he! No tak
— dobrze mówię — w upominku jakiś „podarek”?
Powiedzcie — na wszystko święte zaklinam — powiedzcie, czy coś podobnego jest
możliwe?…
Zaprzeczacie, nieprawdaż?… To niemożliwe, to obłęd — nieprawdaż?… To oczywiste
szaleństwo, to chimera chorej myśli?…
A jednak — a jednak posiadam d o w o d y, fatalne dowody. P o z o s t a ł y ś l a d y
— uważacie — przeklęte ś l a d y, które ś w i a d c z ą. Jeżeli po jakimś czasie wyłonią
się dalsze, stokroć ohydniejsze, te plugawe ślady, na których ukazanie się czekam wśród
nieludzkiej męczarni — jestem zgubiony! Bez ratunku — bez ratunku!…
O, gdybym znalazł w otaczającej mnie rzeczywistości jakiś o d p o w i e d n i k do
mego „u p o m i n k u”! Choćby jeden punkt zaczepienia w beztroskiej, słonecznie nie-
winnej jawie!…
Szukam go daremnie. Tym kluczem podobno nie otworzysz żadnego zamku na zie-
mi. Od tygodnia chodzę pomiędzy ludźmi i dopytuję się o siebie i swój c z y n — lecz
wszędzie spotykam niedowierzanie, obojętność lub uśmiech. Niektórzy uważają mnie za
szaleńca i schodzą mi z drogi. Szczęśliwcy! Może wkrótce, może za parę dni, godzin za-
czniecie unikać mnie z innego, całkiem innego powodu!… I wtedy przyznam wam rację,
o tak — wtedy przyznam wam rację i sam zacznę omijać progi waszych cichych domów…
A wszystko zaszło w przeciągu d z i e s i ę c i u m i n u t! W przeciągu dziesięciu
minut przeżyłem jedną z najszaleńszych przygód, upiorną i dziwną jak zwid obłąkańca.
Przeżyłem czy prześniłem?… Nie wiem, nie wiem, nie wiem.
W okresie czasu, którego potrzebują ziemskie zegary do wykonania sześciuset wah-
nięć, byłem w jakimś dziwnym miejscu, przebywałem w jakiejś obcej stronie, by po
upływie minuty dziesiątej znaleźć się z powrotem u siebie. Na krótki, ściągnięty do wą-
tłych rozmiarów czas wychyliłem się z płaszczyzny codzienności i zakreśliwszy dziwaczny
łuk w jakimś nieznanym kierunku, wróciłem znów w opłotki rzeczywistości…
Najdziwniejsze, że nie wiem, c o s i ę z e m n ą p r z e z c a ł y t e n c z a s
d z i a ł o — czy byłem tam cały jako człowiek z krwi i kości, czy tylko myślą przeniosłem
się na chwil parę w tamte strony; czy był to stan tylko anormalny, chorobliwy stan duszy,
czy też przeżycie w całym słowa znaczeniu — tylko w i n n e j r z e c z y w i s t o ś c i?…
Nie mogę w żaden sposób przerzucić pomostu między tym światem, w który się, nie
wiadomo jak, wtedy dostałem, a między tym, do którego od dziecka przywykłem; nie
umiem znaleźć przejścia na tamtą groźną stronę, która zaciążyła nade mną tak przemożnie
Zwidy wieczorne
swym ponurym wspomnieniem. Ktoś po mym przejściu usunął zdradziecko łączące kładki
i podminował mosty. I rozwarła się poza mną przepaść bez dna, mroczna, niezbadana…
Stało się tydzień temu, dnia maja bieżącego roku, między godziną piątą a pią-
tą minut dziesięć popołudniu. Fatalna data do tej chwili widnieje nad mym biurkiem
złowieszczym e en o.
Wróciłem dnia tego do domu o godzinie trzeciej popołudniu silnie podenerwowa-
ny niemiłem zajściem, którego szczegóły są tu obojętne. Obiadu prawie nie tknąłem
i zapaliwszy papierosa, rzuciłem się w ubraniu na sofę. Wkrótce zmorzył mię nerwowy,
niespokojny sen, którego treści nie pamiętam. Obudziwszy się z przykrym posmakiem
w ustach koło godziny czwartej i pół, dźwignąłem się ciężko z posłania i zapaliwszy po-
nownie papierosa, usiadłem przy biurku nad otwartą od dnia poprzedniego encyklopedią.
Było mi dziwnie nieswojo. Odrzuciłem pożutą na miazgę tutkę papierosa i kazałem
służącemu podać herbatę. Wkrótce potem dymiła przede mną pełna filiżanka. Osłodziłem
i wpuściłem parę kropel cytryny. Były już wtedy trzy kwadranse na piątą.
Wychyliwszy dwa łyki herbaty, wyciągnąłem się wygodnie w fotelu przy biurku, pod-
pierając głowę ręką opartą łokciem o jego poręcz. W tej pozycji przetrwałem z dziesięć
minut. Gdy po upływie tego czasu ocknąłem się z zamyślenia i spojrzałem przypadkiem
na zegarek przed sobą, dochodziła już piąta. To był ostatni moment „z tej strony”, któ-
ry jeszcze zupełnie wyraźnie pamiętam. Co się potem ze mną stało, nie wiem. W tym
miejscu istnieje w mej pamięci luka — jakiś mnemoniczny rozziew, którego nie umiem
niczym wypełnić….
W pewnej chwili znalazłem się na jakiejś samotnej drodze. Był szary brzask na świe-
cie, i nachylone stronami szlaku witki wierzb zwilżone ranną rosą chwiały się cicho na
wietrze…
Szedłem szybko, wzbijając tumany kurzu; pył drożny okrył mi wkrótce grubą warstwą
trzewiki i ubranie.
Nagle gościniec skręcił w lewo, przechodząc w wąską ścieżkę wijącą się spodem głę-
bokiego parowu. Wszedłem na ścieżkę, przebyłem w paru minutach gardziel jaru i wy-
dostałem się na łąkę, przez którą płynął strumień. Obejrzałem się. Gdziekolwiek było
rzucić okiem — równina, szczera, pusta roztocz gruntu: znużone monotonią oko gubiło
się na krańcach widnokręgu.
Odwróciłem głowę w stronę strumienia i ruszyłem dalej. Przez wodę przerzucała się
kładka z poręczami. Przebyłem kładkę i na chybił-trafił obrałem koleinę biegnącą na
prawo.
Wtem grunt uległ gwałtownej zmianie: zniknął pas trawy, a miejsce jej zajęła po-
łyskująca metalicznie czerń węgla. Cały teren wysłany był miałem z okruchów żużla,
odmiotów węgla i czarnej, smolistej zendry. Szedł od tego pościeliska oddech skwaru
i napełniał powietrze dusznym gorącem. Wkrótce rzęsisty pot sperlił mi czoło…
Na horyzoncie zamajaczyły jakieś budynki. Szedłem machinalnie ku nim, nie zwraca-
jąc uwagi na brak właściwej drogi: od chwili już ścieżka zatarła się bez śladu, ginąc wśród
zwałów żużla i węglowego miału. Niebawem zbliżyłem się ku domom na odległość kilku
metrów.
Była to jakaś podmiejska osada czy przysiółek, złożony z dwudziestu może komi-
nów. Niesamowita cisza zalegała wkoło. Na jednej, jedynej uliczce, biegnącej wąskim
skosem pomiędzy domami, nie było żywej duszy. Domostwa były rozmieszczone w dzi-
waczną linię, która przypominała kształtem ślimacznicę; sześć domów w dolnej części
osady rozłożyło się spiralą dookoła stalowo połyskującego jeziora, reszta — wyciągnięta
w odstępach — podwójną pierzeją odwijała się gdzieś w przestrzeń na północ.
Domy sprawiały nader przykre wrażenie. Graniaste ich kadłuby, powleczone po ścia-
nach brudnoszarym wapnem, pokrywały dachy z czarnej, smołą napuszczonej papy. Pro-
stokątne jej płaty, pozszywane brzegami, zachodziły jeden na drugi jak tarcze żółwie-
go pancerza; miejscami wyzierały łaty naprawek; plugawe, dziegciem napojone szmaty,
kawały skóry, pogiętej blachy, starych, wyświechtanych ścierek. Barwa tych ponurych
budynków z zamkniętymi szczelnie drzwiami i zabitymi na głucho deską oknami zlewała
się z czernią gruntu w całość dziwnie żałobną.
Zwidy wieczorne
Nieznośny smród, przypominający połączoną woń siarki i asfaltu, uderzał w nozdrza
u samego wstępu. Płynął prawdopodobnie od jeziora, które rozlewało brudne, schorza-
łe wody na krańcu południowym przysiółka. Ani jedno drzewko, ani jedna trawka nie
rozweselały smutnej osiedli: bezpłodny grunt, przesiąknięty czarnym, suchym pyłem, nie
umiał wydać z siebie nic. Tylko nad samym jeziorem parę karłowatych krzewów z rdza-
woczerwonym owocem kształtu rajskich jabłek pochylało się w krwawym uśmiechu nad
niedolą wód. Wyciągnąłem rękę po jeden z tych owoców i zerwałem; wtedy skruszył mi
się w palcach na proch i popiół, niby purchawka, wewnątrz pusty, spróchniały i trupieszą
cuchnący…
Szczególna też była woda jeziora. Gęsta: przesycona siarką, solą i smołą, spoczywała
martwo w głębokim, obrzeżonym skalnymi złomami łożysku. Dno stanowiły widocznie
pokłady asfaltu, gdyż tu i tam pływały po powierzchni wody grudki stężałej smoły.
Brzegi jeziora stromo spadające w dół jeżyły się ostrymi skałami, które połyskiwały
pod światło grubą warstwą solnego szkliwa. Na skałach tych, szarych i jałowych, siedzia-
ły duże, czarne ptaki, z wyglądu przypominające potworne kondory. Martwota jeziora
zdawała się wpływać na ich ruchy powolne i ospałe: siedziały jak przykute do swych ka-
miennych cokołów, tylko od czasu do czasu wyciągając ku wodzie długie, obrzydliwe,
jakby oskubane z pierza szyje…
Nad jeziorem i osadą panował szary, nużący oczy blask. Mimo braku słońca, ukrytego
gdzieś za chmurami, parno było i duszno jak w zamkniętej przestrzeni. Od podglebia
wysłanego węglową strzyżą szły niewidzialne fale gorąca, jak od rozpalonych metalowych
płyt.
Zacząłem obchodzić wkoło potępione jezioro. Najlżejszy powiew wiatru nie marszczył
jego powierzchni: drzemało bez ruchu w swej olbrzymiej, w kiry brzegów ujętej czasze,
niby wielkie, czarne oko. Tylko miejscami, tu i ówdzie błąkały się bryłki oderwanego
z dna asfaltu, lub snuły się gnuśno długie, mętnie tęczujące ściegi wody.
Podniosłem pierwszy z brzegu kamień i rzuciłem na głębię. Zanurzył się tylko do
połowy i zaczął unosić się leniwo na powierzchni. Woda jeziora była roztworem nasyco-
nym.
Zbliżyłem się do jednego z ptaków i uniesiony nagłą ku niemu niechęcią, usiłowałem
spędzić go laską ze skalnej placówki. Ptak rzucił mi groźno-osowiałe spojrzenie, wydarł
mi dziobem laskę z ręki i posunąwszy się ociężale na niżej położony cypel, zaczął ostrzyć
o kamień swe krzywe, stalowo lśniące szpony. Pozostawiłem go w spokoju i poszedłem
dalej. Z jeziora już od pewnego czasu zaczęły wywiązywać się cuchnące smołą i siarką opa-
ry. Wkrótce gęste ich, żółtawo-szare kłęby pokryły jego połowę i wydłużyły się mglistym
zasięgiem pomiędzy domy.
Zatknąłem nos chusteczką i zacząłem szybko oddalać się w stronę jedynej ulicy. Już
miałem zapuścić się pomiędzy budynki, gdy doszedł mnie od zakrętu suchy, drewniany
odgłos. W bezwzględnej ciszy osady głos ten nagły i niezwykły zabrzmiał mi w uszach
złowieszczym zgrzytem. Przyśpieszyłem kroku. Po chwili po raz wtóry, lecz już całkiem
blisko, odezwał się ten sam dźwięk. Teraz byłem już pewny, że pochodzi od drewnianych
kołatek.
I nie pomyliłem się. Mijając drugi dom z prawej, ujrzałem znikającą już za jego wę-
głem gromadę ludzi w długich, ciemno-brązowych habitach z nasuniętymi na głowy
kapturami. Oni to właśnie potrząsali drewnianymi kołatkami, trzymanymi w ręku.
Chciałem rzucić się za nimi w pościg, potem jednak zaniechałem tego zamiaru. Przy-
szło mi na myśl, że może mieszkańcy tej dziwnej osady nie życzą sobie towarzystwa ob-
cych intruzów i dlatego zauważywszy mą obecność w osiedli, pozamykali się umyślnie
po domach. Zresztą zaduch i nieznośny skwar, panujący w tym miejscu, obrzydziły mi
je do tego stopnia, że chciałem jak najprędzej wydostać się poza jego obręb.
Ruszyłem więc naprzód, mijając czarne budynki. Wtem na progu ostatniego po lewej
stronie ujrzałem młodą, trzydziestoletnią może kobietę. Smukła i gibka jak jodła, ubra-
na była w śnieżnobiałą, powłóczystą szatę, ściągniętą w pasie wielokrotnie przeplatanym
sznurem. Przepiękną, klasyczną głowę okrywał czarny, fantastyczny zawój w kształcie
arabskiego turbanu. Twarz nieznajomej, urodziwa nad wyraz, uderzała swą przeraźliwą
bladością. Spod brwi, rozchodzących się dwoma silnymi łukami od nasady orlego no-
sa, patrzyła para przedziwnych oczu. Jasnozielone, z otoczką złotożółtą dookoła źrenicy,
Zwidy wieczorne
opalizowały te oczy za najlżejszym ruchem blaskami berylu. Z barwą oczu dziwnie spły-
wał się kolor włosów popielato-stalowych, które w skrętach wymykały się spod czarnego
turbanu. Na ustach, czerwonych jak koral, wałęsał się uśmiech niedbale zalotny.
Utkwiwszy we mnie swe urokliwe oczy, bez zmieszania wytrzymała moje spojrzenie.
Oczarowany, odruchowo zdjąłem kapelusz. Podziw, jaki niewątpliwie wyczytała w mej
twarzy, usposobił ją dla mnie życzliwie, bo powitała pierwsza:
— Pozdrowion bądź, gościu miły, w osiedli ojców moich.
Głos melodyjny brzmiał słodko i pieściwie jak ton fujarki. Zdumiewał język i styl
antyczny, zgoła niedzisiejszy.
— Piękna niewiasto, — odpowiedziałem, odzyskując swobodę ruchów — gdzie je-
stem? Co to za dziwna osada? Kto są jej mieszkańcy i dlaczego domy wasze pozamykane?
Uśmiechnęła się zagadkowo.
— Pohamuj mowę swoją, co jak potok wezbrany wartkim nurtem się toczy! Poskrom
ciekawość twoją! Nie sięgaj zbyt rychło po kwiat tajemnicy i czaru, bo zwiędnie ci w ręku
przed czasem z urody odarty.
— Niechaj więc i tak będzie — ustąpiłem z rezygnacją. — Lecz powiedz mi przy-
najmniej, jak nazywacie swoją osadę.
— Jesteś w Czarnej Wólce.
— Co za trafna nazwa! — przyznałem w myśli, a głośno dodałem: — A ty jesteś
najcudniejszą jej perłą.
Wyciągnęła ku mnie rękę drobną, białą jak alabaster, z rubinowym sygnetem na palcu
średnim.
— Wejdź pod dach mój, gościu, i spocznij, boś strudzony snadź drogą. Sama jestem.
Posłuchałem słodkiego wezwania, i trzymając się za ręce, weszliśmy do wnętrza.
Izba do której mnie zaprowadziła, zajmowała całe prawie skrzydło domu, bo była nie-
zwykle obszerna, a okna jej wychodziły na trzy strony. Od razu rzucał się w oczy kontrast
pomiędzy prostotą ścian drewnianych z grubo ciosanych belek, jak w chatach góralskich,
a przepychem urządzenia. Ściany pokrywały ciężkie, perskie makaty, obwieszone bronią
saraceńską, strojne w fantastyczne bułaty, damascenki, pawęże. W pośrodku izby usta-
wione pod kątem ostrym stały dwie otomany, zasłane kilimami. W węgłach, pomiędzy
ścianami, dymiły na srebrnych trójnogach brązowe kadzielnice, ulatniał się zapach am-
bry i bursztynu. Ze stragarza stropowego zwisały trzy lampy olejne, rozrzucając wkoło
łagodne, trochę przyćmione światło.
Miałem wrażenie, że w sposób cudowny przeniesiono mnie nagle w jedno z tych eg-
zotycznych wnętrz, na których tle gorąca fantazja Wschodu rozsnuła opowieści z tysiąca
i jednej nocy. Zapominało się tu o tym, że dom ten — to też jeden z tych czarnych,
wstrętnych budynków, które z taką odrazą mijałem, zapominało się o bliskości mar-
twego jeziora, jego smrodliwym wyziewie i ohydnych sępach, co obsiadły skalne brzegi.
Zamknięte na głucho okiennice, zaciągnięte oponami z zielonej kitajki okna odcinały
zupełnie tę lewantyńską oazę od ponurego otoczenia…
Usiedliśmy naprzeciw siebie przy bambusowym stoliku, nakrytym na dwie osoby.
Piękna gospodyni ujęła w palce czajnik z herbatą i nalawszy dwie filiżanki, podała mi
jedną.
— Zanim skorzystam z twej gościny, piękna niewiasto — powiedziałem, — pragnął-
bym poznać twe imię. Musi być dźwięczne i melodyjne jak twój głos.
— Ci, którzy mieszkają nad jeziorem, nazywają mnie Maozją; rodzina i krewni,
posiedleni bliżej naszego domu, wołają mnie krótko: Maa.
— Dziwne imię! — szepnąłem, patrząc jej w oczy.
W tej chwili od zewnątrz doszedł nas ponowny dźwięk kołatek. Wzdrygnąłem się
i spojrzałem na nią pytająco:
— Co ma znaczyć ten odgłos, Mao? Słyszę go w Czarnej Wólce już po raz trzeci.
Kobieta zdała się być jakby zmieszana czemś i podrażniona.
— Głupcy! — odparła półgłosem, jakby do siebie, przez zęby. — Głupcy! Znów
odprawiają te śmieszne obrzędy!
Lecz gdy dźwięk się więcej nie powtórzył, zapomniałem o nim zupełnie, oddając się
zupełnie rozkoszy, jaką sprawiało towarzystwo May.
Zwidy wieczorne
Była czarowna jak odaliska, bogata w pieszczoty. Mowa jej, kwiecista jak wschodni
kobierzec, pełna przenośni i poetycznych hiperbol, upajała wonią słów rzadkich, jedynych,
przedziwnie dobranych. Ciało jej młode i jędrne, zakryte przed moimi oczami tylko lekką,
przejrzystą gazą peplosu, pachniało wonią egzotycznych olejków, mąciło zmysły obietnicą
nieznanych jeszcze rozkoszy…
Zatraciłem zupełnie poczucie czasu i nie pamiętam, jak długo trwała cudowna chwila,
czy spędziłem z nią godzinę, dwie, czy więcej.
W końcu pozwoliła mi rozwinąć czarny swój turban i zanurzyć ręce we włosy. Usta
nasze, długo spragnione, zwarły się nareszcie w jakimś słodko-bolesnym, tragicznym po-
całunku i tak trwały przez długą, długą chwilę…
Wtem uczułem gwałtowny ból w prawym policzku i posmak krwi w ustach: Maa
w szale miłosnym ukąsiła mię… Porwałem ją w ramiona…
Nie broniła się, oddając pieszczotę za pieszczotę. Lecz gdy w pewnym momencie,
pijany nadmiarem rozkoszy, odsunąłem się od niej na chwilę, wpijając zachwycone oczy
w jej twarz nieodgadnioną, wybuchnęła nagle okropnym, mrożącym krew w żyłach śmie-
chem…
— Mao! Co tobie⁈ — krzyknąłem, pochylając się nad nią. — Co to ma znaczyć⁈
— Cha, cha, cha!… Cha, cha, cha!… To ma znaczyć, że posiadłeś w miłosnym upale
c ó r k ę k r ó l a t r ę d o w a t y c h. Patrz! Poznajesz to znamię?
I rozchyliła koszulę na piersi.
Wtedy ujrzałem straszliwą ranę, która wżarła się już głęboko w przecudne jej łono.
— Widzisz, i jam też naznaczona! Ale i ty już nasz! — dodała z mściwym uśmiechem.
— I ty już do nas należysz! Pocałunkiem May złączyłeś się z nami na wieki! Ha, ha, ha!
Ha, ha, ha!
Piekielny strach chwycił mnie za gardło i wściekłość zawlokła mgłą oczy. Ruchem na
pół świadomym zerwałem ze ściany kindżał i utopiłem go w piersi zdradzieckiej kochanki.
Bluznęła krew purpurową fontanną i ciszę Wólki rozdarł samotny krzyk trędowatej…
Z podniesionym w górę nożem, z wykrzywioną od grozy twarzą wypadłem z prze-
klętego domu. Jacyś ludzie w brunatnych burnusach zastąpili mi drogę, otaczając koro-
wodem trupich, wygniłych twarzy. Miotnąłem się całym sobą w którąś stronę i prze-
rwawszy ohydny pierścień, zacząłem uciekać. Pędziłem wąską, czarną ulicą ku jezioru.
Za mną szedł suchy tupot bosych ich stóp i stłumione, gardłowe okrzyki w nieznanym
mi języku. Czułem, jak nogi, poderwane strachem, plączą się pode mną i mdleją, jak
tętniąca dziko krew wali tysiącem młotów o skronie. Resztą dogorywających sił rzuciłem
się w bok, by wydostać się poza obręb osady, gdy wtem ujrzałem gromadę potwornych,
sępich ptaków, nadciągającą od jeziora w olbrzymim półkolu; zmierzały w mą stronę,
odcinając mi ostatnią drogę ratunku. Były już tak blisko, że widziałem metaliczny połysk
na zakrzywionych ich szponach, czułem na sobie ich ciężki, trujący oddech. Świat mi się
zakręcił przed oczami, i jak piorunem rażony runąłem bez pamięci w kurzawę ulicy…
Odzyskawszy przytomność, spostrzegłem, że siedzę na krześle przy biurku w mym
własnym mieszkaniu; w ręce prawej trzymałem zbroczony obficie świeżą jeszcze krwią
kindżał. Z uczuciem wstrętu wrzuciłem go do kosza na papiery i powiodłem dłonią po
czole. Ponura przygoda przesunęła się w pamięci w ostrych, wyrazistych konturach; pa-
miętałem dokładnie najdrobniejszy szczegół.
Oparłszy twarz na ręce, uczułem piekący ból. Spojrzałem w lustro: prawy policzek
był okrwawiony i nosił wyraźne ślady ukąszenia.
— Pamiątka po Maze — pomyślałem, i zimny dreszcz przebiegł mi ciało. Z kolei
rzuciwszy okiem na obuwie, zauważyłem, że było okryte szarą warstwą kurzu. Ściągnąłem
jeden trzewik z nogi i obejrzałem podeszwę; zdradzała ślady węgla i żużlowego miału.
Nasunęło się pytanie, w jaki sposób znalazłem się z powrotem u siebie.
— Chyba mnie tu przyniesiono w stanie omdlenia? Służba zapewne musi coś o tem
wiedzieć. Hm… którego też dziś mamy?
Popatrzyłem na kalendarz i ze zdumieniem stwierdziłem datę maja.
— Czyżby służący zapomniał zedrzeć kartkę?
Zwidy wieczorne
Wnosząc z położenia słońca, było już przed wieczorem; zegarek wskazywał dziesięć
minut po piątej.
— Hm… Chyba więc mamy dziś czerwca po południu.
Zadzwoniłem na sługę, zakrywając dłonią zraniony policzek.
— Którego dzisiaj? — zapytałem wchodzącego.
— maja, proszę pana — odpowiedział trochę zdziwiony.
— Kazimierz żartuje — zauważyłem podrażniony. — Nie jestem dziś usposobiony
do żartów. A zatem?
— Jak Boga kocham, maja, godzina kwadrans na szóstą popołudniu — powtórzył,
precyzując odpowiedź. — Pan dziś wrócił do domu później niż zwykle, bardzo zmęczony,
i zapewne zasnął w krześle przy herbacie.
— Kazimierz zwariował, czy ze mnie chce zrobić wariata⁈ — krzyknąłem, zrywając
się od biurka.
— Jak Boga mego kocham, mówię szczerą prawdę. Pół godziny temu kazał mi pan
podać herbatę; spełniłem polecenie i odszedłem. O, proszę pana, jest dowód! Nie do-
pił pan jeszcze reszty; szklanka stoi wciąż jeszcze w miejscu, gdzie ją postawiłem, tylko
wypróżniona do połowy — dodał triumfująco, wskazując na biurko.
Ze zdumieniem stwierdziłem, że miał słuszność.
— Hm… — mruknąłem, opadając bezradnie w krzesło. — Więc naprawdę widział
mnie Kazimierz tu, przy biurku jeszcze przed półgodziną?
Sługa patrzył na mnie zdumiony:
— Ależ tak, z wszelka pewnością.
— Hm… A w czy w czasie między piątą a piątą minut dziesięć ani razu Kazimierz tu
do mnie nie zaglądał?
— Ani razu. Bo i po co? Pan nie lubi, gdy wchodzę do pokoju niewzywany.
— Dziękuję. Może Kazimierz odejść.
Gdy tylko sługa zniknął za drzwiami, otworzyłem podręczną apteczkę i wydobywszy
flaszkę z rozpuszczonym sublimatem, wymyłem nim starannie rankę na twarzy.
Uspokojony trochę tym zabiegiem, wydobyłem z kosza kindżał i zacząłem go oglą-
dać. Krew na ostrzu zaschła już i skrzepła w ciemno-wiśniową, poszarpaną smugę. Na
rękojeści, wyłożonej sandałowem drzewem, widniał napis w języku arabskim, zapewne
jakiś werset z Alkoranu.
Przyszła szczególna myśl: gdzieś już raz broń tę oglądałem!
Wtem wzrok mój padł na otwartą wciąż od wczoraj encyklopedię i spoczął przypad-
kowo na wyrazie „Kindżał”.
— Hm — pomyślałem — dziwny związek…
Dopiero teraz przypomniałem sobie, że dnia poprzedniego, przeglądając ryciny mej
dużej, ilustrowanej encyklopedii, natknąłem się między innymi na objaśniające wyraz:
„kindżał”. Rzuciłem się skwapliwie do porównywania ich z moją krwawą pamiątką i ze
zdumieniem odnalazłem wkrótce jej „pierwowzór”. Zgadzały się w najdrobniejszych szcze-
gółach, nawet napis na rękojeści był identyczny; usłużna książka podawała jego dosłowny
przekład.
— O Allah, Akbar Allah! — brzmiała dewiza. — Chroń ciało moje od kaźni okrutnej
choroby!
— Szczególny napis — pomyślałem, zamykając książkę.
Miałem, niestety, w ręku tak silne dowody na to, że wszystko co przeżyłem w Czarnej
Wólce, było rzeczywistością, iż spokojna postawa mojego obecnego otoczenia w stosunku
do owej „sprawy” wydała mi się tylko maskowaną do czasu hipokryzją. Postanowiłem tedy
przyspieszyć rozwiązanie zagadki. W uszach brzmiał mi wciąż piekielny śmiech May,
przejmował wciąż dreszczem strach, blady, szczękający zębami strach przed spełnieniem
jej słów mściwych, okrutnych. Straszliwa ciekawość pędziła mię z domu pomiędzy ludzi,
by od nich usłyszeć potwierdzenie ponurej prawdy. Ciekawość? A może słaba nadzieja,
że, gdy zaprzeczą, będę mógł wszystko uważać za chimerę snu?
Należało choćby oskarżyć siebie samego, byle zyskać pewność, byle zdobyć jakieś in-
formacje… Popatrzyłem na zegarek. Niestety! Było już za późno, by jeszcze dzisiaj wdro-
żyć odpowiednie kroki. Trzeba było rzecz odłożyć do jutra. W perspektywie zarysowała
się przede mną długa, czarna, bezsenna noc…
Zwidy wieczorne
Byłem dziś w urzędzie policyjnym i powiedziałem im, że jestem mordercą trędo-
watej z Czarnej Wólki. Komisarz, w którego obecności złożyłem to zeznanie, popatrzył
mi przenikliwie w oczy i poprosił o bliższe szczegóły. Gdy skończyłem swoją opowieść,
zbliżył się do mnie i ująwszy za rękę, rzekł łagodnie:
— Panie doktorze, proszę mi wybaczyć otwartość, lecz mówię z urzędu. Sprawą tą
powinien się zająć raczej psychiatra; ja tu nic nie poradzę.
Ten człowiek widocznie uważał mnie za obłąkanego.
— Panie komisarzu, — odpowiedziałem — ależ ja mam na to dowody. Ten kindżał,
ten ślad na twarzy!
— Te dowody w niczym nie zmieniają mojej opinii o tej sprawie. Pan musi być ner-
wowo chory, panie doktorze.
I uścisnął mi rękę.
Odszedłem z uczuciem ulgi i wdzięczności dla tego człowieka.
Z kolei zwróciłem się po informacje do władz miejskich; kazałem sobie pokazać mapę
wszystkich wsi, przysiółków i osad, rozmieszczonych w promieniu pięciu mil od rogatek
miasta. Pokazało się, że w okolicy podmiejskiej istnieją tylko dwie osady, które w ogóle
mogłyby mnie interesować: jedna w stronie południowej miasta, zwana Wańkową Wólką,
druga we wschodniej, tak zwana Wólka Żołyńska.
Wynotowawszy te szczegóły, rzuciłem jednemu z urzędników niby od niechcenia py-
tanie, czy też nie słyszał nic o gminie trędowatych, osiadłej w ostatnich czasach w pobliżu
naszego miasta. Urzędnik, mój stary, dobry znajomy, popatrzył na mnie jakby nie do-
wierzając własnym uszom, i po chwili parsknął serdecznym śmiechem.
— Che, che, che! E, widzę, doktór przyszedł tu nas brać na kawał! Lecz co za po-
mysł, proszę! Osada trędowatych pod Dworzanowem! W naszej szerokości geograficznej
przysiółek dla tkniętych biblijną chorobą!
Tam do licha, kapitalny żart! Che, che, che! We śnie bym nie wpadł na podobny
koncept.
Odpowiedź była oczywiście aż nadto wyraźna. Mimo to, chcąc przekonać się na własne
oczy, zwiedziłem obie Wólki. Rezultat był naturalnie ujemny: oba przysiółki w niczym
nie przypominały czarnej osady, a mieszkańcom ich o trądzie ani się nie śniło…
Więc co to było? Co to było? Co ma znaczyć ślad ukąszenia na twarzy? Co ma znaczyć
ten skrwawiony kindżał?…
Dziś mamy już czerwca. Od przeklętego popołudnia upłynęły trzy tygodnie. Od
dwudziestu jeden dni żyję w nerwowem naprężeniu, rozstrojony wewnętrznie, pod prę-
gierzem nieustającego strachu. Nie wytrzymam już długo tego stanu; przyjdzie chyba
w łeb sobie palnąć lub… oszaleć…
Zwiedziłem całą okolicę w promieniu kilku mil od centrum miasta: Czarnej Wólki
nie znalazłem…
Są chwile, w których dziwię się własnej naiwności, z jaką szukam tej osady. Jak w ogó-
le można szukać tego miejsca, w którym rzekome wypadki zaszły w ciągu dziesięciu mi-
nut, skoro wiem, że moje mieszkanie oddalone jest od najbliższej z rogatek miejskich
o trzydzieści pięć minut drogi tramwajem elektrycznym? Jak można w tych warunkach
szukać Czarnej Wólki? Jak można? Jak można?…
A jednak szukam — szukam wciąż i drżę na myśl, że mogę ją kiedyś odnaleźć…
czerwca r.
Wczoraj byłem u kolegi z lat szkolnych, znanego powszechnie psychiatry, i opowie-
działem mu wszystko. Historia moja zajęła go ogromnie i uznał ją za n c e ce ionne .
Oglądał uważnie kindżał i bliznę na policzku. Potem zbadał mnie. Coś się mu nie podo-
bało, bo parę razy potrząsnął głową, a pod koniec wizyty zawyrokował:
— Musisz się intensywnie leczyć. Masz rozstrój nerwowy w bardzo ostrej formie.
W takim stanie jest się bardzo podatnym na wszelkie sugestie; należy ich unikać za
wszelką ceną. Najlepiej wyjedź stąd gdzieś na zachód; może do Francji, Londynu… Aha!
Zwidy wieczorne
Jeszcze jedno, najważniejsze! Stanowczo, pod żadnym warunkiem nie wolno ci myśleć
o tej całej wariackiej przygodzie. Żadnych analiz, żadnych dociekań, żadnych dochodzeń!
Masz się bawić, śmiać, kochać — tylko o t y m n i e m y ś l e ć! Bo następstwa mo-
głyby być groźne — dodał poważnie, z naciskiem.
czerwca
Nie usłuchałem rady kolegi-lekarza i nie wyjechałem. Nie mogę, nie mogę. Coś mię
przykuło do tego miasta i nie pozwala wychylić się poza jego obręb. Natomiast byłem
u specjalisty chorób skórnych, doktora Wierszy. Wysłuchał mej opowieści cierpliwie,
obejrzał zagojoną już zupełnie bliznę na twarzy i wziął próbę mej krwi. Nie znalazł nic.
Trochę mnie to uspokoiło. W każdym razie analiza krwi — to już coś pozytywnego.
Historia z kindżałem również go zajęła; kazał mi go sobie przynieść do zbadania
skrzepłej na ostrzu posoki. Asystowałem mu przy jej rozbiorze. Rezultat zaskoczył nas
obu niespodzianie. Wiersza stwierdził, że krew na kindżale zdradza chorobliwe przemia-
ny. Więc organizm May był zatruty jakąś nieznaną bliżej bakterią!…
lipca
Ha, ha, ha! Ha, ha, ha! Muszę i ja s p r a w i ć s o b i e k o ł a t k ę!
Dziś rano, uczuwszy na lewej piersi silne swędzenie, rozpiąłem koszulę i spostrzegłem
na ciele szeroką, białą jak śnieg plamę… W pół godziny potem pokazałem ją doktorowi
Wierszy.
Popatrzył na mnie jak na upiora i nagle odsunął się o parę kroków. Zląkł się szanowny
eskulap. Nawet mu się nie bardzo dziwię. Po chwili, wymijając moje spojrzenie, rzekł
stłumionym tonem:
— Pańskie objawy w sposób dla mnie niewytłumaczalny ziściły się. Ma pan początki
e r orien i …
Chwiejnym krokiem, z oczami wbitymi błędnie gdzieś w przestrzeń, wyszedłem z po-
koju konsultacyjnego na miasto.
Precz, precz, podły motłochu! Z daleka ode mnie! Z daleka!… J e s t e m t r ę d o w a t y!
J e s t e m t r ę d o w a t y!
Zwidy wieczorne
IRONIA
Pokłonił się ziemi, słońcu, posłał serdeczne zwitanie morzu i uderzył…
Kuł Bohaterstwo. Szalone ciosy rąk wgryzały się w uparte głazy, szarpały kamienne
łono i parły w głębie: namiętnie wydzierał im kształt…
Wokół wrzała tytaniczna współpraca morza. Olbrzymie pierzeje wód odwijały się
w modrawej topieli, postrzępionymi arkadami wkraczały w opokę, przez chwilę przy-
wierały do niej pienistym kabłąkiem i znów obsuwały wzdłuż kamiennej ściany, zlizując
wypruty odmiał i odrzazgi. Lecz wtedy wpadał ponownie czyhający już młot i wtapiał
chciwie żelazny ząb w odkrytą ranę skał…
Musiały ustąpić. Z wolna zrzucały martwotę bezkształtu i jęły załamywać się linią
myśli mistrza. W czeluściach złóż świtały jakieś twarze, zarysy, wyprężały się heroicznym
ruchem ręce, rozchylały w zwycięskim okrzyku owiane chwały usta…
Mistrz kuł bez wytchnienia, morze trud święty wspierało. I tak rósł twór piękny
i potężny, wyczerpany myślą, zahartowany falą i znojem.
W miarę jak zdążał ku końcowi, zapał i szał wzmagały się, wywołując rzuty coraz
pewniejsze, ciężarne siłą, brzemienne wolą. A gdy już był u szczytu natchnienia i za-
chwyt rozsadzał mu piersi, posłyszał tuż obok na tymże skrawie samotnej wyspy ciche,
niewyraźne kowanie dłuta.
Obrócił się i spojrzał w tę stronę. O parę sążni w bok, przed niewielką bryłą granitu,
stał wstrętny karzeł i wycinał stalowym narzędziem jakiś drobny, wstydliwie włoniony
w kamień obraz.
Skąd się wziął nagle tu, gdzie mistrz uważał się za odosobnionego zupełnie, w jaki
sposób zjawił się dotychczas niespostrzeżony — nie wiedział. Obecność jego w tej chwili
i ta nikła praca dłutem nędznej ręki wyglądały na przedrzeźnianie, na pośmiewisko.
— Co tu robisz?
Karzeł zaśmiał się brzydko:
— Che, che, che! To, co i ty.
— Kłamiesz!
— Nie wierzysz? Więc przypatrz się lepiej!
I odstąpił od złomu. Na kamiennej płycie bloku wykrzywiała się grymasem tchórzo-
stwa karykatura. Mistrz wzruszył ramionami.
— Czyż niesłusznie zarzuciłem ci kłamstwo?
— Niekoniecznie. Wpatrz się dokładniej! To przecież twój własny pomysł, tylko
uchwycony z nieco odmiennego punktu widzenia.
Mistrz nachylił się nad miniaturowym obrazem współzawodnika, aby śledzić podo-
bieństwo… I nagle ze wstrętem uczuł, że karzeł mówił prawdę. Tak — to były te same
twarze, też usta, postacie, lecz jakżeż zmienione, jak złośliwie zmienione!
— Ty podły, jak się zwiesz?
— Prawda, że trafione?
— Dzieło moje ma swój żywot własny i nie dba o zawistną maszkarę. Gdy się rodziło,
słońce mu grało w zenicie i morze szumem witało. To dziecię jasnych przestworów, to
dziecię dobra. Nie dbam o ciebie i o złość twą spokojnym.
I z zachwytem spoglądał na dzieło swoje, z którym wnet miał się rozstać, pożegnać,
by innym służyło…
Stało skończone, dumnie stercząc z cypla skalnego nad roztoczą wód dostojnie dźwi-
gało się wśród chrobotu bałwanów, jak władcza myśl na rozpętaniem run…
Przyszedł mu czas na daleką drogę. Oto fala wzruszyła mleczny grzbiet w posadę
i zatrzęsła nią, a oto druga wparła wodny klin w świeżą rysę, za nią i trzecia, dziesiąta —
oderwały od tępych zwałów grani, zwaliły z kamiennych pęt. Posąg swobodny, samotny
wypłynął na ciekłą dziedzinę. Podniosły go na swych barach modre ławy, zakołysały nim
z radosną pieszczotą i podrzucają zwycięsko ku niebu, uprowadziły hen, w bezbrzeżne
dale.
Mistrz patrzył spokojny i ufny; pokornie powierzał dziecię swe morzu, bo wierzył, że
mu przyjazne. Jeszcze go widać tam, na srebrnych płetwach — płynie rozchybotany, sunie
Zwidy wieczorne
i toczy się cicho ku ludzkim siedzibom, lądowi z dobrą nowiną — jego, jego posąg!… Już
zmalał, już zaszedł pod ziemię, rozpłynął się w przestrzeniach bez kresu…
Rozmodliło się morze hymnem fal, roztęskniło pokorą roztoczy. Z topieli wynikały
mokre dłonie, składały się cicho w akt wiary i wyczerpane prośbą zapadały z powrotem
w łożysko. Rozpinały się w przestworzu niebotyczne łuki, niosąc po niespokojnych liniach
westchnienia wód, wzwodziły strzeliste igły płań wyziewem cudu.
Drżały opoki od ciosów młota. Spadały jak błogosławieństwo, namiętnym wyzna-
niem, żarem służby, oddania. Już majaczyły oczy pijane zachwytem i czoła świetlane po-
godą wiary. Biesiada zgody, sympozjon dusz bratnich, ślepa radość ufności bez granic,
szał rzeczy niepojętych, prawdziwych — hosanna unii niebiańskiej!…
I szła modlitwa po gotyckich ostrokrętach i coraz wyraźniej rozbrzmiewała głaźna
litania ducha.
I znać miło było wielu, bo rozwiodło nad nią tęczę świateł, że rosła w blaskach, prze-
pasana wstęgą pasm siedmiu. A gdy już wykwitł z szarego leża kwiat wiary i w niebo
prężył spragnione łono, z szczeliny u dołu wychylił kielich kwiat drugi — twór karła. Był
jadowity jak żmija, cyniczny jak rozpusta, skrzywiony jak maska upiora.
— Cóżeś uczynił?
— Podpatrzyłem tylko pewną stronę twego dzieła i wydatniłem ją wyraźniejszym
konturem. Popatrz. Czyż uśmiech cynizmu nie kryje się w istocie rzeczy za rozanielonym
spojrzeniem tamtej twarzy? Bo chyba przyznasz, że twarz to ta sama. Czyżbyś naprawdę
nie dostrzegł w tym zachwycie ramion pnących się żarliwie ku niebu przytajonej groźby
tych w dole, gdy nadzieje zawiodą?…
Na chwilę sposępniał mistrz i opuścił zwycięską głowę twórcy. Lecz wnet podniósł ją
znowu i pogodnie śledził ruchy morza, jak z wolna brało w posiadanie posąg jego wiary.
Chwyciła go wpół szmaragdowa rozchwiej, wsparły pod boki pieniące wory i podźwi-
gnęły w górę. Zawisnął na szczycie kopuły fal, zesunął się miękko w żleb rozwartej już
pod nim otchłani, znów wtoczył na zwypuklony grzbiet, zapadł w lej wkręconych gdzieś
po dno wód…
Coraz dalej i dalej…
Wokoło przylgnęło sinym konturem niebo, tęczowało słońce… Coraz słabiej, błę-
kitniej… Opoka zlała się, zmieszała szarością z widnokręgiem… Wreszcie posąg wgłębił,
zatopił się w przestrzeń. Zatarły się linie…
Cicho pomykały szmaragdowe zmarszcze, miłośnie właniały się w siebie morskie za-
ciosy. Ze zwartego miąższu wód wyodrębniały się fale, podawały naprzód gibkie piersi
i rzucały się sobie w objęcia tęskne, rozkochane, pieściwe. Wilgotne usta wyciągały się
w miłosnej udręce ku cudowi kamiennej przemiany i całowały w uwielbieniu jego białe
stopy. Rozdrgało w sferach błogosławieństwo miłości…
Szła od posągu, spływała na morze, błogosławiąc wodnej dziedzinie, zstępowała na
ziemię, płużąc jej stworzeniom, wionęła w przestworza nieba, skuwając je z doliną łez
świetlaną zworą pojednania. Niewiasta młoda, dziwnej urody, białą dłonią hojnie siała
kwiaty, miękką dłonią szczodrze siała róże… Ręce swe wonne kładła na znużone czoło,
tuliła chore piersi do czystego łona niewiasta młoda, dziwnej pełna krasy…
— Chwała ci, mistrzu! — szemrało morze.
— Cześć ci, synu mój! — śpiewała ziemia.
— Witaj zwiastunie! — grały sfery.
Tylko w dole głęboko u spodu szczerzyła śmiech jadu nienawiść dłuta. Szczękał zębami
od złej radości, zezem mierzył arcytwór przeciwnika:
— Przypatrz się jej lepiej, przyjacielu — trochę szczerzej, bez przesady! To nieodrodne
siostry! To jedno! Właściwie istnieje tylko ta druga, moja. Nie tędy! Źle patrzysz, stań
tu, bliżej, z tej strony! A co — nieprawdaż?…
Zahuczały wodne ociekliny, podważyły posady, szarpnęły potężnie… szybowała pieśń
w opokę wkuta, wybiegł hymn życia między ludzkie siedziby na szczęście, na radość —
rozwarła przyjazne ramiona Miłość…
Tak mijały lata, płynęły dnie, godziny. Mistrz kuł ciągle, wciąż tworzył. A że pięknie
mienił mu się świat pod ciosem dłuta, zbyt wyniośle, że tylko na szczytach umiał wzrok
Zwidy wieczorne
zawieszać, tylko po niebotycznych zamczyskach rozpinać orle loty — przeto odstąpili go
ludzie i pod kres żywota ujrzał się samotnym. I wtedy stał się jak ogród przedziwny pośród
piaszczystej pustyni; im silniej go ściskały wokół oschłym żarem płonne pustkowia, tym
pełniej rozkwitał, tym pyszniejsze puszczał z siebie pęcze. I miotał dookoła owoc ścigły,
dostały słońcem, a słodki — rozwijał pęki rozkoszne świeżością maja, wyrzucał z plennego
wnętrza bukiety kwiatów coraz dziwniejszych, subtelnych jak drgnienie myśli, cudownie
pociętych…
I czuł radość wielką, bezkresną, radość Boga Ojca w siódmy dzień stworzenia, świętą
i czcigodną…
Już od dzieciństwa wydawało mu się życie czymś niepojęcie pięknym, cudnie nie-
określonym, jakąś wybujałą dziedziną olbrzymich, dziewiczych lasów, pośród których
błądzić było upojeniem. Oczy jego jak u dziecka duże a ciche rozwierały się w ciągłym
zdumieniu. Zapatrzone w piękność świata przesiąkły wieczystym podziwem, zatopiły się
w bezmiarze uwielbienia. Śnił na jawie majaki piękne, baśniowe, snuł przędzę czarów
przedziwną, dziergał na krosnach tajemnych opowieść o cudzie… Tkacz dziwów…
Promień słońca, co przeciął ukośnie taflę kryształu, rozstrzeliwał mu się w wizję mi-
riadów świateł, migotliwą do oślepienia, roztańczoną do szału. Łza zabłąkana gdzieś na
chwilę w oku dziecka krwawiła mu serce rozpaczą, wywołując twory rozełkane krzywdą
i bólem. Przelotny uśmiech warg kobiecych rozpościerał się w złociste glorie szczęścia,
perlił srebrem, opalem, grał zjawą podniebnych rozkoszy. Nurzał się w życiu odurzony,
zachwycony, pijany. Od czasu do czasu wychylał się z czarownego odmętu i obrzuciw-
szy go jednym, wszechobejmującym spojrzeniem, tworzył projekcje myśli gigantyczne,
zakute w zrysy olbrzymie, skróty momentalne, jak skra prądu przeszywające ciemnie na
wylot. I tak powstawały rzeczy niezwykłe, jedyne, pierwsze na ziemi…
Mistrz ciosał posąg po posągu i oddawał na wolę morzu. Nie widział zespołu dzieł,
lecz każde z osobna; morze je miało dopiero skupić daleko gdzieś u brzegów lądu, ułożyć
w całość zestrojoną i okazać pracę całego życia. Przeto czekał ufny i spokojny o przyszłość,
zlecając falom agmenty ducha…
Aż nadszedł dzień ostatni, dzień, który miał mu ujawnić trud życia w całej pełni,
zaświadczyć, że był dobry, że plenny. Więc wsiadł w łódź z koralu, bluszczem obciągniętą,
bisiorem wysłaną i złotem, i ujął w rękę ster — żeglarz wielkich lotów…
Płynął dni wiele, gdyż daleko uniosły fale dary, którymi hojnie obsypywał ludzi. Do-
piero z końcem dnia siódmego ujrzał w oddali olbrzymi posąg u czoła lądu. Ułożyło go
morze z wszystkich tych, co oddawał wodom przez znojny, twórczy żywot.
I uradował się w sercu mistrz, bo posąg był potężny i szczytem nieba sięgał. Podpły-
nął tedy bliżej, by spojrzeć mu w lice, znaleźć swą prawdę całą ucieleśnioną. Spojrzał jej
w twarz, tej prawdzie swej doli, która mu życie pochłonęła, stargała rąk siłę — zajrzał
w oczy tej prawdzie swojej… O czemuż nie zginął przed czasem?…
Bo wprawdzie rozpoznał swe dzieła, dopatrzył ich się w częściach, odnalazł swe pomy-
sły — lecz zdradzieckie morze zestawiło je w tak ohydny sposób, ułożyło w tak potworną
całość, że najdziksza fantazja nie mogłaby wyrzucić z swych czeluści bardziej obmierzłego
płodu…
— O złe, o szatańskie morze! Żem ci dał serce me, duszę, żem życie ci rzucił w dar
hojnie, przeszalał w boju dla cię moje twórcze noce — zdeptałoś mnie morze!
Żem ci się przyniósł w ofierze, żem w czystej poświęcił się szacie, tajni twych strzegł
nieskalanie — zdradziłoś mnie morze!
Żem chciał cię mieć pięknem dostojnym, świat skłonić do stóp twych w zachwycie,
żem cię jak świętość piastował — zabiłoś mnie morze!
O złe, o szatańskie morze!…
Słońce zatapiało w falach złote struny zachodowej har, grając hejnały smutku za
umarłych. Melodia brzmiała krwawa, pieśń-rozpacz wieczorowa pośród pluskotu wód.
Nerwowe skurcze wełn rozprowadzały w nieskończoność ociekające złotogłowem piany,
to znów krzepły niby zastygłe w ruchu!
Błędne orszaki mew, rozbite w dzikiej gońbie — łopoty skrzydeł ciężkie, senne —
bezbrzeżny smutek skalnych raf…
Wiatry smęcą — słyszysz? — bujne, wolne dzieci…
Zwidy wieczorne
A tam gdzieś w górze, w przestworzach błękitu uśmiechnięta cicho zagadka — wiecz-
nie młoda, zwycięska, wiecznie obojętna ironia życia.
Zwidy wieczorne
PARKAN
ro
r
ni wowi e
ic ie
o wi c
O jakiejś godzinie ujrzał się w objęciach podwójnej pierzei parkanu. Z obu stron ulicz-
ki wznosiły się pod szarą, perłowoszarą kopułą nieba sztywne, popielatobrudne, z desek
i tarcic zbite ściany…
Parkanowa aleja musiała być długa, bo w dalekiej perspektywie ramiona jej zdawały
się schodzić niby tory, wywołując przykre wrażenie przestrzeni wyjścia.
Droga, którą mu dziwny los zdarzył, była pusta — nikt nie szedł za nim i nikt nie
zbliżał się ze strony przeciwnej; szelest jego własnych kroków głuchł szybko i konał bez
echa w drewnianym parowie. Znużone monotonią desek oko snuło się bezradnie po ubi-
tym na grudę toku i na próżno szukało wytchnienia. Bo i pod nogami panoszyła się
wszechwładnie beznadziejna, oschła szarość. Szlak drogi rzucał się w przestrzeń wstęgą
nudną, senną, przesyconą prochem i pyłem. Nigdzie choćby źdźbła trawy, choćby przy-
godnego zielska! Nieubłagane czyjeś stopy, nielitościwe jakieś koła wygniotły wszelką
zieleń w uliczce; pozostały tylko odciski bosych nóg, ciężkich butów i wnęki wżartych
głęboko w grunt przyprasów…
Więc odwrócił oczy od smutku drogi i podniósł je z powrotem na przedpiersie par-
kanu…
Był potworny. Wysoki na osiem metrów z górą, przesłaniał sobą horyzont; nad jego
zrębami widniał tylko wąski, prostokątny wykrój nieba. Gigantyczne ogrodzenie odcinało
wędrowca od świata, wtłaczając brutalnym uściskiem ramion w ciasną i suchą jak pył
gościńca gardziel…
W pewnym miejscu parkan załamywał się pod kątem rozwartym i zbaczał na prawo.
Wędrowiec przystanął i zawahał się.
— Iść dalej, czy wrócić?…
Lecz, gdy spojrzawszy poza siebie, ujrzał długą, nieskończenie długą ulicę, opance-
rzoną ze stron obu niebotyczną palisadą, uczuł nieprzezwyciężony wstręt do powrotu.
— Kto wie, może jestem już bliski wylotu drogi? Może ten przeklęty parkan kończy
się tu gdzieś niedaleko i wkrótce wyjdę na przestrzeń wolną?…
I zapuścił się w nieznaną odrośl uliczki…
Po kwadransie sytuacja nie uległa zmianie; szedł w dalszym ciągu wyniosłą, parkanową
aleją: palisada zdawała się wydłużać w nieskończoność. Wtedy uczuł pierwsze dreszcze
niepokoju. Nieznacznie wkradła się myśl, że dostał się w pułapkę…
Obejrzał się powtórnie. Poza nim w stalowej perspektywie wyciągały się nużące,
śmiertelnie monotonne pierzeje: długie, kilkunastostopowe szare deski — bezduszne,
w tępym ordynku zesztywniałe szeregi. Nigdzie ani śladu przeziewy, wyłomu, nigdzie
przerwy, nigdzie szpary, choćby wąskiej przepukliny, przez którą można by spojrzeć na
tamtą stronę: solidne tarcice przywierały do siebie kantami z zajadłą akuratnością rzeczy
martwych, dopasowanych na wieki wieków, przyciskały się do siebie żebrami w sojuszu
mocnym i nierozerwalnym.
Gdy podniósł oczy ku szczytowi, ujrzał zrąb wycięty zębato, kształtem trójkątnych
końcówek ostrokołu. Ten zrąb szczerbaty wyglądał na szyderstwo: parkan urągał mu
śmiechem wyszczerzonych, drewnianych zębów…
Lecz nie miał odwagi zawracać; przeląkł się powtórnej wędrówki pod strażą straszli-
wych ścian i uwierzył w lepszą przyszłość drogi przed sobą. Po kilkunastu krokach na-
tknął się na nowy zakręt na lewo i bez wahania runął w przyspieszonym nerwowo tempie
w nowym kierunku.
Po pewnym czasie nabrał przekonania, że idzie równolegle do drogi poprzedniej, lecz
o parę metrów wyżej. W kilka minut później musiał znów zmienić kierunek na wprost
przeciwny. W ciągu najbliższej godziny zboczył tak kilka jeszcze razy: parkan szedł jakoby
w zygzak wydłużonymi dość silnie liniami.
Zwidy wieczorne
Na którymś z rzędu zakręcie uczuł się nagle bardzo wyczerpany. Ogromne znużenie
oplatało mu nogi cetnarowymi ciężarami, rzęsisty pot wystąpił czoło. Było duszno i parno;
pragnienie przypiło się do podniebienia chłonącą ssawką i wysuszało wnętrze jamy ustnej
i krtani. Z trudem przełykał gorzką ślinę i końcem języka zwilżał spękane wargi. W końcu
obsunął się na ziemię niby wiotka wstążka…
Wkoło panowała doskonała cisza… Nie budziły już nawet nikłego echa jego utru-
dzone nogi. Był sam, bezwzględnie sam. Żaden głos spoza przepierzenia nie mącił głuszy
samotni… Dźwignął ospałe spojrzenie od przyziemu i puścił je wzdłuż podnóża palisady…
Jakaś plama ożywcza, zielona wyszła na spotkanie umęczonym oczom, niby litosna ręka
podana ponad przepaścią.
— Trawa? — pomyślał. — Krzak?
I z wysiłkiem doczołgał się do tego miejsca…
Był to pęk głuchej pokrzywy, przypadkiem zabłąkany na potępionej ścieży. Zielona
kępa, jakby zawstydzona, przywarła lękliwie do desek parkanu i bytowała tu osaczona
zewsząd niechęcią.
Wędrowiec przytulił spieczone usta do listków siostrzanej rośliny i całował je dziwnie
wzruszony. Łzy ciche, łzy rzewne wezbrały pod powieką i potoczy się słoną rosą na kwiaty
ziela…
W pewnej chwili dźwignął się i poszedł dalej. Widok osamotnionej rośliny podziałał
orzeźwiająco i tchnął weń świeżą energię. Postanowił wytrwać do końca i wydrzeć się
z opętańczej obierzy.
I dalej przesuwał się mimo szarych puklerzy desek, prześlizgiwał jak cień wzdłuż
drzemiących przęseł, przechodził mimo drewnianych przepierzeń. Mijały godziny, a on
szedł wciąż bez przerwy. Obłąkanej drodze nie było snadź kresu. Okrutny labirynt par-
kanów wił się, zakręcał, uskakiwał na boki, łamał się w kąty, rozwijał, kluczył bez końca,
bez końca. Aż gdy zataczając się na nogach i na pół przytomny, zaczął okrążać posetny
z rzędu zakręt, nagle u stóp jego rozwarła się czarna czeluść dołu… Krzyknął, wpijając
odruchowo paznokcie w drewno palisady. To go ocaliło. Odzyskał straconą na moment
równowagę i cofnął nogę, zawieszoną już nad paszczą rozpadliny.
Wądół był stożkowaty, szeroki na sześć metrów i schodził lejkowato w głąb. Musiał
być bardzo głęboki, bo dna nie można było dojrzeć. Wyglądał jak wylot krateru i zajmował
sobą całą szerokość uliczki między ścianami parkanu. Wędrowiec położył się brzuchem na
ziemię i wysunął głowę ponad brzeg zapadni. Nie ujrzał w głębi nic. Czarna, nieprzebita
noc szła stamtąd odpowiedzią pustki…
Ostrożnie wycofał się sponad ust wądołu i bezradnie popatrzył w przestrzeń po tamtej
jego stronie. Była zupełnie podobna do tej, którą przebył. Szarzał tam ciąg dalszy wąwozu,
ujęty w klamry desek, taki sam beznadziejny, jałowy i pusty, jak szlak drogi, który miał
za sobą.
Więc zwiesił ponuro głowę i usiadłszy nad rozpadlą gruntu, pogrążył się w stan pół-
sennego odrętwienia. Jak długo w nim przetrwał, nie wiadomo. Gdy po pewnym czasie
ocknął się i rozglądnął zdumiony wokoło, było wszystko jak przedtem. To samo niebo
nijakie, ołowiane, bez słońca, te same kleszcze ścian drewnianych i ten wądół, zionący
pustką nicości…
Spojrzał na zegarek i zdrętwiał; nieruchome wskazówki zawinąwszy do jakiejś przy-
stani na tarczy, zatrzymały się… Zdjął go strach. Zerwał się z ziemi i zaczął biec w stronę,
z której przyszedł. Gnał bez przerwy godzinami całymi, wynurzał się z uliczki jednej
i wpadał w drugą, wydzierał się z dławiącej kurzem szyi drugiej, by znaleźć się w gardzieli
trzeciej itd., itd. bez końca. Przed nim, obok niego i poza nim piętrzyły się coraz nowsze
przęśliska parkanów, twarde, nieustępliwe, okrutne — pomykały równoległym, opętań-
czo wiernym biegiem popielate szpalery, rozlewała się wkoło szara, stalowo-szara roztocz
desek…
Bez ratunku, bez wyjścia…
W którymś momencie straszliwego wyścigu zziajany, tocząc z ust krwawą pianę,
z obłąkaniem przyczajonym w oczach, zaczął bić pięściami w przeklęte przegrody i kopać
nogami obmierzłe tarcice… Parkan nie drgnął, jakby był ze stali. W powietrzu ciężkim
i gęstym jak roztwór nasycony rozszedł się leniwo odzew bezsilnych ciosów i wsiąkł gdzieś
Zwidy wieczorne
w kurzawę drogi. Skrwawione ręce opadły bezsilne gestem zniechęcenia. I znów wszczęła
się gonitwa — rozpaczna bez nadziei, bez wyjścia…
Tak mijały godziny, dnie, może lata, aż nadpłynęła chwila wyzwolin. W jakimś mo-
mencie rozwarł się znów pod nogami czarny, zionący pustką wądół. Tym razem wędro-
wiec nie cofnął się przed nim — z uśmiechem wyciągnął ręce ku ustom mroku i wskoczył
w sam środek bezdennego leja…
Wtedy obudził się — po tamtej stronie parkanu…
Zwidy wieczorne
NIETYKALNY
Wyjątki z pamiętnika A. Krońty
Obraził mnie. Znieważył dotkliwie, niesłusznie, zaocznie. Dopiero wczoraj, po po-
wrocie z paromiesięcznej podróży, dowiedziałem się o tym od osób trzecich. To przecież
nędznie!
Dlaczego to uczynił? Przecież nigdy mu się w niczym nie naraziłem. Czyżby z kaprysu
lub z zawiści?…
Zawiści?… Wątpię. Kazimierz Kański jest indywidualnością zbyt silną i oryginalną,
by mógł mi zazdrościć. Zresztą czego właściwie? Sławy?… Jego własna, choć nie podsy-
cana coraz to nowymi wysiłkami twórczej pracy, starczy mu na całe życie. Od paru lat,
jakby znudzony poklaskiem, cofnął się w zacisze domowe i przestał entuzjazmować tłumy
nieporównaną grą aktora w wielkim stylu. Mówiono — Kański wyczerpał się.
Płytka, głupia blaga! Kański nie chciał więcej tworzyć. Kański zamknął swą wielką
sztukę w sobie, bo tak mu się podobało.
r e e no re e
i ir — panowie i panie!
O tak!
Choć jeden z nas wzniósł się ponad nieukojoną żądzę wypowiedzenia się i rósł, pięk-
niał w sobie poza widownią świata. — Choć raz piękno okazało się bezwzględnie bezin-
teresowne.
Bo nie wierzę w tak zwane wyjałowienie, w zanik źródła natchnienia i tym podobne
płytkie, nader płytkie sposoby tłumaczenia pewnych zjawisk w życiu twórczych osob-
ników, jak też i nigdy nie przystanę na zdanie, jakoby śmierć wyjątkowych jednostek
przychodziła w porę, gdy już nic by wartościowego stworzyć więcej nie mogły. Nie godzę
się na to fatalistyczne zacieśnianie bujności i przepychu życia; owszem, wierzę najgłębiej
w tragiczne jego przecięcie u geniuszy w pełni ich rozkwitu, w ten kaprys wszechistnie-
nia, co z wspaniałym lekceważeniem zatapia całe skarby uczuć, myśli i natchnień w jakąś
ciemną otchłań, bo czuje swą moc i siłę, bo wie, że w każdej chwili zdoła wyłonić z siebie
jeszcze cudniejszą, jeszcze kosztowniejszą perłę. O tak! Życie jest rozrzutne a bujne! Ileż
świetnych pomysłów, ileż prometeicznych tragedii zstąpiło bez możności objawienia się
wraz z twórcami swymi do grobu, ile ich lęgnie się i rozgrywa w duszach tych, co „tworzyć
przestali lub nigdy nie tworzyli”. To nie „improduktywi”, „impotenci” et cetera. O, nie!
To jedna z metod twórczych, jedna z nieprzeliczonych kombinacji i możliwości życia. Ci
ludzie tworzą przez sam fakt swego istnienia; przez to samo, że są, że istnieją, pomnażają
iściznę ducha, myśli, sztuki. To wielkość m i l c z e n i a — duma bezcielesnej treści.
Nie — Kański nie wyrządził mi krzywdy z zawiści. Więc — kaprys. „Mężczyzn należy
traktować z pogardą — kobiety z lekceważeniem”. Być może. Kański miał w sobie dużo
z markiza de Priola.
Lecz mimo uwielbienia, jakie mam do dziś dnia dla jego geniuszu, deptać się nie
pozwolę. Dziś jeszcze zażądam od niego zadośćuczynienia i zemszczę się.
Zobaczę, jak wyglądać będzie w tej aferze mleczny brat hrabiego des Esseintes — tyl-
ko z bez porównania tęższą głową. Musi się to stać dzisiaj — koniecznie dzisiaj. Nie zniosę
dłużej tego stanu rzeczy. Czy też przyjmie me wezwanie z równie wybornym gestem, z ja-
kim załatwiał podobne sprawy wśród blasku kinkietów, na oczach tysięcy wpatrzonych
weń widzów podczas tych paru godzin scenicznej złudy? Czy też aktor powstydzi się
człowieka? Czy zachowa niepokalaną linię stylu?… Nie wiem. Dziś się dowiem. Idę go
wyzwać…
A tam, w rogu bajecznie stylowego salonu stał w czerwonych blaskach żarówki On,
cynicznie uśmiechnięty, dziwnie piękny i gibkością miedzianego ciała kuszący Mefisto.
Przegięty wstecz, przechylił głowę na ramię i śmiał się — jak już od wieków się śmieje
— mądry, rozumny Szatan.
I wszystkie te rażąco blade, spalone gorączką pożądań ciała kobiet z obrazów, wszyst-
kie te złotowłose hetery z oczyma o ciepłym, wilgotnym połysku, wszystkie te drażniąco
chłodne, z wyniosłą pozą do rezzy, których tyle spoglądało z oprawy ram, zdały się
instynktownie zwracać w tamtą, jedną stronę: ku Niemu.
Bo On był duszą tego miejsca, tętnicą, w której zbiegały się wszystkie arterie wnętrza…
Zwidy wieczorne
Z przyległego pokoju wyszedł Kazimierz Kański i z wyciągniętą dłonią postąpił ku
mnie parę kroków. Lecz zachowanie się moje ostrzegło go natychmiast. I znalazł się
w sytuacji. Spojrzenie moje na moment jakby ocuciło w nim pamięć dawnej postawy,
którą zwykł był przyjmować względem ludzi. I raz jeszcze ostatni zabłysła mu w oku
owa wspaniała ironia lekceważenia, i raz jeszcze podniosła się ręka do owego gestu, co
wytworności pełen streszczał w sobie całą gamę uczuć i myśli chwili. Lecz wnet cofnął
się w siebie, przypomniał sobie znać coś ważnego i przybrał szczególny wyraz twarzy,
który mnie od razu dziwnie zastanowił.
Oparłszy się ręką na postumencie boskiej Aodyty Kallipygos, wskazał mi uprzejmie,
lubo z odcieniem jakby roztargnienia, jeden z foteli.
Wprawdzie nie miałem zupełnie zamiaru dłużej tu zabawić i w paru słowach chcia-
łem załatwić sprawę, przecież w ruchu tym było tyle prestydygitatorskiej siły i wdzięku,
że mimo woli uległem czarowi tego gestu i usiadłem. Uczynił to samo, niemal automa-
tycznie, głęboko nad czymś zamyślony, Jakby zapominając o mojej obecności. Dotąd nie
zamieniliśmy ani słowa i żaden z nas nie spieszył się przerywać przykrego milczenia, on
widać czymś innym pochłonięty, ja — rzecz dziwna — onieśmielony zmianą w wyrazie
Jego twarzy i obejściu. Zaręczam, że gdyby mnie był w dalszym ciągu przyjmował jednym
z tych swoich zabójczo chłodnych uśmieszków, które tak umieją przyprawiać o wście-
kłość, natychmiast byłbym mu przeszkodził i wprost wyjawił cel mego przybycia. Lecz to,
co zastałem, było dla mnie czymś tak niespodziewanym, tak zdumiewającym, że niemal
zapomniałem urazy i zacząłem doznawać gorącej chęci wykrycia przyczyny. Psycholog
wziął górę nad obrażonym mężczyzną. Zresztą mógł to być jego chwilowy tylko nastrój
wywołany nie znanym mi powodem. Musiał to być jednak powód ważny, jeśli zaniechał
zwykłego traktowania ludzi, z którymi się poróżnił. Ów bowiem przelotny błysk dostrze-
żony w jego oczach przekonał mnie, że od razu poznał, po co przyszedłem. A przecież nie
wszedł czy nie chciał wejść w rolę, którą w takich razach z zasady odgrywał: nie wyszedł
mi drwiąco na spotkanie. Miałżeby mnie do tego stopnia lekceważyć, że nie zadawał so-
bie nawet trudu poigrania ze mną? Wątpię. Wyglądał raczej na mocno roztargnionego,
jakby zaprzątnięty pewną upartą myślą.
Lecz nie tylko prosta ciekawość odwróciła mą chęć zemsty na inne tory. Przyłączył
się i motyw wtórny, dla mnie na razie ciemny i prawie nie uświadomiony. Ten jednak
wywiązał się dobitniej dopiero później, w ciągu rozmowy.
Nie zauważywszy prawie, że przez to odsuwam cel wizyty na plan dalszy i też mogę
przedstawić mu się w dziwnym świetle, przerwałem milczenie niespodziewaną uwagą:
— Panie Kański! Pan wydaje mi się zupełnie odwartościowany.
Na dźwięk mych słów nie zwrócił prawie żadnej uwagi, ciągle zapatrzony gdzieś w dal
przed siebie. Dopiero po chwili z widocznym trudem usiłował je powtórzyć sobie w my-
śli, odtwarzając słuchowo dla dania odpowiedzi. Sens ich po rozwadze zrobił nań pewne
wrażenie, bo spojrzał ze skupioną wyraźnie na mnie uwagą:
— Być może… Z wszelką pewnością — tak. Sam to odczuwam.
Mówił tym samym aksamitnym, zmatowanym głosem, który tak zachwycał kobiety.
Głos ten przez dziwaczne skojarzenie nasuwa mi zawsze porównanie z miękkim, wy-
płowiałym pluszem; taki cichy, jedwabisty, na starych obiciach salonu, głuszący echa
plusz…
Wsłuchany w wibracje tego głosu nie rozumiałem prawie treści słów, rozkoszując się
ich fizycznym urokiem.
Po daniu mi tej pierwszej odpowiedzi, Kański jakby ocknął się z czegoś i zaczął mi się
przypatrywać z pewnym zdumieniem. Widać było, że nie mógł w żaden sposób dociec
związku między mą uwagą a celem wizyty. Ja tymczasem podtrzymywałem temat:
— Rzekłbym, że przerwała się nić harmonii między panem a jego otoczeniem. Ten
pokój i pan, panie Kański, w tej chwili przynajmniej — to dysonans. Pan się zupełnie
odstylizował!
Uśmiechnął się blado:
— A może tylko przestylizował?
Zwidy wieczorne
— Przenigdy. To gruba pomyłka, to błąd psychologiczny: tacy ludzie jak pan nie
zwykli, nie mogą przeistaczać się. Mogą tylko oszaleć lub ulec świadomemu siebie ka-
prysowi.
— Tak pan myśli? Czy to aksjomat? — Gdzie kryteria? Bywają wyjątkowe wypadki…
Przerwał w środku azy z zagadkowym błyskiem w oczach. Rozmowa znać trafiła
w ton, na jaki był od dawna nastrojony.
— Nie ma żadnych wypadków. Jestem prawie pewny, że dzisiejsze usposobienie —
to poza; jedna postawa więcej, którą podobało się panu przyjąć wobec mnie.
Czułem, że jestem nieszczery, że zmianom zaszłym w Kańskim w rzeczywistości przy-
pisuję głębsze powody i trwalszy skutek; lecz umyślnie występowałem kategorycznie, by
go podrażnić i zmusić do wyznań.
— Chce pan kryteriów, dowodów? — mówiłem, patrząc mu bystro w oczy — ow-
szem! A pański markiz de Priola. Czyż nie stylowy do końca?
— Tak — odpowiedział, mieniąc się na twarzy. — Ale tylko do chwili, w której
pada porażony atakiem. Tego, jakim był później przez resztę życia, nie wiemy — dramat
o tym milczy. I przyznam się panu, musi milczeć. Prawdopodobnie markiz de Priola z tej
drugiej epoki swego życia wcale nie byłby zajmującym; Lavedan zrozumiał to doskonale
i w samą porę zapuścił zasłonę.
— Wątpię bardzo.
Kański żachnął się:
— Dlaczego? Po tym nieszczęściu, po tym straszliwym ataku… — wykrztusił z wy-
siłkiem. Ręce mu drgały, po twarzy przebiegały nerwowe skurcze, a w oczach świtał obłęd.
Mimo woli cofnąłem się. On oparł się z całej siły o brzeg gerydonu i dyszał ciężko. W któ-
rejś chwili nerwowy napad wzmógł się; oczy wystąpiły mu z orbit i dzikie konwulsje skrę-
ciły całą prawą stronę ciała. Wyglądał okropnie. Chciałem już biec po lekarza i wezwać
pomocy, lecz na szczęście powoli uspokoił się. Otarł chusteczką pot z czoła, otworzył
okno i usiadł naprzeciw, wdychając wieczorne powietrze. Przypatrywałem mu się w mil-
czeniu. Przekonałem się naocznie, że głuche wieści o jego chorobie nie były przesadzone,
owszem, raczej mówiły za mało. Ten atak, ta zmiana w obejściu się Kańskiego i coś więcej,
coś niewytłumaczonego, nieodgadnionego kazało mi do reszty porzucić zamiar docho-
dzenia mej obrazy. Cała ta sprawa wydała mi się teraz wobec tego, co ujrzałem, wobec
tego czegoś nieokreślonego, co przed zwykłym okiem nieuchwytnym całunem okrywało
osobą Kańskiego, czymś tak błahym, tak nieskończenie drugorzędnym, że wprost wsty-
dziłem się sam przed sobą. Tego człowieka zrobiło owo coś nietykalnym. Lecz co? Czyż-
by ów atak, choroba? Nie — na pewno nie. To było coś innego, coś bardziej ważkiego.
Jakaś dostojność, powaga, jakaś świętość niemal zdawała się ukrywać poza przypadkowo-
ścią wymienionych przez niego ze mną słów. To coś tkwiło w nim ciągle i toczyło bój ze
świętokradzkim otoczeniem. Wyczuwałem to coraz wyraźniej, gdy wpatrzony w ogród
odpoczywał z bruzdą zamyślenia na czole. Był znów podobny do tego z początku rozmo-
wy.
Zacząłem go przepraszać za mój nierozważny sprzeciw, którym przyczyniłem się do
wywołania ataku. Potrząsnął głową i zapewnił mnie, żem nic nie winien:
— Pan sądzi, że gdyby nie ta drobna sprzeczka między nami, byłoby to minęło? Myli
się pan gruntownie. Miewam teraz podobne napady co parę godzin. Lekarze robią mi
piękne nadzieje, że przerwy między jednym a drugim z wolna się zacieśnią i zwężą do
odstępu dwóch, potem jednej godziny… Potem zostanie mi tylko pół godziny, kwadrans,
aż nastąpi… Pan rozumie, co to znaczy?
— To straszne — szepnąłem opuszczając głowę.
— Prawda, że straszne? To, panie, oszaleć można przed czasem. Patrzeć na zegarek, ile
jeszcze minut brakuje do nowej męczarni, widzieć, jak znów przeklęta wskazówka zbliża
się do fatalnej godziny… Patrz pan! Kazałem wszystkie zegarki usunąć! Nie ma tu ani
jednego! Wyrugowałem czas z mego domu. Lecz cóż? Środek okazał się podłym. Ja czas
w sobie noszę, ja już wszystko wiem z góry na godziny, minuty… Tak, tak — bywają
wypadki…
Zwidy wieczorne
Odszedł od okna i usiadł pod kominkiem. Wieczorne cienie pełzały po stropie i po-
sadzce, podlizując mu stopy. Patrzył na nie ponuro i mówił monotonnie przed siebie, jak
w malignie:
— Nawiedza mnie od pewnego czasu dziwna kochanka, by koić chwile strasznej mej
samotności. Jest cicha i łagodna; ręce jej liliowe chłodzą mi czoło. Przychodzi wieczorami
o tej porze. Twarz zasłania białą chustą. Przy pożegnaniu odwraca się ku wyjściu, zdziera
z twarzy chustę i rzuca w moją stronę. Chusta rośnie, rozwija się, poszerza, oplątuje mi
nogi, obala na ziemię i przykrywa mnie oślepiająco białym całunem. Zrywam się, szarpię
go, drę w kawały, pruję… nadaremnie. Skądś ze stropu obsuwają się z szelestem coraz
nowsze sinoblade giezła i przytłaczają mnie ku ziemi swymi warstwami. Słyszysz pan ich
łopot w tej chwili, czujesz tę woń, tę świeżą woń białego całunu? Okrutne widziadła!…
Przystąpiłem ku niemu.
— Uspokój się pan, na miłość boską, uspokój! Powinien pan stanowczo stąd wy-
jechać. Tu dom nie dla pana; zbyt ponuro nastraja. Panu trzeba słońca i dużo zieleni.
Wyjedź pan na południe.
Kański jakby nie słuchał. Zanurzył rękę w stosie tulipanów porozrzucanych obficie
na stole. Były białe i czerwone; osobno, w subtelnie cyzelowanej wazie z Pompei bielał
bujny pęk tych kwiatów wiecznej zadumy.
Chcąc odwrócić uwagę jego od rozpaczliwych myśli, pochyliłem się nad bukietem,
niby podziwiając jego gustowny układ. Spostrzegłszy to, chwycił mnie za ramię i silnie
odepchnął:
— To kwiaty od niej… przepraszam… ale nie wolno się panu do nich zbliżać.
Posłuszny, choć zdumiony, odsunąłem się od wazy.
Kański wciąż wodził palcami po rozsianych przed nim na stole kwiatach i uśmie-
chał się bezbarwnie. Nagle wybrał dwa z nich: czerwony i biały, i zwracając całkiem już
przytomne oczy na mnie, rzekł cicho:
— Miałbym do pana jedną wielka prośbę. Może wyda się ona kaprysem obłąkanego
lub czymś podobnym, lecz cóż to panu szkodzi?
— Proszę bardzo. Zaciekawia mnie pan. Co ja mogę zrobić dla pana?
— Drobnostka. Proszę sobie wybrać jeden z tych kwiatów.
Spojrzałem nań podejrzliwie:
— Istotnie dziwna prośba. Mam wybrać?
Na twarzy Kańskiego poprzez uśmiech przeglądało natężone oczekiwanie. Wybrałem
czerwony.
Uśmiechnął się.
— Całkiem dobrze. Przeczucie pana nie zawiodło. Przecież w życiu nie zawsze wszyst-
ko dzieje się bez sensu. Więc czerwony tulipan dla pana. Mnie został biały.
Zebrał resztę czerwonych kwiatów, związał zręcznie złotą taśmą i wręczył mi jednym
z tych swoich bajecznie wytwornych ruchów, które mu pozostały, zda się, jako jedyna
spuścizna po przeszłości.
— Dziękuję — rzekłem, przyjmując bukiet.
Głęboko wzruszony powstałem. Kański uczynił to samo. Podszedł do mnie z jakimś
niezwykle dobrym uśmiechem, jakiego dotychczas nigdy u niego nie widziałem.
— Czy mi pan wybaczy? Obraziłem go — szczerze tego żałuję — widzi pan, powo-
dzenie tak czasem ludzi zaślepia… nie doceniłem pana, a raczej przeceniłem siebie… Był
pan dziś tak subtelnie wrażliwy na to, co się tu wkoło mnie dzieje — a dzieją się dziwne
rzeczy!…
Błysnął dziko oczyma.
— I nie poruszyłeś pan ani słowem tej sprawy. Za to dziękuję… bardzo, bardzo dzię-
kuję. Czy może mi pan przebaczyć?
Wyciągnął nieśmiało rękę. Chwyciłem ją mocno, serdecznie. Upadł mi w ramiona.
Dumny byłem, czując go na piersiach. Wyprostował się.
— Jeszcze raz dziękuję. I jeszcze jedna, wielka prośba. Czy można?
— Wszystko.
— Prawdopodobnie, idąc za radą pańską, — wyjadę stąd wkrótce. Może dziś jeszcze.
Tak — dziś w nocy; Błagam pana, proszę zajrzeć tu, do mego mieszkania dziś koło dzie-
wiątej. Prawdopodobnie mnie już tu pan nie zastanie… Wyjadę… Drzwi będą otwarte.
Zwidy wieczorne
Tu, na biurku zostanie list… rzeczy ważne… Być może nieprędko wrócę, a przyjaciół nie
mam… Nikogo, nikogo… Zaklinam pana — zajmiesz się tą sprawą?
Patrzyłem mu bystro w oczy. Unikały mego spojrzenia, błąkając się po ścianach.
Wreszcie odpowiedziałem:
— Dobrze. Ręczę słowem — będę. Żegnaj mi, Kański… ja cię zawsze uwielbiałem.
Żegnaj, wielki artysto!
Szybko wyszedłem. Był już wieczór. Tam w górze wspinały się wygięte łukiem li-
nie latarń i zwierały się u szczytu. W dali szemrało miasto, dzwoniły tramwaje, dudniły
dorożki. Z okien naprzeciwległego szpitala spadały w ulicę pomosty światła i wiązały
wielkie, męcząco jasne sale z brukiem.
By nie oddalać się zbytnio od mieszkania Kańskiego, zaszedłem do sąsiedniego ogro-
du i usiadłem na ławce w pasie elektrycznego światła. Ostrożnie złożyłem przed sobą na
kamiennym stole wiązankę tulipanów i zacząłem je podziwiać. Istotnie, Kański nie ku-
pował byle jakich kwiatów. Te, które miałem przed sobą, należały do rzadkiego, pełnego
rafinady gatunku: były wytworem pielęgnacji ogrodniczej o przedziwnym unerwieniu
płatków: delikatne, pajęcze żyłki biegły od nasady kielicha ku obwodowi, rozgałęziając
się po drodze ognistą pulsacją krwi. By je orzeźwić, podszedłem do fontanny didżącej ci-
cho o parę kroków ode mnie i zwilżyłem bukiet. Sperlone kwiaty połyskiwały pod światło
jak brylanty.
Tak celowo zajmowałem swą uwagę, by nie myśleć nad tym, co mnie od końca roz-
mowy z nim dręczyło. Lecz nie zdołałem uśpić w sobie nerwowego niepokoju. Czas dłużył
mi się okropnie i nie mogąc doczekać się godziny dziewiątej, przemierzałem niespokoj-
nymi krokami cały ogród wszerz i wzdłuż, raz po raz spoglądając na zegarek. Wreszcie
wybiła.
W kilka chwil byłem z powrotem u drzwi Kańskiego. Zastałem je rzeczywiście otwar-
te. Z wnętrza biła oślepiająca jasność. Wszedłem do salonu. Cały skrzył się od świetlistego
tła żyrandoli, lamp i żarówek. Przystanąłem oślepiony, osłaniając dłonią oczy. Po chwili,
oswoiwszy, się z orgią blasków, podniosłem je i spojrzałem dokoła: Kańskiego tu nie
było. Wzrok mój padł na list na biurku. Był zaadresowany do mnie. Pismo zachwiane:
„Drogi mój!
Wybacz raz jeszcze… i tamto, i to, co zastałeś. Wierz mi, na honor, nie
z Twojej to winy. Przypadek chciał, że przyszedłeś do mnie właśnie tego
dnia, w którym postanowiłem nieodwołalnie… Nie mogłem inaczej, wszak
wiesz, co się już ze mną działo… — W szufladzie, na prawo, mój testament
i papiery. Oddaj pod adresem na kopercie… Te kwiaty — to mój kaprys —
mój ostatni kaprys… Chciałem wypróbować życie, czy pokieruje należycie
Twoim wyborem… Jakoś pokierowało trafnie. Przysięgam na naszą wielką
Sztukę — to nie był żaden amerykański pojed…”
Nie dokończył. Ręka znać odmówiła posłuszeństwa…
Wpadłem do sąsiedniego pokoju. Na otomanie ujrzałem go w postawie półleżącej.
W ręce zwisłej bezwładnie ku posadzce trzymał rewolwer. Na skroni prawej parę kropel
krwi…
Przyłożyłem mu na chwilę rękę do serca. Nie biło.
Ten piękny człowiek nie żył.
Duszno i głucho. W sąsiedniej salce zgiełk świateł, rozpętanie białych, rozżarzonych
blasków… Tylko tam w rogu krwawi żyrandol. Lecz szatan pod jego baldachimem już się
nie śmieje. Na pochylonym nisko jego czole dwie bolesne, grube bruzdy…
Zwidy wieczorne
TAJEMNICA HRABINY MASPERY
ro
r
o
nowi o
owi
Szalupa przybiła do brzegu. Przyjęła ją w opiekuńcze ramiona zaciszna, palisadą skał
wkoło opancerzona zatoczka. Łódź przycumowana liną do bazaltowego wyskoku zatań-
czyła lekko na podpluskach fali. Rozmach bujowiska nie miał tu dostępu; morze prze-
myciwszy się wąską szparą między rafami w śródskalny basen, było jak wąż, któremu
wyrwano zęby — łagodne już i potulne jak dziecko.
Tym groźniej brzmiały jego fanfary po tamtej stronie skał, na płani. Popołudnie bo
było jesienne, burzliwe.
Hrabia Maspera podał rękę żonie i pomógł przy wysiadaniu z łodzi. Postać jej zary-
sowała się smukłym konturem na tle szarego opocza. Wydrożem wykutym w bazaltowej
grani wydostali się ponad poziom zatoki. Przystanęli i oparci o brzeg wiszaru żegnali
morze.
Było piękne. Poryte w bruzdy i rozdoły przez podzachodnią bryzę potrząsało groźnie
kędziorami jak rozdąsany olbrzym. Rozszczepione pęki słonecznych grotów krwawiły na
pianach posoką. Nad jej purpurą przewijały się srebrne podbrzusza mew. W bezkresach
dali, w zasięgu spojrzenia, rozkołysane biodra fal, wzwody i rozchyliska, wydmuchy i żleby
— białe wykwity szumów, kity na kołpakach, pióropusze na szyszakach trytonów —
czasem siklawica modrozielonego wytrysku, czasem wydźwig lazurowej ściany i… pustka
— bezbrzeżna pustka, ozłocona koralowym uśmiechem zachodu. Bożena przytuliła głowę
do piersi męża.
— Jak pięknie i jak smutno, Henryku.
A gdy milczał i tylko mocniej przycisnął ją do siebie, dodała:
— Kocham poezję tego ustronia, jego dzikość i smutek. A ty, Henryku?
— A ja kocham je dlatego, że dzięki niemu mogę oddać się niczym niezmąconej
rozkoszy posiadania ciebie, Bożeno. Kocham je, bo wiem, że tu, prócz mnie, nie spojrzy
na ciebie żaden inny mężczyzna, nie spocznie na tobie niczyje oko pełne pożądania.
Rzuciła mu spojrzenie zasnute melancholią.
— A czy w twojej miłości dla mnie nie przeważają zmysły?
Pochylił się nad nią i ucałował w usta.
— Cicho, najdroższa! Nie bluźnij! Jestem twoim mężem. Czy czujesz się przy mnie
nieszczęśliwa?
— Wracajmy już do domu, Henryku. Chłód wieczorny idzie od morza.
Ogarnęła się szalem. W milczeniu wstąpili na ścieżkę, która zygzakowatą linią pięła
się pomiędzy skałami ku zamczysku. Gdy stanęli na dziedzińcu przed bramą wjazdową,
zapadł już zmrok i zapalono pochodnie. Poprowadził ich w górę do jadalni staruszek
majordomus, niosąc w trzęsącej się ręce trójramienny kandelabr.
Po wieczerzy Bożena zasiadła do organów w wykuszu zamkowym, wychylonym z ma-
sywu kasztelu w stronę morza. Chmurna, październikowa noc, zaglądająca do wnętrza
przez ostrołuki szyb, nastrajała posępnie; spod palców jasnowłosej pani wypłynęły i ode-
szły w dal melodie jesiennego zmierzchu. Maspera z głową odchyloną na wezgłowie fotelu
podziwiał profil jej wyrazisty jak kamea, śledził ruchy rąk płynących po klawiaturze i cu-
downe linie lekko ku nutom pochylonej kibici. Patrzył i czuł od nowa rozpalające się
w nim ognie; jak codziennie od lat czterech, to jest od chwili, gdy poślubiwszy tę białą
córę Północy, uwiózł ją ze sobą w to nadmorskie ustronie, by tu sycić się jej upajają-
cą krasą. I zdawało się, że śnieżne jej ciało będzie mu nigdy niewyczerpanym źródłem
rozkoszy, że raz zaznawszy słodyczy jej chłodnych ramion, owijających się dokoła jego
szyi leniwym, sennym uściskiem, nie zapragnie już pieszczoty innych. Bożena była ide-
ałem, była wcieleniem tęsknot i snów o kobiecie, dziełem sztuki doskonałym, bez skazy.
Miłość Maspery była namiętnością zmysłową artysty, który ukochał ciało i nie umiał
Zwidy wieczorne
dojrzeć przeglądającej przez nie duszy; hrabia jakby nie wyczuwał, że połowę swego cza-
ru zawdzięcza Bożena pięknu wewnętrznemu. W miłości jego było coś świętokradczego.
Im silniej występowało przeduchowienie jej urody, im wyraźniej rzucały się w oczy zna-
miona zaziemskiego jej pochodzenia, tym bardziej zmysłowe budziła w nim pragnienia.
Myśl sama, że ta święta, prerafaelicka piękność jest jego żoną, którą może posiąść w każ-
dej chwili miłosnego kaprysu, wprawiała go w stan erotycznego upojenia, graniczącego
z orgiazmem. Pieszczoty hrabiego miały charakter psychicznego sadyzmu; czuł się szatań-
sko szczęśliwym świętokradcą, obnażającym brutalnie uwielbianą Madonnę. Błagalny jej
uśmiech, broniący się bezsilnie przed zaborczością jego żądzy, doprowadzał go do szału.
Akty małżeńskie przeradzały się w pożodze zmysłów w akty gwałtu i zbezczeszczenia.
Bożena poddawała się biernie, bez rezonansu. Zmysłowym pieszczotom męża nada-
wała charakter symboliczny — widziała w nich naiwne, ziemskością nacechowane od-
powiedniki uczuć głębszych, metafizycznych. W najskrytszych tajnikach subtelnej swej
duszy patrzyła na jego wybuchy jak na dziecinne, niewinne objawy uczuciowości połu-
dniowca, który nie umiał jej uzewnętrznić w inny sposób. Kochała w nim artystę, malarza,
rozumiała człowieka Południa, potomka konkwistadorów, w którego krwi płonęły ognie
podzwrotnikowego słońca. Liczyła na przyszłość, na wpływ swój po latach. Spodziewała
się, że żar cielesnych uniesień przepali się z czasem, uszlachetni i przejdzie w błękitny
płomień adoracji. Czerwone węże namiętności, opasujące splotami jej ciało nie zdołały
wtargnąć do jej duchowego wnętrza i rozniecić pożaru; pozostała biała i czysta, nietknięta
pocałunkami ognistego samumu. Miłość jej ku mężowi miała barwy księżycowej nocy…
Dzisiejszy wieczór nastroił Bożenę na ton głębokiego liryzmu. Udzielił się jej smutek
wielkiej przestrzeni wód. „Pieśń bez słów” wyczarowana przez nią na organach była tego
smutku wyrazem. Łkały w niej nieziszczone tęsknoty, ból rozczarowań i agonia jesieni.
Wtórzyły z zewnątrz rytmiczne wzwody morza i jęki wichru… Nagle uczuła gwałtowny
uścisk jego ramion, unoszących ją w górę i kołyszących w objęciach jak dziecko, a na
ustach dyszące pożądaniem jego wargi. Ciało jej bezwolne, obojętnie złożone na otomanie,
przybrało linię bezwładu, oczy schroniły się pod osłonę ociężałych powiek, usta sfałdowały
w uśmiech znużenia. Z przechylonej poza brzeg posłania głowy spłynęła fala jasnych,
mieniących się złotem włosów. Obsunęło się leniwo ramię bielsze od śniegu.
Maspera ogarnął ją drapieżnym spojrzeniem. Cały w dreszczach zaczął nasycać się
bezcenną jej krasą…
W godzinę później, wyczerpany, lecz tryumfujący, odchodził od łoża. Bożena pod-
niosła zamknięte powieki i spojrzała. W oczach jej spostrzegł dwie duże, ciche łzy…
Maspera kończył obraz. Parę lekkich pociągnięć pędzla, parę nieznacznych muśnięć
— tu jakaś kreska, tam pogłębienie cienia, ówdzie uwypuklenie retuszu i dzieło było
gotowe. W ramach hebanu bielała wizyjna postać świętej Cecylii grającej na organach.
Oczy świętej wzniesione w górę, natchnione, zdawały się widzieć rozwierające się przed
sobą niebo i zstępujące orszaki aniołów, twarz wmyślona w przestrzeń wsłuchiwała się
w melodie niewidzialnych chórów, a ręce, szukając mistycznego akordu, ujmowały kla-
wiaturę mistrzowskim chwytem. Hrabia przeniósł spojrzenie z obrazu na żonę i wyrzekł
słowo wyzwolenia:
— Skończone.
Bożena przymknęła oczy znużone wpatrywaniem się w przestrzeń, oparła się o grzbiet
krzesła i przez chwilę odpoczywała. Potem zeszła z podium przy organach i stanęła obok
męża. Rzęsy jej zadrgały parę razy nerwowo, na policzki wystąpił rumieniec wzruszenia.
— Jaka ona piękna! — szepnęła w naiwnym odruchu.
— Jakżeby mogło być inaczej, Bożeno? To przecie twój stylizowany portret.
Popatrzyła na niego surowo.
— Bluźnisz, Henryku. To święta Cecylia. Ja tylko służyłam za model, by ułatwić ci
zbliżenie się do dalekiego ideału.
— Ty jesteś dla mnie świętą Cecylią, Bożeno. Taką pragnę cię mieć zawsze i tulić na
łożu w pieszczotach.
Zwidy wieczorne
— Tylko nie teraz, Henryku, tylko nie w tej tak pięknej dla nas obojga chwili —
broniła się błagalnie, spostrzegłszy płomień w jego oczach. — To, co chcesz teraz uczynić,
byłoby świętokradztwem. Czy nie możemy spędzić inaczej tego uroczystego poranku?
Lecz on już zamykał jej usta palącym pocałunkiem i ściągał z niej niecierpliwym
ruchem śnieżny peplos.
— Pożałujesz tego, Henryku — usłyszał jeszcze jej cichą, zgłuszoną przez jego na-
miętność skargę i runął w odmęt miłosnego szaleństwa. Lecz tym razem rozkoszne zapa-
miętanie nie trwało długo. Wytrącił go wkrótce z ekstazy niepokojący stan Bożeny. Ciało
jej, rozpięte bezbronnie jego żądzą na torturze małżeńskiego loża, w pewnym momencie
pieszczot nabrało cech organizmu martwego; twarz zaostrzyła się i powlokła patyną tru-
piożółtej barwy, nogi i ręce zesztywniały, łono ściął jakby mróz śmierci. Wiało od niej
chłodem. Z włosem zjeżonym od grozy przyłożył ucho do jej piersi…
Nie odpowiedział mu sygnałami serca.
— Bożeno! Bożeno!
Podważył jej zęby i wsączył do ust parę kropel wina. Po kilku minutach odzyskała
przytomność. Spojrzenia ich spotkały się; jego — pełne troski i pytania, jej — surowe
i zaświatem brzemienne.
W zacisze pożycia Masperów wkradła się tajemnica. Weszła nieznacznie przez uchy-
lone gdzieś w głębi drzwi i niezauważona usiadła przy domowym ognisku. Po zamku
rozsnuły się cienie zagadek. Atmosfera nadmorskiego gniazda nasycała się z dnia na dzień
pogłębiającą się dziwnością. Rzeczywistość spraw powszednich zanurzona w jej tajem-
niczym roztworze nabierała cech karykaturalnych; przedrzeźniała samą siebie, jak twarz
zapatrzona we wklęsłe zwierciadło…
Bożena niechętnie opuszczała zamek, a i w jego obrębie ograniczyła się do sypialni
i biblioteki. Godziny całe spędzała na czytaniu. Nie lubiła, by jej w tym przeszkadzano.
Hrabia doznawał niejednokrotnie wrażenia, że żona pragnie ukryć przed nim jakąś książ-
kę, której lektura ją pochłaniała. Ilekroć wchodził niespodzianie do biblioteki, Bożena
szybko odkładała trzymany w ręku tom i wmieszawszy go pomiędzy inne, porozkładane
obok na stole, brała pierwszą lepszą książkę i zatapiała się z rzekomym zainteresowaniem
w jej treść. Maspera miał oczy ostrowidza i zapamiętał format i oprawę tomu. Pewnej
nocy zakradł się do sza bibliotecznej i odnalazł książkę. Był to średniowieczny, oprawny
w łosiową skórę traktat o magii pod tytułem:
ec
e erni i e
i
e
eri
ndi reci roc
i
en
Otworzył tom na stronie czterdziestej siódmej, zaznaczonej przez Bożenę zakładką.
Był to rozdział dziesiąty, o dziwacznym tytule: r wid
ci
i d zy o
d ne o rzez
z
d
wy i ny.
Sceptyczny uśmiech skrzywił usta hrabiego. Położył książkę na dawnym jej miejscu
i na palcach wyszedł z biblioteki. Był uspokojony zupełnie i postanowił nigdy już więcej
nie przerywać żonie lektury. Nie obawiał się „mistycznych mrzonek”. Ani przez myśl mu
nie przeszło, że może istnieć związek między coraz dziwniejszym zachowaniem się Bożeny
a treścią traktatu.
A przecież nawet stary burgrabia zwrócił mu raz uwagę na niezwykle spotęgowane
w tych czasach domatorstwo hrabiny.
— Nie troszcz się o to, mój stary — uspokoił go — widocznie jest pani z tym dobrze.
Kobiety miewają swoje kaprysy. Nie należy im się sprzeciwiać.
Gdyby Maspera wpatrzył się uważniej w tryb życia małżonki, byłby spostrzegł i inne
charakterystyczne zmiany. Bożena zaczęła okazywać szczególne upodobanie do niektó-
rych przedmiotów i sprzętów w sypialni i bibliotece. Hrabia często zastawał ją na krześle
pod oknem z ręką przesuwającą się pieszczotliwie po bursztynowej gałce przycisku lub
błądzącą palcami po doryckiej kruży, nabytej przez niego przed laty w Taorminie podczas
podróży po Sycylii. Mimo jego protestów, wyręczała służbę w odkurzaniu draperii i me-
bli, a bezwarunkowo już nie pozwalała nikomu zastępować się przy podlewaniu kwiatów.
W ogóle nie lubiła Bożena, by ktoś z domowników, prócz niej i męża, przebywał w jed-
¹ ec
— Zwierci d o wieczno ci czy i e o i
e o wi
wz e ny zwi ze [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
nym z ulubionych pokoi. Hrabina była zazdrosną o ich atmosferę, jak gdyby obawiała
się, by ludzie obcy i obojętni, nie skazili jej swą obecnością.
To ciągłe przebywanie w zamkniętych wnętrzach wytworzyło między nimi a Bożeną
tajemniczą symbiozę i wzajemne przenikanie się. Hrabina powoli przepoiła swą jaźnią te
dwie ponure gotyckie komnaty i wszystko, co się znajdowało w ich obrębie. Lecz i one
nie pozostały bez wpływu na nią.
Bożena czuła jak dzień każdy zespala ją z nimi coraz serdeczniej jak niewidzialna moc
przykuwa ją nierozerwalnymi może na lata całe węzłami do tych sklepistych sal, rozświe-
tlanych posępnym światłem witraży, poprzez które wdzierały się do wnętrza zgłuszony
szum morza, czasem krzyk zabłąkanej mewy lub świst jesiennego wichru. Słodka i cicha,
w bielszej nad śnieg stoli, z pękiem kluczy w ręku przesuwała się kasztelanowa po salach
zamkowych, słodka i cicha poddawała się woli męża, gdy brał ją w swe niesyte ramiona.
Bo namiętność Maspery z biegiem lat potęgowała się. Bierność i brak rezonansu pod-
niecały go tylko jeszcze bardziej; hrabia wciąż łudził się, że w żarze swych ogni stopi jej
dziewiczy chłód i oziębłość. Świadomość, że ustawicznie gwałci w niej świętość, dodawa-
ła świętokradczego uroku tym aktom. Urok ten wyolbrzymiał do rozmiarów orgiazmu
dzięki tajemniczemu stanowi, w jaki po kilku latach takiego pożycia stale zaczęła zapadać
Bożena w czasie małżeńskich pieszczot.
Po raz pierwszy zauważył go Maspera w pamiętny poranek jesienny, po wykończeniu
obrazu świętej Cecylii. Było to preludium. W parę miesięcy potem objaw powtórzył się we
wzmocnionej formie; dziwny stan Bożeny podobny do letargu trwał tym razem znacznie
dłużej i dopiero po godzinie zabiegów udało mu się przywrócić ją do przytomności. Potem
ataki martwoty zdarzały się coraz częściej, w coraz to krótszych odstępach czasu i były coraz
dłuższe. Niekiedy ciało kasztelanowej spoczywało na łożu małżeńskim stężałe i zimne jak
zwłoki przez parę godzin.
Zrazu stan ten budził w Masperze uczucie śmiertelnego lęku i działał hamująco w sfe-
rze jego poczynań erotycznych. Z czasem hrabia oswoił się z niezwykłymi objawami,
a nawet znalazł w nich źródło przewrotnej rozkoszy. Bezbronność martwej, dziewiczo
chłodnej, świętej kobiety rozpalała jego namiętność do ostatecznych granic. Nie usiłował
już nawet cucić jej i wydrążać z letargicznego uśpienia; umyślnie pozostawiał to samorzut-
nemu działaniu organizmu, by przedłużyć chwile upiornego upojenia. Zenitem rozkoszy
bywały momenty jej przebudzenia, gdy powoli, stopniowo, pod pasją jego pieszczot mar-
murowo białe, zimne ciało powlekało się różem krwi, w stężałe tętnice i arterie wlewał
się z powrotem błogosławiony fluid ciepła i życia, a ociężałe, firanką jedwabistych rzęs
przysłonięte oczy otwierały się szeroko i uderzały w niego zdumieniem i cichą skargą…
Aż zdarzyło się coś, co zaciążyło nad życiem Maspery dozgonną zagadką. Pewnego
razu stan letargiczny przeciągnął się ponad miarę. Mijały godziny, a Bożena leżała wciąż
sztywna, zimna, bez ruchu. Najpłomienniejsze pieszczoty nie zdołały przywrócić jej do
życia. Po upływie czterdziestu ośmiu godzin martwota pogłębiła się; ciało czyniło wra-
żenie zwłok. Groza śmierci zawisła nad łożem małżeńskim Masperów. Hrabia odchodził
od zmysłów. Rzucił się na kolana i okrywając ją pocałunkami, najczulszymi prośbami
i zaklęciami usiłował zawrócić ją z drogi wieczności. Obiecywał poprawę, ślubował nie
tknąć się więcej jej uwielbianego ciała. Na próżno. Bożena nie przebudziła się.
Maspera nie chciał, nie mógł w to uwierzyć. Zamknął się w sypialni ze zmarłą i niko-
go nie wpuszczał do wnętrza. Służbie powiedział, że pani zachorowała i pragnie spokoju.
Minęły cztery straszliwe dnie i cztery straszliwsze od nich noce. W piątą z rzędu, wysre-
brzoną światłem księżyca, gdy znów czuwał przy zwłokach i wpatrywał się w ukochane
rysy, usłyszał dźwięki muzyki w sąsiedniej sali. Otworzył drzwi i ujrzał w wykuszu naroż-
ni Bożenę grającą na organach. Odwróciła ku niemu natchnioną twarz, uśmiechnęła się
i znikła. Teraz już nie wątpił, że umarła.
Powrócił do ciała i objął je pożegnalnym uściskiem. Woń zwłok zmieszana z trupim
wyziewem świec uderzyła mu do głowy upiornym czadem. W płomieniach ponurej żądzy,
przy blasku konających gromnic posiadł ją po raz ostatni. Wtem uczul gwałtowny ból
na ustach. Zęby umarłej rozwarły się i zatopiły w jego wargach. Podniosły się powoli jej
powieki i z oczu strzeliły ognie życia. Objęła mu szyję skrętami białych ramion, owinęła
Zwidy wieczorne
się dokoła niego oplączą bluszczu. Z rozfalowanej jej piersi wypłynął dźwięk podobny do
gruchania kochanej synogarlicy i zlał się z jego okrzykiem w bachiczny dwugłos tryumfu.
— Bożeno! Bożeno!
Zdumienie odbiło się w jej oczach. Potrząsnęła głową na znak protestu:
— Nie jestem Bożeną. Spójrz mi uważnie w oczy!
Spojrzał i przekonał się, że kobieta, którą trzymał w objęciach, nie była jego żoną.
Przez oczy jej spoglądał na niego ktoś inny… Z zaziemskiej oddali usłyszał po raz ostatni
w życiu głos zmarłej:
— Bożena odeszła w zaświaty. Opuściła cię w planie fizycznym, by czuwać nad tobą
w sferze ducha. A iżeś ukochał ponad miarę moją ziemską postać i przeniosłeś ją ponad
piękno mej duszy, pozostawiam ci w spuściźnie ciało moje. Wola wyższa, przechylając się
do próśb moich, zezwoliła tej, którą teraz pieścisz, zająć opuszczoną przeze mnie cielesną
powłokę i zamieszkać w niej przy tobie jako małżonce. Zamiana ta ma przed światem
pozostać w tajemnicy i dlatego będziesz ją nazywał wobec ludzi moim imieniem. Lecz
winieneś wiedzieć, że należy ona do rzędu duchów po raz pierwszy wcielonych i stąd
spragniona jest życia i jego spraw. Że mnie zawdzięcza swoje określenie się w kształt i że ja
jestem poniekąd jej rodzicielką, przeto ode mnie przyjmie i swoje właściwe imię. Będziesz
ją nazywał w samotności waszych miłosnych uniesień Morfeną, czyli córką kształtu… —
Żegnaj mi, Henryku i żyj z nią szczęśliwie! Może Morfena przyobleczona w postać twej
pierwszej małżonki da ci tę pełnię szczęścia, której ja ci niestety użyczyć nie mogłam.
Takie były ostatnie słowa Bożeny i takim jej testament. Maspera posłuszny jej woli
wyszedł z żałobnej komnaty na świat z cudną małżonką wspartą na jego ramieniu. Lecz
radości już nie zaznał. Od tajemniczej nocy nigdy już uśmiech nie rozpogodził mu twarzy.
Ponury, zamyślony, przedwcześnie osiwiały, zamykał się w bibliotece i tam trawił samotne
godziny, nie dopuszczając do siebie nikogo, nawet żony. Kiedy indziej błąkał się po pu-
stych galeriach zamkowych i nasłuchiwał dźwięków nieuchwytnej muzyki. Czasem gonił
kogoś, wyciągał ramiona i obejmował niewidzialną postać namiętnym uściskiem. Nie-
raz zastawała go żona w wykuszu wieżowym przy organach, przechylonego przez grzbiet
krzesła i jakby tulącego twarz zalaną łzami do czyjejś twarzy.
Nie zdołała go ukoić namiętność Morfeny, przeciwnie — spotęgowała jeszcze jego
tęsknotę za tamtą. Aż pewnego rana, po burzliwej nocy zmysłów, znaleziono go u boku
żony z roztrzaskaną celnym strzałem czaszką. Wyszedł na szlaki wieczności, by tam spotkać
się z Niezapomnianą.
Zwidy wieczorne
ŚWIADEK MATERNA
Gdyby ktoś znienacka zagadnął w owym czasie Maternę, nad czym tak ustawicznie prze-
myśliwa, spotkałby się z pewnością z ponurym spojrzeniem jego czarnych, mocnych oczu
i z… milczeniem. Ten młody, przymierający głodem pod koniec każdego miesiąca aka-
demik był za dumny, by skłamać lub dać wykrętną odpowiedź. Więc byłby milczał.
Bo jak też przyznać się do myśli, które od dwóch tygodni opanowały wyłącznie jego
duchowe wnętrze, rozwielmożniły się w nim z uporem opętania? Jak podzielić się z dru-
gimi tymi ohydnie plastycznymi obrazami, w które przyoblekła się wtedy dziedzina jego
marzeń i pragnień? Było to niemożliwe, absolutnie niewykonalne.
Bezwzględna wyłączność i nasilenie myśli mogło stać się niebezpieczne, nawet groźne.
Materna niczego tak nie lękał się, jak swej wyobraźni, jak jej wypukłości, precyzyjności
i wykończenia. Wyglądało to na paradoks, a jednak było faktem. Bujność i wyrazistość
fantazji, dotychczas źródło jego dumy i próżności, wydała mu się w tym wypadku przy-
miotem fatalnym. Coś podszeptywało, by bezwarunkowo wyplenić rozpanoszone zielsko,
rozerwać w zarodku bujające jego sploty, jeśli chciał uniknąć nieobliczalnych w swej waż-
kości następstw.
Lecz wysiłki okazały się daremne i uporczywa myśl o zbrodni rozkwitła, podobna do
kraśnego krwią upiora…
Momentem zaczynu stał się ów wieczór dwudziestego piątego września w Ogrodzie
Strzeleckim, nastrojowy wieczór spowity w pierwsze festony jesiennych mgieł i oparów.
Znużony wielogodzinnym rozwiązywaniem zawiłych problemów matematycznych, odu-
rzony jeszcze czadem równań, symboli i wzorów, szedł Materna krętą ścieżyną ku plat-
formie szczytowej ogrodu. Wczesny zmierzch godziny szóstej zarzucał powoli na świat
szare przędziwa i kojarzył się z ciszą ustronia w doskonałą symfonię. Na górze, na pla-
cyku okalającym kort tenisowy nie było żywej duszy: samotne, puste ławki dumały pod
arkadami jesionowych spławów, wilgotne od rosy, nasiąkłe spełniającą się mgłą: zżółkłe,
krwawo pocętkowane liście klonów szeleściły cicho pod stopą. Gdzieś w dole, na jakimś
poddaszu, łkał wieczorny flet…
Wtedy na zakręcie ścieżki, w głęboko cofniętej niszy ogrodowej ujrzał na jednej z ła-
wek oboje Góranowskich, splecionych w uścisku. Poznali go… Przeszedł obok, nie po-
zdrawiając. Po chwili zawrócił ku miastu inną ścieżyną…
Szczególny traf kazał mu spotkać ich w tym miejscu po raz pierwszy od dnia zerwania
z Rysią i oglądać naocznie szczęście znienawidzonego przeciwnika. Po roku męki, gdy już
zdawało się, że wreszcie wywalczył sobie względną równowagę, gdy rozjątrzone ogniska
powoli zaczęły przygasać i ból przechodził w stan ścierpłego zobojętnienia…
Noc tę spędził bezsennie przy otwartym oknie i przy wtórze tłukącego się na strychu
wichru wypracował myśl, która odtąd prześladowała go zajadle przez dni czternaście, aż do
chwili obecnej. Treść jej zamknięta w ramy obrazu przedstawiała się z niezwykłą prostotą.
Materna widział przed sobą na owej ławce w ogrodzie swego rywala uduszonego jego
własnymi rękoma; uduszonego — nie zastrzelonego; strzał byłby formą zemsty mniej
bezpośrednią, nie wymagającą kontaktu fizycznego cor
cor — gdy uduszenie dawało
pełnię mściwego przeżycia, pozwalało napawać się wzrastającym z sekundy na sekundę
strachem ofiary i wyczuwać pod palcami stopniowo zwężające się tętno życia.
Obraz był tak wyraźny i natrętny, że chwilami przechodził niemal w halucynację;
zwłaszcza w porze wieczornej, gdy mętniały barwy i zacierały się kontury. Materna zaczął
unikać publicznych ogrodów i skwerów z ławkami, gdyż wywoływały one prawie zawsze
wizję. Zwidzenie przesłaniało sobą niekiedy obrazy świata rzeczywistego lub też przeglą-
dało przez nie jak przez szybę. Najsilniej rysowały się oczy Góranowskiego — wyszłe
z orbit, ścięte szkliwem grozy, z białkami wywróconymi do góry, gdzieś daleko w głąb
czaszki. Obok na ziemi leżał jego kapelusz — czarny, pretensjonalny „melonik”, którego
tak nie cierpiał; ten sam, który widniał obok niego na ławce w ów przeklęty wieczór
wrześniowy. Prawdopodobnie spadł mu z głowy w czasie szamotania się z nim, Materną,
i potoczył się o parę kroków na trawnik. Góranowski był w lakierkach i czarnym wizy-
Zwidy wieczorne
towym stroju. Na koszuli rozkładał się szafirową plamą żabotowy krawat. Zupełnie jak
wtedy. Tylko jej nie widział; postać Rysi była stale wyłączona poza ramy obrazu; jak gdyby
nie miała z nim nic wspólnego, jak gdyby nie chciał jej obecności w momencie spełnie-
nia. Bo w jej oczach nigdy by nie zamordował człowieka, o ile w ogóle byłby zdolny do
czegoś podobnego.
Pod koniec drugiego tygodnia, gdy uporczywość powtarzających się wizyjnie scen
stała się nie do zniesienia, wpadł Materna na śmieszny pomysł; sprzedał jakiemuś „hande-
łesowi” jedyne „porządne” ubranie, które miał na sobie w czasie owej fatalnej przechadzki
po ogrodzie: solidnie jeszcze wyglądające pepitkowe spodnie, ciemnogranatowy tużurek
i takąż kamizelkę. Rozstając się z tymi rzeczami, miał jakieś głuche przeczucie, że przez
to „przykłada siekierę do pnia” ścigających go myśli i obrazów. Nie wiadomo dlaczego
zdawało mu się, że przez pozbycie się tego ubrania usunie jeden z głównych czynników,
wywołujących ponure skojarzenia. Patrząc za handełesem, unoszącym w triumfie swą
zdobycz, doznał uczucia głębokiej ulgi: jak gdyby tracił z oczu niebezpiecznego świad-
ka, który mu ustawicznie przypominał jego czyn imaginacyjny; jak gdyby coś z niego
przywarło do ubrania i stało się zaczynem dręczących go zwidzeń.
Na pozór dziwaczny i dziecinny koncept okazał się w rezultacie zbawienny: od tej
chwili zmora fikcyjnej zbrodni przestała go nawiedzać. Czy było to wynikiem autosuge-
stii, czy też innych nieuchwytnych na razie przyczyn, nie wiedział. Niemniej fakt pozostał
faktem i Materna, jak ozdrowiony po długiej, przewlekłej chorobie, zaczął spoglądać na
świat weselej i z większą ufnością. Postanowił nawet z tego powodu za zdobyte pieniądze
trochę „uradować sobie duszę” i popić w gronie miłych towarzyszy. Zamiar zrealizował
nazajutrz wieczorem z taką precyzją, że koło północy świat cały zataczał mu się w oczach
rytmem wściekłego kankana. Dopiero nad ranem otrzeźwiał w jakiejś kawiarni u bo-
ku serdecznego druha, który mu wiernie dotrzymał towarzystwa aż do końca. Gdy „dla
podtrzymania nadwątlonej energii życiowej” wychylał trzecią z rzędu filiżankę „czarnej”,
wzrok jego, zabłądziwszy przypadkiem pomiędzy szpalty jednego z dzienników, zatrzy-
mał się uważniej na kronice wypadków bieżących; zmętniałe oczy przesunęły się ospale
po pierwszej ich kolumnie, przeszły w górę na drugą i nagle zatrzymały się na skądinąd
niewinnym nagłówku:
ie or nny
nde e .
Zaintrygowany, wziął do ręki gazetę.
Wczoraj w południe — brzmiała notatka — jakiś podejrzany osobnik okradł na placu
Solarnym handlarza starzyzną, Motia Feiga, w chwili gdy ten ostatni był zajęty rozmową
z kolegą po fachu. Feig rzucił się w pogoń za złodziejem, lecz wkrótce dał za wygraną,
nie czując się na siłach do dalszego pościgu. Przedmiotem kradzieży było świeżo nabyte
od jakiegoś „gościa” męskie ubranie, składające się z pary pepitowych spodni i granatowej
marynarki wraz z kamizelką. Biedny Feig jest podobno niepocieszony, bo stan zachowania
skradzionych mu rzeczy był wyjątkowo dobry. — Co za czasy! Kogo już nie okradają?
Materna uśmiechnął się:
— Interes ze mną nie przyniósł jakoś tym razem Motiowi szczęścia — rzekł, poka-
zując koledze artykuł.
— Dobrze mu tak! — odpowiedział Wolicki po przeczytaniu notatki. — Nie dość
już ponaciągał akademików? A zawsze hultaj zgłasza się pod koniec miesiąca, gdy koło
człowieka krucho i gotów oddać ostatnią choćby parę portek za małe pieniądze. Dobrze
mu tak, cyganowi. Ale czas już do „budy”. Dzień jak wół. Chodźmy, Władek!
I w różowych humorach wyszli z kawiarni.
Było to w środę dwunastego października rano. Przez cały ten dzień Materna czuł się
wybornie, nie mogąc wyjść ze zdumienia nad faktem, że nękająca go od dwóch tygodni
zmora usunęła się tak nagle, jak nagle przyszła. Równocześnie przeniknięty był głęboką
wdzięcznością i współczuciem dla Motia. Biedny, obdarty i wiecznie zachrypnięty Żydek
urósł mu w oczach do znaczenia męża opatrznościowego, stał się czymś w rodzaju ducha
opiekuńczego, który wyprowadził go „z domu niewoli”. Brała go nawet ochota, by od-
szukać handełesa i w jakiś sposób osłodzić mu dotkliwą stratę. Lecz ostatecznie zamiaru
zaniechał z obawy przed ośmieszeniem się.
A w czwartek po południu, w drodze powrotnej z „uniwerku” zatrzymał go i przykuł
do miejsca na rogu ulicy głos kamlota wykrzykującego sensacyjną nowinę dnia:
Zwidy wieczorne
— Straszne morderstwo w Ogrodzie Strzeleckim! Telegram „Gońca Porannego”,
trzydzieści groszy numer! Tragedia wieczoru jesiennego! Po trzydzieści groszy sztuka!
Materna kupił dziennik i wżerał się oczyma w komunikat pod tytułem o worn
z rodni w
ro ie
rze ec i .
Dzisiaj, trzynastego bm. — pisał anonimowy sprawozdawca — w godzinach poran-
nych znaleziono w Ogrodzie Strzeleckim na jednej z ławek obok kortu tenisowego w gór-
nej partii ogrodu zwłoki uduszonego mężczyzny. Tożsamości jego na razie nie ustalono.
Był to człowiek trzydziestokilkuletni, w czarnym wizytowym stroju z ciemnobłękitnym
krawatem. Nogi zamordowanego były obute w lakiery; obok ławki, na której zaskoczy-
ła go śmierć, leżał twardy kapelusz, tzw. melonik, firmy Habiga. Nieszczęśliwy uległ
napastnikowi widocznie dopiero po rozpaczliwej walce, której ślady noszą poszarpane
ubranie i liczne zadraśnięcia na twarzy i szyi. Morderstwa dokonano prawdopodobnie
w celach rabunkowych. Brak papierów przy zmarłym utrudnia stwierdzenie jego tożsa-
mości. Również nie zdołano na razie ująć zbrodniarza. Lecz podobno policja jest już na
tropie. Spodziewać się należy, że już najbliższe godziny przyniosą rozwiązanie ponurej
zagadki.
Gazeta wypadła z rąk Materny. Zatoczył się i oparł ciężko o mur kamienicy. Był bliski
omdlenia…
Dla niego nie istniała ta zagadka. On znał nazwisko ofiary. O tym nie wątpił. Lecz
kim był morderca?
Zachwiana na chwilę pod obuchem faktu przytomność umysłu powoli dźwignęła się
i podtrzymywana wysiłkiem woli zaczęła snuć męczące domysły. Powlókł się niepewnym
krokiem w głąb miasta.
Góranowski nie żyje! Stwierdzenie tego stanu rzeczy wydało się nieprawdopodobne
w swej oschłej, twardej prostocie… Uduszony! Właśnie uduszony! Nie zastrzelony, nie
przebity — lecz uduszony; o — tak, po prostu, parą mocnych głodnych mordu rąk.
Przypadek! Czysty przypadek! Zbieg okoliczności! Bo chyba to nie on, Materna? Co
za głupie przypuszczenie! A może? A może!… Idiotyzm! Kretyństwo! W jaki sposób?
Kiedy?
I zaczął skrupulatnie przechodzić w pamięci zajęcia swoje i ruchy z dni ostatnich.
Nie znalazł nic podejrzanego. Od dwóch tygodni unikał starannie ogrodu na Strzelnicy
i umyślnie nie zapuszczał się w jego dzielnicę. A czyn spełniono chyba niedawno: dziś rano
lub wczoraj wieczorem. Ogród — nie las; zwłoki nie mogły długo ujść ludzkiej uwagi.
Chociaż — kto wie? Wszystko na świecie możliwe. Zwłaszcza że pora jesienna, mglista.
Ogród ten jest na ogół mało odwiedzany. Mogło się zdarzyć, że od kilku dni nikt tam na
górę nie zajrzał. A w takim razie?
Maternę porwała wściekłość na samego siebie.
— No więc co w takim razie, durniu? Bardzom ciekaw, co w takim razie?
— W takim razie — odpowiedział mu chłodno jakiś głos przekory — Góranowskiego
mógł ktoś zamordować znacznie wcześniej, niż chcesz w nas wmówić; ot na przykład
w nocy z wtorku jedenastego bieżącego miesiąca na środę.
— Łżesz, głupcze! — bronił się zaciekle, czując, jak czoło pokrywa mu się zimnym
potem. — To niemożliwe! A zresztą, choćby nawet! Co mnie to wszystko obchodzi?
— Usiłujesz zapomnieć, że właśnie całą tę noc z wtorku na środę byłeś poza domem,
i to w stanie na półprzytomnym.
— Tak — ale ten filister Góranowski chyba nie miał zwyczaju wysiadywać po par-
kach nocami. Był na to za wygodny. Zresztą po co? Gdy się ma własny, z takim iście
burżuazyjnym smakiem urządzony dom… Cha, cha, cha! Co za idiotyczna argumentacja!
A jeśli mu raz w życiu przyszła do głowy właśnie taka romantyczna fantazja? Raz w życiu,
na godzinę przed śmiercią? He, he, he!…
Materna ściskał rękoma pulsujące skronie i próbował nie myśleć. Lecz uparty jakiś
rezoner zapuszczał mu coraz głębiej w duszę bezlitosną sondę i wiercił świdrem hipotez
i wniosków.
Tak wśród katuszy przeżył parę godzin tego piekielnego popołudnia. O godzinie siód-
mej pojawiły się nadzwyczajne dodatki gazet i parę wydawnictw wieczornych. Rzucił się
na nie z drapieżnością pantery. W kilka minut pochłonął wszystkie i odetchnął. Zbrod-
niarza wykryto i ujęto. Był nim niejaki Rozbań, notoryczny włamywacz, kilkakrotnie już
Zwidy wieczorne
karany u kradzież i pobicie. Jak donosił jeden z dzienników, Rozbań, ujęty przez władze,
od razu przyznał się do czynu. Podobiznę jego zamieścił ilustrowany dodatek „Kuriera
Wieczornego” z następującą uwagą:
Charakterystycznym szczegółem uzupełniającym długi szereg przestępstw tego osob-
nika jest okradzenie niejakiego Motia Feiga, handełesa z zawodu. Mianowicie w wigilię
zbrodni, we wtorek jedenastego bm., w samo południe, Rozbań wydarł z rąk przechodzą-
cemu przez plac Solarny Feigowi świeżo nabyte przez tegoż ubranie męskie i zbiegł z nim
szczęśliwie w kierunku rogatki. Lecz, jak sam obecnie wyraził się podczas przesłucha-
nia pierwiastkowego, ubranie to nie przyniosło mu szczęścia: miał je podobno na sobie
w chwili dokonania morderstwa, tj. w środę dwunastego bm. wieczorem, i nie zdążył się
przebrać w inne przed momentem aresztowania go, które nastąpiło dzisiaj koło godziny
piątej po południu. Zbrodniarz zdaje się przywiązywać do tego faktu nadzwyczajną wagę.
Prawdopodobnie mamy tu do czynienia ze znamienną, a tak częstą u ludzi tego pokro-
ju formą złodziejskiego przesądu. „Fatalne ubranie”, które Feig, wezwany w charakterze
świadka, natychmiast rozpoznał jako ukradzione mu przed dwoma dniami, składa się
z pary pepitkowych spodni, granatowej marynarki i takiegoż koloru kamizelki. Pierwot-
nym jego właścicielem był podobno jakiś ubogi akademik, od którego odkupił je Motio
w „czarną godzinę”…
Materna odetchnął z ulgą. Na wszelki wypadek — to nie on. A o to głównie chodziło.
Pozostawała osoba zamordowanego. Już po pierwszym gorączkowym przejrzeniu gazet
zorientował się, że dotychczas policja nie zdołała ustalić jego tożsamości.
A może to przecież nie Góranowski? — błysnął na moment ponętny domysł, lecz
zaraz zbladł i wypłowiał żrącym ługiem zwątpienia.
— Na wszelki wypadek należy dokładniej przestudiować pisma.
I wstąpił do ulubionej kawiarni na szklankę „czarnej”. Usłużny kelner przyniósł mu
cały stos gazet.
— Nadzwyczajny dodatek „Ekspresu Ilustrowanego”, jeszcze ciepły, spod prasy —
rzekł poufale, zwracając mu uwagę na jedno z czasopism. — Zawiera podobiznę zamor-
dowanego w Ogrodzie Strzeleckim.
Drżącymi rękoma rozłożył Materna dziennik. — Góranowski! — szepnął, ujrzaw-
szy fotografię ofiary, i usłyszał, że szczęka zębami jak w febrze. Lecz jeszcze nim zdołał
opanować wzruszenie i odwrócić oczy od twarzy nieszczęśliwego, usłyszał tuż obok siebie
jego ironiczny, pewny siebie głos. Nie wierząc uszom, podniósł od gazety szklane spoj-
rzenie i spotkał się oko w oko z rywalem; naprzeciw niego przy sąsiednim stole siedział
Góranowski z krwi i kości w towarzystwie starszego jegomościa i fiksował go zajadle.
Materna patrzył na niego jak spiorunowany.
— Hi, hi, hi: — śmiał się inżynier, ukazując garnitur drapieżnych jak u wilka zębów
— pan radca rzeczywiście przypuszcza coś podobnego?
— Nie tylko przypuszczam — odpowiedział mu jego towarzysz vis-à-vis — lecz je-
stem tego pewny.
Rozmowa obu panów miała charakter czegoś najnaturalniejszego pod słońcem. Ma-
terna miał ochotę obu ich, a zwłaszcza Góranowskiego, serdecznie za to uściskać. Rzu-
cił znowu okiem na podobiznę w „Ekspresie”, skonontował z rzekomym oryginałem
i przekonał się z radością, że jednak Góranowski żyje i że nie zniknął mu jak mara spoza
stolika naprzeciw. Lecz wciąż jeszcze nie dowierzał.
— Panie Jasiu! — zagadnął półgłosem przechodzącego obok płatniczego. — Kto jest
ten roześmiany pan naprzeciw?
— Inżynier Góranowski — usłyszał pełną oczywistości odpowiedź. — Czy go pan
nie zna? Zachodzi często do nas. Jest podobnie jak pan tutaj stałym gościem.
Materna wskazał płatniczemu podobiznę:
— Czy nie wygląda jak bliźniak tego pana?
Jasio spojrzał uważnie:
— Szanowny pan ma rację — rzekł, ukradkiem zerkając w stronę inżyniera. — Po-
dobni jak rodzeni bracia. Tylko tamten zdaje się mieć twarz trochę pełniejszą.
— To obrzęk pośmiertny.
— A tak, to możliwe. Uderzające podobieństwo! — I odszedł do pierwszej loży na
prawo, dokąd go wzywano.
Zwidy wieczorne
Materna pozostał w kawiarni do późna w noc, dotrzymując wiernie Góranowskiemu
towarzystwa na dystans i rozkoszując się jego szampańskim humorem; miał dla niego
szczerą, głęboką wdzięczność za ten humor i werwę. Gdy wreszcie koło drugiej po pół-
nocy inżynier wstał od stolika i zabierał się do wyjścia, Materna pożegnał go ukłonem.
Góranowski w pierwszej chwili zdębiał. Potem uśmiechnął się, zakaszlał wytwornie i od-
powiedział lekkim skinieniem głowy.
Głupiec! — pomyślał Materna — głupiec i flister pierwszoklaśny, lecz niech mu Pan
Bóg da zdrowie za to, że żyje.
Wesołkowa nuta amerykańskiej piosenki wtargnęła w tok refleksji i nie opuściła go
już tej nocy. Z tą melodią w uszach usnął nad ranem snem sprawiedliwego. Ocknął się
dopiero późnym wieczorem. Był wypoczęty i głodny. Wybiegł na miasto i zjadł tanią ko-
lację w studenckiej garkuchni. Potem z niemniejszym apetytem rzucił się do przeglądania
czasopism; polował przede wszystkim na sprawozdania z przebiegu śledztwa w sprawie
mordu; dziwnie go ta kwestia obchodziła.
—
wier enie o
o ci z
ordow ne o w
ro ie
rze ec i — przeczytał na-
główek w rubryce kroniki codziennej „Kuriera Wieczornego” i przebiegł szybko oczyma
treść zwięzłej notatki:
Mężczyzną uduszonym onegdaj w ogrodzie na Strzelnicy — donosił dziennik — jest
Stanisław Wierocki, przemysłowiec z Łodzi, przybyły do naszego miasta przed paru dnia-
mi dla załatwienia interesów rodzinnych. Ponieważ Wierockiego nikt tutaj nie znał i nie
znaleziono przy nim żadnych dokumentów osobistych, nie zdołano go od razu zidentyfi-
kować. Dziś tożsamość nie ulega wątpliwości, stwierdził ją brat zamordowanego, Adam,
który zaniepokojony dłuższą jego nieobecnością przyjechał dziś rano do L. Świętej pa-
mięci Wierocki osierocił żonę i troje dzieci. Morderca jego, Michał Rozbań, usiłował
wczoraj w nocy w więzieniu odebrać sobie życie, lecz zamiar udaremniono; złoczyńca
wkrótce będzie odpowiadał za swój czyn przed sądem przysięgłych.
Materna odłożył gazetę i zamyślił się. Sprawa Rozbania zainteresowała go silniej, niż
przypuszczał. Mimo „wyjaśnień” dzienników, mimo zeznań podsądnego, mimo stwier-
dzonej tożsamości ofiary. A już zdawało się, że uwolnił się definitywnie od tego kom-
pleksu torturujących go myśli, że skończył raz na zawsze z tą „chimerą”. Lecz było to
złudzenie. Materna czul, że mimo wszystko związany jest z tą „awanturą” organicznie.
Niewidzialne dla oka ludzkiego, podziemne jej kłącza wysuwały się splotem tysiąca ma-
cek i sięgały poń żarłocznie, by wciągnąć go w wiry posępnych kręgów. Bronił im się
rozpaczliwie, lecz bezskutecznie: malstrom zbrodni łechtał mu już lubieżnie stopy i nę-
cił ku sobie obietnicą ponurych spełnień… „Złoczyńca odpowie wkrótce za swój czyn”.
— Czy istotnie tylko za swój, bezwzględnie swój czyn? — Oto zagadnienie! Szczególny
zbieg okoliczności postawił je przed nim. Usłużny przypadek narzucił mu je z brutalną
siłą. Czy naprawdę tylko przypadek? A jeżeli poza tym było coś istotnego?…
Gdyby nie to podobieństwo do Góranowskiego, to przeklęte podobieństwo! Gdyby
nie to miejsce i nie to śmieszne ubranie ukradzione Motiowi — gdyby, gdyby. Lecz
właśnie było tak, właśnie tak, a nie inaczej. I ta forma czynu, ten sposób realizacji…
Dlaczego go udusił, dlaczego nie zadźgał nożem? Wszak podobno miał go przy sobie
w chwili spełniania czynu?… Dusza Materny stała się znów terenem zaciekłych zmagań.
Nieubłagany prokuratorski głos odniósł w nim w końcu zwycięstwo. W kilka dni potem
odwiedził Rozbania w więzieniu.
Dostęp do mordercy ułatwił mu znajomy sędzia. Spotkanie nastąpiło w godzinach
wieczornych, bez świadków. Więzień patrzył nań zrazu spode łba. Może uważał go za
wyżła policyjnego, wpuszczonego do celi dla wysondowania motywów zbrodni? Przez
parę minut milczał zawzięcie i patrzył na gościa z miną wyczekującą. By wzbudzić zaufanie,
Materna przemówił tonem usprawiedliwienia.
— Zapewne jest pan trochę zdumiony moją wizytą? Upewniam pana — nie przy-
chodzę tu z prostej ciekawości.
Rozbań milczał uporczywie, świdrując go przenikliwym spojrzeniem. Materna zapalił
papierosa.
— Nie jestem członkiem policji — mówił uspokajająco — ani tajnym detektywem.
Zwidy wieczorne
— Więc czego pan chcesz ode mnie, do starego diabła? — odburknął wreszcie nie-
gościnny „gospodarz”.
— Otóż to! To lubię. Lepsze przekleństwo niż uparte milczenie. Nie znoszę ludzi
milczących. Budzą nieufność.
— Zamordowałem człowieka — odciął się krótko Rozbań.
— Wiem o tym. I właśnie w tej sprawie tu przychodzę.
— Wynoś się pan stąd, pókim dobry! — krzyknął więzień i zacisnął groźnie pięści.
— Nie będę gadał o tym więcej ani słowa, z nikim. Już i tak wszystkie bebechy mnie
bolą od tego wypytywania. Zabiłem tego burżuja, bo mi się tak spodobało, i wiem, że za
to będę dyndał. Czego chcecie jeszcze ode mnie? Przecież nie wypieram się niczego.
Materna, nie zrażony wybuchem, palił dalej spokojnie papierosa. Rozbań stanął na-
przeciw i przymknął filuternie jedno oko:
— Pan detektyw chce mnie znów pociągnąć za język i bierze na kawał…
Gość zniecierpliwił się:
— Nie jestem detektywem, powtarzam raz jeszcze — odparł, uderzając w stół pięścią,
aż zadźwięczała szklanka. — Przyszedłem tu jak przyjaciel.
— Hi, hi, hi! — szydził Rozbań. — Cie go! Przyjaciel! Nie mam przyjaciół między
burżujami.
— Jestem biednym akademikiem — tłumaczył mu Materna — i uważam pana tylko
w części za winnego.
— Cha, cha, cha! — śmiał się szczerze rzezimieszek. — A to mi nowina! Pan wie
o mnie więcej niż ja sam o sobie. To ci filozof!
Lecz od tej chwili zaczął przypatrywać się gościowi z zainteresowaniem.
— Pan może uczy się na doktora od wariatów? — zapytał podejrzliwie. Materna
uśmiechnął się:
— Zgadłeś. Coś w tym rodzaju.
— To nie ma pan tu czego szukać — warknął znów tamten. — Mam wszystkie klepki
w porządku.
— O tym nie wątpiłem ani na chwilę — uspokoił go Materna — i nie zamierzam
z pana robić wariata. Dlaczego właśnie mordując Wierockiego użył pan do tego rąk, a nie
noża, który podobno miał pan przy sobie tego wieczora?
Pytania zrobiło pewne wrażenie. Rozbań rozchmurzył się i z namarszczoną twarzą
wpatrywał się w gościa.
— A to cholera jakaś z pana! — odpowiedział w końcu. — Włazi mi pan z butami
do mego wnętrza, jakby tam pan był gospodarzem.
I spojrzał ze szczerym podziwem.
— Kie licho kazało panu o to mnie dopytywać? A czy pan wie, że ja sam siebie o to
już parę razy nagabywałem?
Materna nadstawił uszu:
— Jak to?
— Ano tak, bo ja sam nie wiem, dlaczego nie przebiłem go od razu „majchrem”.
— Może coś pana w ostatniej chwili od tego powstrzymało?
Rozbań zamyślił się.
— Powstrzymać — odpowiedział po chwili — nie powstrzymało, ale coś mi jakby
szepnęło na ucho, że przyjemniej będzie go udusić.
Maternie błysnęły dziwnie oczy:
— Przyjemniej, powiadasz? Tak, tak — przyjemniej czuć pod palcami wijące się
w śmiertelnym strachu ciało wroga, nasycać się widokiem jego męki.
Rozbań przybliżył twarz ku twarzy gościa i związał oczy z jego oczyma.
— Skąd pan wiesz o tym wszystkim? — zapytał. — Ki diabeł panu to o mnie po-
wiedział?
— Tak było, nieprawdaż? — dopytywał się natarczywie Materna.
Rozbań cofnął się, zimny już i spokojny.
— Tak — rzekł ponuro — tak było w tej chwili. Nie chciałem go zrazu nawet zabijać.
Bo i po co? Wystarczyło zabrać mu portfel i ten złoty zegarek z łańcuszkiem. Potem nagle,
ni stąd, ni zowąd, „piknęło” mie coś, by dźgnąć go nożem. I już wyciągałem z kieszeni
„majchra”, gdy przyszła ochota zadusić. Taki mi się ten burżuj nagle wydał obmierzły,
Zwidy wieczorne
tak ci mię coś do niego pchało z tymi gołymi rękami, że rzuciłem się mu ku szyi, niby
ten wilk na przednówku ku końskiej gardzieli. Stało się to w jednej chwili. Dopiero gdy
mi się obsunął z ławy, jako ten wór z piachem z rozkrzyżowanymi rękami, przyszło mi
na myśl, że całkiem niepotrzebnie zamordowałem. Puszczać krew — to ta puszczało się
nieraz — ale zakatrupić człeka na amen — to jeszczem ani razu przedtem nie zakatrupił.
Ha! Stało się. Pierwszy to mój umrzyk i ostatni.
Zwiesił ponuro głowę.
— A skądże się pan właściwie znalazł w Ogrodzie Strzeleckim tego wieczora? —
zapytał Materna.
— Skąd się tam wziąłem? — powtórzył więzień machinalnie i zmarszczył czoło, usi-
łując odtworzyć sobie w pamięci sytuację. — Dalibóg, nie wiem, skąd się tam wziąłem
w ten przeklęty wieczór… Aha! Przypominam sobie. Byłem trochę „chirny”; wywlokłem
się tęgo już „wstawiony” z knajpy na Podwalu i poszedłem przed siebie na chybił trafił.
Jakieś licho zawiodło mię na to miejsce. Tfu!
Splunął i rzuciwszy się na łóżko, zapalił papierosa. Materna był z siebie i wizyty zu-
pełnie zadowolony. Podszedł ku „gospodarzowi”, poklepał go po ramieniu i rzekł na
pożegnanie:
— Dziękuję panu. Jakoś to będzie.
Rozbań nie raczył odpowiedzieć. Wszedł dozorca więzienny i zwrócił gościowi uwagę
na to, że wizyta zbyt się przeciąga. Materna przyznał mu rację:
— Ma pan słuszność. Już idę. die , mości Rozbań!
I nucąc piosenkę, wyszedł z celi.
Nadszedł dzień rozprawy. Chociaż proces Rozbania pozbawiony był zupełnie pieprzy-
ka sensacyjno-erotycznego, publiczność tłumnie wypełniła salę; przeważali mężczyźni;
zjawiło się kilku profesorów uniwersytetu i kilku lekarzy psychiatrów. Podobno parę dni
przedtem przebąkiwano na mieście o szczerym zainteresowaniu, jakie okazał podsądne-
mu jakiś młody, bliżej nieznany akademik. Być może ta pogłoska zaostrzyła ciekawość
ludzką i ściągnęła tak liczne audytorium.
Lecz w miarę rozwoju postępowania sądowego twarze wydłużały się wyrazem roz-
czarowania: żadnych pikantnych szczegółów, ani cienia psychologicznych subtelnostek,
sprawa przedstawiła się jako pospolity mord dla celów rabunkowych, jako jedno z tych
nieprzeliczonych stereotypowych przestępstw, które od czasu do czasu wyrzuca na po-
wierzchnię zatruta magma wielkiego miasta. Ludzie ziewali. Nawet przewodniczący try-
bunału, surowy, dystyngowany pan w birecie, nie ukrywał swego znudzenia co chwila
zasłaniając dłonią usta i spoglądając znużonymi oczyma przez okno na podwórzec wię-
zienny. Szara nuda rozsiadła się w sali. Potęgowało ją zachowanie się podsądnego: Rozbań
odpowiadał apatycznie, niechętnie, z rezygnacją. Nie usiłował nawet bronić się i każdym
niemal słowem paraliżował wysiłki swego oficjalnego obrońcy. Sytuacja stawała się bez-
nadziejna. Zeznania nielicznych świadków, przeważnie funkcjonariuszy policji i rodziny
zamordowanego, nie obfitowały w momenty nowe i nie ożywiły monotonii przewodu
sądowego. Sprawa była jasna i wyrok zdawał się być z góry przesądzony.
— Będzie wisiał, jak mi Bóg miły! — zwierzał się konfidencjonalnie młodszemu
koledze „po fachu” stary wyga sądowy, woźny Skwiercz.
— I mnie się coś tak widzi — przytwierdzał tamten.
Opinię służby podzielała też większość publiki. Toteż obrońca Rozbania miał mi-
nę żołnierza, któremu powierzono straconą placówkę. Wtedy wystąpił Materna. Stanął
przed trybunałem blady i silnie wzruszony: na twarzy wychudłej, z zapadłymi głębo-
ko policzkami, widniały ślady przebytych zmagań wewnętrznych, w oczach grały ponure
blaski. Parę kobiet na widowni wzięło go natychmiast w krzyżowy ogień lornetek.
— Wysoki Trybunale i wy, Szanowni Panowie Przysięgli! — zaczął głosem drżącym
od wzruszenia. — Sprawa, którą przychodzi wam dziś sądzić, nie jest tak prosta, jakby
się na pierwszy rzut oka zdawało. Czyn podsądnego, przedstawiający się na pozór jako
pospolite morderstwo dla celów rabunkowych, jest w rzeczywistości wypadkową naj-
różnorodniejszych czynników i wpływów, których nieubłagany splot zaciążył nad nim
fatalnie. Wysoki Sądzie! Zadaniem moim będzie przedstawić panom właściwy rodowód
tego czynu. Posłuchajcie!…
Otarł chustką czoło i po chwili wśród absolutnej ciszy mówił dalej:
Zwidy wieczorne
— Przede wszystkim należy stwierdzić dwa ponad wszystko ważkie fakty: po pierw-
sze, że świętej pamięci Wierocki, uduszony przez Rozbania w Parku Strzeleckim, był
łudząco podobny do mego osobistego wroga, obecnego tu na sali wśród panów przy-
sięgłych, którego nazwiska nie chcę wymieniać ze względów natury czysto prywatnej
i którego nazwijmy dlatego panem B.; po drugie, że przez dwa tygodnie przed czynem
Rozbania nosiłem się z upartym zamiarem zgładzenia ze świata wspomnianego B., i to
w sposób zupełnie podobny do tego, w jaki Rozbań zamordował świętej pamięci Wieroc-
kiego. Z tymi dwoma faktami wiąże się trzeci, nie mniej charakterystyczny dla sprawy:
Rozbań dokonał czynu w moim dawnym ubraniu, które dziwnym zbiegiem okoliczności
wpadło mu w ręce na kilka dni przed zbrodnią. Wysoki Sądzie! Wniosek, jaki wycią-
gnąłem z tych trzech faktów, wniosek nieodparty, dla mnie oczywisty, choć druzgocący,
jest taki: Rozbań był poniekąd symbolicznym realizatorem moich myśli, które ponurą falą
zbrodni obiegły dom jego duszy, znajdując w nim podatny na swoje podszepty rezonans.
Zabójca świętej pamięci Wierockiego jest tylko w części winien jego śmierci. Wspólni-
kiem jego, niestety, jestem ja! Sumienie, ten najwyższy sędzia człowieka na ziemi, każe
mi wziąć na siebie część odpowiedzialności za ten czyn. Sędziowie Przysięgli! Należę do
kategorii ludzi umiejących myśleć mocno i wyjątkowo plastycznie, do rzędu tych, któ-
rych myśli lubią przybierać formę silnych, jaskrawymi barwami przesyconych obrazów
i unoszą się gdzieś w sferze psychicznego planu w postaci ciemnych, żądnych realizacji
wirów. Myśli i chcenia ludzi mojego pokroju — to niby zatrute wyziewy duszy, błąkające
się samopas w przestworzach środowiska — to jadowite monady, szukające swych zło-
wieszczych spełnień. Biada temu, w którym znajdą powolne sobie narzędzie, w którego
wnętrze spłyną wężową falą, polaryzując elementy jego jaźni na swoją modłę! Panowie!
Nie twierdzę, że Rozbań jest niewinny, lecz z całą stanowczością utrzymuję, że spełniając
swój czyn, uległ po części moim zbrodniczym pragnieniom. Nie ulega wątpliwości, że
kwitły w nim pewne predyspozycje do zbrodni, lecz też nie ulega dla mnie wątpliwo-
ści, że ich skrystalizowanie nastąpiło pod moim nieuświadomionym i niezamierzonym
wpływem. Rozbań „wyręczył” mnie poniekąd w sposób na poły symboliczny, mordując
człowieka podobnego do B. w miejscu, w którym i ja widziałem go oczyma wyobraźni
uduszonego mymi własnymi rękoma. Ponury ten symbolizm akcentuje fakt, że Rozbań
dokonał czynu w moim przebraniu. Rozbań, Wysoki Sądzie — to jakby ja w roli morder-
cy; Rozbań — to mój nieszczęśliwy „zastępca”. Dlatego zechciejcie, Panowie Przysięgli,
wydając wyrok na podsądnego, uwzględnić wszystkie podkreślone przeze mnie motywy
i nie kierować się wyłącznie zewnętrzną linią zdarzeń. Niewątpliwie, pozory przemawiają
przeciw niemu — lecz są to tylko pozory. Pamiętajcie, Szanowni Panowie, że pod po-
wierzchnią tej sprawy tętni głucho podziemne źródlisko zbrodni. Dlatego błagam was
w imię prawdy i sumienia, nie osądzajcie go zbyt surowo. To nie tyle morderca, ile czło-
wiek bardzo nieszczęśliwy… Skończyłem.
Wyczerpany, usiadł Materna z powrotem na ławie świadków, wodząc błędnymi oczy-
ma po otoczeniu. W sali panowała cisza. Nagle skądś, z górnych rzędów widowni, ode-
zwało się tłumione wstydem łkanie…
Podniósł się z miejsca prokurator. Mówił płynnie, ze swadą. Znać było rutynę. Oskar-
żał ważko, bezwzględnie. Operował nagimi faktami. Nad zeznaniami ostatniego świadka
przeszedł do porządku, ostentacyjnie ignorując. Zamknął akt oskarżenia zupełnym potę-
pieniem podsądnego i domagał się surowego, sprawiedliwego wyroku. Wywołał wrażenie
przygnębiające.
Nie zdołało go zatrzeć przemówienie obrońcy z urzędu. Jego oschła, słabo orientująca
się w sferze psychicznych subtelności umysłowość nie umiała czy nie chciała skorzystać
z tworzywa obrończego, dostarczonego przez Maternę. Ostatecznie zdobył się tylko na
apel do serc przysięgłych i na nie popartą przekonywującymi racjami prośbę o akt łaski.
Postępowanie sądowe zamknięto. Na dany znak sędziowie przysięgli usunęli się do przy-
ległego pokoju na naradę. Trwała przeszło godzinę. Przez cały czas nikt z publiczności
nie opuścił sali ani na chwilę: naprężone oczekiwanie trzymało wszystkich na uwięzi.
Wreszcie wrócili. Przewodniczący ogłosił werdykt sędziów przysięgłych. Na pytanie
pierwsze, czy Michał Rozbań winien jest zbrodni morderstwa, dokonanej na osobie świę-
tej pamięci Wierockiego — odpowiedziano sześcioma głosami: tak, sześcioma: nie. Na
Zwidy wieczorne
pytanie drugie w kierunku zabójstwa odpowiedziano dziewięcioma głosami: tak, trzema:
nie.
Po krótkiej naradzie z sędziami prezydent trybunału wydał wyrok następujący:
— Sąd okręgowy karny w L. po werdykcie sędziów przysięgłych orzeka, że Michał
Rozbań winien jest zbrodni zabójstwa, dokonanej na osobie świętej pamięci Wierockiego
dnia dwunastego października bieżącego roku, i skazuje go za to na dziesięć lat ciężkiego
więzienia.
Po sali rozpraw powiało uczucie ulgi. Ktoś zaklaskał. Prezes sądu zmarszczył się, ogar-
niając surowym spojrzeniem publiczność. Obrońca nie zgłosił sprzeciwu. Rozbań przyjął
wyrok z pochyloną nisko głową. Gdy odprowadzany do więzienia mijał ławę świadków,
zatrzymał się przed Materną i ruchem nagłym, nieoczekiwanym, pochylił się ku jego
ręce. Tamten wyszarpnął mu ją zażenowany i rzekł na pożegnanie:
— Bądź zdrów, Rozbań! A pamiętaj, popraw się, gdy wejdziesz znów pomiędzy ludzi!
Więzień podniósł nań spojrzenie mętne od łez.
— Na pamięć matki mojej — odpowiedział mocno — przyrzekam to panu. Kanalią
będę ostatnią, jeżeli tego nie dotrzymam. Niech mnie cholera weźmie, gdy będzie inaczej.
I rozpłakał się jak dziecko.
Gdy Materna wychodził z gmachu sądowego, zauważył, że ludzie spoglądają nań z sza-
cunkiem i z uprzedzającą grzecznością robią mu miejsce. Przeszedł, nie podnosząc oczu,
pod pręgierzem spojrzeń…
Wtem wyszedł z tłumu jakiś mężczyzna i zastąpił mu drogę. Materna spojrzał i poznał
Góranowskiego. Stał przed nim z odkrytą głową i mówił głosem do głębi wzruszonym:
— Dzielny z pana człowiek. Przepraszam pana w imieniu własnym i w jej imieniu za
wszystko, co go od nas spotkało. Czy może nam pan przebaczyć?
Materna milcząco podał mu rękę…
Tego dnia wieczorem ujrzawszy się w lustrze, ze zdumieniem stwierdził, że osiwiał
zupełnie.
Zwidy wieczorne
WIZYTA
Zabieram się do skreślenia tej krótkiej opowieści z pewnym wzruszeniem. Z powodu
przewlekłej choroby od dwóch lat niemal nie brałem pióra do ręki. Jest to więc ponie-
kąd ponowny debiut. Stąd czuję się trochę niepewnie; odwykłem od pisania. A przy
tym sam temat działa hamująco — temat, mówiąc językiem wrogów fantastyki, wzięty
„wprost z życia”, zaczerpnięty z moich bezpośrednich, osobistych przeżyć — dosłownie,
bez ogródek, bez przenośni — ordynarnie realnych przeżyć.
Cóż, panowie życiowcy, witaliści-realiści, może raz przecież będziecie ze mnie zado-
woleni, co? A może… może właśnie nie. Bo widzicie, najmilsi, taką już mam niemiłą
nawyczkę, że nawet najpospolitsze zdarzenie przekształca mi się w coś fosforyzującego
dwuznaczną poświatą tajemnicy. Taki już sobie jestem. Na to nie poradzi. I może właśnie
temu zawdzięczam swoją odrębność, która nie wszystkim do smaku. Cóż robić? Bywają
i tacy widocznie potrzebni na tym szerokim, bożym świecie. Choćby na to, by na prze-
kór przemądrzałym osobnikom zaświadczyć o istnieniu nadzmysłowego rzeczy porządku,
choćby na to, by jak semafor pośród nocy błysnąć od czasu do czasu ostrzegawczym sy-
gnałem.
Mistyka — powiadacie? Nie chcę używać wyrazów, które działają niekiedy jak czer-
wona płachta. Może tylko tajemna logika zdarzeń. Lubię dopatrywać się w sprawach tego
świata ukrytych związków. Wszystko, cokolwiek się dzieje, ma swoje głębsze znaczenie.
Przypadek nie istnieje. Pod powierzchnią zdarzeń najbanalniejszych biegną niewidzialne
dla oka fizycznego arterie. Wyczuć ich tętno, podchwycić utajoną pulsację — oto zadanie
artysty.
Było to parę lat temu, w połowie sierpnia. Zniechęcony przydługą już słotą przerwa-
łem wilegiaturę w górach Beskidu Wschodniego i wróciłem na dwa dni do ukochanego
Lwowa. W taką szarugę zawsze jakoś raźniej w mieście: kawiarnia, teatr, kino, koncert,
gazety — no i możność przenoszenia się z miejsca na miejsce po chodnikach, po bruku,
nie po tym beznadziejnym błocku zapadłej wsi góralskiej w Gorganach.
Znalazłem się tedy znów we Lwowie. Miasto spoglądało na mnie spoza okien tram-
waju osowiałe, zamazane dżdżem, wyludnione. Martwy sezon. Koło świętej Elżbiety
spojrzałem mimo woli na zegar wieżowy. Była czwarta po południu. Doskonała pora na
podwieczorek w „Wiedeńskiej”. Melanż cedzony, porcja „Figara” dla odświeżenia w pa-
mięci ancuszczyzny, przegląd krajowych dzienników, a potem, koło siódmej teatr —
pod warunkiem, że grają dramat. Program ułożony.
Jakiś młody mężczyzna, który wskoczył do pojazdu na rogu Wiśniowieckich i usiadł
naprzeciw, obserwuje mnie od pewnego czasu. Co u licha? Czy mam rogi na głowie?…
Twarz jakaś mi znajoma, życzliwie uśmiechnięta. Przypominam sobie, że przecież z zawo-
du jestem nauczycielem (zawsze o tym zapominałem w czasie letnich wakacji). Pewnie
któryś z byłych uczniów.
Nie omyliłem się. Właśnie zdejmuje kapelusz i wita mnie uświęconym przez tradycję
lwowskim sposobem:
— Sługa pana profesora.
Odpowiadam na ukłon i podaję rękę trochę zakłopotany, bo nie wiem właściwie ko-
mu.
— Szanowny pan — zaczynam rozmowę, bezskutecznie wysilając pamięć — zapewne
kiedyś, przed laty…
— Ostaszewski, do usług — pomaga mi poczciwiec. — Stanisław Ostaszewski, były
uczeń pana profesora w Gimnazjum Króla Batorego w klasie III A.
— Ach tak — odpowiadam z ulgą i czepiam się skwapliwie informacji jak tonący
liny ratunkowej — tak, tak — teraz przypominam sobie. Wybaczy pan, że od razu nie
poznałem. Gimnazjum Batorego — to moja pierwsza posada nauczycielska. Byłem wtedy
tak zwanym świeżo upieczonym suplentem. Tyle lat, tyle lat.
Zwidy wieczorne
— Równo dziewiętnaście. A ja poznałem pana profesora od razu. Mimo zgolenia
bródki — dodał z widoczną intencją powiedzenia mi komplementu. — Nic się pan pro-
fesor nie zmienił. Zwłaszcza wyraz oczu tak charakterystyczny pozostał ten sam.
— Kapitalne! Więc już jako trzynastoletni chłopak obserwował pan tak bystro wyraz
oczu swych nauczycieli i zapamiętał tak dokładnie?
Uśmiechnął się.
— Spostrzeżenie moje w tym wypadku wiąże się z pewnym pamiętnym dla mnie
zdarzeniem z życia szkolnego. Stąd trwałość wspomnienia i obserwacji.
Byłem zaintrygowany.
— Czy mogę wiedzieć, przy jakiej to sposobności?
— Ależ owszem. Zdarzyło się na jednej z lekcji łaciny, że kilkunastu kolegów z rzędu
oberwało dwóję od pana profesora podczas przeprowadzania tak zwanej retrowersji. Strach
padł na klasę, bo żniwo dwój było wyjątkowo obfite. Pan profesor poirytowany zaniechał
pytania słabeuszy, wiedząc z góry, że „dziś nie pójdzie” i zaczął egzaminować prymusów.
Lecz z tymi nie można było jakoś dojść do ładu. Sypali się jeden po drugim. Feralny
dzień. Przyszła wreszcie kolej i na mnie, który uchodziłem za najlepszego latynistę.
—
e
d ri rio eni ² — pomyślałem i przeżegnałem się w duchu jak skazaniec
przed egzekucją.
— Ostaszewski — usłyszałem nagle tuż nad uchem — i ty także pleciesz dziś same
głupstwa?
Podniosłem skruszone spojrzenie i spotkałem się z oczyma pana profesora. Był w nich
w tej chwili błysk gniewu i podniecenia. Nagle, niemal momentalnie, wyraz ich zmienił
się: spojrzenie złagodniało, jakby odprężyło się, zaciągnęło mgłą zamyślenia; najniespo-
dziewaniej w świecie podszedł pan ku oknu i wyjrzał na ulicę. Miało się wrażenie, że
zapomniał pan zupełnie o tym, gdzie jest, w jakim charakterze i w jakim momencie.
Otoczenie było panu doskonale obce. Wyglądało to tak, jak gdyby pomiędzy profesorem
a klasą stanęła spiżowa przegroda. Po chwili odwrócił się pan od okna, powiódł po nas
spojrzeniem kogoś, kto dopiero powrócił ze stron bardzo odległych i ogromnym wysił-
kiem woli opanował się pan; na ustach pańskich pojawił się zarys uśmiechu i chowając
z westchnieniem notes, rzekł pan już całkiem spokojnie:
— Przejdziemy do nowej lekcji.
— O ile sobie przypominam — zauważyłem, gdy Ostaszewski skończył — mówił
pan coś o charakterystycznym dla mnie wyrazie oczu. Ależ ten wyraz z owej odtworzonej
przez pana tak dokładnie chwili był czymś wyjątkowym, jedynym. Więc nie można o nim
mówić jako o charakterystycznym dla mniej
— Otóż właśnie można. Bo wyraz oczu pańskich zaobserwowany wtedy przeze mnie
po raz pierwszy nieraz jeszcze potem powtórzył się. I teraz w tramwaju przed chwilą także.
Uważam go za coś istotnego, charakterystycznego.
— Ach tak. Teraz rozumiem.
Przeszliśmy do innego tematu. Z rozmowy dowiedziałem się, że Ostaszewski jest in-
żynierem górniczym i pracuje w salinach wielickich. Przed miesiącem zaręczył się z piękną
lwowianką i właśnie teraz przyjechał do niej w odwiedziny. Koło Poczty Głównej zerwał
się z miejsca:
— Tu muszę wysiąść.
Pożegnałem go, życząc szczęścia z ukochaną. Wysiadł, a jego miejsce zajęła jakaś ko-
bieta. Tramwaj ruszył w dalszą drogę.
Mimo woli rzuciłem okiem na moje nowe i
i . Piękna, o pociągłym owalu twarz
tej pani, z oczyma lekko skośnymi jak u Japonki, była mi skądś znana. I ona zwróciła na
mnie uwagę, i zdawała się przypominać. Nagle zorientowałem się:
— To Jadwiga Osocka!… Zawsze tak samo piękna i chłodna. Jadwiga… Imię, które
tyle już razy odegrało w mym życiu przeznaczeniową niemal rolę. Imię najsłodsze niegdyś
i najnienawistniejsze zarazem. Imię dwóch kobiet. Jednej z nich zawdzięczałem jedno
z najpiękniejszych przeżyć miłosnych, drugą — przeklinam. Wierzę w wyjątkową, fatalną
siłę niektórych imion.
² e d ri rio eni (łac.) — dochodzi do ostateczności. [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
Z kobietą siedzącą naprzeciw nie łączyły mnie wprawdzie nigdy serdeczniejsze sto-
sunki, lecz należała do rzędu tych, które mogły zaważyć w mym życiu, gdyby tego chciały.
Jadwiga Osocka była moją pierwszą, młodzieńczą miłością — tym głębiej wyrzeźbioną
na ekranie mych wspomnień, że nieodwzajemnioną. Był to cichy, nie narzucający się po-
dziw dwudziestokilkuletniego młodzieńca dla panny otoczonej zawsze rojem wielbicieli,
odpornej na słodkie słówka, zabójczo niedostępnej. Taką przynajmniej odtworzyłem ją
sobie w pamięci w tej chwili przypadkowego spotkania. Znałem ją zresztą tak mało i tak
krótko. Na trzech zabawach karnawałowych, które sprowadziły nas oboje na teren tej
samej sali balowej, zamieniłem z nią zaledwie parę słów podczas jakiegoś rozszalałego
tęsknotą stepową rosyjskiego walca. I ten jeden jedyny taniec, w którym wolno mi było
na chwil parę otoczyć ramieniem jej kibić, wyżebrałem niemal spojrzeniem. Harda była
dziewczyna! Duma pewnej swego uroku piękności przebijała się nawet w jej skromnych,
surowych nieomal toaletach z czarnej koronki i jedwabiu.
Jedyną żywszą plamą, odcinającą się na tej żałobnej, nie licującej z jej dziecinną urodą
sukni była duża, herbaciana róża przypięta do gorsu. Może właśnie ta prostota w stroju
i pewna lekko zaakcentowana niedbałość w ruchach pociągnęły mnie ku niej z taką si-
łą. A może jej chłód i wyrafinowana obojętność. Na ostatnim wieczorku w „Kasynie”,
w wigilię środy popielcowej zapytałem, czy mogę złożyć wizytę jej bratu, który się nią
opiekował po śmierci rodziców, popatrzyła mi zimno w oczy:
— A to w jakim celu?
Odszedłem bez pokłonu. Odtąd straciłem ją z oczu na lata. Potem gdzieś i na ulicy
ujrzałem w towarzystwie jakiegoś mężczyzny roześmianą jadowicie szyderczym uśmie-
chem. Już wtedy życie wytrawiło na tej klasycznie pięknej, posągowo zimnej twarzy swe
pierwsze ślady: cień goryczy pokryty grymasem ironii. Przeszedłem niezauważony. Od-
tąd nie spotkałem jej ani razu. Później przypadkowo dowiedziałem się, że wyszła za mąż
za urzędnika bankowego, nazwiska męża mi nie wymieniono. Zresztą wtedy było mi to
już zupełnie obojętne. Ból zadany mi przez nią zwiotczał już od dawna, zatracił ostrość
kantów i przeszedł w błękitnolazurowy gobelin wspomnienia: Jadwiga „Japonka” stała
się jedną z miniatur przeszłości zasnutych lekką krepą melancholii…
Tramwaj wyjeżdżał już z parowu ulicy Sykstuskiej i wślizgiwał się po „relsach” na
gwarne, mimo niepogody, Wały Hetmańskie. Powstałem i objąłem raz jeszcze spojrze-
niem „Japonkę”. I ona gotując się do opuszczenia wozu, popatrzyła na mnie. Zdjąłem
kapelusz. Odpowiedziała na ukłon z uśmiechem i podała mi rękę.
— Pan Stefan, o ile się nie mylę? — zapytała tak dobrze mi znanym, poprzez lata
melodyjnie dźwięczącym con r o.
— Do usług. Ten sam.
Wysiedliśmy.
— Przesiadam się na wóz w kierunku Zielonej — poinformowała mnie już na po-
ziomie chodnika. — Jeżeli ma pan ochotę i czas wolny, może mnie pan odprowadzić.
Wracam do siebie.
— Z przyjemnością.
Przeszliśmy jezdnię ulicy Legionów i wkrótce jechaliśmy „siódemką” jak para do-
brych, starych znajomych. Była nadspodziewanie rozmowna. Ze zdumieniem skonstato-
wałem, że w ciągu piętnastu minut jazdy zamieniłem z nią więcej słów niż w ciągu całej
naszej poprzedniej znajomości. Z uczuciem przyjemnego poniekąd zdziwienia zauważy-
łem też, że jest teraz „przystępniejsza” i bliższa, znikł zupełnie dawniejszy patos dystansu.
Powiedziałem jej to wprost, bez ogródek. Popatrzyła zdziwiona i jakby zaskoczona.
— Uważa pan, że mówię za wiele?
— Przeciwnie, uważam, że zachowuje się pani teraz w stosunku do mnie daleko
sympatyczniej niż na przykład wtedy w Kasynie przed laty.
Roześmiała się trochę złośliwie.
— A może tylko tak się to wszystko panu po latach wydaje. I pan się znacznie zmienił
od tego czasu.
— Nic dziwnego. Czterdziestka na karku.
— Nie chodzi mi o wygląd. Owszem, wygląda pan teraz zdrowiej i bardziej po męsku
niż na tym ostatnim „naszym” balu. Idzie mi o sposób obejścia się z ludźmi. Nie jest
Zwidy wieczorne
pan już dzisiaj nieśmiałym niuńką sprzed laty. Wyrobił się pan towarzysko — dodała
protekcjonalnie.
Widocznie zupełnie fałszywie tłumaczyła sobie wyraz niesmaku, jaki odbił się na mojej
twarzy na dźwięk słowa: „niuńką”.
— Mimo wszystko — broniłem swej tezy — mam wrażenie, że i pani pod tym
względem zmieniła się na korzyść i nie jest skąpa w słowa, jak dawniej.
— Być może. Życie zmienia ludzi bardzo. Pan żonaty? — zapytała nagle bez widocz-
nego związku z poprzednim.
— Tak i nie.
— Jak to?
— Nie żyję z żoną.
— Ach tak. Podobnie jak ja z moim starym. Nazywam się obecnie Rustemowa.
— O tym nie wiedziałem.
— O czym?
— O separacji.
— Skądże miał pan wiedzieć? Od owego wieczora w Kasynie przestał się pan chyba
mną interesować?
Piękne, choć złe, japońskie oczy spoglądały w oczekiwaniu na sprzeciw.
— Nie mogłem się przecież pani narzucać — odparłem z wolna — byłoby to bezce-
lowym.
— No tak — to prawda. Nie lubię belów. Pan jest profesorem, nieprawdaż, o ile
sobie przypominam?
— Tak pani. Pamięć nie zawodzi. Jestem „belem”, jak pani w swej uprzejmości
raczyła mię nazwać.
— No, no, bez obrazy! Lubię być czasem prostą w słowach.
— Co prawda, to nie grzech — pomyślałem.
Tramwaj dojeżdżał do bramy Cmentarza Łyczakowskiego. Rustemo powstała.
— Jesteśmy u celu.
Po opuszczeniu wozu zatrzymała się na chwilę niezdecydowana. Już ciągała rękę na
pożegnanie, gdy wtem coś złośliwego błysnęło w czarnych skośnych oczach i cofnęła ją.
— Może przejdziemy się trochę po cmentarzu — zaproponowała. — Deszcz ustał
i zaczyna się wyjaśniać.
Wskazała gestem zapraszającym cmentarz:
— Proszę do wnętrza. Oto mój park. Skrzywiłem się nieznacznie.
— Dawniej, gdy było się młodszym, chętnie błądziłem pomiędzy grobami. Dziś nie
jestem zwolennikiem przechadzek cmentarnych.
Uśmiechnęła się końcami ust.
— Boi się pan śmierci? — zapytała wpatrzona w perspektywę alei głównej. — Czter-
dziestka na karku, co? A ja czuję się tu jaku siebie. Jakby w jakim ogrodzie publicznym.
Mieszkam obok, przy Piekarskiej i często tu zaglądam.
Spojrzała mi w oczy z zalotnym uśmiechem.
— Może dla mnie zrobi pan dziś to poświęcenie i podda się na parę minut nastrojom
cmentarnym? Nie zabawimy długo. — Patrzyłem na nią zamyślony. — Czemu mi się pan
tak badawczo przypatruje?
— Nie byłbym nigdy przypuszczał, że umie pani spoglądać zalotnie.
W oczach „Japonki” zapaliły się znów i zgasły złe błyski.
— To zależy od tego, kiedy i na kogo. No — pójdzie pan ze mną do wnętrza, czy
pożegnamy się tu, przed bramą?
— Idę z panią.
Weszliśmy w aleję główną. W świetle popołudniowego słońca, które przedzierało się
nieśmiało przez gałęzie drzew, przypatrzyłem się teraz dokładniej Rustemowej. Jej kla-
syczny profil nie stracił nic na rysunku — była wciąż, mimo niedalekiej czterdziestki,
kobietą piękną i pociągającą. A jednak zmieniła się. Nie zbrzydła, tylko zmieniła się.
Ta ledwo dostrzegalna gorycz w kątach zaciśniętych ust, te spojrzenia złe, wyzywające,
napastliwe, ta żółta, niezdrowa cera twarzy…
W myśli zadawałem sobie pytanie, po co mnie właściwie prosiła, bym ją odprowadził
do domu, a teraz towarzyszył w tej przechadzce.
Zwidy wieczorne
Czyżby odświeżona sympatia? Nigdy mnie nią nie darzyła. Chęć zabicia paru godzin
nudy? A może pospolita próżność kobieca, ciekawa, czy też jak dawniej, bezkrytycznie
będę ulegał czarowi jej wdzięków?
Bezceremonialność, a nawet pewna szorstkość w jej zachowaniu, zdawały się temu
przeczyć. Zjadliwe błyski czające się w głębinach pięknych, złych oczu nie wróżyły mi nic
dobrego. Miałem się na baczności.
W którymś miejscu alei głównej skręciła na prawo, na boczną ścieżkę i po kilku
krokach zatrzymała się przed ściętą piramidą jednej ze stel nagrobnych. Wskazała mi
parasolką kamienną ławeczkę naprzeciw.
— Może tu odpoczniemy?
Usiedliśmy. Rustemowa przez zmrużone oczy obserwowała grobowiec. Nagle zapy-
tała:
— Czy znał pan tego młodego człowieka, który tu spoczywa?
Odczytałem napis: Stanisław Łagodzki, inżynier.
— Nie. Nazwisko obce mi zupełnie. Czy to pani znajomy?
Uśmiechnęła się.
— Jeden z mych adoratorów. Umarł nagle przy budowle trasy kolejowej.
— Przystojny chłopak, wnosząc z fotografii. Nie było pani żal za nim?
Wzruszyła ramionami.
— Nieznane mi jest uczucie żalu za mężczyzną. Ma pan może przy sobie papierosy?
Nie paliłam od godziny.
Popatrzyłem na nią trochę zaskoczony.
— Tu, na cmentarzu?
— Więc nie ma pan papierosów?
— Owszem, ale tu palić nie wypada.
— Et, drobiazg. Daje pan papierosa, czy nie?
— Nie. Jeżeli pani chce koniecznie palić, możemy wyjść za bramę.
— Nudny pan jest jak proboszcz z głębokiej prowincji. Co za staroświeckie przesądy!
Powstała zirytowana, z wypiekami na bladej zwykle twarzy.
— Jak pani ładnie z tymi rumieńcami! — zauważyłem mimo woli.
— Że też pan nie umie zdobyć się na mniej banalny komplement! Chodźmy już stąd!
Zeszliśmy ku południowej partii cmentarza. We wnęce z krzewów jaśminu jednej
z bocznych alej ujrzeliśmy z daleka siedzącą na ławce przed skromną mogiłką z krzyżem
wysoką, elegancko ubraną kobietę.
— O ile mnie wzrok nie myli — to Anielka Tomczykowa, moja przyjaciółka —
przerwała półgłosem „Japonka” przykre milczenie, jakie między nami zapadło. — Znów
przyszła na grób syna. Co za sentyment! Któż by się go niej mógł spodziewać?
— Dlaczego?
Rustemowa zamiast odpowiedzi, przyspieszyła kroku i wkrótce znaleźliśmy się obok
pani Tomczykowej. Na odgłos naszych kroków podniosła pochyloną nisko głowę i pozna-
ła moją towarzyszkę. Uśmiechem wymuszonej, towarzyskiej wesołości usiłowała zatrzeć
ślady zadumy. Przywitały się. Rustemowa przedstawiła mnie swej „przyjaciółce” i usia-
dła obok niej na ławce. Stanąłem trochę poniżej i rzuciłem spojrzenie na mogiłkę. Na
skromnym, żelaznymi krzyżu wisiała za owalnym szkłem podobizna dwunastoletniego
chłopca w mundurku gimnazjalnym. Był uderzająco podobny do matki. Te same duże
ogniste oczy, ten sam trochę za silnie zaakcentowany profil.
Panie rozmawiały tymczasem z dość dużym ożywieniem. Przysłuchiwałem się z roz-
targnieniem treści tej rozmowy, zgoła mi obojętnej, natomiast z uwagą śledziłem fałszy-
we tony, które w niej przewijały się od czasu do czasu. Parę razy przykro uderzył mnie
szyderski śmiech „Japonki”. Wreszcie wstała i poda tamtej rękę na pożegnanie.
— Ty tu zapewne jeszcze pozostajesz, Anielko?
— Tak. Mam jeszcze godzinę czasu. Dziś czwartek, mój dzień. Przy mężu wyręcza
mnie szwagrowa. Do widzenia państwu!
Gdy znaleźliśmy się z Jadwigą znów w alei głównej, podjąłem pytanie, które winna
mi była odpowiedź.
— Dlaczego pani powątpiewa o uczuciowości tej kobiety? Jej pietyzm dla pamięci
syna wydaje mi się szczery! Czy mąż jej chory?
Zwidy wieczorne
— Tak, tabetyk. Kawęczy już od dziesięciu lat. Lecz to jej nie przeszkadza pocieszać
się potajemnie z młodym i przystojnym kochankiem.
— Nie można od niej wymagać za wiele. W każdym razie spełnia obowiązki żony
i pielęgnuje od dziesięciu lat chorego.
— Pan bardzo wyrozumiały na cudze konto.
— W każdym razie to kobieta, która umie czuć, umie kochać i pamiętać. W najgor-
szym nawet razie kobieta z temperamentem.
Wyczułem na sobie jej spojrzenie. Nie musiało być życzliwe, bo gdy wyszedłem mu
na spotkanie, natychmiast odwróciła oczy.
— Szczególna myśl — rzekłem, zatrzymując się przed bramą cmentarną.
— Zrobił pan jakieś filozoficzne odkrycie? Podobno cmentarze nastrajają na nutę
myślicielską.
— Pani dziś przy dobrym humorze.
— W wyśmienitym, w wyjątkowym.
— Gratuluję, mimo poważnych co do tego wątpliwości. Ale zauważyłem rzecz istot-
nie osobliwą. Chodzi mianowicie o symbolikę tkwiącą w naszym spotkaniu z pani „przy-
jaciółką”.
— Cóż w tym symbolicznego?
— Symbolizm występuje wyraźnie po zestawieniu obrazu kobiety przy mogiłce Jó-
zia Tomczyka ze sceną, której byłem świadkiem parę minut przedtem przy grobowcu
Stanisława Łagodzkiego.
— Ależ dlaczego to ma być symboliczne?
— Oczywiście jest to symbolika dla mojego czysto osobistego użytku. Chodzi o dwa
typy kobiet.
— Aha, nareszcie zrozumiałam. Oczywiście uważa pan Anielkę za typ wyższy!
Zmrużyła oczy i przez szpary między powiekami obserwowała mię bystro.
— Może nie tyle wyższy, ile bardziej ludzki, bardziej kobiecy.
Odpowiedziała krótkim, oschłym śmiechem. Dopiero teraz spostrzegłem, że ma parę
srebrnych włosów na skroni. Zrobiło mi się jej żal ogromnie. Jakaś wielka, serdeczna
fala nadpłynęła z odległej przeszłości i przesłoniła sobą smutną obecność. Ująłem jej rękę
i podniosłem ku ustom.
— Pani Jadwigo, nie należy się gniewać na starego wielbiciela.
Wyszarpnęła szorstko rękę.
— No, no — tylko nie bądźmy sentymentalni. Wszak żeśmy oboje podobno nieda-
leko czterdziestki. Czy pan przypadkiem nie jest w dodatku literatem? Te symbolizmy,
sentymenty, nastroje powrotne — wszystko to zanosi z daleka literaturą!
— Ha, jeśli już tak być musi, wróćmy do dystansu. Zgadła pani, jestem „w dodatku”
literatem.
— A to szczególne, że nic o panu jako o takim nie słyszałam.
— Przypuszczam, że to w niczym nie wpłynęło na odnowienie naszej znajomości.
Zresztą nic w tym dziwnego. Nie należę do pisarzy popularnych mimo etykiety „sensa-
cyjności”, którą mi niektórzy usiłują na gwałt przyczepić. Jestem na to za „ciężki”.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że przy czytaniu przeważnej ilości mych utworów potrzeba trochę my-
śleć, trochę wziąć się do kupy i zastanowić.
Byliśmy już za bramą cmentarną. Rustemowa chciała się już ze mną pożegnać, lecz
w ostatniej chwili zmieniła zamiar. W oczach jej pojawił się znów niemiły wyraz, który
parę razy podchwyciłem już tego dziwnego popołudnia.
— O ile ma pan jeszcze trochę czasu, może pan wstąpi do mnie. Mieszkam niedaleko.
Stąd parę kroków.
Popatrzyłem jej uważnie w oczy.
— Czego właściwie chcesz ode mnie? — zapytałem w myśli.
Lecz piękne, skośne oczy uśmiechały się enigmatycznie, a śliczne wciąż koralowe usta
nie chciały dać odpowiedzi.
— Z przyjemnością — odpowiedziałem — o ile nie będę natrętny.
— Bynajmniej. Towarzystwo pańskie chwilami jest nawet nader zajmujące!
Zwidy wieczorne
Zeszliśmy Piekarską. Po kilkunastu krokach „Japonka” zatrzymała się przed bramą
starej, jednopiętrowej kamienicy.
— Tutaj mieszkam, na pierwszym piętrze. Proszę za mną.
Z bramy wychodził właśnie gwiżdżąc czternastoletni może wyrostek. Przeprosiłem ją,
odciągnąłem chłopaka na bok i wręczając mu pieniądze, poprosiłem by nakupił ciastek
w najbliższej cukierni i przyniósł nam na górę.
— Niby do pani Rustemowej? — zapytał z miną gapia.
— Niby tak. Tylko pospiesz się kawalerze.
Gwizdnął przeciągle i kłusem ruszył w dół ulicy. Zwróciłem się do niecierpliwiącej
się już „Japonki”.
— Służę pani.
Weszliśmy w brudną sień. Przez uchyloną drugą jej bramę wewnętrzną zobaczyłem
na podwórzu domu pusty, wyprzężony z koni karawan.
— Miła dekoracja! — pomyślałem. — Zamaskowana filia zakładu pogrzebowego, czy
co u licha?
Rustemowa zdawała się nie zwracać uwagi na wrażenie, jakie na mnie sprawił ten
niespodziewany widok, lecz w milczeniu wspinała się na piętro po spróchniałych, trzesz-
czących schodach. Stanęliśmy w końcu przed jakimiś drzwiami. Nacisnęła klamkę i otwo-
rzyła. W małej, brudnej kuchence jakaś dziewczyna myła w szafliku talerze. Poprzedzany
przez Jadwigę szybko przeszedłem do pokoju.
Był niewielki, z niskim sufitem, skąpo umeblowany. Pod ścianą niezaścielone łóż-
ko nasuwało porównanie z „rozdartym barłogiem”. Stół, parę krzeseł, skromne lustro,
pelargonie w oknach — ot i wszystko.
Tak mieszkała dziś piękna Jadwiga z Osockich Rustemowa. Ogromna litość ścisnęła
mię za serce. Po co mnie tu sprowadziła? Czy po to, aby mi to wszystko pokazać? Ale
w jakim celu? Taka dumna, nieprzystępna…
A ona tymczasem z niewzruszonym spokojem zdjęła kapelusz i położyła na komodzie
pod lustrem. Była zupełnie siwa! A miała zaledwie lat czterdzieści.
Zauważyła grę uczuć na mej twarzy, bo znów zaśmiała się w sobie właściwy, jadowity
sposób.
— Cóż pan patrzy na mnie tak osowiałym okiem? Postarzałam się, co?
Zaprzeczyłem gestem.
— Pani tak bardzo do twarzy w tych bujnych stalowych puklach.
— No, no, daj pan spokój! Niech się pan nie wysila.
Objęła spojrzeniem wnętrze.
— A to mieszkanko? Ładne sobie, co? A wie pan, komu to zawdzięczam?… Memu
mężulkowi, panu Adamowi Rustemowi. Płaci mi łajdak miesięcznie aż pięćdziesiąt złotych
alimentacji. Ale za to mieszka na wiarę z dziwką i ma z nią dwa bachory.
— Czy państwo macie sądową separację?
Zamiast odpowiedzieć, wzięła ze stołu paczkę z resztą tytoniu i chciała skręcić papie-
rosa. Podałem jej swoją papierośnicę. Wyjęła papieros, zapaliła i chciwie zaciągnęła się
dymem.
— Ach, jak to dobrze zapalić sobie po dwóch godzinach przerwy. O czym to mówi-
liśmy? Aha — o separacji. Oczywiście, mamy sądowy rozdział od stołu i łoża.
— Dlaczego pani zgodziła się na tak niski wymiar alimentacji?
— Musiałam.
— Dlaczego? Czy wina była po stronie pani?
— Nie chciał ze mną żyć dłużej. Skarżył się na mój chłód, na moją oziębłość w pożyciu
małżeńskim. Czy wy, mężczyźni, wszyscy jesteście tacy brutalni, tacy wstrętni?
— A po co pani wychodziła za mąż w ogóle?
— Rodzina świętej pamięci brata wypchała mnie za niego. Bali się, bym nie była dłużej
ciężarem. Mieli rację zresztą. Brat mój, kupiec, wkrótce potem zbankrutował i umarł ze
zmartwienia.
— Więc pani męża nie kochała?
— Lubiłam go. Był elegancki i pięknie śpiewał.
— Musiał chyba kochać panią?
Zwidy wieczorne
— Kochać, kochać. Wy wszyscy zawsze mówicie kobietom o miłości, o waszej wielkiej
miłości. A w istocie rzeczy pożądacie tylko naszych ciał. I on, ponieważ nie mógł mnie
dostać inaczej, poprosił o moją rękę.
— Nie można mu się dziwić. Ostatecznie mąż ma pewne prawa, z których nie może
zrezygnować.
— Oczywiście. Wiedziałam, że pan weźmie jego stronę. Chłop zawsze za chłopem
ciągnie.
Zapaliłem papierosa i milcząco wpatrywałem się w okno. Nurtowało we mnie uczucie
smutku i wstrętu zarazem. I żal mi było tej wciąż jeszcze pięknej, przedwcześnie postarzałej
kobiety, i irytowało mnie jej trywialne, prostackie zachowanie się. Wyobrażałem ją sobie
zupełnie inaczej.
Byłżeby to rodzaj dziwacznej zemsty na kimś, kto jej nic nie zawinił, zemsty kobiety
rozczarowanej do życia i wywierającej swą złość na pierwszym lepszym spotkanym męż-
czyźnie? Rustemowa jakby umyślnie usiłowała rozwiać resztki czaru, jaki szedł od niej
na mnie przed laty. Jeżeli zaprosiła mnie do siebie w tym właśnie celu, to zamiar swój
osiągnęła w zupełności.
Spojrzałem na jej twarz owalną, z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi i śliczny-
mi, do pocałunków stworzonymi ustami.
Taka piękna, a taka nieznośna! A może tylko nieszczęśliwa?
Pochwyciła spojrzenie, uśmiechnęła się kostycznie i podeszła ku oknu.
— Udusimy się tutaj. Ciemno od dymu jak w wędzarni.
Otworzyła okno. Zgniły chłód dżdżystego wieczora wtargnął do wnętrza. Zaczęły grać
dzwony z kaplicy cmentarnej. Nadchodził kondukt pogrzebowy. Z daleka już słychać było
kruczy śpiew żałobników.
— Nie zazdroszczę pani mieszkania — podjąłem rozmowę. — Nie mieszkałbym tu,
gdyby mi nawet za to jeszcze dopłacono.
Wróciła od okna i zapalając świeżego papierosa, usiadła naprzeciw.
— Oswoiłam się już z pogrzebami i myślę o śmierci.
Ton i treść słów uderzyły niby obuchem. Popatrzyłem na nią uważnie w oczekiwaniu
na wyjaśnienie.
— No tak. Jestem, o ile się nie mylę, śmiertelnie chora. Prawdopodobnie mam raka.
O tu.
Zaczęła ręką naciskać brzuch w okolicy żołądka.
— Widzi pan, o tu, tu boli chwilami okropnie.
— Ależ pani Jadwigo — zaprotestowałem gorąco — jak można twierdzić tak kate-
gorycznie? Pani się coś uroiło. To z pewnością zwykła, choć zadawniona wskutek lekce-
ważenia, niedyspozycja żołądka.
Zaśmiała się nerwowo.
— Byłam u specjalisty. Nie powiedział mi wprawdzie nic ściśle określonego, ale z mi-
ny jego i środków, które mi zalecił, wywnioskowałam, że to musi być właśnie ta choroba.
— Pani się myli. Z wszelką pewnością. Najgorzej jest wmawiać w siebie specjalny
rodzaj choroby. Autosugestia działa fatalnie. Wszystko będzie dobrze, gdy pani zachowa
odpowiednią dietę.
Podniosła ku mnie twarz o kolorze bladożółtego marmuru.
— Nie boję się śmierci. Wierzę w życie po tamtej stronie.
Przerwała jej pieśń przeciągającego w tej chwili mimo okien korowodu. W milczeniu
czekaliśmy, aż przejdzie. Zgłuchł nareszcie żałobny śpiew gdzieś w głębiach cmentarza.
— Czy wierzy pan w autentyczność zjawisk spirytystycznych? — zapytała, przyciskając
rękę do boku.
Pytanie zdziwiło mnie. Nie umiałem go powiązać z wątkiem poprzedniej rozmowy.
Spostrzegła to i zaraz wyjaśniła:
— Bo ja w tych zjawiskach widzę dowód nieśmiertelności duszy. A pan?
— O ile chodzi o zjawiska tej kategorii, należy być bardzo ostrożnym w wyciąganiu
z nich wniosków.
Zwidy wieczorne
Przerwało mi wejście chłopaka z ciastkami. Odebrałem je i dałem mu napiwek. Wy-
szedł, mrugając ku mnie porozumiewawczo. Świerzbiła mię ręka, by zdzielić go laską,
lecz powstrzymałem się w samą porę. Rozwiązałem pakiecik.
— Pani pozwoli?
— Ciastek nie jadam od roku z powodu mej choroby.
— Przepraszam. Zapomniałem o tym, że pani nie wolno.
— Mniejsza o to. Otóż chciałam panu powiedzieć, że sama byłam świadkiem dziwnego
zjawiska, które utwierdziło mnie w wierze w istnienie sił zaświatowych.
I chociaż nie okazałem zbytniego zainteresowania, opowiedziała mi dziwaczno-try-
wialną historię o bochenku chleba, który położony przez nią na środku stołu kuchennego
„sam” spadł ni stąd, ni zowąd na podłogę.
— Może ktoś przechodząc mimo stołu, strącił go? — zaryzykowałem najprostsze
wyjaśnienie.
Tupnęła niecierpliwie nogą.
— Głupio naiwna interpretacja. Przecież mówiłam panu, że wtedy prócz mnie w miesz-
kaniu nie było nikogo. Była niedziela rano, służąca poszła do kościoła i drzwi od kuchni
były zamknięte od wnętrza. Czekałam tu, w pokoju pod oknem, gdy usłyszałam hałas.
Otworzyłam drzwi od kuchni i zobaczyłam chleb na podłodze. Sama go przedtem poło-
żyłam na środku stołu.
— W takim razie najprawdopodobniej pani sama zrzuciła go ze stołu.
— Pan oszalał?
— Nie w zwykły sposób, rozumie się, ale przez tak zwaną telekinezę. Pani, zdaje się,
posiada zdolności mediumiczne. Ale na tym jeszcze nie można budować wiary w życie
pozagrobowe, jak to czyni pani. Niemal wszystkie zjawiska tak zwane mediumiczne można
uważać za wyczyny duszy ludzkiej z tej strony grobu. Tylko bardzo nieliczne i rzadkie
wypadki pozwalają na postawienie hipotezy…
Nie dokończyłem zdania. Z ostrym, świdrującym w mózgu krzykiem zerwała się
z krzesła. Trupioblada, z przygryzionymi do krwi wargami oparła się o ścianę, przyciska-
jąc do boku rękę. Przyskoczyłem ku niej i chciałem ją podtrzymać.
— Co pani? Pani cierpi, pani Jadwigo? Może posłać po lekarza?
Odtrąciła mnie brutalnie.
— To drobiazg. Już przeszło. Nie waż się pan dotykać mnie z tą niby współczującą
miną. Nie dostałeś mnie przed dwudziestu laty, nie dostaniesz i dzisiaj, chociaż jestem
chora i siwa.
Zaniosła się przeciągłym, szyderskim śmiechem.
— Ha, ha! Tak, mój panie profesorze i z bożej łaski literacie — nie będziesz mnie
miał mimo wszystko i teraz, mimo tak bardzo na pańską korzyść zmienionych warunków.
Po to właśnie pana tu „zaprosiłam”. Właśnie po to, by to panu powiedzieć. A teraz —
wynoś się pan stąd natychmiast!
Stałem jak spiorunowany. Nie chciało mi się uszom wierzyć. Moje zdumienie do-
prowadziło ją do pasji. Wściekłym ruchem zgarnęła ze stołu pakiecik z ciastkami wraz
z papierośnicą i z ordynarnym przekleństwem wyrzuciła przez okno. Potem odwróciła
się do mnie plecyma.
Wziąłem z krzesła mą zarzutkę, kapelusz, laskę i jak przed laty na sali balowej odsze-
dłem od niej bez słowa pożegnania.
Jakiś czas szedłem jak automat, niezdolny do sformułowania choćby jednej myśli.
Dopiero po dobrej chwili przyłapałem się na tym, że półgłosem powtarzam te same słowa:
— Co za kołtun! Co za beznadziejny kołtun!
Zatrzymałem się na zakręcie Piekarskiej. Przede mną była tak zwana Baworówka,
rozległy, przecięty ścieżyną na przełaj czworobok pól obsadzonych jarzyną, poza nim
polśniewająca metalem szyn tramwajowych szara wstęga ulicy świętych Piotra i Pawła,
a w dalszej perspektywie cmentarz zamykający horyzont mokrą zielenią — po prawej do-
piero co przebyły zakręt Piekarskiej z rzędem lip i kasztanów, spoza których przeglądały
kolejno instytut bakteriologiczny, pawilony chorób zakaźnych, kaplica-kostnica i całe
lewe skrzydło Anatomii. Poza mną ciąg dalszy Piekarskiej, mknący ku miastu długą,
Zwidy wieczorne
nieubłaganie już prostą linią, a po lewej, na terasowatym terenie Szpital Powszechny, zaś
w dalszym przedłużeniu tego kierunku zabudowania garnizonowe.
Była godzina siódma wieczorem. Zachodzące słońce zanurzało ten szczególnie skom-
binowany krajobraz w rdzawą, brudnoczerwoną pomgłać.
Z przepojonego całodzienną ulewą gruntu szedł zgniły, wonią ziemi cmentarza i roślin
napęczniały wyziew. Było wyjątkowo cicho i odludnie. W perspektywie ulic nie było
widać ani jednego przechodnia. To miejsce w tej chwili było jakby przeznaczone wyłącznie
dla mnie.
— Piękny sztafaż! — pomyślałem, opanowując resztki wzburzenia — stylowy! Ani
słowa. Co za miłe, pogodne, zachęcające do życia otoczenie! A w ramach tego rozkosznego
sztafażu jeszcze rozkoszniejsze przeżycie.
— Czegóż chcesz mój kochany — opowiedział mi na to jakiś drugi głos we mnie,
nie mniej szyderski. — To przecież czasami twój sztafaż, twoja dekoracja. Zupełnie jak
w twoim Zn
, r
lub
owie ci o r
rz ³. Możesz sobie pogratulować. Rzeczy-
wistość poszła w twoje ślady.
Wściekły odwróciłem się i szybko, jak gdyby mnie kto gonił, pomknąłem Piekarską
w dół, ku miastu. Na pierwszej przecznicy skręciłem na prawo, dotarłem do linii tram-
wajowej na Łyczakowie i wsiadłem do „jedynki”. W kilkanaście minut później siedziałem
już w „Wiedeńskiej” za stolikiem z białą kawą i z prawdziwą satysfakcją paliłem papierosa.
Powoli rozpinał się nade mną baldachim ukojenia…
Poprzez rozrzucone bezładnie opiłki świeżo przeżytych zdarzeń, doznań i słów za-
częła przepływać porządkująca fala analizy. Gniew i oburzenie ustąpił miejsca uczuciu
niesmaku, autoironii, w końcu litości.
Ostatecznie była to kobieta nieszczęśliwa — trywialna, pospolita nawet, nieszczęśliwa.
Wysunęło się zagadnienie celowości. Po co ta cała „wizyta”? Na co całe to dziwaczne
i przykre przeżycie? Mimo pozorów przypadkowości, wyczuwałem ukryty cel — w sto-
sunku do mojej osoby. Ta biedna, chora, o rybiej krwi kobieta sama nie wiedziała dokład-
nie, dlaczego mnie do siebie zaprosiła. Motywy, które podała później, nie przemawiały
do przekonania. Cel mojej „wizyty” był inny i motywy wyszły skądinąd.
Sprowadziło nas oboje na teren jej domu samo życie i ono to właśnie chciało mi dać
nauczkę, porządną, przykładną lekcję. Zadrwiło dotkliwie z mego młodzieńczego ideału,
z mojej miłości. A może też chciało za dawno doznane cierpienia dać mi pełną satysfakcję?
Gorzką satysfakcję rozczarowania?…
A może było w tym i coś więcej?
Tu przyłączyło się ogniwo drugie: sztafaż, krajobraz otoczenia, na których tle rozegrało
się zdarzenie — dziedzina choroby i śmierci — szpitale, instytut anatomiczny, kostnica,
cmentarz, dom, w którym mieszkała z pudłem karawanu w podwórzu i jej choroba.
A oto i ogniwo trzecie: ta jej śmieszna, „spirytystyczna” opowieść o spadającym ze
stołu bochenku chleba.
Zaś introdukcją, preludium do całego splotu tych „pouczających” momentów, było
również „przypadkowe” spotkanie w tramwaju z byłym uczniem. Rok, w którym byłem
jego nauczycielem, był tym samym rokiem, w którym poznałem i „straciłem na zawsze”
„Japonkę”. Spotkanie pierwsze, z uczniem, otwierało kategorie przeszłości — było uwer-
turą „popołudnia lat dawnych”.
Wszystkie przęsła zamknęły się w zwarte koło i jak rzucona skądś pętlica zacisnęły się
dookoła mej szyi.
A więc zakpiono nie tylko z moich młodzieńczych uczuć, ale i z niektórych ubocz-
nych, trzeciorzędnych motywów mej literackiej twórczości. Zakpiono okrutnie, w formie
dosadnej karykatury.
Byłożby to dla mnie ostrzeżeniem?… W takim razie, kto ostrzegał?
— Ta kobieta?
— Nonsens.
— Życie?… Życie, życie… Co wiemy o życiu? Pojęcie kompromisowe jak tysiące
innych…
³Najsłabsze nowele, jakie napisałem. [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
Uczułem znużenie i zawrót głowy. Paliłem dziś tytoń ze zbytnim „przekonaniem”.
Więc porzuciłem nierozwiązalny problem, zapłaciłem i wyszedłem kawiarni. W godzinę
potem pośpieszny: Lwów-Stanisławów unosił mnie z powrotem w stronę gór…
A dziś, po tylu latach siedzę tu, przy stole, w mym leśnym ustroniu pod Lwowem
i zrzutowuję na papier końcowe wydźwięki tej śmieszno-smutnej historii. Jest wieczór.
Październikowy, wyjątkowo ciepły wieczór. Przez otwarte okno wsącza się woń sosen, bo
dzień był słoneczny, wlewa się przednocna cisza brzuchowickich lasów.
Obok mnie, przy tym samym stole, siedzi moja matka i kładzie ulubionego „napole-
ona”. Pasjans znać układa się pomyślnie i „wychodzi”, bo uśmiechają się dobre, kochane,
zmęczone walką o moje życie oczy i przyspieszają tempa; ruchy rąk czcigodnych.
Patrzę przez chwilę wzruszony na tę najdroższą, srebrem lat ubieloną głowę i mimo
woli porównuję ze stalową, przedwczesną siwizną tamtej… Nagle, w skrzyżowaniu tych
dwóch spojrzeń dojrzewa myśl nowa i niby reflektor obrzuca jaskrawym snopem światła
historię mej „wizyty”.
I staje mi się jasnym, że jeżeli była ona lekcją życia i krytyką trzeciorzędnych cech
niektórych mych utworów, to sam fakt, że coś podobnego zaszło i że i to ukazano w sym-
bolicznej karykaturze, jest dowodem, że poza światem fenomenalnym istnieje Najwyż-
sza, Suwerenna Inteligencja, która niekiedy, w nie dających się ściśle określić wypadkach
za pomocą rozmaitych, dostosowanych do naszego poziomu duchowego, czasem nader
subtelnych znaków daje nami znać o Sobie i przypomina, że o każdym z nas, choćby jak
maluczkim, wie i pamięta.
Brzuchowice, października r.
Zwidy wieczorne
PORUMBICA Z DZIENNIKA PODRÓŻY DO RUMUNII WŁA-
DYSŁAWA BRZEGOTY
ienio
io ry o e
rii z r i
ic
z y ow ie
o wi c
Po całonocnej niemal tułaczce wśród monotonnych rozłogów Wołoszy i Dobrudży
wyrzucił mnie express-oriental koło ósmej nad ranem na dworcu w Konstancy. Widok
urywającej się nagle, jak mieczem uciął, taśmy toru, która dotychczas zdawała się biec
w nieskończoność, wywołał skojarzenie z podobnym wrażeniem, jakiego doznałem przed
dwoma laty podczas wjazdu na dworzec w Wenecji. Uczucie zdziwienia i niedowierzania,
że jest się u kresu, że pociąg dalej już nie pojedzie, bo tor się skończył nieodwołalnie.
Zdaje mi się, że każdego opada ten, zresztą krótkotrwały, nastrój po opuszczeniu wago-
nu na stacji końcowej. Nie powiem, by uczucie to było przyjemne. Budzące się mimo
woli refleksje na temat końca, ku któremu wszystko na świecie zdąża z nieubłaganą kon-
sekwencją, nie należą do najweselszych. Zwłaszcza u kresu podróży przedsięwziętej dla
rozrywki lub wytchnienia po pracy.
Toteż nic dziwnego, że postarałem się jak najprędzej z nich otrząsnąć i zacząłem szu-
kać oczyma morza. Stąd, z podjazdu przed dworcem zalanego słońcem lipcowego rana,
nie mogłem go dostrzec. Zasłaniał mi je gmach sądowy, dopiero o kilkanaście kroków
dalej na prawo ujrzałem głęboko w dole, pod sobą, w odległości niespełna kilometra,
przystań i doki Konstancy. W miejscu obranym przeze mnie za punkt obserwacyjny
schodził się główny tor kolejowy z poboczną swą odnogą, zbiegającą skosem w dół ku
portowi. Na trawiastych zboczach nasypu widniały tu i tam łysiny wytarte stopami tych,
którzy skracali sobie drogę do przystani i szli na przełaj przez tor i zielone wertepy. Nie
miałem zamiaru korzystać z tych „skrótów” wydeptanych przez autochtonów i po nasyce-
niu pierwszego „głodu morza” pomyślałem o zaspokojeniu innego bardziej prozaicznego
głodu. W tym celu ruszyłem z powrotem na plac przed dworcem, a stąd prosto przed
siebie, pierwszą napotkaną ulicą. Była to główna arteria miasta i biegła równoległe do
linii morza, odseparowana od wybrzeża pierzejami kamienic i hoteli. Nazwy ulicy nie
pamiętam. Byłem zbyt głodny, by szukać jej na tabliczkach z numerami domów. Za to
bardzo pilnie rozglądało się za wywieszką z napisem: „Cofetaria”⁴.
Znalazłem wreszcie na rogu jakiś wcale okazały lokal z witrynami pełny słojów kon-
fitur, piramid ciast i słodkiej chałwy. Zamówiłem białą kawę i ciastka. Otrzymałem je
wkrótce z rąk nieładnej, choć bujnie rozwiniętej dziewczyny, wraz z praktyczną lekcją
rumuńszczyzny.
Lubię przemawiać do cudzoziemców w ich języku bez uciekania się pomocy uniwer-
salnej ancuszczyzny lub niemczyzny. Dlatego zawsze przed podróżą za granicę staram
się jako tako opanować język danego kraju. Uważam to za rodzaj kurtuazji, która powin-
na spotkać się z miłym przyjęciem. Niestety, nie zawsze i nie wszędzie umiano ocenić
należycie moje dobre chęci.
I uwagi cukiernianej panny na temat moich wykroczeń przeciw jej mowie ojczystej
ujęte były w dość opryskliwą formę:
— Nie mówi się: „o sticluta”, lecz „un pahar”, mój panie — poprawiła i kwaśno —
słowo: „sticluta” oznacza flaszeczkę, nie szklankę.
Przyjąłem w pokorze pouczenie i zaraz po wyrównaniu rachunku wysunąłem się ci-
chutko z cukierni. W parę minut później powtórzyła się podobna historia w trafice, gdzie
zażądałem paczki zapałek. „Postępowemu” trafikantowi nie podobał się użyty przeze mnie
przy tej okazji wyraz: „pricina” zamiast „causa” w znaczeniu: „przyczyna”. Roześmiałem
mu się w nos i rezygnując z zapałek wyszedłem ze sklepu. Nie chciało mi się wdawać
z nim w dyskusję filologiczną, tym bardziej, że według mojego
n en c eid ⁵ oba wy-
⁴ o e ri (czytaj kofeterja) cukiernia (po rumuńsku). [przypis autorski]
⁵
n en c eid — pierwszorzędny podręcznik i słownik do nauki języka rumuńskiego. [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
razy miały dotychczas zupełnie jednakowe prawo obywatelstwa. W ogóle zauważyłem
kilkakrotnie, że Rumuni ze szczególną pasją eliminują ze swego języka wyrazy pocho-
dzenia słowiańskiego i zastępują je słowami o tematach łacińskich. W ten sposób chcą
podkreślić swoje rzymskie pochodzenie, z którego są bardzo dumni. Stąd też ulubioną
postacią, jakby protoplastą i bohaterem narodowym Rumunów, jest cesarz rzymski Tra-
jan, organizator prowincji Dacja, czyli Siedmiogrodu, i budowniczy słynnego wału na
ziemiach późniejszej Rumunii jako rubieży wschodniej imperium rzymskiego. W każ-
dym większym niemal mieście rumuńskim musi być hotel Trajana i ulica Trajana. Nawet
sklepy i wille prywatne chętnie chronią się pod autorytet ukochanego cesarza. W Kon-
stancy widziałem przy ulicy Vasile Alexandri salon yzjerski z dumną wywieszką: „La
briciu lui Traian”⁶. Popularność non plus ultra. Ale dość dygresji.
Pokrzepiony tedy rumuńską kawą, a podrażniony trochę przez romanizującego lin-
gwistę-trafikanta, skręciłem w boczną uliczkę ku tak zwanej plaży Dudnia. Uliczka była
wąska, krótka i staczała się po równi pochyłej ku morzu. Już po kilkunastu krokach
ujrzałem u jej wylotu ciemnozieloną roztocz.
Wybrzeże w Konstancy, podobnie jak u nas nad Bałtykiem między Wielką Wsią
a Rozewiem, wznosi się ponad poziom morza najwyżej na sześćdziesiąt metrów. Nie ma
tu naszych piaszczystych spychów i oślepiająco białych wydm z pióropuszami charszczu
rozchybotanymi na wietrze. Ląd spada ku Morzu Czarnemu łagodnymi zboczami wer-
tepu, porosłego mizerną trawką i poprzecinanego siecią ścieżek i „łazów”. Linia domów
dochodzi niemal do samego brzegu, od którego oddziela ją ciasny pas przybrzeżnej drogi,
zapylonej, brudnej i zaniedbanej. Do tego to pasa uchodzą odgałęzienia i odrośle ulicy
pryncypalnej.
Tak przedstawiło mi się wybrzeże rumuńskie w Konstancy, w partii położonej na
wschód od portu i esplanady w lipcu roku .
Zszedłem ku płaskoci⁷ jedną z niezliczonych ścieżek zaśmieconych papierami, od-
padkami owoców, niedogarkami cygar i papierosów. Na wąskim, jakby sztucznie spre-
parowanym odkosie plaży, błąkało się parę kabin kąpielowych, jakiś bufet z podcieniem
werandowym i parę łódek wyciągniętych na ląd i przymocowanych do kołków. Na pia-
sku wygrzewało się dwóch mężczyzn i jakaś kobieta z trojgiem dzieci, w morzu kąpało
się parę osób. Łagodna, poranna fala szła na nich z odchyliska⁸, zieloną ścianą chełstów
przewalała się przez obnażone torsy i grzbiety, i zmalała, skarłowaciała wślizgiwała się
niewinnym podpluskiem na brzeżne pochylnie…
Cisza i brak ruchu nie zdziwiły mnie. Konstanca nie posiada plaży we właściwym
tego słowa znaczeniu. Plaża Dudnia jest tylko namiastką. Kto chce kąpieli na riwierze
rumuńskiej, wyjeżdża do sąsiedniej Mamai. Tu gromadzi się corocznie w porze letniej
elegancki świat kraju i cudzoziemcy. Tu i w Carmen Sylva.
Wyminąłem ostatnią kabinę na skraju krótkiej plaży i poszedłem dalej, w kierunku
wschodnim. Teraz miejsce plaży zajął skrawek piasku, nad którym wznosił się ląd stro-
mymi, czasem prostopadłymi wantami. Nieraz ocierałem się o nie niemal ciałem z obawy
przed natarczywością fali opluskującej mi stopy. Nie zawsze mi się to udawało, nie zawsze
umiałem umknąć w porę przed jej zasięgiem. Nieraz doganiały mnie morskie chlusty
i oblewały chłodnym, słonym natryskiem.
Zdjąłem trzewiki i szedłem dalej boso po mokrym piasku. Pogoda by wspaniała. Żar
lipcowego przedpołudnia, nieznośny już o tej porze na brukach ulic, łagodziło morze.
Lekka morka wiejąca od płani chroniła przed upałem. Rzeźwo było, krzepko, raźnie…
W pewnym miejscu skraw piachu poszerzył się i wdarł półkolem w głąb lądu. Brzeg
stracił tu charakter prostopadłej ściany i podobnie jak nad plażą Dudnia schodził ku
morzu w łagodnych spadkach. Lecz tylko na krótkiej przestrzeni. Tuż prawie za pół-
kolistym spłachciem piasku sterczało znów dzikie, wrzynające się w odmęt trójkątnym
przylądkiem, urwisko. Na jego szczyt prowadziła od morza pośród burzanów i traw wąska
ścieżyna. Pod nawisem urwiska leżała dziobem ku lądowi zwrócona łódka. Na czarnym
tle burty widniało białymi literami skreślone jej imię: „Porumbica”⁹.
⁶
rici
i r i n (rum.) — Pod brzytwą Trajana [przypis autorski]
⁷Płaskoć (kaszub.)— plaża w języku kaszubskim. [przypis autorski]
⁸Odchylisko — otchłań morska. [przypis autorski]
⁹Z rumuńskiego: gołąbka [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
Znużony usiadłem na jednej z poprzeczek we wnętrzu „Gołąbki” i zapatrzony w rozłogi
morza mechanicznie wdziewałem obuwie. Leniwo rozpierzchłe myśli powoli skupiły się
na łódce.
— Do kogo też należała! Może tu gdzieś niedaleko stała rozkoszna willa, a serpentyna
bielejąca wśród zielska i trawy prowadziła do tego nadmorskiego ustronia?
Przerzuciłem z powrotem nogi przez burtę i wspiąłem się na górny poziom lądu.
Domysł okazał się fałszywy. Na szczycie ścieżka rozwidlała się. Jedno odgałęzienie szło
ku przylądkowi, na którego cyplu stała kamienna ławeczka, drugie zmierzało w głąb lądu.
W pobliżu nie było żadnego budynku. Linia domów zaczynała się dopiero dalej, po tamtej
stronie nadbrzeżnej uliczki.
Zapuściłem się w jedną z jej bocznych odnóg.
Ta partia miasta wyglądała dość nędznie. Niskie, brudne, często na pół rozwalone
domki, śmietniska, zaułki, zaniedbane ogródki. Parę razy zaatakowały mnie ostro wałę-
sające się samopas psy. Odetchnąłem swobodniej dopiero na ulicy pryncypalnej.
Dochodziła dwunasta. Postanowiłem zjeść obiad w dzielnicy portowej, w zachod-
niej części miasta. Zacząłem rozglądać się za tramwajami i teraz dopiero spostrzegłem, że
Konstanca dotychczas ich nie posiada. Rad nierad poszedłem piechotą, kryjąc się przed
skwarem lipcowego południa pod skrzydła sklepowych markiz i stor. Po żmudnej wę-
drówce zawinąłem wreszcie do restauracyjnej przystani naprzeciw ratusza i zająłem miej-
sce przy stoliku pod płóciennym daszkiem werandy.
Podczas spożywania ryby obserwowałem morze w perspektywie ulicy pomiędzy ra-
tuszem a blokiem kamienic. Modrozielona plama koiła oczy olśnione bielą rozpalonych
bruków, ścian i murów.
Z entuzjazmem powitałem orzeźwiającą orszadę podaną na zakończenie. Właśnie wy-
chylałem drugi z rzędu jej pucharek, gdy doszedł mnie urywek ożywionego dialogu w ję-
zyku ancuskim:
— Czy wiesz, że Maricuka jest tutaj? — pytał głos mężczyzny.
— Kto? Twoja żona? — odpowiedziała pytaniem kobieta. — A to w jakim celu?
— Nie wiem. Przyjechała dzisiaj porannym ekspresem z Bukaresztu. Widziałem ją
na peronie.
— Możeś z nią rozmawiał? Tego by tylko jeszcze brakowało!
— Co za przypuszczenie, Natalico! Jestem pewny, że mnie nie widziała. Stałem ukryty
za słupem peronowym. Przeszła o parę kroków ode mnie obrócona twarzą w inną stronę
i znikła w tłumie.
— W każdym razie wyśledziła miejsce naszego pobytu. To źle.
— Bądź spokojna Natalico. Niewiele jej to pomoże. Przecież dziś odbijamy od tego
brzegu.
— O której odpływa „Dacia” na Krym?
— O piątej po południu.
Potem zniżyli głosy i reszty rozmowy już nie dosłyszałem. Tak mimo woli zostałem
wtajemniczony w perypetie zdrady. Kochankowie siedzieli niedaleko mnie, ale we wnę-
trzu restauracji, przy podniesionym do góry oknie. Ze zrozumiałych powodów woleli nie
wystawiać się zbytnio na widok publiczny. Twarze ich, ukryte za lekko zaciągniętymi
z obu stron draperiami, można było dostrzec od czasu do czasu, gdy pochylali się ku
sobie przez dzielący ich stolik.
Mężczyzna ubrany w wytworny strój spacerowy był człowiekiem trzydziestoletnim.
Miękkie, niemal kobiece jego rysy miały coś z apollińskiej piękności. Tylko nos orli, wy-
datny zdradzał stanowczość i energię. Jego kochanka, wnosząc z imienia rodowita Ru-
munka, była uroczą, może dwudziestoletnią blondynką o zmysłowych ustach i ognistym
spojrzeniu czarnych oczu.
Zdaje się zauważyli, że ich obserwuję, bo wkrótce mężczyzna wyrównał rachunek,
po czym oboje opuścili lokal. Rasowi, dobrani do siebie doskonale, wyglądali jak para
młodych, zakochanych bożków. Z przyjemnością patrzyłem za nimi, dopóki nie zniknęli
mi z oczu na zakręcie ulicy.
— Piękni ludzie, nieprawdaż! — zapytał mnie jakiś jegomość przy sąsiednim stoli-
ku, który widocznie również zwrócił na nich uwagę. Przyznałem mu rację i wezwałem
płatniczego.
Zwidy wieczorne
— Może panu wiadomo przypadkiem, co to za piękna para wyszła stąd przed chwilą?
— zapytałem po uiszczeniu należytości.
— Owszem — skłonił się z uprzejmym uśmiechem. — Mogę szanownego pana
objaśnić. Mężczyzna nazywa się Panduriotis i jest attaché przy greckim poselstwie w Bu-
kareszcie. Kobieta jest słynną z urody aktorką, Natalicą Codrulescu, ulubienicą stołecznej
publiczności. Bawią w Konstancy od tygodnia i co dzień przychodzą tu na obiad.
Wyszedłem z restauracji. Była druga po południu. Rozpalone mury, bruki oślepiały
białością, zionęły żarem. Wynająłem pokój przy ulicy Vasile Alexandri i tu przedrzemałem
gorączkę białej godziny. Koło pół do czwartej byłem już w pobliżu portu.
Informacje w kapitanacie zepsuły mi trochę humor. Najbliższy statek do Gałaczu¹⁰
odpływał dopiero za pięć dni. Nie było ich czym zapełnić. W Konstancy nie miałem co
robić, a do Mamai nic mnie nie ciągnęło. Nie jestem zwolennikiem morskich kąpie-
li. Chciałem tylko poznać kraj. W rezultacie postanowiłem spędzić jeszcze jeden dzień
w mieście portowym, a trzeciego lipca odjechać pociągiem na Predeal, w Alpy Transyl-
wańskie. Z Gałaczu zrezygnowałem.
Po decyzji obejrzałem port. Basen, ujęty w ramiona mol portowych z wieżami la-
tarń u wylotów, leżał senny w skwarze lipcowym. Drzemały spichrze i warsztaty, zwarły
się w bezruchu żuchwy żurawi i dźwigarów. Z jednego ze statków u nabrzeża staczano
do magazynu beczki po pomoście. Rozleniwieni upałem marynarze poruszali się ospale,
nudnie i gnuśno. Na sąsiednim parowcu prano bieliznę i zmywano pokład szwabrami¹¹.
Brudna woda zmieszana z ługiem i mydlinami ściekała do basenu rynienkami pod burtą
sterbortu¹².
A oto i „Dacja”. Bandera na maszcie, ruch wśród załogi w pełnym składzie i pomost
dla pasażerów przerzucony z pokładu na beton nabrzeża. Statek pod znakiem odlotu.
Przypomniał się piękny Greczyn i jego kochanka. Może byli już na pokładzie i liczyli
minuty?
Mieli jeszcze godzinę czasu. A gdyby tak Maricuka zjawiła się ostatniej chwili na
statku?…
Minąłem „Dację”. Prócz niej jeszcze pięć okrętów stało na kotwicy: rumuńskie „Prin-
copesa Maria”, „Constanza” i „Roda”, angielski „Sangor” z Londynu i nieznanej narodo-
wości „Gernis”. Kołyszące się lekko na fali korabie były jak żywe, swoistą duszą obdarzo-
ne istoty. Widziałem je skupione tu, na przestrzeni tego właśnie basenu po raz pierwszy
i ostatni w życiu. Wiedziałem, że ta ich kombinacja nigdy się już więcej nie powtórzy.
Że jest czymś jedynym, zamkniętym w sobie i w tym kształcie utrwalonym na zawsze
w świadomości przypadkowego tej godziny przechodnia i obserwatora. Dziecinna, błaha
myśl zrodzona w mózgu człowieka, co ukochał chwilę i jej nieśmiertelne piękno.
Na rufie „Gernisa” jakiś marynarz grał na flecie. Melodia wydała się skądś znana. Gdy
przeszedł do altissima nabrzmiałego palącą tęsknotą Południa, poznałem Palomę, meksy-
kańską pieśń Yradiera. Znienacka nasunęła się myśl, że „la paloma” znaczy po hiszpańsku
„gołębica”, czyli to samo, co rumuńska „porumbica”. Dziwny przypadek rzucił na mo-
je spotkanie po raz drugi dnia owego ten melodyjny wyraz. I to w związku z morzem
i statkiem.
Obszedłem wkoło basen i wstąpiłem na nadbrzeżną promenadę. Biel chodnika z ba-
lustradą od strony morza tworzyła z zielenią roztoczy dwubarwną symfonię. Nie czuło się
skwaru. Łagodziła go świeżość fali uderzającej wzdętą piersią o kamienne podwale. Było
pusto. Na ławce skweru drzemał jakiś starzec. Zresztą nikogo. Ciszę słonecznej godziny
przerywał tylko huk przyboju i kwilenie mew.
Na przylądku, tam, gdzie promenada skręca łagodnym łukiem na wschód, wykwitł
biały pałac: galeria, balkony, tarasy, werandy — olśniewająca, przedziwnie misterna ko-
ronka. To „Casinoul Municipal”¹³, najpiękniejszy budynek i duma Konstancy, świeżo
wykończony i jeszcze nie oddany do użytku publicznego — kto wie, może w przyszłości
rumuńskie Sopoty lub nawet drugie Monte Carlo.
¹⁰Gałacz — drugi port rumuński przy ujściu Dunaju. [przypis autorski]
¹¹Szwabry — pokrętki starych lin, przymocowane do styliska. [przypis autorski]
¹²Sterbort — prawa strona okrętu [przypis autorski]
¹³Casinoul Municipal — Kasyno Miejskie [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
Kilkadziesiąt kroków dalej, za łukiem zakrętu promenada urywała się raptownie osy-
piskiem z gruzu, żużli, gliny i kamieni, w bezpośrednim sąsiedztwie z plażą Dudnia. Może
dziś schodzi się z promenady ku plaży szerokimi pięknymi schodami — przed trzema
laty, jeszcze za czasów regencji, było tak, jak przedstawiłem.
Oparty o balustradę, z lornetką przy oczach, obserwowałem morze. Zradlone przez
bryzę podbiegało pod ocembrowanie zgrają chełstów, wzwodów i chlustów, siepało o pod-
wał popluszczem bryzgów, wrzało szumawą pian. Z dalekiej perspektywy wyłaniały się
kominy parowca zdążającego do przystani, bliżej, w polu widzenia gołym okiem, trój-
masztowa egata pruła fale pod wszystkimi żaglami. Od czasu do czasu zapuszczony
w morze koło mola gwiździel¹⁴ dawał przeciągły, do jęku podobny sygnał ostrzegawczy,
zawyła syrena od doków portowych.
Odjąłem lornetkę od oczu i zawróciłem ku miastu. Koło kwadrans na szóstą znala-
złem się znów nad brzegiem morza — tym razem poza linią plaży Dudnia, pod nawisem
urwiska.
Nie było łódki wyciągniętej na piasku.
„Porumbica” znikła. Może właściciel puścił się w niej na przedwieczorną przejażdżkę?
Zacząłem lornetą omiatać morze. Daleko, na horyzoncie, z pół mili od brzegu płynął
statek w kierunku wschodnim. Gdy znalazł się na trawersie¹⁵ mego urwiska, odczytałem
przez szkła jego imię. Była to „Dacja”.
Na nurcie czołowym statku zamajaczyła łódka usiłująca zabiec mu drogę. Olbrzym
zauważył zuchwałą łupinę i w decydującej chwili zmienił kurs o parę rumbów na południe.
Tylko dzięki temu manewrowi łódź uniknęła zatopienia. Wyszedłszy obronną ręką ze
„spotkania”, „Dacja” wyrównała kurs i poszybowała dalej na wschód. Niebawem cygara
jej kominów zapadły się pod kopułę morza.
Z zainteresowaniem śledziłem dalsze ruchy łodzi. Wydawały się teraz chwiejne i nie-
zdecydowane, jak gdyby ktoś dotychczas kierujący nimi nagle stracił inicjatywę, opuścił
ramię z wiosłem i zdał się na kaprys fali. A ten niósł ją widocznie w moją stronę. Z każdą
chwilą odległość między nami malała. Gdy była o kilometr od brzegu, poznałem „Po-
rumbicę”. Na dnie jej leżała kobieta, ściskając w dłoni ułamek wiosła.
Byłem bezradny. Kapryśna fala, która niosła ją teraz ku brzegowi, mogła w najbliższej
chwili zmienić kierunek i porwać ją z powrotem na roztocz.
Lecz nie uczyniła tego i po kilku minutach wahania złożyła ją cicho i ostrożnie na
piasku o parę kroków ode mnie. Chwyciłem za linę dzioba i przymocowałem łódź do
palika na brzegu. Kobieta wydrożona z omdlenia uderzeniem dna o ląd otworzyła słodkie,
szafirowe oczy i spojrzała w rozpięty nad sobą błękit.
Była piękna, bardzo piękna. Daleko piękniejsza niż Natalica Cordrulescu. Nie zapo-
mnę spojrzenia, jakie mi rzuciła.
Było w nim i zażenowanie z powodu sytuacji, i głęboki, utajony tragizm i chęć zatar-
cia śladów burzy szalejącej w dumnym sercu. Bardzo blada dźwignęła się wysiłkiem woli
z dna „Porumbicy”, ruchem pełnym nieopisanego wdzięku upięła rozpuszczone przez
wiatr włosy, poprawiła nielitościwie zmiętą i przemoczoną przez fale suknię i zeskoczy-
ła z ławy wioślarskiej na wybrzeże. Ten wysiłek wyczerpał ją do reszty. Zachwiała się.
Podtrzymałem ją za ramię.
— Dziękuję — wyszeptała po rumuńsku, pasując się z osłabieniem. — Bardzo dzię-
kuję.
Podprowadziłem ją do kamienia w półkolu piasku i puściłem jej ramię.
— Może pani spocznie tu na chwilę. Tymczasem sprowadzę dorożkę.
Odwróciła twarz ku morzu i patrzyła uporczywie w kierunku, w którym zniknął sta-
tek. Powtórzyłem propozycję. Ocknęła się i odpowiedziała tonem oschłym, niemal opry-
skliwie:
— Nie. Dziękuję. Pan jest zbyt uprzejmy. Pójdę sama.
Skinęła mi lekko głową i chwiejnym krokiem weszła na ścieżkę. Ruchy jej powolne,
ociężałe świadczyły o wielkiej sile woli. Gdyby nie moja obecność w pobliżu „Porumbicy”
¹⁴Gwiździel — rodzaj syreny ostrzegawczej dla statków. [przypis autorski]
¹⁵Na trawersje – na linii [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
z pewnością nie ruszyłaby się z miejsca i pozostała przy łodzi. Widocznie jej przeszkadza-
łem. Chciała być samą.
Czekałem aż wyjdzie na górny poziom wybrzeża, by tą samą ścieżką usunąć się dys-
kretnie i odejść ku miastu. Czekałem dość długo. Kilka razy przystawała w drodze dla
zaczerpnięcia tchu. Gdy wreszcie osiągnęła zrąb przylądka, szybko wbiegłem na ścieżkę
i stanąłem na górze. Ona tymczasem podeszła do wylotu trójkątnej wystawy lądu i usia-
dła na ławce.
Widziałem jej profil. Zmrożony bólem był piękny jak posąg. Nie śmiałem zbliżyć się
i nie mogłem odejść. Nie odwracała oczu od morza. Straszliwy żywioł, który uprowadził
ze sobą jej szczęście, przykuł ją do swych popławów magicznym zaklęciem. Wlokła się
spojrzeniem po jego rozłogach jak niewolnica u stóp pana. Nie sposób ją było oderwać…
Koło szóstej wieczorem zdecydowałem się wreszcie odejść ku miastu. Zagłębiając
się w pierwszą uliczkę nadbrzeżną, obejrzałem się raz jeszcze. Siedziała wciąż wpatrzona
w morze na cyplu urwiska.
Zamyślony szedłem powoli w obranym kierunku. Postać pięknej pani wyrzuconej
na brzeg „Porumbicy” prawem skojarzenia przypomniała mi dorodnego Greczyna i jego
kochankę, których unosiła na swym pokładzie „Dacja” już od dwóch godzin w stronę
krymskiej riwiery. Zdawało mi się, że losy tych trojga tworzą tragiczny splot i że stałem
się mimowolnym świadkiem ich finału. Samotna kobieta, tam u wylotu przylądka, by-
ła dla mnie Maricuką Panduriotis. Lecz mogłem się mylić. Obie grupy zdarzeń mogły
nie mieć ze sobą najmniejszej łączności, a powiązały się w jedną organiczną całość tylko
w mojej wyobraźni dzięki temu, że byłem ich przypadkowym obserwatorem. Związek
mógł być całkiem pozorny. Panią z urwiska mogła być inna, uciekającym kochankom
zupełnie nieznana kobieta. Spotkanie łódki z „Dacją” mogło być dziełem przypadku,
a cierpienie wyryte niewątpliwie na twarzy nieznajomej nie musiało być spowodowane
ucieczką tamtych dwojga.
Miałem przed sobą dwa szeregi zdarzeń. Punktami stycznymi ich były „Dacja” i „Po-
rumbica”, kolos morski i nędzna łupina, dwa tak różne wymiarami statki, które w pewnej
chwili zdały się symbolicznymi wektorami ludzkich losów. Lecz mogło to być złudzeniem
przypadku. Przeciw łączeniu tych zdarzeń ze sobą przemawiało wiele. Jeśli nieznajoma
była istotnie Maricuką Panduiriotis, próba pościgu za „Dacją” na łódce była czymś roz-
paczliwie śmiesznym i nieprawdopodobnym. Jeżeli dopiero w ostatniej chwili dowiedziała
się o zamierzonej ucieczce na Krym i spóźniła się na pokład statku, dlaczego nie użyła
motorówki? Skąd znalazła się w ustronnej partii plaży, gdzie była uwiązana „Porumbica”
i dlaczego stąd dopiero rozpoczęła domniemany pościg?
Pytania te rozbijały niemal w puch wszelkie zakusy skojarzeniowe. A jednak problem
narzucał się z natarczywością natręta. W rozkołysanej raz wyobraźni zdarzenia układały się
na przemian w szeregi zbieżne, grawitujące ku sobie wewnętrzną logiką ogniw — to znów
w równoległe, obojętne sobie pierzeje, rzucone chwilowo kaprysem trafu na zwierciadło
morza, ich wspólną platformę… Znalazłem się na rojnej ulicy głównej, naprzeciw jakiegoś
kinoteatru.
Zielony afisz u wejścia pod koroną żarówek podawał tytuł wyświetlanego i dramatu:
r o e de oe ¹⁶.
Miłość i zawsze miłość! Stary jak świat, a przecież wiecznie młody i zwycięski motyw!
Znużony włóczęgą wstąpiłem do przybytku X Muzy. Film był niezły: dzieje miłości
poety niemieckiego Theodora Körnera z czasów tak zwanych walk wyzwoleńczych rzu-
cone na tło epoki napoleońskiej. Może trochę za dużo taniego patosu, za dużo łzawego
sentymentu, ale na ogół wcale, wcale. Przedstawienie przeciągnęło się do późna. Gdy
opuszczałem kino, było już koło dziesiątej.
Kolacja nie zabrała mi dużo czasu. W najbliższej jadłodajni spożyłem omlet z szynką
i wypiłem szklankę herbaty. Po wypaleniu papierosa i przejrzeniu najświeższych wiado-
mości z „Adeverul” i „Universul” wyszedłem na ulicę.
Noc była ciepła, księżycowa, jak na lipiec przystało. W taką noc iść spać o jedenastej
byłoby zbrodnią. Wabiło ku sobie morze połyskujące w perspektywie uliczki zielonawą
¹⁶ r o e de oe —
i o
oe y [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
łuską, niby potworna, srebrnoszmaragdowa ryba, nęciła biel plaży pociągnięta dyskretnie
magnezjową polewą. I znów błądziłem samotny po piasku wybrzeża…
Błogosławionym niech będzie czar nocy lipcowej nad morzem i pochwaloną tajem-
nica jego rozłogów. Szum fali wpełzającej zdradziecko na pochylnie strądu, ryk trytonów
nadciągających z roztoczy pod przyłbicą pian, chichot miazgi wodnej odrzuconej od lica
lądu po nieudałym ataku. Jakieś śpiewy — kwilenia — jakieś jęki — postęki — po-
chutnywania otchłani. Jakieś śmiechy — rechoty, zwoływania — przyzywy, szatańskie
haśliska topieli. Kto je zrozumie, kto się w nich wyzna?…
Urzeczony głosami morza zawędrowałem znów w pobliże urwistego przylądka. Ścią-
gnięta z piasku w wodę przypływem „Porumbica” pląsała przy brzegu, targając niecier-
pliwie linę, która wigrała ją jeszcze ze strądem. Gnany tęsknotą za wielką przestrzenią
wskoczyłem do łodzi i odciąłem linę. Oswobodzona „Porumbica” zakołysała się z wdzię-
kiem i odepchnięta od brzegu piórem wiosła pomknęła ma głębię.
Spojrzałem ku platformie przylądka. Na ławce bielejącej w blaskach księżyca siedziała
moja nieznajoma, wciąż w tej samej pozycji, twarzą zwrócona ku wschodniej połaci morza.
Posągowa nieruchomość tej kobiety sprawiała dziwnie niepokojące wrażenie. Mimo woli
nasuwało się przypuszczenie, że umarła nad otchłanią w paroksyzmie bólu.
Lecz pomyliłem się — lubo nie na długą metę. Czy srebrny migot chlustów rozcię-
tych skrzelem mego wiosła, czy czarna plama łodzi na rtęciowej roztoczy, wyzwoliły ją
z odrętwienia — nagle powstała, podeszła powoli ku krawędzi urwiska i cicho obsunęła
się w przepaść. Ciało jej przybrało od razu linię pionu i ciężko, z głuchym pluskotem
wpadło do morza o parę stóp od „Porumbicy”.
Wypuściłem z dłoni podniesione wiosło i wyskoczyłem za burtę. W pierwszej sekun-
dzie miałem wrażenie, że udało mi się uchwycić jej rękę, ale już w następnej wymknęła mi
się z uścisku na zawsze. Dałem nurka na parę metrów w głąb, zatoczyłem koło o szerokim
promieniu. Bez rezultatu. Wychyliłem się na powierzchnię, by zaczerpnąć tchu, po czym
powtórnie zanurzyłem się. Bez skutku. Wyczerpany podpłynąłem ku łodzi i przerzuci-
łem się przez burtę. Wyciągnięty na dnie łupiny, z przymkniętymi oczyma chwytałem
ciężko oddech. Nie posiadam dostatecznej wprawy w pływaniu i nurkowaniu. Za szybko
się męczę.
Po dobrym kwadransie odzyskałem siły i chwyciłem za wiosło. Fala uniosła mnie
w międzyczasie daleko od brzegu. Sterowałem ku przylądkowi. W pobliżu miejsca ka-
tastro zacząłem krążyć dookoła. Nie wiedziałem dokładnie, po co to robię. Może spo-
dziewałem się wyłowić jej zwłoki. Czułem jakąś szczególną czczość i pustkę. Tak upłynęła
godzina, dwie… Księżyc stał wysoko na niebie i przyświecał bezcelowej pracy…
Koło pierwszej po północy dałem za wygraną. Przy lądowaniu „Porumbica”, a wskutek
mej niezręczności, wymknęła mi się z rąk i odpłynęła z powrotem na głębię. Patrzyłem
bezradnie jak podrzucana z fali na falę oddalała się coraz dalej, aż znikła za horyzontem.
Jak gdyby poszła za przykładem tej, którą parę godzin temu na próżno odniosła do tego
samego brzegu. Snadź jednakowy im obu los był sądzony: kobiecie i łodzi.
Wspiąłem się na szczyt brzegu i odszedłem ku miastu. Na pustych ulicach oświetlo-
nych dogorywającymi latarniami krok mój budził uśpione echa. Wstrząsany dreszczem
gorączki dowlokłem się do mego hotelu, przebrałem w suchą bieliznę i rzuciłem się na
łóżko. Zmorzył mię sen ciężki, przepełniony zwidami…
Nazajutrz po przebudzeniu się, koło dziewiątej rano, wypiłem z nerwowym pośpie-
chem szklankę kawy i gnany przeczuciem popędziłem na pocztę. Tu oczekiwał mnie już
telegram, wzywający do natychmiastowego powrotu do kraju. Miałem zaledwie dwadzie-
ścia minut do najbliższego pociągu.
W drodze na dworzec spotkałem kilku kamlotów wykrzykujących nagłówki sensa-
cyjnych zdarzeń w gazetach porannych. Nasłuchiwałem, czy nie usłyszę czegoś o wy-
łowionych zwłokach topielicy. Nie usłyszałem niczego. Mimo to kupiłem parę gazet
i zająwszy miejsce w przedziale ekspresu, przejrzałem kronikę zdarzeń bieżących. Nie
znalazłem ani śladu czegoś, co miałoby związek z tragedią ubiegłej nocy. Nie było w tym
nic dziwnego. Prócz mnie jedynym jej świadkiem była „Porumbica”, a tę uprowadziło ze
sobą morze. O kobiecie tej można było rzeczywiście powiedzieć, że przepadła jak kamień
w wodzie…
Zwidy wieczorne
Rzuciłem pożegnalne spojrzenie Konstancy i morzu. Żal mi było opuszczać Rumunię
tak prędko. Miałem zwiedzić jeszcze Siedmiogród, Alpy Transylwańskie, popłynąć Du-
najem w górę mimo Żelaznej Bramy — miałem zabawić w tym kraju całe dwa miesiące,
a tymczasem wracałem do kraju już po pięciu dniach.
I wtedy przyszło mi na myśl, że może przyjechałem tu wyłącznie po to, by być świad-
kiem tego zdarzenia i by je potem utrwalić w opowieści.
A gdy już zagrzmiał sygnał odjazdowy i pociąg mój zrywał się do lotu, przyszła myśl
druga, nabrałem pewności niewzruszonej, że jednak samobójczynią była Maricuka Pan-
duriotis, że nią była i zostanie, choćby to zadawało kłami rzeczywistości. Bo obok logiki
zdarzeń, logiki rzeczywistości praktycznej, istnieje inna logika, wyższa od tamtej i rzetel-
niejsza: logika Sztuki. I ta właśnie kazała mi te dwie kobiety utożsamić. Inaczej wszystko
nie miałoby sensu.
Gdy pociąg mój mijał ostatnie zwrotnice i jak wąż stalowy wślizgiwał się na równinę
Dobrudży, wyłoniła się ostatnia, związana z tą sprawą refleksja. Pomyślałem, że „Po-
rumbica” to przecież sama Maricuka, biedna, zmiażdżona bezlitośnie przez rydwan życia
„gołąbka” i że związek między kobietą a łodzią nie był dziełem przypadku. Że wszystko na
świecie ma podwójne znaczenie, że poprzez każde, choćby najbłahsze zdarzenie przebija
tamta druga, tajemnicza strona. Że cały świat fenomenalny jest jednym wielkim sym-
bolem. Tylko my w swej naiwności zbyt często bierzemy go dosłownie, przypisując jego
przejawom tylko jedno, jedyne i to najwygodniejsze dla nas, bo najłatwiejsze do ujęcia,
znaczenie.
I zdało mi się wtedy, że pisząc „Porumbicę”, rzucę wiązankę kwiatów na mogiłą pięk-
nej, młodej i nieszczęśliwej kobiety.
Zwidy wieczorne
PRZYPŁAWEK JANA MROCHA
Opowieść z Przystrądzia
o orowi
e nowi wi
ow ie
o wi c
Był ranek po sztormie. Wiodro¹⁷ czyste, przeziorne jak kryształ, słońce snaże¹⁸, lekko
osmęcone — świętomichalskie. Zwyczajnie pożniwna pora. Od pruskiej strony, hań, na
tamtym brzegu Piaśnicy kanął¹⁹ wiatr i radlił płań²⁰ w zaranną kurzawkę. Na roztoczy
rozpięły chełbie setki przeźroczych parasoli, wędrowały z wdziękiem długowłose bełt-
nie, kolebały się meduzy: wyległa na powierzchnię wszelaka posztormowa żywizna. Na
złote piaski płaskoci, ciche, gładkie, równiutko wiatrem przyczesane, wychlustywała fala
ciemnozielone naręcza webła²¹ poplątane buły glonów i chwastu, przygarście zmgławionej
morszczyzny. Wśród wyrzuconych z otchłani darów żerowały raczki-zmieraczki, skakały
pchły morskie i pełzały malutkie, ledwo dostrzegalne ślimaki. Tym znowu dziwowały się
okrutnie srebrnobrzuche mewy i rybitwy, co całymi hurmami uwijały się nad rubieżą
morza i lądu i napełniały przestwór skwirem podobnym do skargi.
Mroch przystanął w przesieczy pomiędzy wydmami, kędy przebiera się ku ujściu Pia-
śnica i patrzył na rzekę. Toczyła się cicha i czysta jak łza. Łagodne popławy unosiły z sobą
ceglastobrązowe liście buczyny, spadłe do koryta gdzieś po drodze w głębi „kraju”, mo-
że hen, hen, w puszczy Darżlubia. W spokojnych godach rzeki odbijały się sosny dun
po polskiej stronie, zwierciedlił obrys urwiska z hańtego, pruskiego już brzegu. W cie-
płym, nagrzanym od słońca żywiole pluskały się kiełpie²², z Żarnowskiego jeziora rodem,
nierzchnęła się²³ ryba. W zasiąklu naprzeciw duny brodziły dwa zbłąkane w przelocie
kulingi.
Spojrzenie rybaka powędrowało wstęgą wody wzdłuż, aż do łuku przed ujściem i dalej
wraz z rzeką spłynęło na roztocz. Porwany jej krasą, sycił oczy rozchwieją morza. Tyle lat
oglądał je codziennie za dnia i w nocy, przy złotym widzie słońca i srebrnym księżyca,
w upalne przypołudnia i w mreżami²⁴ smętku spętane zmierzchy jesieni, w czerstwe,
mrozem ścięte poranki zimy i chłodne, roztęsknione ciągotą zmysłów odwieczerza wiosny.
W czas burzy je widział, gdy gniewne i złe rzucało się na strąd jak raby pies i ćpało
denegami, zatapiało boty i wdzierało się głęboko w kraj pod same checze. W czas głady²⁵
je widział, gdy wysklepione, zwarte i wzdęte jak bania wahało się w kolebie łożyska, niby
rtęć w zagłębiu czary. Zawsze inne, zawsze młode, urodziwe, zawsze nowe i pożądane,
straszne, groźne a dziwnie piękne…
Takim je oglądały jego oczy, za takim tęskniła jego dusza — Jana Mrocha z Dębków,
Kaszuby sprawiedliwego, reboka belnego²⁶ dusza.
A dziś?… Dziś przyszło mu się z nim rozstać na długo, może na zawsze. Zamknął na
klucz samotną, na sam kraniec osady wysuniętą checze, rzucił okiem po raz ostatni na
przyległe do niej pole, zjeżone już o tej porze szczeżełą ledzeny²⁷, na mały sad z ogród-
kiem i poszedł żegnać morze. W duszy rozpalał się piołun goryczy, w sercu żagwił się
gniew i pomsta. Szorstka, solą deneg i przelewy²⁸ przetrawiona, kańczugami szkwałów
¹⁷ iodro (kaszub.) — powietrze. [przypis autorski]
¹⁸ n e (kaszub.) — piękne. [przypis autorski]
¹⁹
n (kaszub.) — skradał się. [przypis autorski]
²⁰
(kaszub.) — powierzchnia morza. [przypis autorski]
²¹ e o (kaszub.) — trawa morska. [przypis autorski]
²² ie ie (kaszub.) — morskie łabędzie. [przypis autorski]
²³ ierzc n
i (kaszub.) — tarła się. [przypis autorski]
²⁴ re e (kaszub.) — sieci. [przypis autorski]
²⁵
d (kaszub.) — pogoda. [przypis autorski]
²⁶ e ny (kaszub.) — tęgi. [przypis autorski]
²⁷ zcze e
e eny (kaszub.) — ość ścierniska. [przypis autorski]
²⁸ rze ew — silnie wzdęta fala; dene
— duża fala. [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
nielitościwie pocięta ręka co chwila sięgała do kieszeni kaana i nerwowo ściskała gryf²⁹
małej a niezawodnej broni, kupionej przed tygodniem w sklepie przy Krantorze w Gdań-
sku. Taka sobie niepokaźna, stalowa maszynka — bawidełko prawie dla dzieci, a… taka
skuteczna. Wystarczy nacisnąć sprężynkę i wszystko skończone.
Mroch dotychczas ani razu w życiu nie miał w ręku broni palnej. Nie umiał strze-
lać. Lecz teraz ten jeden, jedyny raz potrafi. Usłużny kupiec nauczył go obchodzić się
z maszynką. Wczoraj strzelił na próbę do fotografii Elzy i trafił. Na dziesięć kroków.
Oko ma niezłe… Zaprawione na rzutach harpunem z czasów służby na morzu. Mściwy
uśmiech przesunął się po smagłej od szkwałów twarzy i rozwiał się zgaszony jak świeca
podmuchem wiatrowego ciągu.
— Sześć kuł, jak ciejbe wemnierzeł! Dwie do białki, trzy do Mniemca, a ostatnio dla
mnie, ciej mnie sę tak spodobało. Lepszo śmierć jak życe czmyru warte.
Skręcił do ujścia Piaśnicy na prawo i szedł strądem jak na Rozewską blizę. Czasu miał
sporo. Pociąg z Krokowa przez Puck do Gdańska odchodził dopiero w samo południe.
A teraz była zaledwie siódma rano.
Oczy maszopa błąkały się po płani, myśli jak mewy, uporczywie polatujące nad tym
samym miejscem, krążyły wciąż nad zdarzeniami ostatnich tygodni!
Zaczęło się jeszcze na początku lipca, w porze tzw. sezonu, gdy nad strąd zjeżdżają
z głębi kraju goście i wynajmują u rybaków mieszkania na letniej miesiące. Wyjątko-
wy gość w tych stronach, bo rodowity Niemiec z Gdańska! Aled von Lerche. Młody,
bogaty, przystojny, podobno członek Rady Port i Syndykatu Miejskiego. Nadniosło go
licho jakieś do Dębków w piękne, lipcowe popołudnie. Przyszedł do checzy Mrochowej,
obejrzał, połaził tu i tam i bez targów wynajął. Hojny był. Dobrze zapłacił. Nazajutrz
sprowadził się i przez całe dwa miesiące nie ruszał się prawie krokiem z zagrody. Czasem
tylko w dzień pogodny, gdy na płani panowała głada i Elza wychodziła na płaskoć prać
bieliznę lub suszyć sieci, towarzyszył jej von Lerche i razem z nią wracał do domu. Ma-
szop niczego nie podejrzewał i nieraz zostawiał urodziwą żonę sam na sam z gościem.
Nie dziwił się, że chętnie i długo z nim rozmawiała, bo Elza zawsze lgnęła do Niemców
i nie chciała „polaszec sę”³⁰ po wyjściu za mąż za Kaszubę. Odzywała się w niej wciąż krew
niemiecka, wyssana z mlekiem matki, rodowitej Niemki z Wierzchucina po tamtej stro-
nie Żarnowskiego. Nie widział więc nic w tym zdrożnego, bo często szwargotała z von
Lerchem w obcej, nienawistnej mu mowie. Jan Mroch kochał swą żonę głęboko i nie
chciał zadawać gwałtu jej przekonaniom.
Aż jakoś pod koniec sierpnia otworzył mu oczy najbliższy sąsiad, Paszek. Złożyło się,
że obaj wracali wieczorem z łowiszcza i wystrądowali botami w jednym miejscu, naprzeciw
dun dębekowskich. Już mieli się pożegnać, gdy Józef Paszek na odchodnym przystanął
raz jeszcze i rzekł, odwracając twarz ku płani:
— Te, Jon! A ciede, do bisa storego, odjeżdżo woed waju ten wasz Mniemec zatra-
cony?
— Ninia, woed dzys za tydzeń — odpowiedział Mroch. — A boe co? — Paszek
pokręcił głową we właściwy sobie sposób, gdy był z czego niezadowolony.
— A no, ciej sę pytosz i nic som nie widzysz, to ce ju muszę rzec. Kask dzywne rzeczy
godają se na wuchoe ledze woe tym waszym Mniemcu. Mroch wzruszył ramionami:
— Nieme, jak Nieme. Dbom woe niego tyle, co dorsz woe muersce gapę. Jak przy-
jachoł, tak woedjadze.
— Łazy nen Nieme za twoją bjałką, jak ce pseskoe z wecygniętym jęzorem, at, co
ledze poewiodają — bluznął mu w twarz na pożegnanie i odszedł pomiędzy duny.
Mrochowi pociemniało w oczach, ugięły się kolana i remka wypadła z dłoni na pła-
skoć. Patrzył błędnie za Paszkiem, podobny słupowi z paliszcza, sztywny, niemy, bez
ruchu. Snadź i ptactwu strądowemu wydał się czymś bez życia, bo coraz natarczywiej jęło
przeuwać obok, niemal się on niego ocierając. Aż jakaś mewa zuchwalsza uderzyła go
skrzydłem w przelocie. Ocknął się, przetarł oczy i ciężko powlókł się ku domowi.
Z progu doszły go ich głosy. Przekomarzali się o coś po niemiecku. Pchnął dźwirze,
aż zajęczało i wszedł. Von Lerche, który przed chwilą chciał objąć wpół Elzę, odskoczył
²⁹ ry (kaszub.) — rękojeść. [przypis autorski]
³⁰ o ze
(kaszub.) — polszczyć się. [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
jak oparzony. Mroch chwycił gacha za kołnierz i z zimną pasją wywalił nim drzwi. Spoj-
rzał na żonę. Chmurna, z zaciętymi ustami odpowiedziała mu gniewnym błyskiem oczu
i odwróciła się ku oknu. Nie mówili z sobą cały wieczór.
Nazajutrz rano już Niemca w checzy nie było. Cichaczem spakował manatki i wyniósł
się z domu. Mroch odetchnął. Ale nie na długo. W dwa dni później, gdy w ponury,
doukowaty³¹ poranek wrócił koło jedenastej z płaskoci na podpółnik³², nie zastał Elzy
w checzy. Chłodem powiało nań z pustej izby i wygasłego ogniska. Z otwartej skrzyni
do rzeczy i sza wywleczone w pośpiechu brakowania³³ kiecki, parę koszul niewieścich
i stara, podniszczona już, rębowana myca³⁴ odkryły mu bolesną prawdę.
— Poszła za Mniemcem. Jak ta suka w czas pseskoewy rajbi³⁵.
Podniósł pięść gestem pogrozy.
— Jo wom będę rajek. Ju jo was oboeje sparuje, mniemieckie nasenie! Leno pierwi
trzeba mi jesz jic na wyglandy.
Późnym wieczorem wsiadł do pociągu w Krokowie, a nad ranem dnia następnego był
już w Gdańsku i ściskając w kieszeni rękojeść browninga, szedł i chwiejnym, czającym
się krokiem przez jezdnię przy Hundegasse. Znał dokładnie adres uwodziciela. Niemiec
wygadał się niepotrzebnie w dniu zawierania umowy. Pod numerem szóstym wśliznął się
do bramy. Chciwie wpił oczy w spis lokatorów. Ktoś przechodził korytarzem i zauważył.
— Kogo pan szuka? — zapytał po niemiecku.
— Czy tu mieszka pan von Lerche? — odparł pytaniem w łamanej nieczyźnie Mroch.
— Na drugim piętrze, drzwi piąte — objaśnił nieznajomy — lecz dziś go pan nie
zastanie w domu. Wczoraj wieczorem powrócił z wywczasów w towarzystwie nowej go-
spodyni, wydał służbie domowej dyspozycje i znów wyjechał z Gdańska nocnym pocią-
giem.
— Sam?
Informator uśmiechnął się.
— Nie. Z nową gospodynią. Jest młoda i piękna. Podobno przywiózł ją sobie z pol-
skich Kaszub?… Pan chory?… Pan tak nagle pobladł…
— Jestem trochę przemęczony podróżą. Nie spałem całą noc — wytłumaczył chwilę
słabości Mroch. — Zresztą to już minęło. A czy nie wiadomo szanownemu panu, kiedy
pan Lerche powróci?
— Owszem. Zapowiedział służbie swój powrót na dzień dziesiątego września rano,
a więc od dziś za tydzień! Margareta, kucharka, ma na ten dzień przygotować specjalny
obiad. Termin najzupełniej pewny.
— Bardzo dziękuję szanownemu panu.
Mroch zdjął kapelusz.
— Joseph Lenz, do usług, kupiec z Bremy — przedstawił się pod fałszywym nazwi-
skiem.
— Fritz Gruber, ajent handlowy, tubylec — odwzajemnił się uprzejmy lokator.
Zataczając się na nogach, rybak wyszedł na ulicę. Wieczorem był znów w swojej
nadmorskiej sadybie.
Nastąpiła męka wyczekiwania: sześć piekielnych dni i sześć straszliwszych jeszcze od
nich nocy. Żył tylko myślą o zemście. Zaniedbał gburstwo, żywił się byle czym, opuścił się
zupełnie. Ludzi unikał jak zarazy. Równo ze świtem, bez względu na pogodę, wypływał
botem na pełne morze i krążył po płani dzień cały bez celu. Od zmierzchu strądował z dala
od gromadzkiej wywłoki³⁶, wyciągał statek na piasek, przycumowywał do knechtów³⁷ na
płaskoci i jak cień przy blasku wrześniowego księżyca snuł się godzinami po wybrzeżu, gdy
po północy rzucał się nareszcie na samotne łoże w czterech pustych, sierocych ścianach,
nie mógł zasnąć. Myśli o zemście, splecione w posępny kłąb z medytacjami nad psią dolą
³¹ o ow y (kaszub.) — mglisty. [przypis autorski]
³² od
ni (kaszub.) — drugie śniadanie. [przypis autorski]
³³ r ow nie — wybieranie. [przypis autorski]
³⁴ yc — czapeczka kobieca, obszyta koronkami. [przypis autorski]
³⁵
i (kaszub.) — swat. [przypis autorski]
³⁶ yw o
(kaszub.) — miejsce na wybrzeżu do wyciągania łodzi. [przypis autorski]
³⁷ nec y (kaszub.) — paliki. [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
i losem, który od lat kilkunastu znęcał się nad nim nielitościwie, unosiły się nad głową
jak poczwarne maszkary wieszczych³⁸.
Przeklinał siebie, ludzi, Boga. Niszczące zwątpienie zakradło się do skołatanego bu-
rzami serca i wypleniło resztki wiary. A jeżeli jego nie ma?…
Z ciemności głuchych nocy dźwigały się korowody zwidów przeszłości, dziergało się
jadro³⁹ spraw przebytych.
Oto młodość ciężka, twarda, niedobra jak wichry w gromniczniku⁴⁰. Za dnia gorzka,
piołunem wyzwisk zaprawiana praca na łowiszczu pod dozorem nienawistnego ojczyma,
w nocy włosy jeżące kłótnie rodziców, przerywane ohydą pijaczych pojednań i obłapa-
nek. Potem ucieczka w samą wigilię godów⁴¹ na skradzionym kutrze. Śmiertelna walka
z zimowym bujowiskiem⁴² i cudowne ocalenie na pół przemarzłego knopa⁴³ przez statek
harpunniczy. Sześć lat służby na morzach północnych. Zwada z bosmanem łajdakiem,
co okradał kolegów, zakończona wysadzeniem Jana na bezludnej wyspie. Miesiąc głodu
i polarnego zimna. Powtórne ocalenie przez napływający obok łamacz lodów i nareszcie
po latach powrót do rodzinnej ziemi. Pojednanie z owdowiałą powtórnie matką pijaczką
i jej śmierć. Samotne gazdowanie na odziedziczonym gburstwie, pierwsza miłość i żona:
Agnieszka z Piochów ze Sławoszyna. Narodziny syna, złuda szczęścia rodzinnego krótka
jak dreszcz błyskawicy i śmierć. Najpierw böba⁴⁴, potem jej. W odstępie tygodnia. Grom
i po gromie… Dziesięć lat szarej samotności. Druga żona, Elza z Wierzchucina półkrwi
Niemka. A po roku pożycia — to…
Zgrzytał zębami, rzucał się jak ryba w klepie⁴⁵, tłukł łbem o węgary dźwirza. Nie
pomagało. Aż zaświtał wyzwalający brzask dnia siódmego: dzisiejszego rana dziesiątego
września…
Był już w połowie drogi między Dębkami a Karwią. Słońce uniosło się trochę nad
horyzontem i nie świeciło już prosto w twarz, jak dotychczas. Była ósma. W odległości
stu kroków zamajaczył na płaskoci czarny przedmiot.
— Wrak?
Przypomniała mu się rozpaczliwa walka nieznanego statku, którą obserwował ubie-
głej nocy w czasie sztormu. Denega rzucała nim jak piłką na wszystkie strony. Światła
sygnałów zawieszone na masztach zataczały kapryśne linie i parę razy znalazły się tuż nad
poziomem rozwydrzonej rozchyli. Przy blasku błyskawic Mroch widział, jak wreszcie ja-
kiś wielki niby góra przewal porwał go i uniósł na północ, w stronę Szweda. Czarny
przedmiot na piasku mógł być wyrzuconym przez morze jego szczątkiem.
Przyśpieszył kroku i przekonał się, że była to tylko rufa strzaskanej szalupy ratunkowej.
Na helmącie woja⁴⁶ wisiało coś podobnego do dziecięcej karwatki, czy czarnego kożuszka.
Mroch zdjął to ze steru i przeciągnąwszy dłonią po runie strony wewnętrznej, zauważył,
że kożuszek był zupełnie suchy.
— Słońce woedę snażnie wycygnęło. — Uśmiechnął się gorzko. — Ninia, ot, co mię
muerze dało na pożegnanie. Toci to mój woestatni przepłowek: koeżuch dlo dziecka.
Machinalnie przerzucił przez ramię przyodziewek i skierował się ku wydmom w stronę
lądu. Świerza fala bólu i goryczy zalała mu serce. Znaleziona odzież skojarzyła się z myślą
o utracie ukochanego böba. Ujrzał w tym nowe szyderstwo losu. W porywie nagłego
gniewu ściągnął kożuszek z barków i już chciał nim miotnąć daleko za siebie na znikający
mu właśnie poza plecyma strąd, gdy usłyszał głos podobny do cichego płaczu:
— Chlip, chlip! Chlip, chlip!
Na stoku południowym duny, zagrzebane po kolana w piasku, leżało małe, obdar-
te, może sześcioletnie dziewczątko i, wcisnąwszy piąstki w oczodoły, płakało rzewnie.
Mrochowi jakby kto nóż wraził w serce. Jednym skokiem znalazł się przy dziewczynce.
³⁸ ie zczi (kaszub.) — upiory. [przypis autorski]
³⁹ dro (kaszub.) — tkanina. [przypis autorski]
⁴⁰ ro niczni (kaszub.) — luty. [przypis autorski]
⁴¹ i i i
od w — Boże Narodzenie. [przypis autorski]
⁴²
owi o — morze wzburzone. [przypis autorski]
⁴³ no (kaszub.) — chłopiec. [przypis autorski]
⁴⁴
(kaszub.) — chłopczyk. [przypis autorski]
⁴⁵ e
(kaszub.) — rodzaj sieci. [przypis autorski]
⁴⁶
e
cie wo (kaszub.) — na rękojeści steru. [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
— Co cę boeli, dzeckoe?
Mała drgnęła, oderwała rączki od twarzy i chciała uciekać. Bose, podrapane do krwi
nożyny, ciężko borykały się z piaskiem wydmy.
— Nie bój sę, mało! Jo nie żoden strach. Czegoe jes tako zlęczony?
Podniosła na niego parę ślepków jak chabry i popatrzyła badawczo!
— Głodnam — poskarżyła się. Przeszukał gorączkowo kieszenie i wydobył z jednej
zabłąkaną przypadkiem kromkę chleba.
— Nie mom tero więcy — usprawiedliwiał się zakłopotany. Wyrwała mu niemal
chleb z ręki i chciwie zatopiła w nim zęby. Obserwował ją ze wzrastającym współczuciem.
— Te ued muerza? — zagadnął. Nie zrozumiała go.
— Dyć, a co to morze?
Podniósł ją i trzymając na rękach, wspiął się na szczyt duny.
— Muerze — wskazał na modrzejącą w słońcu roztocz.
— Morze — powtórzyła i zatonęła oczami w żywiole.
— Te nie ued muerza przeszła?
Ocknęła się z zadumy.
— Ja hań, stamtąd.
Wyciągnęła rączkę w stronę południa.
— Ninia, ued kraju — przytaknął głowę na znak, że rozumie. — A jak cę woetale
doma?
— Maryjka.
— Snaże imię, poświancony Matce Boesci. Te gwes nie Kaszebka?
Znów go nie rozumiała.
— Ale Poelka — to jes? Poelaszysz⁴⁷, jak sę patrzy.
Dziecku zadrgały nagle usteczka i buzia ściągnęła się w podkówkę.
— Ja… sierota — odpowiedziała cichutko.
A jego zdjął żal tak straszliwy, że aż osłabł nagle ze wzruszenia i otarł oczy rękawem
kaana. Oparła mu główkę na piersi z ufnością ogromną i szepnęła:
— Zmarzłam. Ziąb dzisiaj rano był okrutny. Od nocym w polu i drodze. Ledwo
dowlokłam się do tego piachu i pochowałam w nim zgrabiałe kulasy.
Zatrzęsła się z zimna. Była półnaga. Przez dziurawą jak przetak sukienczynę przeglą-
dało zsiniałe, wychudłe ciałko.
— Dzewczątkoe te moeje, zyb ce sę w członcie wżarł? W cobe to cę przepędzać?
Chciał już ściągnąć z siebie kubrak, gdy spostrzegł znaleziony na wraku kożuszek,
który przy podnoszeniu Maryjki wyśliznął mu się z rąk. Mocno uradowany okrył nim
szczelnie dzwoniące już dobrze ząbkami dziecko.
— A to w som roz dobre do rozgrzewci. Koeżuch, jak ciejbe na cebe chto wemnierzeł.
To muerze dlo cebe, seroto, werzuceło. Przedoł sę⁴⁸ nam belnie muersci przepłowek.
Maryjka nie dopowiedziała. Popatrzył na przytuloną do piersi twarzyczkę i uśmiechnął
się rzewnie. Po raz pierwszy od wielu, wielu dni.
— Spik ją zmuerzeł — szepnął tkliwie — dobry, cechy spik.
Ostrożnie, powolutku, piastując dziecko na rękach, zesunął się ze zbocza wydmy,
przeszedł lasek sosnowy i stanął na rozdrożu. Prosto przed nim biegła droga do Odargowa,
a stąd szosa do stacji w Krokowie — na prawo, w kierunku granicy, wiła się ścieżyna ku
Dębkom i rodzinnej zagrodzie.
Zawahał się. Jak teraz postąpić? Jakżeż mu było iść mordować tamtych dwoje z dziec-
kiem śpiącym w ramionach? Zostawić je tu przy drodze znów na łaskę losu? Przenigdy!
Najlepiej oddać na razie pod opiekę Paszkom lub starej Magdzie Chojkowej, sąsiadce.
Jeżeli wróci z Gdańska, odbierze dziecko i zajmie się sierotą; a jeżeli już stamtąd nie
wróci… Ha, to zaopiekują się nią dobrzy ludzie…
Poszedł stegną na prawo. Stąpał wciąż bardzo powoli i uważał bacznie na nierówności
gruntu, aby nie potknąć się i dziecka nie zbudzić. Bo Maryjka spała wciąż smacznie, jak
niemowę na łonie matki, i uśmiechała się słodko przez sen. A jemu od tego uśmiechu
⁴⁷ oe zy z (kaszub.) — zaciągasz z polska. [przypis autorski]
⁴⁸ rzedo
(kaszub.) — przydał się. [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
jakby się coś przełamało we wnętrzu. Jakby mu ktoś w duszy nagle otworzył zatrzaśnięte
na wid dnia podwoje i wpuścił złotą strugę słońca…
Gdy już zbliżał się do checzy Paszkowej, nagle skręcił w lewo, przyśpieszył koku z oba-
wy, by go ktoś z mieszkańców nie zauważył i chyłkiem, kryjąc się za krzewami przy dro-
dze, obszedł zagrodę przyjaciela.
— Nie dom dzecka — zadecydował twardo.
Z daleka ujrzał krzątającą się na obejściu sąsiadkę, Chojkową.
— I tyj tyż nie dom.
Zawrócił, skrył się za grupą białych brzóz i inną Stegną dotarł zwycięsko do własnej
sadyby. Powitał ją jakby po latach niewidzenia. Taka mu się teraz zwidziała piękna, droga
i kochana. Drżąca od wzruszenia ręką sięgnął po klucze do kieszeni i otworzył… Maryjka
obudziła się. Powiodła przerażonymi po izbie i sprzętach oczyma, lecz spotkawszy się ze
spojrzeniem Jana, od razu uspokoiła się.
— Głodnam — upomniała się o strawę, jak o rzecz sobie należną.
— Gwes, ptoszku bjydny, głodnos — przyznał jej rację — zaro cę nakarmię.
Złożył ją ostrożnie na łóżku, otulił ponownie kożuszkiem i podszedł do szafki wpusz-
czonej w ścianę. Wydobył garnuszek z mlekiem i wraz z bułką podał Maryjce. Piła i jadła
chciwie. Potem oddała mu próżny garnuszek i milcząc, pocałowała go w rękę. Pogłaskał
jej płową, zmierzwioną od wichrów polnych główkę.
— Moeje te biedoctwo nomilesze.
Lecz Maryjka nasyciwszy głód i pragnienie, nie okazywała ochoty do rozmowy. Zwi-
nęła się na łóżku w kłębuszek, uczepiła mocno rączką ramienia Mrocha i westchnąwszy
głęboko, usnęła powtórnie. Odsypiała długie, nieprzespane noce, odsypiała głód, nędzę
i poniewierkę, odsypiała gorzką swą, bezdomną dolę.
Mroch patrzył jak na obrazek i nie śmiał ruszyć się, by nie obudzić. Aż spojrzawszy
raz mimowiednie na stary, ścienny zegar, ocknął się jak ze snu. Była jedenasta rano.
— Ninia! Ciede jo zajdę na pociąg do Krokowa? Woedchodzy woe dwanosty.
Chciał zerwać się i iść, lecz cos go osadziło na miejscu. Jakże mu teraz było wstawać,
kiedy Maryjka trzymała jego ramię tak mocno w piąsteczce?
I wtedy uczuł, że wszelka złość i mściwość odpłynęły mu gdzieś z serca bezpowrotnie,
a na ich miejsce rozgościły się litość, żal i jakaś wielka, cicha radość.
Prawą, wolną ręką namacał zimny, stalowy gryf broni. Wyrwał z kieszeni, zamachnął
się i rzucił przez otwarte dźwirze. Śmignęła w powietrzu, zatoczyła mały łuk i wpadła
w usta starej, nie do użytku studni na podwórzu. Mroch odetchnął z głębi piersi.
— Nie poejdę ju tamtych moerdowac. Nie chcę jim bęc sędzą.
Popatrzył na śpiącą dzieweczkę.
— Nie mdzesz te więcy serotą, nie mdzesz. Woed dzys jo ce twój woejc.
Wilgotne od łez oczy błądziły po ścianach, po powale, obrazach, aż zatrzymały się
w głowach łóżka na krucyfiksie. Ten mały czarny krzyżyk z pożółkłą od starości, zapró-
szoną rzeźbą Ukrzyżowanego, patronował tej izbie od trzech pokoleń. Widział pracowi-
ty żywot dziadka, patrzył na pijacką chuć ojca i był świadkiem rozpaczliwych zwątpień
wnuka. Wszystko przetrwał, wszystko przebolał i teraz, w tej cichej przemian godzinie
błogosławił wnętrzu rozpięciem umęczonych ramion…
Wielka jasność rozświeciła mroki Janowej duszy.
— Je Bóg wieldzi na niebie, je — szepnął w odpowiedzi sobie samemu na trapiące
go od lat wątpliwości.
— To som Pon Jezes sprowadzeł prociem⁴⁹ mnie serotę, boe nie chcoł, żebem beł
muerderzem. Niech będze imię Jego poechwalono na wieci!
Dziecko spało. Oddech jego równy i spokojny zlewał się z cykaniem starego zegara
w łagodną melodię wnętrza. Na wychudłej z głodu twarzyczce zakwitły blade, jak jutrznia
zimowa, róże…
— Luli, luli, Maryjka! Luli, luli…
I r.
⁴⁹ rocie (kaszub.) — naprzeciw. [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
LEPIANKA W CZYSTYM POLU
Kuźma Żębroń, Czerwonym zwany, szedł już tak bez przerwy kilkanaście godzin. Rano
przebierał się lasami, w południe zapadł w jary, a pod wieczór wychynął znów na pola
i szedł, szedł bez końca. Jakby mu nigdy nie miało być dosyć tego wędrowania. Odsadził
się już od miejsca swoich czynów o dziesiątki mil, o tysiące kilometrów i wciąż wiał,
i wiał, jak opętany.
Dookoła niego była teraz listopadowa noc, czarna i zła, jak Żębroniowa dusza. Za-
skoczyła go w polu wśród burzanów i chwastów. Ciemno było choć oko wykol i lało jak
z cebra.
Czerwony dawno już wykoleił się z polnej drożyny i szedł po omacku, na oślep. Nogi
w buciorach ciężkich od wody, co chlupotała w cholewach, to lepły do ilastego gruntu, to
ślizgały się po pochyłościach, to zapadały po kostki się w rozkisłych, deszczówką nalanych
wykrotach.
Przemoknięty do bielizny, głodny, skostniały z zimna i zgoniony jak pies, wlókł się
Żębroń przez jesienną szarugę resztkami sił. Ale fantazji nie tracił. Co mu tam ulewa
i pusta noc? Nie z cukru, nie rozpuści się. Nie takie przechodził opały. Trzy razy już
w życiu wymigał się od stryczka, dwa razy widział na osiem kroków od siebie wymierzone
w swoją głowę rury karabinów plutonu egzekucyjnego i jakoś ocalał, i zdrów jest jak
ryba. W czepcu się trza urodzić — ot, co jest. Nie darmo kompani lubieli przed każdą
wyprawą pożyczać u niego to czapki, to portek, to bodaj chusteczki do nosa, „na szczęście”.
Inkluza jakowegoś szelma miał, bo ze wszelkiej opresji wychodził cało i obronną ręką.
Zbój był, bo był — sprawiedliwy zbój z półkopą ludzkich żywotów na sumieniu… hę, hę,
hę! Na sumieniu… Ale w czepcu się urodził i inkluza miał, jak amen w pacierzu. Podniósł
wyzywająco głowę i zagwizdał.
— Jakoś to będzie! Byle my zdrowi byli! Wypłynę ja i z tej deszczówki na wierzch,
do cholery ciężkiej!
Wyrwał nogę z jakiegoś wądołu, otrząsnął z błota, podniósł do góry i natknął się na
przeszkodę. Poprzez szelest dżdżu przedarł się szmer osypującego się tynku.
— Chałupa?
Ostrożnie wyciągnął rękę przed siebie i natrafił na ścianę.
— Byczo! Ot i dach nad głową. Poszukajmy drzwi!
Przesuwając dłoń po ścianie, obszedł węgieł i namacał szybę. Chałupina musiała być
malutka i niska, bo tuż za oknem ściana znów załamywała się, a Żębroń, chłop jak dąb,
ciągle uderzał głową o słomiany okap. W trzeciej z rzędu ścianie odnalazł drzwi i grzmotnął
w nie pięścią. Ustąpiły pokornie i przepuściły go do wnętrza. Kuźma zamachnął się rękoma
w prawo, zamachnął się w lewo i… napotkał próżnię.
— Aha! Nie ma sieni, jeno jedna, kurna izba. A co za smród! Istna padlina!
Splunął z obrzydzenia.
— No, ale lepszy smród i dym niż kłańcanie zębami na plucie. Hej! Jest tu kto, do
licha⁈
Pytanie wsiąkło w ciemność… Wydobył z kamizelki paczkę zapałek, wyjął jedną i po-
tarł. Zawiodła. Druga, trzecia, czwarta tak samo.
— A bodaj to jasny szlaczek trafił! Zamokły szelmy.
Rzucił pudełko z taką furią, że odbiło się od jakiejś ściany i upadło gdzieś z szelestem
na podłogę.
— Trza będzie przesiedzieć w tej norze po ćmaku aż do świtu — westchnął z rezy-
gnacją i po omacku zaczął skradać się wzdłuż ściany prawej od wejścia.
Po chwili wyczuł pod palcami wiszącą na kołkach odzież męską i bieliznę. Wnętrze
było zatem zamieszkałe.
— Hej, pytam raz jeszcze — krzyknął Żębroń na całe gardło — jest tu kto, do starego
diabła⁈ Odezwij się draniu jeden! Nie bój się, nic ci nie zrobię. To twój przyodziewek?
Natężył słuch, wstrzymał oddech i czekał. Na próżno. Najlżejszy szmer nie zdradzał
obecności drugiego człowieka.
Zwidy wieczorne
— Może wyszedł i za chwilę wróci. A ja tymczasem nie czekając, przebiorę się. Zmar-
złem już kaducznie w tych mokrych łachach.
Odpiął szeroki, skórzany pas i złożył we czworo, wyjął z kieszeni pękatą sakiewkę
i dobrze wypchany portfel i wszystko to razem związał mocno sznurkiem. Chwycił to
w zęby. Nie byłby się z tym rozstał ani na chwilę. Był to łup dziesięciu lat zbójeckiego
procederu, treść i sens jego życia.
Szybko już zrzucił przemoczone ubranie, bieliznę i przebrał się w suche, znalezione
na ścianie. Błogie uczucie ciepła rozlało mu się od razu po całym ciele. Odsunął pogardli-
wie nogą zrzuconą odzież, opiął się ponownie pasem, pochował po kieszeniach sakiewkę
i portfel, i posunął się w głąb izby.
— Ciekawym — myślał — która też może być godzina. Miarkuję, że już po północy.
Byle bliżej rana. Ciemno, psiakrew, choć w pysk wal!
Potrącił kolanem o ławę i równocześnie ręką namacał stół. Usiadł. Teraz dopiero dało
się odczuć w pełni ogromne znużenie. Za nic w świecie nie byłby się ruszył z tej królewsko
gościnnej ławy. Wyciągnął nogi daleko przed siebie i oparty łokciami o stół odpoczywał.
Teraz upomniał się o swoje żołądek. Był głodny jak wilk. Od dwudziestu czterech godzin
nie miał nic w ustach. Może i było tu co do zjedzenia, ale jak tu szukać w tej przeklęte
poćmie?
Uderzył pięścią w stół, aż coś zadźwięczało jak szkło. Może to odpowiedź? Zbadał
powierzchnię stołu. Rozstawione palce napotkały na szklanicę, łyżkę drewnianą i miskę.
Podniósł naczynie ku nozdrzom… Wędzonka z kapustą. Pycha!
Chciwie zanurzył łyżkę w strawie i zaczął zaspokajać najprymitywniejsze z uczuć. Po-
trawa była smaczna, obfita i co najdziwniejsze, jeszcze ciepła. Ktoś przygotował ją sobie
tuż przed jego przybyciem, lub też przestał ją spożywać na chwilę przedtem. Żębroń uczuł
po raz pierwszy w życiu głęboką wdzięczność.
— Bodajś zdrów był, kabanie jeden! — mruknął rozrzewniony.
Przechylił do ust szklankę i zamoczył na próbę wargi.
— Piwo!
Wypił duszkiem.
— Może jest tu gdzie flaszka?
Skrupulatne poszukiwania po stole w całej jego rozciągłości dały wynik ujemny.
— Ha, trudno. Dobre i to.
Otarł usta rękawem kaana, siadł na ławie okrakiem i zapadł w zadumę. Chociaż
chciało mu się okrutnie spać, nie mógł zdobyć się na to, by wstać i poszukać łóżka…
Tak, tak… Miał jucha szczęście, prawdziwie zbójeckie szczęście. Choćby i dziś na ten
przykład. W taką paskudną noc znaleźć przytułek w zabłąkanej w czystym polu lepiance.
Proszę ja tu kogo! I to jaki przytułek! Ze zmianą odzieży, z kolacją i piwem!
W czepcu się urodził, nie ma co i gadać. Inny by na jego miejscu już dawno zadarł
kitę, a on, Żębroń Czerwony, żyje — i żyje od lat blisko czterdziestu sobie na chwałę,
ludziom na strach, policji, żandarmom i szpiclom na wieczne utrapienie. Z całej jego
bandy ostał się tylko on jeden, herszt. Wszyscy poginęli, co do nogi — po jednemu,
po dwóch, po trzech — ten tu, ów tam, przy różnych okazjach. Pogubił ich gdzieś po
drodze zbójnickiego żywota, jak chłopina ziemniaki byle jak załadowane w półkoszyki
wozu. Roztrwonił jak dobytek, zdrowy, pewny, urodziwy. Dwudziestu ludzi! Dwudziestu
chłopów zwalistych jak turnie! Poszli, sczeźli, zatracili się bez śladu…
Dwaj ostatni, Hapiak i Wakarski, zawiśli na szubienicy przed dwoma tygodniami za
zamordowanie na spółkę z nim jakiegoś fabrykanta. Tamtych dwóch wywąchali wywia-
dowcy, jemu, Żębroniowi, udało się zwiać. Od trzech tygodni uciekał od miejsca zbrodni
— najpierw kolejami, potem furmankami, a na koniec na piechotę. Dziś jest już zupeł-
nie bezpieczny. Nic mu już nie zrobią. Od wczoraj rana przekroczył granicę. Ma paszport
wystawiony na nazwisko człowieka, który zginął w tajemniczy sposób. Nazywa się teraz
Mikai Marinescu i jest rumuńskim poddanym. Zmylił pogoń zupełnie, skierowując ją
w stronę północno-zachodnią, gdy on tymczasem przemykał się przez rubieże południo-
wo-wschodnie kraju. Tamci przed śmiercią chcieli go wsypać i podali władzom dokładny
rysopis swojego herszta, ostatniego z bandy. Nic im to nie pomogło, a jemu nie zaszko-
dziło. Nie odnajdą go tu, choćby pękli. Pozacierał za sobą dokumentnie wszelkie ślady,
Zwidy wieczorne
zmienił parokrotnie w drodze ubranie, zapuścił pustelniczą brodę. Zresztą, jest już za
granicą, gdzieś na rozłogach Besarabii…
Teraz rozpocznie nowe życie — spokojne, osiadłe i bezpieczne. Czas bo już na to,
czas. Czwarty krzyżyk na grzbiecie. Dość zbójowania, dość ludzkiej krwi. I jemu trzeba
odpocząć. Kabzę dobrze nabitą ma, bo zawsze był oszczędny i pieniędzy „krwawo zapra-
cowanych” niepotrzebnie nie marnolił, zdrowie też ma jak z żelaza i babę jak się patrzy.
A jakże. Ileana. Poznał ją w barze warszawskim, akurat na tydzień przed ostatnią „robo-
tą”. Już wtedy wiedział, że będzie to jego ostatnia… Teraz oczekuje go już od miesiąca
w Jassach. Sprawiedliwa dziewczyna, nie żadna przeskoczka. Rumunka. Przedstawił jej
się jako jej krajan, ajent handlowy z Bukaresztu. Gadał jak rodowity Rumun, ile że od
dawna już miewał konszachty z przemytnikami w pogranicznych górach. Zaręczyli się.
Dał jej pieniądze na drogę i wysłał naprzód z powrotem do ojczyzny. Sam obiecał nadążyć
za nią za miesiąc. No i dotrzymał słowa. Za dzień, dwa, dotrze do Jass i pobiorą się. Jak
porządni ludzie, w kościele, po Bożemu… ha, ha, ha! Po bożemu… I będą szczęśliwi…
Czemu by nie? Na tym głupim świecie wszystko można. Trza tylko głowę mieć na
karku, no i swojego inkluza, który przynosi szczęście. Inkluz czy diabeł, światem rzą-
dzi, wszystko jedno. Tylko nie Bóg. Gdyby rządził Bóg, nie pozwoliłby na to, by po nim
chodził sobie taki kaban, jak on — wielokrotny morderca, dezerter, złodziej, oszust i obi-
bok. On sam, Kuźma Żębroń Czerwony nie raz dziwił się swemu szczęściu i nie umiał go
pogodzić z poczuciem sprawiedliwości, które błąkało się gdzieś w zakątkach zatraconej
duszy. A teraz już się niczego nie boi, skoro i ostatnia zbrodnia uszła bezkarnie. Nie boi
się samego Pana Boga, bo w Niego nie wierzy. Jest tylko diabeł i jego inkluz.
— Hę, hę, hę! — zakończył na głos medytację. — Co mi zrobisz? Hę, hę, hę.
— Hę, hę, hę! — odpowiedziało echo.
— Co to?
Podniósł senną głowę i nasłuchiwał.
— Kto tu się rechocze?
Doskonała cisza nocy i zagęszczonych ciemności uspokoiły go zupełnie.
— To twój własny rechot, patałachu jeden — wytłumaczył sobie na rozum i zadrze-
mał…
Z oprzędzy sennych zwidzeń wysnuła się o jakiejś godzinie postać ukochanej dziew-
czyny na tle wiśniowego sadu. Szła ku niemu hoża, młoda, w narodowym stroju rumuń-
skich krasawic. Ileana!… Objęła mu szyję i podawała usta. Przylgnął do nich wargami…
Lecz… Czyje to usta⁈ Czyj to oddech cuchnący⁈ Co tobie dziewczyno⁈ Won ode mnie
wiedźmo przeklęta!
Ręce Żębronia poprzez sen odpychają gwałtem czyjeś ramiona, odrywają od ust czyjeś
usta, co wżarły się w niego kłami zębów…
Odetchnął jak po przezwyciężeniu zmory i obudził się…
Siedział wciąż na ławie zwrócony w pół ciała ku oknu, którego prostokąt wyłamywał
się blado na tle szarzejącego świtu.
— Dnieje.
Powoli odwrócił twarz w głąb izby. Senne jeszcze spojrzenie pada leniwo na zarys
łóżka naprzeciw, o parę kroków od niego. Na tym łóżku przykryty kocem leży na boku
człowiek i podparłszy łokciem głowę, patrzy na niego. Patrzy badawczo i ciekawie. Jakby
na coś czekał. Żębroń przeciera oczy, przytomnieje zupełnie i z natężoną uwagą nawzajem
przypatruje się swemu gospodarzowi. Nie widzi dokładnie jego twarzy, bo w izbie jeszcze
półmrok, lecz powoli rozpoznaje już szczegóły. A tamten rozchyla w dziwnym uśmiechu
duże, gąbczaste, jakby sztuczne usta i mówi głosem równym, jednostajnym, jak dudnienie
deszczu w rynnach na słocie:
— Masz na sobie moją koszulę i mój przyodziewek.
Żębroń nie bardzo rozumie znaczenie tych słów, ale spostrzega, że usta gospodarza
— to dwa straszliwie zropiałe, gnijące wałki mięsa, które cuchnie padliną i posoczy.
— Jadłeś moją łyżką z mojej misy resztki mojej strawy i popiłeś z mojej szklanicy —
dudnił nieubłagany gość. — A gdyś zasnął, dałem ci pocałunek braterski. Tyś mój kum
do końca dni.
Z półcienia wychyliła się twarz — morda cała w ranach, bez nosa, bez brwi, bez uszu
i wysunęła się ręka sypiąca jadowitym łuszczem jak trocinami…
Zwidy wieczorne
Żębroń wyrzucił z gardzieli bydlęcy ryk i zerwał się z ławy.
— Nie dotykaj mnie, bo zakatrupię jak psa!
— Hę, hę, hę! Hę, hę, hę! Tyś i tak mój, kumie. Braciaśmy od dziś rodzeni —
odpowiedział nędzarz.
— Łżesz psie parszywy!
— Ja jestem twój brat trędowaty.
Z ohydnym przekleństwem wypadł Żębroń z izby. Kłańcając zębami ze zgrozy, zrzucił
kaan, zrzucił skórzane hajdawery, zrzucił koszulę i olbrzymi, nagi jak pierwszy człowiek,
Adam, runął w bezkres pustych pól. A za nim poprzez mrokę brzasku, poprzez szaro-
mętny świt runął w pościg dziki, urągliwy śmiech:
— Hę, hę, hę! Hę, hę, hę! Nie uciekniesz kumie, nie uciekniesz! Dogonię — nie
dziś, to jutro — nie jutro, to za rok, za dwa… Hę, hę, hę! Hę, hę, hę!
I Kuźma Żębroń Czerwony wiedział, że tym razem nie ucieknie.
Zwidy wieczorne
SYMPATYK PROŃ
Opowieść portowa
o orowi o o ii i r w erze
o onow ie
o wi c
Na pokładzie „Kaszuby”, statku dla żeglugi przybrzeżnej, zakotwiczonego w głębi
portu w Gdyni, pełnił wachtę popołudniową starszy mat, Taśmiak. Był samiutki jak pa-
lec. Reszta załogi z kapitanem odpłynęła w stronę Oksywskiej Kępy.
Mat był smutny i zły. On przede wszystkim powinien był być w tej chwili tam, gdzie
inni. On — jego przyjaciel i druh. Ale rozkaz jest rozkaz. Dzisiejsza wachta przypadła na
niego i musiał pozostać.
— Halo! — usłyszał spoza sterbortu⁵⁰ czyjś głos znajomy. — Jest tam ktoś w górze?
A rzućcież nam bodaj kawał liny!
Taśmiak przechylił się przez burtę i na chwilę twarz mu się rozpogodziła. W łódce
pod bokiem „Kaszuby” rozpoznał dwóch dobrych znajomych: porucznika Lanockiego
z parowca „Wilno” i sternika z „Wisły”, Zduna.
— Taśmiak, a my do was w gościnę! — wołał Lanocki. — Prosto z kursu! Z Ber-
mudów!
— A ja wprost z Hongkongu! — informował sternik.
— Cześć panowie! Przybywacie w samą porę — powitał gospodarz i wyrzucił im za
burtę sznurową drabinkę.
Goście przycumowali łódkę do parowca, a sami, zręczni jak koty, wdrapali się na
pokład. Taśmiak wyniósł z kambuza flaszę śliwowicy, trochę wędliny i sucharów.
— Czym chata bogata! — tłumaczył się zakłopotany. — Zejść stąd na ląd z wami nie
mogę, bom w służbie, na wachcie.
— Głupstwo, Taśmiak. Nie przywykliśmy do marcepanów.
Usiedli pod wyżką. Sternik, jako najmowniejszy, zaczął wytrząsać nowinki z rejsu
po Dalekim Wschodzie. Oficer z „Wilna” odpoczywał z satysfakcją w lawinie jego słów,
kołyszących jak łagodna fala. Tylko mat był nieswój. Wytężał oczy w dal, w stronę Oksywia
i wzdychał.
Sternik zauważył to.
— Co dziś z tobą, Taśmiak?
Zanim mat zdążył z odpowiedzią, rozległ się huk wystrzału. Porucznik podniósł gło-
wę. Taśmiak wyprostował się w pozycji służbowej i przyłożył rękę do daszka czapki. Drugi
strzał armatni wstrząsnął powietrzem. Stał mat, wyprężony jak struna, nie opuszczał ręki.
Surowa twarz zastygła w skupionej zadumie. Towarzysze, zasugestionowani jego postawą,
powstali również i zasalutowali. A tymczasem armaty grały dalej. W równych, półmi-
nutowych odstępach nadciągały od strony Zatoki Puckiej falangi rozdrganego powietrza
i uderzały taranami głuchych, rzegoczących dźwięków.
— Sześć, siedem — liczył w myśli porucznik. — Dziewięć, dziesięć…
Wskazówki zegara na ścianie sterówki znaczyły godzinę szóstą wieczór gdy padł strzał
dwunasty. Po nim rozciągnęło się długie, uparte milczenie Taśmiak opuścił rękę.
— Nasza flota wojenna oddała salut honorowy sympatykowi, Andrzejowi Proniowi,
który onegdaj na pokładzie „Burzy” zginął śmiercią bohaterską. Przed chwilą zwłoki jego
spoczęły na cmentarzu w Oksywiu. Zaniosła je na własnych barkach kompania honorowa
marynarzy, pożegnał rycerskimi słowem pan komandor, a udekorował krzyżem Virtuti
Militari sam pan admirał.
— Proń, Proń, sympatyk Proń… — powtórzył parę razy Lanocki. — Gdzieś raz obiło
mi się o uszy to nazwisko. Ale że od paru lat jestem w Gdyni przelotnym gościem, nic
dziwnego, że mogłem go nie znać.
⁵⁰Sterbort — prawa strona okrętu. [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
— A ja nic nie wiedziałem o nim nawet ze słyszenia — usprawiedliwiał się sternik.
— No, ale bo też nie było mnie tutaj od czterech lat z górą… Ów Proń to pewnie jeden
z młodszych, niedawno zaciągniętych na rolę okrętową, co? Może jakiś świeżo dyplomo-
wany młodzieńczyk ze Szkoły Morskiej w Tczewie?
Starszy mat wypuścił powoli parę kłębków dymu z piankowej fajeczki.
— Ni jedno, ni drugie. Zwyczajny szczur lądowy, to już po pięćdziesiątce.
Tamtych aż poderwało z miejsca.
— Nie może to być! Zwyczajny szczur lądowy?
— Upiłeś się Taśmiak i bujasz w bambus.
Starszy mat spochmurniał i zerwał się z ławy.
— No, nie bierzcież sobie zaraz do serca — załagodził sprawę porucznik. — My
tak w pierwszej chwili z nadmiaru zdziwienia. Rzecz bo istotnie niezwyczajna. Ot, raczej
usiądźcie tu z nami i spokojnie po porządku opowiedzcie nam wszystko.
— Juści tak, juści tak — przytwierdził sternik. — Ot, powiedziałem jak na wiatr
i teraz żałuję. Nie bądź na mnie o to krzywy, Taśmiak, ty morski włóczykiju.
Usiedli więc ponownie, a mat, pociągnąwszy przyzwoity łyk szlachetnego trunku, jął
opowiadać:
— Sympatyk Proń pojawił się w porcie niespełna trzy lata temu. Spadł pomiędzy
nas jak żaba z deszczem. Nie pamiętam już nawet, kto pierwszy zwrócił na niego uwa-
gę. Nie było zresztą i na kogo. Niepokaźne to było, wymięte, chuderlawe. Miał lat koło
pięćdziesiąt, a wyglądał na sześćdziesiąt z górą. Mizerota.
Przywlókł się do Gdyni skądś, z głębi kraju, gdzie podobno był małym urzędnikiem.
Po śmierci starszego brata, lekarza, przeszedł na emeryturę i przywędrował tu, do nas.
Musiał być inteligent i trochę uczony, bo nieraz gadał jak z książki i zahaczał o sprawy
nie dla każdego łatwe do zrozumienia. Pamiętam, jak raz tłumaczył nam swoje przybycie
do portu:
— Przywiodła mnie tu — powiada — tęsknota, wielkie ukochanie. Coś, co drzemało
od wieków w duszach praojców, odciętych zrządzeniem losu, a może i z własnej winy,
od rozłogów morza. Potrzeba krwi. Za duszno mi już było w głębi lądu. Musiałem raz
odetchnąć pełną piersią i wciągnąć w płuca rzeźwy, słony wyziew.
Do przystani przylgnął od razu jak do rodzonej matki. Wlazł w życie portu całym sobą,
po uszy. Wszędzie go było pełno: w dokach, po nabrzeżach, spichrzach, magazynach,
na wodach zatoki, pod Rawą za szpyrkiem⁵¹, w wiku⁵² na Helu. Zrazu wydało się to
podejrzanym. Przyszedł nawet podobno z admiralicji do kapitanatu portu tajny rozkaz,
by go śledzić. Ale wnet okazało się, że to człowiek czysty jak łza dziecka. Żył na naszych
oczach dniem i nocą, nie krył się przed nami z niczym. W konszachty nie wdawał się
z nikim — chyba z morzem.
Mieszkał niby to w Małym Kocku u rybaczki Paszkowej, wdowy po maszopie. Po
prawdzie jednak zaglądał tam może raz, dwa razy na miesiąc, zwłaszcza zimową porą, gdy
mu już mróz zanadto dokuczył na przygodnych noclegach, lub gdy zachorował. Zresztą
kręcił się wciąż w Gdyni, po zatoce i na wybrzeżu.
Dopiero po dobrym czasie zrozumieliśmy, że ten człowiek chciał nałykać się morza,
że był na nie łasy aż do żarłoczności…
A pracował jak wół. Żadna robota nie była mu za ciężka, żadna za podła. Szorował
szwabrą⁵³ pokłady statków jak chłopak okrętowy, łatał poszarpane od szkwałów żagle,
staczał beczki z wnętrza magazynów do luk towarowych, zamiatał nadbrzeża basenów,
skręcał sprawnie rozluźnione warkocze lin, pomagał marynarzom pociągać świeżą smołą
futrówkę okrętów lub przemalowywać na nowo wyblakłe od słońca i zżarte przez sól
morską kadłuby. Pracował i patrzył i patrzył i słuchał.
„Człowiek zachłyśnięty morzem i przystanią” — nazwał go raz ktoś przez żarty.
I dopiął swego. Ten szczur lądowy, który zrazu nie umiał odróżnić szlupu od zwy-
kłej, jednomasztowej, kaszubskiej kwaczy, po miesiącu uwijania się po zatoce opanował
⁵¹ z yr (kaszub.) — piaszczysty język, przylądek. [przypis autorski]
⁵² i (kaszub) — zatoka. [przypis autorski]
⁵³Szwabra — szczotka z pokrętów starych lin. [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
najważniejsze arkana żeglugi i znał port jak własną kieszeń. Śmiech było słuchać, jak re-
cytował zwroty komendy padające z kapitańskiego mostku, jak rozumiał się na manew-
rowaniu żaglami i sterem, na ogniach nawigacyjnych, na kodzie sygnałowym, polskich
ustawach morskich i na regulaminie żeglugi rzecznej.
Z wszystkimi obiektami morskimi w porcie, zatoce i obu wikach był za pan brat.
Wszystkie ukochał, jakby żywe, czujące istoty.
Dźwigom i żurawiom portowym ponadawał cudackie, czasem nie bez dziwnej racji,
imionka: „Kłapacz”, „Turoń”, „Żuchwacz”, „Żarłok”, Jamochłon”. Latarnię w Rozewiu
nazywał stale „Jutrzenką”. Tę na międzymorzu, wedle Jastarni, „Białą Zośką”, jej sąsiadkę
przy Helu „Syreną”, a oksywską, patronującą Zatoce Puckiej — „Karlicą”.
Trudno go było nie polubić. Cichy, usłużny, skromny i aż do śmieszności ustępli-
wy, zjednał sobie nas wszystkich. Ale nie od razu. Nasi chłopcy, zwyczajnie z grubsza
ociosani, choć serca złote, nieraz pokpiwali sobie ze szczura lądowego i trochę nawet
wyzyskiwali jego usłużność. „Człowiek zachłyśnięty morzem”, a później przez jednego
z oficerów liniowych przezwany „sympatykiem morza”, odgrywał w pierwszych miesią-
cach swego pobytu w Gdyni rolę portowego popychadła. Wyręczały się nim nasze zuchy
przy każdej okazji, zwłaszcza przy pośledniej, zdaniem ich, nie bardzo licującej z god-
nością marynarza pracy i korzystały chętnie z jego usług. W podziękę otrzymywał Proń
czasem krótkie „Bóg zapłać”, czasem talerz zupy w kubryku, a niekiedy na odczepnego
koleżeńskiego szturchańca.
Aż po roku takiej rozchełstanej na cztery wiatry służby, zdobył „posadę” posługacza
na lichtudze „Maciek”.
Odtąd woził węgiel i drzewo między Gdańskiem a Gdynią, lub między Gdynią a Puc-
kiem. Umorusany i czarny od kurzawki węglowej, w czapczynie marynarskiej przekrzy-
wionej na głowie w trzy czwarte wiatru, wysiadywał teraz sympatyk Proń całymi godzi-
nami na rufie ciężkiej nieruchawej barki z ręką przy rydlu i sprzęgał jej bieg z ruchem
ciągnących ją za sobą na linie holowników „Kastora” i „Gedanii”.
Dumny zrobił się jucha i nabrał rezonu. Nie dziwota. Uważał się teraz za marynarza.
Na tej to lichtudze raz bez mała nie przyszło do bójki z powodu niego.
Było to w lipcu, dwa lata temu, w jasną, księżycową noc. „Maciek”, przyholowany
przez „Kastora” do basenu handlowego, po opróżnieniu go z ładugi, odpoczywał w cieniu
jednego z magazynów portowych. W czarnym jego brzuchatym kadłubie, przymocowa-
nym żelazną liną do pachołków nabrzeża zeszło się na pogawędkę kilku majtków z ho-
lownika, przygodny gość z marynarki handlowej, palacz Tracz, no i ja. Rolę gospodarza
objął oczywiście Proń, jako „kapitan” barży. Był tego wieczora w wyśmienitym humorze
i raczył gości, jak mógł, gorzałką i papierosami. Nieznacznie rozmowa zeszła na naszą
flotę wojenną i ruch w porcie handlowym. Proń ożywił się jeszcze bardziej, usiadł na
ławie pod bakortem i zabrał głos:
— A ja wam powiadam, kochane chłoptysie, że będziemy jeszcze mieli taką morową
marynarkę jak nasi sąsiedzi. A jakże. I dre dn
y, psiakrew, będziemy mieli, i pan-
cerniki z wieżami obrotowymi, i krążowniki mocne jak cholera, i jak się tam jeszcze te
jednostki bojowe nazywają. Będziemy jeszcze mieli pierońską flotę wojenną, zobaczycie
chłopy. Jakem Andrzej Proń, sympatyk morza!
Zakaszlał się od dymu machorki i splunął poza burtę.
— Kolonie zamorskie też się nam dostaną. A jakże. Jak nie w Południowej Ameryce,
to w Ayce, jak nie w Ayce, to na wyspach Oceanii. Zobaczycie maty, jeszcze kiedyś
nasze wnuki lub prawnuki jeździć sobie będą na ferie wakacyjne do naszych własnych
polskich kolonii. Bez paszportów i wiz. Jakem Andrzej Proń, sympatyk.
Odpowiedział mu urągliwy śmiech Tracza.
— Ho, ho! Patrzcie no go! Jaki mi prorok! Pewnikiem wszystko to zdobędziemy, gdy
marynarka nasza będzie miała więcej takich zuchów jak ty. Przedni bo z ciebie marynarz.
Chór przyśmiechów pokrył słowa palacza. Proń na to ani pary z gęby. Zgarbił się
tylko i jakby zapadł w siebie. Żal mi się go zrobiło. Ruszyłem się z mego kąta.
— Ty, palacz! Nie myśl no za wiele o sobie! Niech ci się nie zdaje, żeś wszystkie
mądrości pojadł! Proń może się mylić, ale z serca gada, ze szczerego polskiego serca.
— Te, obrońca cherlaków i szczurów lądowych, pójdź no bliżej! Co będziem gadać
po próżnicy!
Zwidy wieczorne
— A no, owszem.
Odkasałem rękawy i stanąłem w pozycji. A tu ci Proń rzuca się pomiędzy nas, nad-
stawia pod nasze pięści chuderlawy grzbiet i krzyczy:
— Co to panowie! Będziecie się tu bić o mnie? O takiego niedołęgę, o taką ofermę
lądową! A nie wstyd wam⁈
Patrzę ja na Tracza, patrzy Tracz na mnie, ale już bez gniewu. Bicepsy podniesione do
ciosów same opadają.
— Proń, chłopie kochany, a dajże pyska! Nie wiedziałem, żeś taki morowy! — woła
Tracz i całuje go z dubeltówki.
— Wiwat sympatyk Proń, szyper z „Maćka”! — huknął któryś z holowniczych.
— Niech żyje Proń! — podjęliśmy wszyscy zgodnym chórem. — Do góry z nim!
Wzięliśmy go na ręce i wynieśli z lichtugi na brzeg.
— Ostrożnie ze mną, bo się jeszcze rozlecę — mitygował naszą ochotę rozpromie-
niony od szczęścia.
— A teraz wszyscy komunikiem do gospody „Pod Wątłuszem”! Ja funduję! — za-
prosił Tracz.
Więc poszliśmy i piliśmy do rana.
Ten wieczór przyniósł Proniowi zupełne zwycięstwo. Odtąd lgnęli do niego wszyscy.
A najwięcej marynarze z floty wojennej, że to o nich głównie poszło w owej zawadzie na
„Maćku”. Proń odwzajemniał im afekt z przyczynkiem
I każdą wolną chwilę przesiadywał na kanonierkach, trawlerach i torpedowcach. Aż
życiem przypieczętował to swoje wielkie ukochanie.
Stało się to przedwczoraj rano podczas manewrów morskich floty liniowej. Wiem
wszystko dokładnie z relacji naocznego świadka, Wielusza, mata z „Zucha”.
Torpedowiec, którym dowodził komandor, dostał się w trakcie rozgrywki końcowej
w krzyżowy ogień kanonierek. Akcją zaczepną kierował sam admirał z pokładu „Wichru”.
Tak, tak — to ten sam „Wicher”, który przed laty miał zaszczyt gościć na swym
pokładzie Józefa Piłsudskiego. Juści ten sam! Gracko się wtedy spisał, oddając Polsce
ukochanego Wodza. Ale wracam do końcowej rozgrywki. Otóż z „Wichrem” nie było
żartów. Ci z „Zucha” odgryzali się jak mogli. Wszystko na pokładzie, kanonierzy przy
działach, komandor na mostku z lunetą i megafonem.
— W najgorętszej chwili — opowiadał Wielusz — staliśmy z Proniem na schodni
juty. Sympatyk chciał koniecznie widzieć manewry i prosił, by go ukryć gdzieś na statku
przed wymarszem. Ukryłem go więc w lawizie, skąd teraz, gdy wszyscy byli zajęci atakiem,
wylazł, by się pogapić. Stoimy tedy i patrzymy. Wtem on pociąga nosem i mówi:
— Nie czujesz dymu, Wielusz? Stamtąd, z dołu, spod pokładu… Węszę i ja.
— Juści, prawda.
— Tu nie ma na co czekać — woła zmienionym głosem sympatyk. — Walmy pod
pokład! O nieszczęście nietrudno!
Walimy tedy w dół, a tu już pełno dymu i swądu. Z kotłowni ktoś krzyczy: „Pali się!”
Więc pędzę w stronę łomów węglowych pewny, że to węgiel się zajął. W kłębach dymu,
zalegających już korytarze, straciłem z oczu Pronia.
A on tymczasem, wiedziony instynktem, rzucił się ku składowi z amunicją. Przeczu-
cie nie zawiodło. Z niewiadomej na razie przyczyny, zajęły się tam jakieś pakuły i kłaki
porzucone koło zasieku z prochem. Na dobitkę w czasie walki ktoś nie zamknął za sobą
drzwi do komory prochowej. Teraz jęzory ognia podlizywały listwę progu. Wybuch mógł
nastąpić lada chwila.
Proń zaparł się ze wszystkich sił o zasuwę grodzi, zadeptał nogą najbliższy kłąb pło-
nącej pakuły. Stalowe drzwi ruszyły z miejsca i powoli zasunęły się, odcinając zasiek od
ognia. Statek był ocalony. Lecz słabe płuca Pronia nie wytrzymały. Zdławiony przez dym
i na pół oślepły, obsunął się na podłogę tuż pod prochownią.
I tak go tam znaleźliśmy, gdy w parę minut później udało nam się ręcznymi gaśnicami
stłumić ogień. Straszliwie poparzonego, w zetlałym ubraniu, wynieśliśmy go na pokład.
Lekarz zbadał puls i serce. Proń już nie żył…
Taśmiak opuścił głowę i zamyślił się. Towarzysze nie przerywali milczenia. Tymczasem
zapadł zmierzch i port przystroił się w światła wieczorne. Do burty „Kaszuby” przybiła
Zwidy wieczorne
szalupa z kapitanem i załogą. Powrócili z pogrzebu. Taśmiak złożył raport i był wolny do
rana.
— Idziemy do portu? — zapytał swych gości.
— Mnie czas na wieczorną wachtę — wymówił się sternik. — Podwiozę cię z panem
porucznikiem do mola.
Wsiedli w trójkę do łodzi i odbili od statku. Przy najbliższym nadbrzeżu sternik
wysadził ich na ląd, a sam odpłynął w stronę awanportu.
— Pójdzie pan porucznik do jakiej gospody? — zapytał mat z towarzyskiego obo-
wiązku.
— Nie mam dziś jakoś fantazji. Raczej chodźmy do domu. Podobno i wy mieszkacie
w Oksywiu.
— Więc jedna nam droga.
— A jedna.
Gdy minęli Oksywskie Piaski i zaczęli wspinać się wąską uliczką, zagadnął mat przy
mijaniu kościółka:
— Może byśmy wstąpili na cmentarz, pomodlić się nad jego mogiłą? Znam miejsce.
Sam wybierałem.
Porucznik otwierał już furtkę od podwórca kościelnego. Weszli pomiędzy mogiłki.
Przy jednej, świeżo usypanej, mat zatrzymał się i odkrył głowę.
— To tutaj.
Spod stosu wieńców, bukietów i szarf wysterczał skromny, prowizoryczny krzyż. Przy
blasku księżyca, w którym pławił się cmentarz cały, odczytali agmenty napisu:, „…Proń,
sympatykiem morza zwany… śmiercią bohaterską…” — reszta słów zgubiła się wśród
kwiatów.
— Dobrze mu tu — szepnął mat, gdy odmówili modlitwę za umarłych. — Nad
samym wikiem leży, na szczycie spychu⁵⁴. Widok stąd przestronny.
— Mówią, że duchy marynarzy, a on był marynarzem z ducha i serca, po śmierci
tułają się nad ukochanym morzem.
Lanocki spojrzał na cudnie wygwieżdżone niebo i po długiej chwili odpowiedział:
— Lecz wszystko w życiu ducha jest tylko etapem.
I patrząc wciąż na słodki, złotem gwiazd wyhaowany granat niebios, dodał:
— Stamtądśmy rodem.
⁵⁴ yc (gw.) — strome zbocze nadbrzeżne. [przypis autorski]
Zwidy wieczorne
WĘZŁY CZASU
Teraźniejszość — obecność — chwila bieżąca — to niby węzły na wiecznie przelewającej
się fali czasu, skrzepłe w świadomości człowieka z t e g o brzegu.
Przeszłość i przyszłość — pęk promieni rozbitych na wsze bytu strony; teraźniejszość
— punkt ich przecięcia.
Zwidy wieczorne
CZAS I KLEPSYDRA
Czy nie zastanawia szczególny kształt tego czasomiaru? Kształt symboliczny; przyszłość
przesączająca się ciasnym przewodem chwili obecnej w złoża przeszłości.
Wciąż umierają chwile na rzecz zachłannej przeszłości; wsiąkają w przepaść bez dna,
by tam przemienić się w jeden słój więcej w nieśmiertelnym drzewie życia.
Wszelka nowa prawda jest pełna uroszczeń; chciałaby wchłonąć w siebie i zagarnąć
inne; póki Czas — Wielki Korektor nie wyznaczy jej właściwego miejsca w rzędzie prawd
wczorajszych.
Zwidy wieczorne
ETYKA LINII
Najetyczniejszą linią — zda się — linia prosta, bo dąży w nieskończoność. — Najmniej
moralną: kolista, bo wciąż do siebie wraca. Ruch eliptyczny ciał niebieskich jest właściwie
nieetyczny: ruch wiecznych s a t e l i t ó w. Chyba że któryś wyłamie się z niewolniczej
orbity i pomknie śmiało po stycznej w zaświaty. Chwała wielkim samotnym szaleńcom!
Zwidy wieczorne